Bezradność wobec rzeczywistości – recenzja 3. numeru „Magazynu Apokaliptycznego. Czterdzieści i cztery” :)

Jeżeli w XXI wieku w Polsce, może dalekiej od doskonałości, ale wolnej, odradza się myślenie mesjanistyczne, nie jest to świadectwo choroby umysłowej Polaków, lecz oznaka ich intelektualnej bezradności wobec rzeczywistości.

Mam kilku bardzo inteligentnych znajomych o katolicko-konserwatywnych poglądach, które sprawiają, że zastanawiam się niekiedy, jakim cudem ci ludzie potrafią przeinaczyć interpretację pewnych zjawisk w taki sposób, że nijak i w żadnym aspekcie nie kłóci się ona z ich światopoglądem. Otóż takie właśnie wątpliwości miałam również, czytając 3. numer „Magazynu Apokaliptyczny. Czterdzieści i Cztery”.

W otwierającym numer tekście „Apokalipsa bez historii” Rafał Tichy stwierdza, że Królestwo Boże w chrześcijaństwie może zstąpić do świata ludzkiego jedynie jako wstrząs apokaliptyczny. Według niego religia ta zatracała jednak swój apokaliptyczny wymiar, który wszak silnie zaznaczał się w jej wczesnych dziejach. W stosunku do judaizmu w chrześcijaństwie nastąpiły natomiast istotne przewartościowania, ponieważ historyczno-społeczny wymiar eschatologii został zatracony na rzecz myślenia w kategoriach zbawienia jednostkowego. Wszystko zaś, co wiązało się z Królestwem Bożym, zaczęto rozumieć jako zależne od tego, co dzieje się w świecie ducha. Następnie Rafał Tichy stawia tezę, że nowożytne historiozofie od XVII wieku nieświadomie zachowały elementy eschatologii judeo-chrześcijańskiej, jednak stanowią one wedle autora swego rodzaju małpowanie mesjanizmu, mesjanizm na wspak: „nowożytne filozoficzno-rewolucyjne eschatologie to zatem w istocie zsekularyzowane mesjanizmy, wynikające z – mającej biblijne korzenie – tęsknoty za Królestwem Bożym i starające się w imię tej tęsknoty przygotować świat na świecką apokalipsę. […] Z drugiej jednak strony, nowożytne historiozofie to mesjanizmy à rebours, małpujące judeo-chrześcijańską drogę zbawienia, a więc będące w istocie projektami mającymi oblicze Antychrysta” (s. 51). Artykuł kończy się postawieniem tezy o odrodzeniu chrześcijańskiej myśli historiozoficznej z jej eschatologią i apokaliptyką w wieku XIX i zwłaszcza w XX z racji wstrząsów historycznych, jakie miały miejsce w tym stuleciu.

Kiedy jednak Tichy mówi na temat odradzającej się chrześcijańskiej historiozofii, daje nam jedynie krótkie uwagi, wyliczenia i zestawienia, z których w istocie niewiele wynika. Przedstawia tezę bez jej uzasadnienia. Choć mamy tu do czynienia ze swego rodzaju próbą ożywienia chrześcijaństwa przez zapowiedź nowej historiozofii chrześcijańskiej, autor oferuje nam jedynie postulaty. Nie znajdziemy tu analizy tego, co miałoby stanowić ową chrześcijańską historiozofię. Ponadto interpretacje dokonywane przez autora artykułu, im dalej, tym bardziej stają się powierzchowne, szczególnie w odniesieniu do historiozofii nowożytnej (coś więcej należałoby napisać na przykład o Heglu i Marksie). Teza o tym, że stanowi ona kontynuację chrześcijańskiej tradycji wymagałaby bardziej skrupulatnego uzasadnienia, bo jest nieprzekonująca. Być może niektóre z tych wątpliwości zostaną rozwiane w drugiej części tekstu Rafała Tichego, jednak po lekturze pierwszej ma się wrażenie, że autor dokonał wielu uproszczeń i pewne fakty stwierdził gołosłownie.

W „Magazynie Apokaliptycznym” znajdziemy także pracę z założenia językoznawczą: „Kara i oczyszczenie. Geneza II wojny światowej w wizjach polskich mistyków katolickich (Studium kreacji językowej)” autorstwa Izabeli Rutkowskiej. Uważam, że tekst liczący zaledwie kilkanaście stron niepotrzebnie opatrzono w podtytule słowem „studium”, które sugeruje jakąś gruntowną i dogłębną analizę, podczas gdy artykuł ma charakter raczej przyczynkarski. Autorka postawiła sobie za cel ukazanie środków językowych, za których pomocą polscy mistycy opisywali wydarzenia roku 1939. Zastanawiające, że Izabela Rutkowska odwołuje się do niejasnych wizji mistycznych i arbitralnie stwierdza, że przywołane mistyczki prorokowały na temat II wojny światowej, co budzi pewne zastrzeżenia. Co prawda, autorka próbuje się w pewien sposób przed takimi zarzutami ubezpieczyć, ale nie bardzo mnie przekonuje. W zdumienie może wprawić fragment, w którym Izabela Rutkowska uzasadnia, że w wizji jednej z mistyczek miastem przyrównanym do Sodomy i Gomory jest Warszawa, ponieważ w latach 30. XX wieku w stolicy Polski kwitła prostytucja… Przy tym wszystkim bardzo mało miejsca poświęcono temu, co powinno stanowić istotę artykułu – mianowicie analizom językoznawczym.

Moje wątpliwości budzą tezy artykułu Michała Łuczewskiego „Wszyscy jesteśmy Ryszardem C.”. Autor zmodyfikował teorię Renégo Girarda odnoszącą się do społeczeństw archaicznych, którą – według mnie w sposób nieuprawniony – przeniósł do swoich interpretacji współczesnego społeczeństwa polskiego. Otóż, najogólniej mówiąc, wedle Michała Łuczewskiego analogonem mordu dokonywanego na jednostce odgrywającej rolę kozła ofiarnego w społeczeństwach archaicznych jest współcześnie śmiech i wyszydzanie ofiary. Przywódcy archaicznej wspólnoty, jakim był kapłan, w dzisiejszej rzeczywistości odpowiada błazen, zaś funkcję obiektu agresji pełnili w naszym społeczeństwie bracia Kaczyńscy. To tylko kilka przykładów pokazujących, jak Michał Łuczewski w sposób dość dowolny podporządkowuje fakty z góry przyjętej koncepcji. Jego analiza jest powierzchowna i często odwołuje się do nieistotnych składników rzeczywistości, a ostatecznie to one mają być kluczowymi argumentami.

O mesjanizmie była już mowa. Jest to leitmotiv recenzowanego tu pisma. Pojęcie to przywołano również w artykule Nikodema Bończy-Tomaszewskiego „Mesjasz i Kronos”. Wedle autora Polska przeżywa obecnie niezwykle silny kryzys tożsamości, którego rozmiary odsłonić miała dopiero katastrofa smoleńska. Jedną z jej konsekwencji stało się odrodzenie „zainteresowania mesjanizmem jako kluczem do zrozumienia tego, co się wydarzyło, a w konsekwencji – rekonstrukcji polskiej tożsamości” (s. 150). Autor nie zauważa jednak, że dziś myślenie mesjanistyczne jest anachronizmem, bowiem to, co służyło podtrzymaniu polskiej tożsamości narodowej w warunkach niewoli, obecnie traci swoją aktualność. Nikodem Bończa-Tomaszewski ubezpiecza się jednak przed tego rodzaju kontrargumentami (i w zasadzie przed jakimikolwiek innymi, sprowadzając je wszystkie do rangi zaklinania rzeczywistości): „Arsenał zaklęć, którymi liberałowie i lewica próbują egzorcyzmować mesjanistyczne myśli z umysłów rodaków, jest szeroki, ale sprowadza się do jednego założenia: mesjanizm jest chorobą umysłową Polaków, którą za wszelką cenę należy wyleczyć” (s. 153). Otóż zaznaczam, że nie wypowiadam się tutaj z pozycji liberała ani człowieka związanego z lewicą – mówię jako badacz romantyzmu, mający świadomość, w jakich warunkach kształtował się polski romantyczny mesjanizm, który wedle autora artykułu przeżywa obecnie renesans. Bynajmniej nie uważam tego nurtu myślowego za polską chorobę umysłową. W czasach Mickiewicza mesjanizm chronił przed rozpaczą w obliczu historii, która po powstaniu listopadowym zmiażdżyła polskie nadzieje na niepodległość, pełnił zatem ów mesjanizm funkcję terapeutyczną. Jeżeli w XXI wieku w Polsce, może dalekiej od doskonałości, ale wolnej, odradza się myślenie mesjanistyczne, nie jest to świadectwo choroby umysłowej Polaków, lecz oznaka ich intelektualnej bezradności wobec rzeczywistości.

Temat mesjanizmu poruszony został także w artykule Michała Sokulskiego „Uwolnić Mickiewicza. Z Walickim i choćby mimo Walickiego”. Nie będę przytaczała tutaj wszystkich argumentów autora, ponieważ na większość jego błędnych twierdzeń odpowiedział Andrzej Walicki. Uderzyły mnie jednak sugestie Michała Sokulskiego, że w trzeciej części „Dziadów” nie znajdziemy treści sprzecznych z ideami chrześcijaństwa. Przecież czegoś zupełnie innego dowodzi choćby Improwizacja Konrada. Nie wystarczy powiedzieć, że w świetle wydarzeń dramatu jest to nieistotne, bo czytelnik dowiaduje się ostatecznie, że bohater dramatu wygłosił swój monolog opętany przez Szatana. Improwizacja porusza nie tylko problem dziejowej niesprawiedliwości, jaka dotknęła Polaków, ale także problem „skąd zło?”. Znajdziemy w niej odwołania do mistyki Jakuba Boehmego i jego koncepcji wiecznej natury, z jakiej wyłania się Bóg osobowy, oraz do poglądów na sztukę Friedricha Schellinga, wedle których artysta jak Bóg tworzy nieśmiertelność i poprzez twórczość uczestniczy w świecie ducha. Są to idee z gruntu obce myśli chrześcijańskiej.

Artykułom opublikowanym w „Czterdzieści i Cztery” można zarzucić wiele niekonsekwencji myślowych, łącznie z niewystarczającą znajomością tematu będącego przedmiotem analiz, jak choćby w przypadku artykułu o Walickim i Mickiewiczu. Nie można jednak nie docenić tego, że są to teksty pisane dobrym stylem, może nie zawsze rzetelne intelektualnie, ale na tyle dobrze skonstruowane, że warto się nad niektórymi zastanowić, choćby po to, żeby wejść z nimi w polemikę. Stronniczość sądów oraz interpretacji dokonywanych przez autorów publikujących w „Magazynie Apokaliptycznym. Czterdzieści Cztery” może być wyjątkowo irytująca dla czytelnika przekonanego o tym, że zasługuje na artykuł w większym stopniu odzwierciedlający rzeczywistość niż poglądy autora tekstu.

PS Redakcji należy również zwrócić uwagę, że od 1998 roku partykułę „nie” z imiesłowami przymiotnikowymi piszemy łącznie. Tymczasem we wszystkich artykułach mamy do czynienia z błędem ortograficznym. ■

U stóp Monsalwatu :)

„To inteligenci podnieśli hasło walki o Polskę… Inteligencja wykonała ogromną pracę, tłumacząc innym klasom społecznym, że są Polakami… Naprawdę mieli przekonanie, że jak Polska będzie i my w niej będziemy, to zrobimy z niej raj… W 1918 r. była euforia. Całowano proporce, modlono się pod orłem… W wojnie z bolszewikami w 1920 r. na ochotnika do wojska poszedł prawie milion mężczyzn. Dla mnie to jasny przekaz, że niepodległości chcieli wszyscy… Mit pięknej, dobrej i sprawiedliwej Polski był potrzebny wszystkim…”

W „Gazecie Wyborczej” z 11 listopada ukazał się wywiad, jakiego prof. Daria Nałęcz udzieliła  Adamowi  Leszczyńskiemu. Zawiera on w skrócie właściwie wszystko, co świadczy o tym, jak bardzo geneza, kształt i przemiany inteligencji polskiej związane są ze sprawą polskiej niepodległości.

Niewiele w tym niby nowego, ale trzeba to powtarzać, jeżeli chce się rzetelnie rozumieć nie tylko fenomen polskiej inteligencji, lecz także różne perypetie najnowszej historii Polski. Pojęcie inteligencji, nazwanie w ten sposób pewnej grupy społecznej to, jak powszechnie wiadomo, wymysł wschodnio-środkowoeuropejski, zjawisko historycznie sięgające od Rodopów po Morze Białe i od Odry (czy raczej Warty) po Władywostok. Tutaj inny niż na Zachodzie był przebieg przemian cywilizacyjno-gospodarczych, inny rytm życia.

Ale prawie nigdzie o narodzinach, o charakterze tej warstwy i jej miejscu w społeczeństwie nie decydowała w takim stopniu wizja, mit niepodległości państwowej, fatamorgana niepodległości. W mocarstwowej Rosji w ogóle nie mogło być o tym mowy, w grupach etnicznych usytuowanych na wschodzie pierwszej Rzeczypospolitej i w części Bałkanów dążenia narodowowyzwoleńcze – młode nacjonalizmy pojawiły się głównie w pierwszej połowie XIX w. Węgierskie długo tłumione aspiracje otrzymały prawie pełne zadośćuczynienie w latach 60. tamtego stulecia. U nas dopiero w roku 1918 i na tym ich rola się nie skończyła.

Należy, rzecz jasna, dostrzegać różnice w obrębie tej formacji w Polsce, jej odłamy bardziej czy mniej realistyczne, wykształcone, otwarte na świat, wyczulone na kontrasty społeczne. Kwestia niepodległości była jednak priorytetowa prawie we wszystkich tych środowiskach. Zajmowała centralne miejsce w literaturze, a literatura była pierwszorzędnym narzędziem  kształtowania świadomości społecznej.

http://www.flickr.com/photos/drabikpany/7165327626/sizes/m/in/photostream/
by DrabikPany

PAN-owskie „Dzieje inteligencji polskiej do roku 1918” – dzieło ogromnej i rzetelnej pracy – niuansują problem pochodzenia tej warstwy  społecznej. Nawet jednak biorąc pod uwagę ustalenia „Dziejów”, wypada sięgnąć do formuły Wacława Berenta zawartej w tytule jego opowieści o ludziach kręgu Kuźnicy Kołłątajowskiej – „Diogenes w kontuszu”.  Z woli Berenta starożytny filozof przyodziewał kontusz. Był szlachcicem tak jak najwybitniejszy bodaj, poza Kołłątajem, publicysta Kuźnicy Franciszek Salezy Jezierski, zagrodowy szlachcic podlaski. On  i jemu podobni – od schyłku czasów saskich, gdy było już jasne, że państwo stacza się w przepaść – usilnie angażowali się w sprawę odnowy Rzeczypospolitej.

Bo ona była ich państwem, bo w demokracji szlacheckiej ich głos się liczył, a poza tym niewiele więcej mieli do stracenia. Angażowali się więc z nie mniejszą, ba, z większą determinacją niż duża część arystokracji i szlachty majętnej. A w  dodatku, tak się angażując, zyskiwali poczucie moralnej wyższości nad tamtymi. Działalność umysłowa, pisarska, polityczna, społeczna stawała się ich sposobem istnienia, często źródłem utrzymania. Nieodzownym jej współczynnikiem była zaś lektura, wiedza, znajomość ówczesnych prądów umysłowych i projektów ustrojowych. Również rodzimej i powszechnej historii. Tak stali się pierwszymi pokoleniami polskiej inteligencji.

Warto tutaj zaznaczyć, że samo wykształcenie, choć do pewnego stopnia nieodzowne, nie stanowi jedynego kryterium przynależności do tej warstwy. Często bywa tak traktowane, ale mimo że dawniej mieliśmy i akademie – krakowską, wileńską, lwowską – i pisarzy, artystów, publicystów, to o genealogii polskiej inteligencji w przyjętym dziś znaczeniu mówimy, sięgając nie wcześniej niż do drugiej połowy XVIII w.

Takie rozumienie inteligenckości zakłada, że w znacznym stopniu kształtuje ją etos – czyli rodzaj wartości, jakimi się inteligent kierował (czy wciąż kieruje, to trochę inna sprawa). Przede wszystkim bezinteresowne, a w każdym razie niełatwo przekładalne na osobisty interes zaangażowanie patriotyczne (to słowo jakby wychodzi z użycia, ale się go nie bójmy, jeżeli nawet daje się je zastąpić, to z wielkim trudem), choć nie tylko patriotyczne.

W związku z zaangażowaniem pozostawało zjednywanie przyjaciół i sojuszników dla spraw, którymi się żyje – stosunek do bliźniego, niezależny od formalnych wyznaczników jego pozycji, prestiżu, znaczenia, w tym jego klasy społecznej. Uniwersał połaniecki i Racławice to były pierwsze namacalne przejawy praktycznego zrozumienia roli warstw ludowych i ich samoidentyfikacji z państwem polskim, ze sprawą niepodległości. Ale jeszcze cały bez mała wiek XIX upłynął na usilnej pracy inteligencji nad świadomością tych warstw.

Inną cechą etosową tradycyjnej inteligencji była (i poniekąd jest) otwartość na różne sposoby myślenia, propozycje, prądy, idee. Z tym że w dzisiejszej polskiej rzeczywistości ta właśnie postawa inteligencka przybiera różne kształty, zdaje się w części zatracać, staje się jednym ze źródeł dramatycznych podziałów w społeczeństwie.

Czasy napoleońskie. Wielkie i w końcu zawiedzione nadzieje, ale nie znika Księstwo Warszawskie, na 15 lat pozostaje jeszcze kongresowe, na wpół niezależne Królestwo Polskie. Inteligencja ma w nim co robić, jest coraz liczniejsza, ma wielki udział w jego pomyślnym rozwoju gospodarczym, także kulturalnym, istnieje polskie, nowoczesne na tamte czasy szkolnictwo, powstaje Uniwersytet Warszawski. Odpadły ziemie wschodnie Rzeczypospolitej, nie ma już w naszym państwie Lwowa i Wilna (choć i tam funkcjonuje świetny polski uniwersytet). Jest ciasno, są różne przejawy oporu (Walerian Łukasiński), ale raczej nie ma jeszcze rozpaczy. Tylko że ówczesnych, limitowanych swobód było nam za mało i po upadku powstania wszystko, co dobre, się kończy. Jest Wielka Emigracja i jest Mickiewicz.

Matko Polsko! Ty tak świeżo w grobie,
Złożona – nie ma sił mówić o tobie!

Wizja niepodległości jawi się w mistycznych kategoriach Wielkiej Improwizacji i umyślonego na paryskim bruku mesjanizmu. W kraju, wraz ze wzrostem świadomości warstw ludowych, dążenia niepodległościowe stają się coraz bardziej powszechne. Inteligencja jest już nie tylko poszlachecka, bo dobijają do niej i wzbogacają jej potencjał ludzie o pochodzeniu mieszczańskim, często też żydowskim. Ich talenty będą miały w następnych okresach niemały udział w polskim życiu kulturalnym. Wszyscy, im dalej od minionych konkretów niepodległego państwa, tym bardziej idealizują własne państwo jako cel. Tu właśnie przychodzi na myśl określenie fatamorgana – bo to państwo, ta wyśniona Polska ma być bezgrzeszna, sprawiedliwa i szlachetna – taki Monsalwat, według określenia młodopolskiego eseisty Artura Górskiego, Monsalwat, czyli zamek, w którym przechował się święty Graal – kielich z krwią z przebitego boku Chrystusa.

Był jeszcze, co prawda, pozytywizm, który chciał budować polską przyszłość na konkretach, na trzeźwo. Ale spoza konkretów przeświecało romantyczne podłoże. Zamożny kupiec Wokulski zaczynał  jako powstaniec styczniowy,  zesłaniec syberyjski, wierzył w cudowne możliwości magicznego metalu, lżejszego niż powietrze, kochał jak romantyk. Pochodził ze szlachty.

Młoda Polska pogłębiła mistyczną wizję Niepodległej.  W „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego bohater dramatu Konrad rozsnuwa promienny obraz: Chcę, żeby w letni dzień // w upalny letni dzień // przede mną zżęto żyta łan, // dzwoniących sierpów słyszeć szmer // i świerszczów szept

Ty przecie mówisz o Polsce! // Ty myślisz o Polsce! – odgaduje jedna z Masek. Nawiasem mówiąc, dłuższy fragment tej wizji powtarza przez łzy bohater w końcowej sekwencji „Aktorów prowincjonalnych” Agnieszki Holland z roku 1978, czyli na dwa lata przed polskim Sierpniem – filmu o tym, że „Wyzwolenie” na polskiej scenie jest niemożliwe.

Od drugiej połowy XIX w. inteligencja na polskiej scenie jest coraz bardziej zróżnicowana. Pojawiają się socjaliści, pojawia endecja. Bardzo wyraźnie odznacza się dobrze widoczny przez całe tamto stulecie nurt tradycyjnej inteligencji o powołaniu społecznym – z jego najbardziej reprezentatywnym obok Stanisława Brzozowskiego przedstawicielem w literaturze – Stefanem Żeromskim. Sam pochodzący z drobnej szlachty i niezapominający o tym w swoim pisarstwie, choćby w „Popiołach”, ubolewa w gorzkiej noweli „Rozdzióbią nas kruki, wrony” nad losem powstańców styczniowych niezrozumianych i zdradzonych przez chłopską wieś; ale był to rodzaj prowokacji wobec czytelnika: patrzcie, oto jak mści się na Wielkiej Sprawie brak zrozumienia z naszej strony i troski o tę część społeczeństwa.

W egzaltowanym dramacie „Róża” Żeromski pokazuje  inteligencko-robotniczo-ludowe grono bojowników i męczenników walki o wolność (główny bohater Czarowic ma cechy Józefa Piłsudskiego). Natomiast tematem napisanego już w niepodległej Polsce  „Przedwiośnia” jest dramat niespełnionych nadziei i wzór działającego ze świadomością trudnych zadań inteligenta Szymona Gajowca (której pierwowzorem był zapewne Romuald Mielczarski).

Najbardziej etosowy model inteligenckiego społecznika pojawił się w ostatniej sztuce Żeromskiego „Uciekła mi przepióreczka” (1925 r.). Jej bohater, profesor Przełęcki, bezinteresownie prowadzący wraz z przyjaciółmi ważną oświatową pracę na wsi, kocha z wzajemnością żonę miejscowego ludowego nauczyciela, ale odrzuca jej miłość, by tego przyzwoitego człowieka nie krzywdzić. Pytany, dlaczego tak postąpił, odpowiada: „Bo takie są moje obyczaje”. Te ostatnie słowa często pojawiały się potem w praktyce przedwojennej społecznikowskiej inteligencji.

Inteligencja była także siłą sprawczą wyzwoleńczych procesów w Polsce ostatnich dziesięcioleci  XX w. KOR-owska strategia samoorganizacji doprowadziła do powstania i konsolidacji zwycięskiego ruchu społecznego porównywalnego z niegdysiejszymi Frontami Wyzwolenia Narodowego w krajach tzw. Trzeciego Świata. Główną siłą tego ruchu byli wielkoprzemysłowi robotnicy, którzy walczyli o swój byt i prawa pracownicze, o swoją godność, ale też o wolną Polskę. Reformy gospodarcze, nieodzowne, żeby oprzeć kraj na możliwie mocnych podstawach, doprowadziły do zaniku znacznej części przemysłu i przejścia związkowego trzonu Solidarności do opozycji wobec sił zmierzających (nie zawsze udolnie) do modernizacji państwa i jego gospodarki.

Niemała część inteligencji w demokratycznej grze o władzę wykorzystuje ten sprzeciw dla swoich celów. Tak się składa, że to ta część, która nie chce albo nie potrafi wybudzić się z logiki Monsalwatu i której etosowe otwarcie na dzisiejszy świat przebiega z pewnym trudem.


Chluby nasze, hańby wasze :)

Polscy Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata są Polakami (a ich postawa jest przejawem polskiej duszy, a nie indywidualnej kondycji moralnej), natomiast sąsiedzi z Jedwabnego to „margines, motłoch, który występuje w każdym narodzie”. W żadnym wypadku nie można zaś rzec, że Sprawiedliwi są „wspaniałymi ludźmi, którzy zdarzają się w każdym narodzie”, natomiast motłoch z Jedwabnego był Polakami. Taka retoryka już odpada.

Ludzie odczuwający silną więź z innymi ludźmi mają potrzebę solidarności. Świadoma, pożądana przynależność do wspólnoty w znaczący sposób modyfikuje spojrzenie człowieka na rzeczywistość, zarówno na otoczenie najbliższe, stanowiące podstawę wspólnoty, jak i dalsze, składające się z „obcych”, do wspólnoty nie należących. Jednym z negatywnych przejawów procesu absolutyzowania solidarności wewnątrzwspólnotowej jest równoczesne osłabienie zdolności krytycznej oceny własnej wspólnoty i jej członków oraz skłonność do nadmiernego krytycyzmu w stosunku do pozostających poza wspólnotą grup i jednostek. Zjawisko to nie jest niczym nowym i towarzyszy ludziom od kiedy tylko świadomość przynależności do grupy zakorzeniła się głęboko w postrzeganiu przez nich świata. Warto jednak odnotować, że skłonność do „niesprawiedliwego” rozkładania krytycznych akcentów i co za tym idzie niezdolność do obiektywnej oceny innych ludzi pozostaje z nami pomimo rosnącego, ogólnie rzecz ujmując, poziomu racjonalności w myśleniu człowieka.

Geneza bastionu

Socjologiczne perturbacje, związane każdorazowo z procesami zmiany społecznej, zakłócają utrwalony i ceniony przez ludzi silnie zorientowanych na wspólnotę, tradycyjny porządek rzeczy i model relacji międzyludzkich. W przypadku dominacji nieracjonalnego spojrzenia na otoczenie następować może proces liczebnego zawężania wspólnoty w efekcie porzucenia przez część jej dotychczasowych członków (zwykle młodszego pokolenia) aprobowanych modeli życia na rzecz rozwiązań postrzeganych jako „obce”. W obecnej rzeczywistości następują dwa procesy społeczne, mogące wywoływać taki skutek. Z jednej strony jest to – typowa dla bogacącego się w szybkim tempie społeczeństwa – atomizacja jednostek. „Zarażone” indywidualizmem jednostki najczęściej nie dążą w procesie atomizacji do pełnego zerwania więzów ze wspólnotą, z której się emancypują. W procesie „negocjowania” nowego układu relacji i międzyludzkich współzależności „proponują” raczej modyfikację więzi wspólnotowej i oparcie jej o inne, uwzględniające ich potrzeby, zasady. Jeśli jednak we wspólnocie dominującą pozycję ma fałszywie pojęta solidarność i niezrównoważony poziom krytycyzmu, to każde odstępstwo od tradycyjnych formuł jest interpretowane jako uchybienie dotychczasowemu ideałowi poprzez wmieszanie złych wzorców ze świata „obcych”. Wówczas „propozycja” atomizujących się jednostek zostaje odrzucona i zostają one wykluczone (czy też interpretuje się to jako dobrowolne postawienie się przez nie same) poza ramy wspólnoty. Zwycięża puryzm modelu kosztem liczebności i szans wspólnoty na trwanie w długiej perspektywie czasowej. Z drugiej strony, procesem prowadzącym, zwłaszcza w ostatnich latach w Polsce, do zawężenia kręgu wspólnoty, która sama siebie rozumie jako ostoję historycznej polskości, są zmiany obyczajowe i odchodzenie od tradycyjnych, czyli w polskim przypadku ograniczających i antypermisywnych wzorców stylu życia.

Spadkowi liczebności wspólnoty towarzyszy jednak także jej wzmocnienie. Ów wspomniany puryzm to krystalizacja jasnego, bardziej homogenicznego kanonu norm, postaw i zachowań przyjętych przez wspólnotę. Szeroka kiedyś wspólnota narodowa przekształca się w „bastion” silny swoją słabością. Utrata dużej części stanu członkowskiego wzmacnia więzy pomiędzy tymi, którzy pozostali. Klarowność kanonu ułatwia internalizację prostszych reguł postępowania i schematów myślenia. Spowodowane utratą członków poczucie zagrożenia rośnie i staje się źródłem zwiększonej mobilizacji obronnej, przez co członkowie „bastionu” skłonni są do wzmożonego wysiłku i nowych form aktywności „apostolskiej”. W końcu, jeszcze bardziej pogłębia się przepaść w krytycyzmie wobec współczłonków z jednej a „obcych” (w tym zwłaszcza odszczepieńców) z drugiej strony.

Zamieszkująca coraz bardziej „oblężoną” „twierdzę” grupa staje się podatna na emocje i skłonna do agresji. W historii i współczesności różnych krajów świata nie brakuje przykładów politycznego ekstremizmu, quasi-religijnego sekciarstwa, subkultur, klasowych eskalacji czy regionalizmów, które wiązały się z aktami ofensywnej przemocy wobec odszczepieńców lub tych, którzy się nie „nawrócili”, chociaż mogli to uczynić. Cele takiej przemocy są różne, zwłaszcza te doraźne. Jednak celem zasadniczym jest zaznaczenie swojej odrębności i ujawnienie swego gniewu, postrzeganego jako całkowicie słuszny i usprawiedliwiony. W tym jednak punkcie zauważalna jest istotna różnica pomiędzy rzeczywistością społeczeństwa polskiego a innymi krajami.

Wyodrębniająca się od dłuższego czasu, ale od kilku lat już bardzo wyraźnie, część polskiego społeczeństwa, krytyczna wobec przemian obyczajowych na „zachodnią modłę” i przeciwna poluzowaniu więzi społecznych za sprawą wielkomiejskiej atomizacji, postrzega się jako trzon tradycyjnego polskiego patriotyzmu. Patriotyzm polski może mieć oczywiście różne oblicza (inna sprawa czy z tą tezą zgodziliby się członkowie owego „trzonu”), lecz „bastion” postrzega się w roli jedynego kustosza patriotycznej tradycji opartej na wielu polskich mitach historycznych. Dla współczesnych relacji wewnątrz polskiego społeczeństwa kluczowy jest jeden mit: mit o chronicznym występowaniu przez naród polski w roli ofiary innych wspólnot, grup czy zjawisk.

Mit ofiary

Jak każda emocjonalnie naładowana, hermetyczna grupa także „bastion tradycyjnej polskości” poszukuje i angażuje się w sytuacje konfliktowe w celu podkreślenia swojej odmienności i słuszności światopoglądowej na tle gnuśnej reszty. Niekiedy sytuacje te samodzielnie generuje. Charakterystyczne jest jednak to, że w medialnych i werbalnych starciach ze swoimi krytykami chętnie, pomimo ostrej retoryki, przyjmuje postawę defensywną. Wydaje się wręcz, że przyjęcie roli pokonanego w walce o słuszną sprawę, fatalistycznego przekonania o niemożności czy nawet niestosowności swojego ewentualnego zwycięstwa (coś innego niż porażka byłoby sprzeczne z tradycją!) jest imperatywem.

Kreowaniu się na skrzywdzoną ofiarę towarzyszy bezkrytycyzm wobec własnej wspólnoty. Kolektywny sposób myślenia każe negować i odrzucać, niekiedy wbrew niepodważalnym faktom, a więc wbrew rozumowi, wszelkie sugestie, iż kolektyw nie jest czysty jak łza. Image ofiary i czarno-biała kalka nie dopuszcza zaś myśli o jakichkolwiek przewinach. Tutaj ujawnia się radykalna różnica pomiędzy indywidualnym, a więc krytycznym tokiem myślenia, a poddawaniem się kolektywnej doktrynie czy dogmatyce. „Własną” winę (w rozumieniu nie tyle winy osobistej, ale winy ludzi, z którymi jednostka czuje się związana), w autentycznym rachunku sumienia, jest zdolna stwierdzić jedynie indywidualność. Dumny ze swojej tożsamości kolektyw nie przyjmuje zaś do wiadomości przewin swoich części składowych. Duma i bezkrytycyzm podpiera się na wyolbrzymianiu, a na pewno na zawłaszczaniu indywidualnych zasług jednostek przez kolektyw oraz na pomniejszaniu lub oddalaniu od siebie, sztucznym dystansowaniu s
ię od indywidualnych przewin innych jednostek. W tej optyce możliwe jest, że Maria Skłodowska-Curie to Polka i jej osiągnięcia są nie tylko jej, ale także osiągnięciami narodu polskiego, natomiast Jan Kobylański jest raczej Urugwajczykiem niż Polakiem. Rodzina Ulmów to Polacy, a ich denuncjator to niewykluczone, że Ukrainiec. W tej optyce polscy Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata są Polakami (a ich postawa jest przejawem polskiej duszy, a nie indywidualnej kondycji moralnej), natomiast sąsiedzi z Jedwabnego to „margines, motłoch, który występuje w każdym narodzie”. W żadnym wypadku nie można zaś rzec, że Sprawiedliwi są „wspaniałymi ludźmi, którzy zdarzają się w każdym narodzie”, natomiast motłoch z Jedwabnego był Polakami. Taka retoryka już odpada. Ludzie niegodni zostają wyzuci z narodowości i wykluczeni ze wspólnoty po fakcie. Niestety nie jest to mądra optyka, ponieważ idąc tym tropem ktoś mógłby rzec, że Oskar Schindler i Claus Schenk von Stauffenberg byli Niemcami, a Adolf Hilter… wiadomo, Austriak.

Godność, jaka wynika z bycia ofiarą zewnętrznego wobec wspólnoty zła tego świata, poniosłaby niepowetowaną szkodę, gdyby przyznać, że wyjątkowość wspólnoty jest wątpliwa, a szumowiny zdarzały się w niej podobnie często jak w niejednej innej. Kreowanie się na ofiarę ma jednak ten pozytywny aspekt, że kolektyw taki unika stosowania przemocy wobec ludzi, których definiuje jako własnych krytyków czy wrogów. Zastosowanie przemocy mogłoby się bowiem skończyć pokonaniem przeciwnika, sukcesem w starciu. Trudno jednak, stojąc nad pokonanym, w dalszym ciągu skutecznie przyjmować ostentacyjną pozę zawsze uciśnionego, zasługującego na współczucie, litość, sympatię i wsparcie.

?

Bezpiecznie zniewolony :)

Taka jest logika ograniczania wolności. Na początku celem są ludzie, których nikt nie popiera i nikt się za nimi nie ujmie, bo sami są groźni, niebezpieczni i odrażający.

W ostatnich miesiącach na porządku dziennym polskiej debaty publicznej pojawił się problem poddania sieci internetowej kontroli państwa. Geneza tego kolejnego podejścia do ograniczenia wolności w sieci (w poprzedniej kadencji zaplecze parlamentarne rządu PiS podjęło nieudaną próbę prawnego zamknięcia polskim internautom dostępu do stron pornograficznych) ma związek z „aferą hazardową”, mimo że prace nad problemem blokowania stron internetowych trwały już wcześniej. Jeśli spojrzymy jednak na tę próbę ograniczenia naszej wolności od strony genezy jej medialnego rozgłosu, zauważymy ciekawe analogie, które każą na temat ten spojrzeć dużo szerzej, jako na stały aspekt logiki rządzenia demokratycznymi państwami we współczesnym świecie. Analogie, o których mowa, dotyczą podobieństw okoliczności wyjścia z antywolnościowymi propozycjami legislacji pomiędzy naszą rodzimą „aferą hazardową” a… zamachami terrorystycznymi w Nowym Jorku i Waszyngtonie 11 września 2001 roku.

Okoliczności szczególne

W obu przypadkach, zachowując oczywiście proporcje, były to wydarzenia, które wywarły znaczący wpływ na życie polityczne obu krajów. Zmodyfikowały dość raptownie oczekiwania społeczeństwa wobec rządzących i wpłynęły na stosunek obywateli do nich. W obu przypadkach ponadto, rządzące partie były popularne i cieszyły się sporym poparciem, a więc i mocnym mandatem władczym. Tutaj oczywiście jest pewna różnica. Polska PO była bardzo popularna już wcześniej, a „afera hazardowa” ją osłabiła, jednak po pierwsze tylko chwilowo, a po drugie w żadnym momencie nie na tyle, aby jej pozycja jako partii rządzącej mogła stać się zagrożona w razie przyspieszenia wyborów. Amerykańscy Republikanie mieli zaś słabe notowania przed zamachami, ale ich oddźwięk spowodował zmianę atmosfery, kilkunastomiesięczne odłożenie na bok sporów partyjnych i niemal jednogłośne stanięcie przez obywateli za swoim prezydentem i jego przywództwem oraz decyzjami. Tak czy inaczej, obie ekipy rządowe miały silny mandat po tych przełomowych zdarzeniach.

Obie więc znalazły się w punkcie dość szczególnym, w którym PO zresztą nadal się znajduje. W sytuacji gdy władza aktualnie rządzących jest przez nich samych postrzegana jako wyjątkowo silna i popularna, ulegają oni pokusie podejmowania działań skierowanych przeciwko wolnościowym interesom pojedynczych obywateli. W normalnych okolicznościach sprzeciw społeczny mógłby okazać się tak gwałtowny, że podjęcie próby ograniczenia wolności byłoby dla rządzących partii zbyt ryzykowne. W gotowości stałaby ekipa opozycyjna, skora skorzystać z gniewu społecznego. Ale Republikanie w latach 2001-03 i PO od 2007 roku po dzień dzisiejszy nie musieli, nie muszą się tego obawiać. Taka władza w naturalny sposób czuje, że więcej jej wolno. Tak jak na wolnym rynku, tak i w polityce, brak realnej konkurencji to rzecz zabójcza dla wolności zwykłego człowieka.

Oczywiście niekorzystne i ograniczające wolność rozwiązania potrzebują atrakcyjnego opakowania propagandowego. W przypadku amerykańskich prawnych mechanizmów łatwej inwigilacji obywateli (tzw. Patriot Act), otwartej odmowy przestrzegania postanowień konwencji genewskiej, ratyfikacji traktatu o Międzynarodowym Trybunale Karnym czy protokołu z Kyoto, ignorowania roli ONZ, mieliśmy do czynienia z projektami czy działaniami, które od wielu lat były ważnymi zamierzeniami środowisk konserwatywnych za oceanem. Atmosfera po atakach z 11 września, trauma, oburzenie, złość, chęć zemsty, a przede wszystkim strach o dalsze bezpieczeństwo, w połączeniu z bajecznie wysokimi notami poparcia dla republikańskiego prezydenta, stworzyły po prostu, „w końcu”, optymalne warunki dla ich przeforsowania. Człowiek obawiający się o własne bezpieczeństwo i oczadzony silnie negatywnymi emocjami wobec „wroga” łatwiej zostanie namówiony do rezygnacji z części wolności w imię wyższych celów, takich jak „walka ze złem” czy „homeland security„.

Trudno orzec, czy ograniczenie wolności i cenzura stron internetowych jest czymś, co od dłuższego czasu pozostaje w sferze marzeń polityków PO. Skłaniam się do negatywnej odpowiedzi na to pytanie. Nie zmienia to faktu, że podjęli oni próbę wykorzystania atmosfery społecznego wzburzenia po publikacji nagrań jednoznacznie pokazujących, iż branża hazardowa prowadziła tajny lobbing wobec wysokich urzędników państwa. Internet jest jednym z ważniejszych pól działalności branży hazardowej. Wykorzystując złość i społeczną dezaprobatę wobec tej branży (podsycaną także przez media, które właśnie w tym okresie częściej zaczęły pisać o tragediach zwykłych rodzin spowodowanych hazardowymi uzależnieniami), ekipa rządząca Polską temat poszerzyła i postawiła problem zakazu dostępu Polakom do wyselekcjonowanych stron internetowych. Aby utrudnić obronę stanowiska przeciwnego zamierzeniom rządu, do stron hazardowych dorzucono pedofilskie, których jak wiadomo bronić się nie da i z przyczyn głęboko moralnych nikt, łącznie z autorem tego tekstu, bronić nie będzie. Wydaje się, że w Polsce próba ograniczenia naszej wolności się nie uda. Szok wywołany „aferą hazardową” był jednak dużo mniejszy niż ten spowodowany aktem zbiorowego, terrorystycznego mordu. Atmosfera opada, a rząd już parokrotnie dokonał kompromisowych zmian, tępiących ostrze tego projektu. Nie mniej jednak, nadal pozostaje w tekście zapis o stworzeniu indeksu czy listy usług (stron) niedozwolonych. Samo pojawienie się tego narzędzia jest niesłychanym zagrożeniem dla wolności internetowej w przyszłości. Za dobrą monetę jestem akurat w stanie przyjąć zapewnienia Donalda Tuska o tym, że nie czyha on na naszą wolność. Ale Tusk rządzić wiecznie nie będzie. Stwarza natomiast swoim, mniej przywiązanym do idei wolności indywidualnej, następcom narzędzie, które poprzez pęcznienie, pozwoli państwu dokładnie nakreślić nam ramy tego, czego nam w internecie robić i czytać nie wolno.

Forum dla rozumu

Wolność w internecie jest ważniejsza niż wielu z nas się dziś wydaje. Tu nie chodzi tylko o dostęp do takich czy innych „przyjemności”, często mało poważnych czy problematycznych z moralnego punktu widzenia. Al Gore z internetem i jego rozwojem wiąże wielkie nadzieje na przezwyciężenie sytuacji niekorzystnej dla rozwoju liberalnej demokracji. Sytuacja ta polega na zdominowaniu debaty publicznej przez środek komunikacji, który umożliwia przepływ treści tylko w jedną stronę, a dostęp do jego kanałów przekazu jest niezmiernie kosztowny, zatem zamknięty dla przytłaczającej większości członków społeczeństwa. Chodzi oczywiście o telewizję. Także w Polsce spadek poziomu debaty publicznej zbiegł się w czasie z rozwojem skomercjalizowanej i wręcz tabloidalnej telewizji informacyjnej. Winna jest także formuła telewizyjna, która umożliwia tylko kilku-, kilkunastosekundową komunikację poglądów, przez co docierają one w wersji uproszczonej, niejasnej, populistycznej czy wręcz zdegenerowanej.

Wyparcie telewizji przez internet, w tym internetową telewizję interaktywną i zdecentralizowaną, to droga przyszłości ku przezwyciężeniu tego stanu rzeczy. Warunkiem musi jednak być niezachwiana wolność wyrażania poglądów w sieci, także poglądów kontrowersyjnych czy oburzających. Prezydent Gore w ten sposób przedstawia swoje nadzieje pokładane w internecie:

„Internet stanowi bodajże największe źródło nadziei dla przywrócenia otwartego środowiska komunikacyjnego, w którym dialog demokratyczny może rozkwitać. Ma niewielkie ograniczenia dostępu dla obywateli. Idee, które jednostki obywatelskie wnoszą, są na ogół rozpatrywane na zasadach merytokracji. Jest to najbardziej interaktywne medium w historii i jedyne, które posiada niezwykłą zdolność łączenia obywateli ze sobą i podłączenia ich do świata wiedzy.

Warto zaznaczyć, że internet wyróżnia się tym, że nie jest po prostu kolejną platformą rozpowszechniania prawdy. Jest to forum, na którym dąży się do prawdy i na którym ma miejsce zdecentralizowane tworzenie i dystrybucja myśli. Pod tym względem przypomina rynek, który jest zdecentralizowanym mechanizmem dla tworzenia i dystrybucji produktów i usług. Innymi słowy, internet stanowi forum dla rozumu”.

A zatem łatwy dostęp do udziału w wolnej debacie, brak eliminacji stylów politycznego myślenia o charakterze niszowym czy też cieszących się niedużym poparciem (co czynią telewizje i radia), możliwość wywarcia wpływu na kierunek debaty na określony temat, a przede wszystkim brak państwowej interwencji w przebieg tej debaty (jak w mediach publicznych) i możliwości manipulowania nią, nadawania jej tonu przez największe siły polityczne. Tutaj każdy głos waży tyle samo, a jedyne kryterium dyferencjacji jest merytoryczne. Właśnie ograniczeniu tej wolności wymiany myśli, która może od czasu do czasu być nie w smak elicie władzy, bo przekreśla jej plany, może służyć instytucja listy zakazanych stron internetowych.

Logika ograniczania wolności

Teoretycznie można rzec, że aktualna wersja ustawy takiego zagrożenia nie tworzy. W końcu, nie jest przesądzone, iż wykaz blokowanych stron kiedykolwiek rozszerzy się tak, aby ograniczyć wolność słowa. Z drugiej zaś strony jest oczywiście mocny argument bezpieczeństwa. Tutaj wracamy niejako do punktu wyjścia naszych rozważań. To właśnie punkty styczne, na których dochodzi do konfliktu w postaci starcia potrzeby wolności z potrzebą bezpieczeństwa są przez rządzących w różnych krajach wykorzystywane do ograniczania pierwszej w imię drugiej. Nie jest to nazbyt trudne w demokratycznych warunkach. Większość, a to ona tu decyduje, zwykle preferuje bytowanie o ograniczonej swobodzie, ale z poczuciem iż uczyniono wszystko dla maksimum bezpieczeństwa (nawet gdy to maksimum zawsze będzie ułudą), aniżeli bardzo szeroką wolność, albo obarczoną pewnym ryzykiem. Internet niesie ze sobą niebezpieczeństwa, nie sposób temu zaprzeczyć. Zakaz stron pedofilskich i hazardowych to odpowiedź na dwa spośród nich, ale oczywiście ich lista jest o wiele dłuższa. Stąd przekonanie o tym, że pokusa, aby poszerzyć indeks stron zakazanych będzie zbyt mocna, aby demokratycznie wybrana władza mogła się jej oprzeć.

W końcu, wystarczy cofnąć się nieco w czasie i przyjrzeć się propozycjom, jakie padły, gdy kwestia tego indeksu była dyskutowana wstępnie w kręgach rządowych. Swoje pomysły i życzenia jeśli chodzi o blokowanie stron internetowych mogła zgłaszać całkiem spora liczba państwowych służb i agend. Rząd zarzucił większość tych sugestii. Ten rząd. Co zrobi następny? Pośród propozycji wymieniano na przykład „strony propagujące narkotyki”. Dobrze, ale kto zagwarantuje nam, że przykładowo strony inicjatyw obywatelskich na rzecz liberalizacji prawa narkotykowego i legalizacji marihuany nie zostaną umieszczone na indeksie? Nie trzeba nawet nadmiernie rozciągać interpretacji sformułowania „strony propagujące narkotyki”, aby te, które promują ich legalizację, a więc powszechne udostępnienie narkotyków, za takowe uznać. Zamknięcie ust zwolennikom legalizacji marihuany będzie już zaś oczywistą cenzurą polityczną i ograniczeniem wolności słowa. Bardzo łatwo wyobrazić sobie powrót do propozycji zakazu stron pornograficznych, który nie jest niczym uzasadniony i stanowi ograniczenie wolności. Znajdą się argumenty na zakaz dostępu do stron umożliwiających wymianę i ściąganie plików multimedialnych. Obiektem krytyki staną się strony satanistyczne, okultystyczne, promujące „magię”, różne alternatywne style życia poddane dezaprobacie większości społecznej. W końcu na pewno nie zabraknie sugestii zamknięcia ust politycznym radykałom. Nie tylko tym ze skrajnej prawicy, których strony internetowe wzywają do przemocy wobec konkretnych ludzi czy też grup i przeto w istocie łamią prawo, ale także w kontekście takich stron, które głoszą tylko poglądy neofaszystowskie, a z drugiej strony spektrum komunistyczne, rewolucyjne, anarchistyczne czy alterglobalistyczne. Każda z tych grup budzi sprzeciw większości, a więc każda może teoretycznie obawiać się pozbawienia prawa do udziału w internetowej debacie, jeśli zgodzimy się, że mechanizm blokowania stron internetowych na podstawie ich moralnej oceny dokonanej w zasadzie przez emanację społecznej większości, w postaci demokratycznie wybranych przedstawicieli, jest dopuszczalny. Zresztą, w trakcie prac nad ustawą pojawiła się sugestia jednej za służb, aby blokować strony uderzające w interesy polskich sojuszy międzynarodowych, Unii Europejskiej i NATO. To sformułowanie byłoby oczywistą cenzurą polityczną, którą można by rozciągnąć na wiele serwisów internetowych. Rząd Tuska nie przyjął tej propozycji. Co zrobi rząd następny?

Taka jest logika ograniczania wolności. Na początku celem są ludzie, których nikt nie popiera i nikt się za nimi nie ujmie, bo sami są groźni, niebezpieczni i odrażający. Jak pedofile czy fanatyczni islamiści. Następnie dotyka to ludzi dziwacznych, ale w sumie niegroźnych, których zwyczaje jednak nam nie odpowiadają i chcemy, aby przestali nas nimi epatować, aby przestali móc o tym mówić. Później przychodzi czas na grupy polityczne czy ideowe o nikłym poparciu, których poglądy budzą sprzeciw 99% społeczeństwa. W następnych etapach ten pułap się obniża. W ostatecznym dochodzi do 51%. Potem może nawet jeszcze spaść, ale wtedy mamy już dawno do czynienia z totalitaryzmem i śmiercią wszelkiej wolności.

Co sugeruję?

Na pewno zdecydowanie sugeruję odstąpienie od tworzenia indeksu zakazanych stron internetowych. Jeśli autor czy właściciel jakiejś strony łamie prawo, a szczególnie krzywdzi przy tym ludzi, poprzez publikację materiałów pedofilskich, prowokowanie aktów przemocy i nienawiści, oszustwa bankowe, pomówienia czy też dopuszcza się pogwałcenia praw własności artystycznej czy intelektualnej, niechaj jest ścigany, także przez międzynarodowe organa ścigania. Prawda jest taka, że zablokowanie w Polsce czy kilku innych krajach europejskich stron pedofilskich nie spowoduje zmniejszenia krzywdy dzieci poprzez zmniejszenie produkcji tego typu materiałów. Tego dokonać można wyłącznie poprzez wyłapywanie i surowe karanie pedofilów na całym świecie. Natomiast zablokowanie stron może wręcz utrudnić ich identyfikowanie i namierzanie, a najprawdopodobniej okaże się po prostu nieskuteczne. Jedynym efektem będzie powstanie mechanizmu ułatwiającego generowanie kolejnych internetowych zakazów, już dużo mniej uzasadnionych jakimikolwiek względami. Na ten aspekt sprawy zwrócił uwagę nie kto inny jak Larry Flynt, legendarny już niemal wydawca „Hustlera” i kilkudziesięciu innych wydawnictw pornograficznych w USA i na całym świecie. Gdy wygrał przez Sądem Najwyższym USA sprawę o zakres wolności słowa i dopuszczalnej krytyki personalnej przeciwko „wielebnemu” Jerry’emu Falwellowi w jednej z wypowiedzi dla prasy uznał to za sukces wolności słowa, ważny dla wszystkich obywateli. Wyjaśnił to w sposób rozbrajający. Otóż stwierdził, że on sam jest osobiście „najgorszy”. I teraz, jeśli „najgorszy z najgorszych”, najbardziej „paskudne ścierwo” w całym społeczeństwie, ma gwarancje wolności słowa, to tym bardziej bezpieczne i niezagrożone są swobody ludzi przyzwoitych, dobrych i zacnych. Władza polityczna, machina rządu i jej aparat represji na pewno nie zamachną się na wolność człowieka umiarkowanego i zacnego, póki negatywną wolnością i prawami cieszy się „rynsztok”. Dlatego warto, mimo odrazy, go ścierpieć i ograniczyć się do karania łamania prawa, bez ograniczania wolności przekazu.

Zakończę słowami prezydenta Gore’a, gdyż w swojej pracy pod tytułem „Zamach na rozum” ujął to w sposób pełny:

„Musimy zagwarantować, że internet pozostanie otwarty i dostępny dla wszystkich obywateli, i że nie będzie żadnych ograniczeń dostępu do treści [podkreślenie moje – PB], do których chcą dotrzeć użytkownicy – niezależnie od woli dostawcy usług internetowych, z których pośrednictwa korzystają. Nie możemy po prostu przyjąć, że tak właśnie będzie w przyszłości. Musimy przygotować się na to, że trzeba będzie o to powalczyć, gdyż takie zagrożenia niesie konsolidacja i kontrola korporacji nad internetowym rynkiem idei. Zbyt dużo mamy do stracenia, byśmy mogli pozwolić, aby tak się stało. Musimy zapewnić za pomocą wszystkich dostępnych środków, że to medium przyszłości demokratycznej będzie się rozwijać w formie otwartego i wolnego rynku idei, o którym nasi ojcowie założyciele wiedzieli, że jest niezbędny dla kondycji i przetrwania naszej wolności”.

W poszukiwaniu „kryterium liberalnego” cz. 2: Jabłka i pomarańcze :)

Rozważania dotyczące sformułowania „kryterium liberalnego”, dzięki któremu moglibyśmy określić, jakiego typu idee, programy i projekty polityczne można realnie zaliczyć do świata liberalnego, a które poza jego granice już wykraczają, poprzedziłem wyliczeniem i zdefiniowaniem siedmiu podstawowych idei liberalizmu („Liberte” nr 1). Zarysowały one wspólny mianownik dla wszystkich nurtów liberalizmu. Są one mianownikiem bardzo ogólnym, funkcjonują na poziomie filozoficznej abstrakcji, ponieważ nurty liberalizmu są bardzo zróżnicowane. Na poziomie konkretnych, szczegółowych problemów codziennego życia politycznego, zajmują nierzadko stanowiska przeciwstawne. Nie mniej jednak, podstawowa hipoteza, potwierdzona przez siedem idei, jest następująca: pomimo głębokich różnic, istnieje jeden liberalizm.

Nieporozumienia na prawo i lewo

Heterogeniczność i pojemność kategorii liberalizmu jest tak znaczna, że powoduje pojawianie się nieporozumień. W ramy liberalizmu włączane są zatem zestawy poglądów, które nawet przy najszerszym, najbardziej pojemnym rozumieniu tej ideologii, nie mogą zostać uznane za jej część. Nie zgadzają się one bowiem z liberalną interpretacją wszystkich siedmiu podstawowych idei – fundamentów liberalizmu, choć są w zgodzie z niektórymi. Chcąc zapobiec rozmyciu pojęcia liberalizm przez włączenie w jego ramy niemal wszystkich nurtów politycznych, funkcjonujących współcześnie w państwach cywilizacji łacińskiej, musiałem uzupełnić to szerokie i heterogeniczne pojmowanie liberalizmu, jako jednej ideologii złożonej z silnie zróżnicowanych nurtów, o kryterium ograniczające. Dlatego przyjąłem, że nurtem liberalizmu będzie taki zestaw poglądów, który spełnia wymogi koncepcji 7 idei i zachowuje liberalny charakter we wszystkich trzech podstawowych wymiarach problemowych: polityczno-ustrojowym, ekonomicznym i społeczno-etycznym.

To podstawowe założenie „kryterium liberalnego” pomogło wyznaczyć przebieg granicy pomiędzy liberalizmem a konserwatyzmem („Liberte” nr 2), czyli rubieże liberalizmu na prawym skrzydle. Mianem oksymoronu zmuszony byłem określić pojęcie „konserwatywny liberał”, jeśli odnosi się ono do ludzi o wolnorynkowych (liberalnych) poglądach ekonomicznych, ale równocześnie konserwatywnych, więc antyliberalnych postawach wobec problematyki społeczno-etycznej. W ten sposób sprzeciwiłem się zaliczaniu do grona liberałów „wolnorynkowych konserwatystów”. Warto tutaj dodać, że nie oznacza to przekreślenia istnienia nurtu liberalizmu konserwatywnego w ogóle. Współczesny liberał konserwatywny to jednak człowiek, który także w kwestiach społeczno-etycznych posiada liberalne poglądy – z tym że cechuje je ostrożność (i niekiedy pewna obawa) wobec przemian kulturowych. Takich ludzi nie brakuje w niemieckiej FDP czy holenderskiej VVD. Nie mają oni jednak wiele wspólnego z „wolnorynkowym konserwatystą”, który po prostu odrzuca znaczącą część idei liberalnej i „wyjmuje” z niej jedynie liberalizm ekonomiczny – bo tylko on mu się podoba.

Liberalne poglądy w gospodarce często używane są jako jedyne kryterium zaliczania w szeregi liberałów, ale to prowadzi tylko do kuriozalnych nieporozumień. Szczególnie, że granica liberalizmu jest przeprowadzona w sposób nieostry także po drugiej stronie liberalnej przestrzeni ideowej – na lewym skrzydle. Aby w precyzyjny sposób nakreślić „kryterium liberalne”, koniecznym jest także wyznaczenie przebiegu granicy pomiędzy liberalizmem a socjaldemokracją, co jest tematem tego artykułu.

„Roszczeniowi egalitaryści”

Z jednej strony mamy zatem „wolnorynkowych konserwatystów”, którzy na własne potrzeby wyodrębniają w sztuczny sposób liberalizm ekonomiczny od reszty liberalizmu, którą odrzucają. Z drugiej strony mamy grupę, która robi w zasadzie to samo, tylko w przeciwnym celu. Ludzie ci wyodrębniają gospodarczy wymiar liberalizmu, aby to jego odrzucić, zaś właśnie ową resztę przyjąć do katalogu swoich wartości i poglądów. Nazywam ich „roszczeniowymi egalitarystami”. Podobnie jak „wolnorynkowi konserwatyści”, bywają niezwykle często – mylnie – określani mianem „liberałów” i zazwyczaj sami tak się definiują. W nie mniejszym stopniu niż „wolnorynkowi konserwatyści” doprowadzają do nieporozumień i rozmywania kategorii „liberalizm”; wspólnie z nimi wywołują wrażenie istnienia kilku różnych liberalizmów. W istocie, gdyby obie te grupy można było zaliczyć do liberalizmu, to stałby się on kategorią pustą, nie mającą żadnego znaczenia – lub po prostu byłaby to nazwa używana do określenia kilku różnych, a nie jednej ideologii. W świetle koncepcji siedmiu idei jest to błędny tok rozumowania. „Roszczeniowi egalitaryści” są umiarkowanymi socjaldemokratami, nie liberałami, gdyż odrzucają liberalizm (wyznają antyliberalne poglądy) w dziedzinie gospodarki. Wyłączamy ich poza nawias liberalizmu z tego samego powodu co „wolnorynkowych konserwatystów” – nie spełniają kryterium posiadania liberalnych poglądów we wszystkich zasadniczych wymiarach problemowych.

Skąd bierze się to nieporozumienie? Wydaje się przecież, że liberalizm jednoznacznie przeciwstawia się mentalności roszczeniowej. Jest ona jego jaskrawym zaprzeczeniem, gdy powoduje zgłaszanie coraz to rozleglejszych postulatów zaspokajania potrzeb poprzez zabezpieczenia socjalne, kosztem pracy innych ludzi. Gdy promuje egoistyczny, wygodny i pozbawiony ambicji styl życia, ocierający się o prymitywny hedonizm. Gdy upowszechnia pośród ludzi obawę przed utratą posiadanych przywilejów, zapewniając populistom poparcie wyborców. Tworzy w ten sposób marazm, zamiłowanie do niedoskonałego status quo i niechęć wobec zmian społecznych, przez co przekreśla szanse na postęp. Strach przed nieznanym to woda na młyn dla przeciwników liberalizmu, zarówno z lewa, jak i z prawa – obie strony eksploatują go, z taką tylko różnicą, że uwypuklają odmienne aspekty powszechnej paniki. Mentalność roszczeniowa rodzi zamiłowanie do rozrostu funkcji państwa, ubóstwia rozbudowaną biurokrację, wynosi na piedestał urzędnika, gardzi zaś przedsiębiorcą. Zysk z własności prywatnej potępia jako niemoralny, zaś esencję sprawiedliwości upatruje w redystrybucji środków finansowych, swoistej zemście na zdegenerowanych ludziach biznesu. Indywidualizm zamiera, zastąpiony przez ochocze poddanie się pod opiekę wspólnocie, dzięki której nie trzeba samodzielnie działać, myśleć, a szczególnie ponosić ryzyka.

Mentalności roszczeniowej liberalizm przeciwstawia mentalność samodzielności i aktywności, etos pracy, obowiązkowość i profesjonalizm, społeczeństwo ludzi lubiących wyzwania, zmiany i innowacje, nie obawiających się ani konkurencji, ani napływu i koegzystencji z ludźmi o odmiennych zwyczajach i stylach życia. Słowem – tolerancyjnych i otwartych na świat.

Roszczeniowość na liberalnych fundamentach

Skoro tak wyraźne są różnice, to skąd bierze się sugestia, że roszczeniowość i egalitaryzm to liberalizm? Otóż nie można nie zauważyć, że przeciwieństwo mentalności roszczeniowej i liberalizmu nie jest całkowite. Obie filozofie mają, wbrew pozorom, pewne cechy wspólne. Są one związane z koncepcją uprawnień jednostki ludzkiej. Zarówno liberalizm, jak i roszczeniowość pragną, aby człowiek posiadał jak najwięcej możliwości wolnego korzystania ze swojego życia, aby – jak tylko się da – posiadał szerokie uprawnienia i jak najmniej obowiązków w rozumieniu stawania wobec sytuacji przymusowych. Do tego momentu występuje zgoda. Rozbieżności dotyczą strategii umożliwienia jednostce prowadzenia takiego wolnego życia. „Roszczeniowi egalitaryści” zauważyli jednak jak przekonującej argumentacji na rzecz minimalizacji obowiązków dostarcza liberalizm i postanowili te rozbieżności zignorować. W celu uzyskania trafnego uzasadnienia roszczeniowości na gruncie
liberalnym, dokonali rozparcelowania liberalizmu, wyrzucając poza jego ramy te treści, które mogłyby świadczyć o rozdźwięku, o wsparciu przez liberalizm mentalności człowieka samodzielnego i aktywnego. Jak się okazało, sprowadza się to do usunięcia ekonomicznego wymiaru liberalizmu. „Roszczeniowi egalitaryści” podjęli zatem wysiłek odseparowania kapitalistycznej koncepcji wolności gospodarczej od idei wolności osobistej jednostki – co ciekawe, używając w tym celu nie standardowej i przebrzmiałej na przestrzeni wielu dekad bojów ideologicznych retoryki socjalistycznej, ale argumentacji własnej liberalizmu. Oto usłyszeliśmy od nich, że korzystanie z wolności gospodarczej jako takiej, a także instytucja własności prywatnej, są zawsze równoważne z ograniczeniem wolności osobistej jednostki w jej jak najbardziej liberalnym rozumieniu. W argumentacji tego nurtu tkwi co prawda szereg błędów filozoficznych i logicznych, ale do wielu odbiorców dotarł message następującej treści: liberalizm ekonomiczny jest nie do pogodzenia z liberalizmem jako takim, prawdziwy liberał musi się opowiadać za państwem opiekuńczym, neoliberałowie i libertarianie to „prawica”, liberałami jesteśmy tylko my. „Roszczeniowi egalitaryści” postanowili przywłaszczyć sobie label liberałów, ponieważ doszli do słusznego przekonania, że label socjalisty to skompromitowana i zgrana łatka. W efekcie, tak jak w Polsce często mianem „liberał” określa się konserwatystę (wolnorynkowego), tak w USA socjaldemokratę (egalitarno-roszczeniowego).

Socjalliberałowie są „nasi”

Oczywiście ekwilibrystyczny manewr „roszczeniowych egalitarystów” nie byłby możliwy, gdyby nie heterogeniczność liberalizmu. Nie mógłby się udać, gdyby nie istniał nurt liberalizmu socjalnego. Tak samo nikt nie uznałby za liberała „wolnorynkowego konserwatysty”, gdyby nie było neoliberałów, akcentujących tak mocno problematykę ekonomiczną. „Roszczeniowi egalitaryści” przykleili się do socjalliberałów i wytworzyli wrażenie, że mieszczą się w tym najbardziej lewicowym nurcie liberalizmu. Spróbuję jednak wykazać, że podczas gdy socjalliberałowie są jak najbardziej uprawnioną częścią składową liberalizmu, tak „roszczeniowi egalitaryści”, czyli umiarkowani socjaldemokraci – w żadnym razie.

Można w zasadzie odwołać się do wymogu posiadania liberalnych poglądów we wszystkich trzech podstawowych wymiarach problemowych. A także przeprowadzić prostą analogię. Gdy podejmowałem kwestię „wolnorynkowych konserwatystów” i wykluczyłem ich poza granice liberalizmu, uzasadniałem to brakiem liberalnych poglądów w przedziale społeczno-etycznym. Nie ulega dyskusji, że „roszczeniowych egalitarystów” można wykluczyć z powodu braku liberalnych poglądów w przedziale ekonomicznym. W pierwszym przypadku podkreślałem jednak, że neoliberałowie, libertarianie oraz prawdziwi konserwatywni liberałowie, którzy są liberałami społeczno-etycznymi, mieszczą się w ramach liberalizmu w świetle tego kryterium – mają liberalne poglądy w trzech podstawowych wymiarach. To samo winieniem powiedzieć teraz także w stosunku do socjalliberałów.

Like apples and oranges, they are nothing alike

 

Z socjalliberałami i socjaldemokratami jest bowiem tak, jak z jabłkami i pomarańczami w słynnym angielskim przysłowiu: są oni zupełnie od siebie różni z natury. Po pierwsze, przez zupełnie różny pryzmat spoglądają na życie polityczno-społeczne. Socjalliberałowie analizują je od strony podejścia indywidualistycznego: w centrum ich rozważań jest pojedynczy człowiek, zaś celem poszukiwania rozwiązań problemów współczesności jest wzmocnienie jednostki ludzkiej. Społeczność rozumieją jako sieć interakcji pomiędzy jednostkami, która silnie oddziałuje na nie, ale nie przekreśla ich fundamentalnego znaczenia. Socjaldemokraci wykorzystują podejście wspólnotowe – i to dobro wspólne, interes zbiorowości, jest ich głównym zmartwieniem. Pomyślność całości niejako wtórnie ma się przyczyniać do pomyślności poszczególnych członków społeczności. Szczęście garstki ludzi może być poświęcone w imieniu uszczęśliwienia liczniejszych mas.

Po drugie, różni ich ocena konfliktu pomiędzy wolnością a równością. Obie wartości są ważne dla obu grup, ale podczas gdy socjalliberałowie dają pierwszeństwo wolności, tak socjaldemokraci chcą maksymalizacji równości. Oczywiście rozumienie pożądanej wolności, które cechuje socjalliberałów, nie jest identyczne z rozumieniem neoliberalnym. Socjalliberałowie za niewystarczającą uważają wolność tylko negatywną („wolności od”). Popierają koncepcję wolności pozytywnej („wolności do”), szczególnie w zakresie wyrównywania szans tych, których pozycja wyjściowa jest słaba nie z ich winy, z szansami tych, których pozycja jest dobra, ale nie w wyniku ich zasług. Jest to, owszem, postulat korekty interwencyjnej, ale daleko mu do szeroko zakreślonej strategii maksymalizacji równości.

Po trzecie, różni ich geneza. Socjalliberałowie to ruch reform wolnego rynku. Popierają oni jego mechanizmy bez zasadniczych zastrzeżeń. Owszem, opowiadają się za interwencją państwa, ale w celu usprawnienia, a nie zastąpienia, wolnego rynku. W efekcie aktywności czynnika ludzkiego, wolny rynek natrafia bowiem na przeszkody w normalnym działaniu. Zadaniem państwa jest zapewnienie, że przeszkody te nie doprowadzą do pokrzywdzenia graczy rynkowych. Te poglądy sytuują socjalliberałów pośród liberałów ekonomicznych i decydują o wypełnieniu przez nich naszego kryterium. Tymczasem socjaldemokraci, onegdaj całkowicie przeciwni wolnemu rynkowi, opowiadają się dziś za interwencją państwa celem uzupełnienia wolnego rynku i zmodyfikowania wyników jego bezstronnego i niezakłóconego funkcjonowania.

Po czwarte, różni ich rozumienie celu działania państwa. Dla socjalliberałów celem tym jest zapewnienie wolności jednostki. Dlatego opowiadają się oni za tym, aby państwo regulowało jak najmniej sfer życia społecznego – tylko te, gdzie jego interwencja jest konieczna dla zapewnienia wolności pozytywnej w jej socjalliberalnym rozumieniu. Zgodnie z maksymą klasyka liberalizmu socjalnego Johna Hobsona: „Każde poszerzenie władzy i funkcji państwa musi znajdować usprawiedliwienie w poszerzeniu wolności osobistej”. Socjaldemokraci natomiast podchodzą do tego zagadnienia odwrotnie. Ich zdaniem, celem państwa winno być po prostu objęcie regulacjami jak największej liczby sfer życia społecznego, tak aby zapewnić bezpieczeństwo socjalne poprzez ograniczenie zasięgu działania wolnego rynku i konkurencji.

Po piąte, różne jest rozumienie idei sprawiedliwości. Dla socjalliberałów sprawiedliwym rozwiązaniem jest takie, które zapewni wolność jednostce (przy czym, inaczej niż neoliberałowie, są oni niekiedy skłonni ograniczyć wolność gospodarczą i podporządkować ją wolności osobistej, np. gwarantując wysokie standardy praw konsumenckich, które stawiają kosztowne wymagania przedsiębiorcom). Dla socjaldemokratów sprawiedliwością jest dystrybutywna „sprawiedliwość społeczna”, która to idea dominuje w ich świecie wartości nad wolnością każdego typu.

W końcu, po szóste, różne są koncepcje jednostki ludzkiej. Według socjalliberałów (jak wszystkich innych liberałów), człowiek to istota dobra z natury, silna, zaradna, pracowita i ambitna. Według socjaldemokratów jest zła z natury, bo egoistyczna, słaba i wymagająca zarówno pomocy, jak i kontroli ze strony państwa i jego instytucji.

Ta lista prawdopodobnie nie wyczerpuje wszystkich fundamentalnych, filozoficznych różnic pomiędzy liberalizmem socjalnym a socjaldemokracją. Pokazuje jednak dobitnie, że te dwie idee wywodzą się z odmiennych światów wartości.

Liczą się id
ee fundamentalne

Pozostaje do rozstrzygnięcia jeszcze jedna wątpliwość. Jeśli neoliberałowie i socjalliberałowie wywodzą się z jednego, wspólnego pnia liberalizmu, zaś „wolnorynkowi konserwatyści” i „roszczeniowi egalitaryści” socjaldemokratyczni pochodzą z innych krain, to dlaczego tak trudno to dostrzec w codziennej, zwyczajnej, banalnej praktyce politycznej? Dlaczego neoliberałowie tak często popierają konserwatystów, zaś socjalliberałowie socjaldemokratów, zamiast wspólnym frontem występować przeciwko jednym i drugim? To bardzo dobre pytanie, na które odpowiedzią jest koncepcja siedmiu idei fundamentalnych. Liberalizm nie jest zwartą ideologią, wspólnotą poglądów szczegółowych, katalogiem, albo biblią, z góry określającą, jak w konkretnym przypadku liberał ma interpretować ogólne założenia filozofii wolnościowej. Liberałowie z natury rzeczy są wolnomyślicielami, którzy nie byliby skłonni karnie podporządkować się jakiejś jednej wykładni programu liberalnego, od ogółu do szczegółu. Taki liberalizm przeczyłby sam sobie. Może on być tylko heterogenicznym nurtem myśli politycznej. Inny liberalizm nie jest możliwy. Nie mamy swojego Marksa czy Hegla. Nie chcemy mieć ani Habermasa, ani Kristola. My żyjemy z debaty i sporu pomiędzy Lockiem i Hobbesem, Smithem i Humem, Constantem i de Tocquevillem, von Humboldtem i Naumannem, Millem i Spencerem, Greenem i von Misesem, von Hayekiem i Galbraithem, Friedmanem i Dahrendorffem, Rawlsem i Nozickiem, Buchananem i Rortym, Llosą i Senem.

Poddajmy to testowi nadzwyczaj praktycznemu. Wyobraźmy sobie, że mamy w parlamencie cztery partie. Pierwsza (od prawej) to „wolnorynkowi konserwatyści”, w stylu brytyjskich torysów. Druga to neoliberałowie bliscy niemieckiej FDP. Trzecia to socjalliberałowie podobni do brytyjskich LibDemsów. W końcu czwarta to klasyczna partia socjaldemokratyczna, jak np. niemiecka SPD. Załóżmy, że partie te debatują ostro na gorący temat zwiększenia finansowania edukacji, konkretnie stypendiów dla ubogich uczniów i studentów, w przyszłorocznym budżecie. Nietrudno wyobrazić sobie, że pierwsze dwie partie będą przeciw, a dwie ostatnie za. A więc linia demarkacyjna przebiegnie w poprzek środowiska liberalnego, które tworzą partie druga i trzecia (sam fakt, że nie są one jedną partią już nam coś mówi o heterogeniczności liberalizmu). Tym niemniej, podjęcie analizy motywacji dla przyjęcia takich stanowisk w tych czterech grupach wykaże wspólnotę nurtów liberalnych i odróżni je od obu grup ideowo obcych. Zarówno neoliberałowie, jak i socjalliberałowie kierować się będą pragnieniem poszerzenia wolności i uprawnień jednostki. Dla pierwszych przeważy jednak dbałość o stan finansów państwa i obawa, iż zwiększenie wydatków na edukację osłabi w dłuższym czasie budżet i spowoduje konieczność podwyższenia podatków (lub uniemożliwi ich obniżkę), czyli ograniczy wolność ekonomiczną dużej części społeczeństwa, w tym tej, która kreuje wzrost gospodarczy. Może także dojść do zwiększenia zadłużenia publicznego, czyli narzucenia przyszłym pokoleniom obowiązku jego spłaty. Tego typu dywagacje nie będą miały natomiast większego znaczenia dla, zajmujących to samo stanowisko, konserwatystów. Oni w potencjalnym pogorszeniu się stanu finansów publicznych będą przede wszystkim upatrywać osłabienie siły władzy państwowej, która jest dla nich istotną wartością. Ponadto niektórzy konserwatyści mogą się wręcz obawiać zmian w tradycyjnej strukturze społecznej w efekcie zwiększenia szans edukacyjnych ubogiej młodzieży i nieufnie traktować zjawisko wertykalnej mobilności społecznej jako takiej.

Socjalliberałowie zajmą przeciwne stanowisko, ale na bazie identycznej z neoliberałami motywacji. Oni w idei równości szans i otwarciu zdolnej, ubogiej młodzieży drogi do awansu społecznego postrzegać będą możliwość poszerzenia obszaru wolności osobistej tych ludzi. Socjaldemokraci poprą ich, ale raczej ze względu na swoje egalitarne wyobrażenia o „sprawiedliwości społecznej” i pragnienie redukcji rozpiętości majątkowej społeczeństwa w dążeniu do równości materialnej. Pokazuje to niezbicie, iż liberałowie, niezależnie od ich ostatecznego stanowiska wobec problemów szczegółowych, kierują się wspólnym zestawem wartości i jedną koncepcją jednostki i społeczeństwa. Socjalliberałowie zgadzają się z neoliberałami, że państwo minimalne jest pożądanym ideałem, a życie społeczeństwa winno opierać się na żywiołowych procesach, ale dostrzegają utrudniające to przeszkody i uznają ich usunięcie za zadanie dla państwa.

Pozostaje teraz możliwie szczegółowo wskazać na „kryterium liberalne” w trzech podstawowych wymiarach problemowych. Wiemy już, że musi zostać wypełnione przez każdy nurt liberalizmu w każdym z owych trzech wymiarów. Moją propozycję składników tego kryterium przedstawię w kolejnym numerze „Liberte”.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: thebusybrain ., zdjęcie jest na licencji CC

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję