Zatrzymać błędne koło historii :)

Na własnej skórze odczuwamy skutki biegu dziejów, np. doceniając, jakie znaczenie ma paszport europejski. W kontaktach z cudzoziemcami dostrzegamy cechy charakterystyczne dla danych narodów, które nas różnią, a są wynikiem wyłącznie takiego, a nie innego obrotu historii. Innymi słowy, bez historii nie ma tożsamości. Dlatego każde państwo pielęgnuje pamięć o przeszłości.

 

W polskim systemie edukacji stosunek do nauki historii jest bardzo osobliwy. Z jednej strony nikt nie podważa jej znaczenia oraz konieczności nauczania w szkole, z drugiej traktuje się ją po macoszemu. Każdy uczeń w procesie kształcenia jest uczulany na wagę oraz znaczenie historii poprzez liczne akademie, wycieczki szkolne czy konkursy. Jednocześnie ci, którzy nie zamierzają zdawać egzaminu maturalnego z tej dziedziny wiedzy, postrzegają pochylanie się nad przeszłością jako stratę czasu. Narzekają na czas „zmarnowany” na naukę do kolejnych sprawdzianów, gdy mogliby przygotować się z przedmiotów potrzebnych im na studia. Bardzo dobrze pamiętam docinki znajomych z klas ścisłych, wieszczące humanistom słabo płatne prace, gdzie ich umiejętności nie będą w ogóle się liczyć. Historia w życiu codziennym została więc zaklasyfikowana do zakucia, zdania i zapomnienia, jak wszystko, co nie przyda się w karierze zawodowej.

W rzeczywistości jednak historia zajmuje centralne miejsce w życiu każdego narodu, wyznaczając mu ramy istnienia, czyli odrębną tożsamość. Choć możemy zadawać sobie pytanie, po co nam wiedza historyczna, to zdajemy sobie podświadomie sprawę z tego, w jak ogromnym stopniu ukształtowała nasze otoczenie. Na własnej skórze odczuwamy skutki biegu dziejów, np. doceniając, jakie znaczenie ma paszport europejski. W kontaktach z cudzoziemcami dostrzegamy cechy charakterystyczne dla danych narodów, które nas różnią, a są wynikiem wyłącznie takiego, a nie innego obrotu historii. Innymi słowy, bez historii nie ma tożsamości. Dlatego każde państwo pielęgnuje pamięć o przeszłości.

To pamiętanie w każdym kraju wygląda inaczej, ale praktyką podobną na całym świecie jest przedstawianie historii w sposób subiektywny. W szkole poznajemy przede wszystkim historię swojego kraju, przedstawioną w szczególny sposób. Dobre strony są podkreślane, te negatywne pomijane, a w najlepszym stopniu zdawkowo wspomniane. Godzimy się na wybiórczą ekspozycję historii, dostrzegając w tym korzyść w postaci budowania w młodych obywatelach poczucia przynależności, chociaż, co należy podkreślić, dla większości wytworzenie więzi z miejscem, gdzie zapuściło się korzenie, jest ważne. Ciężko też oczekiwać, żeby nauczyciele historii nie podkreślali tego, co dla danego państwa stanowi wartość. Problemy pojawiają się wtedy, gdy fakty zostają wypaczone bądź wręcz wycięte.

 

Jedyna właściwa prawda

Pisanie historii od nowa to przede wszystkim domena państw autorytarnych. Znaczne sukcesy w tej dziedzinie odniosła Rosja, opierając się cały czas na metodach wypracowanych jeszcze w Związku Radzieckim. Nie mogąc przodować w wielu dziedzinach, wyspecjalizowała się w tworzeniu własnej prawdy o wielkości rosyjskiego narodu. Jeśli nie można czegoś osiągnąć, można to dopisać, a jeśli coś zbrukało dobry wizerunek państwa, po prostu można to przemilczeć, a nawet usunąć. Dlatego młodzi Rosjanie mogli dowiedzieć się z podręczników, dlaczego komunizm Lenina był doskonalszy niż ten Marksa, że Niemcy byli odpowiedzialni za zbrodnię katyńską, a gdyby rosyjscy racjonalizatorzy mieli możliwość opatentowania swoich wynalazków, kto inny byłby znany jako twórca maszyny parowej, radia czy innych przełomowych osiągnięć naukowych. Władza bolszewicka dbała, aby żadnej polemiki z „właściwą” prawdą nie było. Opinie krytyczne, a także i krytycznie usposobieni ludzie rozpływali się w powietrzu. Listy wychodzące z oblężonego w czasie II wojny światowej Leningradu, opisujące jak ludzie masowo umierali z głodu, były przechwytywane przez biuro cenzury i nie docierały do odbiorców. O tym, jak wiele może kosztować sprzeciw przekonał się polski chemik ze Lwowa, Jakub Parnas, który w wyniku wojennych zawirowań znalazł się w Związku Radzieckim, gdzie miał możliwość kontynuowania kariery naukowej. Górze nie spodobało się, że krytykował pseudonaukowe teorie Trofima Łysenki, aprobowane przez komunistyczną władzę. Parnas, sprzeciwiając się radzieckiej prawdzie, wydał na siebie wyrok. Zatrzymano go w styczniu 1949 roku, co w tym systemie oznaczało rozpłynięcie się w powietrzu. Według dokumentów zmarł w dniu aresztowania podczas przesłuchania na Łubiance. Jego nazwisko znalazło się na czarnej liście. Takich przypadków było więcej.

Koniec komunizmu niewiele zmienił. Rosja Putina działa tak samo. Na temat wojny w Ukrainie oficjalna wersja prawdy zaprzecza zbrodniom na cywilach, a cała wojna nie jest inwazją, tylko wielkoduszną pomocą niesioną Ukraińcom rzekomo oczekującym wyzwolenia od lokalnych władz, według rosyjskiej narracji – nazistowskich. Oczywiście oprócz Rosji podobne praktyki, niekiedy nawet bardziej restrykcyjne, stosują inne państwa autorytarne, jak Chiny i Korea Północna, znajdujące się kolejno na dwóch ostatnich miejscach (179, 180) rankingu wolności prasy. Rosja wypada trochę lepiej, jest „zaledwie” 164. Polska znajduje się zdecydowanie wyżej na liście, bo na miejscu 57, jednak jak można dowiedzieć się z komentarza towarzyszącego ocenie polski „rząd zwielokrotnił próby zmiany linii redakcyjnej prywatnych mediów i kontrolowania informacji na tematy drażliwe”. Jednym z narzędzi do realizacji tego celu jest, nic innego jak system edukacji.

 

Szkoła na straży mitów

Choć Polska jest demokratycznym krajem, niełaskawy bieg historii wymusił specjalne praktyki w celu zachowania tożsamości narodowej. Cykliczne tracenie niepodległości na przestrzeni ostatnich stuleci stwarzało zagrożenie dla utrzymania polskości, którą trzeba było tak pielęgnować, by przetrwała zabory, a po dwudziestoleciu międzywojennym, okupację niemiecką oraz następujący po niej komunizm. W tak trudnych czasach Polacy potrzebowali być z czegoś dumni. W sukurs przyszła literatura pisana „ku pokrzepieniu serc”, w której Polacy byli przedstawiani w momentach chwały, gdzie odznaczali się męstwem, pobożnością, gorliwym patriotyzmem oraz innymi przymiotami postrzeganymi wówczas pozytywnie. Jednocześnie poczucie tej wyższości zderzało się z rzeczywistością. Bolesna świadomość utraconej wolności oparła część tożsamości narodowej na martyrologii, poczuciu Polaka-ofiary, skrzywdzonego przez złe mocarstwa. W XIX wieku pod zaborami rozwinął się mesjanizm polski, który na dobre zadomowił się w polskości.

Kolejne pokolenia były wychowywane w tym duchu, co utrwalało tę narrację jako wieloletnią tradycję, której nie wolno zmieniać. Stąd częsty głos dorosłych zawzięcie stojących na straży tradycyjnego kanonu lektur, przekonanych, że w młodzieży nie utrwali się polskość, jeśli nie przejdzie swojej gehenny z literaturą pamiętającą czasy zaborów i nie zaszczepi w niej wartości tworzonych w tamtych czasach. Szkoła stanowi podstawowe narzędzie w przekazywaniu patriotycznej pochodni. Anna Landau-Czajka, historyczka i socjolożka, badająca elementarze i podręczniki od czasów Komisji Edukacji Narodowej z XVIII wieku, jednoznacznie wskazuje, że w polskiej edukacji nie ma czegoś takiego jak model patriotyzmu czasu pokoju. Zdecydowana większość czytanek nadal odnosi się przede wszystkim do walki zbrojnej.

Program kształcenia również przewiduje zaszczepienie w uczniach bardzo tendencyjnego, narodowo-katolickiego obrazu Polski. Historii nie poddaje się ocenie krytycznej. Z lekcji najczęściej wyniesiemy wrażenie, że Polacy w odróżnieniu do innych narodów zawsze postępowali bohatersko i szlachetnie. To, co było złe, stanowiło margines. Na przykład w podręczniku Nowej Ery Wczoraj i dziś dla klasy VIII dopuszczonym w 2021 roku, przeczytamy o bohaterskich Polakach ukrywających Żydów, ale już nie o szmalcownikach czy Jedwabnem. Przeczytamy także o rzezi wołyńskiej okraszonej zdjęciem ciał pomordowanych Polaków. Uczniowie jednak nie poznają kontekstu napiętych relacji polsko-ukraińskich sięgających 1919 roku i stosunku, jaki polscy narodowcy mieli do Ukrainy. Pochodzący z Galicji Wschodniej Lewis Namier, wyemigrował do Wielkiej Brytanii, gdzie jako urzędnik w Foreign Office pisał raporty docierające bezpośrednio do premiera Lloyda George’a. Uznany niesłusznie za zdrajcę przez środowiska prawicowe, ostrzegał, by Galicja Wschodnia nie przypadła Polakom, wiedząc, jak duże są napięcia na terenach, gdzie Ukraińcy stanowili de facto większość. Narodowcy, tacy jak Roman Dmowski przekonywali, by zastosować kryteria historyczne. Ostatecznie 25 czerwca 1919 roku państwa ententy uznały tymczasową administrację Polski nad Galicją Wschodnią jako terenem spornym, co zapoczątkowało rozlew krwi w tym regionie.

Z kolei, w podręczniku Nowej Ery dla klasy IV znajdują się cztery rozdziały: „Z historią na Ty”, „Od Piastów do Jagiellonów”, „Wojny i upadek Rzeczypospolitej” oraz „Ku współczesnej Polsce”. Raczej wątpliwe, by w takim układzie jakikolwiek temat został gruntownie omówiony, może oprócz Jana Pawła II, któremu poświęcono 6 stron ze wspomnieniem kard. Stefana Wyszyńskiego. Dla porównania, część poświęcona „Solidarności”, stanowi wojennemu i obradom okrągłego stołu miała tyle samo stron. W ten sposób spłaszcza się całą historię, wraz z jej niuansami, do piktogramów. W późniejszych klasach tematy wprawdzie zostają rozwinięte, porusza się też kwestie z historii powszechnej, jednak trudno nie odnieść wrażenia, że program IV klasy ma za zadanie ustawić w głowie młodego obywatela odpowiednie priorytety. Język książki jest subiektywny, sugeruje uczniowi, w jaki sposób ma postrzegać pewne wydarzenia oraz postacie, co ma być dla niego ważne.

Program nauczania nie przybliża obrazu Polski wieloetnicznej. Mniejszość żydowska niemalże nigdy nie pojawia się jako integralna część społeczeństwa polskiego, ale odrębna ludność egzystująca gdzieś obok. Temat omawiany jest głównie w odniesieniu do doświadczeń II Wojny Światowej, gett czy Janusza Korczaka. Kiedyś w kanonie lektur figurował Mendel Gdański Marii Konopnickiej o trudnym procesie asymilacji polskich Żydów, wystawianych na próbę przez pogromy organizowane przez chrześcijan. Jednak w rozporządzeniu MEiN z 2021 tej pozycji już nie znajdziemy. W temacie lektur zastanawia fakt, dlaczego w podręcznikach, gdzie wymienia się polskich noblistów, nie pojawia się postać Isaaca Bashevisa Singera. Co prawda, zaliczany powszechnie do pisarzy amerykańskich Singer urodził się w mazowieckim Leoncinie w 1902 i spędził w Polsce pierwsze 33 lata życia. Podczas swoich wizyt w Polsce z okazji wydarzeń poświęconych pamięci pisarza, syn Israel Zamir wielokrotnie podkreślał emocjonalne przywiązanie ojca do kraju pochodzenia. Wiele jego powieści jest zresztą osadzonych w Polsce. Chociażby Dwór czy Spuścizna. Wydawnictwo Literackie reklamuje swoje wydanie powieści słowami „Tam, gdzie kończy się Lalka Prusa, zaczyna się Dwór Singera”.

O innych mniejszościach pojawiają się co najwyżej szczątkowe wzmianki, często nacechowane negatywnymi stereotypami. Lista lektur z 2021 przewiduje w zakresie rozszerzonym pozycję Gdy brat staje się katem Krystyny Lubienieckiej-Baraniak o Wołyniu oraz czasach powojennych, gdzie Ukraińcy są przedstawieni jako zwyrodniali mordercy. Pozytywni w tej opowieści są tylko Polacy.

Ze swojej edukacji pamiętam, że już w szkole podstawowej zetknęłam się z pejoratywnymi określeniami Niemców czy Rosjan jak „szkopy”, „szwaby” czy „kacapy”. Nawet jeśli w dobie trwającej wojny negatywne uczucia względem tych ostatnich odżywają ze względu na zbrodnie popełniane przez armię rosyjską w Ukrainie, trudno zrozumieć samo zjawisko wpajania od małego, kto jest odwiecznym wrogiem, którego należy bezwzględnie nienawidzić, niezależnie od upływu czasu. Skutki takiej edukacji widać w akceptacji przez część polskiego społeczeństwa antyniemieckiej retoryki upolitycznionych mediów. W podręczniku do HiT-u Wojciecha Roszkowskiego dotychczasowe grono wrogów jest poszerzone o gender, „lewaków”, „wojujących ateistów” i „europejskie zboczenia”.

Pomimo wolności wyznania szkoła również stara się zakorzenić w narybku społeczeństwa przekonanie o nadrzędności katolicyzmu. Nie tylko poprzez formalne uprzywilejowanie religii (według raportu „Prawa ucznia w Polsce” opublikowanego w 2023 roku blisko 54 proc. respondentów deklaruje domyślne zapisywanie uczniów na lekcje religii w ich szkołach), ale też ponadnormatywną reprezentację treści poświęconych katolickiej wierze w programie nauczania różnych przedmiotów. Pisarze wyraźnie pragnący przekazać swój płomienny stosunek do wiary pojawiają się w cyklu edukacji wielokrotnie. Przykładowo Mickiewicz i jego Inwokacja, Dziady Cz. III, czy Potop Sienkiewicza, gdzie brak zasad moralnych Szwedów jest tłumaczony ich protestanckim wyznaniem, a wyższość Polaków katolicyzmem. Gdyby to nie wystarczyło, w 2021 dołożono do spisu Jana Pawła II oraz kardynała Stefana Wyszyńskiego. Wreszcie podręcznik Wojciecha Roszkowskiego do przedmiotu HiT wyraźnie zrywa z tradycją subtelnego delikatnego tworzenia obrazu Polaka-katolika, stawiając wyraźnie Kościół katolicki jako jedyne lekarstwo na zepsucie Europy, a konkretniej mówiąc Zachodu.

 

Polowanie na czarownice

Upadek komunizmu oznaczał dla wielu Polaków koniec z przekłamywaniem historii, a więc i z potrzebą krytycznej analizy przeszłych i współczesnych wydarzeń. Stopniowo od 1989 roku polski stosunek do historii zaczynał coraz bardziej przypominać czytanie piktogramów. Należało hołubić właściwe symbole oraz rocznice, a potępiać to, co kojarzono z antypolskością. Historią mieli się zajmować historycy. Reszcie miała wystarczać znajomość odpowiedniej narracji. Niestety, osoby reprezentujące zbyt krytyczne myślenie mogły narazić się na nieprzyjemności. Przekonała się o tym chociażby Anda Rottenberg, która w 2000 roku wywołała skandal, wystawiając w Zachęcie rzeźbę Maurizio Cattelana, przedstawiającą Jana Pawła II przygniecionego meteorytem. Posłowie Witold Tomczak i Halina Nowina-Konopka zaadresowali list do premiera Jerzego Buzka oraz ministrów kultury i sprawiedliwości: Kazimierza Michała Ujazdowskiego oraz Lecha Kaczyńskiego, by zamknęli wystawę, odwołali dyrektorkę „żydowskiego pochodzenia”, a następnie postawili ją przed sądem. Choć Lech Kaczyński nazwał list „głupim i antysemickim”, nie brakowało poparcia dla oburzenia. W swojej książce Proszę bardzo wspomina tamto wydarzenie: „Wszystko to razem wydawało mi się absurdalne, a zatem bardzo śmieszne. Zmieniłam zdanie, kiedy połowa polskiego parlamentu uznała zarówno akcję w Zachęcie, jak i ten list za racjonalne i zasadne”. Byli też tacy, którzy świetnie zdawali sobie sprawę, jaki realnie panuje w Polsce klimat społeczno-polityczny. Bronisław Geremek należał do grona takich osób. Jan Paweł II zasugerował Geremkowi start w wyborach prezydenckich, na co ten odmówił. Powiedział papieżowi, że zdaje sobie sprawę z tego, jak obrzydliwe, antysemickie reakcje by to wywołało, z czym jego rozmówca się zgodził.

Po upadku komunizmu nikt nie zadbał o to, aby uwspółcześnić model polskości. Nastąpiło coś wręcz przeciwnego. Właśnie w tym okresie Kościół, odwołując się do swoich zasług dla wolności, dołożył starań, aby taki narodowo-katolicki model utrwalić. Większość osób żyje w przekonaniu, że upadek komunizmu dużo zmienił w kwestii odkłamywania historii, dopóki nie zderzy się z systemem, tak jak wspomniana Anda Rottenberg. Inni pewnie wciąż wierzą w konieczność podkreślania tylko tego, co dobre dla utrzymania tożsamości narodowej. Jednak dla dumnego i bohaterskiego narodu prawda nie może być problemem. Polskość, która przetrwała zabory, wojny i komunizm, przetrwa i konfrontację z historią bez jej pudrowania. 

Oczywiście można zapytać po co rozgrzebywać to, co stawia Polskę w złym świetle, ale to tak, jakby pytać, czy lepiej chodzić na regularne badania, czy żyć w błogiej nieświadomości. Pewnych problemów po prostu nie da się rozwiązać bez stawienia czoła niewygodnym faktom. Za to pojawia się szereg negatywnych konsekwencji.

Przede wszystkim, kreując się na obrońcę narodowych mitów, bardzo łatwo można manipulować społeczeństwem, przez stworzenie atmosfery zagrożenia. Na przykład bardzo łatwo oskarżać Niemcy o wszystko co możliwe, powołując się na historyczne zadry. Dzisiejszy Niemiec, tak jak ten z czasów nazistowskiej III Rzeszy czy dokonujących rozbiorów Prus, ma zawsze czyhać na niepodległość Polski. Podobnie w przypadku przewodniczącego Platformy Obywatelskiej Donalda Tuska. Przekaz partii rządzącej powielanej przez państwowe media o „dziadku z Wehrmachtu”, trafił już do wielu Polaków na poziomie samego hasła, wzmacnianego jeszcze dodatkowym „przypomnieniem” o działaniu „für Deutschland”. Ale wystarczy znajomość historii, żeby wiedzieć, że tereny, gdzie mieszkała rodzina przewodniczącego PO były wcielone jako część Rzeszy, a mieszkańcy regionu, potraktowani tym samym jako obywatele, byli siłą wcielani do armii. Zresztą w rozmowie z Igorem Janke na kanale YouTube „Układ otwarty”, bliski władzy historyk Sławomir Cenckiewicz stwierdził, że historia „dziadka z Wehrmachtu” miała żerować na niewiedzy. Bez uwzględniania kontekstu, dlaczego ktoś w armii niemieckiej w ogóle się znalazł. Wszystko po to, by przełożyć się na pożądany skutek wyborczy.

Środowiska prawicowe, powiązane z partią rządzącą, organizują nagonkę na prof. Barbarę Engelking, badającą Zagładę, mówiącą o niewygodnym fakcie, że wielu Polaków było szmalcownikami, a niechęć do Żydów mocno rozpowszechniona. Rząd już zasygnalizował wprowadzenie własnych porządków. W rozmowie z TVP Info minister edukacji Przemysław Czarnek zapowiedział finansowanie wyłącznie instytucji naukowych, które dowodzą „faktów” zgodnych z linią partii. Zapowiedział też, czego należy się spodziewać w przyszłości – osoby nie posiadające „kulturalnego i propolskiego” wykształcenia mierzonego interesem PiS, będą w jakiś sposób, choć nie określono jeszcze jaki, represjonowane. 

Prowadzona przez partię rządzącą polityka historyczna stanowi zresztą ryzyko dla dobrych relacji z innymi państwami. Bardzo możliwe, że niechęć Niemców do Polaków stanie się w którymś momencie samospełniającą się przepowiednią. Ile czasu można znosić jawne krzewienie niechęci do sojusznika? W naszym położeniu geopolitycznym szukanie przyjaciół blisko granic leży w interesie narodowym. Nie inaczej z Ukrainą. Wojna otwiera we wzajemnych relacjach nowy rozdział. Trudno jednak sobie wyobrazić chęć Ukraińców do budowania partnerstwa, jeśli Polacy będą krzyczeć o pomszczeniu Wołynia. Teraz istnieje świetna szansa, żeby czarne karty historii rozliczyć wspólnie, w celu budowania lepszej przyszłości. Na pewno pojednaniu nie sprzyja prezentowanie chęci mordu, zaprezentowanej w lekturze Gdy brat staje się katem jako czegoś tkwiącego w ukraińskiej mentalności. 

Co najważniejsze, brak zdrowego podejścia do historii i do polskiej tożsamości, nie tylko z tym co dobre, ale też tym co złe, szkodzi Polsce na poziomie najbardziej jednostkowym. Podziały w społeczeństwie wzmagają wzajemną wrogość, utrudniając kluczową dla rozwoju współpracę. Okazuje się, że Polacy są w stanie zaakceptować każdy przekręt, jeśli rząd uderzy w narodową nutę. Każda wina może być przebaczona, jeśli odmieni się słowo patriotyzm przez wszystkie przypadki. Symbolicznym, acz wymownym ukoronowaniem tego wszystkiego było wprowadzenie z okazji 100. rocznicy odzyskania niepodległości, święta wszystkich Polaków, paszportów patriotycznych z hasłem „Bóg, Honor, Ojczyzna” i portretem Romana Dmowskiego – antysemity sprzeciwiającemu się prawom kobiet, chcącego polonizować Ukraińców na Kresach. 

Można zrozumieć, dlaczego ten temat wywołuje aż takie poruszenie. Większość osób została wychowana w określonej narracji i jej zmiana może być rozumiana jako porzucenie polskości oraz sprzeniewierzenie się poprzednim pokoleniom walczącymi z zaborcami, najeźdźcami czy komunizmem. Ale czasy się zmieniły. W czasach wolności patriotyzm nastawiony na nieustanne pokrzepianie serc, nawet za cenę prawdy, już się nie sprawdza. Nowoczesny patriotyzm to faktyczna duma ze swojego kraju, takiego jaki jest. To umiejętność spojrzenia zarówno na dobre, jak i złe cechy. To duma z sukcesów i sprawiedliwe rozliczanie przewinień. Tak, jak stwierdził profesor Wojciech Sadurski w rozmowie z Adamem Bodnarem w ramach podcastu „Nie tylko o prawach człowieka”: prawdziwy patriotyzm musi być krytyczny. A jeśli nie może się taki stać, jeśli bez tych bajek nie może istnieć, to ile jest warta taka rachityczna polskość?


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Francja, Ukraina i przyszłość Europy [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Jacquesa Rupnika, profesora badawczego w Le Centre de recherches internationales – Centre for International Research at Sciences Po w Paryżu, profesora wizytującego w College of Europe w Brugii i ekspert ds. Europy Środkowo-Wschodniej, a także byłego doradcę prezydenta Czech Vaclava Havla i członka zarządu Instytutu Sprawiedliwości Historycznej i Pojednania w Hadze. Rozmawiają o tym, jak wojna w Ukrainie zmieniła francuską politykę zagraniczną i bezpieczeństwa w Europie, jakie są perspektywy członkostwa Ukrainy w UE i NATO oraz czy oś władzy w UE przesunęła się na wschód.

Leszek Jażdżewski (LJ): Czy w świetle ostatnich wydarzeń wojna w Ukrainie oznacza otwarcie czy zamknięcie Europy na wschód?

Jacques Rupnik

Jacques Rupnik (JR): I jedno, i drugie – to otwarcie na Ukrainę i zamknięcie na Rosję. Na pewno jest to otwarcie, bo to konflikt na wschodnich peryferiach Unii Europejskiej, a UE – poprzez wsparcie Ukrainy w czasie wojny – wyraźnie ciągnie na wschód. Również dlatego, że w czasie konfliktu Unia zaprosiła Ukrainę do ubiegania się o status kandydata.

Jest to również zamknięcie, ponieważ Unia zamyka się na Rosję. W okresie po 1989 roku podejmowano różne próby i toczono wiele debat na temat tego, jak postępować z poradziecką Rosją. Początkowo te starania miały mieć charakter otwierania się, potem stały się koegzystencją, teraz jest to już wyraźne zamknięcie.

LJ: Ukraina uzyskała status kandydata do UE i złożyła wniosek o członkostwo w NATO – przed wojną to, że Ukraina ma szansę stać się członkiem tych organizacji nie wydawało się realne. Czy teraz jest to bardziej realistyczne?

JR: Formalnie rzecz biorąc, żaden kraj w stanie wojny nie może przystąpić do Unii Europejskiej. To pierwszy warunek przyłączenia się do projektu europejskiego – trzeba być krajem w stanie pokoju, sprawować kontrolę nad własnym terytorium i być w stanie realizować wspólne wymagania, polityki, posiadać instytucje i stosować się do ograniczeń ekonomicznych. Jeśli więc przyjmiemy propozycję członkostwa dosłownie, wówczas odpowiedź, czy jest ono realistyczne, brzmiałaby „nie”.


European Liberal Forum · Ep157 France, Ukraine, and the future of Europe with Jacques Rupnik

Podobnie nie ma możliwości, aby kraj w stanie wojny miał szansę zostać członkiem NATO. Nie oznacza to jednak, że nie może złożyć wniosku i rozpocząć procesu, bo to już inna kwestia.

Podsumowując, członkostwo w czasie wojny jest niewykonalne, ale sam proces aplikacyjny można rozpocząć – nawet podczas wojny. W przypadku Ukrainy być może proces ten by się nie rozpoczął, gdyby właśnie nie trwająca wojna. Oznacza to zatem, że będzie to zupełnie inny rodzaj procesu rozszerzenia – i być może także inny rodzaj członkostwa, ponieważ jest to kraj, który będzie borykał się z konsekwencjami wojny przez bardzo długi czas (w perspektywie lat, a nie miesięcy). Mam nadzieję, że Ukraina będzie stopniowo przyciągana do UE, ale też sama Unia Europejska będzie musiała się zmienić, żeby mogła się zaangażować w miejscu takim jak Ukraina.

LJ: Jakiej Unii Europejskiej potrzebujemy, żeby być gotowym na przyjęcie Ukrainy?

JR: Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przypomnieć, czym jest Unia Europejska i jak powstała. To powojenny projekt stworzony jako sposób na pojednanie między Francją a Niemcami. Pomysł opierał się na fakcie, że w XX wieku były już dwie wojny, więc nie dało się tak dalej funkcjonować, gdyż było to autodestrukcyjne dla Europy. Oznaczało to, że dwie potęgi pozaeuropejskie (Rosja i Stany Zjednoczone) rządziły podzieloną Europą, a więc Europa jako aktor nie mogła dalej tak istnieć.

Europa została zbudowana w opozycji do geopolityki. Zbudowaliśmy pokój poprzez gospodarczą, społeczną, instytucjonalną i prawną współzależność między naszymi krajami. Filozofia ojców założycieli była taka, że ​​im więcej współzależności, tym mniejsze jest prawdopodobieństwo konfliktu. To ogromny sukces krajów członkowskich UE, ale w naszym wschodnim i południowym sąsiedztwie wciąż mamy do czynienia z zagrożeniami dla bezpieczeństwa i potencjalnie destabilizującymi zjawiskami.

Wojna w Ukrainie postawiła UE w sytuacji, która zachwiała posadami Unii. Oczywiście ta siła (w tym siła militarna) ma znaczenie i dlatego UE musi myśleć geopolitycznie. Mówiąc krótko, myślenie geopolityczne oznacza na przykład mówienie, że Ukraina może zostać kandydatem do UE, czego wcześniej nie było w spektrum możliwości – a normalnie nie byłoby to możliwe, ponieważ Ukraina pozostaje w stanie wojny.

To także zmiana myślenia o tym, po co nam Unia Europejska – zarówno dla jej założycieli, jak i nowszych członków. Wspomniałem przed chwilą, że UE powstała wbrew geopolityce – tak było. W Niemczech to słowo było tematem tabu. W niemieckiej konstytucji był zakaz fałszywej projekcji poza granicami Niemiec.

Francja zawsze myślała w kategoriach polityki siły, podobnie jak Wielka Brytania – dawne imperia. Ale to podejście nie było częścią UE. Dopiero w ostatnich latach Francja rozwinęła ideę, zgodnie z którą UE powinna być strategicznym aktorem w zakresie bezpieczeństwa i wojskowości.

Ten pomysł zupełnie nie spodobał się Europie Środkowo-Wschodniej. Ogólnie rzecz biorąc, ich zdaniem w zakresie bezpieczeństwa jest tylko jedna instytucja, która się sprawdziła – NATO. Dlaczego? Bo za NATO stoją Stany Zjednoczone, które pełnią rolę siły odstraszającej. Dla krajów, które odradzały się po upadku Związku Radzieckiego, NATO było jedynym istotnym graczem pod względem bezpieczeństwa.

Jeśli zaś chodzi o demokrację, politykę i instytucje, to państwo narodowe stanowi podstawę i ramy, w których wciąż operują kraje członkowskie. Po co więc jest Unia Europejska? Zasadniczo jest to narzędzie oraz ramy rynkowe i ekonomiczne, wraz ze wszystkimi normami prawnymi, które są związane z dobrze funkcjonującym rynkiem. Jest także narzędziem modernizacji dla krajów słabiej rozwiniętych poprzez transfer tzw. funduszy strukturalnych. Taka była wizja – bardzo brytyjska wizja UE w Europie Środkowo-Wschodniej. To oczywiście spore uogólnienie, bo zawsze są wyjątki od reguły – jak na przykład profesor Geremek, który też miał swoją wizję Europy. Był to jednak dominujący pogląd większości rządzących.

Ten pogląd na Europę również ma swoje ograniczenia. Po Brexicie odkryliśmy, że brytyjska wizja Europy niekoniecznie jest dziś najbardziej odpowiednia. Zdaliśmy sobie również sprawę, że Unia Europejska to nie tylko przestrzeń gospodarcza, ale także projekt polityczny. Dlatego jeśli chcesz pomóc np. Ukrainie, nie możesz ignorować faktu, że Ukraińcy domagają się bliższych relacji z UE – i robią to z powodów politycznych (a nie tylko po to, by dostać jakieś dotacje lub z innych względów ekonomicznych). Ukraina chce mieć polityczną kotwicę na Zachodzie. To właśnie oznacza dla Ukraińców Unia Europejska.

Nawet mieszkańcy Europy Środkowej, którzy podzielali ten brytyjski pogląd na UE, muszą go teraz zrewidować – i każdy z nich musi to zrobić na własną rękę.

LJ: Co sądzi Pan o koncepcji autonomii strategicznej? Czy Europejczycy osiągną większą integrację polityczną i stworzą szerszą wizję geopolityczną? A może w najbliższej przyszłości Stany Zjednoczone będą musiały stać się jeszcze bardziej obecne w regionie?

JR: Wojna w Ukrainie zmieniła sposób myślenia ludzi o tych sprawach. Od bardzo dawna Francuzi uważali, że powinniśmy rozwijać europejski potencjał w zakresie europejskiej autonomii strategicznej. Dlaczego? Ponieważ w dzisiejszym świecie główna rywalizacja przyszłości rozgrywa się między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Były prezydent Obama zapowiedział zwrot ku Azji, a Trump poszedł jeszcze dalej – trzykrotnie wyraźnie zakwestionował znaczenie NATO. Ludzie już o tym zapomnieli, choć nie było to tak dawno.

Pojawiło się przekonanie, że nie zawsze możemy polegać na kimś innym, kto rozwiąże nasze problemy. Kiedy w byłej Jugosławii w latach 90. trwała wojna to ostatecznie NATO i USA wraz ze swoimi sojusznikami pomogły położyć jej kres. Ale nie zawsze znajdzie się ktoś inny, kto rozwiąże za nas problemy. Taki był francuski sposób myślenia. Jednak za francuskim dążeniem do autonomii strategicznej i potęgi europejskiej kryła się próba niejawnego zbudowania dystansu wobec Stanów Zjednoczonych, a zatem wszelkie sugestie dotyczące autonomii strategicznej stawały się „nieważne”, gdy tylko pojawiały się jakieś podejrzenia.

Wniosek jest taki, że w Europie nie może być mowy o autonomii strategicznej. Jedynym sposobem jest przekonanie wszystkich, że jedynym właściwym i wiarygodnym sposobem na osiągnięcie tego celu jest Sojusz Atlantycki. Chodzi o to, aby Stany Zjednoczone były głównym sojusznikiem filaru europejskiego i aby ten polegał na ich wsparciu. Jednak Europa nie zawsze będzie mogła polegać na Ameryce w rozwiązywaniu problemów w sąsiedztwie Europy. W takim przypadku dąży się do zbudowania europejskiego myślenia strategicznego.

Potrzebujemy wspólnej kultury strategicznej – a to nie jest łatwe. Oprócz pytania, w jakim stopniu Europa i Stany Zjednoczone są ze sobą powiązane, pojawia się również pytanie, gdzie znajdują się główne problemy i zagrożenia. Była to jedna z przeszkód dla powstania wspólnej kultury strategicznej. Ponieważ jeśli jesteś z Polski lub krajów bałtyckich, główne zagrożenie dla bezpieczeństwa jest oczywiste – ludzie z tego obszaru wiedzą to z kontekstu geograficznego, historycznego oraz zachowania Putina.

Gdyby pięć lat temu zapytać kogoś z Włoch, Hiszpanii, a nawet Francji, jakie jest jego zdaniem główne zagrożenie, z pewnością powiedziałby, że to upadające państwa na południowym wybrzeżu Morza Śródziemnego – od Libii po Syrię, a zapalnikiem jest wojna w Iraku. Upadające państwa, organizacje terrorystyczne, fale migracyjne, zmiany demograficzne itp. Na południowych peryferiach panuje wielka niestabilność, która generuje zagrożenia bezpieczeństwa nowego typu. Teraz mamy do czynienia z wojną w Ukrainie, która jest bardzo klasycznym zagrożeniem. Podobnie jak podczas I wojny światowej, ludzie walczą na froncie.

Mamy zatem do czynienia z dwoma rodzajami zagrożeń w dwóch typach sąsiedztwa. Dziesięć lat temu ludzie powiedzieliby, że głównym zagrożeniem była islamistyczna oś kryzysu – od Libii aż po Pakistan. Obecnie cała Europa zgadza się co do tego, że to Rosja (z jej rewizjonistycznym podejściem do ładu europejskiego i agresją na Ukrainę) stanowi główne zagrożenie.

Jeśli w przyszłości chcemy rozważać wspólne mocarstwo europejskie – również pod względem siły militarnej, w tym wkładu wojskowego w ramach NATO – musimy pogodzić te różne sposoby postrzegania zagrożeń. A oba te zagrożenia powinny być zwalczane, co nie jest łatwe. Łatwiej powiedzieć niż zrobić.

LJ: Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, czy możemy spodziewać się prawdziwych inicjatyw ze strony Unii Europejskiej na rzecz przeciwdziałania rosyjskiemu zagrożeniu?

JR: Po pierwsze, już widać pewne efekty. Nie sądzę, aby Putin sądził, że Europejczycy pozostaną tak zjednoczeni, jak w pierwszym roku konfliktu. Już za prezydencji francuskiej wprowadzono sześć rund sankcji wobec Rosji. Następnie za czeskiej prezydencji wprowadzono kolejne trzy rundy sankcji. Teraz, ze Szwecją u steru, szykuje się kolejna runda.

Pomimo różnic, których jesteśmy świadomi, Europejczycy pozostają zjednoczeni w swojej reakcji. Udzielili też Ukrainie ogromnej pomocy – choć w różnym stopniu. Na przykład Polska właśnie ogłosiła, że ​​dostarczy Ukrainie samoloty, co może nie być czymś, na co inni są gotowi. Pomimo tych różnic jestem raczej pod wrażeniem, że ogólnie Europejczycy utrzymali się na swoim stanowisku, a ich poglądy na wojnę były zbieżne – nawet wśród tych, którzy na początku bardzo obawiali się eskalacji konfliktu (w tym możliwej eskalacji nuklearnej, co było realną narracją).

Nie ma także podziałów, jeśli chodzi o wspieranie Ukrainy – tutaj cele są wspólne, bo wszyscy chcą, żeby Rosjanie opuścili granice Ukrainy. Różnice wynikają z tego, że Europa nie chce być bezpośrednio wciągnięta w konflikt. Pytanie brzmi: „Jak daleko się posuniemy?”. Widzieliśmy stopniowo postęp w zakresie wsparcia wojskowego, jakie otrzymuje Ukraina. Nadejdzie moment, w którym trzeba będzie zająć się przepaścią między udzielaniem wsparcia a faktycznym zaangażowaniem (a to obawa, która jest silniejsza na Zachodzie).

Jak wyjść z tej sytuacji? Są tacy, którzy twierdzą, że ta wojna nie skończy się, dopóki Rosja nie zostanie pokonana i dopóki reżim Putina nie zostanie obalony – pogląd ten podziela wielu inteligentnych ludzi w Europie Wschodniej (w Polsce, krajach bałtyckich i nie tylko). W Berlinie czy Paryżu nie usłyszy się komentarzy o konieczności zmiany reżimu jako warunku zawarcia umowy. Słyszymy zatem głosy o potrzebie rozróżnienia między zawieszeniem broni a traktatem pokojowym.

Oczywiście nikt poza Ukraińcami nie może negocjować porozumienia pokojowego. Unia Europejska może jednak znaleźć się w sytuacji, w której zawieszenie broni wyda się najlepszą opcją. Dlaczego? Bo o ile nie przewiduję upadku po stronie ukraińskiej (ma ona poparcie krajów zachodnich i wolę walki), to nie widzę też klęski strony rosyjskiej (są źle zorganizowani, słabo uzbrojeni, ale mają niesłabnącą zdolności do mobilizacji, ponieważ Rosja jest dyktaturą i może siłą przymusu wysyłać ludzi na front). W rezultacie możemy tkwić w tej sytuacji na dłuższą metę.

Może dojść do momentu, w którym w czasie zawieszenia broni zostaną poczynione jakieś tymczasowe ustępstwa. Europejczycy z Zachodu byliby prawdopodobnie bardziej skłonni zaakceptować pewne ustępstwa (np. w sprawie Krymu) niż mieszkańcy Polski czy krajów bałtyckich. Jednak w dyskusji ustępującego prezydenta Czech z nowo wybranym prezydentem Petrem Pawłem, wieloletnim generałem NATO, ten ostatni powiedział ostrożnie, że choć o ewentualnym porozumieniu pokojowym mogą decydować tylko Ukraińcy, to może dojść do sytuacji, w której obie strony – w zależności od stopnia zmęczenia konfliktem – uznają za konieczne zawarcie jakiegoś porozumienia (choć nie nazwał tego zawieszeniem broni).

Zawieszenia broni mogą trwać długo. Weźmy na przykład wojnę koreańską – linia zawieszenia broni została wyznaczona w 1953 roku i obowiązuje do dziś. Nie został tam zawarty pokój; to faktycznie zawieszenie broni. Nie twierdzę, że jest to scenariusz prawdopodobny – z pewnością nie jest to coś, czego życzyłbym komukolwiek. Gdyby jednak tak było, co Europejczycy by z tym zrobili? Nie mogą powiedzieć Ukraińcom, żeby podjęli jakieś kroki, ale mogą pomóc Ukraińcom poradzić sobie z sytuacją, w której byliby oni zmuszeni do takich działań przez implikacje militarne. Jedyną „rekompensatą” dla Ukraińców za zaakceptowanie czegoś, co byłoby trudne – bo w zasadzie każdy na ich miejscu chciałby zwrotu wszystkich terytoriów, w tym Krymu – jest Europa. Perspektywa europejska nagle staje się realna.

Biorąc pod uwagę, że Ukraina będzie zaangażowana w odbudowę, będzie to zupełnie nowa forma integracji europejskiej. Najbardziej zbliżonym przykładem są Bałkany po wojnie, ale w ich przypadku musieli spędzić niejako 20 lat w poczekalni, żeby ten pociąg ruszył. Teraz, ponieważ daliśmy Ukraińcom sygnał o europejskiej perspektywie, nie moglibyśmy tego zrobić bez wcześniejszego ruszenia bałkańskiego pociągu. Aby być wiarygodną wobec Ukraińców, Europa musiała pokazać, że Bałkany traktuje poważnie.

To zupełnie nowy typ rozgrywki. Wszystko, co zakładali Francuzi, nie wyszło – myśleli, że możliwe jest jakiś układ bezpieczeństwa z Rosją, co się nie udało. Pomysł, jak rozszerzać Unię, również okazał się niewykonalny dla kraju takiego jak Ukraina. Dlatego Francuzi muszą to wszystko przemyśleć, ale robią to także mieszkańcy Europy Wschodniej. Nagle odkryli, że Unia Europejska to nie tylko wspólny rynek, że Unia musi stać się także zwierzęciem politycznym.

Nie możemy dłużej tylko powtarzać, że walczymy o wartości demokratyczne przeciwko dyktaturze. Jeśli poważnie traktujemy to, co mówimy o zasadach, wartościach, instytucjach i rządach prawa, to sami musimy to realizować. Stawiam na to, że przyszłość Unii Europejskiej – z możliwością poszerzenia UE – oznaczałaby poszerzenie horyzontów w kierunku wschodnim (przy czym Polska jest pod tym względem krajem kluczowym). W wyniku wojny w Ukrainie środek geopolitycznej grawitacji przesunął się na wschód, ale instytucje nadal pozostają na Zachodzie. Kiedy wojna się skończy, zacznie się odbudowa.

Europejski plan Marshalla dla Ukrainy pod względem politycznym i gospodarczym powstanie na Zachodzie, bo tam są kraje, które są płatnikami netto do budżetu UE. W sytuacji powojennej Ukrainy Polska powinna porzucić eurosceptyczną retorykę obecnego rządu, której nie podziela opozycja. Choć być może sama wojna już ją stonowała, bo nie słyszę tego typu wypowiedzi już tak często.

Wyobrażam sobie, że w przyszłości – gdyby nastąpiły jakieś zmiany polityczne – wyłoniłaby się strategiczna oś współpracy między Francją, Niemcami i Polską. Trójkąt Weimarski mógłby stać się kluczową osią polityczną w Europie. Wymaga to od Francuzów porzucenia wszelkich złudzeń co do możliwego układu bezpieczeństwa z Rosją w dającej się przewidzieć przyszłości. Niemcy będą musieli poważnie potraktować Zeitenwende i uświadomić sobie, że cała powojenna kultura polityczna musi się zmienić. Tymczasem Polska może być zaś zmuszona do zmiany rządu.


Dowiedz się więcej o gościu: www.sciencespo.fr/ceri/en/cerispire-user/7175/674


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Widmo dupiarza snuje się po kraju :)

Coraz trudniej znosi się polską debatę publiczną. Ledwo zdążył się człowiek przyzwyczaić (samo w sobie jest to już zbrodnią) do jej agresywności i wzajemnego okrucieństwa adwersarzy, do jej niskiego poziomu merytorycznego i do jej tendencji, aby ludzi kulturalnych wypluwać na margines sporu, to znów cierpi człowiek ów wskutek jej infantylności i chwilami wręcz groteskowej przewidywalności.

Tak więc oto polityk, który otarł się o prezydenturę 40-milionowego kraju, a więc (sięgnijmy na chwilę po patos – niech się konsument polskiej debaty publicznej zdziwi, jakie to rzeczy istnieją na świecie) prawie stał się „Ojcem Narodu” i o którym mówi się, że po najwyższy urząd Najjaśniejszej może niedługo ubiegać się ponownie, uznaje za wskazane, aby w programie zasadniczo satyrycznym, żyjącego z prowokowania afer błazna, obwieścić urbi et orbi, że za młodu nie nazwałby się „bawidamkiem”, tylko „dupiarzem”.

Czy ktoś potrafi nazwać to inaczej niż „głupotą”? Po co to było? Ja rozumiem, że mamy XXI w. i żyjemy w wyluzowanym świecie, nowoczesnym i pełnym swobody. Doceniam także autoironię – sam ją stosuję. Oczywiście, jak każdy rozsądny człowiek, wolę cięty humor utracjusza od nadętego patriotyzmem i bojaźnią bożą nienawistnika. Ale, litości, nie wszystko, co fajne czy kuglarskie, przystoi każdemu, niezależnie od roli i pozycji społecznej. Jerzy Stuhr strasznie fajnie wypadł przy „Każdy śpiewać może”, ale Bronisław Geremek w tej sytuacji by się nie sprawdził. Walki kobiet w oktagonie MMA wielu ekscytują, ale nie sugerowałbym wchodzenia w tą poetykę Kamili Gasiuk-Pihowicz. A to i tak byłby mniejszego kalibru faux pas niż „dupiarz”.

„Dupiarz” jest kalibrem większym, bo to nie jest już autoironia. Jeśli jest „dupiarz”, to siłą rzeczy musiały być i „dupy”. Przyznanie się publiczne do takiego języka w polityce epoki #metoo i (zdecydowanie zasłużonej) wygranej feminizmu to ekwiwalent pójścia na mecz Lechii w barwach Arki i nadstawienia (zarówno pierwszego, jak i drugiego) policzka. O byciu dupiarzem i o swoich podbojach z lat szczenięcych, w tym zwłaszcza o tych wszystkich (dzisiaj już mniej romantycznie brzmiących) „złamanych sercach” można bajać w kręgu prywatnym, dobrych i zaufanych znajomych, co do których mamy pewność, że taka retoryka trafia w ich poczucie humoru. Chyba że nie mamy już w przyszłości zamiaru ubiegać się o głosy wyborczyń i wyborców. Wtedy też można i to bez większych ograniczeń. Ale właśnie generalnie tylko wtedy.

Jednak nie tylko prezydent Warszawy zadbał w tej sytuacji o ból zębów z zażenowania. Zadbały o niego także reakcje na jego niesławny wywiad, i to po obu stronach rozpalonej o czerwoności barykady. (To swoją drogą zdumiewające, jak jeden „dupiarz” pozwala Polakom zapomnieć o inflacji, wojnie w Ukrainie, złodziejstwie rządu i sytuacji na rynku kredytów hipotecznych; nawet Kaczyński był jakoś niemrawy i sam sobą wręcz zdumiony, że w tygodniu „dupiarza” odpala dodatkowo siedemnastą aferę o niemieckie reparacje wojenne). Z jednej strony pojawiło się oczywiście święte oburzenie, a z drugiej obrona dupiarskiej Częstochowy.

Oburzenie było zasadniczo mocno ugruntowane w niepodlegających dyskusji przesłankach. Mówienie o kobietach i dziewczynach „dupy” jest strasznie w stylu 1995 roku. Należy się tego wstydzić, jak tych workowatych marynarek w kolorze lazurowym z poduszkami na ramionach i krawatów z napaćkanymi esami-floresami. Choć może nawet i bardziej, bo – o ile pamiętam – już Kelly Taylor z „Beverly Hills 90210” nie przepadała za określaniem ją „dupą” (a już na pewno nie od czwartego sezonu). W toku naszych szacownych biografii szczęśliwie zmieniło się podejście do kobiet, osób o innym kolorze skóry, osób LGBT i do zwierząt. To oznacza, że przywołując nasze zachowania z wczesnych etapów życia winniśmy kontrolować, czy nadają się one dla współczesnego odbioru.

Z drugiej jednak strony ta sama świadomość – tego, że świat się zmienił, a więc ci z nas, którzy nie mają teraz np. 18-20 lat dorastali w innych, hm…, warunkach brzegowych – powinna być obecna także w rozumowaniu krytyków najsłynniejszego polskiego dupiarza. Tutaj pobrzmiewa coś w stylu cancel culture – skoro ktoś napisał 20 lat temu głupi post na blogu, to jest dożywotnio naznaczony tym i nie wolno dać mu szans. Skoro 50-letni dziś polityk w wieku 15 lat (czyli w późnym PRL-u) nazywał atrakcyjne koleżanki z klasy „dupami” i je podrywał jedna po drugiej, to nie ma moralnego prawa uczestniczyć w życiu publicznym i mówić o przyszłości Polski w drugiej dekadzie XXI w.! Przecież to również głupota.

Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto w wieku kilkunastu lat nie zrobił czegoś, co jako 40-latek uważa za bezdennie głupie. Ale jeszcze lepiej: niech zamiast czymkolwiek rzucać, usiądzie w kąciku i popłacze, bo stracił niepowtarzalną okazję. Młodym zwolennikom cancel culture, na odchodne, dedykuję myśl jednego z najwybitniejszych myślicieli współczesnego świata, czyli, ehem…, Ricky’ego Gervais. „Jedno jest pewne, młodzi przyjaciele! Na pewno właśnie w tej chwili na tych waszych tik-tokach publikujecie coś, co pokolenie waszych dzieci uzna za skandal i barbarzyństwo. Jeśli cancel culture nadal będzie w modzie, to niech Bóg, którego nie ma, ma was w swojej opiece!”.

Oczywiście zęby z zażenowania zabolały także za sprawą obrońców prezydenta Warszawy. Najbardziej dostało mu się od nich zresztą jemu samemu za to, że przeprosił. Przecież tu się nie przeprasza! Kto to słyszał? Czy jakiś PiS-owiec przeprasza?! Co tam „dupiarz”, skoro Lech Kaczyński kiedyś kazał „dziadowi” „spieprzać”? Co tam „dupiarz”, skoro Lichocka pokazała środkowy palec? I w końcu hit – jeśli Trzaskowski to przeczytał, to wszedł pod biurko z grozy – co tam „dupiarz”, skoro… Sklepowicz mówił o Marszu Kobiet „kto to rucha?”?

Polska debata publiczna. Rok 2022. Od 7 lat degradacji ulega ustrój demokracji liberalnej. Od roku szaleje inflacja. Od pół roku trwa wojna u naszych granic. Za rok przestaniemy spłacać kredyty.

Ale jednak… „dupiarz”.


Fot. Simon Hurry / Unsplash


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Rzeczpospolita (Nie)jednolita :)

Obecny wzrost poczucia odrębności wśród mniejszości nie jest wywołany wyłącznie atmosferą w kraju, ale stanowi przede wszystkim wyraz niezgody wobec przymusowego ujednolicania Polski, którego niechlubna historia sięga wiele lat wstecz.

Powszechny Spis Ludności, który właśnie trwa, jest pod wieloma względami bezprecedensowy. Do tej pory raczej nie było to wielkie wydarzenie. W tym roku to statystyczne badanie naszej populacji nabrało dużego znaczenia nie tylko przez postępującą cyfryzację, która umożliwia przeprowadzenie spisu na niespotykaną dotąd skalę, ale także dlatego, że to pierwszy raz kiedy może być ono wykorzystane w celu innym niż czysto informacyjny. Wraz z nasilającymi się nastrojami nacjonalistycznymi w kraju, wielu obywateli postanowiło poprzez wypełnienie formularza zaprotestować przeciwko wizji Polski jednolitej. Polski, której ludność według dotychczasowych statystyk składała się w przeważającej części z katolików deklarujących wyłącznie polską przynależność narodową. Obecny wzrost poczucia odrębności wśród mniejszości nie jest wywołany wyłącznie atmosferą w kraju, ale stanowi przede wszystkim wyraz niezgody wobec przymusowego ujednolicania Polski, którego niechlubna historia sięga wiele lat wstecz.

Tobie, Polsko” czyli kwestia śląska

Największa mobilizacja zapewne dotyczy Ślązaków, którzy od dawna walczą o ich oficjalne uznanie jako mniejszości. Przy obecnym spisie, tak jak przy poprzednich, ludzie są zachęcani do deklarowania przynależności narodowej śląskiej oraz języka śląskiego. Ten temat już od dawna wywoływał niemałe emocje, ponieważ nie można zignorować tendencji wzrostowej. Podczas spisu w 2002 roku narodowość śląską zadeklarowały 173 153 osoby, a w 2011 roku takich osób było już 847 tysięcy. Nie ulega wątpliwości ani że poczucie śląskiej tożsamości etnicznej jest coraz silniejsze ani to, że rządzący patrzą na to z nieukrywaną niechęcią. W lutym Ruch Autonomii Śląska skierował pismo do ministra edukacji z prośbą o sprostowanie treści zamieszczonych na elektronicznej platformie edukacyjnej, zatwierdzonej przez Ministerstwo Edukacji i Nauki, w których został przedstawiony jako organizacja separatystyczna, dążąca do zmiany granic. Przy czym RAŚ dąży wyłącznie do uznania autonomii regionu, a nie jego oderwania od reszty kraju. Zresztą na mobilizację Ślązaków do zamanifestowania swojej odrębności odpowiedział sam marszałek województwa śląskiego Jakub Chełstowski, który apelował, aby „spisać się jak powstańcy” i „głosować za Polską”. Kontrowersje wzbudził fakt, że zajął stanowisko jako urzędnik państwowy, a ogłoszenie zostało sfinansowane z pieniędzy publicznych. Punktem kulminacyjnym, dającym bardzo mocno odczuć postawę władzy wobec kwestii autonomii Śląska, był projekt stanowiska rządu, który powstał w MSWiA. Ów dokument wydawał negatywną opinię w kwestii podniesienia rangi etnolektu śląskiego do rangi języka regionalnego. Stanowisko ministerstwa opatrzono uzasadnieniem, które zakładało, że taka zmiana mogłaby stanowić zagrożenie dla polszczyzny, ponieważ obywatele Polski przestaliby posługiwać się jednym językiem. Nadanie śląskiemu statusu języka miałoby rzekomo zachęcić inne mniejszości do podobnego działania. Jako przykład podano tutaj mieszkańców Wilamowic spod Bielska-Białej, którzy również zabiegają o uznanie ich etnolektu (należącego notabene do grupy germańskiej, a więc niemającego potencjału wpłynięcia na polszczyznę).

Jednak nie tylko politycy PiS patrzą krzywym okiem na oficjalne uznanie odrębności Ślązaków, także za rządów Platformy Obywatelskiej (PO) wszelkie dążenia do uznania języka śląskiego spotykały się z odmową. Jako podstawę tych decyzji podawano argument, że śląski nie jest językiem, a jedynie dialektem. Za język uznano z kolei kaszubski, co w wymiarze publicznym mogło sprawiać wrażenie, że wprowadzony podział jest oparty na naukowych podstawach. Takie postawienie sprawy poniekąd przedstawiało Ślązaków w oczach współobywateli z innych regionów jako krnąbrnych Polaków żądających nie wiadomo czego.

Jeśli chodzi o kwestie lingwistyczne, kaszubski zachował archaiczne formy sprzed ponad 1000 lat, niespotykane nigdzie indziej, a jego główna przewaga nad śląskim polega na tym, że posiada standard literacki. Jednak nie jest to wymóg konieczny do uznania języka (jak chociażby w przypadku języka sardyńskiego). W publikacji „Języki Indoeuropejskie” pod redakcją profesora Leszka Bednarczuka z lat 80., zarówno śląski, jak i kaszubski figurują jako równe sobie dialekty. Skąd więc wyróżnienie jednego z nich? Sprzeciw wobec wyodrębnieniu się śląskiej mniejszości ma podłoże zdecydowanie bardziej polityczne. Kaszubi są o wiele mniej aktywni na scenie politycznej – nie mają listy do sejmiku. Istnieje co prawda Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie, a także Wspólnota Kaszubska, ale żadna z tych organizacji nie ma statusu partii, tak jak chociażby Śląska Partia Regionalna. Jednak nie tylko politycy są zainteresowani jednolitym charakterem narodu polskiego…

 

W służbie Bogu

W Polsce obok mniejszości etnicznych, związanych z określonym terenem czy historią, egzystują także mniejszości wyznaniowe. I choć nie zakładają partii, a ich wyznawcy raczej deklarują narodowość polską, to ich wpływy w niektórych regionach stanowią konkurencję dla Kościoła rzymskokatolickiego, który chętnie wykorzystuje swoją uprzywilejowaną pozycję, żeby je marginalizować.

Świetnym przykładem jest chociażby Bażanówka, mała wieś położona niedaleko Sanoka. W 1921 roku w wyniku konfliktu pomiędzy ks. wikarym Michałem Grzysiem, a proboszczem i dziekanem ks. Romanem Olkiszewskim, w tej wsi doszło do założenia parafii Polskiego Narodowego Kościoła Katolickiego (od 1951 r. Kościół polskokatolicki). Kościół, który został wzniesiony na potrzeby wiernych był pierwszą świątynią PNKK w Polsce. Ten odłam Kościoła starokatolickiego powstał w USA i został założony przez polskich imigrantów, którzy później wracając do kraju przenieśli go na ziemie polskie. Wielu takich repatriantów znalazło się właśnie w Bażanówce oraz sąsiednim Jaćmierzu, więc pojawienie się PNKK nie było niczym zaskakującym. Prawdopodobnie dlatego właściwie wszyscy mieszkańcy wsi stali się bardzo szybko wiernymi tego Kościoła. Parafia rzymskokatolicka w Jaćmierzu w odpowiedzi na te zmiany zdecydowała się otworzyć swoją filię w Bażanówce. Ponieważ był to okres dużej biedy, za zmianę wyznania oferowano ludziom zapomogi finansowe. Doprowadziło to dużych podziałów w lokalnej społeczności, trwających właściwie do dzisiaj. W okresie PRL-u zjawisko to było wzmocnione także niechęcią ze strony państwa do Kościoła polskokatolickiego ze względu na amerykańskie korzenie wyznania. Starsi pamiętają msze odprawiane po cichu (np. w stodołach) z obawy przed milicyjnymi patrolami. O następstwa tego rozłamu zapytałam mieszkankę Bażanówki, której rodzina jest wyznania polskokatolickiego. Początkowo niechęć wyrażali ci, co pozostali przy wierze, ponieważ uważali, że to nieuczciwe zmieniać wyznanie ze względu na pieniądze, ale podobne emocje pojawiły się szybko z drugiej strony. Niegdyś jeden wspólny cmentarz został podzielony i powstał oddzielny – rzymskokatolicki. W przypadku rodzin mieszanych stwarza to nierzadko problemy. Zmiana wyznania z powodów rodzinnych często staje się powodem poważnych kłótni. Niewątpliwie dużą rolę w antagonizowaniu sąsiadów odegrali duchowni Kościoła rzymskokatolickiego, którym zdarzało się nakłaniać swoich wyznawców do utrzymania wyraźnej odrębności, poprzez nieuczestniczenie w uroczystościach polskokatolickich sąsiadów, bądź przynajmniej nieprzyjmowanie komunii w ich parafii. W latach 80. i 90. podobno powszechne były oskarżenia o brak szacunku do Matki Boskiej, ponieważ Kościół polskokatolicki różni się tym, że odrzuca dogmat o niepokalanym poczęciu. Według mojej rozmówczyni, dla lokalnej młodzieży polskokatolickiej uczestniczenie w zajęciach religii nie jest wyłącznie elementem wychowania w wierze, ale także kwestią tożsamościową. O tej niechęci wspominał zresztą także ks. Andrzej Gontarek w wywiadzie dla NaTemat, gdzie przyznał, że jeśli duchowni rzymskokatoliccy są nastawieni do nich obojętnie, to można to określić jako pozytywne zjawisko. Tak duże podziały są zastanawiające, gdyż w tym przypadku mówimy o Kościołach, które przed 1870 rokiem były jednym wyznaniem. Wiele elementów jest wspólnych, a chrzest polskokatolicki jest w pełni uznawany przez Kościół rzymskokatolicki. Chociaż na wyższych szczeblach podejmuje się próby pojednawczych dialogów, to wciąż duchowni rzymskokatoliccy potrafią mieć za złe utratę wyznawcy i to napięcie przekazują wiernym.

Tego typu problemy pojawiają się w wielu miejscach, gdzie koegzystuje ze sobą kilka wyznań, ale w dużych miastach często tego nie widać tak dobrze, jak w miejscach podobnych do Bażanówki. Chociaż przynależność do wyznania powinna być sprawą czysto duchową, to okazuje się, że zmiana Kościoła wiąże się z niezadowoleniem środowiska. Z podobnymi trudnościami mierzą się osoby, które zmieniają wyznanie na protestantyzm. Przy odbiorze świadectwa chrztu potrzebnego do konwersji często spotykają się z podobnymi nieprzyjemnościami, co osoby chcące dokonać apostazji. Są straszeni brakiem możliwości zbawienia po śmierci, wiecznym potępieniem lub piekłem, albo traktowani protekcjonalnie. Problemy pojawiają się także w sferze bardziej prywatnej, ponieważ Kościół rzymskokatolicki ma tak duży wpływ na polskie społeczeństwo, że w wielu rodzinach taka zmiana jest postrzegana jako zdrada nie tylko religii, ale także tożsamości narodowej. Podobne reakcje obserwuje się w relacjach sąsiedzkich. Ma to znaczenie zwłaszcza w małych miejscowościach, gdzie brak któregoś z „regularnych” wiernych jest od razu zauważalny. Z kolei w przypadku przejścia do Kościoła katolickiego można często liczyć na taryfę ulgową. Na Podlasiu gdzie prawosławie jest równie silne co katolicyzm, zdarza się, że przejścia między wyznaniami są ułatwiane po to, żeby zatrzymać bądź pozyskać nowe dusze. Bez problemu udaje się zawrzeć ślub mieszany, a nawet można liczyć na to, że niedopełnienie jakichś warunków będzie zignorowane. Zawsze istnieje ryzyko, że w przypadku odmowy np. ślubu, drugi duchowny wyda zgodę i z parafii odejdzie więcej niż jeden wierny, ponieważ jego dzieci będą już wychowane w innej religii. A że oba wyznania od dawna żyją obok siebie, to nie ma dodatkowej presji w postaci konfliktów miedzy sąsiadami przynależącymi do różnych Kościołów. Jednak tak rozległe wpływy Kościoła rzymskokatolickiego i możliwości wpływania na lokalne społeczeństwa nie byłyby możliwe, gdyby państwo nie pomogło mu uzyskać statusu niemalże monopolisty.

 

Asymilacja czy emigracja

Czasami zdarzało się w historii tak, że władza podejmowała decyzję o pozbyciu się jakiejś mniejszości, a gdy Kościół rzymskokatolicki na tym korzystał, odwracał wzrok od krzywdy bliźniego, jeśli był innego wyznania.

Kiedy mówi się o tarciach na tle religijnym, zwykle podnoszony jest temat napiętych relacji między katolikami, a wyznawcami judaizmu. Więc dlaczego powszechnie mówi się o stosunkach polsko-żydowskich, choć obie strony sporu były obywatelami polskimi? W dwudziestoleciu międzywojennym religia miała ogromny wpływ na życie codzienne obywateli i tym samym podzieliła społeczeństwo. Należy tutaj wspomnieć art. 114 Konstytucji marcowej z 1921 roku, który stawiał wyznanie rzymskokatolickie ponad innymi wyznaniami Rzeczpospolitej. Przynależność do związku wyznaniowego była kluczowa chociażby w kwestii zawierania ślubu. W dwudziestoleciu międzywojennym próbowano wprowadzić śluby cywilne, ale zrezygnowano z tego pomysłu przez protesty środowisk katolickich. Znana jest chociażby wypowiedź Prymasa Augusta Hlonda: „Napiętnowałem niesłychany projekt ustawy o małżeństwie jako zamach kół wolnościowych na ducha narodu i jako zuchwałą próbę odcięcia Polski od kultury chrześcijańskiej, a wydania rodziny polskiej na bezeceństwa bolszewickie”. W efekcie obowiązywało prawo pozostałe po czasach zaborów, które w przeważającej części opierało się na tym wyznaniowym. Małżeństwa świeckie obowiązywały wyłącznie na terenie byłego zaboru pruskiego. Na ziemiach byłego zaboru rosyjskiego honorowano tylko małżeństwa religijne, a w Galicji co prawda uznawano śluby cywilne, ale katolicy byli zmuszeni brać śluby sakramentalne. W ich przypadku rozwody były zakazane, więc żeby móc legalnie wstąpić w nowy związek małżeński, musieli zmienić wyznanie. Adnotacje o religii często pojawiały się także w oficjalnych dokumentach. Nic dziwnego, że obywatele zaczęli stawiać znak równości między religią, a tożsamością narodową, z której wynikało, że „rdzenny” Polak powinien być katolikiem.

Jak bardzo tragiczny w skutkach był ten podział religijno-narodowy, jako pierwsi przekonali się Żydzi. W dwudziestoleciu międzywojennym bardzo nasiliła się działalność ruchów nacjonalistycznych, które aktywnie działały na rzecz marginalizowania Polaków żydowskiego pochodzenia, rzekomo w imieniu polskiego patriotyzmu. Jak skuteczne były to oddziaływania, można zauważyć chociażby po utworzeniu gett ławkowych. Podobnie w reklamach z tamtego okresu można dostrzec, że przedsiębiorstwa dzielono na „chrześcijańskie” lub „żydowskie”. Niektórzy księża oraz część środowisk związanych z Kościołem także byli zaangażowani w nagonkę.

Antysemickie treści pojawiały się chociażby na łamach wysokonakładowego „Małego Dziennika”, wydawanego przez franciszkański Niepokalanów. Jak bardzo niebezpieczne były te antagonizmy, pokazała II wojna światowa. Z wywiadu udzielonego „Rzeczpospolitej” przez badającego Holocaust historyka Gunnara Paulssona można się dowiedzieć, że największe zagrożenie dla Żydów stanowili przede wszystkim polscy szmalcownicy. Pomimo całej gałęzi nauki powołanej do rozpoznawania ras, niemieccy okupanci nie byli w stanie odróżnić Żydów od etnicznych Polaków. Zresztą warunkiem przetrwania poza gettem była m.in. bezbłędna znajomość katolickich obyczajów. Podejrzanych o żydowskie korzenie policja odpytywała ze znajomości modlitw czy znaku krzyża. Wystarczało, że ukrywający się zapomniał zdjąć kapelusza w kościele podczas mszy i już to samo mogło się stać podstawą donosu. Wojna niestety nie zakończyła podobnych praktyk. Aktor Krzysztof Kowalewski wspominał w wywiadzie rzece „Taka zabawna historia”, że chłopcy na podwórku oprócz wymuszania wyznania, że jego babka jest Żydówką, kazali mu zmawiać pacierz, żeby zweryfikować jego pochodzenie. Chociaż PRL miał być państwem laickim, to antysemicka nagonka z 1968 roku nie była do końca oderwana od wzorca, że Polak to katolik. Arnold Walfisz, jeden z emigrantów z tego okresu, we wspomnieniach opublikowanych na Wirtualnym Sztetlu, opisuje jak jego pierwsze małżeństwo rozpadło się, ponieważ nie chciano zezwolić na wyjazd katoliczce. Z kolei inna emigrantka, Paulina Chmielewska, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” opowiadała jak zrobiła sobie zdjęcie komunijne w sukience pożyczonej od koleżanki, żeby uciąć pytania otoczenia, czy już jest po ceremonii przyjęcia tego sakramentu. Wspomina także, jak pewna gorliwa katoliczka zabierała ją na msze święte, a jej się to podobało, ponieważ zazdrościła innym, którzy nie mieli powodów, żeby się bać. Zresztą jej imię zostało zmienione na bardziej polskobrzmiące, gdyż dyrektorka szkoły wprost powiedziała, że dziewczynka o imieniu Pesa prawdopodobnie będzie miała kłopoty. O tym, jak silna była to presja, świadczy także przypadek nauczycielki Eweliny Lipko-Lipczyńskej, która nie była Żydówką, ale stała się emigrantką marcową, ponieważ odważyła się stanąć w obronie wypędzanych i sprzeciwić niesprawiedliwej nagonce, przez co dla władzy stała się takim samym „elementem niepożądanym”. Z obawy przed prześladowaniami wiele osób decydowało się nie przyznawać do swojego pochodzenia lub całkowicie zasymilować. Kluczowym elementem nadal było przechodzenie na katolicyzm. Było to na rękę rządowi, bo mniejszości nie było widać. Kościół też nie protestował, bo zyskiwał nowych wyznawców, którzy przynależnością do jego struktur, chcieli potwierdzić swoją polskość. Wiadomo, że w polityce także ma to znaczenie. Po upadku komunizmu Bronisław Geremek nie został premierem choć bezsprzecznie miał odpowiednie kompetencje na to stanowisko, ale przeciwskazaniem było pochodzenie, które kłóciło się z wizją „Polski dla Polaków”. W efekcie, potomkowie polskich Żydów, którzy pozostali w kraju swoich przodków z reguły nawet nie wiedzą o swoich korzeniach i mają wszystkie katolickie sakramenty. W statystykach zasilają ponad 90-procentowy narodowo-wyznaniowy monolit, więc dużo osób dziwi się, kiedy słyszy o odrodzeniu życia żydowskiego w Polsce.

Podobny los spotkał także mniejszość Mazurów, którzy najpierw byli germanizowani, a po wojnie polonizowani, choć nie uważali się ani za Niemców, ani za Polaków. Mazurski pisarz Erwin Kruk wprost pisał o tym, że „Niemcy i Polacy próbowali oskrobywać Mazurów z ich narosłej przez wieki odmienności”. Po II wojnie światową ludność mazurską bardzo często traktowano jako Niemców. Sprowadziło to na mniejszość szykany ze strony zarówno państwa, jak i ludności napływowej, którą przesiedlano na te tereny. Kiedy okazało się, że Mazurzy chcą zachować swoją odrębność, władze Polski Ludowej postanowiły zastosować przymus jako siłę perswazji. Jednym z przykładów takiej polonizacji było spolszczanie imion oraz nazwisk. Zdarza się, że Mazurzy do dziś muszą domagać się o uznanie tożsamości, jak chociażby rodzina Sobottków, którzy jeszcze niedawno musieli stoczyć walkę z Urzędem Stanu Cywilnego o przywrócenie pierwotnych imion oraz nazwisk członków rodziny, zmienionych decyzją urzędników zaraz po wojnie. Zakazywano także używania języka niemieckiego, próbowano również wykorzenić wszelkie związki z niemiecką tradycją czy kulturą. Podobne środki stosowano także wobec Ślązaków. Władze zmuszały autochtonów do weryfikacji, a tych którzy odmawiali przekazywano milicji lub służbom bezpieczeństwa, żeby „nakłoniła” ich do zmiany zdania. Mazurzy nie chcieli deklarować przynależności do narodu polskiego nie tylko ze względu na swoją odrębność, ale także na liczne przypadki rabowania ich mienia przez ludność napływową i bierność państwa wobec takich incydentów. Problem skali tych prześladowań został pokazany w znanym filmie Smarzowskiego pt. „Róża”. Oczywiście nie bez znaczenia był także fakt, że Mazurowie są ewangelikami. W wyniku powojennych migracji liczba wiernych znacznie się zmniejszyła i chociaż prowadzono rozmowy odnośnie warunków przekazania czy wykupu świątyń na rzecz Kościoła rzymskokatolickiego, to zdarzały się bezprawne przejęcia. Także z udziałem księży. W 1979 roku, we wsi Spychowo w powiecie szczycieńskim, wręcz wyrzucono wiernych w czasie nabożeństwa. Kościół katolicki nie stawał w obronie pokrewnych wiarą chrześcijan. W końcu autochtoni, którzy czuli się w Polsce niechciani, zaczęli wyjeżdżać masowo do Niemiec.

W debacie publicznej bardzo często przewija się argument o dawnej tolerancyjnej Polsce, gdzie ludzie różnych wyznań i narodowości mogli żyć w pokoju obok siebie. Problem w tym, że ten mit stracił swoją ważność kilkaset lat temu. Polska stopniowo stawała się krajem coraz bardziej zamkniętym. Niepokojący jest fakt, że pomimo tragicznych doświadczeń II wojny światowej, te tendencje nie przestały przybierać na sile. Co prawda, po upadku komunizmu nacisk na ujednolicanie narodu zmalał, ale prawie żadne rozliczenie z przeszłością nie zostało dokonane, a wiele mniejszości (tak jak chociażby Ślązacy) do dziś musi walczyć o uznanie swojej odrębności. Narracja historyczna, którą tłumaczy się bieg wydarzeń, jest bardzo mocno okrojona. Polski antysemityzm czy Marzec ’68 roku nie były odosobnionymi przypadkami, które wynikały wyłącznie z polityki, czy chwilowej, trudnej do wyjaśnienia, złej woli ludzi. W XX wieku stopniowo i systematycznie utrwalano podział, który wyznaczał kto jest „prawdziwym” Polakiem, a kto tym „obcym”, aby na jego podstawie podjąć działania zmierzające do pozbycia się tych ostatnich. Ale po cichu. Nikomu nie grożono śmiercią, ani nie wywożono z kraju na siłę. Stosowano takie środki przymusu, aby ludziom odbiegającym od przyjętego standardu utrudnić życie na tyle mocno, żeby byli zmuszeni albo wyjechać (rzekomo dobrowolnie), albo dopasować się do modelu, tak aby, przynajmniej oficjalnie, zniknęli.

Nie bez znaczenia jest tutaj rola Kościoła rzymskokatolickiego, który co prawda nie był głównym sprawcą prześladowań mniejszości, ale odegrał w nich kluczową rolę. Znamienny jest fakt, że pomimo teoretycznie laickiego charakteru Polski Ludowej, żaden inny związek wyznaniowy nie cieszył się tak uprzywilejowaną pozycją. Chociaż Kościół rzymskokatolicki nie mieszał się raczej do kwestii etnicznych (np. Śląska), to na poziomie lokalnym, czy przede wszystkim religijnym, korzystał na możliwości zepchnięcia „konkurencyjnych” wyznań na margines. Nie ulega wątpliwości, że nie tylko przymykał oko na krzywdę wielu prześladowanych wbrew przesłaniu o miłowaniu bliźniego, ale bardzo często chętnie przejmował pozostałe po nich dobra, jak było w przypadku kościołów należących do protestantów. Czasami także z użyciem siły, bezprawnie, w asyście samych duchownych i co istotne bezkarnie, bez reakcji ze strony władz. Ta perspektywa rzuca duży cień na współczesną narrację, która przedstawia Kościół rzymskokatolicki jako jedną z najbardziej poszkodowanych stron. Choć nie można umniejszać takich tragedii, jak zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki, sama organizacja nie miała większych problemów z funkcjonowaniem w tym okresie. Odzyskana wolność nie przyniosła jednak oczekiwanych zmian, a przede wszystkim rozliczenia z przeszłością. Mniejszości, które pozostały bądź próbują się odrodzić na nowo, nadal często mierzą się z dużą niechęcią otoczenia. Wysiłki tych, co pozostali bądź wrócili, bywają postrzegane jako fanaberia czy niepotrzebny kłopot. Należeć do mniejszości w Polsce do tej pory nie jest łatwe, a towarzyszy temu atmosfera pewnego zdziwienia, że ktoś rezygnuje z „wygodnej” tożsamości Polaka-katolika. Przecież panował w tej kwestii konsensus i było dobrze, prawda? Niestety homogeniczność Polaków nie była naturalnym procesem, a wynikiem wielu lat systematycznego przymusu. Wtedy decyzja o zachowaniu tożsamości wiązała się z dużymi konsekwencjami. Można było na zawsze stracić kontakt z bliskimi, być zmuszonym do wyjazdu w nieznane czy doświadczać nieustannych szykan. Z tego punktu widzenia nie dziwi, że wybranie narzucanego modelu „właściwej” polskości mogło wydawać się wtedy mniejszym złem, a nawet praktycznym wyborem. Nie może być jednak mowy o wolności bez prawa do zachowania własnej odrębności, a przede wszystkim do tożsamości. Spis Powszechny to pierwsza od dawna okazja, żeby pokazać, że współczesna Polska to kraj dla wszystkich.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Z „bejsbolem” w składzie porcelany. Rzecz o niszczeniu sprawiedliwości :)

Z „bejsbolem” w składzie porcelany. Rzecz o niszczeniu sprawiedliwości – z Michałem Wawrykiewiczem rozmawia Magdalena M. Baran

Magdalena M. Baran: Bardzo dużo mówimy o sprawiedliwości. Niemal z każdej strony możemy usłyszeć, że ma być sprawiedliwie, że sprawiedliwość objawia się w takiej czy innej kategorii, że jest wymagana dla tej czy innej grupy. Że się należy. Gdy myślę o tego rodzaju ideach, zawsze wracam do starożytnych. I tak, dla Platona początkiem sprawiedliwości jest ta chwila, gdy ludzie zaczęli stanowić między sobą prawa i układy. Arystoteles mówi o „sprawności dobrowolnego czynienia drugim tego, co dobre oraz unikania czynów przynoszących im szkody”, wskazuje także na sprawiedliwość legalną oraz na cnotę słuszności, jaka winna cechować każde legalne działanie. Z kolei u Cycerona „gruntem sprawiedliwości jest dobra wiara” połączoną z niezłomnością, jaka musi tej ostatniej towarzyszyć. To oczywiście jedynie wycinek wielkiej teorii, którą rozwijano przez wieki. A gdy patrzymy dziś? Powiedz mi jak to jest ze sprawiedliwością.

Michał Wawrykiewicz: Czym jest sprawiedliwość? Jak jest rozumiana dzisiaj? To jest pytanie, a zarazem samo pojęcie bardzo abstrakcyjne i z pewnością rozumiane przez wielu bardzo różnie. Z pewnością są jednak pewne obiektywne kryteria, które można nadać pojęciu sprawiedliwości. Sprawiedliwość to przede wszystkim bezstronność, bezstronność oceny danej sytuacji,  danego zdarzenia, czy danej osoby. To także równy dostęp do sprawiedliwości. Z mojej perspektywy musimy ją rozpatrywać w kontekście funkcjonowania państwa, czyli mówić wymierzaniu sprawiedliwości przez państwo. Jeśli rozkodowujemy to pojęcie w tym kontekście, to niezwykle istotna jest ta pierwsza cecha, o której mówiłem, czyli bezstronność. W tym przypadku oznacza ona poczucie obywatela, że w momencie, gdy stanie przed wymiarem sprawiedliwości, będzie oceniony tak samo, niezależnie od tego, czy jest bogaty, czy biedny, czy pochodzi z uprzywilejowanych kręgów, czy też nie, czy po drugiej stronie stoi silny przeciwnik czy słaby. Dlatego mówimy, że sprawiedliwość musi być ślepa tak, jak Temida i musi oceniać sytuację, osobę czy zdarzenie, tak jakby nie widziała stron konfliktu, zamykała oczy na ich status, wygląd, przekonania i poglądy. 

Moglibyśmy powiedzieć, że zasady owej sprawiedliwości ustalane są za „zasłoną niewiedzy”, która gwarantować ma – między innymi – bezstronność, równość, ale i „ślepotę”, o której mówisz.

Właśnie. Bezstronność i niezależność to pierwsze, fundamentalne cechy sprawiedliwości. Kolejna to równy dostęp wszystkich do wymiaru sprawiedliwości, czy przed ten wymiar sprawiedliwości. Czyli każdy niezależnie od swojego statusu, niezależnie od swoich kontaktów, niezależnie od swojej zasobności, musi mieć dostęp, ten access to justice, taki sam. Jeśli nie ma środków na uregulowanie opłat, to państwo musi mu zapewnić możliwość dostępu do wymiaru sprawiedliwości tak samo jak temu, którego stać na wpis sądowy. Jeżeli nie ma dostępu do profesjonalnego prawnika, czyli adwokata lub radcy prawnego, ponieważ go nie stać, to państwo musi mu zapewnić taki dostęp, taką pomoc prawną. I to nie byle jaką, która wynika z formalnego obowiązku państwa, gdzie obywatel ma poczucie, że dostał byle jakiego pełnomocnika, który to robi, mówiąc nieładnie – „po łebkach”. System profesjonalnej, państwowej pomocy prawnej można i trzeba zorganizować tak, aby z jednej strony profesjonalni pełnomocnicy pracowali w sposób całkowicie oddany sprawie, czyli angażowali się tak samo jak funkcjonują na zasadach rynkowych, otrzymując normalne, a nie symboliczne honoraria. Z drugiej strony, aby beneficjenci pomocy prawnej otrzymywali adekwatną do swoich potrzeb poradę i ekspertyzę oraz jeśli jest potrzeba, zastępstwo przed sądem. I na tym polega ów access to justice. Powiedzieliśmy o dwóch kryteriach sprawiedliwości. Trzecie wyłania się na podstawie publicznej dyskusji z ostatnich kilku lat, kiedy w przestrzeni publicznej dużo mówi się o tzw. reformie sądownictwa. Chodzi o to, aby sądy nieco zmieniły podejście do swojej roli, do swojego nastawienia do klientów, czyli tych, którzy idą przed sąd by poszukiwać sprawiedliwości lub być jej poddanym, niezależnie czy w sprawach cywilnych, administracyjnych czy karnych. Żeby wszyscy byli traktowani podmiotowo, żeby nie czuli tej różnicy swojego poziomu. 

Bo powaga instytucji nie musi oznaczać tworzenia dystansu nie do przebycia. Tak aby nikt nie mógł powiedzieć nie tylko, że nie stać go na profesjonalną pomoc, ale by nie wycofywał się już na początku drogi trochę z obawy, że „pójdę do sądu, ale i tak nic nie zrozumiem”…

Bo nie zrozumiem, bo będę bał się sędziego, bo będę bał się zapytać itd. Wielokrotnie to mówię, że nie chcę wychodzić z klientem z sali sądowej po ogłoszeniu wyroku, który się mnie pyta: „panie mecenasie, czy myśmy wygrali czy przegrali?” Bo sąd w tak zawiły sposób przedstawił zarówno wyrok, jak i uzasadnienie, że prawnik ledwo się połapał, a co dopiero klient. To jest to, o czym mówię, że w ramach przeprofilowania sądów, dostępu do sprawiedliwości, trzeba modus operandi sądów ustawić tak, aby lepiej i prościej komunikowały się, aby mówiły tak, żeby każdy był w stanie to zrozumieć. Bo można tak zrobić. W krajach zachodnioeuropejskich, na przykład w Niemczech, uzasadnienia wyroków mają zaledwie kilka stron – dwie, trzy, podczas gdy u nas mają po kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt. Dla obywatela te wywody są całkowicie niezrozumiałe. 

Tymczasem – znów Platon – sprawiedliwego (ale również i sprawiedliwość) powinna cechować prostota…

Absolutnie tak! Mądrość i sprawiedliwość nie wyraża się w liczbie stron, ani cytowanych elementów doktryny czy orzecznictwa. 

Miałam okazję uczestniczyć w rozprawie w amerykańskim sądzie. Sąd najniższej instancji, prosta sprawa, sąsiad sąsiadowi zrujnował płot. Sędzia mówił w tak prosty sposób, że w zasadzie jeden i drugi wyszli zadowoleni, praktycznie ze sobą pogodzeni. Nie było tam nerwówki. Nie było wielkich obaw. Zwyczajni ludzie, bodaj budowlaniec i mechanik. Sąd mówił do nich bardzo prosto, było sporo wyjaśnień, elementy mediacji, a jednocześnie nie dawał im odczuć, że różni ich poziom wykształcenia, czy nawet znajomości języka.

Amerykańskie sądy mają bardzo głęboko zakorzenione myślenie mediacyjne, w ogóle wymiar sprawiedliwości w Stanach, które są ojczyzną Alternative Dispute Resolutions, myśli przede wszystkich kategoriami, które mają spór zakończyć ugodą. Wszyscy prawnicy mówią zgodnie, że lepsza jest najgorsza ugoda niż najlepszy wyrok. Bo wyroku nie znamy, to jest rozstrzygnięcie przyszłe i niepewne. Dlatego Amerykanie myślą kategoriami mediacyjnymi. Znaczna większość sporów kończy się tam zawarciem ugody, często zawieranej jeszcze na etapie przedsądowym.

Często na etapie złożenia pozwu sąd kieruje na mediacje. Koszty są naprawdę niewielkie, by nie powiedzieć, że symboliczne. Podobnie niskie koszty trzeba było ponieść w przypadku opłacenia tłumacza, gdy strony nie władały angielskim w stopniu upewniającym sąd o pełnym rozumieniu. Również terminy rozpraw czy mediacji nie były rozciągnięte w czasie. I tak dalej. To jest dostępność.

Po pierwsze to jest dostępność, to jest mądrość i to jest sprawiedliwość. Bo dobrze jest, jeżeli z sądu obie strony wychodzą chociaż w części usatysfakcjonowane. A nie tak, że jedna strona wychodzi całkowicie niezadowolona, a druga w pełni usatysfakcjonowana. Stąd mówi się, że 50% klientów sądów jest niezadowolonych. Bo ci, co przegrywają nie są zadowoleni z wymiaru sprawiedliwości. Nawet, jeśli działa bez zarzutów. I tu można przyjrzeć się niedostatkom procedury. Bo co się dzieje? Procesujemy się czasami niemal w nieskończoność. Kończymy proces po wielu latach, po wielu instancjach i okazuje się, że ten proces był absolutnie niepotrzebny, bo w głowie sędziego już na samym początku była ocena tej sytuacji, tego roszczenia. Czyli niepotrzebne było prowadzone postępowanie dowodowe.  Bo i tak powództwo byłoby oddalone. I to jest obszar dostosowania sądów do lepszego funkcjonowania. Można tak zmodyfikować procedurę, aby uniknąć opisanej sytuacji. Tu znów kłaniają się dobre wzorce niemieckie. Przez to też rozumiem prawdziwą reformę wymiaru sprawiedliwości, w odróżnieniu od tego z czym mamy do czynienia przez ostatnie lata. Ta prawdziwa reforma, której polskie sądownictwo naprawdę potrzebuje i przed którą wcale się nie wzbrania, musi zawierać w sobie między innymi elementy upraszczające procedury. Tworzące je bardziej plastycznymi w stosunku do potrzeb życia. Jeszcze chciałbym wrócić do tej jednej rzeczy, tego jednego elementu dobrze funkcjonującego wymiaru sprawiedliwości, o którym zacząłem mówić. Mam na myśli ten równy poziom. Tak jak ty odniosłaś się do sądownictwa amerykańskiego, tak ja odniosę się do skandynawskiego czy holenderskiego. Tam sędzia nawet w tej warstwie symbolicznej jest równym uczestnikiem postępowania, ponieważ siedzi na tym samym poziomie co strony. To robi różnicę, ogromną różnicę w psychicznym poczuciu klienta. Że nie jest on gorszy od sądu, że sędzia jest mediatorem i rozjemcą. Empatycznym rozjemcą, który rozumie interesy stron, musi je jakoś rozstrzygnąć, bo taka jest jego rola, ale nie jest panem i władcą, który nie siedzi na podwyższeniu i grozi palcem, tylko jest właśnie empatycznym rozjemcą.

Takiego wymiaru sprawiedliwości byśmy sobie życzyli. Tymczasem nawet alternatywne metody rozwiązywania sporów, o których wspominałeś – czyli mediacje czy negocjacje – wprowadzane są u nas z wielkimi oporami. 

To jest oczywiście kwestia kultury prawnej, która nie została tak w Polsce rozwinięta nawet na porównywalnym poziomie jak na przykład w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii. W krajach funkcjonowania common law, czyli prawa precedensowego. U nas możemy to zwalać na różne czynniki, przyczyny odnajdywać w tym, że mieliśmy duży przestój przez 50 lat, wielką wyrwę czasową w kształtowaniu normalnego systemu prawnego i normalnej kultury prawnej. Myślę, że gdyby u nas ten system formował się bez czasów komunizmu, to pewnie bylibyśmy w miejscu zbliżonym do tego, w jakim są kraje zachodniej Europy. Gdzie jest absolutnie normalne korzystanie z prawnika przed zaistnieniem problemu, a nie po. 

U nas prawnik wciąż jest traktowany niczym ostateczna instancja albo zło konieczne, do którego zwracamy się w sytuacjach podbramkowych, gdy już zupełnie nie umiemy sobie poradzić.

Tak jest. Idziemy do prawnika wtedy, gdy stało się coś bardzo złego i kiedy często nie można już nic, albo niewiele poradzić. Bo przychodzimy do adwokata w momencie, w którym uprawomocnił się przeciw nam nakaz zapłaty, którego nie da się już zaskarżyć. W Stanach Zjednoczonych właściwie większa część społeczeństwa, jak słyszymy nieraz na filmach mówi: „Muszę skontaktować się z moim adwokatem”, to nie znaczy, że każdy ma indywidualnego adwokata. To znaczy, że ma ubezpieczenie za niewielkie pieniądze i w ramach tego ubezpieczenia ma pakiet pozwalający mu raz, czy dwa razy w miesiącu, zatelefonować i odbyć pięciominutową rozmowę z adwokatem, która w danej sytuacji może być bardzo pomocna. Czy to w sklepie kiedy wciśnięto nam wadliwy produkt, czy w razie konfliktu z policją, czy w razie wypadku. To normalna sytuacja. U nas nie ma absolutnie czegoś takiego. Bo ja wiem zawsze lepiej sam, autorytetem jest sąsiad z bloku, kuzyn, bądź też Internet. To jest wielka plaga, czyli niekorzystanie z fachowych porad, a z różnego rodzaju wpisów, wypowiedzi, komentarzy, czy wzorów umów, które jakoś funkcjonują w sieci. Często pytając klientów, którzy są już w trudnej sytuacji procesowej mówię: „Dlaczego nie skorzystała pani/pan wcześniej z porady prawnej?”. W odpowiedzi słyszę: „Bo wziąłem umowę z Internetu. I ona była za darmo, a tak to musiałbym zapłacić 100 czy 200 zł”.

To poważna sprawa. Ale problem bierze się chyba z nieświadomości, braku edukacji. Prowadzę na uniwersytecie przedmiot praktyczny, dotyczący pozyskiwania funduszy, organizacji własnej firmy. Studenci piszą budżety itp. Z około pięćdziesięciu osób może trzy uwzględniły w nich pomoc prawną. Na pytanie o umowy odpowiadają: „Weźmiemy z netu. To przecież proste. Darmowe”. W dalszej kolejności wyliczają trudności finansowe, niedostępność sądu, dystans… Wszystko, o czym mówiłeś. Jest i drugi aspekt, a mianowicie edukacja. Myślę, że jest taki moment, na pewno na uniwersytecie, ale pewnie dużo wcześniej, gdy powinniśmy wkładać młodym ludziom w głowy, że prawo może być obywatelowi bliskie, że ono jest dla obywatela. Jak tego nauczymy, to może nastąpi zmiana – zarówno w myśleniu o prawie, jak i o państwie.

Myślę, że edukacja w tym zakresie powinna się odbywać znacznie wcześniej, już na poziomie szkoły podstawowej. To edukacja związana nie tylko z umiejętnością funkcjonowania, ale ze świadomością prawa i tego, że prawo otacza nas od najmłodszych lat i będzie nam towarzyszyć aż do śmierci, a nawet po śmierci. Że funkcjonujemy w pewnym ustroju, że potrzebna nam zarówno edukacja, jak i świadomość prawa publicznego, też międzynarodowego – przynajmniej w podstawowym zakresie, jak na przykład znajomość instytucji Unii Europejskiej, sądownictwo i tak dalej. Ale niezbędna jest także znajomość prawa prywatnego, tego o czym wcześniej mówiliśmy, czyli na przykład, że ważnych życiowo umów nie należy zawierać bez konsultacji z prawnikiem. Podobnie jak sami nie wyrywamy sobie zębów i nie operujemy własnej wątroby. Tak samo nie powinniśmy żadnych ważnych kontaktów zawierać sami, bez konsultacji z prawnikiem. Bo to się może bardzo źle skończyć.

A ucząc prawa od najmłodszych lat uczymy dzieci także życia we wspólnocie, uczymy ich tego, jak funkcjonuje państwo, obywatelstwo, demokracja… Tej wiedzy wciąż nam  brakuje.

Bardzo nam brakuje. Szczególnie ostatnie lata nam to pokazują, że edukacja po roku 1989 była bardzo niewydolna tym zakresie. Nie wykształciła poczucia funkcjonowania w społeczeństwie, nie wykształciła umiejętności obywatelskich. Nie spowodowała odpowiedniej refleksji w społeczeństwie na to, co się złego działo w strefie ustrojowej naszego państwa w ostatnich latach i przez co jednak ogromna część społeczeństwa prezentuje apatię na niszczenie prawa, niszczenie praworządności, niszczenie konstytucyjnych podstaw państwa.

Dokładnie. Skoro tą pokrętna nieco droga doszliśmy do państwa to zatrzymajmy się tu na chwile. Simone Weil pisała, że „sprawiedliwość i uczciwość są uciekinierami z obozów zwycięzców”. Nasi współobywatele często z takiej perspektywy patrzą na rządzących.  I zastanawiam się, czy nie jest to dobra perspektywa, która nam opowiada o tym, co już się stało, o rzeczy/zjawisku, którego ileś osób przy każdej politycznej zmianie się boi.

To jest oczywiście obawa, którą też mamy głęboko w sobie myśląc o przyszłości i o tym co będzie kiedyś. Ta okupacja ustrojowa, z którą mamy teraz do czynienia zakończy się kiedyś i przyjdzie czas na odbudowywanie zarówno podstawowych filarów państwa w ogóle, ale także na takie aksjologiczne przekonwertowanie Polski w zupełnie innym kierunku, abyśmy nie tkwili w przeszłości. Nie wolno nam bowiem wracać do przeszłości – musimy szukać zupełnie nowych wzorców funkcjonowania państwa. Znacznie bardziej zbliżonych do zachodniej Europy, w szczególności do Skandynawii, o której wcześniej wspomniałem w zakresie uczciwości, transparentności, sprawiedliwości i wsparcia słabszych. Rzeczywiście jest taka obawa, że jeżeli jakaś nowa formacja polityczna dojdzie do władzy, to będzie chciała skorzystać z pewnych instrumentów, które ta obecna, mocno oparta o autorytarne wzorce ekipa, utworzyła. To tak, jak powiedziałaś, że w pierwszej kolejności ta sprawiedliwość i uczciwość szybko wyparuje z nowego obozu władzy. No i teraz jak temu zapobiec? Ja myślę, że właśnie działalność obywatelska jest najlepszym remedium na to. My, obywatele, jesteśmy zobowiązani pilnować nowej władzy, która kiedyś przyjdzie, żeby odbudowała Polskę na tych wartościach, które teraz uznajemy i które cały obóz demokratyczny uznaje za właściwe i sprawiedliwe. Aby to gdzieś nie wyparowało, nie uciekło, nie stała się znów najważniejsza władza per se.

W takim momencie myślę o ostatnich zdaniach Folwarku Zwierzęcego, kiedy zwierzęta patrzą na ludzi i świnie nie są w stanie rozpoznać kto jest kim; nie są w stanie rozpoznać różnic między obaloną niegdyś władzą, a władzą nową, wywodzącą się z ich środowiska. Myślę, że to jest obawa mocno zakorzeniona w różnych częściach, w różnych pokoleniach naszego społeczeństwa. Bo z jednej strony kiedy mówisz o odbudowaniu… Powiedzmy, że mamy 30-latków, którzy tego odbudowywania nigdy nie zobaczyli i nie doświadczyli zwrotu po roku 1989. Mamy to pokolenie, nasze pokolenie, które ten okres pamięta. Mamy również i to, które postrzega ją przez pryzmat opowieści rodziców czy dziadków, których ta odbudowa bardzo mocno dotknęła.

Dotknęła w sensie negatywnym…

Dokładnie. I poczuli się nią rozczarowani. Oni są tak naprawdę rozczarowani do każdej formy władzy. Mają problem z zaufaniem komukolwiek w jakikolwiek sposób. Myślę, że to jest ta grupa, wciąż bardzo liczna, do której ciągle nikt nie trafia, albo inaczej, trafia do niej różnej maści populizm.

No tak, uszeregowałaś nasze społeczeństwo w kilka istotnych grup… Rzeczywiście dzisiaj inne doświadczenia, inne spojrzenie na funkcjonowanie dzisiejszej Polski, także na to co się dzieje i to co się stało przecież przez ostatnie lata, ma ta grupa, która doświadczyła tej transformacji. W taki czy inny sposób. Będąc jej uczestnikiem, obserwując to co się dzieje, co się działo przedtem. Jestem dobrym przykładem tej grupy, bo miałem 18 lat w chwili, kiedy przyszła w Polsce niepodległość. I 4 czerwca 1989 to były pierwsze moje wybory, w których mogłem wrzucić kartę wyborczą do urny. Mogłem też aktywnie uczestniczyć w kampanii wyborczej, mogłem być zaangażowany jako młody człowiek, w jakimś małym stopniu, w budowanie nowego państwa, z wielką nadzieją. Pewnie dlatego patrzę na ostatnie 30 lat, szczególnie na te pierwsze lata po upadku komunizmu, potem kiedy trafiliśmy do NATO i Unii Europejskiej, w taki bardziej pobłażliwy sposób.

Obserwowałem tę transformacje społeczeństwa, transformacje całego państwa, infrastruktury, przebudowę, to jak Polska piękniała z dnia na dzień, jak budowały się instytucje demokratyczne, jak zaczynało funkcjonować nowe sądownictwo, Trybunał Konstytucyjny, jak pisała się Konstytucja. To był ten czas, który napawał mnie ogromną dumą, gdy ogromnymi krokami zbliżaliśmy się do tej wymarzonej przez wiele pokoleń cywilizacji zachodnioeuropejskiej. Ziszczało się coś, co było nieosiągalnym marzeniem. Tablica na granicy z napisem „Polska”, otoczona dwunastoma gwiazdami Unii Europejskiej, była wielkim marzeniem, także moim. Dlatego moje pokolenie inaczej podchodzi do tego, co się stało, z większą na pewno pobłażliwością, z większą wyrozumiałością. To pokolenie znacznie młodsze, szczególnie to urodzone po roku 1989, podchodzi do liberalizmu i kapitalizmu, do Unii Europejskiej, do ochrony praw i wolności, w zupełnie inny sposób. Odbierają to, co mieliśmy i mamy za oknem nie jako wielkie osiągnięcie, ale jako coś, co po prostu jest. To jest rzeczywistość, która ich otacza i można tylko narzekać, można wybrzydzać, że ona nie jest taka, jak być powinna i ją poprawiać. Z jednej strony jest to bardzo dobre, ponieważ prowadzi czy też pobudza tych ludzi do zmierzania w kierunku ulepszania tego, co było. Ale z drugiej strony to młodsze pokolenie zupełnie nie docenia tego, co mieliśmy, tego benefitu, który otrzymaliśmy w postaci bycia pełnoprawnym uczestnikiem wspólnoty europejskiej. Nie widzą w tym jakiejś pokoleniowej, czy może dziejowej szansy i jakiegoś niezwykłego sukcesu Polski. Biorą to za rzecz zupełnie normalną i daną. Nawet perspektywa ewentualnego wyjścia z Unii Europejskiej, konfliktu z Unią Europejską, nie jest niczym niesamowitym i przerażającym. Dla mnie to jest perspektywa katastrofy absolutnej. To jest cofnięcie się o kilka wieków wstecz i zamknięcie na zawsze drogi w przyszłość.

Jestem absolutnie przekonany – i to nie jest wielkie odkrycie – że gdybyśmy dzisiaj aspirowali do akcesji do Unii Europejskiej, to nie zostalibyśmy przyjęci, bo nie wypełnilibyśmy podstawowych kryteriów. Zresztą zachodnia Europa, która nas obserwuje, przede wszystkim w tych ostatnich czterech latach, bo trzeba powiedzieć, że przed 2015 rokiem było inaczej.

Wtedy nie pakowaliśmy się w kłopoty, a co najwyżej z zaniepokojeniem spoglądaliśmy na działalność Victora Orbana… A dziś… stoimy w jednym szeregu z Węgrami, albo nawet wybijamy się przed ten niechlubny szereg…

Absolutnie – byliśmy takim prymusem Unii Europejskiej, bo to jest dobre określenie, nie ma w tym nic pejoratywnego. Nie znaczy to, że byliśmy sługą, wiernym poddanym zachodniej Europy. Byliśmy dobrym uczniem, który szybko przyswaja pewne standardy, szybko przyswaja te wszystkie kryteria, które są zapisane w traktatach, umie korzystać z naszej pozycji i stara się być z roku na rok coraz lepszym. Dzisiaj byśmy już tej akcesji nie dostąpili. To jest największy sukces w historii Polski, to też największa szansa na następne dziesięciolecia, że Polska przystąpiła do Unii Europejskiej. Uważam Unię Europejską – mimo jej wad, pewnej ociężałości i niewydolności – za najdoskonalszy twór w historii Europy, który udało się powołać do życia, który mimo przeciwności losu i ogromnych trudności udało się przy tym życiu utrzymać.

To jest realizacja wizji Kanta, prawda? Idei wiecznego pokoju. To jest moment kiedy mamy instytucje międzynarodowe, mamy Unią Europejską czy mamy ONZ, który się w mniejszym czy większym stopniu sprawdza. W którym pilnujemy wzajemnie interesów wartości, praw i strzeżemy pokoju.

Oczywiście nie zapominajmy o tym, bo wiele osób o tym nie pamięta bądź nie wie, że to właśnie leżało u podstaw, że to było kamieniem węgielnym ojców założycieli. Pamiętajmy, że Wspólnota Węgla i Stali powstała po to, by kontrolować produkcję stali i wydobycie węgla co w naturalny sposób było dla Europy wyznacznikiem tego, czy dane państwo się zbroi i tym samym szykuje do wojny. Jeśli daje się kontrolować tą produkcję i to wydobycie, to oznacza, że jesteśmy we wzajemnym szachu. Ten piękny plan, który był krok po kroku realizowany, doprowadził do tego, że Europejczycy tak naprawdę się polubili, że uznali, że lepiej prowadzić ze sobą interesy niż wojny, że lepiej podróżować niż się izolować, że nasza Europa jest najwspanialszym miejscem na świecie do życia. Że możemy z tego korzystać bez okładania się po głowie pałką. To jest cały benefit Unii Europejskiej. Myślę, że duża część młodego pokolenia tego nie rozumie. Ma nastawienie bardziej roszczeniowe, że Unia Europejska jest takim bankomatem i my mamy do niego złotą kartę. My nadal tę kartę mamy, ale podejście np. obecnej władzy jest takie, że mając złotą kartę możemy z tego wspólnego bankomatu wyciągać ile chcemy, ale nie musimy już przestrzegać regulaminu karty.

Myślę, że to złudzenie, iż nie musimy przestrzegać regulaminu tej złotej karty, podprowadza nas pod kolejny problem, a mianowicie pod kwestię kłamstwa politycznego. Bo jak słuchamy polityków, gdy słuchamy przede wszystkim tak zwanego obozu rządzącego, to przypomina mi się co Józef Tischner pisał w Polskim młynie. Że polityk kłamie „jak najęty” to jedno, że owe kłamstwa służą mu często za manifestację jego „przywiązania do prawdy” to drugie, polityczny monopol na prawdę to… rzecz kolejna. Ale najistotniejszy jest opis, gdzie kłamstwo polityczne to „gmach na glinianych nogach (…), budowla pełna zakamarków, z rozległymi korytarzami, schodami i drabinkami, otoczona z zewnątrz dzikimi zagajnikami i wypielęgnowanymi alejkami”. Tylko nikt nie zauważa że on się sypie, a jest tylko pomaziany jakąś tanią farbą. Politycy zaś – co obserwujemy dziś nie bez przerażenia – potrafią się po tym domu poruszać, ale także mają specyficzny „talent” dodawania do tego gmachu kolejnych cegiełek. A później pokazują społeczeństwu, że to kłamstwo, ten „dom” jest naprawdę piękny i mu służy. Pytanie, czy nie mamy teraz takiego gmachu i… jakiego buldożera potrzebujemy aby go rozwalić?

Ale to jest piękne, że profesor Tischner potrafił aksjologię opowiadać w taki prosty sposób. I obrazowy. Cieszę się, że teraz w przestrzeni publicznej pojawiają się nawiązania do Tischnera. Wracając do tematu kłamstwa… Ten gmach jest potężny, oparty na bardzo silnych filarach.

A wielu powtarza, że podstawowym filarem, że jego fundamentem jest prawda.

To jest bardzo ciekawe. Spójrz – nastąpiło przestawienie kodu językowego, to też jest jeden z elementów kreowania kłamstwa i manipulacji. Zwróć uwagę, jak mówi dzisiejszy obóz rządzący, czy jak mówił niszcząc Trybunał Konstytucyjny kilka lat temu. Nazywał to demokratyzacją Trybunału Konstytucyjnego, co tak naprawdę oznaczało jego podporządkowanie, ubezwłasnowolnienie i systemowe zniszczenie. Jeśli mówi się o pluralizacji mediów, to oznacza to absolutne podporządkowanie ich jednej myśli politycznej, jakiejś prawomyślności tego strumienia. 

Moglibyśmy tak wymieniać długo. Kiedy mowa jest o niezależności sądownictwa i niezawisłości sędziowskiej, to mówi się tak naprawdę o zniewoleniu tego sądownictwa, rozmontowaniu jego niezależności i bezstronności. Mamy do czynienia z kłamstwem permanentnym, które powtarzane jest każdego dnia… Właściwie stało się, jakby to powiedzieć, chronicznym obrazem przekazu obozu politycznego, który rządzi krajem od 5 lat. Nie ma dnia bez kłamstwa, każda niemal narracja opiera się na kłamstwie lub manipulacji i stało się to już normą. Co więcej, kiedy to kłamstwo wychodzi na jaw, kiedy jest w jakiś sposób ujawniane przez jeszcze wolne media, to nie robi to żadnego wrażenia na dzisiejszym społeczeństwie. W ślad za tym nie idą żadne konsekwencje. Nikt nie ponosi odpowiedzialności. Żadne sankcje nie następują. Polityk może kłamać, świetnie się z tym czuje i nawet jeżeli to kłamstwo jest zdemaskowane, to on nadal czuje się świetnie, bo nie spotyka go jak niegdyś infamia. 

Tak… Polityk „nie detronizuje prawdy jako wartości moralnej i nie stawia w jej miejscu kłamstwa, lecz «kłamiąc jak najęty» stara się wciąż potwierdzać swe przywiązania do prawdy”. Znów Tischner. Rok 1989. Straszne jak bardzo to aktualne… I jak ciężko myśleć o momencie przełamania tego „monopolu na medialną prawdę”. Bo… coś musi być dalej.

Jesteśmy w sytuacji, w której niesamowicie ciężko będzie to odbudować. Dlatego wcześniej mówiłem o tym, że przed nową władzą, która kiedyś nadejdzie – miejmy nadzieję, że szybciej niż później – będzie nie tylko zadanie administrowania państwem, ale jak powiedziałem, całkowita przebudowa, przewartościowanie państwa, odbudowa zaufania do państwa jako instytucji, do prawa i praworządności. Odbudowa zaufania do polityki.

A jednocześnie nie utracenie tego zaufania, które zostało w społeczeństwie, bo jednak ileś procent tego społeczeństwa ufa powiedzmy dzisiejszej władzy jako władzy i uważa, że jest to właściwy kształt państwa. Czy da się nie stracić ich zaufania do państwa jako takiego, do samej instytucji. Czy da się uzyskać od nich, może nie carte blanche, ale chociaż odrobinę kredytu zaufania?

Zwróć uwagę, że teraz ogromna część społeczeństwa straciła zaufanie do takiej czy innej władzy. Czyli dzisiaj, szczególnie po tej stronie tzw. demokratycznej, tej która szanuje pewne zachodnioeuropejskiej wartości, słowo „polityk” jest bardzo źle konotowane. W momencie kiedy ktoś pojawia się w przestrzeni publicznej i deklaruje, że nie jest politykiem, że nie jest związany z żadną partią, to jest znacznie lepiej odbierany. Tego nie było jak sięgam pamięcią wstecz – zaledwie 5 lat, tego nie było. Nie było takiej negatywnych asocjacji polityki.

Przynajmniej nie aż takiej. Były też „gwiazdy jednego sezonu”, Paweł Kukiz czy Janusz Palikot, do pewnego stopnia nawet – kojarzony z wiedzą ekspercką – Ryszard Petru. Zaufanie zyskiwali szybko, ale pryskało ono niczym bańka mydlana. Nie byli to politycy sensu strice.

Tak, ale jednak powtórzę, że 5 lat temu polityk, samo słowo „polityk”, nie było jakimś wielkim naznaczeniem, obelgą. W tej chwili polityka została bardzo źle nacechowana przez to wszystko, co się teraz dzieje, ze strony obozu rządzącego, ale także przez pewną indolencję opozycji, która nie była w stanie się temu przeciwstawić. Nie była w stanie zbudować żadnego instrumentarium, żadnego skutecznego remedium, które powinno być użyte, aby ten marsz w kierunku autorytaryzmu skutecznie zatrzymać. Natomiast ogromną rolę w powstrzymywaniu marszu w kierunku dyktatury odegrało właśnie społeczeństwo obywatelskie. Jestem przekonany, że w przyszłości, kiedy przyjdzie Polskę odbudowywać z tych ruin, kiedy ten gmach, o którym powiedziałaś, w końcu się zawali, a zawali się z pewnością także pod ciężarem tego kłamstwa… Myślę, że wtedy ogromną rolę w odbudowywaniu Polski, mam nadzieję, odegrają aktywni i zaangażowani obywatele. Mam nadzieję, że w polityce to będzie trochę powrót, a przynajmniej nawiązanie do sytuacji z ‘89 roku, kiedy polityka przejmowana była przez obóz solidarnościowy i nie była naznaczona takim profesjonalizmem, ukształtowanym od lat sposobem działania. A z kolei była naznaczona ogromną spontanicznością i świeżą energią, co było jej niezwykle pozytywną cechą, była nacechowana wiedzą ekspercką, niebywałą erudycją, inteligencją, empatią, umiejętnością dyskusji i poszanowaniem przeciwnika.

Oboje pamiętamy pierwsze gabinety i znaczące postacie życia publicznego, później politycznego, które je kształtowały. 

Pamiętamy pierwsze obrady Sejmu na początku lat 90., jak potrafiono się do siebie wspaniale zwracać, jakie debaty potrafiono toczyć, jacy ludzie przemawiali na trybunie sejmowej. Dla ówczesnego pokolenia to byli nauczyciele, wzorce, autorytety, idole. To byli wspaniali artyści, choćby twórcy kultury. Przecież na trybunie sejmowej stawali Andrzej Wajda, Jerzy Waldorf, Andrzej Łapicki, z drugiej strony fantastyczni myśliciele, dyplomaci, dziennikarze, profesorowie. Bronisław Geremek, Krzysztof Skubiszewski, Adam Michnik…

Można powiedzieć… rządy mędrców, spełniony sen Platona. Przynajmniej w skali mikro. Życzylibyśmy sobie choć odrobiny ówczesnej mądrości, ówczesnej kultury.. 

Jak spojrzymy na dzisiejszy Sejm… Funkcjonowanie parlamentaryzmu zostało całkowicie zagubione, nie ma tam jakiegoś nadzwyczajnego, ponadprzeciętnego potencjału intelektualnego, nie ma kultury debaty, dobrych manier. Nie ma szacunku do opozycji, akceptacji odmiennego zdania. Pamiętajmy, że parlament to jest władza ustawodawcza, to jest odrębna władza, a u nas zupełnie zatraciła się odrębność władzy ustawodawczej. Nie ma prawdziwej deliberacji parlamentarnej w takim znaczeniu jak powinna ona wyglądać. Od wielu lat, jeszcze przed 2015 rokiem, nasza władza ustawodawcza i wykonawcza to było jedno, parlament był i jest tylko maszynką do głosowania, a nie areną dyskusji nad najlepszą ideą i pomysłem dla kraju. Nie był już od bardzo dawna prawdziwą, mądrą i autonomiczną kontrolą dla władzy wykonawczej, czy idzie w dobrym czy złym kierunku. Dopiero teraz zauważamy jak niezwykłą rolę może odgrywać Senat, kiedy mamy inną arytmetykę polityczną od tego, do czego się przyzwyczailiśmy w ciągu tych 30 lat. Ale ja bym bardzo chciał żeby parlament – popatrz na Wielką Brytanię, gdzie większość ma partia rządząca – potrafił się postawić rządowi niejednokrotnie słusznie, a niejednokrotnie niesłusznie, ale na tym polega dyskusja polityczna. I to jest ciekawe i twórcze. To jest też bezpiecznik funkcjonowania demokracji, tarcza dla nas – obywateli, przed szaleństwami władzy.

Już Monteskiusz, ojciec trójpodziału władzy, pouczał, że owe władze – ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza – muszą dialogować, debatować. Nie mogą skostnieć.

No właśnie. Więc ja bym sobie życzył tego, skoro mamy dwie władze zespolone, obecna władza, większość rządząca chciałaby teraz wchłonąć także tę trzecią, mieć jednolity aparat polityczny, który zarządza wszystkimi trzema władzami. Ale ja bym życzył sobie tego, aby w przyszłości, kiedy przyjdzie czas odbudowywania tego pięknego kraju z ruin, tego zagarniętego gmachu, jak to trafnie metaforycznie ujęłaś, chciałbym żebyśmy się wówczas skupili na wykrystalizowaniu trzech władz, które rzeczywiście powinny być od siebie naprawdę oddzielone, powinny się nawzajem kontrolować, powinny toczyć ze sobą piękną i mądrą dyskusję dla dobra obywateli.


Dobrze, załóżmy, że dochodzimy do sytuacji kiedy ten gmach się wali, mamy władzę która nie budzi naszych wątpliwości, nie budzi też proceduralnych czy prawnych obaw.. Obawiam się tego, co naszemu społeczeństwu nie jest obce, czyli opowieści o resentymencie i potrzeby odwetu. To tkwi w Polakach. Takie: „Daliście nam popalić, no to my wam teraz pokażemy”. „Duch odwetu oślepia”. Nie mówię o rozliczeniu, czyli postawieniu tych, których by należało, przed trybunałem. Ale rozliczeniu, pokazaniu także społeczeństwu tego w jaki sposób to działało, może zdemaskowania pewnych mechanizmów, które były w państwie, które działały źle. Mamy rozliczenie w granicach prawa, jasne. A z drugiej strony mamy ludzi, którzy tej władzy – być może naiwnie, być może z wyrachowania – zaufali czy służyli. Oni mogą się bać właśnie odwetu, który przyjąć może różne formy. Nie rozliczenia, ale odbierania przywilejów czy w końcu ostracyzmu.  

Odwet i rozliczenie ma bardzo różne oblicza. Ja chciałbym tego, aby w momencie kiedy skończą się rządy Prawa i Sprawiedliwości, ci którzy zawinili niszczenia, ci którzy podburzali do niszczenia oraz ci, co kierowali i doprowadzili faktycznie do zniszczenia ustroju, państwa, Konstytucji i podstaw demokracji, ci którzy popełnili przestępstwa karne, byli po prostu zgodnie z prawem potraktowani przez prokuraturę i sądy. Przez niezależną prokuraturę i niezależne sądy. Przy okazji to jest jeden z pierwszych postulatów naprawy państwa, prokuratura musi zostać uwolniona od władzy wykonawczej, musi stać się niezależnym oskarżycielem publicznym, który będzie działał w interesie nas wszystkich w zakresie ochrony interesów zarówno państwa, jak i obywateli. Ta prokuratura ma spojrzeć na to, co się wydarzyło i wyselekcjonować te osoby, które popełniły przestępstwa w związku ze sprawowaniem władzy lub przy okazji, a niewątpliwie jest takich osób wiele. One powinny zostać postawione przed sądami karnymi, niezawisłymi, nienastawionymi w żaden sposób na odwet, ale wyłącznie skupionymi na materiale dowodowym i prawie. Wszystkie te osoby powinny korzystać z niczym nieskrępowanego prawa do obrony swoich interesów, powinny być traktowane w tym zakresie wręcz modelowo w procesie karnym. Mamy też oczywiście Trybunał Stanu, który konstytucyjnie i ustrojowo jest trochę niedostatecznie skrojony i umocowany, aby móc skutecznie działać, ponieważ niestety wymaga kwalifikowanej większości w parlamencie samo postawienie kogoś przed Trybunałem Stanu. W Trybunale Stanu zasiadają osoby wybrane przez polityków, w większości przez rządzących. Doprowadzenie do sądzenia kogoś przed Trybunałem Stanu będzie znacznie trudniejsze, ale pamiętajmy, że Trybunał Stanu ma bardziej symboliczny charakter rozliczenia, a nie rzeczywisty, karny. Faktyczne rozliczenia odbędą się przez niezależną prokuraturą i przed niezależnymi sądami. To jest jedno, ale zgadzam się z tobą, że nie życzyłbym sobie tego, aby nastąpił odwet na społeczeństwie, szczególnie na tej części społeczeństwa, która wspierała obecną władzę, bo ona niejednokrotnie kompletnie nie jest winna tego, co ta władza wyprawia. Nie jest nawet świadoma pewnych mechanizmów i działań, ani też nie wspiera tych przeróżnych operacji przestępczych, wręcz mafijnych, z którymi mamy do czynienia w Polsce w ostatnich latach. To są ludzie, którzy ulegli pewnemu czarowi populistycznej narracji, którzy ulegli łatwości w uzyskiwaniu tych transferów socjalnych, którzy poczuli się upodmiotowieni przez tę władzę. Trzeba uczciwie powiedzieć, że przez wiele lat duża część społeczeństwa była zaniedbana przez elity rządzące. Ta obecna ekipa poczuła w odpowiednim momencie fantastyczne paliwo wyborcze i na nim pojechała…

To chyba pierwsza władza w Polsce, która nie będąc władzą liberalną, mówi o jednostce, a nie mówi o wspólnocie.

Prawda? To jest to upodmiotowienie ludzi, którzy byli w zapomnianym zaułku.

Mówi się o oczekiwaniu godności, o osobie…

To jest piękna retoryka, która towarzyszy każdej władzy autorytarnej. Teraz możemy się na chwilkę cofnąć do manipulacji i kłamstwa. To jest ta manipulacja i kłamstwo, tak naprawdę powkładane wprost do kieszeni, upchane w tych transferach socjalnych z naszych wspólnych pieniędzy, w tych wyścigach w kolejnych kosmicznych obietnicach. To oczywiście jest też wielka manipulacja i kłamstwo w samym przekazie, że państwo coś daje. Bo to nie państwo coś daje, tylko rozdaje się ze wspólnej kupki, na którą się wszyscy składamy. No oczywiście wiadomo, że to są nasze wspólne pieniądze, które – co ważne – są w największej części transferowane tylko do pewnej części uprzywilejowanych, do swoich. Reszcie daje się tak naprawdę malutki, choć niekiedy satysfakcjonujący i wystarczający ochłap, a uprzywilejowana grupa, związana z rządzącym aparatem politycznym, dostaje ogromne fundusze.

A społeczeństwo jak dostaje, to przestaje patrzeć na ręce.

Tak, dlatego powiem jeszcze raz, że byłoby to bardzo negatywne zjawisko, gdyby nastąpił odwet na tej części tzw. suwerena, która wspierała obecnie rządzących. Jak powiedziałem, oni są często nieświadomi tego co robią, nie są świadomi niszczenia państwa, systemu, pewnych mechanizmów, które kształtowane były 30 lat, pewnej nieodwracalności tego co się dzieje, niszczenia naszej pozycji międzynarodowej etc. Bo na ich małym podwórku to się wydaje, że nie ma większego znaczenia, albo w ogóle nie jest to istotne, jaką mamy pozycję Unii Europejskiej czy na świecie. Czy też jak funkcjonuje Trybunał Konstytucyjny lub Sąd Najwyższy. Bo wydaje się im, że są to całkowicie abstrakcyjne światy i zagadnienia.

Ewentualnie jest część społeczeństwa, której wydaje się, że w końcu to wszystko jakoś działa. Bodajże Ralph Waldo Emerson mówił, że głupie prawodawstwo jest jak sznur ukręcony z piasku, że ten piasek znika w momencie ukręcenia. I to trochę tak jest, że wszystko to pozostaje kruche, a jednocześnie wiążące, a pokrętne drogi dojścia do politycznych celów maskowane są słowami o prawdzie i godności. Prawdziwe drogi czy motywy bywają nieważne. Dla pewnej części społeczeństwa liczy się tylko efekt, który widzą w swojej kieszeni.

Tak, dlatego że zagadnienia funkcjonowania ustrojowego państwa są tak trudne i skomplikowane oraz abstrakcyjne w percepcji, że naprawdę niewielkiej części społeczeństwa dane jest rozumieć te mechanizmy zależności i konsekwencji, które niestety wiążą się z demontażem państwa prawa. Ja nawet mam wrażenie, że niektórzy politycy z obozu rządzącego, może nawet większość z nich, nie rozumie kompletnie tych mechanizmów. Czasami słuchając pana prezydenta Dudy, mam również takie wrażenie, że sam bez reszty nie rozumie skali dokonywanej przez siebie destrukcji, nie rozumie jak przyczynia się swoją osobą i swoim działaniem, swoją inspiracją, swoim podpisywaniem ustaw… do niszczenia, państwa, mówiąc że tak trzeba, że tak jest dobrze, że przyszedł czas na zmianę. Na zmianę jest zawsze czas, tylko że musi się ona mieścić w cywilizacyjnych ramach ustrojowych i kulturowych. Nigdy nie można wchodzić do sklepu z porcelaną z kijem bejsbolowym, bo to się zawsze źle skończy.

Dlaczego przegrywamy demokrację liberalną? :)

PiS wygrywa kolejne wybory i  niezmiennie prowadzi w sondażach, chociaż ma nonszalancki stosunek do prawa, stopniowo wyprowadza Polskę z Unii Europejskiej, ogranicza wszystko, co jest od tej partii niezależne i konfliktuje społeczeństwo. Wydawałoby się, że działania PiS-owskiej władzy powinny być znakomitym paliwem dla partii opozycyjnych. Tymczasem nie są. Warto więc zastanowić się nad przyczynami tego stanu rzeczy i ocenić możliwości jego zmiany.

Można wyróżnić trzy główne przyczyny słabości opozycji demokratycznej w Polsce. Są to: brak zaufania społecznego do partii sprawujących wcześniej władzę, brak jednolitej narracji demokratyczno-liberalnej oraz niemożność zjednoczenia się opozycji.

  1. Brak zaufania społecznego

Początki zmiany ustrojowej przebiegały pod hasłem integracji z cywilizacją zachodnią. Przejście od komunistycznego autorytaryzmu, zwanego realnym socjalizmem, do demokracji liberalnej wydawało się czymś oczywistym i niekwestionowanym. Podobnie, jak przejście od systemu nakazowo-rozdzielczego w gospodarce do gospodarki rynkowej. Niestety, nie wykorzystano przy tym potencjału społecznego, który ujawnił się w czasach pierwszej „Solidarności”. Nie tylko go nie wykorzystano, ale wręcz o nim zapomniano, uważając, że w nowych warunkach ustrojowych należy w pełni zaufać mechanizmom rynkowym i wspierać przede wszystkim indywidualne inicjatywy ludzi przedsiębiorczych. Ludziom masowo zwalnianym z upadających przedsiębiorstw oferowano zasiłki i zupy Kuronia, ale nie przedstawiano żadnych alternatywnych form zatrudnienia. Podobnie postąpiono z pracownikami PGR-ów, którzy z chwilą likwidacji tych gospodarstw znaleźli się w społecznej i gospodarczej próżni. „Radźcie sobie sami” – tyle pozostało z dawnej dumnej i szlachetnej solidarności. Tak więc pojawiły się ofiary transformacji – ludzie, którym w czasach komuny żyło się lepiej. Wśród nich nierzadko ludzie zasłużeni w walce z komuną, jak robotnicy z wielkich zakładów przemysłowych, które teraz padały jeden po drugim. Do tego wszystkiego państwo słabo sobie radziło z przestępczością zorganizowaną, z korupcją, z wykrywaniem rozmaitych afer i przekrętów. Wielu ludzi, z trudem zarabiających na swoje utrzymanie, mogło jednocześnie obserwować jak szybko rosną fortuny beneficjentów zmian, niekoniecznie tylko tych najbardziej zdolnych i pracowitych. Czarę goryczy przelała afera Rywina, w wyniku której prawica zaczęła zyskiwać przewagę, jako siła sprzeciwiająca się zachodniej wizji rozwoju.

Nic więc dziwnego, że w tych warunkach tworzył się potencjalny elektorat partii antysystemowej. Tym bardziej, że poprawa następowała powoli i wciąż wielu ludzi skazanych było na zasiłki i pracę na umowach śmieciowych. PiS doszedł do władzy w okresie największego ożywienia gospodarczego, przy braku bezrobocia i inflacji. I oczywiście natychmiast to wykorzystał, stosując obfite transfery socjalne, zwłaszcza w okresach przedwyborczych. Ludzie czujący się pokrzywdzonymi w wyniku transformacji ustrojowej, mogli się wreszcie poczuć usatysfakcjonowani. Dlatego łatwo było im uwierzyć w zapewnienia polityków PiS-u, że wszelkie niedogodności i braki, jakich wciąż doświadczają, są w całości zawinione przez poprzednie rządy, a zwłaszcza rząd PO-PSL.

  1. Brak jednolitej narracji

Głęboka zmiana ustrojowa zapoczątkowana w 1989 r. wymaga odpowiedniego wsparcia kulturowego i intelektualnego u większości obywateli, aby jej oczekiwane skutki mogły realnie zaistnieć w przestrzeni społecznej. W końcu lat 80. większość Polaków niewątpliwie tęskniła za tzw. wolnym światem, reprezentowanym przez kraje demokracji liberalnej, za wolnością słowa, swobodą zrzeszania się i zgromadzeń; za normalnością życia, wolną od natrętnej indoktrynacji i propagandy. Ta tęsknota nie oznaczała jednak równoczesnego przyswojenia wzorów kulturowych charakterystycznych dla obywateli „wolnego świata”, ani posiadania wiedzy na temat szczegółowych praktyk i zasad funkcjonowania demokracji liberalnej jako systemu politycznego. Stare, mocno utrwalone wzory myślenia i zachowania funkcjonowały zatem nadal, zderzając się z wymaganiami nowego porządku społecznego i politycznego. Wysuwanie na plan pierwszy praw człowieka jako jednostki, kłóciło się z wpajanym od lat przekonaniem o potrzebie służby państwu i narodowi. O wolności mówiło się u nas najczęściej w kontekście suwerenności państwa, tak bardzo ograniczonej w czasach komuny, a nie o wolności osobistej, którą mylnie traktowano jako zależną od tej pierwszej. Pluralizm w życiu społecznym ograniczał się do tolerancji dla nietypowych stylów życia, związanych z wyborami światopoglądowymi czy orientacją seksualną, pod warunkiem wszakże, że nie są one publicznie demonstrowane. Przywiązanie do kultury patriarchalnej nie pozwalało na więcej. Tymczasem w kulturze zachodniej pluralizm społeczny oznacza równość praw dla różnych środowisk i grup społecznych, łącznie z prawem do otwartego manifestowania swoich przekonań i obyczajów.

Żyjąc w kraju, który formalnie jest państwem o ustroju demokracji liberalnej, większość obywateli nie rozumie istoty tego ustroju; nie wie, co oznacza trójpodział władzy i do czego jest on potrzebny, jakie są najważniejsze instytucje demokracji i jakie spełniają funkcje, czym jest społeczeństwo obywatelskie i dlaczego jest ono w tym ustroju niezbędne, w czym się wyraża praworządność. Dla wielu ludzi są to zagadnienia abstrakcyjne i zupełnie nie związane z ich codziennym życiem, które od życia w komunie różni się tylko bogactwem rynku i lękiem przed bezrobociem. Poza tym, tak wtedy, tak i teraz jest jakaś władza, która o wszystkim decyduje i robi co chce. Trudno więc dostrzec im różnicę, jeśli chodzi o ich własny wpływ na bieg spraw, nie tylko w kraju, ale choćby w swoim najbliższym otoczeniu. W tych warunkach trudno mówić o rozwiniętych formach społecznej samorządności i kontroli władzy, co jest istotą demokracji.

Za ten kulturowy chaos i polityczny analfabetyzm odpowiedzialność ponoszą wszystkie kolejne rządy po 1989 roku, deklarujące przywiązanie do demokratycznych wartości. Nie starano się bowiem tych wartości upowszechniać w szerokich kręgach społecznych, ani uczynić je ważnym przedmiotem nauczania w szkolnych programach. Być może to zaniechanie wynikało z niechęci do ideologicznej indoktrynacji, tak bardzo rozpowszechnionej i wyśmiewanej w czasach komuny. Być może uważano, że sama praktyka funkcjonowania demokratycznego państwa będzie niejako wymuszać wzory myślenia i zachowania podobne do tych, które funkcjonują na Zachodzie, bez potrzeby odgórnie inspirowanych działań edukacyjnych i wychowawczych.

Być może tak by było z biegiem czasu, gdyby nie zamieszanie ideologiczne po upadku komunizmu. Nie wszystkie środowiska polityczne w Polsce były bowiem zwolennikami radykalnej zmiany kulturowej. Zupełnie inną wizją Polski po upadku komunizmu kierowali się przedstawiciele ugrupowań konserwatywnych i narodowych, którzy akceptując gospodarkę rynkową, jednocześnie sprzeciwiali się liberalnym zmianom obyczajowym. Postulowali oni wzmocnienie patriarchatu, ograniczenie praw mniejszości i oparcie życia społecznego na etyce katolickiej. W tych środowiskach prawa człowieka podporządkowano enigmatycznym interesom narodu, co pozwalało na ostrą krytykę i sprzeciw wobec Europejskiej Karty Praw Podstawowych, projektów ustaw równościowych i przeciwko przemocy w rodzinie czy liberalizacji prawa do aborcji. Rygoryzm obyczajowy i skłonność do silnej, scentralizowanej władzy państwowej wykluczały w tych środowiskach poparcie dla demokracji liberalnej. Tendencje te spotkały się z silnym poparciem Kościoła katolickiego, obawiającego się, że krzewienie wzorów kultury zachodniej przyspieszy proces sekularyzacji społeczeństwa polskiego.

Sprzeciw wobec zmian kulturowych, warunkujących rozwój cywilizacyjny kraju, nasilił się zwłaszcza po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Okazało się bowiem, że korzyści związane z pozycją Polski w Unii wymagają akceptacji i zrozumienia podstawowych wartości europejskich. Aby tak było, adaptacja kulturowa społeczeństwa jest niezbędnym warunkiem pełnoprawnego uczestnictwa Polski we wspólnocie europejskiej. Silny opór Kościoła i środowisk narodowych i konserwatywnych przeciwko tej adaptacji zyskał poparcie większości Polaków, zwłaszcza tych żyjących w oddaleniu od większych centrów nauki i kultury, a tym samym bardziej poddanych wpływom środowisk przeciwnych demokracji w stylu zachodnim. Ludzi obawiających się zmian i przywykłych do tradycyjnych wzorów myślenia i zachowania łatwo było przekonać, że inwazja kultury „zgniłego” Zachodu jest zagrożeniem dla polskości, dla naszej wiary i moralności. Dlatego opór przeciwko tej inwazji, wyrażający się w haśle „wstawania z kolan”, uznano za patriotyczny wyraz narodowej godności. Jakże to wielkie i szlachetne w porównaniu z narracją odwołującą się do godności człowieka, bez względu na jego narodowość.

Opozycja demokratyczna nie jest w stanie stworzyć jednolitej narracji w obronie demokracji liberalnej, bo w sprawach ideologicznych i obyczajowych jest niespójna. Ta niespójność jest wynikiem zróżnicowanej zależności poszczególnych partii od Kościoła i od zróżnicowanego stopnia konserwatyzmu ich elektoratów. Wszyscy w tej opozycji mówią o potrzebie równości, wolności i tolerancji, ale co innego te wartości znaczą dla progresywnej lewicy, co innego dla umiarkowanej Koalicji Obywatelskiej i co innego dla tradycjonalistycznego PSL-u.

  1. Niemożność zjednoczenia się opozycji

Przy całym swoim sprzeciwie wobec destrukcyjnych dla demokracji poczynań PiS-u, partie opozycyjne i ich liderzy wciąż zdają się nie dostrzegać w nich skali zagrożenia dla losów kraju. Tu już nie chodzi o samą zmianę ustroju demokratycznego na półdyktaturę, ale o długofalowe konsekwencje cywilizacyjne. Rezygnacja z dziejowej szansy, jaką daje uczestnictwo w Unii Europejskiej, skazuje nasz kraj na wegetację w relacjach międzynarodowych i coraz większe opóźnienie cywilizacyjne. Wcześniej czy później oznaczać to będzie znalezienie się w orbicie wpływów Rosji. Liczenie na to, że znajdować się będziemy pod kuratelą Stanów Zjednoczonych jest wyjątkowo naiwne. Jakąkolwiek wspólnotę interesów polskich i amerykańskich można sobie wyobrazić tylko wtedy, gdy Polska będzie częścią zjednoczonej Europy. Gdyby liderzy partii opozycyjnych byli w pełni świadomi tych konsekwencji i czuli się rzeczywiście odpowiedzialni za cywilizacyjny rozwój Polski, mieliby jeden wspólny cel, jakim jest odsunięcie PiS-u od władzy. Potrafiliby przeciwstawić się tezie podsuwanej przez pisowską propagandę, iż samo odsunięcie tej partii od władzy jest celem niewystarczającym dla pozyskania szerokiego poparcia. Byłoby to słuszne, gdyby walka polityczna była prowadzona według reguł demokratycznych. Tymczasem PiS bezczelnie łamie wszelkie reguły, na co opozycja reaguje bezradnością, bo jej oburzenie i protesty nie mają znaczenia dopóki PiS ma poparcie swojego żelaznego elektoratu. Nie potrzeba zatem szczególnej lotności umysłu, aby się zorientować, że jedyną możliwością pokonania PiS-u w demokratycznych wyborach (dopóki one są) jest zjednoczenie całej opozycji demokratycznej. Utworzenie z partii opozycyjnych trzech bloków wyborczych okazało się bowiem niewystarczające.

Niestety, słabością opozycji demokratycznej jest partykularyzm partyjny, który sprawia, że interes partii stawiany jest wyżej od interesu kraju. Działacze partyjni zajęci są przede wszystkim zdobywaniem i rozdziałem intratnych stanowisk w aparacie państwa i państwowych korporacji. Wszak utarło się, że w ten sposób zdobywa się lojalność i poparcie wpływowych osób, a nie przez dochowanie wierności określonym wartościom. Ten sposób myślenia otworzył drogę do politycznej korupcji, którą dzisiaj uważa się za zjawisko niemal naturalne. Dlatego nie tyle ważne staje się zwycięstwo w wyborach, tylko ile korzyści uda się osiągnąć startując w nich. I to właśnie jest głównym przedmiotem negocjacji przy próbach tworzenia koalicji wyborczych. Partykularyzm partyjny sprawia, że opozycja nie była w stanie wystawić wspólnego kandydata w wyborach prezydenckich. Pogodzono się widać ze zwycięstwem Andrzeja Dudy, a szczytem marzeń stało się uzyskanie przywództwa w opozycji. Machanie partyjnymi szabelkami i bojowe okrzyki to za mało, żeby odsunąć PiS od władzy. Do tego potrzebny jest jeden silny kandydat całej opozycji.

To, co jest przyczyną podziału opozycji demokratycznej, zarówno jeśli chodzi o partie, jak i ich elektoraty, to ahistoryzm, przywiązanie do dawnych podziałów i konfliktów. Stąd niemożność zaakceptowania we własnych szeregach byłych komunistów lub byłych nacjonalistów. Niedostrzeganie kontekstu historycznego lub prawa człowieka do ewolucji swoich poglądów bynajmniej nie świadczy o wyższości moralnej, ale o bezmyślnym zacietrzewieniu. Jeśli do tych resentymentów dodać liczne animozje osobiste, to trudno się dziwić żałosnemu stanowi opozycji. Wyraźnie daje też o sobie znać negatywna selekcja do zawodu polityka. Od lat nie ma w Polsce nikogo, może poza Donaldem Tuskiem, kto choć trochę zbliżałby się do formatu osobowościowego tak wybitnych postaci, jak Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jan Nowak-Jeziorański czy Władysław Bartoszewski.

W tej sytuacji demokrację liberalną w Polsce uratować może tylko spadek zaufania społecznego do PiS-u, czego ta partia obawia się w związku z nadchodzącym kryzysem gospodarczym. Nie znaczy to jednak wcale, że wzrośnie dzięki temu zaufanie do którejś z partii opozycyjnych. Konieczne jest bowiem pojawienie się na scenie politycznej nowego ugrupowania, które wychodząc naprzeciw oczekiwaniom i lękom większości Polaków będzie w stanie zjednoczyć rozproszony elektorat demokratycznej opozycji.

Mamy stawiać niewygodne pytania – z Basilem Kerskim, dyrektorem ECS w Gdańsku, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: W pierwszej kolejności chciałbym zapytać o toczącą się od początku roku dyskusję polityczną wokół ECS. Ministrowie rządu mówią, że w ich ocenie Centrum nie prezentuje pełnego obrazu dziejów pierwszej Solidarności. Jak pan odczytuje tą krytykę? Czy kryje się za tym wyłącznie polityka, czy może jednak coś merytorycznego? Czego w narracji ECS-u jest być może za mało, a czego za dużo?

Basil Kerski: To pytania na cały wywiad! Zacznę od tego, że debaty po 2015 roku wokół ECS, ale i Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku stały się testem dla jakości debat publicznych, niezależności mediów i publicystów oraz wiarygodności polityków. Powstało wiele pomówień i negatywnych mitów na temat obydwu gdańskich instytucji, które nic nie mają z rzeczywistością do czynienia, tylko służą krótkowzrocznej walce partyjno-politycznej. Czytałem, że Muzeum Wojny przedstawia antypolską perspektywę, że brakuje ważnych wątków losów wojennych Polaków i że powstało pod wpływem niemieckiej polityki historycznej. ECS zaś na wystawie wyciął podobno z historii ważnych bohaterów Solidarności i prowadzi jednostronną działalność partyjno-polityczną. Pozytywnym efektem tej propagandy jest bardzo duże zainteresowanie obywateli instytucjami kultury, które stają w centrum sporu politycznego. Ludzie chcą sami sobie wyrobić zdanie. I to służy polskiej kulturze i wzmacnia postawy obywatelskie.

Aby odpowiedzieć na negatywne mity na temat ECS czy Muzeum Wojny, warto przypomnieć genezę obydwu instytucji. Wielką ambicją założycieli tych instytucji było wspólne opowiedzenie XXI wiekowi kluczowych wątków wieku XX, historii, która zbudowała wartości ważne nie tylko dla Polski, ale i Europy. Obydwa zespoły podeszły do tych projektów bardzo odpowiedzialnie. I ECS, i MIIWŚ od początku dzieliły się swoimi koncepcjami publicznie, organizowały też wiele spotkań, debat na ich temat. Słowem, robiły dokładnie to, co każda odpowiedzialna instytucja publiczna, która chce dotrzeć do różnych generacji, różnych odbiorców i na podstawie tej metodologii buduje swoją narrację. Zarzuty, iż obydwie instytucje powstały na zamówienie pewnych sił politycznych, może i nawet zagranicznych, i że pracowały pod dyktandem jednej opcji politycznej to absurdalne fantazje.

My jako zespół ECS działaliśmy dwutorowo. Z jednej strony budowaliśmy od 2007 roku instytucję kultury (bo nie jesteśmy muzeum, a instytucją kultury), która realizowała swój program już przed otwarciem siedziby w 2014 roku. W ramach wielkiego laboratorium formatów poszukiwaliśmy odbiorców dla naszego programu na terenie całej Polski i Europy. Także w samym Gdańsku,  nie tylko wśród elit czy w centrum miasta, ale w dzielnicach peryferyjnych, gdzie żywa jest pamięć Solidarności, ale mieszkańców wykluczano dotąd z procesu budowania miejskich instytucji kultury. Równolegle powstawała wystawa stała, część muzealna, narracja historyczna. Budując wystawę prowadziliśmy szerokie konsultacje. Pierwszy dyrektor ECS, o. Maciej Zięba, rozesłał nawet ankiety do polskich elit politycznych wszystkich ugrupowań posolidarnościowych z pytaniami o kształt wystawy. Mało kto odpowiedział. Ja zaś zleciłem wywiady z protagonistami życia publicznego na temat oczekiwań wobec naszej instytucji. Odpowiedzi świadczyły o bezradności i braku wiary w sukces przedsięwzięcia, ponieważ projekt ECS był innowacyjny: połączenie muzeum Solidarności z instytucją kultury wspierającą współczesny rozwój obywatelski. Traktowano to jako niepoważne marzenia ekscentrycznego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Niestety, nie było u nas dotychczas zwyczaju poważnego traktowania takich inicjatyw konsultacji przy budowaniu instytucji kultury. Podobnie przecież dyrektor MIIWŚ Paweł Machcewicz publikował swoje dokumenty programowe, a nikt wówczas poważnie się do nich odniósł. A zespół muzeum robił wszystko, żeby otworzyć spór o najlepsze pomysły. Nikt się sprawą nie interesował aż do wybuchu wielkiego konfliktu, kiedy to politycy obozu rządzącego coś „palnęli”.

Powracając do naszej wystawy: w gremiach decyzyjnych ECS-u intensywnie dyskutowano jej główne założenia. Co więcej, na koniec procesu budowania jej wizji zaprosiłem przedstawicieli trzech bardzo różnych perspektyw, aby ocenili ostatecznie jej kształt: prof. Wojciecha Polaka, który reprezentuje tradycję Porozumienia Centrum, prof. Aleksandra Halla, którego wybrałem jako świadka Sierpnia i protagonistę 1989 roku, ale też jako kogoś, kto dzisiaj jest poza polityką, a cieszy się autorytetem, i prof. Andrzeja Friszke. Ich dialog z nami miały raczej charakter metodologiczny, a nie polityczny: o naturę wystawy, jak pewne rzeczy zręczniej pokazać. W ciągu lat udało się stworzyć konsensus narracyjny, który okazał się być atrakcyjny dla odbiorców różnych nacji i generacji.

Gdy otworzyliśmy wystawę stałą 30 sierpnia 2014 roku, żaden poważny historyk w Polsce czy za granicą nie zakwestionował jej narracji. Momentem przełomu stało się przejęcie w Polsce władzy przez Prawo i Sprawiedliwość jesienią 2015 roku. Rozpoczęło się krytykowanie i recenzowanie obu gdańskich instytucji bez związku z faktami. Profesorowi Machcewiczowi i jego zespołowi zarzucono, że ich muzeum przekazuje niepolską narrację i to pomimo że goście z zagranicy jednoznacznie podkreślają uwypuklenie tych wątków środkowoeuropejskich, które w globalnej debacie były dotąd słabiej obecne.

W naszym wypadku, o dziwo, nie pojawiły się zastrzeżenia merytoryczne. Nawet dało się słyszeć zaskoczenie zachowaniem proporcji przekazu, szczególnie przy wątku Sierpnia 1980 roku, że mimo pokazania szczególnej roli Lecha Wałęsy wystawa pozwala odczuć, iż Sierpień był wydarzeniem masowym, w którym uczestniczyło wiele niezwykłych indywidualności. Naszych krytyków zaskoczyła obecność przeciwników Wałęsy, dla mnie zawsze oczywista. Chwalono nas za spójność narracji. Udało się nam zatem zbudować opowieść, która łączy ludzi i budzi emocje.

Po 2015 PiS postawiło sobie za cel przejąć polityczną kontrolę nad kluczowymi instytucjami kultury w Polsce. To trudne w wypadku ECS-u, ponieważ jesteśmy współprowadzoną instytucją: budynek należy do miasta Gdańska, a Ministerstwo Kultury, choć jest naszym ważnym partnerem, nie ma bezpośredniego, samodzielnego wpływu na działanie instytucji jako takiej. Musi się liczyć z miastem i marszałkiem województwa pomorskiego. Po zwycięstwie PiS wyraziłem w rozmowie z premierem prof. Piotrem Glińskim gotowość do merytorycznej oceny naszej wystawy stałej. Powiedziałem mu, że jest już otwarta, a to był czas przed otwarciem Muzeum Wojny, i że każdy obywatel, świadek czy historyk może sobie na miejscu wyrobić o niej zdanie. Zaproponowałem ministrowi, że przyjmę każdego wysłanego przez niego eksperta strony rządowej.  Przyszedł tylko jeden. Jego recenzja, napisana po niezwykle drobiazgowej analizie każdego elementu wystawy, nie nadawała się do politycznego ataku.

Zaproponowaliśmy debatę w naszych gremiach, w radzie i kolegium historyczno-programowym. Ostry spór toczył się zwłaszcza wokół Lecha Wałęsy. Zamknęliśmy go w fundamentalny sposób pytaniem: Czy rzeczywiście ktoś poważny w Polsce uważa, że w Sierpniu 1980 roku lub w stanie wojennym Lech Wałęsa stał po niewłaściwej stronie? Jeden z naszych partnerów, więziony w NRD świadek czasu, przekazał mi z archiwów niemieckich protokół ze spotkania wiceszefa KGB, generała Kriuczkowa z szefem Stasi ministrem Mielke z 23 czerwca 1981 roku. Spotkanie odbyło się w Berlinie. Jednoznacznie KGB i Stasi określały w nim Wałęsę jako wroga numer 1 komunizmu, niebezpiecznego robotnika-katolika. Ten bardzo ciekawy dokument dowodzi także paniki uczestników rozmowy z powodu skutków rewolucji Solidarności. W wersji rosyjskiej jest niedostępny, ale z wersją niemiecką bez problemu można się zapoznać. Dlaczego takiego łatwo dostępnego dokumentu się nie czyta i nie ocenia? Dlaczego nie przytacza się w obronie Lecha Wałęsy? Czy on na to nie zasługuje?

Jesienią 2018 zaczął się w Polsce cykl kampanii wyborczych. Potwierdzoną wcześniej dotację ECS ministerstwo cofnęło po wyborach samorządowych w Gdańsku, co bezdyskusyjnie było policzkiem wymierzonym Pawłowi Adamowiczowi i gestem politycznym wobec Gdańska. Kierowana wobec nas krytyka zupełnie pomijała naszą od lat otwartą na nią postawę i brak jakichkolwiek merytorycznych uwag wobec nas.

Warto mieć świadomość, że powstające w ostatnich latach instytucje kulturalne i muzealne w Polsce są owocem niesłychanego profesjonalizmu. Standardem jest uwzględnianie w pracach nad nimi pluralizmu spojrzeń. Polityczna krytyka, która na nie spada, jest odległa od rzeczywistości, a zarzuty absurdalne. Niestety, niektóre media rzadko weryfikują je od strony faktów, powielają natomiast największe bzdury, żądając ich skomentowania. To nie jest profesjonalne dziennikarstwo, tylko otwieranie przestrzeni dla politycznych manipulacji.

Nagłe ucięcie dotacji było wielkim rozczarowaniem dla nas wszystkich w ECS-ie, dla pracowników i członków Rady. Do śmierci Pawła Adamowicza Rada ECS usiłowała nawiązać dialog za kulisami z ministerstwem, aby rozwiązać konflikt, a mimo tylu wzniosłych słów o patriotyzmie ministerstwo na pisma Rady, złożonej z niekwestionowanych bohaterów Sierpnia nie reagowało. Śmierć prezydenta, wbrew nadziei, nie przyniosła resetu. Nie pojawiła się propozycja przedyskutowania decyzji i zastanowienia, co dalej. Zamiast tego wylądowaliśmy w następnych kampaniach wyborczych.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na okoliczność, z którą jest niełatwo się pogodzić wszystkim naszym organizatorom. ECS powstał dla dwóch celów. Jeden to pamięć, wystawa, narracja historyczna. Ale ECS, i to było novum, od początku miało wspierać nowe inicjatywy społeczno-polityczne i jako instytucja obywatelska bronić pewnych wartości: integracji europejskiej, uniwersalnych praw człowieka i dziedzictwa sierpniowej Solidarności. Jego założyciele, a działo się to za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku, wśród nich Adamowicz, marszałek pomorski Jan Kozłowski oraz minister kultury Michał Ujazdowski, wychodzili bowiem z założenia, że demokracja – aby żyć – potrzebuje aktywnych, niewygodnych i krytycznych wobec władzy obywateli. ECS-owi zarzuca się, że stało się instytucją polityczną, że pojawiają się tutaj ludzie, którzy się ministrowi kultury nie podobają. Ale przecież to jest zapisane w statutach. Nie wpuszczamy tylko tych, którzy tak zasadniczych wartości, jak uniwersalne prawa człowieka nie uznają. Na przykład nie wejdzie tutaj człowiek, który nawołuje do przemocy, głosi poglądy rasistowskie, kseonofobiczne, antysemickie czy homofobiczne, czy też ludzie, którzy wypowiadają się niegodnie o politycznych przeciwnikach. Gdy w prowadzonej wspólnie z nami przez Solidarność Sali BHP pojawił się ONR, nie zgodziłem się na jego wejście do instytucji kultury publicznej. Komisja Krajowa się wówczas na nas obraziła, zawiesiła współpracę, ponieważ nie widzi problemu w obecności organizacji faszystowskiej w kolebce Solidarności. To jest poważny konflikt.

Interesującym punktem tego sporu jest chyba tylko ten, że jako instytucja publiczna jesteśmy instytucją polityczną w sensie arystotelesowskim, choć nie polityczno-partyjną. Stawiamy pytania o jakość społeczeństwa obywatelskiego, o rozwój demokracji… Czasami niewygodne, także dla prezydenta Gdańska. Ale Adamowicz nie miał z tym nigdy problemu, dopóki ludzie przekraczający nasze progi akceptowali ten sam zestaw podstawowych wartości. Każda szanująca się instytucja chce dotrzeć do jak największej liczby Polaków, więc wie, że nie może oddać się jednej perspektywie. Dla swojej wystawy stara się o bardzo solidny fundament naukowy, a specyfiką ECS jest dodatkowo, że my właśnie mamy stawiać niewygodne pytania na temat współczesnego świata, wspierać nowe inicjatywy społeczne.

Istnieje spór o zasadniczą naturę ruchu pierwszej Solidarności. On jest ściśle powiązany z oceną bilansu III RP. Z jednej strony mamy szeroko pojęte liberalne spojrzenie, a z drugiej spojrzenie np. współczesnych związków zawodowych, w tym Solidarności. Sporne pytanie brzmi: czym była pierwsza Solidarność w większym stopniu – prodemokratycznym ruchem wolnościowym, którego celem było obalenie realnego socjalizmu pokojowymi metodami i zbudowanie niepodległej Polski na wzór Zachodu, wraz z akceptacją społecznej gospodarki rynkowej i kapitalizmu? Czy była raczej ruchem postulatów socjalnych, owszem wrogim dominacji sowieckiej, ale zorientowanym przede wszystkim na poprawę materialnego położenia społeczeństwa, ruchem walki o godność pracowniczą, chcącym zbudować inny, ale jednak nadal socjalizm?

Aby na to odpowiedzieć, warto rozgraniczyć pewne wątki. Trzeba przede wszystkim odróżnić pamięć od historii. Pamięć jest dynamiczna, zmienna u jednostek, w tym nawet u świadków. W naturalny sposób zmienia się także pamięć zbiorowa. Spór wokół Solidarności dlatego właśnie jest ciekawy, że pokazuje dynamikę oceny i interpretacji przez samych świadków, w czym nie ma w zasadzie nic złego. Tyle że my w Polsce mylimy pamięć z historią. Dekadę temu ECS, przygotowując się do swojej misji w nowym budynku, razem z prof. Ireneuszem Krzemińskim przeprowadziło bardzo obszerne badania pamięci na temat Solidarności. Wykazały one różnicę pokoleniową, dla której granicą były roczniki połowy lat 60. Założono, że osoby urodzone gdzieś do 1964 r. to są ci aktywni uczestnicy, a urodzeni później byli na to za młodzi. Starszych interesowała w tematyce Solidarności historia, w tym także ich rola. Młodszych zamiast historii interesowały wartości, np. znaczenie idei solidarności społecznej w dzisiejszym świecie. Ich wielka polityka mniej interesowała. Późniejsze badania zespołu prof. Krzemińskiego dodatkowo pokazały, że wydarzył się dramat – mianowicie w pokoleniu uczestników zmieniła się ocena pokojowej rewolucji. W komforcie suwerennej Polski i jeszcze dość stabilnej Europy ludzie coraz krytyczniej się odnosili do przemian 1989 r.. Wśród dużej liczby świadków zrodził się żal za brakiem krwawych rozwiązań. Co ciekawe, u świadków tamtych dni zniknął międzynarodowy kontekst polityki tamtych czasów, a u tych spośród nich, którzy krytycznie oceniali rzeczywistość po 1989 r., pojawiła się myśl, że być może błędem była pokojowa forma przemian, oraz przeświadczenie o zbyt powolnej, zbyt kompromisowej rewolucji. Ten ważny głos wszedł w dodatku w symboliczny sojusz z pamięcią o żołnierzach wyklętych, z militarystycznym kultem walki zbrojnej w czasach komunizmu. Mamy więc problem ze zmieniającą się pamięcią w Polsce, z coraz silniejszym akcentowaniem czynów militarnych, osłabieniem tradycji walki bez użycia przemocy.

Drugim ciekawym wnioskiem z badań sprzed dekady było, że wielu uczestników nie interesowały pytania o współczesne znaczenie wartości, które niosła Solidarność, ale zachowanie opisu przeszłości i udokumentowanie swojej roli dla przyszłych pokoleń. To się dzisiaj zmieniło, gdyż w ostatnich latach wielu świadków było – niczym Lech Wałęsa chodzący w koszulce z hasłem „Konstytucja” – zaskoczonych zmasowanym atakiem chociażby na trójpodział władzy. Obserwuję, że w reakcji na siłę narracji kwestionującej III Rzeczpospolitą i na próbę zbudowania metodami mało demokratycznymi nowej politycznej rzeczywistości starszą generację znowu zaczęły angażować bardziej sprawy XXI wieku. Pamięć i współczesna interpretacja solidarnościowych wartości znów się połączyły.

Ale to grupa młodych jest szczególnie ciekawa. To oni zadali pytania o wartości, które zrodziły różne środowiska, w różny sposób interpretujące i akcentujące Solidarność. Podejmują na przykład próbę, nieobecną w latach 90. i na początku stulecia, zbudowania nowej tradycji socjaldemokratycznej, szukają demokratycznego, lewicowego nurtu. Liberalny nurt solidarnościowy wśród młodych jest słabszy, związkowy nie istnieje. Silny jest jeszcze kierunek konserwatywno-chrześcijański. Ale wszystkie te trzy środowiska, czyli radykalizujący się świadkowie, świadkowie powracający do uniwersalnych wartości oraz nowe głosy, które szukają źródła ideowego do budowania nowych tradycji politycznych – nie dają jednak, wydaje mi się, pełnego i kompleksowego obrazu historii lat 70. i 80. Specjalnie nie ograniczam tego tylko do Solidarności. Te lata to bardzo dynamiczny czas, a jeśli mówimy o Solidarności, to o której, na jakim etapie, o jakim uczestniku? Patrząc na Sierpień 1980, powiedziałbym, że Solidarność jest absolutnie pluralistycznym, demokratycznym ruchem. Wynika z myślenia i działania bardzo różnych środowisk, które łączył brak akceptacji dla sytuacji w Polsce, i które próbowały tworzyć w niej przestrzeń życia dla siebie. To był ten pierwszy krok. Nie wydaje mi się, aby w 1980 r. ktoś myślał, że dożyje upadku komunizmu. W ocenie zjawisk tamtych czasów trzeba zachować zatem ostrożność. Ruch miał absolutnie pokojowy charakter z bardzo różnych przyczyn, o których dzisiaj się chyba też nieszczerze mówi. Pokojowe nastawienie charakteryzowało właśnie generację starszą, która przeżyła II wojnę światową oraz powstanie warszawskie i widziała, jaką cenę się płaci za walkę z bronią. To się spotkało z doświadczeniem młodszych, którzy z kolei – na mniejszą skalę – zetknęli się z przelaniem krwi w Grudniu ’70. A biorąc pod uwagę, że ktoś, kto żył w bloku sowieckim, odnosił się do niego jako całości, do rzeczywistości imperium, które dokonało inwazji w Czechosłowacji w 1968 r. i stłumiło rewolucję węgierską w 1956, uderzyć w komunizm oznaczało wywołać konflikt destabilizujący Europę. Kluczowym więc pytaniem lat 70. był charakter oporu. Musiała być to strategia inteligentnych przemian, które nie pociągają za sobą rozlania krwi, ewolucyjnych, ale gruntownych, prowadzących dialog, ale zasadniczo kwestionujących autorytarny charakter komunizmu. Solidarność była ruchem odwołującym się do pewnych uniwersalnych wartości, nieuznającym monopolu komunistów. Był to też ruch, który musiał podważać monopol robotniczy komunistów. Stąd pomysł związku zawodowego, co dawało polityczną szansę odebrania komunistom monopolu władzy i jednocześnie polepszenia warunków pracy, które były w zakładach przemysłowych katastrofalne. Będąc zatem w opozycji wobec komunizmu, trudno było nie dostrzec socjalnych, robotniczych problemów.

Jak pan zatem widzi, wiele perspektyw, dzisiaj niekoniecznie obecnych w potocznej wyobraźni, wówczas naturalnie się łączyło. Wśród nich spotkanie się uniwersalizmu liberalnego, nie w sensie liberalizmu gospodarczego, bardziej intelektualnego z realnymi potrzebami budowania demokratycznej reprezentacji robotników. Postawy demokratyczno-lewicowe Kuronia i Modzelewskiego z chrześcijańsko-społecznymi Mazowieckiego czy Stommy. Za czasów rewolucji Solidarności potrzebna była fundamentalna przemiana państwa Polskiego i Europy. Aby ją zrealizować, trzeba było jednocześnie sięgnąć po wiele źródeł ideowych, połączyć różne kompetencje.

Historycznie bardzo ważny jest także następujący element. Duża część pokolenia urodzonych po wojnie Polaków nie chciała iść konwencjonalną drogą poprzez partie polityczne, nie tylko PZPR, ale i jej przybudówki, lecz budowała własną przestrzeń do wyrażania swoich poglądów i wrażliwości. Solidarność powstała w czasie, gdy w Polsce był bogaty pejzaż niezwykle pluralistycznych środowisk opozycyjnych. Jedne były socjaldemokratyczne, inne endecko-chrześcijańskie… Strajk w Stoczni Gdańskiej, narodziny Solidarności dały tym wszystkim inicjatywom parasol, wchłonęły je. Opowiadając o Solidarności, trzeba mówić o bardzo różnorodnym ruchu, dzięki czemu skutecznie mógł odnieść się do komunizmu. Rzadko zwraca się uwagę, że związek, nadając dużą rolę strukturom regionalnym, zanegował centralizm… Ten zmysł decentralizacyjny był mocno obecny jeszcze w rządzie AWS po 1997 roku, który przecież wtedy wydawał się silnie narodowy, katolicki. Stąd dziwi dzisiejsza bliskość Solidarności do partii, która stawia na osłabienie samorządów, na centralizację Polski.

W ocenie dekady lat 80. i samego 1989 roku często zapomina się także o kontekście międzynarodowym, który miał ogromny wpływ na postawy polityczne, na strategię działania. Strajki Solidarności 1988 roku, które otworzyły drogę do Okrągłego Stołu, wybuchły w trzecim roku pierestrojki Gorbaczowa, w chwili gdy ZSRR szykował się do wyjścia z Afganistanu, ponosząc wielką klęskę militarną i moralną. Imperium było osłabione, Moskwa szukała drogi deeskalacji. Wspomniana narada z 1981 roku odbyła się natomiast, kiedy żył jeszcze Breżniew, a ZSRR wkroczył w 1979 roku do Afganistanu przekonany, że wszystkie swoje problemy rozwiąże militarnie. Było jasne, że Moskwa nie zaakceptuje, że w państwie komunistycznym Solidarność stała się najważniejszą legalną organizacją masową. Pytanie dotyczyło tylko metod, jakimi władza ją zatrzyma.

W 1981 roku ten pokojowy, samoograniczający się charakter rewolucji musiał być i był bardzo zdecydowany. Zresztą Solidarność prawie wszystkich Polaków przyjmowała, aby symbolicznie pokazać swoją siłę – wstąpił do niej dobry milion członków PZPR. W tej sytuacji trudno, by ktokolwiek miał wyłączność na uznawanie się za główny nurt ruchu. Należy też pamiętać o dynamice biograficznej: zarzuca się na przykład Geremkowi, że był członkiem PZPR, albo Michnikowi, że w latach 60. wychodził ze środowisk bliskich władzy. Nie mówi się zaś, że oni potem odeszli od komunizmu, czy – jak Kuroń – od marksizmu, albo od partii i stali się ich przeciwnikami.

Łatwo po listopadzie 1989 roku prowadzić spór o wybrany model transformacji, o zasadność polityki kompromisu. Jak podkreślałem, nie uwzględnia się przy tym absolutnie także ówczesnej dynamiki międzynarodowej. Gdy w październiku 1989 roku w NRD nie wyszły na ulice wojska sowieckie, można się było domyślać, że nie włączą się one aktywnie w stłumienie demonstracji, co jednak nie oznaczało, że te rewolucje nie wywołają jakiejś reakcji w postaci konfliktu międzynarodowego. Ostatecznie Układ Warszawski do lata 1991 roku funkcjonował. Za absurdalne uważam kwestionowanie w tym kontekście międzynarodowym roli Okrągłego Stołu. Przy nim w imieniu całego świata antykomunistycznego Wałęsa i jego drużyna sprawdzali możliwości pokojowego wyjścia z komunizmu. Absolutnie nie fair są zarzuty wobec polityki zagranicznej rządu Mazowieckiego, zarzucające jej bark radykalizmu. Mazowiecki  próbował wyprowadzić Polskę z imperium sowieckiego w nową, tworzącą się rzeczywistość polityki międzynarodowej, gdy ZSRR jeszcze funkcjonował. Jak silna była negatywna percepcja tych demokratycznych przemian przez komunistów, pokazał pucz Janajewa w 1991 roku. Przyszedł za późno. Nie wiem, czy nie odniósłby sukcesu lub nie spowodował wielkiego konfliktu zbrojnego w czasach transformacji, gdyby się wydarzył rok wcześniej. Ale uważam także, że już dyskusja, czy w grudniu 1989 Jaruzelski jest właściwą twarzą Polski jako prezydent państwa, miała uzasadnienie. Wtedy Czesi wybrali Havla na prezydenta i ten Jaruzelski nie pasował już do oblicza solidarnościowej rewolucji. Presja społeczna skróciła jego kadencję, co zresztą sam umożliwił.

Oprócz kilku naukowych debat mało pojawia się dyskusji zakorzeniających te kwestie zarówno w szerszym kontekście, jak i dynamicznej perspektywie. Dzieje się tak również dlatego, że każdy chce z tego solidarnościowego źródła czerpać legitymację dla swoich działań politycznych. W pluralistycznym ruchu jednak każdy może znaleźć swój element. Nie wolno natomiast zapominać o najważniejszych fundamentach rewolucji Solidarności: uniwersalnych prawach człowieka, prawach pracowniczych, polepszeniu warunków materialnych Polaków, demokratyzacji kraju, w tym ważnym elementem jest trójpodział władzy, i decentralizacji. Solidarność opierała się na kulturze kompromisu, na pokojowych – aż do bólu – rozwiązaniach bez przemocy. Ważnym elementem była też idea pojednania z sąsiadami. Bez niej nie byłoby powrotu do Europy. Pojednaniu z sąsiadami miało służyć krytyczne spojrzenie na własną przeszłość, ponieważ dostrzegano, jak bardzo propaganda PRL kaleczyła Polaków swoją wizją historii, ile zawierała nacjonalizmu, ksenofobii, antysemityzmu.

 

A jak w tym wszystkim odnajduje się plan Balcerowicza? Czy stanowił on zdradę wartości Solidarności, jak twierdzi dzisiaj bardzo wielu?

Nie dziwię się pytaniom wielu młodych ludzi o to, co się stało z socjaldemokratycznym etosem Solidarności po roku 1989. Skąd wziął się nagły liberalny zwrot? Tu też warto rozróżnić dwie kwestie: fakty obiektywne i przestrzeń dla prawdziwego, twórczego sporu. Generalnie krytykowanie kompromisowej politycznej strategii Wałęsy do jesieni 1989 roku uważam za ahistoryczne. Równie ahistoryczne bywa myślenie o kwestiach ekonomicznych. Często nie pamięta się o społeczno-socjalnej słabości PRL-u i podobnych mu systemów. Jeszcze zanim drużyna Wałęsy spotkała się z Kiszczakiem przy Okrągłym Stole, panowała w PRL hiperinflacja, a Polacy funkcjonowali w niby socjalistycznym, a faktycznie asocjalnym systemie, w którym tylko ten, kto miał dolary lub inną zachodnią, twardą walutę, mógł egzystować godnie. W Peweksach można było przecież kupić wszystko, od papieru toaletowego po samochody. W wymiarze socjalnym był to zatem wyjątkowo cyniczny system, a hiperinflacja sprawiała, że każda wypłacana w złotówkach pensja była za chwilę prawie nic niewarta. To jest zatem punkt wyjściowy dla strategii stabilizacji ekonomiczno-społecznej Balcerowicza, stąd uważam za uzasadniony jego element monetarystyczny. Najważniejszym zadaniem socjalnym rządu Mazowieckiego było dać ludziom twardy pieniądz do ręki. Realizować równość społeczną poprzez stabilną politykę finansową. W krytyce tamtych czasów brakuje mi często tak fundamentalnego stwierdzenia.

Osobne jest jednak pytanie o decyzje związane z transformacją gospodarczą. O nich powinniśmy dzisiaj już bez ideologii dyskutować. Ze strony środowisk liberalnych w ostatnim czasie niejednokrotnie słyszałem, że zabrakło po 1989 roku pomysłu na sposób restrukturyzacji PGR-ów i całych obszarów postpegeerowskich. To pytanie uważam za bardzo ważne, to jest prawdziwy deficyt polityczny transformacji, środowiska liberalne nie interesowały się obszarami wiejskimi, rolnictwem. To pięta achillesowa liberalnego modelu transformacji. Bardzo mnie zajmuje temat wykluczonych, osób starszych, niepełnosprawnych. Polska transformacja to w dużej mierze walka różnych, silnych grup lobbystycznych o wpływ na przemiany. O tych politycznie słabszych niestety zapomniano, co widać chociażby w brakach systemu opieki zdrowotnej. Dramatyczne zmiany demograficzne ostatnich lat spowodowały, iż coraz bardziej wpływowi politycznie stają się starsi obywatele. Ich głos jest teraz politycznie decydujący. Niestety, nie polska polityka nie liczy się z niepełnosprawnymi, mam także wrażenie, że częściowo też z młodymi ludźmi. Lekcważone są wyzwania klimatyczne, cenę za to zapłacą młodzi.

Innym ważnym motywem sporu wokół transformacji jest przemysł cieżki. Znajdujemy się w tej chwili w budnyku ECS na obszarze dawnej stoczni. Akurat przełom lat 80. i 90. to czas kryzysu ciężkiego przemysłu stoczniowego także na Zachodzie. Nasz przemysł stoczniowy nie miał w latach 90. łatwych warunków rozwoju. Z jednej strony kryzys na Zachodzie, z drugiej – rozpad obszaru RWPG, dla którego przeważnie produkowano. Na dodatek współpraca państw socjalistycznych nie wzmacniała kompetencji potrzebnych, aby zaistnieć z dnia na dzień na kapitalistycznym rynku światowym. Efekt tej transformacji jest bardzo złożony, mamy zakłady pracy, które świetnie się odnalazły w nowej rzeczywistości, jak np. Stocznia Remontowa w Gdańsku, jeden z europejskich liderów branży, a inne upadają, tak jak firma Stocznia Gdańska.

Pytanie, z jakich powodów dzisiaj dyskutujemy o transformacji i o jakim jej okresie? Nie lubię nadmiernie ideologicznych debat, które na przykład dążą do tego, aby wykazać, że wszystko było złe po ’89 roku i pragną – cóż – uzasadnić nową rewolucję? Niemniej rzeczowa debata jest nam potrzebna: Na jakim etapie nie uwzględniliśmy pewnych wyzwań? Co ciągnie się za nami do dzisiaj?

Polska III RP odniosła realny sukces, który w 2015 roku skonsumowało PiS. Jego wyborcze zwycięstwo wynikło nie tylko z rozdawnictwa społecznego czy zmęczenia ośmioma laty rządów PO, ale z postawienia pytania o sprawiedliwość społeczną. O sprawiedliwość w obliczu tego sukcesu gospodarczego i dobrobytu, który nastał dopiero na początku trzeciej dekady transformacji. To pytanie o socjalny wymiar Polski będzie kluczowe przez następne lata. To nie kwestia kolejnej kampanii, w której się liczy, komu i ile tym razem rozdać, ale tego, jak użyć posiadanych już środków materialnych, aby wzmocnić tych, którym się w pierwszych dekadach przemian nie udało, i to dla dobra całego społeczeństwa. Sam jako ojciec niepełnosprawnego syna jestem zbulwersowany, jak słabe mamy rozwiązania systemowe w tym obszarze. I nie chodzi o pieniądze, tylko o zauważenie tej grupy obywateli. Przeraża mnie płytkie w Polsce myślenie o rozwiązywaniu problemów narastających w związku z rzeczywistością demograficzną. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego mamy nadal lukę w postaci braku ubezpieczenia od rosnących wymagań opieki w wieku starczym. W Niemczech wprowadzono jako reakcję na wiele rosnące przypadki takich chorób jak demencja czy Alzheimer dodatkowe ubezpieczenie, finansujące opiekę seniorów. Dlaczego w Polsce takiego systemu nie ma? O tym teraz należy dyskutować, a nie ideologicznie polemizować na temat Okrągłego Stołu. To już historia.

Bez rozbudowanej sfery usług publicznych nie mamy czego szukać w lidze państw konkurujących o zagraniczne inwestycje, o rekrutację wysoko wykwalifikowanej, międzynarodowej siły roboczej. Konkurencyjność to dzisiaj nie tylko poziom zarobków i jakość edukacji. To także otwartość kulturowa, bezpieczeństwo i całe systemy infrastruktury publicznej, takie jak ochrona zdrowia, decydujące o jakości życia. Jeden z działających na Pomorzu pracodawców mówił mi o istnieniu swoistej mentalnej checklisty dla potencjalnych zagranicznych inwestorów. Ważne na niej są nie tylko kwestie bezpośrednio związane z inwestycją. Wybór miejsca ulokowania kapitału i własnych pracowników wiąże się mocno z tak zwanymi tematami miękkimi: dostępem do kultury i jakością oferty instytucji kultury, oczywiście bezpieczeństwem, ale także tolerancją społeczeństwa, by bezpiecznie się czuł na przykład ekspert ściągnięty do Polski z Azji.

Na całym świecie gorącym tematem staje się stopniowy upadek państwa prawa i demokracji, narodzin „nowego autorytaryzmu”. Polska i tym razem postrzegana jest jako kraj w awangardzie, tylko że tym razem w związku z zupełnie innymi zjawiskami niż w 1989 r. Ktoś złośliwy powiedziałby, że są to wręcz zjawiska odwrotne. Pan ma liczne kontakty z zachodnimi intelektualistami. Jak nasze obecne polityczne perypetie zmieniają postrzeganie Polski wśród nich? Jak poważne straty wizerunkowe następują? Czy „mit” kraju, który obalił komunę i dał Europie jedność i wolność teraz bezpowrotnie umiera?

Aby odpowiedzieć na pytanie, warto wyjść od cyklu historycznego, w którym Polska się pojawiła i odegrała w nim z własnego wyboru ważną rolę i z którym była odtąd kojarzona. Dwa lata temu mieliśmy w ECS-ie konferencję o stosunku solidarnościowej emigracji lat 80. do kraju i udzielanej mu pomocy. Przy tej okazji spotkaliśmy się z emigrantami. Jeden z nich, Paolo Morawski z Rzymu, powiedział coś, co wydaje mi się niezwykle mądre: otóż do percepcji zachodnich intelektualnych elit Polska wkroczyła około 1978 roku wraz z Janem Pawłem II. Ten Polak, przybysz z dalekiej krainy stał się częścią Zachodu i punktem odniesienia dla ludzi Zachodu. Jego fenomen sprawił, że dokonała się absolutna rewolucja w postrzeganiu Europy Środkowej, powstała nowa więź i bliskość. Często cytuję Bronisława Geremka, który w 2007 roku, za czasów rządów PiS i wielu problemów polsko-europejskich, w wygłoszonym w Berlinie przemówieniu powiedział, że relacje pomiędzy państwami nie są tylko czymś chłodnym, jakąś grą interesów i ich dogadywaniem. Ważnym elementem budowania w polityce międzynarodowej trwałych sojuszy jest także poczucie więzi i kulturowej bliskości. Muszą one powstać pomiędzy politykami i elitami, ale także pomiędzy społeczeństwami. Dzisiaj brakuje takiego pojmowania polityki sąsiedzkiej w strategii naszego rządu. Wręcz akceptuje i akcentuje się deficyty, dystans, aby wzmocnić nacjonalistyczną retorykę. To nie służy międzynarodowemu autorytetowi Polski, to nas izoluje i w efekcie nie wzmacnia naszej suwerenności.

Wracając jednak do Morawskiego. Mówił, że po papieżu z Polski przyszła Solidarność, a z jej wartościami i z twarzami jej liderów ludzie na Zachodzie się utożsamiali. Nie wynikała tylko z kryzysu komunizmu, ale pokazywała także pokojową drogę wyjścia z niego. I ten jej pokojowy charakter wzmacniał sympatię i więź. Potem był Okrągły Stół, po nim – mimo wszystkich trudności – sukces społeczno-gospodarczy, historyczny wysiłek Polaków zorientowany na nawiązanie dialogu z sąsiadami, pojednanie z Ukrainą, Niemcami, Litwą. Kiedy Polska weszła w 2004 roku do UE, nadal budowała kapitał więzi i zaufania, acz pojawiały się pierwsze spory. Wojna w Iraku, wyrażony we francuskim i holenderskim referendum strach przed polską siłą roboczą, z nich udało się jeszcze łatwo wybronić.

Rząd Donalda Tuska po 2007 roku te tendencje pozytywnych relacji z sąsiadami bardzo wzmocnił. Bardzo ważny okazał się gest wobec Rosji, zaproszenie Putina na obchody 70-lecia wybuchu II wojny światowej  oraz powołanie grupy dialogu do spraw trudnych. Putin jest mi obcy i nie reprezentuje bliskich mi wartości. Ale krok w stronę Rosji pomógł, aby na Zachodzie przestano interpretować każdą polską krytykę Putina jako wyraz naszego przewrażliwienia i kierowania się stereotypem antyrosyjskim. Wykonano zatem wysiłek, aby wpłynąć na postrzeganie nas i naszych interesów, zrobiono to takim językiem, żeby nas inni rozumieli i aby więzi z Polską wzmocnić. Polska proponowała swój partnerski udział w rozwiązywaniu wielu problemów Unii i jej wzmacnianiu. Krytykę formułowano nie zawsze publicznie i głośno, a symbolicznie podkreślano, jak ważna jest UE dla zachowania naszej suwerenności. Ta retoryka i symbolika pogłębiały więzi. To rodzaj polityki, gdzie spotyka się z innymi ludźmi i szanuje perspektywę drugiego. Gdzie nie formułuje się wypowiedzi na użytek propagandy skierowanej do własnych wyborców.

Załamanie naszych dobrych relacji w Europie rzeczywiście przyszło w 2015 roku. Usłyszeliśmy wtedy nagle język, metafory i odniesienia do symboli całkowicie sprzeczne z tym, na co powoływali się Jan Paweł II i Solidarność, z ideami, które Polskę wniosły w nowy ład europejski i go zasadniczo zmieniły. Przykładowo wypowiedzi na temat uchodźców bardzo nas dyskredytowały.

Przez długie lata uczyliśmy Europejczyków, że Polska musi wejść do Europy, gdyż ona jako naród, leżąc w tej jej części, może tylko przetrwać przy większej idei, opowiadaliśmy o decentralizacji i wzmacnianiu lokalnej wspólnoty. To się w ciągu trzech ostatnich lat radykalnie zmieniło. Polskę bardzo osłabia, że w świecie demokratycznym ludzie nie rozumieją języka i wartości, do których odnosi się ten rząd. Niszcząc ideę integracji europejskiej, uznając wychodzących z UE Brytyjczyków za głównego i strategicznego partnera, burząc strategiczną relację z Niemcami i Francuzami, Polska osłabia solidarność państw Europy, która jest pewnym novum historycznym i która powstała m.in. jako przeciwwaga dla neoimperialnych tradycji Rosji, ale także jako pomysł na wyrównanie sił wewnątrz demokratycznej Europy.

 

Gdyby okazało się, że obecna sytuacja polityczna będzie w dziejach Polski tylko 4-, może 8-letnim epizodem, to czy Polska będzie mogła potem w prosty sposób wrócić do europejskiego liberalno-demokratycznego mainstreamu, czy jednak będzie potrzeba określenia na nowo jej tożsamości i narracji symbolicznej? A jeśli tak, to jaką rolę będzie miał do odegrania „mit” Solidarności?

Trudno przewidzieć, co będzie się działo w Polsce, ponieważ nie zależy to tylko od wyboru Polaków, ale także od dalszego rozwoju Europy. Sytuacja w Polsce ma swoje dwa równoważne źródła, europejskie i lokalne, polskie, na przykład rola Kościoła katolickiego. Dzisiaj stanowi on raczej obciążenie dla pluralizmu i ciągle nie zdefiniował swojego miejsca w niej. Kościół odegrał bardzo ważną rolę, aby demokrację zdobyć, ale nie zaakceptował, że ma ona charakter pluralistyczny, a jej fundamentem jest społeczeństwo otwarte. W demokracji nie chodzi o to, aby postawić na jedną, bliską grupę polityczną i defensywnie bronić swoich przekonań, ale by świadomie reagować na potrzeby całego społeczeństwa. Kościół powinien być mediatorem w społeczeństwie pluralistycznym. Był tym mediatorem na pewno przed 1989 rokiem, odegrał też pozytywną rolę stabilizującą w procesie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Dziś niestety większość biskupów ma problem z Unią i nie chce pełnić roli mediatora społecznego.

Ważny jest wpływ Europy na rozwój polskiej demokracji. PiS nie może sobie pozwolić na głęboki konflikt z UE ze względu na pieniądze z funduszy unijnych, nadal bardzo Polsce potrzebne. Oczywiście na zachowanie polskich partii politycznych duży wpływ będzie miało dalsze kształtowanie się Unii. Czy po brexicie dojdzie do supremacji zachodniej i powstanie tak zwany twardy trzon unijny w celu ochrony przed nacjonalizmami Europy Środkowej? W którą stronę potoczy się polityka USA? To zdeterminuje zachowanie Polski.

Polska jest dzisiaj ciekawym krajem, w którym wewnętrzne czynniki decydują o charakterze jej demokracji, ale równocześnie jest krajem zbyt zależnym od kontekstu międzynarodowego, aby od niego uciec. Suwerenność Polski wynika z siły i kondycji polskiej demokracji i gospodarki, ale także z jej integracji z sojuszami demokracji zachodnich.

Jeśli chodzi o dziedzictwo Solidarności, na pewno będziemy świadkami procesów, w których generacja 20- czy 30-latków, nie mając za sobą doświadczenia historycznego Solidarności pierwszej i drugiej fali (1988 roku), na nowo określi ideowo ważne wątki w jej dziedzictwie i będzie kształtowała politykę symboliczną. Doświadczymy wtedy bogatego pluralizmu, który odzwierciedli różnorodność Solidarności. Dla nowej, demokratycznej lewicy Solidarność jest interesująca, bo wywodzi się z konkretnych problemów świata pracy. Dla konserwatystów pozostanie ważna, gdyż czerpie z doświadczeń i wartości chrześcijańskich, dla narodowców z kolei jako próba odzyskania suwerenności państwa polskiego, a Polaków czujących odpowiedzialność za świat zainspiruje, bo była ruchem społecznym, który głęboko i bezpośrednio zmieniał otoczenie ludzi, ale myślał globalnie, gdyż tylko tak można było zmienić status quo Polski.

Jako obserwator zatem, nie tylko jako szef ECS, przewiduję, że będziemy świadkami nowej, bardzo żywej, interpretacji Solidarności przez nowe pokolenia. Trochę przeszkadza w tym cień autorytetów, którzy na szczęście jeszcze żyją i są nadal dość młodzi. Czy ta generacja 20-, 30-latków w następnej dekadzie będzie potrafiła wyjść z własnej perspektywy i budować na fundamentach dziedzictwa Solidarności nowe, wspólne fundamenty politycznej kultury demokratycznej dla Polski? Być może osobiste emocje będą zdrowsze u tych młodych Polaków, którzy dzisiaj nie dali się wciągnąć w konflikt partyjny i być może polska demokracja doświadczy za 10 lat właśnie w kwestii dziedzictwa Solidarności bardzo ciekawego, pokojowego i twórczego sporu pomiędzy nową lewicą a nową prawicą i nowym politycznym liberalnym centrum?

Wierzę w jego aktualność, ponieważ Solidarność jest ciekawym punktem odniesienia, bo jako rewolucyjny ruch społeczny starała się dokonać bilansu nie tylko najważniejszych doświadczeń polskich ostatnich 200 lat. Jej pokojowy charakter wynikał z doświadczeń 1939, 1944 i 1970 roku. A ochrona życia ludzkiego była dla niej ważnym tematem. Solidarność zastanawiała się, jak wzmocnić polską podmiotowość, nie rozlewając krwi. Chciała być kontynuatorką rewolucji oświeceniowych, ale bez ich totalitarnego etapu. Odkryje to każdy, kto będzie się nią zajmował. Następna generacja, już w połowie XXI wieku, dokona oceny czasów po 1989 roku: dekad przełomu XX i XXI wieku, okresu już nie tylko politycznych, ale i cywilizacyjnych rewolucji: Internetu, nowej formy globalizacji, rewolucji pracy i w przestrzeni publicznej. W naturalny sposób więc, z powodu jego pluralizmu, następne generacje będą się interesowały dziedzictwem Solidarności i będą musiały wrócić szczególnie do 1989 roku jako podwójnego punktu zwrotnego, zamknięcia epoki 200 lat, doświadczenia Oświecenia, industrializacji i budowy liberalnej demokracji. Odbudowa liberalnej demokracji po 1989 roku była przecież już budową demokracji w kompletnie nowej cywilizacyjnej rzeczywistości, czasach globalizacji i cyfryzacji. Dla Polaków także w zupełnie nowej rzeczywistości geopolitycznej, ponieważ tak naprawdę wtedy, po raz pierwszy od 200 lat, byliśmy podmiotem, a nie przedmiotem polityki międzynarodowej.

 

Pomówmy o Gdańsku. Określa się on jako „miasto wolności i solidarności”. Jest miastem o niezwykle powikłanych dziejach. Jak w te dzieje wpisuje się doświadczenie Solidarności?

To bardzo trudne pytanie. Mam niezwykle krytyczny stosunek do Gdańska sprzed 1945 roku. Dotychczas nie mieliśmy możliwości i być może kompetencji, aby przeprowadzić publiczną debatę na temat wszystkich rozdziałów historii naszego miasta. W XIX wieku i na początku XX rodzi się w Gdańsku bardzo silny nacjonalizm niemiecki, a po traktacie wersalskim agresywny rewizjonizm. Siła uwodzenia ideologii NSDAP przed 1939 rokiem była tutaj gigantyczna. Cała ta radykalizacja polityczna wiązała się między innymi z przemianami przemysłowymi od połowy XIX wieku. Niedługo w ECS-ie opublikujemy monografię historii tutejszej stoczni. W połowie XIX wieku w wyniku politycznej decyzji powstała tu pierwsza państwowa stocznia Królestwa Prus. Dopiero później pojawiły się w Kilonii i Wilhelmshaven duże stocznie państwowe na terenie Niemiec. To oznacza, że wydano sporo pieniędzy, aby przywiązać Gdańsk, niegdyś dumne protestanckie miasto kupieckie w polskim królestwie, do Prus. Inwestycje w Gdańsku były elementem strategii  budowania pruskiego, potem niemieckiego mocarstwa na morzach. Zmienił się więc charakter miasta, przybyli wojskowi, urzędnicy, robotnicy. Na skutek rozbiorów Polski i polityki Prus Gdańsk stracił w XIX wieku swoją orientację na Europę Środkowo-Wschodnią.

Mam też krytyczny stosunek do patrycjuszowskiego Gdańska, do mitu gdańskiej res publiki. Trzeba bardzo uważać, aby tej tradycji kupieckiej res publiki nie mylić z nowoczesnym republikanizmem. Gdańscy patrycjusze bardzo dbali, aby nie każdy miał do miasta dostęp. Owszem, ci uprzywilejowani korzystali z wolności – jak na owe czasy system republikański osiągnął tu imponujący stopień. Niemniej nie można go mylić z nowoczesną demokracją.

To moje miasto rodzinne, do którego jestem bardzo emocjonalnie przywiązany, dlatego krytyczny jestem wobec mitów, które w ostatnich dekadach się narodziły. Zależy mi, abyśmy wyciągnęli wnioski z historii miasta. Gdańsk od XVI do XVIII wieku to miasto bardzo zamożne, metropolia, które konsumowało kulturę i sztukę, ale nie inwestowało w innowacje, nie zbudowało na przykład uniwersytetu. Nie widziało takiej potrzeby. Można było posłać swoje dzieci do europejskich uczelni. Dla mnie taki symboliczny dziejowy moment nastąpił wtedy, gdy Gdańsk nie zaakceptował propozycji Jana Sebastiana Bacha, który zamarzył, aby w tym bogatym grodzie pracować. Mniejszości, np. Żydów, długo lokowano poza murami miasta. Nieprzypadkowo cmentarz żydowski znajduje się na Chełmie. Dopiero w XIX wieku następuje pruska, narodowo-liberalna emancypacja i Żydzi zostają włączeni do Gdańska, jako zasymilowani obywatele stają się jego integralną częścią. Krótko mówiąc, ta bogata historia sprzed 1945 roku to pasjonująca przestrzeń, w której każdy może jakiś jasny punkt znaleźć, trzeba ją jednak odpowiednio kontekstualizować. Ostrzegam przed idealizowaniem i przed prostymi odniesieniami do starej rzeczywistości. Czym innym oczywiście jest odpowiedzialność za dziedzictwo architektoniczne, materialne i kulturowe – musimy je przyjąć jako całość. Patriotyzm lokalny, który z szacunkiem odnosi się do dziedzictwa materialnego tamtych czasów, jest pozytywny.

Ale nowoczesna, powojenna gdańska tożsamość dopiero teraz się kształtuje. Dopiero teraz pewne dynamiki się spotykają i tworzą po raz pierwszy po wojennym zniszczeniu miasta w 1945 systematyczną całość. Dzieje się to na kilku płaszczyznach. Najpierw oczywiście odbudowa Gdańska, ona nie jest sztucznym mitem. Dała ludziom godność, przestrzeń do życia. Ciekawym pomostem pomiędzy przeszłością a przyszłością jest też sama koncepcja architektury i odbudowy. Zachowanie struktury miasta, odbudowa najważniejszych kościołów, budynków i pomników to ukłon wobec przeszłości. Myślano jednak także o nowoczesnym mieście, nie zrekonstruowano układu gdańskich kamienic, powstały inne, otwarte podwórka, stworzono przestrzeń socjalną, przedszkola i szkoły. Po prostu przestrzeń dla ludzi, którzy nie byli patrycjuszami. Wspaniałe połączenie tradycji i nowoczesności!

Koncepcja odbudowy Gdańska dała gdańszczanom jego mieszkańcom poczucie, że żyją we właściwym, swoim mieście. Stalinizm go nie zgwałcił tak jak inne europejskie miasta na wschód od Łaby. Charakter odbudowy dał przestrzeń też tym, którzy się nie identyfikowali z ówczesnym systemem.

Z kolei do stoczni i wielkich zakładów pracy przyszli ludzie z bardzo różnych miejsc i stali się wielką wspólnotą pracującą, częściowo autonomiczną, niezależną. To niesłychanie niebezpieczny mechanizm dla władzy, która chce wszystko kontrolować i centralizować. Warto też podkreślić położenie stoczni w sercu miasta, nie na peryferiach. To centrum starego, hanzeatyckiego miasta. To, co się w nim dzieje, ma wpływ na stocznię i vice versa.

Dla tożsamości Gdańska ważne są protesty 1970 i przede wszystkim 1980 roku, kiedy gdańszczanie poczuli, że pozytywnie odróżniają się od innych, że budują wspólnotę. Po 1990 roku ważny się stał element materialny. Dobry rozwój ekonomiczny całego regionu przyczynił się do jeszcze głębszego poczucia zakorzenienia. Pomorze było regionem słowiańsko-niemieckiego pogranicza i w postaci Kaszubów mieszkała tutaj ludność pogranicza. Dzięki tej zróżnicowanej tkance etnicznej, słowiańskiej, nie doszło do tak radykalnych przemian etnicznych jak w innych regionach Polski, na przykład w Zachodniopomorskiem. Została część Kaszubów, ich gospodarstwa, ich kultura materialna. Na Pomorzu, nie powstały, jak w Zachodniopomorskiem, Lubuskiem i na innych terenach poniemieckich, PGR-owskie monokultury.

W czasach PRL własność prywatna rolnika stanowiła ważny element prywatnej inicjatywy gospodarczej. Ciągłość własnościowa i materialna, obecność sporego majątku prywatnego na Pomorzu w transformacji dały ważny impuls dla rozwoju małych miasteczek, ale też Gdańska, który miał ciekawsze otoczenie społeczno-ekonomiczne niż Szczecin, Zielona Góra, a nawet Wrocław. Gdańsk czerpie zatem bardzo znaczące korzyści z Pomorza, a Pomorze z Gdańska. Ta symbioza się nadal wzmacnia.

Na podstawie kultury lokalnej powstał bardzo specyficzny, gdańsko-pomorski konserwatywny liberalizm i otwarty katolicyzm. Kaszubi są katolikami, tradycjonalistami. Na różne wyzwania historyczne reagowali bardzo silnymi strukturami rodzinnymi. Kaszubi mają jako ludzie pogranicza różne kompetencje kulturowe i spore doświadczenie migracyjne, które powodują, że nie mieszczą się w ciasnej nacjonalistycznej narracji, spotykanej we wschodniej czy centralnej Polsce. Mają doświadczenie Kulturkampfu Bismarcka, więc jako katolicy zachowują zdrowy dystans do niemieckiej kultury politycznej. Z drugiej strony mocno ich ukształtowała kultura i edukacja niemiecka.

W efekcie sympatia dla konserwatywnych wartości łączy się tutaj z niesamowitą otwartością, która została na nich przez historię i ich położenie wymuszona. Wynika ona też z tego, że Kaszubi nie mieszczą się w głównych kulturowo-tożsamościowych nurtach mainstreamowych Niemców czy Polaków. Ruchy wolnościowe Gdańska też wzmocniły tą niekonwencjonalność Kaszubów.

Współcześnie tacy ludzie, jak Paweł Adamowicz i Donald Tusk zaproponowali gdańszczanom pewne myślenie o ich losach i historii miasta. Wskazali kierunek rozwoju, który został przez większość jego mieszkańców zaakceptowany. Na przestrzeni ponad 20 lat stworzyli widoczną już z zewnątrz specyficzną kulturę polityczną. Odczuwalne było to masowo po zabójstwie Pawła Adamowicza. Był taki moment w styczniu 2019, gdy pomyślałem: oto skończyła się powojenna odbudowa miasta i rodzi się nowy Gdańsk. To był poniedziałek, 14 stycznia. Dzień, w którym Paweł Adamowicz zmarł. O godzinie 18.00 obywatele zebrali się na Długim Targu. Wie pan, kiedy najbardziej poczułem tę przemianę historyczną i się wzruszyłem? Gdy podczas wspólnej modlitwy wystąpili przedstawiciele wszystkich wyznań. Chyba pierwszy raz w historii w tym sercu Gdańska, na Długim Targu, przy Dworze Artusa wybrzmiały nie tylko modlitwy chrześcijańskie po polsku, ale także modlitwy po hebrajsku i arabsku. Nie było to możliwe wcześniej w historii miasta, dominowały w nim siły, które wręcz zwalczały te religie – naziści, komuniści. Miałem wrażenie, że w tej tragicznej chwili wypowiadane modlitwy scaliły zniszczone przez wojny, konflikty miasto. To było apogeum odbudowy, odnowy. Nie  dokonało się to przez przypadek, ale w konsekwencji kultury ekumenizmu, którą pozostawił po sobie Paweł Adamowicz, kultury, która wcześniej pojawiała się tylko w pewnych przestrzeniach miasta, takich jak Cmentarz Nieistniejących Cmentarzy. Te głosy – spokojne, autonomiczne i suwerenne – nadały miastu nowy charakter, polegający na połączeniu szacunku dla różnych tradycji i religii w zsekularyzowanym mieście.

Mam nadzieję, że gdańszczanie tę ważną dla Adamowicza umiejętność  moderowania perspektyw i światów w sobie wzmocnią, tak kulturowo, jak i obyczajowo. Gdańsk to dziś miasto, w którym dobrobyt i dobre warunki dla inwestycji są ważne, ale tutejszy liberalizm to dziś nie tylko wolność myśli i aktywności gospodarczej, ale także wspólnota wolnych ludzi, którzy zastanawiają się także, jak mogą być odpowiedzialni za innych, za społeczeństwo. Dzisiejszy Gdańsk to oczywiście miasto tradycji polskich, polskiego patriotyzmu, ale takiego, który potrafi dostrzec sąsiadów. To postawa wobec sąsiadów, zapraszająca do wspólnego zagospodarowania świata, w którym żyjemy, nie przeciwko sobie.

 

Obaj jesteśmy socjologami. Kwestię stoczni już pan poruszył i to jest zjawisko oczywiste. Ale poza nią, czy warto doszukiwać się socjologicznych wyjaśnień tego, że Gdańsk raz po raz stawał się zarzewiem strajku i protestu? W tym, że był miastem ludzi wykorzenionych, w którym w dorosłe, świadome życie akurat wchodziło pierwsze urodzone na miejscu pokolenie? Szczecin też był takim zarzewiem. Jakie to miało znaczenie dla faktu, że to zaczynało się w Gdańsku, a nie choćby w Warszawie?

Francuski socjolog Alain Touraine podkreślał, że w Solidarności wyjątkowe było to, że nie posługiwała się w konflikcie językiem interesów, a językiem wartości. Można więc postawić i dziś tezę, że Gdańsk znów nie tylko dba o swoje interesy, ale także używa języka wartości i to go wyróżnia.

Gdy idziemy przez wystawę ECS i docieramy do roku 1970, a przed chwilą widzieliśmy już obrazy z wcześniejszych kryzysów komunizmu, odruchowo pytamy, co sprawiło, że wydarzyły się one tutaj. Zaskakujące, że w ’70 roku centrami społecznego protestu nie były tradycyjne, silne ośrodki polskiej kultury, jak Warszawa, Kraków czy Poznań lub Lublin, tylko właśnie te poniemieckie miasta. Miasta, w których wymieniono po 1945 prawie całą ludność, Gdańsk, Szczecin, Wrocław.

Szczecin odegrał bardzo ważną rolę, to w nim po raz pierwszy w 1970 roku padło hasło wolnych związków zawodowych, ale miał trudniejszy punkt wyjścia i potem sam spowodował swoją peryferyjność, nigdy nie odnajdując własnego miejsca w polskiej narracji zbiorowej. Gdańsk miał łatwiej, bo choć w swoje historii protestancko-niemiecki, to politycznie równocześnie był polskim miastem. Każda opcja, endecka, liberalna, także komunistyczno-stalinowska potrzebowała Gdańska do budowania opowieści o Polsce. Do połowy lat 50. autonomia Szczecina była ograniczona – jego władze nie miały kontroli nad portem, przedwojenna starówka Szczecina nie została odbudowana. Gruzy szły wagonami do Warszawy na jej odbudowę. To miasto, mimo endeckiej retoryki o prasłowiańskich korzeniach, postrzegano jako obcy organizm. Oczywiście położenie geograficzne także zdecydowało, że Geremek i Mazowiecki przyjechali do Gdańska, nie do Szczecina, wszak Gdańsk leży na często uczęszczanej trasie. W 1980 roku ułatwiło to dotarcie tutaj międzynarodowej prasy, co miało niebagatelne znaczenie. Z tym miastem wiąże się też wiele uniwersalnych i czytelnych dla zagranicy symboli: międzywojenny konflikt wokół Gdańska, Wolne Miasto Gdańsk, wybuch drugiej wojny. W 1980 roku świat zrozumiał, że ponownie powróciła tu wielka historia.

W Gdańsku od lat 50. doszło do najbardziej trwałej i najsilniejszej interakcji oraz symbiozy najróżniejszych środowisk społecznych, twórczych, artystycznych, akademickich i regionalnych. Zdecydowało to także o wysokiej jakości lokalnych elit i wielkiej dynamice gospodarczej ostatnich 20–25 lat. Cztery–pięć lat temu zastanawialiśmy się z Pawłem Adamowiczem, co możemy jeszcze zrobić, aby zachęcić inwestorów. Gdańsk, Wrocław i Kraków, np. dla branż IT i usługowej plasowały się wówczas na podobnym poziomie i tylko subiektywne decyzje firm ważyły o wyborze któregoś z nich. Okazało się, że siła lokalna, atmosfera miasta, jakość życia i osobowość naszych liderów zadecydowały także o sukcesie ekonomicznym Gdańska. To coś więcej niż dbanie o interesy, to poczucie współodpowiedzialności za Polskę i Europę jest decydujące.

Dbałość o mówienie językiem wartości przewija się w Gdańsku chyba we wszystkich grupach społecznych. Spójrzmy na plany obchodów rocznicy 1 września. Gdańskich urzędników nie satysfakcjonuje martyrologia i rekonstrukcja bitwy o Westerplatte. Ważne jest dla nich pytanie, co można przy tej okazji zrobić dla współczesności, jak zachować pokój w Europie. I wokół tego pojęcia chcą się spotkać, a nie wokół martyrologii i konfliktu. Tych drobnych rzeczy my, gdańszczanie, już nawet nie czujemy, ale one jednak odróżniają nasze miasto od innych.

Czy te dzieje Gdańska to jest tylko atut, czy także obciążenie? Czy ta historyczna, naturalna rola miasta – prowodyra buntu może stać się obecnie źródłem nieufności lub obaw aktualnej ekipy rządzącej przed Gdańskiem? Czy Gdańska należy i trzeba się bać? Czy w takim strachu tkwią przyczyny prób jego dyskredytacji, jako rzekomo miejsca mniej polskiego niż inne w Polsce?

Jeśli chodzi o historię i jej znaczenie dla współczesności, to od nas zależy, w jaki sposób nasze zbiorowe doświadczenie wykorzystujemy. W Gdańsku, w ostatnich dekadach po wojnie interesowaliśmy się historią miasta, ponieważ spotkali się tutaj ludzie wykorzenieni. Wysiłek odbudowy wyrażał także ich wolę zakorzenienia, budowę nowej tożsamości na gruzach zniszczonego miasta. Być może dla przyszłych gdańszczan dorastanie w tym mieście okaże się tak naturalne, że jego historia będzie ich mało zajmowała. Acz jestem optymistą, ponieważ przez symboliczną rolę Gdańska ta historia zawsze będzie nas dopadać w formie pytań zadawanych przez naszych gości.

Jak jednak patrzymy na tę historię i czego od niej oczekujemy? Tutaj gdańska kultura pamięci jest otwarta na różne trudne kwestie, na różne perspektywy. W najnowszych dziejach widzi nie tylko historię buntu i protestu, ale także wartość tolerancji i pluralizmu. Dopóki ta perspektywa nie stanie się dominująca w całej kulturze polskiej, dopóty Gdańsk będzie inny. Ta gdańska otwartość na innych, ten konserwatywny-liberalizm, irytuje dziś środowiska rządzące. PiS okazuje wielką obawę przed pluralizmem. Przedstawiciele tego obozu boją się, że w dobie globalizacji w pluralizmie Polska i polskość jako naród, państwo i kultura rozsypią się, rozlecą, rozpłyną. Szukają sztywnych form, żeby to opanować. Ludzie związani z tą opcją polityczną idą śladem potrzeby bezpieczeństwa, typowej dla każdego człowieka, bo każdy chciałby mieć swój świat uporządkowany. Rozumiem to, ale nie aprobuję ich propozycji kulturowych, które niestety czerpią z idei nacjonalizmu i centralizmu.

Zasadniczo się też nie zgadzam z tezą dzisiejszych elit rządzących, że nie ma gry drużynowej poza granicami państwa i narodu, że nie istnieje wspólnota europejska, poczucie więzi, że polityka i kultura polegają na cynicznej konkurencji państw narodowych. Dlatego my jako Polacy musimy ograniczyć się i wzmocnić perspektywę narodową. Nie chcę przez to negować otwartości kulturowej wielu polityków i wyborców PiS. Niemniej ich analiza wyzwań na świecie jest tak czarna, że właściwie proponują nacjonalizm jako jedyną metodę stabilizacji. Tymczasem na wszelkie przemiany, czy to kulturowe, czy cywilizacyjne i ekonomiczne, należy reagować nie tylko negacją, ale wzmacniając pozytywne trendy, nadać dobrym dynamikom siłę. Polska musi być liderem integracji europejskiej, bo jeśli zamknie się w swoim państwie narodowym, to nie tylko zmniejszy swoje bezpieczeństwo, ale będzie miała dalece mniejszy na Europę wpływ, a integracją europejską zajmą się Niemcy i Francja. W interesie Polski jest budowanie wspólnoty europejskiej, europejskiej perspektywy, kultywowanie europejskiej gry drużynowej. Ta metoda wzmacnia Polskę.

Także pluralizm wzmacnia naród. Nie rozsadza państwa narodowego, jeśli to państwo jest liberalną demokracją, a jej uniwersalne wartości są nadrzędne nad tożsamościami etnicznymi i religijnymi. Po doświadczeniach ostatnich 100 lat wiemy, że te siły polityczne, które chcą zamknąć wspólnotę narodową w państwie etnicznie czy religijnie homogenicznym, często stawiają ideę narodu ponad demokracją.

Dzisiejsze napięcie między Gdańskiem a rządem centralnym to nie tylko kreacja kampanii wyborczych czy schmitteański podział kraju na Polskę proeuropejską i nacjonalistyczną. To jest realny spór o odczytanie wyzwań współczesności i konkurencja różnych modeli wspólnotowych, które mają zapewnić ludziom bezpieczne życie w XXI wieku. Gdańska opowieść mówi, że człowiek kulturowo i politycznie nie składa się z tylko jednej tożsamości. Pluralizm jest nie tylko fenomenem społeczeństwa, ale jest w nas. W tej mozaice tożsamości musimy się odnaleźć, dobrze zorganizować i jako jednostki, i jako społeczeństwo. Dlatego sztuką polityczną jest połączenie indywidualnych interesów z naszymi wspólnotowymi, ale także z nadrzędnymi, uniwersalnymi wartościami. To buduje dobrą formę życia dla wielu różnych tożsamości. Taka filozofia zachowuje wolność jednostki i jednocześnie pomaga wielu różnym ludziom żyć razem w pokoju.

 

 

Dyskurs liberalny i antyliberalny. Polskie zmagania i polskie spory :)

Głód wolności znajdował swój muzyczny akord zarówno u Jacka Kaczmarskiego, który wzywał: „Wyrwij murom zęby krat, zerwij kajdany, połam bat, a mury runą, runą, runą i pogrzebią stary świat!”, jak też w polskich kościołach, w których niejednokrotnie pobrzmiewał modlitewny ton: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!”

 

Kiedy w 1989 r. obradami okrągłego stołu i wyborami czerwcowymi rozpoczynano w Polsce proces demontażu ustroju komunistycznego, społeczeństwo polskie cierpiało na gigantyczny głód wolności. Głód wolności, którą niemalże dokładnie sześćdziesiąt lat temu zagarnęły sąsiadujące z II Rzeczpospolitą totalitaryzmy: nazistowski i sowiecki. Ten głód wolności prowadził Polaków przez powojenną historię ścieżkami bohaterskich zrywów: od czerwca 1956 roku, aż po falę wiosenno-letnich strajków roku 1988. Ów głód wolności werbalizowany był w okresie Polski Ludowej przez różnorodne grupy polskiego społeczeństwa: od robotników wszelkich branż, aż po intelektualistów. Głód ten znajdował swój muzyczny akord zarówno u Jacka Kaczmarskiego, który wzywał: „Wyrwij murom zęby krat, zerwij kajdany, połam bat, a mury runą, runą, runą i pogrzebią stary świat!”, jak też w polskich kościołach, w których niejednokrotnie pobrzmiewał modlitewny ton: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!”

 

Dyskurs o wolności

W okresie Polski Ludowej oraz w pierwszych miesiącach przemian systemowych dyskurs liberalny miał albo charakter marginalny, albo w ogóle nie był obecny w dyskursie publicznym. W większym stopniu można mówić o obecności dyskursu wolnościowego, czyli wszelkich form refleksji i werbalizacji potrzeby wolności oraz debat na temat jej wartości oraz zakresu. Już w czerwcu 1956 r. obok postulatów dotyczących sfery socjalnej, bytowej i zarobkowej pojawiały się również hasła ze spektrum wolnościowego, jak chociażby: „My chcemy wolności”, „Żądamy wolnych wyborów pod kontrolą ONZ”, „Precz z Ruskami, żądamy prawdziwie wolnej Polski”” „Precz z bolszewizmem”, „Precz z komunistami”[1]. Taka wolnościowa retoryka bynajmniej nie dominowała w przebiegu polskich przełomów antykomunistycznych w okresie PRL, jednakże hasła takie się pojawiały. Obawy klasyfikowania tego typu haseł jako prób zamachu na konstytucyjne organy władzy komunistycznej skutecznie sprawiały, że kanalizacja niezadowolenia społecznego dokonywała się poprzez żądania płacowe oraz socjalne.

 

Wyraźnie zarysowane żądania wolnościowe znalazły się wśród tzw. postulatów sierpniowych. Już w pierwszym punkcie znalazło się żądanie akceptacji przez władze „niezależnych od partii i pracodawców wolnych związków zawodowych”, czyli żądanie pluralizmu społecznego i związkowego. Punkt drugi zawierał żądanie prawa do strajku, zaś punkt trzeci – żądanie przestrzegania wolności słowa, druku i publikacji. W punkcie szóstym natomiast domagano się umożliwienia „wszystkim środowiskom i warstwom społecznym uczestniczenie w dyskusji nad programem reform”. Niewątpliwie to te 21 postulatów i zapoczątkowany nimi okres karnawału „Solidarności” przyczyniły się w pewnym stopniu do tego, co miało się wydarzyć w Polsce w 1989 r. Wszystko to zaś działo się właśnie pod hasłami realizacji zasady wolności właśnie. Na ten niemalże metafizyczny pęd do wolności zwracał uwagę Timothy Garton Ash w Polskiej rewolucji, kiedy sugerował, że nijak się on ma do realiów sowieckiego komunizmu. Przywoływał wręcz słowa Stalina, który miał stwierdzić, że „wprowadzać komunizm w Polsce to tak jak siodłać krowę”[2].

Dyskurs liberalny

Dyskurs o wolności zostawał systematycznie zastępowany przez dyskurs liberalny po tym, jak rozpoczęto w Polsce intensywny proces przekształceń ustrojowych, zarówno na poziomie politycznym, jak i ekonomicznym. W pierwszych kilku latach transformacji systemowej hasła modernizacji, liberalizacji i prywatyzacji stanowiły niewątpliwie dowód rozwoju cywilizacyjnego i swoistej gospodarczo-społecznej westernizacji Polski. Początkowo postulaty liberalizacyjne nie niosły z sobą negatywnych konotacji, a wręcz stanowiły obietnicę dobrobytu i dobrostanu, które rychło miały stać się udziałem wszystkich Polaków.  W swoim exposé Tadeusz Mazowiecki wspominał, że „długofalowym strategicznym celem poczynań rządu będzie przywrócenie Polsce instytucji gospodarczych od dawna znanych i sprawdzonych. Rozumiem przez to powrót do gospodarki rynkowej oraz roli państwa zbliżonej do rozwiniętych gospodarczo krajów. Polski nie stać już na ideologiczne eksperymenty”. Słowa Mazowieckiego wskazywały, iż będzie on chciał zerwać z dysfunkcyjną gospodarką centralnie planowaną i pójść w kierunku wolności gospodarczej.

 

Dyskurs liberalny po okrągłym stole miał charakter idealistyczny i zarazem optymistyczny. Przekonywano, że budowa demokracji musi być sprzężona z wejściem na ścieżkę gospodarki kapitalistycznej. Bronisław Geremek wykazywał, jak „nierozdzielny jest to związek” oraz że „próby budowy gospodarki rynkowej bez demokracji prowadziły do klęski”[3]. Był on przekonany, że „polska Solidarność zbudowała pewien układ nadziei”, bo „właśnie nadzieja ludzi wytwarza cierpliwość, wytwarza akceptację poświęceń i wyrzeczeń. A te są niezbędne w procesie przechodzenia do demokracji”[4]. Dyskurs liberalny – zarówno na politycznym, jak i ekonomicznym poziomie – przyjął się w świecie nowych polskich elit politycznych, jak również wśród publicystów. Był to niewątpliwie efekt panującej jeszcze w Stanach Zjednoczonych reaganomiki oraz ciągle przynoszącego Brytyjczykom pozytywne rezultaty thatcheryzmu.

 

Idealistyczno-optymistyczna wizja liberalnej demokracji zyskała jednak również instytucjonalne wsparcie ze strony międzynarodowych organizacji i instytucji finansowych, jak chociażby Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy czy Europejska Wspólnota Gospodarcza. Ireneusz Krzemiński w 1990 r. wskazywał, że „pojawia się palący problem wizji przyszłego ładu gospodarczego” i choć – jak dowodził – nie chodzi o „utopijny obraz raju na ziemi, który konstruowali komuniści. Jednakże potrzeba wizji, która skonkretyzuje zasady wolnego rynku i dobrego życia ogółu społeczeństwa”[5]. Wizja lepszej przyszłości, jaka wyłaniała się z wypowiedzi polityków i publicystów, którzy przekonywali do wolnorynkowej demokratycznej przyszłości Polski, budowała wśród Polaków wiarę w lepszą przyszłość i systematyczne zbliżanie się polskiego stylu życia i jego jakości do standardów zachodnioeuropejskich. Jeszcze w 1989 r. zdawało się, że wobec beznadziei komunistycznych lat osiemdziesiątych nowa Polska z pewności nie będzie w stanie postawić Polaków przed jeszcze większymi wyzwaniami. Tymczasem narastające bezrobocie, będące efektem masowego upadku przedsiębiorstw, postępujące ubożenie społeczeństwa i nieobecny dotychczas problem ubóstwa, hiperinflacja, która stała się nie tylko symbolem legalnej grabieży, ale również niepewności – te właśnie demony przywitały Polaków w nowej Polsce, tej liberalno-demokratycznej.

 

Socjaldemokratyczny dyskurs antyliberalny

Dyskurs antyliberalny wyłonił się niczym Heglowska antyteza względem zakorzeniającego się w pierwszych latach III Rzeczypospolitej dyskursu liberalnego. Pierwsze jego symptomy pojawiły się wraz z pierwszymi negatywnymi społecznie konsekwencjami wdrażanego planu Balcerowicza. Józef Kaleta pisał 13 października 1991 r. o „polskim harakiri”, wskazując, iż „stan polskiej gospodarki jest dramatyczny”. Przekonywał jednocześnie, że „we współczesnej historii nie ma państwa, w którym szokowa terapia doprowadziła do ożywienia gospodarki”[6]. Włodzimierz Bojarski i Stefan Kurowski pisali o „fiasku liberalizmu”, dowodząc, że „liberalna koncepcja kolejnych rządów odpowiada prymitywnemu, skompromitowanemu kapitalizmowi z początku minionego wieku, zachowanemu do dziś w nadal eksploatowanych krajach postkolonialnych”[7]. Bp Tadeusz Pieronek wskazywał na wzrost negatywnych skutków przemian gospodarczych, które w największym stopniu ponosili najsłabsi i najbiedniejsi. Podkreślał, że „bogactwa tej ziemi powinny być dostępne każdej istocie ludzkiej. Każdy, kto przyszedł na świat, ma prawo do jego dóbr, a rzeczą zapobiegliwości ludzkiej jest takie urządzenie ziemskiego porządku, by tych dóbr starczyło dla wszystkich”[8].

 

Problemy, które dotknęły Polskę i Polaków w trakcie pierwszych lat transformacji systemowej sprawiły, że osłabło poparcie społeczne do przemian gospodarczych, zachwianiu uległo społeczne zaufanie do wyznaczanych przez elity polityczne kierunków przemian, zaś postsolidarnościowe elity zostały obciążone odpowiedzialnością za wszelkie niepowodzenia dobry transformacji. Również dyskurs liberalny zaczął być utożsamiany ze środowiskami, które niejako stały się przyczyną tych wszystkich problemów. Dyskurs antyliberalny musiał stać się swoistym remedium na dyskurs liberalny. Pierwszym symptomem triumfu antyliberalnej retoryki było zwycięstwo Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego w 1993 r. oraz Aleksandra Kwaśniewskiego w 1995 r. Jeden z głośniejszych postulatów, które znalazły się w Deklaracji Wyborczej SLD w 1993 r., brzmiał następująco: „Tak dalej być nie musi: niech reformy służą ludziom”. Jak najbardziej oddawał on klimat antyliberalnej retoryki szerzącej się w społeczeństwie i coraz bardziej obecnej w mediach. Antoni Dudek w Historii politycznej Polski 1989-2005 podaje, iż w latach 1991-1993 aż o 13 punktów procentowych wzrósł odsetek ankietowanych przekonanych, że „rządy solidarnościowe wpędziły Polskę w stan chaosu i ubóstwa. Jednocześnie prawie o 20 punktów procentowych zmniejszył się odsetek respondentów mających analogiczną opinię o rządach PZPR[9].

 

Wczesna forma kształtowania się dyskursu antyliberalnego miała jednakże charakter stosunkowo umiarkowany i w pewnym sensie konstruktywny. Przede wszystkim wskazywano na niedostatki w zabezpieczeniu socjalnym gospodarczych przemian, które przecież – z perspektywy trzydziestolecia – wydają się dziś ewidentne. W ciągu tych pierwszych kilku lat kształtowania się dyskursu antyliberalnego w zasadzie nie podważano sensu całego procesu transformacji systemowej, zaczęto jednak dostrzegać w tym procesie człowieka. Edmund Wnuk-Lipiński wskazywał, że „pewna część społeczeństwa czuje się zagubiona i cierpi na coś, co można by nazwać – z pewną przesadą – sieroctwem społecznym. Życie w wolności okazało się trudne, trudniejsze niż wyidealizowane marzenia o wolności sprzed sześciu lat, oraz mało przewidywalne”[10]. Dyskurs antyliberalny zdawał się być przejawem werbalizacji niezadowolenia z negatywnych dla społeczeństwa skutków ubocznych przekształceń gospodarczych, jakie dokonywały się w Polsce. Ten wyłaniający się dyskurs liberalny miał jednakże jeszcze – nazwijmy to umownie – twarz socjaldemokratyczną.

Populistyczny dyskurs antyliberalny

Do podważenia samego sensu liberalnych reform doszło pod koniec dwudziestego wieku, kiedy to do wyobraźni społecznej coraz skuteczniej zaczął się przebijać dyskurs antyliberalny w jego populistycznej formie. W latach 1998-2001 w Polsce systematycznie wzrastało bezrobocie, a społeczeństwo polskie zaczynało odczuwać negatywne konsekwencje czterech wielkich reform systemowych wdrożonych przez rząd Jerzego Buzka. Reformy te wiązały się z kosztami finansowymi, a szereg niedoróbek w ustawach wprowadzających te reformy przynosił kolejne fale niezadowolenia społecznego. Jednakże dopiero niekorzystna sytuacja w branży rolnej wywindowała w rankingach popularności obecnego w życiu publicznym od początku lat dziewięćdziesiątych Andrzeja Leppera. Ten przywódca rolniczego związku zawodowego a później również partii politycznej kreował się na trybuna ludowego, obrońcę społeczeństwa i przywódcę antyestablishmentowego ruchu domagającego się odejścia z polityki ojców polskiej transformacji systemowej. Tak właśnie ukształtował się populistyczny dyskurs antyliberalny.

 

Lepper i działacze Samoobrony nie przebierali w słowach. Nie mieli wątpliwości, że to właśnie „liberały-aferały” odpowiadają za fatalną sytuację społeczeństwa polskiego i ruinę polskiej gospodarki. Symbolem polskiej transformacji i zarazem symbolem błędów tejże transformacji Lepper uczynił Leszka Balcerowicza. W Liście Leppera przeczytać można wspomnienie pierwszego spotkania tego działacza rolniczego z ojcem polskiej transformacji gospodarczej. Lepper wspomina, jak „do mrocznego gabinetu Balcerowicza” wprowadził go „jeden z jego licznych asystentów”, jak to „minister finansów nie odzywał się (…), zapadał w rodzaj krótkotrwałego letargu, po czym wychodził z odrętwienia, wracał do świadomości, próbował słuchać, ale zaraz jakieś słowo go irytowało, więc znów popadał w rodzaj psychicznej zaciętości”[11]. „Balcerowicz musi odejść” – tak wykrzykiwał z poselskiej mównicy przyszły poseł, wicemarszałek, minister i wicepremier Lepper. Zapowiadał również, że postawi Balcerowicza przed sądem, trybunałami międzynarodowymi oraz że doprowadzi do jego skazania na obóz pracy za zbrodnie, jakich dokonał na narodzie polskim.

 

To była niewątpliwie nowa jakość, jeśli chodzi o specyfikę dyskursu antyliberalnego w Polsce. Z jednej bowiem strony podważone zostały właściwie wszystkie „świętości” polskiej transformacji, z drugiej zaś – rzeczywiście otwarto pole do bardziej krytycznej i może istotnie bardziej obiektywnej refleksji historycznej na temat polskiej transformacji. Populistyczna wersja antyliberalnego dyskursu, jaką wypromował Lepper, stała się na pewno kamieniem węgielnym tego ostrego i niestety kompletnie niemerytorycznego sporu, jakiemu przyglądamy się od kilku lat w polskiej polityce. Uruchomiona w 2005 r. retoryczna wojna między Polską solidarną a Polską liberalną byłaby na pewno możliwa bez Leppera, jednakże bez jego wątpliwej jakości spuścizny na pewno nie byłaby wojną tak zaciętą, dehumanizującą przeciwnika, dewaluującą jego jakiekolwiek zasługi i niemalże domagającą się jego ewaporacji. Paradoksalnie obie strony tego wyniszczającego dziś Polskę i Polaków sporu są „godnymi” kontynuatorkami dyskursu politycznego, którego ojcem był Andrzej Lepper.

 

 


 

[1]                     J. Eisler, Poznański Czerwiec’56. Uwarunkowania – Przebieg – Konsekwencje, Poznań 2007, s. 37.

[2]                     T. G. Ash, Polska rewolucja. Solidarność 1980-1981, Warszawa 1987, s. 4.

[3]                     B. Geremek, Polski układ nadziei, „Tygodnik Powszechny”, 17.06.1990.

[4]                     Tamże.

[5]                     I. Krzemiński, Szybko i powoli. Polski tygiel przemian, „Odra” 1990, nr 9.

[6]                     J. Kaleta, Harakiri?, „Wprost”, 13.10.1991.

[7]                     W. Bojarski, S. Kurowski, Fiasko liberalizmu, „Ład”, 4.07.1993.

[8]                     T. Pieronek, Kościół i gospodarka, „Ład”, 30.10.1994.

[9]                     A. Dudek, Historia polityczna Polskie 1989-2005, Kraków 2007, s. 257.

[10]                   E. Wnuk-Lipiński, Wyuczone bezradność, „Nowe Życie Gospodarcze”, 23.11.1995.

[11]                   A. Lepper, Lista Leppera, Warszawa 2002, s. 24-25.

 


 

„Postcards from Salem” / „Pocztówki z Salem”

Niewinność czarownic. Celebracja „dziewczyństwa” („siostrzeństwa”). Bycie razem.

 

Fotografie, scenografia: Magdalena Franczuk

Modelki: Orina Krajewska, Anna Jarosik-Tomala, Maria Dębska, Elżbieta Mielnik, Monika Kaleńska, Joanna Zagórska, Sabina Karwala, Zuzanna Rabiega, Anna Paliga, Małgorzata Twardowska, Magdalena Żak, Justyna Bugajczyk

Make-up, fryzury: Aga Zajdel

Jacek Kuroń – niepokorny architekt :)

Rozmowa Krzysztofa Iszkowskiego z Anną Bikont podczas Igrzysk Wolności 2018.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Krzysztof Iszkowski: Książka Jacek to 700 stron bardzo intensywnej lektury, robiącej duże wrażenie, bo pokazującej, w jaki sposób Jacek Kuroń kształtował polską politykę i ludzi, którzy byli i są w niej aktywni. Który z wielu sposobów tego kształtowania, opisanych w książce, jest dla pani najważniejszy?

Anna Bikont: Dla mnie Jacek Kuroń kształtował polską politykę w stopniu jeszcze większym, niż myślałam na początku pisania tej książki. Zaczęłyśmy pisać tą książkę [wspólnie z Heleną Łuczywo – przyp. red.], bo uważałyśmy, że jest on jednym z wielu wielkich budowniczych demokratycznej, niepodległej Polski. Nieprzypadkowo w przemówieniach z okazji 100-lecia niepodległości i Lech Wałęsa, i Donald Tusk wymienili go wśród kilku osób, dzięki którym Polska stała się wolna. Miał do tego cały zestaw cech i narzędzi, m.in. to, że był wizjonerem, stawiał przed sobą dalekosiężne cele oraz że był realistą, dostrzegał rolę małych kroków. I taki sam był w stosunku do ludzi – z jednej strony traktował ich jako parobków do pracy w opozycji, ale z drugiej strony zawsze miał też program dla mniej odważnych – cokolwiek się zrobiło na rzecz wspólnego dobra, to przez Jacka było się docenionym. Nigdy nie stawiał nikomu poprzeczki za wysoko.

Źródło: czarne.com.pl

W czasach Komitetu Obrony Robotników zaczytywaliśmy się książeczką mówiąca o tym, jak się należy zachowywać w kontaktach ze Służbą Bezpieczeństwa, czyli odmawiać współpracy, w ogóle się nie odzywać. A Jacek mówił: „Ale wiesz, ja zawsze rozmawiam z esbekami. Bo ja tak lubię rozmawiać, ja nie jestem w stanie nie rozmawiać. Jak ty nie umiesz być niegrzeczna, jak masz taką potrzebę rozmowy, to rozmawiaj, tylko uważaj, co mówisz”. Albo gdy Róża Thun przyznała, że się boi, on jej na to: „A ty wiesz, jak ja się boję? Codziennie się boję, że pójdę do więzienia”. Nie stawiał poprzeczki zbyt wysoko, a jednocześnie umiał zachęcać do działania, miał wizję i miał pokorę wobec cudzych racji. To nie jest zwykle cecha charakterystyczna dla ludzi, którzy są wybitni, którzy mają potrzebę działania i potrzebę dowodzenia. I myślę, że to pozwoliło na zaistnienie w latach 70. tak fantastycznej organizacji łączącej ludzi jak Komitet Obrony Robotników. Tam byli obecni zarówno członkowie PZPR-u, byli i obecni, profesor Edward Lipiński wciąż miał legitymację partyjną, gdy wstępował do KOR-u, jak i endek starej daty. Jacek był w stanie łączyć wszystkich przez to, że przejawiał zainteresowanie ludźmi, potrafił wysłuchać każdego indywidualnie i przyznać się, jeśli nie miał racji.

Dobrym czasem, żeby pokazać Jacka Kuronia, jest sam początek Solidarności – czas, kiedy władza przechodzi w ręce robotników. Czyli wtedy, gdy realizują się jego marzenia. Bo nawet gdy Jacek przestał czuć związek emocjonalny z marksizmem, to i tak miłość do robotników i wiara w nich mu pozostała. I nagle to ucieleśnienie wszystkich jego marzeń się realizowało – do tego stopnia, że przecież strajk w sierpniu był organizowany przez Lecha Wałęsę i Zakładowy Komitet Strajkowy, są to ludzie z Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. To instytucja, która wypączkowała z KOR-u, to są jego „dzieci”, jego wychowankowie. Kiedy te wszystkie marzenia się ucieleśniały, okazało się, że wszyscy byli przeciwko niemu: Wałęsa, Kościół, eksperci i oczywiście władza. Wizja lansowana przez Jacka Kuronia i Adama Michnika – te dwa jastrzębie, które mogły zdestabilizować całą sytuację – była na tyle silna, że przemawiała do Geremka i Mazowieckiego, najważniejszych doradców w stoczni, przemawiała też do innych ekspertów liczących się w stoczni, a potem w Związku. Kościół nigdy nie lubił KOR-u, Jacka Kuronia w szczególności, i to z różnych powodów. Prymas Wyszyński spotkał się z Wałęsą i mówił mu, żeby się nie zadawał z KOR-em i odsunął od siebie Kuronia. Podczas podpisywania porozumień sierpniowych Jacek Kuroń siedział w więzieniu, podobnie jak inni członkowie KOR-u, i gdyby nie postawa jego niezwykłej żony Gajki Kuroń, toby ich nie wypuścili. Eksperci radzili Wałęsie i Międzyzakładowemu Komitetowi Strajkowemu, żeby odpuścili KOR-owców. Już po powstaniu Związku Wałęsa, który prowadził te swoje gry, po tym, jak mu prymas Wyszyński powiedział, żeby się nie zadawał z Kuroniem, odpowiedział: „To ty siedź u Anny Walentynowicz, ja będę do ciebie przychodził, ale się nie pokazuj”. I Jacek przyjął tę propozycję. Trzeba mieć bardzo dużo pokory, żeby przyjmować takie propozycje. Co więcej, wkrótce doszło do rozłamu, kiedy większość ludzi z jego środowiska opowiedziała się za Andrzejem Gwiazdą, a Kuroń był za Lechem Wałęsą, ponieważ czuł, że to jest lepsze dla Polski. Rozmawiałyśmy z Heleną Łuczywo o tym z Lechem Wałęsą, który napuszczał związkowców na Kuronia, mówił, że Jacek podburza do strajków, podczas gdy Jacek przez całą Solidarność nic innego nie robił, tylko strajki gasił. Zapytałyśmy Wałęsę, jak to jest możliwe, że on się tak zachowywał wobec tak szlachetnego i lojalnego w stosunku do niego człowieka. I on odpowiedział: „W gierkach to mogło tak wyglądać, że go wykluczam. Ale wiedziałem, że jest potrzebny, dobry, do wykorzystania, a jest na tyle patriotyczny, że się nie obrazi, nie zrazi i będzie zawsze w pobliżu, będzie dążył do wolnej Polski”. I to sformułowanie genialnie podsumowuje Kuronia.

Skala pokory Jacka Kuronia w Sierpniu, a później jesienią 1980 roku jest w pełni zrozumiała dopiero wtedy, gdy przypomnimy sobie, że to dzięki KOR-owi w ogóle powstał pomysł, żeby tworzyć niezależne od partii związki zawodowe. Gdyby nie KOR, w ogóle nie byłoby tego pomysłu organizacyjnego i historia potoczyłaby się inaczej. Z kolei KOR-u nie byłoby bez Kuronia. Proszę opowiedzieć, w jaki sposób te parę lat działalności KOR-u między rokiem 1976 a rokiem 1980 przełożyło się na to, co się działo w Polsce w różnych miejscach, od Gdańska po Śląsk.

Tym, co KOR i Jacek Kuroń robili przez te kilka lat, było budowanie środowisk, to znaczy rozdzielanie zadań. Jacek był w tym wybitny i dzięki temu ludzie skupiali się na zadaniach. Jednym z członków KOR-u był Mirosław Chojecki, fizyk jądrowy, który miał wybitne zdolności w zakresie organizowania druku. W początkach ruchu chciał natychmiast drukować biuletyny informacyjne KOR-u i wtedy Jacek Kuroń powiedział: „Nie, ludzie mają to przepisywać po dziesięć egzemplarzy. Bo jak ktoś przepisze dziesięć egzemplarzy, to daje to następnej osobie, która przepisze kolejne dziesięć egzemplarzy i tak się tworzy ruch”. Mirek nie był zadowolony, wiedział, że można by wydrukować dużo więcej egzemplarzy. Ale po latach mówił: „Jacek miał rację, bo jak w końcu zaczęliśmy drukować, po wielu miesiącach, przez to, że Jacek był przeciw, już całe środowisko było gotowe, mieliśmy komu dawać to, co wydrukowaliśmy”. To byli właśnie ci ludzie, którzy przekazywali sobie po te dziesięć przebitek.

Jacek wiedział, że najlepiej organizować ludzi do wspólnych działań. KOR zapoczątkował powstanie niezależnych instytucji, coś dla każdego, dla robotników, dla rolników, wydawanie książek, niezależne wykłady, tego było bardzo dużo.

Jacka cechowała fantastyczna zdolność do pamiętania o ludziach. Miał bardzo wielu ludzi wokół siebie, prowadził naprawdę otwarty dom. My dziś żyjemy w zamkniętych domach, mamy komórki, ktoś musi zadzwonić, żeby do nas przyjść. U Jacka, gdzie mieszkali oprócz niego jego tata, mama, syn i jeszcze drugi chłopak – młodszy brat Gai – nigdy nie było zamkniętych drzwi. Tam po prostu każdy wchodził bez pukania, tam zawsze można było spotkać mnóstwo ludzi. To się okazało kluczowe. Na przykład w lipcu 1980 roku, gdy zaczęły się pełzające strajki, było ich bardzo dużo, ale przecież nikt nie miał pojęcia ile. Wiadomo było o Ursusie, pokazywano w telewizji „warchołów” rozkręcających szyny, ale nawet wiadomości o wielkich protestach w Radomiu dotarły do KOR-u z opóźnieniem. Nie sposób sobie dziś wyobrazić, jak trudno było zdobyć takie informacje w realiach systemu totalitarnego, bez komórek i internetu. Jacek wszystkich znał, rozpoczynał różne inicjatywy, miał fantastyczną pamięć – w czasach walterowskich pamiętał imię każdego dziecka, żeby wieczorem pogłaskać je po główce i życzyć dobrej nocy. Latem 1980 roku przypomniał sobie, kto gdzie mieszka z jego dawnych kontaktów, zaczął szukać telefonów, wydzwaniać, organizował ludzi i z tego się zrobił bardzo poważny ośrodek informacji. Przypadkowo spotkane przez Jacka osoby stały się kluczowe dla obiegu informacji. Na przykład Jacek spotkał kiedyś na peronie maszynistę kolejowego, który potrzebował pieniędzy. Kuroń zawsze każdemu pożyczał albo dawał pieniądze, więc powiedział maszyniście, że może mu pożyczyć 500 zł, a maszynista obiecał, że odda, i rzeczywiście oddał, tak nawiązali kontakt. A potem, w Sierpniu 1980 roku odcięto telefony i w ogóle nie było wiadomo, co się dzieje na Wybrzeżu. Ale działały telefony kolejowe, więc dzięki temu maszyniście Warszawa miała informacje.

Wśród dziesiątek osób, które przychodziły do domu Kuronia i zbierały informacje, był Janek Narożniak, który w 1982 roku stał się bohaterem, gdy ZOMO go postrzeliło, a później uciekł ze szpitala. Janek pamiętał numery wszystkich tramwajów i wiedział, z jakiej są zajezdni. Gdy zobaczył przez okno, które numery tramwajów nie jeżdżą, to wiedział, które zajezdnie strajkują i gdzie można zanieść ulotki. Pojawiła się też Anna Bazel, która przyjechała z Lublina. Wynosiła śmieci i zauważyła, że MPO nie przyjechało. Czyli od razu było wiadomo, że trzeba jechać do MPO zobaczyć, czy tam jest strajk. Z takich licznych działań, dziesiątków ludzi, którzy się przewinęli, została stworzona wielka siatka informacyjna.

W pewnym momencie nawet Jacek miał taką refleksję, że być może napędzając ten obieg informacji, on te strajki prowokuje, co rodziło poczucie przeraźliwej odpowiedzialności, bo on się bardzo bał rozlewu krwi.

Fascynuje mnie jeden z wątków, który pojawia się w tej książce i który musiał być poważnym wyzwaniem. Chodzi mi o sprawdzanie faktów – konfrontowanie tego, co zostało zapamiętane, z tym, co się wydarzyło naprawdę. Bo wiele z tamtych wydarzeń obrosło w legendy. Najlepiej pokazuje to ten fragment: „Kuroń opisał w Gwiezdnym czasie, jak zjadł list z ostrzeżeniem, że zapadła decyzja o spacyfikowaniu Stoczni Gdańskiej, który Mieczysław Rakowski napisał do Anki Kowalskiej. Kiedy książka się ukazała, do Jacka zadzwoniła Anka i mówi: «Słuchaj, wszystko się zgadza, tylko że Rakowski nigdy nie pisał do mnie żadnych listów. Owszem, umówił się ze mną, spotkaliśmy się, snuł apokaliptyczne scenariusze o złamaniu strajku siłą, o rozpędzeniu KOR-u, ale jedyne, co mogłeś zjeść, to kartkę, na której w obawie przed podsłuchem opisałam Ci to spotkanie». «Co Ty powiesz?» – zdziwił się Jacek. «Byłem pewien, że zjadłem list Rakowskiego». Minęły lata. Jacek wydał kolejną książkę, PRL dla początkujących, i znów w Sierpniu 1980 roku zjadł w czasie rewizji list Rakowskiego do Anki Kowalskiej. List był niby prywatny, napisany do Anki, ale Rakowski wiedział, że pisze do KOR-u: «Stocznię zgniotą i dzikie psy z czerwonymi z wściekłości oczyma rzucą się do gardła i zagryzą wszystkich. Uspokójcie się!». Kowalska znów zadzwoniła, sprostowała, przypomniała, jak było naprawdę. Pośmiali się, pożartowali. Znowu minęło kilka lat. Po śmierci Jacka Anka Kowalska słuchała radia, a w radiu Mieczysław Rakowski wspominał Jacka Kuronia. Jaki był nadzwyczajny, przyzwoity, lojalny i jak kiedyś zjadł w czasie rewizji list, który on, Rakowski, napisał do nich, żeby tylko nie narazić go na nieprzyjemności. Opowiadania Jacka miały moc legend”. Jak robić fact-checking, mając do czynienia z takim bohaterem?

To akurat Joanna Szczęsna ustaliła z zaprzyjaźnioną z nią Anną Kowalską. Ale generalnie wymagało to bardzo dużo pracy, bo wszystko sprawdzałyśmy. Jacek miał świetną pamięć i bardzo rzadko się mylił. Czasem był trochę obok, trochę koloryzował. Ale w porównaniu z moją poprzednią bohaterką, czyli Ireną Sendlerową, przy której w pewnym momencie zostałam prawie z niczym, to w wypadku Jacka niepewne były pojedyncze informacje. To, co było dla nas bardzo interesujące, dotyczyło historii rodzinnej, bo Jacek dużo o tym mówił. Uważał, że jest tylko kolejnym pokoleniem Kuroniów i że jego ojciec, jego dziadek, jego stryj – że cała rodzina zajmowała się walką o niepodległość. Wyrósł w lewicowej tradycji niepodległościowej, o której teraz w Polsce w ogóle mówi się bardzo mało, a która jest bardzo ważna. Miał mnóstwo opowieści o stryjku Julku, przypominające casus Rakowskiego. Stryj Julek miał obrabować fabrykę, której dyrektorem był dziadek Macieja Giertycha. Sprawdzałyśmy te mity i tam się akurat prawie nic nie zgadzało. Wynikało, że

rodzina Kuroniów była zwyczajną rodziną, wzięła okazjonalnie udział w kolejnych rewolucjach, które toczyły się na terenie Zagłębia, ale to było marginalne. Fantastyczną postacią był dopiero jego ojciec. Ciekawe, że opowieści jego dziadka i ojca stworzyły Jacka. On żył tymi mitami, więc one właściwie stały się rzeczywistością.

Podobno pierwszym politycznym wydarzeniem, w którym Jacek Kuroń wziął udział – i to jako dwuletnie dziecko – był pogrzeb Władysława Kozaka zabitego przez policję we Lwowie w roku 1936. Ten pogrzeb przerodził się w zamieszki, które również zostały rozpędzone przez policję, przynosząc kolejne ofiary śmiertelne. Ta mocna opowieść jest ważnym punktem odniesienia dla całego życia Kuronia, pokazując siłę konfliktów klasowych w Drugiej Rzeczpospolitej, o wiele silniejszych niż w tej chwili chcielibyśmy pamiętać. Jest to również kontekst lwowski, czyli dotyczący miasta, w którym ojciec Jacka Kuronia postanowił studiować jako pierwszy w rodzinie. Ale ponieważ pochodził z innej części Polski, to na relacje polsko-ukraińskie patrzył inaczej niż Polacy urodzeni w tym mieście. Te doświadczenia pierwszych lat życia (10–11 lat dorastania we Lwowie) pod sam koniec życia Jacka Kuronia odegrają bardzo dużą rolę, bo zaangażują go w kwestie polsko-ukraińskie i polsko-żydowskie. Czy ta późna aktywność Jacka Kuronia to jego wizja polityki zagranicznej, czy raczej coś bardziej osobistego?

Po pierwsze, u Jacka nie było żadnego podziału na to, co polityczne, a co osobiste. To było i osobiste, i emocjonalne, i polityczne. Wracając do pogrzebu Kozaka… Z opowieści Jacka wynika, że ojciec trzymał go na barana, a wokół świszczały kule. Jacek widział Kozaka, który leżał pod prześcieradłem. Jego brat Felek wie z opowiadań rodzinnych, że gdy zaczęło się robić niebezpiecznie, ojciec ukrył go w czyimś mieszkaniu, a później nie pamiętał, skąd go odebrać… Jeżeli chodzi o pogrzeb Kozaka, o sytuację bezrobotnych we Lwowie, o międzywojenną biedę – ciekawe jest to, że rodzina Kuroniów różniła się od wielu rodzin kresowych, które zostawiły Lwów i Wilno i tęskniły za nimi, za 1918 rokiem i odzyskaniem niepodległości. Ojciec Jacka, jego dziadek nigdy nie mitologizowali okresu międzywojennego. Zawsze opowiadali mu o tej biedzie, o tym, że strzelano do robotników. Jacek chodził do dzielnic biedy we Lwowie, bo to było niedaleko, za sąsiednim wzgórzem, widział biednych wykluczonych ludzi i to zapamiętał.

Wyjątkowa jest również rola ojca Jacka, mimo że był on zwyczajnym człowiekiem i został zapamiętany przez wielu przyjaciół Jacka jako marudzący pan, który szurał kapciami. Ale on ukształtował Jacka. Gdy Jacek pierwszy raz przyniósł z podwórka coś o Ukraińcach, to jego ojciec powiedział: „Ale przecież my jesteśmy Ukraińcami”. Dopiero wieczorem wytłumaczył Jackowi: „Nie, nie jesteśmy Ukraińcami, tylko tak ci powiedziałem. To jest przecież przypadek, gdzie się człowiek urodził – jeden jest Ukraińcem, drugi Żydem”. Jacek nauczył się tego od ojca i reagował w ten sposób na nienawiść. Jak w więzieniu mówili jakieś nienawistne rzeczy o Żydach, to odpowiadał, że on jest Żydem. Jak mówili źle o Cyganach, to odpowiadał, że jest Cyganem. Ojciec, który w czasie okupacji sowieckiej zajmował się tylko tym, żeby przeczekać, żeby ochronić swoją żonę i dziecko, i nie wdawał się w żadne działania antysowieckie, gdy tylko przyszli Niemcy, natychmiast zajął się pomaganiem Żydom. Miał małą fabryczkę, więc ich tam zatrudniał, pomagał załatwić fałszywe papiery. Jacek poza sentymentem do wielokulturowego Lwowa odziedziczył po ojcu wyjątkową wrażliwość na Żydów i Ukraińców.

Jacek był szalenie sentymentalny – wystarczyło wspomnienie, by zalał się łzami. Nigdy nie widziałam mężczyzny, który by tyle płakał. Ale jednocześnie w swoich działaniach w ogóle nie był sentymentalny, bo w kwestii stosunków polsko-ukraińskich zajmował się sprawami beznadziejnymi. Cały czas starał się negocjować między stroną ukraińską i polską, ludźmi z Przemyśla, pochodzącymi ze Lwowa, dla których jakiekolwiek upamiętnienie członków UPA, którzy mordowali Polaków, było nie do pomyślenia. A Jacek rozumiał, miał wrażliwość jednej i drugiej strony i niesamowicie się starał. Był twórcą seminariów polsko-ukraińskich, wielokrotnie zrywanych. Jedni się obrażali, drudzy się obrażali, a on cały czas się starał. Właściwie to on był dość znudzony polityką parlamentarną, nie lubił przesiadywać w sejmie, nie lubił tej atmosfery, ale postawił sobie za cel doprowadzenie do tego, żeby powstała komisja do spraw mniejszości narodowych, umożliwiająca unormowanie sprawy ukraińskiej. I chociaż ona nie powstała za jego kadencji, to on to zainicjował.

Tak samo, przyuczony przez ojca, miał wyjątkowy stosunek do spraw żydowskich. I znów można się zastanawiać, co jest prawdą, a co nie. Opisujemy w książce historię, którą Jacek wielokrotnie opowiadał, o Zosi, żydowskiej dziewczynce, z którą się ukrywał na strychu i która przy nim zażyła cyjanek i umarła. Jacek zawsze mówił, że właśnie z tej niezgody na śmierć Zosi, z żalu, że wtedy jej nie uratował, wzięły się wszystkie jego działania. Stwierdziłyśmy z całą pewnością, że ta Zosia była mitem, ale to także jest mit, który ukształtował Jacka, więc może właśnie tak mit przeobraża się w rzeczywistość.

Na początku powiedziała pani, że Jacek Kuroń jest jedną z osób, które dały nam to, co mamy w polskiej polityce. Biorąc pod uwagę to, jak w tej chwili wygląda polska polityka, to niekoniecznie jest to komplement. Zakładam, że Jackowi Kuroniowi nie podobałaby się polityka nacjonalistyczna obecnego rządu ani flirt tego rządu ze skrajną prawicą. Jaka była jego wizja Polski? Chodzi mi zarówno o ustrój, jak i kształt sceny politycznej. Jakiego rodzaju programy i możliwości w jego idealnej wizji Polski miały się ścierać? I dlaczego ta wizja niekoniecznie się ziściła?

Nie mówiłam oczywiście o polityce obecnego rządu tylko o tym, że mamy demokrację i niepodległość. Dziś ta demokracja przeżywa różne problemy i szwankuje, ale jednak trzeba powiedzieć, że demokratyczne, niepodległe państwo to nie jest rzecz oczywista i dana każdemu narodowi w każdym pokoleniu. I jest to wielkie osiągnięcie. Jacek był optymistą z dużą wiarą w ludzi i w to, że będzie lepiej. Miał taką marksistowską wiarę, że jednak świat idzie do przodu. Jeśli chodzi o ustrój, który go interesował, to on nie widział nic atrakcyjnego w demokracji parlamentarnej opartej na rozgrywkach partyjnych, ale rozumiał, że jest potrzebna. Nie zawsze tak było. W liście otwartym do partii, za który trafił na trzy i pół roku do więzienia, wypowiadał się przeciwko demokracji parlamentarnej, wyobrażał sobie, że cała władza jest w rękach robotników i to już czyni ten świat pięknym i sprawiedliwym. Po tym, jak wyszedł z więzienia z potrzebą dalszego dyskutowania o tym, co napisał w liście otwartym, dorosło całe pokolenie, które przygotowało Marzec 1968 roku. Ono było już zupełnie gdzie indziej, a on musiał się dostosować do ich sposobu myślenia. Oczywiście rozumiał znaczenie demokracji parlamentarnej, po 1989 roku uczestniczył w rządzie i zasiadał w sejmie, ale tak naprawdę zawsze interesowały go oddolne działania ludzi. Jego pasją były ruchy społeczne, ich tworzenie.

Pod koniec życia, gdy był już bardzo chory, starał się w sposób – można powiedzieć – dramatyczny znaleźć jakiś sposób przekazania ludziom, by sami, oddolnie, a nie rękami polityków zrobili coś, by walczyć z ogromem niesprawiedliwości. Marzył o wielkim ruchu społeczno-edukacyjnym.

Czy nie jest tak, że właśnie przywiązanie do wizji ruchu i wątpliwość, czy Polska po wyborach z 1989 roku szybko musi się stać klasyczną demokracją parlamentarną, to coś, co przeważyły o pewnej dysfunkcjonalności tej scen. Pierwszy rząd reformatorski to byli prawdopodobnie najbardziej kompetentni ludzie z antykomunistycznej opozycji, ale równocześnie grupa o bardzo różnych wizjach, korzeniach i sposobach patrzenia na rzeczywistość. Przypomnijmy, że trzech kandydatów na premiera wysuniętych przez Wałęsę w 1989 roku to Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek i właśnie Jacek Kuroń. Wokół nich potem rozgrywała się polityka w kluczowym okresie, a oni mimo wszystkich ideowych różnic zdecydowali się stworzyć jedną partię. Czy w którymkolwiek późniejszym momencie Jacek Kuroń zastanawiał się nad tym, czy to była dobra decyzja?

Chyba tego nie rewidował bo to zupełnie oczywiste, że to była dobra decyzja. Dobrze pamiętam ten okres. Przecież to były czasy, kiedy resorty siłowe – MSW i MON – były w rękach PZPR. Gdyby nie to, że udało się stworzyć wspólne pospolite ruszenie ludzi, którzy byli gotowi budować nową Polskę, gdyby wszyscy rozeszli się po różnych partiach, to nie byłoby przeciwnika zdolnego obalić tamtą władzę. Ten pierwszy moment tworzenia państwa, to, że ludzie potrafili się zjednoczyć mimo różnic, to była wielka zasługa między innymi właśnie Jacka Kuronia, no i Lecha Wałęsy. Wydaje mi się, że nie było powodów do pochylania się nad tym, to było ewidentne zwycięstwo, chociaż teraz mówi się o okrągłym stole same złe rzeczy.

W książce jest bardzo przejmujący rozdział o śmierci Gajki.

To rozdział, który pisałyśmy wspólnie z Joanną Szczęsną. Właśnie ten rozdział o Gajce jest bardziej rozdziałem Joasi, która Gajkę dobrze znała. Był przez nas pisany, gdy jeszcze żył Jacek. On bardzo chciał, żeby Joanna napisała coś o Gajce, i był bardzo wzruszony naszym tekstem.

Mam taką refleksję, że generalnie przy pisaniu biografii poziom wkraczania w intymność naszego bohatera powinien zależeć nie od tego, co my chcemy powiedzieć, tylko od niego samego. Ale z Jackiem było inaczej. Pamiętam, jak z Joasią przyszłyśmy z tym tekstem do Jacka i zapytałyśmy: „Jacuś, jest jeszcze coś, czego nie napisałyśmy albo czego nam nie opowiedziałeś?”, a on na to: „No, moja pierwsza noc z Gajką”. Zaczęłyśmy krzyczeć: „Nie, nie, Jacek! My nie chcemy tego wiedzieć, my nie chcemy ani tego wiedzieć, ani o tym pisać”. Jeśli chodzi o poziom intymności tej opowieści, to moim zdaniem zaniżyłyśmy go w stosunku do kryteriów Jacka. On był ekshibicjonistyczny i bardzo odważny w mówieniu o sobie. Mam na myśli jego rozliczanie się w Wierze i winie z czasem młodzieńczym, gdy był komunistycznym aktywistą.

Czy w relacji z synem też był tak otwarty?

Jacek czuł, że ma jakieś problemy w relacjach z Maćkiem. Chyba nie umiał tego nazwać, ale podejrzewał, że coś jest nie tak na wielu poziomach, bo Maciek czuł się dzieckiem samotnym. Oczywiście duża część jego samotności wynikała z bardzo prostej przyczyny, że Jacek siedział dziewięć i pół roku w więzieniu. Trudno sobie wyobrazić, że mając dziecko, idzie się do więzienia i wychodzi po kilku latach, kiedy ono ma już siedem i pół roku i jest przecież zupełnie inną istotą niż wtedy, gdy miał trzy lata. Znowu trafia się do więzienia i po wyjściu widzi się jeszcze innego człowieka, bo to dziecko ma już 13 lat. W takiej sytuacji nie jest łatwo nawiązać bliski kontakt. Jacek miał metody wychowawcze odziedziczone po ojcu, by wrzucić dziecko na głęboką wodę, gdy chce się je nauczyć pływać, które jemu się jakoś przydały, a Maciek był dzieckiem bardzo wrażliwym i było mu z tym ciężko. Jacek to wiedział. Innym jeszcze problemem była zaborczość Jacka w stosunku do Gaji. Jeden z moich przyjaciół po przeczytaniu rozdziałów, gdzie opowiadamy o dzieciństwie Maćka, zauważył: „Popatrz, tyle się pisze o dzieciach, które mają niekochających się rodziców i o tym, ile to stwarza problemów i jakie to jest smutne dla dzieci, a nikt się nie zainteresował tym, jak może być ciężko, gdy dzieci mają zbyt kochających się rodziców”. Jacek był także niesamowicie zaborczy, martwił się w więzieniu, że Maciek zajmie czas jego widzenia z Grażyną albo że ona napisała list z obozu internowania najpierw do Maćka, a potem do niego. To był czas stanu wojennego, kiedy cała trójka siedziała.

Czy powiedziałaby pani, że to jest opowieść o poświęceniu: prywatnego życia, prywatnej miłości, o poświęceniu się dla sprawy czy wprost przeciwnie? Czy to bycie dla innych było właśnie sposobem samorealizacji?

Na pewno dla Jacka to była samorealizacja, a nie poświęcenie. Świadomość poświęcenia rodziny dla sprawy pojawiła się u niego chyba stosunkowo późno. Nie wtedy, kiedy siedział pierwszy i drugi raz w więzieniu – zarówno on, jak i Gajka mieli wtedy poczucie, że to, co on robił, jest ważne, nie mieli żadnych wątpliwości w tej sprawie. Pierwszy moment to rok 1979, kiedy

do jego mieszkania przed wykładem, który miał wygłosić w ramach Towarzystwa Kursów Naukowych, weszła bojówka i zobaczył swoje dziecko broczące krwią, a jego ojciec prawie umarł na zawał serca. To był moment, w którym Jacek zaczął się zastanawiać, czy miał prawo poświęcać rodzinę.

Potem jest wątek sugerowanego przez komunistów wyjazdu za granicę w celu ratowania życia chorej żony.

Tak, Jacek nie miał wątpliwości, dla Gajki był gotów zostawić wszystko, wyjechać za zgodą generała Kiszczaka, dostać paszport, być opluwany jako ten, który wyjechał sobie na Lazurowe Wybrzeże, podczas gdy inni siedzieli. Gajka wtedy powiedziała, że to by było zaprzeczenie całego ich życia, i napisała mu w grypsie, że ona nie wyjedzie. No i umarła, z tym że zwłóknienie płuc, na które cierpiała, wówczas było nie do wyleczenia, nawet na Zachodzie.

Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta

W recenzji tej książki w „Tygodniku Powszechnym” pojawia się stwierdzenie, że to Gajka miała zadatki na wielkiego naukowca albo wielkiego polityka. Czy podziela pani tę opinię?

Ne znałam Gajki, w przeciwieństwie do Heleny Łuczywo czy Joanny Szczęsnej, które należały do jej najbliższych przyjaciółek. Gdy zebrałam wszystko, co Gajka pisała w listach, co mówiła na SB i na przeróżnych spotkaniach, kiedy nie było Jacka, zobaczyłam, że to jest wybitna postać polityczna. Jacek wszystko z nią konsultował, ona miała własne zdanie, ona na niego wpływała, ona świetnie mówiła, ona fantastycznie myślała politycznie. To było dla mnie wielkie odkrycie, bo nikt mi tak o niej nie opowiadał. To chyba była kwestia czasów, że

Gajka, chociaż była szanowana i kochana, pozostawała dla wszystkich nadzwyczajną, niezwykle mądrą, piękną, oddaną żoną Jacka, a nie równorzędną postacią polityczną.

Która ze zmian w życiu Jacka była według pani w największym stopniu zasługą Gajki?

Jackowi dawało siłę to, że musiał z nią wszystko przedyskutować. Jego pomysły polityczne znacznie wyprzedzały swój czas. Przecież kiedy powstał KOR, nie wydawało się, że to jest realny moment na działania. To był czas, kiedy ludzie mogli sobie kupić telewizory, pralki i życie było znośne. To nie był czas na działania jawne, bo ludzie się bali, ale Jacek to przeforsował. Wszystkie pomysły polityczne omawiał z Gajką, razem to współtworzyli. To były ich wspólne pomysły i decyzje, z tym że oni o tym dyskutowali po nocach, po czym Gajka szła rano do pracy, odprowadzała dziecko do przedszkola. Jacek radził się Gai, co ma robić przy wszystkich konfliktach w czasach Solidarności, żalił jej się, że już nie może tego wytrzymać. Wtedy na początku istnienia związku, gdy miał przeciwko sobie nie tylko władzę, policję, SB, ale jeszcze głównych doradców Solidarności i prymasa, to wyjechali na trzy dni w Bieszczady i cały czas o tym rozmawiali, choć miał od tego odpocząć. Po rozmowach z Gają był w stanie wrócić do Gdańska i pracować dla Związku dalej.

A w jakim stopniu ona została ukształtowana przez Jacka? Poznali się, gdy ona miała 15 lat i jej poglądy były zwierciadłem tego, co mówił on sam. Ale może już wówczas miała własną wizję?

Pisała w jednym z listów, że była wtedy głupią gąską i nie wiedziała, jak on mógł ją pokochać, skoro nic nie miała w głowie. Ale to ewidentna nieprawda, ona zawsze miała coś w głowie, miała swoje zdanie, zbieżne ze zdaniem Jacka lub nie. Na przykład miała zupełnie inne stanowisko w sprawie traktowania esbeków. Jacek wszystkich traktował bardzo życzliwie. To było Gajce zupełnie obce i w tej sprawie ona nigdy mu nie uległa. Wiktor Woroszylski w dzienniku z czasu pierwszych dni „Solidarności” wspomina, jak Jacek opowiadał o jakimś pułkowniku SB, że był taki miły, a Gaja na to: „To z pewnością ten sam, na którego rozkaz wykręcono mi ręce”. Gaja zawsze była w takich sytuacjach zadziorna i pyskowała.

Anna Bikont – polska dziennikarka, reporterka i pisarka. Autorka kilkunastu książek, m.in. „Pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny Wisławy Szymborskiej” (1997, wraz z Joanną Szczęsną), „Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu” (2006, także z Joanną Szczęsną), za którą otrzymała Wielką Nagrodą Fundacji Kultury.
W 2012 wydała głośną książkę „My z Jedwabnego”, za którą otrzymała nagrodę historyczną „Polityki”
oraz European Book Prize, a jej wydanie amerykańskie znalazło się na liście stu najważniejszych książek
2016 roku według „New York Timesa” i zostało nagrodzone National Jewish Book Award dla książek
o Holocauście.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję