Pomoc Ukrainie – co możemy zrobić? :)

Wczoraj w całej Polsce odbyły się wiece poparcia dla zaatakowanej przez wojska rosyjskie Ukrainy. W Łodzi, której miastami partnerskimi są Lwów oraz Odessa, odbył się wiec poparcia z licznym udziałem Ukraińców oraz Białorusinów. Wiemy już, że do Lwowa przeniosło się sporo ambasad, a miasto przygotowuje się na przyjazd osób uciekających ze wschodu. Panuje wielka mobilizacja. Każdy z nas też może pomóc, dlatego zachęcamy do udziału w zbiórkach, które organizują na rzecz naszych sąsiadów liczne polskie organizacje pozarządowe, magistraty poszczególnych miast oraz organizacje ukraińskie. Poniżej znajdziecie linki do wybranych przez nas inicjatyw.

Zbiórka organizowana przez Fundację L!

Wszelkie środki zebrane do skarbonki Liberté! zostają przekazane bezpośrednio Polskiej Akcji Humanitarnej (PAH), która prowadzi działania mające na celu wsparcie uchodźców wewnętrznych i zewnętrznych. Środki zostaną wykorzystane na produkty pierwszej potrzeby (żywność, artykuły higieniczne).Tylko sprawne i realne działania mogą pomóc obywatelom i obywatelkom Ukrainy w tej jakże trudnej chwili. Pomagaj z nami!

https://www.facebook.com/events/616829612989333?ref=newsfeed

Bezpośrednia pomoc stronie ukraińskiej

Savelife jest organizacją pozarządową która od wiosny 2014 pracuje w kierunku dostarczenia wielowarstwowej pomocy na rzecz ukraińskich sił zbrojnych. Jest to pomoc wojskowa, medyczna, informacyjno-analityczna, jak również organizacja szkoleń i warsztatów i pomocy weteranom wojny, która niszczy Ukrainę już od 8 lat. Dokładna informacja o działaniu fundacji oraz wszystkie szczegóły dotyczące sprawozdań finansowych są dostępne na stronie internetowej.

https://savelife.in.ua

 Zbiórka w Urzędzie Miasta Łodzi

W Urzędzie Miasta przy ul. Piotrkowskiej 104 organizowana jest zbiórka rzeczy dla naszych przyjaciół z Ukrainy. Co jest potrzebne:

  • koce termiczne, śpiwory, pościel, materace (w opakowaniach),
  • ubrania, płaszcze przeciwdeszczowe, bieliznę damską, męską i dziecięcą,
  • środki czystości, pieluchy dla dzieci i dorosłych, podpaski, ręczniki, szczotki i szczoteczki, ręczniki papierowe,
  • talerze, sztućce, najlepiej biodegradowalne, silikonowe lub plastikowe,
  • maseczki, środki antyseptyczne,
  • wodę butelkowaną,
  • dania gotowe i w puszkach, makarony, suszone owoce, batony energetyczne, płatki śniadaniowe,
  • zapałki, baterie, latarki, świece,
  • zestawy wyposażenia medycznego.

 https://uml.lodz.pl/aktualnosci-lodzpl/artykul-lodzpl/rosja-zaatakowala-ukraine-jak-pomoc-wez-udzial-w-zbiorce-przyjdz-na-wiec-id47866/2022/2/24/

Łódzcy adwokaci dla Ukrainy

Zakres pomocy będzie każdorazowo indywidualnie dostosowany do potrzeb pokrzywdzonych, jednakże główne działania będą ukierunkowane na kwestie związane z legalizacją pobytu w Polsce, uzyskaniem statusu uchodźcy lub azylu politycznego.

Łódzka Izba Adwokacja zaprasza do zgłaszania się do akcji wszystkich adwokatów oraz aplikantów adwokackich – w szczególności znających język rosyjski, ukraiński oraz procedury azylowe. Szczegółowe informacje dostępne na stronie Izby Adwokackiej w Łodzi.

Poniżej zamieszczamy relację z wiecu poparcia dla Ukrainy, który odbył się wczoraj w centrum Łodzi. Autorem zdjęć jest Rafał Jaśkowski.

Myśląc o długotrwałej zmianie – z Dobrosławą Gogłozą rozmawia Beata Krawiec :)

Beata Krawiec: Podczas czerwcowej sesji Parlamentu Europejskiego posłowie wezwali Komisję Europejską w celu znalezienia nowego sposobu na odejście od klatkowej hodowli zwierząt. Na początek chcę zapytać o historię tej petycji. Od czego się zaczęło i kto był pomysłodawcą tej inicjatywy?

Dobrosława Gogłoza: Myślę, że trzeba zacząć od tego, że sama petycja jest elementem dużo dłuższego procesu. Osobiście uważam, że w zmianie dotyczącej odchodzenia od używania klatek bardzo duże znaczenie miały działanie skierowane do biznesu. Przez wiele lat większość wysiłków organizacji prozwierzęcych w Europie była skierowana na komunikację z biznesem. Było to przekonywanie poszczególnych firm międzynarodowych i lokalnych, żeby wprowadziły u siebie wewnętrznie przepisy, które pozwolą na wycofywanie chowu klatkowego.

Spójrzmy, jak w USA zmieniły się przepisy dotyczące związków jednopłciowych. One również zaczęły się od aktywistycznych nacisków na biznes i dopiero później sprawa została rozwiązana na poziomie wyroków Sądu Najwyższego. W momencie orzeczenia sądu wszyscy najwięksi pracodawcy już rozpoznawali związki osób LGBT+, więc sama zmiana prawa nie miała tak dużego wpływu na faktyczne życie ludzi, chociaż na pewno jest bardzo istotna.

Podobny proces w temacie jajek z chowu klatkowego można było obserwować w Czechach. Czechy chcą zakazać tego procederu od 2027 roku, ale ich kampania wyrosła z tego, że najpierw wymuszono na czeskich firmach wycofanie się z produkcji jaj w klatkach, a dopiero później podjęto pracę nad doprowadzeniem do zakazu hodowli klatkowej.

Stąd też bardzo mocno wierzę w pracę z biznesem, co nie musi oznaczać próby przypodobania się przedsiębiorstwom. Sam dialog często przyjmuje formę zdecydowanych oczekiwań w stosunku do biznesu. Niemniej mam wiarę w to, że ten biznes będzie bardzo ważnym partnerem dla zmiany w kwestiach światopoglądowych i ekologicznych. Legislacja jest ważna na ostatnim etapie, bo nie wszystkich da się przekonać.

Proces zmian w Unii Europejskiej też rozpoczął się od zmian w biznesie, który przestał być wrogi zwiększaniu dobrostanu zwierząt. Bardzo często firmy zachęcone do działań przez aktywistów ostatecznie orientowały się, jak pozytywnie społeczeństwo reaguje na informacje, że chcą się wycofać z używania jaj z chowu klatkowego. Ten pozytywny feedback sprawił, że firmy uwierzyły w ten kierunek zmian.

Z polityką bywa różnie, ale w biznesie nawet najwięksi gracze są ustawieni frontem do klienta. Wizerunek jest dla nich bardzo ważny, nie mogą być postrzegane jako te firmy, które znęcają się nad zwierzętami. Z nimi dyskusja jest prostsza, bo nawet politycy nie funkcjonują pod taką presją społeczną.

W biznesie, dla dyrektorów w koncernach spożywczych działają słupki sprzedaży…

Dokładnie tak. Politycy dostają feedback raz na cztery lata, a w przypadku dyrektorów sprzedaży ten feedback jest czasem co miesiąc, czasami co trzy miesiące. Biznes dużo szybciej reaguje na zmiany niż polityka.

W Europie mamy system związany z dotacjami dla Wspólnej Polityki Rolnej, w ramach której chów przemysłowy nie jest wprowadzony w tak dużej skali jak w USA. Zatem czy organizacje lobbują za zakazem chowu klatkowego, czy zmniejszenia udziału chowu klatkowego też poza Europą?

Organizacji zaangażowanych w poprawę dobrostanu zwierząt jest coraz więcej, część z nich działa też w Azji i w Stanach Zjednoczonych. Jeżeli chodzi o różnice pomiędzy USA a Europą, to jest to bardziej skomplikowane, niż się wydaje. Wspólna Polityka Rolna wizerunkowo jest wspaniała dla Europy, ale jeżeli wczytamy się w poszczególne elementy tej polityki, to okazuje się, że ona nie chroni bardzo dużej liczby zwierząt. Liczba gatunków wyciąganych poza nawias przepisów dobrostanowych jest olbrzymia, WPR nie chroni przede wszystkim ptaków, których w hodowli jest najwięcej. Spora część przepisów ma restrykcyjne oczekiwania wobec rolników, ale w praktyce okazuje się, że nikt tego nie sprawdza, że kontrole są rzadkie i zapowiadane, a kary praktycznie nie istnieją. Zatem WPR w praktyce wygląda dużo gorzej.

I teraz przenosimy się do Stanów, które faktycznie mają kiepskie prawodawstwo dotyczące dobrostanu zwierząt, ale jeżeli przyjrzymy się politykom firm, które działają w tym obszarze, to sprawa wygląda już zupełnie inaczej. McDonald’s ma dużo wyższe wymagania w stosunku do swoich dostawców-rolników w USA niż w Europie. Jeżeli McDonald’s decyduje, że nie będzie produkował z jaj klatkowych i wycofuje się z intensywnego chowu brojlerów, to w Stanach ta decyzja staje się praktycznie prawem. Niewielu rolników jest w stanie pozwolić na to, by – teraz lub w przyszłości – nie być dostawcą McDonaldsa czy KFC. Istnieje duży rozdźwięk między prawem ustanowionym przez polityków a praktyką regulowaną głównie przez polityki biznesowe.

Stąd też strategia wielu organizacji, żeby działać raczej z biznesem i mam wrażenie, że to bardzo przyspieszyło proces poprawy dobrostanu zwierząt. Oczywiście w 2012 roku doszło do dużej zmiany, kiedy w UE zakazano chowu bateryjnego, który nadal funkcjonuje w krajach na całym świecie. Jednak ten krok był też trochę sygnałem od polityków, że zrobiliśmy dużo i przez kolejne lata nie oczekujcie niczego więcej.

Są też analizy, które pokazały, że gdy takie kraje jak Polska i inne kraje Europy Środkowej i Wschodniej weszły do Unii Europejskiej, dyskusja na temat dobrostanu zwierząt bardzo się skomplikowała. Polska nie jest awangardą dobrostanu, pomimo że kiedyś nią była. Na przykład, gdy w roku 1997 została wprowadzona ustawa o ochronie zwierząt, na tamte czasy były to bardzo ambitne przepisy, udało się wtedy wprowadzić zakaz hodowli gęsi na fois gras, a wiele krajów europejskich dalej się zmaga z tą okrutną formą hodowli.

To, że Unia Europejska była kiedyś awangardą w temacie dobrostanu zwierząt, ale przestała nią być, można było obserwować przy okazji debaty brexitowej. Oczywiście wiemy, że Brexit będzie miał wiele negatywnych konsekwencji dla Wielkiej Brytanii, ale część aktywistów prozwierzęcych widzi w nim też szansę. Ten kraj był zawsze progresywny w tematach praw zwierząt, weganizmu i dobrostanu zwierząt, to tam zaczęła się publiczna dyskusja na ten temat. Niektórzy widzą szansę w tym, że Wielka Brytania uwolniona od debat w UE, która jest bardzo trzymana w cuglach przez takie kraje jak Polska, Francja, Rumunia i inne państwa o wpływowej gospodarce agrarnej, z wysoką pozycją rolników, będzie w stanie dużo szybciej poprawić dobrostan zwierząt.

Czyli dotarliśmy do tego momentu, że to biznes zmienia legislację i jako pierwszy wprowadza zmiany, dzięki temu, że wie, czego wymagają konsumenci. Rozumiem, że Otwarte Klatki rozpoczęły ten model działania jako współpracy NGO z biznesem i to było to, co was odróżniało od innych organizacji, które działały dotychczas w Polsce.

W Polsce Otwarte Klatki były pierwszą organizacją, która na serio zaczęła działać z biznesem, przy czym obecnie nie jest jedyną. Bardzo skutecznie działa w tym obszarze też Fundacja Alberta Schweitzera, niemiecka organizacja, uważana za jedną z czterech najskuteczniejszych na świecie. Nie jest u nas jeszcze bardzo znana, bo to właśnie organizacja, która głównie współpracuje z firmami. Ostatnio rozpoczęła działalność w Polsce Humane Society International, w tym momencie największa prozwierzęca organizacja na świecie, która u nas również nastawia się na dialog z rolnikami i z firmami i ma bardzo ciekawe i ambitne plany w tym obszarze.

Ja sama po odejściu z Otwartych Klatek działam w obszarze pracy z biznesem na pełen etat. Rok temu założyliśmy agencję marketingową All Hands, która wspiera firmy, które działają dla dobra świata. Pomagamy też ekspercko firmom, które chcą wprowadzić u siebie zmiany. Temat dobrostanu zwierząt jest nam oczywiście bardzo bliski i chętnie realizujemy projekty z tego obszaru.

O ile w Polsce ciężko było działać na rzecz zwierząt, bo brakowało ostatecznie politycznej woli, żeby coś zmieniać, to strategiczny pivot w kierunku komunikacji z firmami sprawił, że szybko pojawiły się pozytywne rezultaty. Jeronimo Martins, właściciel sieci Biedronka, było jedną z pierwszych firm w Polsce, która zrezygnowała ze sprzedaży jajek klatkowych, co było odważnym i bardzo istotnym krokiem w swojej skali.

To też pokazało konsumentom, że są w stanie zapłacić ciut więcej za smaczniejsze jajka i nie będą mieli wyrzutów sumienia oglądając smutne zdjęcia kur w klatkach. Inicjatywie End the Cage Age bardzo sprzyja komisarz UE ds. rolnictwa Janusz Wojciechowski, co było widoczne w dyskusji przed głosowaniem rezolucji w Parlamencie UE. Co będzie po zakazie chowu klatkowego? Czy to będzie zakaz hodowli zwierząt na futra we wszystkich krajach UE czy np. zmniejszenie dopłat bezpośrednich do chowu przemysłowego?

Wszystkie te opcje brzmią świetnie. Jestem przekonana, że temat futer zostanie zakończony dosyć szybko, nawet pomimo tego, że Polska jest w tej dziedzinie potentatem. Ciekawa jest kwestia dopłat. To wątek, który pozwoliłby znaleźć wspólnotę dyskusji środowiska prozwierzęcego – często mocno lewicowego – ze środowiskiem libertariańskim. To jest potencjalnie bardzo ciekawy temat, w którym można zacząć uczyć się mówić o prawach zwierząt innym językiem. Ciężko mi przewidzieć, jaka część tych zmian będzie w przyszłości zależała od Parlamentu Europejskiego, bo trzeba sobie wprost powiedzieć, że Unia jako decydent przeżywa kryzys. Widzę jednak mechanizmy rynkowe, które są w stanie sprzyjać dobrostanowi zwierząt. Mamy bardzo dobrze rozwijający się rynek produktów roślinnych, chociaż te są niestety regularnie szykanowane np. zakazami nazywania mleka sojowego mlekiem.

Na czym właściwie polega problem z nazewnictwem wędlin czy produktów wege?

Tu nie chodzi o argumenty, chodzi o to, że wiemy, że zamienniki mięsa najlepiej się sprzedają, kiedy są na półkach obok mięsa. Większość osób kupujących produkty roślinne to nie są weganie czy wegetarianie, ale osoby, które ograniczają spożycie mięsa. Ludzie idą do sklepu, żeby kupić wkład białkowy do swojego jadłospisu. Jeśli zaoferuje im się na tej samej półce alternatywy dla białka mięsnego, to często po nie sięgną. Tylko zdeterminowane osoby będą szukać produktów na półkach dla wegan i wegetarian.

W tej debacie nie chodzi o logikę, ale o to, że produkty będą się gorzej sprzedawać, jeśli zabronimy nazywać je w określony sposób. To czysta walka o rynek. Nazewnictwo nie jest też jedynym polem walki, różnice są też w dopłatach, w stawkach VAT, który jest wyższy na wiele produktów roślinnych, które nie są traktowane jako podstawowe. To sprawia, że produkty pochodzące od zwierząt mają niskie ceny przez ekonomię skali, a do tego mogą być tańsze, bo mają niższy VAT. Do tego dostają większe dopłaty bezpośrednie dla rolników, a Unia Europejska wykłada miliony euro na promocję mięsa, nawet jeśli jest to w sprzeczności z Nowym Zielonym Ładem.

Moim zdaniem innowacja w produktach roślinnych ma się dobrze i jeśli pozwolimy im na równych zasadach rywalizować z produktami odzwierzęcymi, to szybko zobaczymy wzrost konsumpcji produktów roślinnych. Tylko zmniejszenie spożycia produktów odzwierzęcych da nam szansę na zmniejszenie skali hodowli przemysłowej, której główną zaletą jest wydajność. Jeżeli chcemy podnieść warunki dobrostanowe dla zwierząt, to musimy zgodzić się na jednoczesny wzrost cen mięsa, czy nabiału. Nie przeskoczymy biologii zwierząt, one muszą dojrzewać wolniej, muszą mieć zapewnione więcej miejsca do życia. Szansę na zmiany widzę w sprawiedliwej konkurencji na rynku, innowacji i nie przerzucaniu kosztów produkcji na społeczności lokalne, pracowników i zwierzęta, tylko płaceniem uczciwej i realnej ceny za  produkty odzwierzęce.

Efekty pracy Otwartych Klatek są imponujące. Ale w mediach chyba wciąż żywy jest stereotyp romantycznego działacza/działaczki, który na targu w Bodzentynie ratuje konie przed transportem do rzeźni. Kim są wolontariusze, ludzie, którzy angażują się w projekty i kampanie? Czy są to osoby, które zawsze interesowały się prawami zwierząt, czy byli pracownicy przemysłu mięsnego, których po latach od tego odrzuciło?

W tym momencie przekrój wolontariuszy we wszystkich organizacjach pozarządowych jest bardzo duży. Myślę, że jeśli zaczyna się prowadzić organizację, która posługuje się profesjonalnym językiem, to ona przyciąga osoby, które rozumieją te kategorie i w nich myślą. Mi zawsze zależało na przyciąganiu osób, które są specjalistami i udawało się znajdować wolontariuszy, którzy byli specjalistami w dziedzinie IT, UX, osoby związane z komunikacją, prawem. Być może inny jest profil aktywistów w schroniskach i sanktuariach. Mi bliski był model aktywizmu, w którym patrzy się na konkretne liczby i szuka odpowiedzi na pytanie, jakie kampanie pomogą jak największej liczbie zwierząt, często bez konkretnego kontaktu z tymi zwierzętami. Mam poczucie, że jeżeli traktujemy te tematy poważnie, to powinniśmy zawsze aspirować do zwiększania swojej skuteczności i badać lepsze sposoby działania.

Czy z tych wolontariuszy będą kiedyś politycy, empatyczni i rozumiejący problemy, szukający praktycznych rozwiązań i równie profesjonalni, jak działający w Otwartych Klatkach? Czy na przykład łączy was coś z Ogólnopolskim Strajkiem Kobiet, którego protesty przelały się przez Polskę i Europę, były tym zrywem partycypacji społecznej, kobiet które pragnęły i nadal pragną zmian w polityce i społeczeństwie?

Mam nadzieję. Chciałabym zobaczyć więcej fajnych osób w polityce, chciałabym zobaczyć też więcej fajnych osób w biznesie, bo one mogą mieć bezpośredni wpływ na to, jak żyją zwierzęta czy ludzie. Ostatnio Kasia Jagiełło, która wcześniej była w Greenpeace, włączyła się do ruchu Szymona Hołowni jako osoba, która zajmie się tematyką klimatyczną i bardzo kibicuję takim decyzjom.

Nawet jeśli jesteśmy sceptyczni wobec polityki, to jeśli osoby, które chcą działać na rzecz zwierząt czy ekologii nie będą do polityki trafiać, to ciężko będzie oczekiwać od polityki czegoś więcej. Każdy obszar, który wpływa na nasze życie, powinien być zasilany przez osoby, które chcą w nim zrobić coś wartościowego, a nie są po prostu karierowiczami. Jak pozostawimy politykę i biznes karierowiczom, to zostaniemy ze światem takim, jaki mamy.

Co do Strajku Kobiet, to mnie zawsze interesował wątek zmian społecznych i dużych protestów, które też są ich częścią. Jest świetna książka Twitter and Tear Gas: The Power and Fragility of Networked Protest, napisana przez turecką badaczkę ruchów społecznych Zeynep Tufekci, która wytłumaczyła, dlaczego współczesne masowe protesty się nie udają. Funkcjonujemy obecnie w świecie, gdzie udaje się bardzo łatwo zgromadzić bardzo dużą liczbę ludzi, wykorzystujemy doskonale social media, a z jej badań wynika, że to się nie sprawdza na dłuższą metę.

Osoby z takich ruchów są bardzo zaangażowane, ale same ruchy zawsze trwają bardzo krótko. Kiedy zaczęły się protesty Strajku Kobiet, w pewnym momencie bardzo chciałam, żeby autorka książki nie miała racji, jednak dziś już wiemy, że te analizy się sprawdziły. Sytuacja wygląda tak, jak przed protestami, zostały nam napisy na murach i błyskawice. Na politykę nie miało to żadnego wpływu. Książka dokładnie analizuje, co się dzieje w trakcie protestów i co sprawia, że politykom bardzo łatwo sobie poradzić z tymi demonstracjami.

Myśląc o długotrwałej zmianie, trzeba najpierw włożyć wysiłek w organizację, a dopiero później w mobilizację ludzi. Ważne jest klasyczne budowanie struktury, szkolenie ludzi, budowanie grup lokalnych itd. To sprawia, że kiedy potrzebna jest mobilizacja, to da się to zrobić, nie będąc kolosem na glinianych nogach. Jeżeli chcielibyśmy osiągnąć faktyczną zmianę społeczną, to tego więcej potrzebujemy, nie możemy się zachłysnąć mediami społecznościowymi i cieszyć się z frekwencji w grupie na Facebooku, czy nawet na pojedynczej demonstracji. Te osoby niewiele mają ze sobą wspólnego, nie mają na dłuższą metę pomysłu na siebie, prędzej czy później zaczną się między sobą kłócić, dojdzie do konfliktu o leadership, władze już potrafią takie sytuacje rozgrywać.

Bardzo dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na Igrzyskach Wolności.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Wolność w czasach bańki internetowej :)

Światopoglądowo sprofilowane gazety codzienne i tygodniki istniały na długo zanim w obszarze telewizji suche, obiektywne i skupione na faktach serwisy informacyjne dużych stacji ogólnokrajowych (najczęściej publicznych) zostały wyparte przez kablowe telewizje informacyjne nadające newsy przez całą dobę i każdego dnia w sposób coraz jaskrawiej zdradzający partyjno-ideologiczny przechył.

 

„Bańki internetowe” i (rzadziej stosowane) „komory pogłosowe” stały się w ostatniej dekadzie niezwykle istotnymi pojęciami w odniesieniu do problematyki debaty publicznej. Już w epoce blogów i internetowych forów dyskusyjnych personalizacja treści informacyjnych i filtrowanie przekazów, jakie dopuszczamy do siebie, zaczęły stanowić czynniki różnicujące informacje ze świata przyswajane przez różnych obiorców. Był to nowy etap procesu, który zachodził jeszcze w erze analogowej, przez wiele dziesięcioleci. Światopoglądowo sprofilowane gazety codzienne i tygodniki istniały na długo zanim w obszarze telewizji suche, obiektywne i skupione na faktach serwisy informacyjne dużych stacji ogólnokrajowych (najczęściej publicznych) zostały wyparte przez kablowe telewizje informacyjne nadające newsy przez całą dobę i każdego dnia w sposób coraz jaskrawiej zdradzający partyjno-ideologiczny przechył. Ostatnim kamykiem tej lawinowej przemiany na dzień dzisiejszy są oczywiście media społecznościowe, które nie tylko za pomocą algorytmów automatycznie profilują podsyłane nam na timeline treści, ale także dają nam do ręki narzędzia, aby w ogóle nie wchodzić w kontakty z użytkownikami o poglądach odmiennych od naszych. Do pierwszego celu służą facebookowe polubienia i kliknięcia linków. Do drugiego możliwość akceptowania znajomych lub followowania na Twitterze określonych użytkowników, a wyciszania lub blokowania innych.

 

Bańka przytulna, kojąca

Filtrująca dopływ wiadomości bańka internetowa jest więc zjawiskiem, które narzuca nam algorytm społecznościowego medium, a także wyszukiwarki Google (niekiedy w sposób przez nas nieuświadomiony, ale w zasadzie zawsze nie do końca uświadomiony co do zakresu skutków). Komora pogłosowa jest natomiast produktem naszych własnych zachowań w sieci i stanowi zwykle trzon bańki internetowej. Za sprawą internetowej rewolucji informacyjnej ilość wiadomości dostępnych w sieci stała się zbyt wielka, aby jakakolwiek jednostka ludzka była w stanie je samodzielnie przetwarzać, czy nawet selekcjonować. Pojawienie się filtrów było więc kwestią (niedługiego) czasu. Problem z zamknięciem użytkownika w bańce internetowej polega – z liberalnego punktu widzenia, gdzie wolność i dostęp do wiedzy stanowią ważne wartości – na tym, że nie mamy nad tym kontroli. Zostajemy zaszufladkowani jako ci, którzy nienawidzą Kaczyńskiego i nie lubią Kościoła, zaś lubią prawa osób LGBT i kochają Trzaskowskiego (i, oczywiście, na odwrót), co prawda, w oparciu o nasze wcześniejsze wybory, zachowania i komentarze w sieci. Jednak skutkiem tego jest wyfiltrowanie z miejsc w sieci, do których codziennie uczęszczamy, w zasadzie jakichkolwiek informacji, które mogłyby nas skłonić do poddania w wątpliwość dotychczasowych poglądów. Politycy przeciwnej strony urastają w naszych oczach do rangi potworów, gdyż docierają do nas wyłącznie negatywne wiadomości na ich temat. Najgorsze jest to, że nie wiemy, co zostało wyedytowane z naszego walla na Facebooku czy z wyników naszego wyszukiwania w Google. Nie wiemy, czy rzeczywiście wszystkie tamte „ukryte” przed nami informacje nie wywarłyby na nas żadnego wpływu, czy nie tracimy od czasu do czasu dostępu do rzeczy, które byłyby dla nas relewantne, gdyby do nas w ogóle dotarły.

 

Analiza ludzkiej psychologii podpowiada, że sami tego chcemy. To niewłaściwy moment na tradycyjne pomstowanie na „złe” koncerny internetowe, które nas krzywdzą. One pogłębiają problem, który jednak sami stworzyliśmy. Otóż nie chcemy słuchać polityków czy publicystów, którzy reprezentują „drugą stronę” światopoglądowego sporu. Odczuwamy wobec nich niechęć, skręca nas na sam ich widok. Gdy ktoś mówi rzeczy podważające nasze głęboko zakotwiczone poglądy, neguje nasze wartości, ubliża naszym świętościom, czujemy ów okropny dysonans poznawczy, cierpimy, że są ludzie, którzy nasze zdanie mają sobie za nonsens lub przejaw głupoty, nie chcemy, aby skłaniano nas do rewizji przekonań, siano w nas wątpliwość. Powtórna analiza własnych fundamentów ideowych to wysiłek intelektualny, jest męcząca, nieprzyjemna, obrazoburcza wręcz. Ale byłaby raz po raz nieunikniona, gdybyśmy pozwalali sobie samym natrafiać na dobrze skonstruowaną kontrargumentację.

 

Dlatego preferujemy pozostać w orbicie treści i komunikatów, które nasze poglądy wzmacniają. My chcemy, aby ten algorytm filtrujący działał i zapewniał nam psychiczny komfort oraz spokój ducha człowieka pewnego swych racji, który na koniec dnia może zasnąć niezmąconym snem sprawiedliwego. Jeśli już w naszej bańce mają się pojawiać argumenty strony przeciwnej, to tylko te absurdalne, na pierwszy rzut oka kretyńskie, wypowiedzi nieudane, nieskładne, sepleniące i dukające niczym Andrzej Duda po angielsku. Wiadomo, przekonanie, że po drugiej stronie są sami głupcy, to niebagatelne wzmocnienie już posiadanych poglądów. Media społecznościowe pozwalają nam wzmocnić ten filtr. Jesteśmy tam już nie tylko w bańce internetowej, ale tworzymy swoja osobistą komorę pogłosową, gdzie wpuszczamy tylko tych autorów komentarzy i treści, którzy nam najbardziej odpowiadają, którzy potrafią najsilniej utwierdzać nas w naszych postawach, którzy zawsze niezawodnie na każde nasze „Iksiński jest pajacem” odpowiedzą „Zaiste, niesamowitym pajacem”, dodadzą kolejny argument za liberalizacją prawa aborcyjnego (albo za zaostrzeniem) czy za obniżeniem podatków dla małych przedsiębiorców (albo za podwyżką).

 

Po pewnym czasie zrodzi się w nas przekonanie, że druga strona nie ma żadnych argumentów, że po jej stronie nie istnieje żadna racjonalność. Że są to ogarnięci aberracją umysłową ludzie, którzy albo celowo chcą szkodzić krajowi i innym (nam), albo są ofiarami propagandy takich typów spod najciemniejszej gwiazdy. Zjawisko baniek sprawia, że dokładnie to samo myślą o sobie obie strony. Oczywistym skutkiem (to już widzimy w wielu krajach, w Polsce od w zasadzie kilkunastu lat) jest zanik możliwości i celowości prowadzenia jakiejkolwiek debaty publicznej. Obrazują to choćby próby organizacji debat przed wyborami prezydenckimi 2020 r. – regres nawet wobec sytuacji z roku 2015 był widoczny gołym okiem. Cała polityka opiera się na mobilizacji, rozognieniu emocji ludzi we własnej bańce, aby niezawodnie stawili się w lokalach wyborczych, a także na walce o głosy ludzi z grupy polityką niezainteresowanej. Ludzie w bańkach politycznych polaryzują się do granic możliwości. To spirala. Im większa niechęć wobec kontrargumentów, tym szczelniejszy filtr izolacyjny i tym mniejsza zdolność w ogóle dostrzeżenia obywatela o przeciwnym poglądzie. Tak pogłębia się polityczny podział społeczeństwa, tak generują się te zjawiska, z którymi boryka się Polska – realia „dwóch plemion”, autentyczna wzajemna nienawiść, wulgaryzacja dyskursu (gdy nie ma debaty, poglądy nie potrzebują argumentu, tylko siły wybrzmienia), gotowość do rozwiązań siłowych. Za pośrednictwem narzędzi internetowych rzeczywistość ta z poziomu od zawsze skonfliktowanych politykierów schodzi na poziom zwykłych ludzi, a niechęć Iksińskiego wobec Malinowskiego staje się równie mocna, co jego niechęć wobec Kaczyńskiego lub Tuska. Nie daje się razem pracować, biesiadować, nawet czasem jechać jednym autobusem.

 

Zamknięcie ludzi w bańkach ułatwia także zadanie propagandystom. Gdy nie słychać dementi drugiej strony, stosowanie fałszywych informacji, wyssanych z palca oskarżeń i słynnych fake newsów staje się dziecinnie proste. Po pewnym czasie ludzie zaczynają żyć w dwóch równoległych, niestykających się ze sobą kosmosach, a okazjonalne przypadki dobrej woli w postaci chęci wysłuchania kogoś z drugiej strony wymagają najpierw przebrnięcia przez ustalenie „wspólnych faktów”. Zaufanie międzyludzkie spada do zera, szerzy się paranoja.

 

 

Ja i moi ziomale

Im silniejsza wytwarza się tak polaryzacja społeczna, tym silniejsze jest poczucie więzów wspólnoty z innymi ludźmi z naszej bańki internetowej, a zwłaszcza tych najbliższych – z naszej komory pogłosowej. Kiedyś ludzie mieli różne poglądy na aborcję czy prawa zwierząt, ale spotykali się chętnie w tzw. realu, bo spajało ich zainteresowanie pokerem, wódką, ploteczkami z sąsiedztwa, albo meczami lokalnego klubu piłkarskiego. Przy okazji darli o politykę koty, najczęściej kończąc obróceniem dyskusji w żart i machnięciem ręką na niemoc obywatela wobec politycznej machiny. Dzisiaj coraz rzadziej jesteśmy w „realu”, a coraz częściej w sieci, na profilach społecznościowych. Tam zaś polityka podzieliła ludzi. Najbardziej lubimy tych, którzy mają najbardziej podobne poglądy do naszych (przymykamy oko zaś na to, że kibicują nie tej drużynie piłkarskiej, co trzeba). Bańka internetowa stała się jedną z najważniejszych wspólnot, do których należymy. Obracamy się w niej codziennie, często co kilkadziesiąt minut, to w zasadzie permanentna obecność. Dobre relacje z ludźmi z tej samej bańki stają się dla nas co najmniej równie ważne, jak poprawne relacje w rodzinie, miejscu pracy, czy kiedyś dobre relacje w licealnej sieci grup rówieśniczych.

 

Potrzeba poczucia mocnej, ugruntowanej przynależności do wybranej bańki kieruje często zachowaniami online. Pierwszy tweet podany dalej przez Leszka Balcerowicza, polubiony przez Adriana Zandberga lub pozytywnie skomentowany przez Krystynę Pawłowicz potrafi przyprawić nieomal o palpitacje. Cieszy, gdy tweety dostają wiele polubień, w tym przede wszystkim gdy rośnie grupa użytkowników, którzy „polubiają” prawie każdy nasz wpis. Jesteśmy wśród swoich, zdobywamy uznanie, budujemy pozycję, nasz głos staje się wyznacznikiem dla rosnącej grupy ludzi. W bańce nie zmieniamy co prawda niczyich poglądów, ale je wzmacniamy, czasami nieznacznie modyfikujemy, uzupełniając katalog obowiązujących prawd bańkowych o nowe elementy. Oto my i nasi ziomale – współbańkowicze.

 

Od dobrej oceny współbańkowiczów zależy niekiedy nasze samopoczucie danego dnia. Pyskówki z obcymi z innych baniek, którzy od czasu do czasu wpychają swój łeb, gdzie ich nikt nie prosił, to rzecz normalna, to spływa jak po kaczce. Jednak negatywna ocena jakiegoś pojedynczego wpisu ze strony dobrego współbańkowicza skłania do zadumy, refleksji, czasami bywa nawet źródłem udręki. Przynależność do bańki od czasu do czasu przynosi bowiem wyzwania. Pojawiają się swoiste „egzaminy lojalności”. W końcu, gdy dzień jest dobry, ulubionym politykom dobrze idzie robota, wydarzenia w kraju nie przynoszą niepokoju, nie ma żadnych większych afer, to potakiwanie swoim jest łatwe i przyjemne. Jednak prędzej czy później któryś z ulubionych polityków popełnia poważny błąd, okazuje się mieć coś za uszami, w kraju dzieje się coś niedobrego – w efekcie w bańce pojawia się wielka smuta, zwątpienie, zrezygnowanie. Wówczas dużo ryzykują ci, którzy w tak trudnej chwili sformułują krytyczną uwagą pod adresem kogoś ze „swoich”. Pokazują bowiem słabość swoich wyborów ideowych, niestabilność, która pozwala powątpiewać w ich solidność, może nawet ujawniają pierwsze jaskółki potencjalnej zdrady? Nietrudno wtedy dostrzec, że bańki internetowe stanowią idealne odwzorowanie postaw i wojen plemiennych w domenie digitalnej. Każdego dnia należy potwierdzać swoją przynależność do grupy. Skłonności transgresyjne są niewybaczalne.

 

Wśród obcych

Pomimo wszystkich powyższych uwag, do wrogich baniek zaglądamy. W Polsce funkcjonuje co prawda narracja o dwóch wrogich sobie obozach, ale realia życia politycznych baniek internetowych od kilku lat pokazują o wiele bardziej złożony krajobraz. Niezależnie od tego, czy powrót Donalda Tuska i histeryczna reakcja na niego ze strony rządowych funkcjonariuszy w TVP odbudują bipolarny układ na polskiej scenie politycznej (oba manewry wydają się mieć właśnie ten cel, gdyż polaryzacja na dwa wrogie obozy służy od wielu lat właśnie PiS i PO), w sieci dominuje pokolenie młode, która narzuca inną logikę. Tutaj układ jest jednoznacznie nie dwu-, a wielobańkowy. Bańki nie zawsze dokładnie pokrywają się elektoratami sześciu głównych sił politycznych (oprócz PO i PiS mamy silną reprezentację Lewicy, Polski 2050 i Konfederacji, nieco słabiej zintegrowana, ale obecna jest bańka PSL), przede wszystkim można niekiedy w ramach elektoratu jednej i tej samej partii wskazać po kilka baniek, które nie są sobie wrogie, ale odrębność ta nie bierze się z niczego i dystans jest wyczuwalny. Przy takim układzie wielu baniek zaglądanie do nieswoich baniek jest dużo trudniejsze do uniknięcia niż w systemie dwóch obozów. Jednak ktoś obcy i tak niemal od razu zostaje „wyłapany”.

 

Po co ludzie tam zaglądają? Czy nie ryzykują wspomnianych konsekwencji, z dysonansem poznawczym na czele? Niespecjalnie. Wchodzenie „między wilki” nie wiąże się z czytaniem dłuższych tekstów czy poznawaniem kontrargumentów. Format mediów społecznościowych pozwala nam wejść między wrogów i obcować tylko z ich lakonicznymi wpisami, takimi jak tweety. To krótka forma, najczęściej banalna i niezbyt przeintelektualizowana – tweet chyba jeszcze nikogo nie skłonił do autorefleksji i rewizji swoich fundamentów ideowych. Za to doskonale nadaje się jako tzw. trigger, impuls wyzwalający brutalną, polemiczną reakcję słowną. Bez wielkiego ryzyka dla własnego światopoglądu można więc wchodzić w zwarcie. A to czyni się z kilku powodów.

 

Po pierwsze, jak w standardowym gangu, wykazanie się agresją i niechęcią wobec wrogiej grupy jest sposobem na potwierdzenie własnej bitności, zdobycie uznania i wzmocnienie poziomu akceptacji wśród współbańkowiczów. Uzyskanie od nich feedbacku w postaci słowa „zaoranie” stanowi najwyższy wyraz uznania. Po drugie, pośród obcych wchodzimy, aby uzyskać potwierdzenie poczucia słuszności własnego wyboru światopoglądowego (i bańkowego). Widząc ich skrajnie niemądre, pełnie niechęci wobec bliskich naszemu sercu osób i wobec wyznawanych przez nas wartości wpisy potwierdzamy po raz kolejny naszą fatalną opinię o tych ludziach. Nasze uczucia pogardy i dezaprobaty wobec wrogiej bańki zostają odświeżone, nabieramy znów nowej energii, aby z nimi walczyć. „Oni naprawdę tacy są” – oto najczęściej przynoszona do swojej własnej bańki pamiątka z tego rodzaju wyprawy. Po trzecie w końcu, z głębokim zaangażowaniem politycznym wiąże się niekiedy potrzeba odczuwania bólu. Gdzieś tkwi w niektórych z nas głód odczucia pogardy skierowanej przeciwko nam samym, to także roznieca resentymenty. We współczesnej kulturze coraz bardziej pożądanym stanem jest status ofiary (a Polska to w dodatku światowa stolica martyrologii, więc ten trend ma szanse zrobić tutaj zawrotną karierę). Sprowokowane lub (nawet lepiej) niesprowokowane ściągnięcie na siebie wrogości obcej bańki, szczególnie w postaci wielogodzinnego „najazdu na profil”, to swoiste
e-sadomaso, ale także wyśmienita okazja, aby odczuć solidarność i empatię własnych współbańkowiczów, a więc tych, na których opinii nam faktycznie wyłącznie zależy.

 

 

Na „spalonym”

Z tych wszystkich powodów większość użytkowników mediów społecznościowych, mieszkańców internetowych baniek, kreatorów komór pogłosowych i uczestników tej tak specyficznej „debaty” politycznej współczesności nakłada na siebie autocenzurę i gryzie się w język, gdy zdarzy się im mieć inne zdanie od wersji obowiązującej własną bańkę. Poglądy polityczne i przekonania ideowe w coraz większym stopniu stanowią katalogi, które – takie jest oczekiwanie – należy przyjmować w całości (czy też, powiedzmy, w ponad 90%), z dobrodziejstwem inwentarza. Trudno aby w pisowskiej bańce mógł wygodnie umościć się ktoś, kto popiera „reformy” sądownictwa Ziobry, wizję szkoły Czarnka, jest bliski klerykalnej optyce polskiego Kościoła, dostrzega geniusz Polskiego Ładu, ale chce likwidacji kopalń węgla kamiennego. Trudno aby w lewicowej bańce dobrze się odnalazł ktoś, kto chce wysokiego opodatkowania firm, globalnych koncernów i polskich bogaczy, tanich mieszkań na wynajem, wyprowadzenia religii ze szkół, małżeństw jednopłciowych i praw osób transseksualnych, ale z przyczyn moralnych jest za zakazem aborcji. W bańce liberalnej niełatwo będzie miał ktoś, kto chce niskich podatków i ograniczenia transferów socjalnych do tych realnie potrzebnych, przywrócenia handlu w niedziele, pogłębiania integracji europejskiej, świeckiej szkoły, szerokich praw dla osób LGBT i liberalizacji ustawy aborcyjnej, ale równocześnie będzie popierał ograniczenia swobody mediów. I tak dalej.

 

Bańki internetowe największą krzywdę robią więc dzisiaj na poziomie blokowania samodzielnego myślenia. Dostajemy katalog obowiązujących „prawd wiary” i mamy go albo popierać, albo wyciszyć się w zakresie punktów, które nam nie odpowiadają. Najtrudniejsze chwile w mediach społecznościowych przeżywa osobnik, który ma 1-2 poglądy niepasujące do jego bański, która pod kątem innych stu spraw jest jak najbardziej właściwym dlań miejscem, a który nie zamierza tych 1-2 poglądów wyciszać, tylko pisze, co myśli. Wtedy „najazd na profil” robią mu współbańkowicze, a zwykle jest ich dużo więcej, bo nie są to obcy, którzy przypadkiem trafili na jakiś jego wpis, tylko ludzie go obserwujący i czytający na co dzień. Bardziej liczni i bardziej zdeterminowani, aby „odszczepieńca” przywrócić na wspólną linię w sensie pełnego zestawu poglądów.

 

Gdy Leszka Balcerowicza na Twitterze młodzi lewicowcy scharakteryzowali na przestępcę (czarny pasek na oczach i podpis „Leszek B.”) za „zbrodnie” okresu transformacji ustrojowej, lewicowa bańka ucichła, a gdy pojawiły się przeprosiny i wycofanie grafiki, odetchnęła z ulgą i jęła młodzież swą chwalić. Gdy jednak lewicowy europoseł Łukasz Kohut skorzystał z tej okazji, aby nie tylko skrytykować skandaliczny mem, ale i sformułować pozytywną ocenę planu Balcerowicza, a jego autorowi podziękować, reakcja bańki była ostra i Kohut na jakiś czas znalazł się na aucie. Nad przemianą Tomasza Terlikowskiego, choć przecież nadal wierzącego prawicowca, do dziś ubolewa połowa prawicowego internetu. Ale i w liberalnych obszarach mediów społecznościowych presja na pohamowanie wolnomyślicielskich zapędów bywa odczuwalna (a przecież to samo w sobie jest nieliberalne). Nie mnie oceniać, w ilu procentach moje osobiste poglądy są zgodne z oczekiwaniami współczesnej polskiej, liberalnej bańki. Niewątpliwie jednak mam w moim asortymencie kilka poglądów nieprzystających do preferencji większości moich współbańkowiczów i gdy tematy te poruszam, przez wiele godzin czytam ich nieprzychylne komentarze. Najczęściej dzieje się to wtedy, gdy krytykuję manię rowerową w polskich miastach i sprzeciwiam się zbyt daleko idącym utrudnieniom w poruszaniu się po mieście samochodami osobowymi. To wśród centrowych liberałów poglądy dziś już niepopularne, ale nie jest to dla mnie wystarczający powód, aby je porzucić.

 

Wy także nie porzucajcie swoich „nietypowych” poglądów. Choć istnieją pewne pomysły, aby ograniczyć oddziaływanie algorytmów internetowych na filtrowanie naszych informacji, to ludzkiej psychologii, która źle reaguje na styczność z poglądami sprzecznymi wobec własnych, nie da się oszukać. Być może więc łamiąc schemat dogmatów obowiązujących w każdej z naszych baniek, pokazując, że są punkty, w których zgadzamy się z ludźmi z innych, nawet teoretycznie wrogich baniek, a nie zgadzamy ze współbańkowiczami, rozluźnimy uścisk ich ścian? Owszem, może się to skończyć ekskomuniką i banicją. Ale może też – po prostu – skończyć się powrotem do ciekawych debat. Co byłby ze mnie za liberał, gdybym nie skończył sugestią, że ryzyko się opłaca?

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Czy wojna na Ukrainie wybuchnie z nową siłą? :)

Liczba rosyjskich wojsk przy granicy z Ukrainą jest „najwyższa od roku 2014” powiedziała niedawno rzeczniczka Białego Domu. „Jeśli Rosja zachowa się nierozważnie i agresywnie, będą tego koszty, będą konsekwencje”, mówił amerykański sekretarz stanu Antony Blinken. Obawy w związku z działaniami Rosji wyraził sekretarz generalny NATO i kraje grupy G-7. W rozmowie telefonicznej z Putinem prezydent Joe Biden zapewnił o „niewzruszonym wsparciu dla ukraińskiej suwerenności i integralności terytorialnej” i zaproponował zorganizowanie specjalnego szczytu Rosja-USA.

„Gazeta Wyborcza” informuje, że rosyjska armia przerzuca sprzęt i żołnierzy nie tylko na Krym i w okolice separatystycznych republik na wschodzie Ukrainy „w pobliże Woroneża, gdzie w odległości 250 km od granicy wojsko założyło ogromny obóz” i skąd można by przeprowadzić atak na inne części terytorium Ukrainy. Jednocześnie rosyjscy propagandyści nawołują do walki z ukraińskim „nazizmem”, a politycy z najbliższego kręgu Putina ostrzegają przed interwencją.

A co w tym czasie robi partia rządząca w Polsce? Chce w Parlamencie Europejskim tworzyć wspólne ugrupowanie z liderem włoskiej partii Liga, Matteo Salvinim. Czyli politykiem, który uznał rosyjską aneksję Krymu za legalną, a proeuropejskie protesty na kijowskim Majdanie, podczas których władze strzelały do demonstrantów za…ustawkę.

„Rosja miała prawo do aneksji Krymu?”, pytała Salviniego w 2018 roku dziennikarka „Washington Post”. „Odbyło się referendum”, usłyszała w odpowiedzi. A na uwagę, że było to sfałszowane referendum zorganizowane pod lufami rosyjskich żołnierzy odpowiedział, że to zależy od punktu widzenia. I dodał, że to lepsze niż „fałszywa rewolucja w Ukrainie” – zdaniem Salviniego, a wbrew faktom – „finansowana przez zagraniczne potęgi”.

Przypomnijmy: nowy partner PiS-u mówi o protestach z przełomu 2013 i 2014, kiedy na głównym placu Kijowa przeciwko skorumpowanym prorosyjskim władzom demonstrowały setki tysięcy ludzi. Wielu zostało rannych, a ponad sto osób zginęło. We wspomnianym wywiadzie dla „Washington Post”, Salvini cieszy się też ze zbliżenia ówczesnego prezydenta USA Donalda Trumpa z Władimirem Putinem i przyznaje do bliskich związków z partią Putina – Jedną Rosją. „Porozumienie obejmowało współpracę między ruchami młodzieżowymi i było podobne do tego, jakie mamy z Frontem Narodowym we Francji i Partią Wolności w Austrii”, mówił. Nie chciał jednak przyznać, że Putin wysyłał mu nie tylko swoją młodzież, ale także pieniądze.

Na początku 2019 roku włoski tygodnik „L’Espresso” pisał o milionach euro, jakie ugrupowanie Salviniego miało otrzymać z Rosji w formie odprysków z transakcji Rosnieftu z włoską firmą energetyczną Eni. Po kilku miesiącach amerykański serwis BuzzFeed opublikował nagranie z rozmów współpracowników Salviniego, które zdawało się potwierdzać oskarżenia włoskich dziennikarzy.

Mniej więcej w tym samym czasie lider austriackiej Partii Wolności został nagrany, jak popijając drinki na Ibizie obiecuje załatwienie państwowych kontraktów w zamian za datki na partię. Jego rozmówczyni miała należeć do rodziny jednego z rosyjskich oligarchów. Partia Wolności to ta sama, z którą Salvini z dumą współpracował. Front Narodowy (obecnie Zjednoczenie Narodowe), kolejny skrajnie prawicowy i eurosceptyczny sojusznik Salviniego przyjął z kolei prawie 9,5 miliona euro pożyczki z tajemniczego czesko-rosyjskiego banku, który niedługo potem stracił licencję. Nie będzie specjalnym zaskoczeniem, że wszystkie te ugrupowania ciepło wypowiadają się o Putinie i krytykują europejskie sankcje nałożone na Rosję za zajęcie Krymu.

I to właśnie w towarzystwie Salviniego oraz premiera Węgier Viktora Orbána – który we współpracy z Rosjanami i za rosyjskie pieniądze rozbudowuje właśnie elektrownię atomową – polski premier ogłaszał w Budapeszcie konieczność „odnawiania” Europy.

„Są siły na kontynencie, które chcą uwieść Europę i porwać ją w nieznane. My chcemy pomóc Europie odbudować jej prawdziwe, chrześcijańskie korzenie”, mówił Morawiecki. A Orbán sugerował, że celem spotkania jest stworzenie wspólnej platformy programowej: „Spotkaliśmy się, aby przedyskutować naszą przyszłość. Czego chcemy? Zgodziliśmy się, że chcemy renesansu, chcemy odrodzenia w całej Europie. Będziemy wspólnie pracować na rzecz tego pomysłu”, mówił.

Nie wiemy, czy do tego dojdzie, ale faktem jest, że polski rząd – rzekomo twardy przeciwnik putinowskiej Rosji – podejmuje współpracę z politykami nie tylko wybielającymi Putina, ale najpewniej także przez niego finansowanymi. Pytany o tę ewidentną sprzeczność poglądów, Jarosław Kaczyński bronił pomysłu na sojusz z Salvinim w rozmowie z „Gazetą Polską”, sugerując, że gdyby w Parlamencie Europejskim powstała „siła polityczna mająca wpływ na całą Unię” to byłoby to „z korzyścią dla Polski”.

Mam dla Kaczyńskiego darmową lekcję: wpływy w polityce zagranicznej buduje się z tymi, z którymi mamy wspólne interesy. A nie z tymi, którzy podkopują spójność i integrację Unii Europejskiej – czyli fundament polskiego bezpieczeństwa.

A co do przyjacielskich relacji Salviniego z Putinem – Kaczyński odpowiada obwiniając… Niemców. „Dzisiejsi niemieccy socjaliści działają wręcz jak partia rosyjska, a ugrupowanie dominujące na niemieckiej scenie politycznej i na europejskiej współpracuje z Moskwą ramię w ramię”, mówi. Po pierwsze, to gruba przesada, bo gdyby nie wsparcie niemieckich władz, trudno byłoby utrzymać sankcje gospodarcze na Moskwę. Włoski kolega PiS jest im zdecydowanie przeciwny i chce ich zniesienia. Po drugie, nawet gdyby to była prawda – czy receptą na rzekomą prorosyjskość Niemiec ma być mariaż z politykiem, który paraduje po Placu Czerwonym z Putinem na koszulce i nazywa go jednym z „najlepszych mężów stanu” na świecie.

Cała ta sprawa pokazuje, jak nieskoordynowana i w jak amatorski sposób prowadzona jest przez PiS polityka zagraniczna. Z Rosją należy utrzymywać kontakty na wysokim szczeblu i rozmawiać. Ale dialog trzeba prowadzić z pozycji silnego państwa członkowskiego Unii Europejskiej. A nie państwa, które z instytucjami UE toczy nieustanne boje, bo łamie własną konstytucję. Obecny polski rząd kontaktów z Rosją właściwie nie utrzymuje. A zatem dla innych partnerów zaniepokojonych tym, co dzieje się na Ukrainie, nasza wartość dodana jest praktycznie żadna. Ale jednocześnie największa partia w koalicji rządzącej żyruje politycznych fanów Putina. Tego samego Putina, którego PiS oskarża o zorganizowanie rzekomego zamachu na polskiego prezydenta. To nie jest przepis na sukces.

Autor zdjęcia: Steve Harvey

„Zastanawiam się już nie tyle czy, ale w jaki sposób należałoby regulować media społecznościowe” – mówi Marek Miller w rozmowie z Magdą Melnyk :)

Magda Melnyk: Chciałabym, żeby punktem wyjścia dla tej rozmowy była książka Shoshany Zuboff  „Wiek kapitalizmu inwigilacji”. Główną tezą autorki jest to, że media społecznościowe dokonały zamachu stanu, a ofiarą jest społeczeństwo. Nie chodzi jej jednak o to, że usunięte zostały konta Trumpa, ale o fakt, że media te masowo gromadzą nasze dane i jest to niebezpieczne dla nas oraz dla demokracji. Jak odnosisz się do tak mocnego komunikatu?

Marek Miller: Doszliśmy do punktu, w którym ja osobiście zastanawiam się już nie tyle czy, ale w jaki sposób należałoby regulować media społecznościowe. Wystarczy spojrzeć, jakiego rodzaju mają zasięgi: Facebook – ponad 2,5 miliarda użytkowników (nie licząc należących do niego Messengera czy WhatsAppa), Twitter, który ma olbrzymie znaczenie dla kreowania opinii w świecie polityki i dyplomacji – 400 milionów użytkowników, Instagram i TikTok o niebagatelnym znaczeniu dla młodych ludzi, LinkedIn – dla biznesu. W tym momencie osobiście traktuję te platformy jako mechanizmy potężnego wpływu na debatę publiczną. Wydaje mi się, że jest już trochę za późno, żeby zostawić je samym sobie, powiedzieć, że państw w ogóle nie powinno obchodzić, co się w nich dzieje i pozwolić im na kreowanie reguł.

Magda Melnyk: Mam wrażenie, że można wyodrębnić dwa główne mechanizmy, na których oparte jest choćby działanie Facebooka. Po pierwsze, są to algorytmy – stworzone w taki sposób, aby ludzi mocniej angażować w dyskusję, co z kolei sprzyja polaryzacji i perwersyjnej dynamice konfrontacji, tworzeniu się baniek ideologicznych – na czym oczywiście zależy Facebookowi, bo ludzie są wówczas bardziej zaangażowani i „klikają”. Wydaje mi się, że prowadzi to do wynaturzenia debaty, tworzenia się fake newsów i alternatywnych faktów, którym musimy obecnie stawiać czoła. Po drugie, kwestia gromadzenia danych. Czy widzisz jakąś możliwość zmiany sposobu działania tych mechanizmów?

Marek Miller: Problem jest wielowarstwowy. Pojawiają się dwa podstawowe problemy. Pierwszy to, jak wspomniałaś, problem danych i gromadzenie wiedzy o użytkownikach.  Drugi dotyczy treści i jej jakości. Myślę, że platformy nie tworzą swoich treści i zasłaniają się swego rodzaju ścianą twierdząc, że nie są odpowiedzialne za to, jakiego rodzaju treści generują ich użytkownicy, w ten sposób zrzucają z siebie odpowiedzialność za różnego rodzaju zniesławienia i treści nielegalne, omijając tym samym prawa i przepisy, którym podlegają media tradycyjne, jak choćby prasa i telewizja. Innymi słowy, cały czas tworzony jest wizerunek mediów społecznościowych jako platform wolności słowa, które nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za to, co przekazują ich użytkownicy. Łączy się to z tematem zbierania danych o użytkownikach, ale ponieważ platformy społecznościowe zarabiają przede wszystkim na interakcjach użytkowników, zależy im na przytrzymaniu ich przy publikowanych tam treściach. To tak zwane stickiness – przeglądając Facebooka czasami zastanawiamy się: „dlaczego akurat taki filmik, tekst jest mi polecany? dlaczego od tych osób? dlaczego to oglądam?”.

Wracając do kwestii drugiego problemu, o którym wspomniałaś, czyli gromadzenia danych i wiedzy o użytkownikach. Algorytmy platform społecznościowych mają obecnie zdolność do określenia tego kim jesteś i podsunięcia takich treści, które możesz chcieć usłyszeć i zobaczyć. Jest to budowane w oparciu o spersonalizowane decyzje, zachowania w sieci i przeglądane strony internetowe. Można do tego dodać również informacje geolokalizacyjne, pobrane z twojego telefonu komórkowego. Jest masa danych, które algorytmy wybierają po to, aby podsunąć ci taką treść, przy której przypuszczalnie zatrzymasz się jak najdłużej. W oparciu o tak wiele danych behawioralnych, demograficznych i dotyczących działań online, budowany jest twój cyfrowy model tego, kim jesteś – z dużą dokładnością predykcyjną tego, jakiego rodzaju treści będziesz oczekiwać. Problem jest taki, że wszystko to dzieje się bez twojej wiedzy na temat tego, jakiego rodzaju dane są zbierane. Nie wiemy czym kierują się algorytmy, które dobierają treści na naszym feedzie, nie ma w tym procesie jakiejkolwiek przejrzystości. Jest to swego rodzaju paradoks mediów społecznościowych, który będzie się nasilał w miarę pojawiania się coraz to nowszych technologii, jak na przykład tych typu pokroju wearables, czyli noszonych na ciele. Jest to olbrzymi problem i musimy się zastanowić jak go regulować w taki sposób, aby wolność słowa – o której wspomniałaś – została w jak najmniejszym stopniu naruszona.

Magda Melnyk: Kiedy myślę, o tym, co powiedziałeś, o tej swego rodzaju inwigilacji i dopasowywaniu treści do nas, wydaje mi się, że jest to proces, który bardzo przypomina działania populistów. A nawet nie tylko populistów, ale w ogóle dzisiejszych polityków, którzy nie kreują dobrych postaw, do jakich chcieliby nas przekonać, ale patrzą w sondaże i działają zgodnie z ich wynikami. Zastanawiam się, czy jakimś sposobem na uratowanie debaty demokratycznej nie jest pokazywanie nam przez media społecznościowe treści pozytywnych, a nie tylko tego, do czego mamy się przykleić? Czy twoim zdaniem to nie mogłoby zadziałać?

Marek Miller: Takie rozwiązania były testowane na innych platformach. Do głowy przychodzi mi gazeta „Nowy Dzień”, był to ogólnopolski dziennik wydawany przez wydawnictwo Agora, które wydało mnóstwo pieniędzy na badania fokusowe, pytając ludzi, jakiego rodzaju gazety im brakuje, z jakiego typu wiadomościami. Jednym z pytań było, czy chcieliby czytać gazetę bogatą w pozytywne wiadomości. Ludzie odpowiadali, że oczywiście. Gazeta utrzymała się na polskim rynku przez trzy albo cztery miesiące, bo w praktyce okazało się, że ludzie wcale nie oczekują tych dobrych newsów, nie chcą się nimi cieszyć. Prawda o dziennikarstwie tkwi w powiedzeniu: good news is no news, no news is bad news, bad news is good news. Bo to właśnie bad news wywołują to, wspomniane już, stickiness. Facebook poszedł o krok dalej – parę lat temu wprowadził „reakcje” pod postami, wchodząc tym samym na poziom emocji użytkownika związanego z przeczytaną treścią. Dzięki temu zyskują dodatkową wiedzę na temat tego, jakie treści zatrzymują nas na dłużej. Oczywiście, byłoby dobrze, gdyby Facebook składał się wyłącznie z pozytywnych informacji. Natomiast myśląc o tym, uśmiecham się do siebie, bo nie wydaje mi się, żeby było to możliwe.

Magda Melnyk: Złe informacje nie przeszkadzają mi tak długo, jak długo mam pewność, że odbył się tzw. fact-checking i to, co czytam znajduje potwierdzenie w rzeczywistości. Na Facebooku jednak przeraża mnie ilość artykułów i treści kompletnie wyssanych z palca. Ludzie nie posiadają jednak kompetencji i narzędzi, żeby skutecznie chronić się przed fake newsami, których wprowadzaniem do sieci zajmują się profesjonaliści. Współcześnie jest to ogromne zagrożenie dla demokracji. Widzieliśmy to choćby przy okazji Brexitu, wydarzeń na Kapitolu czy w Katalonii. To przerażające. Czy nie można w jakiś sposób przesiewać tych informacji? Przykładać więcej uwagi do kontrolowania źródeł, z których pochodzą?

Marek Miller: Źródła, co do których nie ma wątpliwości, że są fake’owe, są blokowane. Pojawiają się pojedyncze narzędzia, wykorzystywane przez Facebooka, dzięki którym takie strony są usuwane. Oczywiście, w idealnym świecie większa ilość informacji zostawałaby poddawana weryfikacji, która zapewniłaby, że informacje, które pojawiają się w social mediach są wyłącznie prawdziwe, żeby nie stosowano za ich pośrednictwem manipulacji. Ta kwestia pociąga jednak za sobą kolejny problem – kto powinien odpowiadać na pytanie: czy dana informacja jest fake’owa albo szkodliwa? Powinniśmy zostawić to w rękach Facebooka i pozwolić mu się samoregulować? A może powinien być wsparty przez zewnętrzne organizacje? Może taki sposób postępowania należy narzucić prawnie?

Warto przy tym jeszcze pamiętać, że media społecznościowe, o których mówimy, mają charakter globalny i jeśli powstaną działania je regulujące, to również powinny być ponadnarodowe. Owszem, biorąc pod uwagę różnice prawne i kulturowe można zostawić margines na wskazanie konkretnie np. czym są treści szkodliwe z poziomu poszczególnych państw, ale absolutnie nie wierzę w regulacje takie jak te proponowane na początku roku przez polski resort sprawiedliwości, z tzw. Radą Wolności Słowa, o której składzie finalnie miałaby decydować partia rządząca. W polskiej rzeczywistości sprawia on wrażenie nie tyle regulowania, co chęci cenzurowania niewygodnych treści.

Magda Melnyk: To przerażające, że przez ostatnie piętnaście lat doszło do stworzenia ogromnych firm, które dysponują nieprawdopodobną ilością informacji na nasz temat i jednocześnie kształtują nasze opinie w wielu kwestiach. Oczywiście, z jednej strony fakt, że ktoś chce mi sprzedać buty albo zegarek nie jest sam w sobie taki straszny – trudno, decyzja o zakupie należy do mnie. Jednak z drugiej strony, w momencie, gdy na przykład nastałyby rządy autorytarne, a dane zostałyby przejęte przez władzę, za ich pośrednictwem społeczeństwo mogłoby być w pełni kontrolowane. To brzmi orwellowsko, nieprawdopodobnie, ale czy faktycznie? W jednej z rozmów Mirosław Sopek, wiceprezes Makolab-u, opowiedział mi, że kiedy w trakcie II Wojny Światowej Niemcy weszli do holenderskich miasteczek w ratuszach zgromadzone były dane na temat wszystkich obywateli pochodzenia żydowskiego, więc zdobycie wiedzy o ich położeniu nie wymagało dużego zaangażowania. Dziś mierzymy się z podobną sytuacją, ale skala gromadzonych informacji jest nieporównywalna. Czy może przesadzam?

Marek Miller: Żebyśmy mogli odpowiedzieć na to pytanie, powinniśmy się posiłkować wiedzą speców od cyberbezpieczeństwa, którzy byliby w stanie ocenić, gdzie są przechowywane nasze dane, na jakich serwerach, jak zabezpieczonych, jak można je zhakować i tak dalej. Porównanie z ratuszem jest w dużym stopniu trafne, bardzo obrazowe i oczywiście całkowicie wykluczyć takiej sytuacji nie możemy. Jednak Facebook uczy się na własnych błędach – szczególnie po sprawie związanej z Brexitem i Cambridge Analytica – dlatego zdążył już podjąć działania zabezpieczające dane użytkowników przed zewnętrznymi podmiotami i firmami – i trzeba mu to oddać, choć nie chciałbym go zanadto bronić. Jak już wspomniałem, powinien on być w jakiś sposób regulowany i problem fakenewsowych treści obraca się wokół pytania, czy sam Facebook arbitralnie powinien decydować, co jest dobre dla użytkownika, a co nie. Bo kiedy już, hipotetycznie, znajdziemy mechanizm rozpoznający i blokujący fake newsy, weryfikujący szkodliwe dla społeczeństwa informacje – zostawimy go w rękach Facebooka? A jeśli zablokuje przy okazji dobre treści? Popełni błąd w ocenie? Albo informacja nie będzie fake newsem, ale opinią? To szeroki problem, który w mojej opinii wykracza poza możliwości platform społecznościowych.

Magda Melnyk: Zgadza się, a dochodzi do niego jeszcze kwestia przygotowania do takiego działania, ponieważ musisz mieć szeroką wiedzę na temat bardzo różnych zjawisk, krajów, przestrzeni kulturowych i obowiązujących w nich uregulowań prawnych. Zdarza się przecież, że niektóre konta w mediach społecznościowych są blokowane i często wynika to z niezrozumienia publikowanych tam treści.

Marek Miller: Zatrzymajmy się przy tym przykładzie – banie albo chwilowym czy całkowitym zawieszeniu strony. Nie wiem, jakie są Twoje doświadczenia z tymi, jak to określa Facebook, „spornymi” treściami, ale mnie zdarzyło się udostępnić film, który zawierał w podkładzie melodię, do której nie miałem prawa i jasne jest dla mnie, że skoro zostało naruszone prawo autorskie, jakieś działania powinny zostać w tym kierunku podjęte. Jednak na ten moment wszelka komunikacja z Facebookiem, który decyduje o tym, czy ta treść jest właściwa, czy nie, wygląda w taki sposób, że mamy do wyboru jedynie kilka przycisków, bez możliwości przedstawienia swoich racji i udowodnienia, że treść, którą wrzuciłem naprawdę była moja, że może ten utwór zremiksowałem, włożyłem konkretną pracę w jego stworzenie. Brakuje mi komunikacji, która pozwalałaby na przedstawienie jasnych zasad tego, na jakiej podstawie dana treść została usunięta.

Magda Melnyk: Tak, takim przypadkom zawsze towarzyszy poczucie bezsilności. Pozostają prośby o przywrócenie danej treści czy strony i czekanie z nadzieję, że się uda. Jakakolwiek interakcja czy rozmowa nie mają miejsca. A przecież jeśli już dochodzi do jakiejś formy cenzury, to osoba cenzurowana powinna mieć też możliwość obrony swoich racji. 

Marek Miller: Nie wiem, czy słyszałaś o takim podmiocie jak Społeczna Inicjatywa Narkopolityki, która legalnie funkcjonuje na polskim rynku jako fundacja. Ich rolą jest edukacja w kwestii narkotyków, ale nie w charakterze prewencji, a ostrzegania i udzielania pomocy ludziom, którzy już sięgnęli po środki psychoaktywne. Są to treści dyskusyjne – nie do końca wiadomo, czy promują używanie miękkich narkotyków, czy nie. Balansują na granicy niejasno opisanej w polskim prawie, ale oczywiście jeśli coś nie jest zakazane, to jest legalne. Ich strona, bez żadnego ostrzeżenia została zdjęta w 2019 roku z Facebooka, z setką tysięcy obserwujących, których do tej pory nie odzyskali. Kilka miesięcy temu również Youtube zaczął blokować ich konto. Jeśli jednak prześledzisz ich komunikację na stronie internetowej, to nie jest ona szczególnie dyskusyjna. W niektórych państwach mogłaby zostać uznana za nielegalną, a w innych nie. Strona jednak decyzją Facebooka została usunięta, a jej twórcy szukają innych sposobów komunikacji – do tego stopnia, że na nowych stronach komunikują się szyframi, które będzie trudniej wyłapać algorytmom Facebooka. Ocieramy się tu już o pewien absurd…

Magda Melnyk: Podsumowując, jakie rozwiązania proponowałbyś w sprawie wolności słowa, gromadzenia naszych danych i regulacji treści? 

Marek Miller: Trudno mi przepisać recepty na konkretne środki. Jak już powiedzieliśmy, to problem wielowarstwowy. Posługując się zwrotem „wolność słowa”, musimy pamiętać o tym, że nie ma ono charakteru absolutnego. W codziennym życiu także podlega pewnym ograniczeniom i istnieją różne interesy publiczne, które mogą tę wolność słowa ograniczać. Przykładowo, czy karanie za zachowania propagujące nazizm odbieramy jako ograniczenie wolności słowa? No właśnie. Jeszcze raz powtórzę: to już nie jest ten moment, kiedy powinniśmy się zastanawiać czy regulować, ale w jaki sposób to robić. Facebook jednakże niewątpliwie powinien uczestniczyć w procesie tej regulacji – choćby ze względu na rozwiązania technologiczne. Sama wspomniałaś, że niektóre dyskusyjne treści mogą wywołać ogromne szkody, zatem tempo ich usunięcia czy zaingerowania w nie, może mieć olbrzymie znaczenie. Facebook powinien być do tego w jakiś sposób prawnie motywowany, bo musi ponosić odpowiedzialność za to, co dzieje się w tym jego Hyde Parku. Uważam jednocześnie, że nie powinien być do tego nadmiernie motywowany – powinna zatem występować równolegle  regulacja, która powstrzyma go od nadmiernego usuwania treści, bowiem to z kolei mogłoby wpływać właśnie na naruszanie wolności słowa.

Z dużą uwagą przyglądam się temu, co szykuje się w Unii Europejskiej, czyli dyskusjom nad dwoma aktami – DSA (Digital Services Act), kierowanemu pod adresem usług cyfrowych oraz DMA (Digital Markets Act), odnoszącym się do największych gatekeeperów, pod kątem rynkowym i biznesowym. Wiedząc jednak, w jakim tempie działają instytucje unijne, nie spodziewałbym się, że zostaną wprowadzone szybciej niż w perspektywie dwóch, trzech lat. Niemniej, w aktach tych pojawiają się ciekawe propozycje. Samo DSA wspomina o tym, że powinien nastąpić koniec arbitralnego usuwania treści przez media społecznościowe – o czym już podczas tej rozmowy wspominaliśmy. Zgodnie z tym rozporządzeniem użytkownicy mają być informowani o przyczynach blokady treści, mają także uzyskać możliwość przedstawiania swoich argumentów, a decyzji o zdjęciu treści nie będą podejmowały algorytmy. Proponowany jest również system niezależnego nadzoru, ale trudno mi sobie wyobrazić, w jaki sposób miałyby funkcjonować zewnętrzne sądy arbitralne – mogłoby to zbytnio rozwlekać decyzję w czasie. W ramach DSA ma zostać również uregulowany system przejrzystości reklam – odnosi się to do algorytmów, o których rozmawialiśmy i zbieranych o nas danych. Każda reklama, która wyświetli się na dowolnym serwisie społecznościowym ma być według tego rozporządzenia wsparta informacją, dlaczego akurat tobie i na jakiej podstawie te informacje są wyświetlone. Co więcej, jeśli stwierdzisz, że jakaś reklama zupełnie nie trafia w twój gust – będziesz mieć możliwość nie tyle usunięcia reklamy, co usunięcia tej konkretnej informacji na swój temat, aby zostać wyciągniętą z worka, który zaliczył cię do grona odbiorców danej reklamy. Co jeszcze jest bardzo ważne – w świetle planowanych rozporządzeń ma zostać wprowadzony pełen standard przejrzystości reklam i platformy będą musiały wyjaśnić sposoby działania swoich algorytmów. Moim zdaniem bez zagłębienia się w te tematy, które są jakby nie patrzeć własnym know how poszczególnych platform społecznościowych, nie będziemy w stanie zrobić niczego. Nawet jeśli rozporządzenia te wydają się w jakiś sposób nadmiernie ingerujące w to, co się teraz dzieje i nazbyt kontrolujące, to osobiście bardzo chciałbym wiedzieć, co dokładnie dzieje się z moimi danymi w mediach społecznościowych.

DMA dotyczy z kolei konkurencji między platformami, łączenia danych pomiędzy Google i Youtubem, Facebookiem i Messengerem. Platformy nie będą mogły budować wspólnych profili dla poszczególnych użytkowników, ale rozmowa dotycząca tych regulacji to temat na dłuższą rozmowę. Zwracam na to uwagę, ponieważ ta dyskusja już się toczy i warto się temu tematowi także przyjrzeć, bo otwiera oczy na niebezpieczeństwa związane z mediami społecznościowymi, o których zakładając konta kilka/kilkanaście lat temu nikt jeszcze nie myślał.

Magda Melnyk: Mogłoby się wydawać, że Europa jest pierwszym obszarem na świecie, który zaczyna regulować te kwestie, ale przecież to Chiny od samego początku, konsekwentnie ograniczały i kontrolowały skalę dostępu własnych obywateli do Internetu i platform społecznościowych, jednocześnie tworząc własne, bo od samego początku zdawały sobie sprawę z potencjału tego, co się dzieje.

Marek Miller: Gdy o tym mówisz, pojawia mi się od razu „blackmirrorowa” wizja i wielokrotnie opisywany chiński system oceny obywateli, w którym dzięki cyfrowemu śladowi jaki po sobie zostawiasz: lokalizacji w połączeniu z technologiami rozpoznawania twarzy, twojemu zachowaniu w różnych sytuacjach, wielkości posiadanego kredytu lub zarobków i wielu innych czynników, jesteś oceniana, a ocena ta decyduje o twoim statucie czy randze społecznej. Dane w rękach państwa służą kontroli obywateli. Europa nie chce przejąć danych obywateli, a raczej wrócić do sytuacji, w której oni sami mają nad nimi kontrolę. Oczywiście, widzę pewne niebezpieczeństwo wynikające z planowanych regulacji, nie jestem w nie ślepo zapatrzony. W tym momencie jednak, jeśli chodzi o regulacje mediów społecznościowych, widzę tyle samo zagrożeń dla demokracji i wolności słowa, co możliwych do wyciągnięcia z nich korzyści.

Magda Melnyk: Pojawia się tu problem monopolu, a jak wiadomo, każdy monopol jest szkodliwy.

Marek Miller: Zauważ, że jest to ciekawy rodzaj monopolu, działającego w taki sposób, że najpierw została wykreowana potrzeba, zaspokojona przez podane na tacy rozwiązanie, którego już nikt nie jest w stanie dogonić. Powstanie monopolu na taką skalę w gospodarce, która była już rozwiniętą gospodarką cyfrową – to moim zdaniem, niesamowite zjawisko.

Magda Melnyk: Podsumowując, Facebook bez wprowadzenia konkretnych regulacji nie zacznie sam siebie ograniczać. Muszą nastąpić działania z zewnątrz. Unia Europejska jest pierwszą, która zaczyna się tym zajmować. Pytanie, czy Stany Zjednoczone podążą tym śladem?

Marek Miller: To już się dzieje. USA, a od niedawna także Australia, skupiają się na rozwiązaniach dotyczących regulacji mediów społecznościowych nie tylko w ujęciu społecznym (problemu fake newsów, mowy nienawiści, etc.), ale też w temacie biznesowym. Bo z jednej strony media społecznościowe postrzegamy jako grupę użytkowników, którzy dzielą się swoimi przemyśleniami i opiniami, ale w tym ekosystemie występują też twórcy treści profesjonalnych, wysokojakościowe gazety i redakcje, które po prostu muszą zarabiać. Facebook zbudował swoją pozycję także dzięki treściom pochodzącym od takich podmiotów, stając się dla wielu podstawowym źródłem informacji. Na Facebooka, Google i Amazona przypada już dwie trzecie amerykańskich wydatków reklamowych. Dlatego regulacje mediów społecznościowych będą też odbywały się na poziomie ekonomicznym.

 

 

Marek Miller – Obserwator mediów i dziennikarz z 16-letnim stażem. Przez dużą część tego czasu pracował dla największego wydawcy prasy regionalnej w Polsce – Polska Press Grupa – gdzie miał możliwość praktycznej obserwacji procesu cyfrowej transformacji dziennikarstwa od samego początku. Jako niezależny konsultant mediowy przez wiele lat współpracował z INMA (International News Media Association) – międzynarodową organizacją zrzeszającą światowych wydawców oraz organizacjami takimi jak GEN (Global Editors Network), WAN-IFRA (światowe stowarzyszenie wydawców gazet) oraz FIPP (międzynarodowe zrzeszenie wydawców magazynów). Przez kilka lat pracował dla Związku Kontroli Dystrybucji Prasy (ZKDP), Polskich Badań Czytelnictwa (PBC) oraz Izby Wydawców Prasy (IWP), gdzie organizował konferencje i warsztaty adresowane dla dziennikarzy i wydawców. Był redaktorem naczelnym nieistniejącego dziś serwisu informacyjnego o mediach i dziennikarstwie, Prasa.info. Współpracował z Agorą, wydawcą “Gazety Wyborczej” przy organizacji wielu konferencji i wydarzeń o tematyce mediów i dziennikarstwa (w tym największej dotąd polskiej konferencji o tej tematyce: Digital Journalism Days). Jest stypendystą programu Coaching and Leadership organizowanym w Instytucie Poyntera na Florydzie. Jest aktywnym dziennikarzem publikującym na łamach magazynu “Press”.

Autor zdjęcia: NordWood Themes

Niedzielny spacer po Mińsku :)

– Zima ma swoje dobre strony: nie trzeba nosić ze sobą ubrań na zmianę, można je na siebie włożyć – myślę, szykując się podobnie jak tysiące innych Białorusinów, na „niedzielny spacerek”, bo tak je nazywamy.

Poeta Dmitry Strotsev opisał to doświadczenie tak:

PO ZAPAŁKI

tłum. Natalia Rusiecka

udając się

po zapałki

 

wychodząc z domu

w jakiejkolwiek sprawie

 

ubieraj się

starannie

 

szykuj się jak

na dziesięć – piętnaście

dni

 

nigdy nie wiesz

gdzie złapią

szczypce terroru

 

niedrzemiące oko

wypatrzy cię

wszędzie

 

Dmitry dobrze wie, o czym mówi, bo we wrześniu trafił na trzynaście dni do więzienia.

Reżim walczy z demonstracjami i robi co może, by udowodnić, że protest dogorywa. Czy rzeczywiście tak jest? Dlaczego ludzie nie wychodzą już na ulice centrum miasta i nie machają biało-czerwono-białymi flagami w liczbie stu i więcej tysięcy? Przetrzymywani za więziennymi murami nie mogą wziąć udziału w niedzielnym spacerze.

W ciągu czterech miesięcy od rozpoczęcia demonstracji aresztowano 32 000 osób.

Ci, którzy zanoszą paczki z jedzeniem, odzieżą, kosmetykami i książkami zatrzymanym krewnym i znajomym, którzy godzinami czekają przed wejściem do zakładów karnych, by przywitać nowo zwolnionych ciepłym kocem i posiłkiem, podwieźć ich do miasta z oddalonych od Mińska Żodzina, Baranowicz czy Mohylewa, nie mogą dołączyć do niedzielnego spaceru i ryzykować, że sami trafią do aresztu.

Ci, którzy doznali szoku wskutek wybuchających wokół granatów hukowych i na widok brutalnie bitych i zaciąganych przez OMON do furgonetek przyjaciół, nie są w stanie uczestniczyć w niedzielnych spacerach.

Tysiące uwolnionych po trzynastu lub piętnastu dniach więzienia, którzy dochodzą do zdrowia fizycznego i psychicznego, stają na nogi i starają się zarobić na grzywny (na Białorusi trzeba pokryć koszt pobytu w więzieniu i zapłacić reżimowi, który cię więził), nie może się do nas przyłączyć.

W niedzielę nie ma też wśród nas tych, którzy zachorowali na COVID-19.

Tych, którzy boją się, że w kraju, w którym szaleje koronawirus, wrzucenie do zatłoczonej, niespełniającej warunków sanitarnych celi bez leków i maseczek gwarantuje zarażenie, a to może oznaczać wyrok śmierci. Nie mogą więc przyłączyć się do naszego niedzielnego spaceru, nie narażając przy tym siebie i swoich bliskich.

Ci, którzy opuścili Białoruś z obawy przed prześladowaniami, także nie mogą już z nami spacerować. Od początku protestów z Białorusi wyjechało ponad 13 000 osób uciekających przed postępowaniem karnym, groźbami wobec ich rodzin, w obliczu wyrzucenia z uniwersytetu bądź szkoły zawodowej lub utratą pracy.

Dzień w dzień reżim usiłuje złamać Białorusinów. Do aresztu można trafić za chodzenie na spacery albo wysyłanie wiadomości na ich temat, za niesienie biało-czerwono-białego transparentu, za bożonarodzeniową dekorację w oknie albo pianki marshmallow w niewłaściwym kolorze, za granie muzyki dla sąsiadów czy za spotykanie się na własnym podwórzu. Jeśli służby trafią na zdjęcie z niedzielnego spaceru, na którym jesteś, będą dzwonić do ciebie, twoich sąsiadów i rodziców tak długo, aż znajdą cię i zaaresztują. Boisz się odbierać telefonu.

To nasz osiemnasty niedzielny spacer. Od 127 dni reżim utrzymuje, że protest dogasa. Lecz nawet jeśli nie jesteśmy w stanie w każdą niedzielę zebrać w centrum miasta ponad stu tysięcy ludzi, mamy jeszcze inne sposoby na walkę z reżimem.

W tygodniu organizujemy lokalne wydarzenia, spotykamy się, by omówić problemy naszej okolicy, rozklejamy rysunki i plakaty, rozsyłamy opozycyjne treści na skrzynki mailowe, podpisujemy petycje, składamy skargi, piszemy listy do więźniów politycznych, wspieramy rodziny osadzonych i represjonowanych, przeprowadzamy bojkoty ekonomiczne i staramy się jakoś trzymać wobec codziennego, niesłabnącego terroru.

W niedziele spacerujemy po naszych osiedlach. To nowa taktyka: wyjść z domu i spotkać się ze sprawdzonymi towarzyszami, przejść razem kilka przecznic, coś zaśpiewać, pomachać flagami, zrobić zdjęcie, rozproszyć się. Za jakiś czas spotkać się w innym miejscu, powtórzyć cały proceder i się rozejść. Dlaczego tak? Znamy własne ulice lepiej od policji, więc to bezpieczniejszy sposób na to, by wyrazić naszą solidarność i pokazać, że jesteśmy tu nadal i, dopóki nasze żądania nie zostaną spełnione, nigdzie się nie wybieramy.

Moja współlokatorka jest dziennikarką, została zatrzymana na jednym z marszów kobiet w październiku i skazana na piętnaście dni więzienia, potem na kolejne piętnaście… Odkąd wyszła na wolność nie wzięła udziału w żadnym proteście ani marszu. Przytulam ją i wychodzę, czuję się prawie tak, jak w dzieciństwie, kiedy znałam wszystkie dzieci na podwórku i wszyscy bawiliśmy się razem, poza tym, że obserwują nas oddziały OMONu w rynsztunku bojowym i że w dowolnej chwili mogą zatrzymać każdego z nas.

**

Autorką tekstu jest białoruska poetka i aktywistka aktywnie walcząca w ruchu oporu.

Z angielskiego przełożyła Anna Opara.

Anna Opara jest tłumaczka z języków angielskiego, niderlandzkiego i niemieckiego. (Absolwentka University College London w Londynie i Uniwersytetu Wschodniej Anglii w Norwich. Prowadzi zajęcia z odczytywania XVII-wiecznych źródeł niderlandzkich w Instytucie Courtaulda w Londynie.)

 

Autor zdjęcia: Andrew Keymaster

Tuż przed Super-Wtorkiem :)

Gdy piszę ten tekst, prawybory demokratyczne 2020 r. znalazły się w punkcie, w którym chyba najtrudniej o silenie się na prognozy. Już za chwilę poznamy wyniki głosowania w prawyborach w aż 14 stanach – czeka nas tzw. Super-Wtorek. W ten dzień zagłosują m.in. wyborcy w 6 bardzo bogatych w delegatów stanach: Kalifornii, Teksasie, Karolinie Płn., Wirginii, Massachusetts i Colorado. Za nami zaś głosowania w czterech wczesnych stanach. Iowa, New Hampshire, Nevada i Karolina Płd. zagłosowały z grubsza tak, jak można się było spodziewać. Mamy faworyta i dwa duże znaki zapytania.

Liderem prawyborów jest bez wątpienia Bernie Sanders. Co prawda jego prowadzenie w liczbie delegatów nie jest znaczne (z drugim Joe Bidenem wygrywa raptem 58 do 50 delegatów, a przegrywa w liczbie oddanych głosów), to jednak dynamika wyścigu jak dotąd układa mu się optymalnie. Po spodziewanym zwycięstwie w New Hampshire uzyskał lepszy niż antycypowany wynik w Nevadzie, dystansując swojego do tamtej chwili najsilniejszego konkurenta, Pete’a Buttigiega, bardzo wyraźnie. Gdyby Sanders w ramach Partii Demokratycznej zajmował pozycję bliską programowego i ideowego centrum i mógł aspirować do roli kandydata partyjnego konsensusu, to już na tym etapie można byłoby prognozować jego zwycięstwo w tych prawyborach. Zwłaszcza posiłkując się dostępnymi sondażami z najważniejszych stanów Super-Wtorku. Otóż Sanders bardzo wyraźnie wygra w Kalifornii, jest liderem w Massachusetts, Colorado i Wirginii, ma szanse na nieznaczną wygraną także w Teksasie, a w Karolinie Płn. najpewniej ulegnie Bidenowi niedużą różnicą głosów. Senator z Vermont jest bardzo mocny w stanach, które są „głęboko niebieskie”, a więc wygrana Demokratów z Donaldem Trumpem w nich jesienią jest pewna. Im stan mniej lewicowy, tym – także w prawyborach – anty-Sandersowa konkurencja jest bliżej, zaś w stanach konserwatywnych go bije. Porażki 3 marca czekają go więc w takich miejscach jak Alabama, Arkansas czy Oklahoma. 

Ale Sanders nie reprezentuje centrowej frakcji w swojej partii, jest kandydatem radykalnego lewego skrzydła i najbardziej lewicowym potencjalnym kandydatem dużej amerykańskiej partii od czasów Williama Jenningsa Bryana (aż trzy klęski wyborcze Demokratów na przełomie XIX i XX w. były jego „dziełem”). Skoro 95% Demokratów znajduje się na prawo od Sandersa, to nic dziwnego, że prawybory z takim liderem są nieprzewidywalne, a opór w partii o wiele większy niż być powinien dla jej własnego dobra. Reguły prawyborów, zdobywania delegatów i ich głosowania na konwencji są jasne. W pierwszej turze wygrywa kandydat z absolutną większością delegatów. Gdy nikt jej nie ma, w turze II głos uzyskują funkcyjni członkowie partii, tzw. superdelegaci, którzy nie są związani wynikami prawyborów w swoich stanach. Jako outsider Sanders musi zgromadzić większość delegatów związanych, albo musi liczyć się z tym, że konwencja będzie (po raz pierwszy od 1952 r.) sporna, czyli odbędzie się na niej walka o głosy delegatów i negocjacje z udziałem kandydatów w prawyborach przegranych. Prawdopodobnym obrotem spraw byłaby wówczas nominacja kandydata, który nie startował nawet w prawyborach (pada tu m.in. nazwisko gubernatora stanu Nowy Jork, Andrewa Cuomo). Dlatego Sanders musi liczyć na to, że jego kampania będzie, niczym lawina, e wygrywać stan po stanie i to z dużą przewagą, aby zapewnić sobie większość przed konwencją. Możliwość konwencji spornej to pierwszy wielki znak zapytania.

Dotąd głównym atutem lidera sondaży w drodze po większość delegatów był podział centrowego, umiarkowanego skrzydła na kilku kandydatów oraz słaby start w sezon prawyborczy, postrzeganego jako faworyt, Joe Bidena. Tuż przed Super-Wtorkiem sytuacja jednak trochę się zmienia. Po pierwsze, dość zaskakująco już przed 3 marca z wyścigu wycofał się Buttigieg. W efekcie liczba liczących się kandydatów skrzydła centrowego zmalała już tylko do dwóch (można tutaj pominąć Amy Klobuchar, która w wyścigu pozostaje już tylko, aby „zaliczyć” wygraną w swojej rodzimej Minnesocie, która także jest stanem super-wtorkowym). Jest dość jasne, że większość zwolenników Buttigiega nie przerzuci poparcia na Sandersa, skoro był on głównym celem krytyki Buttigiega od kilkunastu tygodni. Szanse skorzystać mają tutaj przede wszystkim dwaj kandydaci środka, Joe Biden i Michael Bloomberg. 

Jeden z nich być może, tak jak Buttigieg, już teraz wycofałby się z prawyborów, gdyby nie szczególne okoliczności. Sanders ma szczęście, że Bloomberg za późno rozpoczął kampanię i nie zgłosił się do startu w 4 wczesnych stanach. Jego udział w potyczce dopiero zaczyna się w Super-Wtorek i dopiero w ten dzień dostanie pierwszy realny feedback jego kandydatury. Sanders liczy na to, że wyniki Bloomberga i Bidena będą na tyle podobne, że żaden nie uzna wyższości drugiego i obaj pozostaną na placu boju, odbierając sobie nawzajem poparcie. To realne. Gdyby Bloomberg startował od początku to całkiem możliwe, że już wykorzystałby problemy, które trapiły kampanię Bidena w lutym, i usunąłby byłego wiceprezydenta z prawyborów. Albo odwrotnie, wypadłby poniżej oczekiwań, a całe centrum zjednoczyłoby się za Bidenem. 

Zamiast tego Bloomberg i Biden będą walczyć. Jak długo? To właśnie drugi wielki znak zapytania. Im dłużej, tym większe szanse Sandersa na zdobycie większości związanych delegatów, a więc demokratycznej nominacji na prezydenta. Jeśli jednak jeden z tych dwóch centrowych kandydatów wycofa się już po Super-Wtorku, to dynamika kampanii może ulec dużej zmianie. Należy pamiętać, że Sandersa nie popiera większość wyborców demokratycznych. Rzadko przekracza on próg 30-35% poparcia wśród Demokratów. Łączne poparcie kandydatów centrowych jest trwale wyższe i na tym skorzystałby ten spośród nich, który byłby ostatni na placu boju. 

Biden jest na fali wznoszącej dzięki kolosalnemu rozmiarowi zwycięstwa w Karolinie Płd. Zatrzymał negatywny trend, który obrazowały sondaże w tym stanie (najpierw niemal do zera utracił tam wielką przewagę ze stycznia, aby jednak w głosowaniu zdobyć prawie co drugi głos). W Super-Wtorek Biden ma pozycję lidera w Karolinie Płn. i niezłą szansę jednak wydrzeć Teksas. Jest też niedaleko w Wirginii. Liczy też, że przygniatające zwycięstwo w południowej Karolinie wpłynie na lepsze wyniki w wielu stanach super-wtorkowych niż pokazują to starsze niż tydzień przecież sondaże. Liczy przede wszystkim, że w większości stanów wygra z Bloombergiem. To może być kluczowy czynnik psychologiczny. 

Zwłaszcza że Bloomberg jest kandydatem pragmatycznym i racjonalnym aż do bólu. Gdy opowiada, dlaczego startuje, to niezmiennie jego uzasadnieniem nr 1 jest utylitarne „Mam największe szanse wygrać z Trumpem”. Gdyby Super-Wtorek pokazał, że większe szanse ma jednak Biden, Bloomberg może to uzna. Zwłaszcza, że wie już, że: fatalnie wypada w debatach (jeśli nie radzi sobie z histerycznymi okrzykami Elisabeth Warren, to jak stawi czoła perfidii Trumpa?), jego stan konta budzi nienawiść wielu aktywistów partii, którzy przez to zrobią z niego cel nr 1 ataków, nawet gdyby miał 1% poparcia, jego model finansowania kampanii wyłącznie z własnych środków jest może dobrym argumentem za wolnością od wpływów lobbystycznych, ale obnaża brak zaangażowania na rzecz kandydatury w postaci ruchu oddolnego. 

Pozostaje wspomnieć o Warren. Ta kandydatka wypadła słabiutko w 4 wczesnych stanach, ale w Iowie zgromadziła 8 delegatów. W Super-Wtorek ma szanse przekroczyć próg 15% w kilku bogatych w delegatów stanach, acz poza Massachusetts wszędzie będzie musiała o to drżeć. Nie ma szans na wygranie nominacji związanymi delegatami, ale planuje ich mimo to chomikować aż po ostatnie prawybory i dociągnąć do spornej, jak ma nadzieję, konwencji, aby powalczyć tam od II tury głosowań o nominację, jako kandydatka kompromisu pomiędzy skrzydłem umiarkowanym a radykalnym. Jednak jej agresja wobec Bloomberga, a także przykre uwagi kierowane raz po raz pod adresem innych kandydatów, utrudnią jej odegranie takiej roli. Jeśli jednak, na tym etapie, jest wśród Demokratów ktoś, kto otwarcie planuje „ukraść” Sandersowi nominację, to jest to jego rzekoma przyjaciółka Warren, a nie Biden czy Bloomberg.

Co może być dalej? Sanders wygra większość pojedynków super-wtorkowych, a jego przewaga w delegatach ulegnie znacznemu rozbudowaniu. To wydaje się jasne, acz ciekawym będzie obserwować, czy Biden może jednak wyrwał mu Teksas. Jednak najważniejszą sprawą, obecnie nieprzewidywalną, będzie porównanie liczby delegatów Bidena i Bloomberga po 3 marca. Gdzieś z tyłu głowy trzeba też tych delegatów sumować. Wraz z superdelegatami ta grupa może mieć większość w II turze na konwencji.

Światem rządzi zmiana :)

Kluczem będzie “LEGO”. Bo “lego” po łacinie znaczy “czytam”. A ja od dziecka czytam rzeczywistość. Czytam, a zatem badam i staram się ograniczyć wpływ własnych założeń. Nie jest to łatwe, bywa kontrowersyjne, ale lepszego sposobu nie znam. A zatem.

1. Zacznijmy od tego, że gdy spytałem o formę uzasadnienia, niektórzy pytali: po co się tłumaczysz.

I już tutaj muszę napisać: nie tłumaczę się, tylko uzasadniam. Różnica między tłumaczeniem się a uzasadnianiem jest jak różnica między Dolores Umbridge a Albusem Dumbledorem. Obydwoje noszą szaty w pastelowych kolorach i na tym podobieństwa się kończą.

Uzasadnianie jest kluczową czynnością myślową, dzięki której rozwinęliśmy się jako ludzkość. Każdy może coś twierdzić. Ale twierdzenie bez uzasadnienia, bez podania racji, bez odpowiedzenia na fundamentalne pytanie „dlaczego” jest czymś, co zauważmy w mitach i wielu religiach. I nie pcha ani nas, ani świata do przodu.

Jest tak. Dlaczego? Bo jest tak.

Skąd wiesz, że Biblia jest słowem Bożym? Bo Biblia tak nam mówi. A dlaczego mamy ufać temu, co ona mówi? Bo Biblia się nie myli. A dlaczego się nie myli? Bo jest słowem Bożym.

I już jarzą się dwie lampki: halo, błąd błędnego koła, halo, błąd niedostatecznego uzasadnienia.

Dlaczego ten kot się ciągle uśmiecha? Bo to jest kot z Cheshire i dlatego się ciągle uśmiecha.

I powiem więcej. Gdy w Atenach narodziła się demokracja, obowiązywała zasada izonomii, polegająca na tym, że każdy miał równe prawo zabrania głosu do przekonywania innych. Dokonywało się to w mowie, dzięki użyciu rzetelnej argumentacji. Tak, to jest istotą uprawiania polityki, polityki par excellence. Rzetelne przekonywanie. Jeśli nie wierzycie, poczytajcie Haneczkę Arendt. To, co my widzimy obecnie, jest tego całkowitym zaprzeczeniem. Po raz kolejny bowiem w dziejach przeżywamy bunt mas. Ortega y Gasset podkreślał wyraźnie, że problemem w buncie mas nie jest to, że masy dochodzą do głosu. Problemem jest to, że masy zachowują się jak barbarzyńcy, wdzierający się na scenę cywilizacji, że mają w głowie zestawy gotowych myśli, a brak im umiejętności myślenia, że nie chcą się uczyć historii, a przejmują pełnię władzy społecznej, i wystarcza im to, jakimi są. Nie chcą się rozwijać. Nie chcą się otwierać się na cokolwiek innego. I co najgorsze – postawa mas jest legitymizowana. Nie jest po prostu faktem, staje się też normą. A taka postawa, jak wiemy, jest tragiczna w skutkach, o czym dobrze mówiła Szymborska w swoim Odczycie noblowskim. „Wszelka wiedza, która nie wyłania z siebie nowych pytań, staje się w szybkim czasie martwa, traci temperaturę sprzyjającą życiu. A w najskrajniejszych przypadkach, o czym dobrze wiadomo z historii dawnej i współczesnej, staje się śmiertelnie groźna dla społeczeństw”.

Dlatego też, jeżeli chcemy w końcu skończyć z tym obecnym buntem mas, musimy skończyć z brakiem uzasadniania, dogmatyzmem, brakiem otwartości i niechęcią wyjścia poza swoje własne horyzonty, musimy powiedzieć sobie jasno – tak, mamy siebie przekonywać, musimy wręcz, ale należy robić to godnie, z szacunkiem dla drugiego człowieka, bez przypisywania mu Bóg wie czego, w sposób rzetelny i rzeczowy, odwołujący się do faktów i do rozumnego wnioskowania.

Dlatego z pełnym szacunkiem dla Ciebie uzasadnię teraz wybór Szymona. I pamiętaj, mierzę innych swoją miarą, dlatego jeżeli wyrazisz swoją niezgodę w sposób nierzeczowy, nie będziesz dla mnie żadnym partnerem do dyskusji. Contra principia negantem non est disputandum. Mimo że obecnie mamy kryzys jakości debaty publicznej, ja nie mam zamiaru legitymizować kryzysu dyskusji prywatnej. I stoję twardo na stanowisku: kto nie szanuje jakości rozmowy, traci możliwość, aby traktować go poważnie w polis.

2. Wbrew temu, co jest dość modne, nie mam zamiaru jechać po innych kandydatach, zwłaszcza że część z nich lubię i szanuję – i wcale nie uważam ich za złych. Po prostu Szymona uważam za najlepszego i uważam, że byłby doskonałym prezydentem. Ale co ważne, niezależnie od tego, który z tych kandydatów – myślę tutaj o Szymonie Hołowni, Małgorzacie Kidawie-Błońskiej, Robercie Biedroniu i Władysławie Kosiniaku-Kamyszu – przejdzie ostatecznie do II tury, powinniśmy go poprzeć z całą mocą, bo stawka II tury wyborów prezydenckich jest olbrzymia i chyba nie muszę nikomu tłumaczyć dlaczego. Ale II tura to póki co inna rzeczywistość, a moim marzeniem jest, aby wszedł do niej Szymon.

Faktem jest jednak, źe niektórych z Was dziwi, dlaczego deklaruję poparcie dla Szymona, a nie dla Roberta. Dlatego myślę, że trzeba raz na zawsze to wyjaśnić i do tego nie wracać. Cóż, bardzo szanuję Roberta w wielu aspektach. Zrobił on niezwykle dużo w zakresie podniesienia świadomości Polaków o osobach LGBT. Był pierwszym wyoutowanym gejem, który zdobył mandat poselski. Ale ostatni rok pokazał, że Robert, moim zdaniem, złapał, z braku lepszego słowa, poważną zadyszkę. Punktem kluczowym było nieoddanie mandatu europosła – wbrew deklaracjom – co spowodowało we mnie i, z tego, co wiem, w wielu osobach olbrzymie rozczarowanie i utratę zaufania.

Tutaj jawi mi się kluczowy element, który różnicuje dla mnie ludzi. To jest działanie, które jest pochodną charakteru. Ludzkie poglądy bledną wobec ludzkich wyborów. I gdy działania Roberta powodowały w moich oczach utratę przez niego wiarygodności, z Szymonem było totalnie na odwrót. Nieustannie miałem wrażenie, że ten człowiek wychodzi ku drugiemu człowiekowi bardziej niż wiele znanych mi osób. Szymon wskazywał na indolencję moralną naszych władz w zakresie uchodźców. Jego post w dzień pogrzebu Pawła Adamowicza zmiażdżył system. Po akcji w Białymstoku post potępiający żenadę episkopatu w zakresie gnębienia osób LGBT – wow. Dumbledore powiedział wyraźnie: „to nasze wybory ukazują, kim naprawdę jesteśmy, o wiele bardziej niż nasze zdolności”.

Wszystko to bardzo kojarzy mi się z matrycą implikacji. Jeśli z fałszu wynika prawda, implikacja jest prawdziwa. Jeśli z prawdy wynika fałsz, implikacja jest fałszywa. Można ująć też to psychologicznie: jeśli zawodzimy się na przyjaciołach, postrzegamy ich negatywnie. Jeśli zaczynamy ufać komuś, komuś, kogo wcześniej nie znaliśmy albo wręcz nie lubiliśmy, zaczynamy taką osobę postrzegać pozytywnie. Efekt kontrastu, i zapewne wiele innych. Ktoś powie: daj spokój, w końcu Robert jest jedynym popierającym równość małżeńską, bądź solidarny. No widzicie, tylko że ja osobiście nie chciałbym oddawać czegoś tak ważnego jak równość małżeńska, na której mi zależy, w ręce kogoś w moich oczach już niewiarygodnego, kogoś, kto nie ma aż takich kompetencji jak ktoś inny do jednoczenia ludzi pokojowo, ludzi bardzo różnych od siebie, a wymagających prawdziwego, pokojowego przywódcy. Zawsze na pierwszym miejscu człowiek. Zawsze. Człowiek, jego czyny i jego wybory. Moje stanowisko jest proste: sorry, definiują Cię wybory, a to się przekłada na wybory. Przynajmniej w moim przypadku.

„No ale postępowość!”. Ok, to wyjaśnijmy sobie, jak rozumiem postępowość. Najlepiej mi to zrobić na poziomie analogii do nowoczesnej edukacji. Wielokrotnie byłem proszony o wypowiedzi dotyczące nowoczesnej edukacji. W tym celu zaproszono mnie zresztą na European Education Summit w Brukseli, dotychczas najbardziej prestiżowe wydarzenie edukacyjne, na którym byłem. I właśnie tam, w sercu współczesnej Europy, pokazałem kupiony w sklepie z komiksami plakat z Małym Księciem i Lisem, i przed całym audytorium powiedziałem jasno: najważniejszym narzędziem w pracy z drugim człowiekiem jest nasza własna osobowość, a celem – stworzenie z nim dobrej i wspierającej relacji, aby mógł rozwinąć skrzydła. Ponieważ żyjemy w cyfrowym świecie, narzędzia cyfrowe, nowe technologie są ważne, ale są TYLKO narzędziami. Nowoczesna edukacja jest dla mnie korzystaniem z tego, co – współcześnie – już wiemy, że jest jej sercem, istotą i kluczem, choć tak naprawdę wiedzieli już o tym starożytni.

Postępowość rozumiem analogicznie. Jest ona dla mnie umiejętnością diagnozy i odpowiedzi na realia i warunki czasów, w jakich przyszło nam żyć, a także – wdrożenia rozwiązań. Dla mnie to, co jest sednem postępu w chwili obecnej, to nie jest po prostu posiadanie takich czy innych nawet poglądów, tylko niekrzywdzenie drugiego człowieka i zrozumienie w końcu, że jedyna droga prowadzi przez pokój, empatię, umiejętność współbycia i dialogu. Postępowość bardziej niż w poglądach wyraża się w czynach.

W tle tego wszystkiego istnieje jeszcze przyczyna dodatkowa, bardzo prozaiczna, i myślę, że warta wspomnienia: Szymon ogłosił swój start kilka tygodni przed Robertem. Zresztą wtedy nikt nie miał pojęcia, kogo w ogóle wystawi Lewica. Wiele osób liczyło na Adriana Zandberga. Ja osobiście liczyłem na kobietę, a konkretnie na Agnieszkę Dziemianowicz – Bąk. Niemniej gdy tylko dowiedziałem się, że Szymon serio startuje, od razu poczułem, że to jest najlepszy kandydat. Kilka tygodni później start ogłosił Robert.

Wierzę, że Robert znów stanie się dla mnie wiarygodny, i wtedy z chęcią o tym napiszę. Teraz mogę przejść już absolutnie bezpośrednio do tego, dlaczego Szymona uważam za najlepszego kandydata.

3. Szymon reprezentuje ten typ człowieka, który w moich oczach plasuje się w absolutnym top. Dlaczego? Dlatego że stanowi mieszankę wszystkich wymienionych w całym poście cech. Dobra, mądrości, pokojowości, konstruktywności, konkretu, poszanowania wielości, pluralizmu, empatii, rozumienia ważności działania. To jest człowiek renesansu, humanista, przepojony do cna wrażliwością na drugiego człowieka. A jako że go znam, mogę rzec całkowicie serio: on po prostu taki jest. Był taki zawsze. Patrząc na jego kampanię, cieszę się, że widzę dokładnie tego samego człowieka.

Wielkim błędem, który popełniamy patrząc na siebie, innych i rzeczywistość, jest widzenie statyczne. To, jak wygląda świat dziś, jest dla nas obrazem świata na zawsze. A ja wiem, że jest dokładnie odwrotnie. Światem rządzi zmiana. Życie jest procesem. Człowiek nie tyle jest, co się staje. Dlatego gdy patrzę na rzeczywistość, widzę ją zawieszoną w czasie. Chwila obecna jest klatką zatrzymanego filmu. Nie formułuję ocen tego, co jest tu i teraz. Przyglądam się, jakie to było i stawiam hipotezy, jakie będzie. Podejrzewam, że są osoby, które pamiętają mnie z początku studiów. Jeśli stworzyły sobie wtedy mój obraz, na podstawie momentu w życiu, jaki wtedy przeżywałem, jestem w ich oczach neurotykiem, ortodoksyjnym katolikiem, na dodatek leczącym się z homoseksualizmu.

A jestem?

Nie. Nigdy więcej.

Dlatego gdy mam przed oczyma różnych ludzi, najbardziej fascynuje mnie zmiana, jaką przechodzą. Dlatego byłem i jestem tak wielkim fanem Pawła Adamowicza. Jego zmiana w zakresie podejścia do osób LGBT jest czymś wow (przypominam, że gdy Paweł po raz kolejny wystartował w 2018 roku na prezydenta, był atakowany nie tylko przez Prawo i Sprawiedliwość, ale także, co jest o wiele gorsze, przez środowisko Platformy Obywatelskiej). Z przeciwnika marszu równości stał się tym, kto poszedł na jego czele. Dlaczego się zmienił? Dlatego że był mądry i dobry. Dlatego że właśnie te cechy uzdolniły go do zrozumienia, że w pewnych kwestiach nie oceniał rzeczywistości adekwatnie. Że nakładał swoje założenia na rzeczywistość zamiast jej czytania. Tak, to cechy charakteru bardziej niż poglądy czynią prawdopodobnym nasze wybory.

Gdy przyglądam się Szymonowi, widzę zmianę w jego podejściu. Ostatnio mówi mi: Przemek, ja mam swoje poglądy. A ja na to, że bardzo dobrze, ja je też mam. Nie oczekuję od nikogo zmiany poglądów. Oczekuję czegoś innego, co także deklaruje Szymon. Oczekuję uznania, że moje poglądy nie uprawniają mnie do narzucania ich innym, i umiejętności zgody na przyznanie, że jeśli wola większości będzie inna, zaakceptuje się właśnie tę wolę.

Czy Szymon jest zatem kandydatem idealnym? Nie. I to mi nie przeszkadza, bo kandydat idealny nie istnieje. Zauważyłem pewną tendencję. Gdy pojawia się ktoś, kto bardzo nam pasuje, i nagle okaże się, że mówi coś, z czym się nie zgadzamy, spada na niego fala krytyki, czujemy się zawiedzeni, rozczarowani, zdradzeni. Chcemy, aby ktoś, kogo popieramy, zgadzał się z nami niemal we wszystkim. Ale tacy ludzie nie istnieją. Rycerz na białym koniu także. Dlatego dobrze przestać wierzyć w św. Mikołaja. Nikt ani nic nie da nam szczęścia. Bo jedynie my sami możemy sobie to dać. Nasi partnerzy, przyjaciele, bliscy, popierani przez nas kandydaci nigdy nie będą nami i nigdy nie zaspokoją całkowicie naszych potrzeb.

Czy zgadzam się z Szymonem we wszystkich kwestiach? Nie. I podkreślam to jasno: nie. Jednakże życie nauczyło mnie, że od tego, jakie są czyjeś poglądy, ważniejszy jest jego sposób argumentacji, szacunek do rozmówcy, otwartość na zmianę. I właśnie to powoduje, że Szymon jest dla mnie kandydatem najlepszym. Bo on to ma. Bo nie chodzi o to, abyśmy byli zgodni w poglądach. Chodzi o to, abyśmy żyli ze sobą w taki sposób, w ramach którego poglądy nie będą mieć znaczenia.

Ktoś powie, jakże słusznie, że są poglądy i poglądy. Są takie, które niejako stanowią rdzeń nas samych i wtedy różnica jest nie do przeskoczenia. No i tutaj pojawia się pytanie o małżeństwa jednopłciowe i adopcję dzieci przez pary jednopłciowe. Czy jest dla mnie ważna? Bardzo. Czy chcę żyć w kraju, w którym osoba homoseksualna ma pełnię praw obywatelskich? Totalnie. Podkreślam jasno: jestem absolutnym zwolennikiem równości małżeńskiej i adopcji dzieci przez pary jednopłciowe, nie dlatego, że takie mam widzimisię, tylko dlatego, że nauka jasno pokazuje, że dzięki temu ludzie są zdrowsi, wierniejsi, szczęśliwsi i bezpieczniejsi.

No to jakim cudem ten Szymon?

Tutaj znów wracamy do wątku widzenia zjawisk w czasie. Żyję w kraju, w którym 1/3 Polski stwierdziła, że jest wolna od ideologii LGBT. Szansa na wprowadzenie pełni praw dla osób takich jak ja TERAZ jest nierealna. I tu nie chodzi o sumaryczną większość głosów i możliwość wprowadzenia odpowiednich ustaw. Chodzi o coś znacznie, znacznie ważniejszego. Chodzi mentalność. Jeśli jej nie zmienimy, zmieni się tylko prawo. Walka o równe prawa musi być jednoczesną edukacją. W przeciwnym wypadku dzieje się coś, co zaobserwowaliśmy w USA podczas kampanii prezydenckiej Trumpa. Mimo że kilkadziesiąt lat wcześniej prawnie zakazano dyskryminacji czarnoskórych, w 2016 roku nagle się okazało, że w Ameryce jest mnóstwo rasistów. Nie zadbano o edukację.

Naprawdę, Kochani, PiS nie wziął się znikąd. Tak samo jak Konfederacja. Te ugrupowania umiejętnie wykorzystały fakt, że w Polsce nie ma edukacji. Jest system, jest szkoła, są nauczyciele, ale nie ma edukacji. Nie uczy się człowieka niczego, co jest dla niego najważniejsze. Uczy się wielu fajnych rzeczy, ale zupełnie obcych temu, komu najpierw nie poda się możliwości zrozumienia samego siebie, swoich emocji, czyichś emocji, budowania relacji itd. Skończyłem matfiz. Kocham matematykę. Ale po co człowiekowi trygonometria, jeśli nikt mu nie mówi, że jest ważny i potrzebny, mimo że to jest absolutnie najważniejsze?

4. Dlatego ja mam pewne priorytety. I edukacja jest dla mnie absolutną podstawą, bo wiem, że to ona długofalowo jest najważniejszym bezpiecznikiem wolnego kraju. Szymon jakiś czas temu mówi mi (przepraszając, że będzie jadł frytki, że to nie tak, że zrównuje edukację z frytkami, ale musi coś zjeść przed wieczornymi spotkaniami  tak, ten człowiek ma humor, który uwielbiam), że jak patrzy na priorytety swoich punktów wyborczych, to widzi, że edukacja jest podstawą każdego. Bo edukacja jest podstawą wszystkiego. Jak w swoim programie pisze Szymon, „nauczanie” musi zostać zastąpione przez „uczenie się”, ocenianie i niekonstruktywna krytyka przez motywowanie i rzeczowy feedback, teoretyzowanie przez działanie i doświadczanie, a nauczanie frontalne przez aktywizowanie i eksperymentowanie. Zachęcanie do myślenia kreatywnego i krytycznego, odchudzenie podstawy programowej, odejście od schematów, manii rankingów i rywalizacji – to lekarstwo Szymona na dławiącą nas chorobę. Chorobę, która zabija edukację od środka. Codziennie, dzień po dniu.

Szymon mówi wprost to wszystko, co ja od dawna uznaję za absolutnie kluczowe. Postawmy na człowieka. Wesprzyjmy i doceńmy nauczycieli, pedagogów i psychologów. Dajmy młodym ludziom poczucie ważności, szacunek i akceptację. Dajmy im przestrzeń, więcej autonomii i swobody myślenia. Zawierzmy im, wyjdźmy naprzeciw ich oczekiwaniom i potrzebom. Pracujmy na ich zasobach, inspirujmy, rozwijajmy talenty, bądźmy obecni, towarzyszmy im w podróży w głąb samych siebie, w końcu uczyńmy edukację magiczną i odczarujmy w końcu ten schorowany system!

Oferta edukacyjna stwarzająca równe szanse dla najmłodszego pokolenia, dofinansowanie edukacji, focus na kulturę, edukację ekologiczną i klimatyczną, na rozwój kompetencji przyszłości, na interdyscyplinarność i efektywną współpracę z wieloma podmiotami – to jest propozycja Szymona, nad którą, moim zdaniem, mówiąc bardzo eufemistycznie, warto się pochylić.

Tak więc myślę, point for him. Człowiek, który zgadza się z tym, że edukacja jest najważniejsza, będzie świadomy. Będzie uważny. Będzie otwarty. Zresztą ja, znany ze swojej asertywności łamanej na bezczelność, powiedziałem mu, żeby przeczytał „O prawo do aborcji” Simone Veil, francuskiej ministry, która – jeśli dobrze pamiętam, jako katoliczka – wprowadziła we Francji liberalizację prawa aborcyjnego. W tej książce jest zawarta jej bezbłędna argumentacja, pokazująca, jak zmiana prawa przyniosła ochronę człowieka, wszak troską o tę ochronę była motywowana.

Ja nigdy nie wiem, jak będa wyglądały poglądy moich uczniów, nie wiem, jak będa wyglądały poglądy Szymona, nawet trudno mi powiedzieć, jakie będą kiedyś moje poglądy, ale powiedzieć mogę co innego: wiem, że człowiek, który jest otwarty na świat i na drugiego człowieka, będzie się uczył nieustannie. Ja taki jestem. I Szymon taki jest. Zrównywanie Szymona z mainstreamowym katolickim dyskursem, którego większość z nas ma serdecznie dosyć, jest bardzo, bardzo, bardzo nietrafne.

5. Szymon zna media od podszewki i czuje się w nich jak ryba w wodzie. A to jest niezwykle ważne, bo umiejętność odnalezienia się w mediach jest dla osoby szykującej się na to stanowisko czymś arcyturboistotnym. W debacie z Andrzejem Dudą Szymon rozłoży go na łopatki – i uważam, że jest w stanie zrobić to tylko on. Bo tylko on łączy meritum, obycie i jednocześnie coś, co jest trudno nazwać, a co z braku lepszego słowa nazwałbym niesamowitą umiejętnością zjednywania sobie drugiego człowieka. Niesamowitą, bo totalnie autentyczną. Szymon naprawdę lubi ludzi.

Co ważne, Szymon jest niezależny w najlepszym możliwym znaczeniu tego słowa. Szymon jest za rozdziałem państwa od Kościoła i jest osobą wiarygodną, dlatego że jest bardzo krytyczny w stosunku do Kościoła, a jednocześnie zna go od środka. Trudno przeprowadzić ten rozdział, gdy się jest poza tą rzeczywistością. Szymon nie jest kandydatem żadnej z partii, partii, która sobie wystawiła produkt marketingowy (jak PiS w 2015 roku) albo dawała opinii publicznej poczucie, że nie ma pojęcia, kogo wystawić. Kto stoi za Szymonem? Ja. I tacy ludzie jak ja. Słyszę, że taki był też Palikot i Kukiz. Wiecie, ktoś mi niedawno powiedział, że gdy mądry człowiek wskazuję na księżyc, głupcy wpatrują się w jego palec. Księżyc jest niezależnością. Palec to kandydat. Palce mogą być brudne. Księżyc jest cały czas taki sam. Dlatego sama niezależność nie ma nic wspólnego z jakością kandydata.

Szymon jest fanem rozmowy, dialogu, dyskusji, debaty i mówi jasno, że jeśli społeczeństwo wyrazi wolę, on zaakceptuje ustawy, które nie są zgodne z jego światopoglądem. Bo prezydent musi być prezydentem wszystkich. Wielokrotnie zabierał głos, potępiając to, co nie mieści się w głowie – hejt na osoby LGBT i próbę zawłaszczenia sądownictwa. Klimat i ochrona środowiska, kwestia wody, a także prawa zwierząt, to dla niego coś turbo ważnego. Nie zapomnę, gdy siedzieliśmy sobie nad Motławą, i on mówi: „Przemek, wiesz co, Ziemi grozi zagłada klimatyczna. Jeśli się spalimy, nikt z nikim nie będzie w stanie spierać się światopoglądowo”. A ja mu na to: „Na co nasze swary głupie, jak i tak zginiemy w zupie”. I taka jest prawda.

A w tym wszystkim – Szymon działa. DZIAŁA. Zbiórka na telefon zaufania dla dzieci, którą zainicjował – to jest THIS. Dziś w jego social pojawiło się info, że około półtora miliona Polaków zmaga się z depresją, jak wynika z danych Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. „Objawy depresji przejawia co piąty nastolatek w naszym kraju. To poważny problem społeczny, o którym powinni mówić politycy. Dlatego w czasie kampanii wyborczej postanowiliśmy skierować naszą energię na to, by zwrócić na niego uwagę. Podczas spotkań z Szymonem Hołownią udało nam się zorganizować kilkadziesiąt zbiórek rzeczowych w ramach ogólnopolskiej akcji #GramyWKolory. Zebraliśmy tysiące rzeczy, które przekazaliśmy oddziałom psychiatrycznym dla dzieci. Ogromne dzięki dla wszystkich, którzy dołączyli do naszej akcji”.

6. A w tych wyborach dodatkowo stawką jest coś najważniejszego: powstrzymanie człowieka, który z powodu swoich kompleksów i nieprzepracowanych traum kompensuje swoje deficyty emocjonalne władzą. Stawką jest powstrzymanie przed zniszczeniem fundamentalnych zasad, na jakich opiera się państwo i życie w społeczeństwie. Jeżeli zostanie to zniszczone, pola do rozmowy o jakichkolwiek zmianach w zakresie osób LGBT nie będzie. Tak, jestem za równością, za adopcją, ale w tych wyborach nie ma to znaczenia, czy ktoś jest za pełną równością czy za związkami partnerskimi. Zresztą oddając głos na prezydenta, nie oddajemy głosu za konkretnymi rozwiązaniami. To się rozstrzyga w wyborach parlamentarnych. To są zupełnie różne wybory, diametralnie inne, i tak sobie myślę, że jednak wybór WOS-u na przedmiot maturalny był doskonałym pomysłem.

Nie zmienia to faktu, że jestem i będę pierwszym, który będzie walczył o małżeństwa i adopcję, i wiem, że Szymon nie będzie miał z tym problemu, ha, wręcz przeciwnie. On ma swoje poglądy, ale nie mówi nam, ludziom stojącym obok niego, co mamy myśleć, co mamy mówić i co mamy robić. Jasno tylko oczekuje – co się absolutnie pokrywa z moimi oczekiwaniami – szacunku. I swoją postawą wręcz zaprasza do tego, co jest istotą polis. Do rzetelnego i skutecznego przekonywania. Ja swoją drogą, gdyż już będziemy mogli spokojnie usiąść przy herbacie w ogrodzie, opowiem mu historię o tym, dlaczego troska o dzieci wymaga legalizacji adopcji przez pary jednopłciowe. I będę mówił tak wszystkim, będę o to walczył, ale

moją
walką
będzie
edukacja.

Nie manipulacja, nie wciskanie, nie presja, tylko edukacja. Prawdziwa i dobrze przeprowadzona edukacja nie potrzebuje nic z tych rzeczy, bo broni się sama.

7. Oczywiście, że chciałbym, abyś czytający to Człowieku zagłosował na Szymona Hołownię. Ale nie w tym celu napisałem tego posta. Chcę po prostu, abyś mógł poznać dogłębnie i zrozumieć moje stanowisko i powody, dlaczego Szymona popieram i uważam za najlepszego kandydata na urząd Prezydenta RP. I przy okazji żebyś osiem albo i osiemdziesiąt osiem razy się zastanowił, zanim nazwiesz mnie w komentarzu chorągiewką, zakompleksionym gejem czy człowiekiem pozbawionym rozumu, a Szymona katofaszystą i piątą kolumną Kościoła.


Fot:Andrew Skowron (Otwarte Klatki)

CC BY-NC-SA 2.0

Intelektualnie LOT-ni :)

Jest rzeczą ciekawą, że przeciwnicy obecnego rządu uważają jego przedstawicieli za niezbyt LOTNYch intelektualnie, ale zachodzi tu symetria – rządzący mają również swoich przeciwników za mało dociekliwych i głupich.

Premier Morawiecki zwykł mawiać rzeczy różne nadto nie przejmując się tym, czy będą one weryfikowane. Tylko że są. Nie tylko w Polsce, ale i na arenie międzynarodowej. Gdy przyjeżdżał z „białą księgą” do Brukseli, chyba zakładał, że rozmawia z mało rozgarniętym urzędnikami, którzy jego przygotowany wywód o stanie praworządności w Polsce wezmą z marszu za dobrą monetę, czy mówiąc brzydko, łykną jak karp przynętę. Nie łyknęli.

Podobnie premier starał się urabiać dwukrotnie cenionego dziennikarza CNN Richarda Questa. Za pierwszym razem chyba liczył, że ten niezbyt jest zorientowany w sytuacji w Polsce. Był zorientowany. Niedawno być może zakładał, że jego mowa o kraju mlekiem i miodem płynąca zostanie przyjęta z dużym entuzjazmem. Nie została, sporo za to wycięto.

Sprawa marszałka Kuchcińskiego. Rząd i sam marszałek liczyli chyba na to, że kłamstwo będzie mieć nogi dłuższe niż zazwyczaj. Podali na odczepnego, że żadnych nietypowych lotów nie było i miał być święty spokój. Świetego spokoju nie ma a na jaw wychodzą coraz to nowe fakty. Tłumaczenie trochę przypomina zdradzającego małżonka, który najpierw tłumaczy, że nie zna tej kobiety, później, że zna, ale to tylko znajoma, następnie, że znajoma z którą przespał się raz na wyjeździe integracyjnym a obecnie przeprasza, ale zaznacza, że romans trwa krótko. Także samozwańczy król Podkarpacia w opałach.

Ciekawą sprawę odgrywa tu Bogu ducha winny Caritas, o którym jakiś złośliwy komentator na Twitterze napisał, „Co oni z tym Caritasem? zrobili z niego pralnię PiS-u”. No bo gdzie logiki szukać w tym, że marszałek wpłacał pieniądze na Caritas za nieprawidłowe loty z rodziną? Admin facebookowego konta „Tygodnika NIE” twierdzi, że nie zapłacił za bilet w pociągu, bo pociąg i tak by jechał a ktoś z komentujących dopytuje czy wpłaci 12zl na Caritas żeby było z głowy.

No, ale na tym sprawa Caritasu się nie kończy. Nagrody ministrów Beaty Szydło, które się „po prostu należały” miały wrócić nie gdzie indziej, jak na konto Caritasu właśnie. Teraz wychodzi na jaw, że zwróciła je część ministrów, a łączna kwota zwrotu równa się 10% całości. Czyżby myśleli, że coś tam ktoś tam wpłaci i nikt się nie dowie? Ktoś (poseł Brejza) się jednak dowiedział.

Mnie kojarzy się majstersztyk prezesa Kaczyńskiego. Gdy rozległa się afera z nagrodami, prezes zaordynował, że trzeba obniżyć uposażenia parlamentarzystom. Tak też się stało i choć nagrody ministrów mają do uposażeń posłów, tyle co wypowiedź Marka Jędraszewskiego o „tęczowej zarazie” do języka miłości i pojednania, to elektorat to kupił a media i politycy nadto nie drążyli.

Może stąd przeświadczenie, że można w ten sposób grać i z prasą, opozycją i elektoratem? Że niebyt lotni intelektualnie i to kupią. Inna sprawa, to to, czy afera #KuchcinskiTravel ma jakiekolwiek przełożenie na polityczną rzeczywistość. Włodzimierz Czarzasty powiedział niedawno, że w PiS zrobią badania i jak tylko okaże się, że po sprawie lotów marszałka spada im poparcie, to marszałek leci ze stanowiska.

W pamięci mam piękny rysunek Janka Kozy: Dwóch facetów kopie leżącego.
– Nie boli go?
– To nasz najtwardszy elektorat.

No więc stawiam tezę, że marszałek może poleci do Rzeszowa rejsowym samolotem, ale nie poleci ze stołka. Taki mamy klimat.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję