Moralność Kaczyńskiego :)

„Do polityki  nie idzie się po pieniądze” oraz „Gdybyśmy przyjęli założenia czysto moralne, tobyśmy nigdy niczego nie mieli. Spotykalibyśmy się jak dawniej na Puławskiej w 50 osób, Centrum dawno by nie było, a Geremek by tu rządził” – oto dwa cytaty z Jarosława Kaczyńskiego, które określają, kim jest Jarosław Kaczyński, czym jest dla niego polityka i jak ją traktuje oraz jak rozumie moralność.

Pierwszy cytat dotyczy czasów bieżących, drugi pochodzi z marca 1992 roku. Od lat mówiło się za kulisami, jaka jest prawda o Jarosławie Kaczyńskim, ale nie było na to twardych dowodów. Taśmy Kaczyńskiego, które ujawnia dziś Wyborcza (i ujawni kolejne, bo jest ich więcej), pokażą prawdziwy obraz tego człowieka i partii, którą stworzył. Nie jest to partia w rozumieniu zachodniej demokracji, jest to układ – układ biznesowo-kolesiowski, którego jedynym celem jest najpierw zdobycie władzy, a potem jej utrwalenie na lata, jednak nie poprzez program polityczny, a poprzez tajne, zakulisowe działania. Program partii jest tylko przykrywką, zasłoną dymną i lepem na suwerena. Przysłowia są mądrością narodów, a jedno tutaj pasuje szczególnie: najciemniej jest zawsze pod latarnią. Dodajmy – pod latarnią na Nowogrodzkiej.

W największym skrócie układ ów polega na tym,aby maksymalnie uwłaszczyć się na własności państwa. U jego zarania jest uwłaszczenie się na majątku po RSW Prasa Książka Ruch, którego najcenniejszym srebrem rodowym jest Srebrna, działka o niebotycznej wartości, na której ma, chyba już miał, stanąć najwyższy wieżowiec w Warszawie. Ale to tylko jedna strona medalu – drugą, niemniej istotną sprawą, jest dostęp do nieograniczonych funduszy. Po to właśnie wprowadzono plan znany już z innych demokracji kolesi, czyli upaństwowienie banków. U nas nazwano to „repolonizacją”, żeby podkreślić „patriotyczność” owego przedsięwzięcia. Po to właśnie przejęto bank Pekao SA. To z niego miał popłynąć strumień 1,3 miliarda złotych na kupno działki przy Srebrnej 16j. Pieniądze te miały z kolei dać Kaczyńskiemu władzę absolutną na lata.

Zasadnicze pytanie jest jednak takie: co z tą gigantyczną aferą zrobi Opozycja? Czy jest przygotowana na to, aby ją suwerenowi przedstawić i wytłumaczyć? Czy będziemy świadkami profesjonalnego jej pokazania, czy raczej zobaczymy siermiężne konferencyjki na sejmowym korytarzu? Wiadomo już, że sprawę zgłosili w piątek do prokuratury mecenasi Giertych i Dubois (chodzi o podejrzenie popełnienia przestępstwa przez Jarosława Kaczyńskiego wobec Geralda Birgfellnera, głównej osoby tego spektaklu).

Stosunek wyborców PiS do prezesa Kaczyńskiego jest powszechnie znany. To od polityków całej Opozycji, a także wszystkich zdrowo myślących dziennikarzy, zależeć będzie to, czy sprawa ta wreszcie będzie przełomem w ich myśleniu.

Chcę zobaczyć przygotowanie i pełen profesjonalizm z ich strony.

Co z tą Polską ? Zbyt trudna lekcja 100-lecia państwowości… :)

 Imaginarium wspólnotowości wobec zatracenia instynktu samozachowawczego

Ciekawe co 11 listopada 2018 r. powiedziałby 28 Prezydent USA Thomas Woodrow Wilson…? Przypomnijmy, że dokładnie 13 ( pechowy ? ) punkt, jego programu pokojowego, który przedstawił 8 stycznia 1918 r. Kongresowi, dotyczył stworzenia niepodległego państwa polskiego na terytoriach zamieszkanych przez ludność bezsprzecznie polską, z wolnym dostępem do morza, niepodległością polityczną, gospodarczą, którego integralność terytoriów powinna być zagwarantowana przez konwencję międzynarodową.

Mitem założycielskim uczyniono dzień 11 listopada, który zamiast 7 listopada ( powstanie rządu Ignacego Daszyńskiegio )  bardziej wpisywał się w kontekst międzynarodowy podpisania kapitulacji w Compiègne kończącej I Wojnę Światową. Naczelnik Państwa Józef Piłsudski wraz z Sejmem Ustawodawczym ( 1919 r. ) i pierwszymi gabinetami rządowymi nowo co powstałej II RP stanął przed niebywale trudnym zadaniem stworzenia wspólnoty opartej na : zniszczonych ziemiach należących przez 123 lata do trzech zaborców, 5 zasadniczo odmiennych systemach prawnych i zróżnicowanej kulturowo,  narodowościowo i religijnie ludności ( 70% Polacy ). Proces gruntownych przemian cywilizacyjnych w płaszczyźnie społeczno-gospodarczej ( industrializacja, urbanizacja ) oraz  prawno-ustrojowej – z pierwszoplanową unifikacją prawa i uchwaleniem Konstytucji był do roku 1921 r. ograniczany przez powstania, plebiscyty i konflikt polsko-bolszewicki. Spośród dwóch dominujących  koncepcji państwotwórczych szczęśliwie zamiast inkorporacyjnej ( Dmowski ) zwyciężyła ta konfederacyjna ( Piłsudski ). Ceną wdrażania koncepcji „Międzymorza” autorstwa Piłsudskiego był jednak niepotrzebny i krwawy konflikt z najbliższymi sąsiadami Litwą, Ukrainą a nawet….z Czechami.

Stanowiąca obecnie punkt odniesienia i swoisty wzorzec z Sevrès polskiej państwowości II RP była państwem ogromnych paradoksów. Z jednej strony w ciągu 20 lat ludność wzrosła z 27 do 35 mln osób, unowocześniono strukturę przemysłu, przygotowano innowacyjną bazę technologiczną oraz pro-rozwojowe instytucje gospodarcze (COP). Z drugiej nie poradzono sobie z analfabetyzmem, biedną, wykluczeniem społecznym, gdzie PKB na jednego mieszkańca w 1929 roku wynosił 74 proc. poziomu z końcówki zaborów,  by w 1938 roku osiągnąć poziom 84 proc.

Bezwątpienia ustrój demokratyczny osadzony na zasadach Konstytucji marcowej z 1921 trwał jedynie do 1926 kiedy to – uwagi na pogarszająca się sytuację polityczną ( kryzys gabinetowy ) i gospodarczą kraju, negatywny stosunek Piłsudskiego do demokracji parlamentarnej, pragnienie wzmocnienia władzy wykonawczej i wprowadzenia autorytaryzmu – przeprowadzony został zamach stanu ( tzw. zamach majowy ) skutkujący przejęciem rządów przez obóz sanacyjny. Zwiastunem widma „ucieczki od wolności” był już grudzień 1922 r., gdy w klimacie antysemickiej nagonki w zamachu zginął Prezydent Gabriel Narutowicz. Okres 1926-1939 to wykluczone ze zbiorowej pamięci symbolicznej  wybory, proces i izolacja w twierdzy brzeskiej polityków opozycyjnego CentroLewu a od 1934 pobyt w „uzdrowisku ” Bereza Kartuska. To również przyzwolenie na łamanie Konstytucji marcowej, klimat agresywnego antysemityzmu z gettami ławkowymi, nawoływaniem do bojkotu sklepów żydowskich oraz ograniczenia liczby żydowskich studentów na polskich uczelniach i w końcu pogromy ludności żydowskiej. Summa summarum  to okres uchwalenia nomen omen jawnie autorytarnej  Konstytucji uchwalonej, w dniu 23 kwietnia 1935, z naruszeniem przepisów o zmianie ustawy zasadniczej.

II RP nieuchronnie kończyła swój żywot jako iluzja projektu budowy nowoczesnej wspólnoty opartej de facto na społecznym nacjonaliźmie i państwowej gospodarce, który –  stając się u zarania swojego bytu  ofiarą wersalskich rojeń o dającym się utrzymać pokoju opartym na  ciężarze odpowiedzialności i sankcjach ekonomicznych wobec Niemiec oraz budowie alternatywnego ładu terytorialnego w europie środkowo-wschodniej – nie miał tak ze względu na warunki wewnętrzene jak i czynniki zewnętrzne racjonalnych szans na przetrwanie.

1939-1989 Duma czy wstyd ?

Nie ma powodu do większych peanów i zachwytów nad tym co dalej stało się z Polską. Wszystko to co powstało w otoczce i sosie wersalsko-jałtańskiego porządku nie było jednak wymarzonym tworem o sztucznie zadekretowanej nazwie Polska Rzeczpospolita Ludowa – państwie choć formalnie niepodległym to nijak nie suwerennym. W czasie prześnionej rewolucji „1939-1956” nie tylko zmieniono strukturę społeczną, agrarną i mentalną kraju, ale co najważniejsze dokonano też skutecznego wyrwania trzonowego zęba w postaci pozbycia się resztek przedwojennej inteligencji, na rzecz wiodącej klasy robotniczo-chłopskiej i nowej inteligencji pracującej, która mogła stanowić element silnie kontestujący urządzanie się w PRL rzeczywistości. Nie dokonując rekonstrukcji i refleksji nad postacią Piłsudskiego dodano, w sanacyjno-gomułkowskim okresie odwilży, kolejny romantyczno-martyrologiczny mit fundacyjny w postaci powstania warszawskiego. W latach małej stabilizacji, socrealistycznej urbanizacji i elektryfikacji nie było czasu na nic innego niż zaspokajanie podstawowych potrzeb. Obrazu marazmu nie zmieniły protesty robotnicze z roku 1956 czy studencki marzec’68 . Z kolei nastanie gierkowskiego socjalizmu z ludzką twarzą było okresem urządzania się w rzeczywistości, która premiowała  – mieszkaniem na nowym osiedlu, talonami na samochód, sprzętem RTV/AGD czy zagranicznymi dobrami luksusowymi, albo paszportem z wizą na tzw. zachód – postawy oportunistyczne i pełen konformizm wobec rzeczywistości, utrwalając czysto klientelistyczne relacje państwo-obywatel. Lata 80-te do okrągłego stołu to obraz destrukcyjnego genu polo-romantyzmu,  który w sierpniu 1980 dał nam szansę na 16 miesięcy iluzji karnawału wolności, który w połączeniu z idealnie zaszczepionym wirusem homo-sovieticus spowodował, że ostatecznie bliższa stała się nam koncepcja wolności przeciwko niż wolności za…

1989-2015 Społeczeństwo stanu wyjątkowego

Kolejny raz identycznie jak w 1918, tak w roku 1989 nie odzyskaliśmy polskiej państwowości krwawo i zbrojnie – w drodze udanego powstania bądź wojny domowej. Okrągły stół będąc, wraz z tzw. grubą kreską Mazowieckiego, wzorcem sprawiedliwości tranzacyjnej, stał się kluczem do wrót polskiego piekiełka fobii, destrukcji i permanentnej woli rozliczeń.

Tak jak rok 1918 okazał się sanacyjnym imaginarium państwotwórczym a nie rzeczywistym faktem społecznym, tak rok 1989 utrwalił brak trwałego zaszczepienia kultury wolności „za” i status społeczeństwa genetycznie niezdolnego do budowy trwałych fundamentów ( mimo, że ” 4 czerwca 1989 r. skończył się w Polsce komunizm ” którego przecież nigdy w pełni nie było ). Zabrakło krytycyzmu wobec zakresu i szybkości, podjętych skądinąd słusznie, niezbędnych reform ustrojowych, społecznych i gospodarczych. W budowie nadwiślańskiego kapitalizmu dominowała ułańska fantazja i życzeniowość, obliczone na szybki efekt i łatwo zarobione pieniądze, połączone z brakiem świadomości o faktycznym charakterze transformacji właściwym dla półperyferyjnych terytoriów zależnych od cywilizacyjnego centrum. Dobrze, że chociaż bezkonfliktowo, w nieco naiwnej euforii intelektualnego dyktatu „końca historii”, udało się nam określić i zrealizować meta geostrategiczne cele członkostwa w Radzie Europy, NATO i Unii Europejskiej.

Racja stanu czy narodowa rekonstrukcja prześnionych mitów – 2015 > ?

Ataki na konstrukt III RP i wszelkie jej autorytety ( Mazowiecki, Kuroń, Geremek…)  jako symbole zmowy okrągło-stołowej z magdalenkowym wychyleniem za kołnierz 40% substancji mającej wprowadzić element baśniowy do rzeczywistości doby transformacji ustrojowej, przez Lecha Wałęsę ( Nobel 1983, Prezydent RP 1990-1995 ) z Kiszczakiem wraz z innymi  ludźmi „solidarności i honoru „…były początkiem końca za nim nowy porządkiem mógł wejść w życie ( ” Wasz Prezydent, nasz Premier. ” ). Konsekwentne utwierdzanie społeczeństwa w przekonaniu zdrady liberalno-lewicowych „łże elit”, czy eurokratów z Brukseli zawarzyło – przy odroczonych skutkach polityki opartej na coraz to większym dyktacie zaciskania pasa ( bo PKB, procedura nadmiernego deficytu, bo dług publiczny i kryteria konwergencji ) – na  skutku wyborczym w postaci irracjonalnego wydałoby się zwrotu ku prawicowo-narodowym populistom. Irracjonalnego, gdyby nie ów genetyczny brak zdolności polaków do budowania, wdrażania i pielęgnowania zasad, reguł i procedur, zamiast  autodestrukcji opartej na kontestacji , warcholstwie i spiskowych teoriach dziejów, które nie mają nic wspólnego z konsekwencją państw, które do pewnych wzorców i standardów dochodziły w bardziej sprzyjających okolicznościach geopolitycznych ok. 200-300 lat. Klientelizm, antyeuropejskość, folwarczna wsobność i zaściankowość, te cechy dziedziczne od czasów sarmackich, utrwalane przez rządy sanacyjne i homo-zsowietyzowany umysł zbiorowy, doprowadziły nas do aktualizacji konstruktu myślowego zgodnie z którym Polska jest państwem ” na zachód od wschodu i na wschód od zachodu „. Ewidentnie rdzeń myślenia o kierunkach rozwoju państwa z pro-zachodniego (choć jak się okazuje na wyrost dla nas cywilizowanego)  przesunął się ku wschodniemu (rusko-bizantyjskiemu) w relacjach państwo-biznes-obywatel. Nie zabrakło nam czasu aby umościć się w Europie…. Nacieszyliśmy się, przez okres złotej unijnej dekady lat 2004-2014, demokracją i suwerennością oraz funduszami spójności. Na tyle nam pokładów cierpliwości, do respektowania wszystkich tych narzuconych gwarancji i fundamentów europejskiej wspólnoty, starczyło. Zwycięzcą okazał się genetycznie i kulturowo nam najbliższy centralizm ( jeszcze ) demokratyczny.

„Nie ma takiego błędu, którego nie popełniliby Polacy ” ?

Społeczeństwo otwarte, wielokulturowe, innowacyjne, premiujące konsekwencję, rzetelność i profesjonalizm w działaniu, ambicję, odwagę, nieszablonowość, tolerancję , stawiające na edukację i wyrównywanie szans poprzez system zachęt , ulg i preferencji – powinno być naszym punktem docelowych dążeń i aspiracji. Tymczasem jesteśmy pełni zbiorowego lęku przed ” obcym „, przed odebraniem nam resztek narodowej suwerenności, przed unijnymi politykami, wspólnym jednolitym rynkiem, euro-walutą i deprecjacją należnego miejsca polskiej roli w historii Europy. Do tego wszystkiego ten afront wobec ponowoczesnej emancypacji, odtwarzanie fobii i epatowanie statusem pierwszego pokrzywdzonego i sprawiedliwego wśród narodów świata. A może mamy predylekcje wiktymizacyjne do bycia ofiarą polityki i historii własnych błędów i narodowych wad w relacjach z najbliższym otoczeniem geopolitycznym ?  A może to romantyczna wizja narodowej martyrologii i bogoojczyźnianego primus inter pares oblanych sosem natręctw w postaci wiecznego etosu Kordiana czy Winkelrieda narodów i permanentnego przedmurza chrześcijaństwa jest ponad nasz zbiorowy habitus ?   Albo zatem za Stanisławem Mrożkiem uznać trzeba, że „nam już nie formy trzeba, ale żywej idei” albo zgodzić trzeba się z Wisławą Szymborską, której słusznie choć tylko ” czasami „wydawało się , że „(..)  ten kraj jest chory psychicznie„. Być może nasze mapy mentalne i zbiorowa pamięć historyczna nie dają szans na uniwersalizm i symbiozę narodowych potrzeb z europejskimi wyzwaniami, dbałość o dobro wspólne, wielokulturowość czy szczere i intelektualnie uczciwe a nie jedynie formalne i fasadowe respektowanie praw człowieka ?   „Bunt to postęp w fazie potencjalnej” – trzeba w końcu  dorosnąć i na zbiorowy szacunek otoczenia i społeczności międzynarodowej zasłużyć czymś więcej niż heroizmem i ślepym poświęceniem ” tylko i aż „w czasach katastrof, kryzysów i wojen. Czy w 100-lecie niepodległości nie jest na takie refleksje za późno ? Za Lecem można by rzec „Nie wyobrażajmy sobie siebie, bądźmy”…szanujmy i doceniajmy się nawzajem, uwierzmy w zasadę wzajemności, budujmy przyszłość Rzeczpospolitej na talentach i pasjach, bądźmy lojalni i godni zaufania, twórzmy relacje i więzi, słuchajmy siebie tworząc Polskę równych szans na kolejne 100 lat niepodległości.

Co z tego co wydarzyło się w latach 1918-2018 zrozumiałby Prezydent Woodrow Wilson ? Czy poszedłby w niedzielę z Prezydentem Dudą na czele Marszu Niepodległości ? Tego oczywiście nie wiem. Mimo, że jak trafnie opisywał nas Winston Churchill „Niewiele jest zalet, których Polacy by nie mieli, i niewiele jest też wad, których umieliby się ustrzec.”, to śledząc te 100 lat amerykański orędownik i promotor polskiej państwowości mógłby tak przyznać rację Bismarckowi, który twierdził, że wystarczy dać „ Polakom rządzić, a sami się wykończą.”, jak i – mimo nieprzepracowaniu fundamentów społeczeństwa obywatelskiego wobec łatwości z jaką Polkom ( to też stulecie uzyskania przez kobiety praw wyborczych ) i Polakom przyszło implementować obrazek zachodnich galerii handlowych, zachodnich samochodów i Pendolino na polski grunt – przyznać rację Normanowi Davies’owi, któremu „wydaje się, że kraj ten jest nierozerwalnie związany z niekończącą się serią katastrof i kryzysów, które – w sposób paradoksalny – stają się źródłem jego bujnego życia. Polska znajduje się bez przerwy na krawędzi upadku. Ale jakimś sposobem zawsze udaje jej się stanąć na nogi.”

Może czas skończyć z wiarą w cuda i narodowe zabobony a zacząć uczyć się na własnych i cudzych błędach ? Czy jesteśmy Ofiarami Losu ?

Macrona nagroda pocieszenia :)

Emmanuel Macron odbiera dziś w Akwizgranie prestiżową nagrodę Karola Wielkiego (tę samą otrzymał Donald Tusk w 2010, a wcześniej m.in. Bronisław Geremek i Jan Paweł II). Przyznawana jest osobom i instytucjom za wybitne zasługi na polu integracji europejskiej.

Francuski prezydent, jak pisze europejski serwis Politico, może dzięki niej na chwilę oderwać się od bieżących problemów, na które natrafia przy realizowaniu swojej ambitnej agendy. Niemcy nie wsparły Macrona inaczej niż tylko retorycznie w jego zabiegach o reformę strefy euro, które i tak ograniczyły się do absolutnego minimum – pisze Politico. Dlatego w przemówieniu skoncentruje się raczej na innych tematach, takich jak bezpieczeństwo, imigracja, terroryzm czy polityka zagraniczna, gdzie łatwiej będzie zachować mu wiarygodność.

Czy liberalizm ma być PiSem? :)

Obserwując w miarę bacznie polskie życie polityczne, poczęła mnie nurtować myśl pewna, zgoła dość oczywista (zakładam, że nie będę tutaj Kolumbem współczesnych czasów), związana z chroniczną niemocą, jaką wykazują osoby o poglądach liberalnych względem pisowskiej nawałnicy. Szeregowy poseł, manipulując na swoją modłę, zwykł zamykać to w szerokim pojęciu imposybilizmu.

Snując dalej te rozważania, rodzi się oczywiste pytanie: jak mając poglądy liberalne walczyć z całą tą filozofią pisowskiego myślenia i działania? A problem ten jest tylko z pozoru akademicki. W istocie to sedno sporu między Polską ludzi wolnych a Polską ludzi ogarniętych wizją świata według Kaczyńskiego. Innymi słowy, jak będąc liberałem, a więc mając poglądy wolnościowe i otwarte na różnorodność, stawiać czoła propagandzie PiS i wszystkim tym świadomym, pisowskim chwytom poniżej pasa?

Jak na przykład odpowiadać na hejt? Jak reagować na świadome manipulacje i odwracanie ogonem kota? Jak wreszcie reagować na całą tę ichnią sztukę rozwalania świata, która dla każdego liberała (mówimy dziś o szerokim pojęciu tego słowa) jest tak absurdalna, że po prostu nie mieści mu się w głowie? Tu oczywiście odezwą się natychmiast głosy waleczne, które powiedzą: PiS zwalczać trzeba tą samą bronią. Kto mieczem wojuje od miecza musi ginąć. Tak, rzecz w tym, że w głębi serca i duszy, to postawa liberałom obca. Innymi słowy, liberał walczący bronią antyliberała nigdy z nim nie wygra. Tak jak nigdy nie przelicytuje PiS w niszczącej sztuce populizmu. Bo są to po prostu poglądy liberałom obce.

Kaczyński to oczywiście wie i rozgrywa liberalną Polskę w sposób wręcz szkolny. Co robi? Rękami prezydenta ułaskawia swoich, zanim uprawomocni się wyrok. Albo robi skok na Trybunał Konstytucyjny i zaprzysięga po nocy (znów rękami podległego mu polityka) osoby na miejsce prawidłowo wybranych sędziów. Albo bezczelnie opanowuje spółki skarbu państwa, likwidując uprzednio konkursy. Albo obezwładnia niezawisłe sądownictwo, robiąc zamach na Konstytucję i wprowadzając do KRS osoby z własnego nadania politycznego. Ale najnowszym hitem tej władzy jest przejmowanie placów w miastach lub zmiana nazw ulic rękami wojewodów z całkowitym pominięciem władz samorządowych. Taki właśnie ruch został teraz wymyślony w Poznaniu, gdzie wojewoda zarządzeniem zastępczym zmienił nazwę jednej z głównych ulic w mieście z 23 Lutego na Janiny Lewandowskiej. Perfidia i zarazem majstersztyk tego ruchu polega na tym, że 23 lutego 1945 roku Poznań został wyzwolony z rąk niemieckich, co kojarzy się jednoznacznie, a Janina Lewandowska to jedyna kobieta zamordowana przez NKWD w Katyniu. Wojewoda wykorzystuje rzecz jasna ustawę dekomunizacyjną, twierdząc, że Poznań wyzwalała tylko Armia Czerwona, co jest oczywistą nieprawdą, gdyż w wyzwoleniu Poznania brali także udział Poznaniacy, którzy groby swoje mają na poznańskiej Cytadeli. Mimo złożonego przez władze samorządowe sprzeciwu do Sądu Administracyjnego, Zarząd Dróg Miejskich zmieni wkrótce tabliczki trzech ulic w mieście.

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Jak na to reagują liberalne władze miasta? Otóż tak samo jak władze liberalnej Warszawy w związku z zawłaszczeniem Placu Piłsudskiego. Czyli ograniczają się do złożenia skargi do Sądu. Dobrze, ale to przecież stanowczo za mało! Tak się z filozofią faktów dokonanych PiSu wygrać nie da w świadomości wyborców. Wyborca liberalny nie widzi cały czas najważniejszego: narracji opozycji. Co trzeba było zrobić w kontrze do działania wojewodów? W Poznaniu na przykład narzucić narrację o tym, czym dla Poznania był dzień 23 lutego i kto wtedy zginął z rąk Niemców. A może nad tabliczkami Janiny Lewandowskiej należy powiesić tabliczki z historyczną nazwą ulicy? A w Warszawie dlaczego miasto nie narzuciło swojej narracji w sprawie przejęcia przez rząd głównego placu w mieście? To jest problem opozycji. W swej liberalnej, praworządnej wizji świata jest całkowicie bezradna wobec zasady powszechnie stosowanej przez PiS: nie mamy twojego płaszcza i co nam zrobisz?

Co jest największym niebezpieczeństwem dla opozycji? To, że staje się nieuchronnie Unią Wolności dzisiejszych czasów. Każdy kto pamięta tamten okres, wie, dlaczego partia ta zniknęła ze sceny politycznej bezpowrotnie. Powód był prozaiczny, ówczesnym przywódcom Unii wydawało się, że tylko oni mają rację i tylko ich wizja Polski jest jedynie słuszna. Zamknęli się na głosy wyborców, poklepując się po ramionach we własnym gronie. Nagle obudzili się z poparciem na poziomie 3%. Tak skończył się całkiem dobry i potrzebny Polsce projekt polityczny, jakim była Unia Wolności (a może on nie był aż tak bardzo potrzebny, skoro upadł?). Mam nieodparte wrażenie, że dzisiejsza opozycja zbliża się do tamtej Unii. I mam też wrażenie, że nie jest to li tylko moje czcze gadanie, ale podparte jest ono głosami niektórych polityków z samej opozycji, z którymi rozmawiam.

No ale jaka jest odpowiedź na poruszane przeze mnie rozważania? Niezmiennie podpowiadam: słuchajcie wyborców i pokażcie im pomysł na nową Polskę. Z uporem maniaka będę powtarzał – dajcie Polakom V Rzeczpospolitę. Czyli po prostu: grajcie w swoją grę, nie w grę PiSu. Nie bójcie się pokazywać własnej, liberalnej twarzy. Różnijcie się od PiSu wyraźną i szczerą narracją szeroko pojętego liberalizmu. Krótko mówiąc – bądźcie prawdziwi.

Ciśnienie w żyłach podnosi tym bardziej fakt, że PiS wykłada się niemalże co chwilę. Nie ma dnia, w którym obóz władzy nie podrzuciłby opozycji kolejnej amunicji, jak choćby tej związanej z drastycznym obniżeniem znaczenia Polski w świecie. Okazuje się bowiem, że państwo Kaczyńskiego, to państwo niepoważne i wręcz śmieszne. W tempie ekspresowym, po nocy, uchwala nowelizację ustawy o IPN, którą od ręki podpisuje prezydent, po czym, gdy przez tę ustawę państwo PiS konfliktuje się z najważniejszymi sojusznikami, marszałek Senatu stwierdza rozbrajająco, że uchwalone właśnie prawo będzie martwe. To kpina i żart. Niestety tym razem nie z PiS, ale z Polski, z prawa i z Konstytucji. Pół kraju robi z Kaczyńskiego szachistę i demiurga polskiej polityki, gdy tymczasem to pogubiony w tym świecie polityk, co gorsza, mający obecnie wpływ na życie 38 milionów ludzi w środku Europy. Takiej Polski chcecie? Uwierzcie w końcu – można z nim wygrać! W marcu 1992 roku podczas zamkniętego spotkania Porozumienia Centrum, pierwszej partii braci Kaczyńskich, Jarosław Kaczyński powiedział te słowa: Gdybyśmy przyjęli założenia czysto moralne, tobyśmy nigdy niczego nie mieli. Spotykalibyśmy się, jak dawniej, na Puławskiej w 50 osób, Centrum dawno by nie było, a Geremek by tu rządził. Czyż nie są to słowa znamienne? Kilka lat później, cztery dni po przegranych przez PiS wyborach w 2007 roku, ówczesny minister skarbu Wojciech Jasiński (były już prezes Orlenu), umorzył 700 tysięcy złotych długów PC. Oficjalnie z powodu braku majątku. Pytanie nasuwa się oczywiste, skąd Prawo i Sprawiedliwość, następca Porozumienia, miało fundusze na start? I gdzie się podziały pieniądze z przejętego majątku po RSW Prasa Książka Ruch i co się stało z Fundacją Prasową Solidarności? PO nigdy nie miało, i pewnie mieć nie będzie, takiego majątku jaki ma PiS, ale to liberałom przypięto maski aferałów. I, co gorsza, ludzie w tę maskę uwierzyli.

Od miesięcy powtarzam też, jak mantrę, że mamy dziś opozycję, jaką mamy. Budowanie nowego bytu, to mrzonki. Po pierwsze nie ma dzisiaj polityka, który byłby w stanie zjednoczyć całą opozycję. Po drugie czasu jest za mało. I po trzecie – nie ma funduszy na zbudowanie szerokiej partii opozycyjnej, a potrzeba by na to naprawdę dużych pieniędzy. Przypominam casus partii Palikota i Nowoczesnej, która dziś boryka się z dużymi kłopotami finansowymi. Życzę jej jak najlepiej, aby jak najszybciej z nich wyszła. Mamy więc, to co mamy. I mamy też pracę do wykonania, bo zrzucić wszystko na polityków się nie da. I z taktycznego punktu widzenia to byłby błąd. Naszym zadaniem, wyborców liberalnych, jest naciskać na polityków z jednej strony i aktywizować siebie, z drugiej. Naciskać polityków można podczas Klubów Obywatelskich czy spotkań Nowoczesnej lub spotkań lewicy. Trzeba też szukać szerokiej współpracy ze wszystkimi aktywnościami po tej stronie sceny politycznej. Nowym pomysłem jest Klub Swobodnej Myśli, który nie ma walczyć z projektami, o których piszę wyżej, a je uzupełniać. Minusem dość znaczącym Klubów Obywatelskich i innych spotkań organizowanych przez parte, którego KSM jest pozbawiony, to łatka partyjności, a ona nie ułatwia przyciągnięcia do opozycji młodych ludzi. Klub Swobodnej Myśli jest ruchem oddolnym, organizowanym przez osoby niezwiązane z żadną partią, jest więc to próba powrotu do czasów, których dzisiaj brakuje, a do których wyborcy chyba tęsknią, czyli do przełomu lat 80/90, gdy sporej części społeczeństwa się chciało. A bez przyciągnięcia młodzieży do polityki, wygrana jest praktycznie niemożliwa. W polityce większą rolę muszą też odgrywać kobiety. Na spotkania KSM będą one zapraszane co najmniej w takim samym stopniu jak mężczyźni.

Rozmawiajmy ze sobą, rzucajmy pomysłami w polityków, aktywizujmy się, bez tego nie ma szans pokonać prawicy w wyborach. A pokonać ją można tym, czego prezes Kaczyński boi się najbardziej – jednością i aktywnością.

Good night and good luck Państwu.

 

 

 

Ta przeklęta historia… Demony polskiej i ukraińskiej niekompatybilności :)

Na postumencie warszawskiego pomnika Tarasa Szewczenki (notabene zbudowanego z polskiej inicjatywy, acz za ukraińskie pieniądze i z nadzieją na podobny gest wobec któregoś z polskich wieszczów związanych z Ukrainą, takiego jak Słowacki chociażby – co zostało zrealizowane w Kijowie po 10 latach) znajduje się cytat z poematu tegoż zatytułowanego „Do Polaków”, wydanego po raz pierwszy we lwowskim „Dzienniku Literackim” 10 lipca 1861 r. Wybrano ciekawy fragment, choć w brązie po polsku i po ukraińsku brzmi on nieco inaczej.

Подай же руку козакові,

І серце чистеє подай!

І знову іменем Христовим

Ми оновим наш тихий рай.

Podaj-że rękę kozakowi

I szczere serce jemu daj,

Dopomóż, bracie, wygnańcowi

Odtworzyć dawny, cichy raj!

Cytat z Szewczenki był często wspominany przez Jacka Kuronia. Pochodzący ze Lwowa Kuroń stał się obok Jerzego Giedroycia symbolicznym ojcem procesu polsko-ukraińskiego pojednania. Zbliżenie polsko-ukraińskie powinno wypływać z kilku założeń. Jednym z nich miało być bezwzględne wsparcie ze strony Polski i Polaków dla sprawy ukraińskiej niepodległości. Ta idea, trzeba przyznać, odniosła sukces. Nie było wcześniej w Europie kraju, który wspierałby Ukrainę jeszcze bardziej. To Polacy byli adwokatami ukraińskiej sprawy, gdy nikomu innemu na niej nie zależało. Aleksander Kwaśniewski, Bronisław Geremek, Lech Kaczyński, Bronisław Komorowski – każdy z nich o Ukrainie pamiętał. Stosunki Polski z naszym wschodnim sąsiadem okrzyknięto wręcz niejednokrotnie sukcesem i drugim (obok pojednania z Niemcami) modelowym przykładem przezwyciężenia trudnej historii na rzecz świetlanej współczesności.

Rzeczywistość nie była jednak nigdy ani świetlana, ani idealna. Momenty pełne entuzjazmu: okres pomarańczowej rewolucji z 2004 r. czy późniejszej o dekadę rewolucji godności wyglądały wspaniale, ale tak zwana szara rzeczywistość nieco trzeszczała. Relacje Polski i Ukrainy wyglądały jak gmaszysko pełne starych i nowych upiorów, którego fasadę naprędce odmalowano. Od czasu do czasu wystrzeliwano fajerwerki i odtrąbiono sukces. Ta konstrukcja mogła się utrzymywać pod dwoma warunkami: po pierwsze, że nic w niej nie zadrży pod wpływem wiatru z dowolnego kierunku, a po drugie, że upiory będą konsekwentnie trzymane w zamknięciu. Konstruktorzy pojednania woleli wierzyć w to, że wszystko się uda – choć już od kilku lat wiele wskazywało na to, że demony dotąd zamknięte w szafie zdołają się z niej wymknąć.

Właśnie stajemy się świadkami dość smutnej prawdy. Idealistyczne, acz wielkie pomysły z początku lat 90. już nam nie wystarczają. Ani Polakom ani Ukraińcom. Historia, która miała nas uczyć, okazuje się jednym z większych problemów.

Błędy początkowe

Każdy nowy początek wymaga poradzenia sobie z tym, co było poprzednio. Stosunkowo najprostszym sposobem jest odrzucenie i zapomnienie. Czyż nie wygląda to na najłatwiejszy deal z krwawą historią? Innym sposobem jest postawienie na prawdę. Niczego, co było straszne, się nie ukrywa, a zło ma być przestrogą na przyszłość. Są również liczne rozwiązania pośrednie.

Rozwiązanie numer jeden jest kuszące zwłaszcza dla tych, którzy mają utylitarną wizję rzeczywistości, tych, którzy skupiają się w swojej inżynierii społecznej na gospodarce, a w relacjach międzynarodowych – na wizji dobrobytu i współpracy ekonomicznej. Tymczasem rzeczywistość wymyka się tego typu analizom. Istnieje naturalna tęsknota społeczeństwa za ukrytą w historii symboliką oraz za dawanym przez nią poczuciem identyfikacji zbiorowej. Doświadczenia ostatnich kilku dekad dowodzą tego, że skupienie się na przyszłości kosztem przeszłości wcale nie doprowadziło do poradzenia sobie z historią. Pomimo ewidentnego sukcesu polsko-niemieckich relacji ekonomicznych historia stale daje o sobie znać. Pomysły na wewnętrzną amnezję również średnio się sprawdzają – czego przykładem jest z kolei Hiszpania po śmierci generała Franco, w której po 30 latach zerwano z historycznym kompromisem polegającym na zapomnieniu.

Polski koncept rozwiązania problemów historycznych z Ukrainą po roku 1991 nie był wolny od kilku potencjalnych problemów. Jednym z nich była duża otwartość wobec potencjalnej przeciwnej wersji historii. Już w roku 1990 Senat RP potępił akcję „Wisła” z 1947 roku. Ubolewania nad przestępstwami popełnionymi wobec Ukraińców w okresie wojennym i powojennym wygłaszali kolejni prezydenci RP w miejscach takich jak Jaworzno (komunistyczny obóz, w którym przetrzymywano między innymi przedstawicieli polskiego i ukraińskiego podziemia) czy Pawłokoma. Polskie kręgi intelektualne debatowały o błędach polityki narodowościowej Drugiej Rzeczpospolitej czy błędach Rzeczypospolitej przedrozbiorowej. Drugim elementem tego konceptu było zjawisko, które można by nazwać „nieuświadamianym imperializmem”. To pewna generalizacja, ale polegało ono na uznaniu, że ukraińskie elity i społeczeństwo nie dojrzały jeszcze do debaty na temat trudnych spraw historycznych, należy się więc od nich powstrzymywać, jednak lepiej nie unikać autokrytyki, gdyż może ona stanowić zachęcający przykład dla naszych sąsiadów. Pomysł ten wydawał się dość ryzykowny, zwłaszcza że nie stosowano go ani w dialogu polsko-niemieckim ani polsko-żydowskim (które miały zresztą, przynajmniej w latach 90., znacznie większe znaczenie dla polskiego społeczeństwa. Polacy, choć mieli wiele historycznych powodów, by uznać, że Niemcy ponoszą przytłaczającą odpowiedzialność za historyczne zbrodnie, byli w stanie podjąć dyskusję o wypędzeniu Niemców z ziem zachodnich i północnych.

Proces pojednania wymaga jednak wyrzeczeń. I to wyrzeczeń z obu stron. Dla strony ukraińskiej nie miał on nigdy takiego znaczenia jak dla polskiej. Pozostaje się zgodzić z tym, że główną przyczyną takiego, a nie innego stanu rzeczy była ogólna ignorancja ukraińskich elit i społeczeństwa w sprawach dotyczących wspólnej historii oraz efekt wieloletnich zaniedbań i zakłamań w epoce sowieckiej. W latach 90. podjęty został szerszy dialog naukowy pomiędzy historykami (osoby fetyszyzujące przekazanie historii wyłącznie historykom, muszą pamiętać o tym, że nawet najlepsze debaty i prace naukowe niezbyt często przebijają się do szerszej świadomości społecznej). Rozpoczęto dialog nad wspólnotą przeżyć polskich i ukraińskich ofiar system sowieckiego, ale sprawy takie jak ludobójstwo na Wołyniu czy polsko-ukraińskie walki w Galicji były spychane na bok. Dopiero w roku 2003, podczas obchodów sześćdziesiątej rocznicy zbrodni wołyńskiej, strona polska wyraziła swoje dążenie do upamiętnienia i rozliczenia tej sprawy. Wspólne obchody możemy uznać za sukces – bo się odbyły. Na pomniku w Porycku, pod którym spotkali się Aleksander Kwaśniewski i Leonid Kuczma, strona ukraińska umieściła nieuzgodnione słowa, a przewodniczący Rady Najwyższej do ostatniej chwili negocjował z marszałkiem Sejmu Markiem Borowskim zmianę tekstu wspólnej uchwały. Inny symboliczny dla Polaków problem to kwestia otwarcia i renowacji cmentarza Obrońców Lwowa, ciągnął się przez ponad dekadę. Dochodziło tam nawet do przypadków dewastacji cmentarza (pamiętajmy, że sprawa ukraińskich cmentarzy z polsko-ukraińskiego pogranicza A.D. 2016 to nie pierwsze takie zdarzenie w dziejach naszego dialogu). W tej sprawie nie pomógł nawet Jan Paweł II i nie pomogły Kościoły. Cmentarz otwarto po pomarańczowej rewolucji jako gest wobec strony polskiej.

Z biegiem lat słabła po polskiej stronie zgoda na zdefiniowanie roli Polski i czynnika polskiego w dziejach ziem współczesnej Ukrainy jako „dobrego łotra” – z Polaków jako tych, którzy przez setki lat okupowali te ziemie, byli głównie elementem obcym i napływowym oraz kolonistami traktującymi Ukrainę podobnie jak chociażby Anglicy traktowali Indie. Dominujące w wielu środowiskach opiniotwórczych na Ukrainie spojrzenie zgodne z ideami klasyka tamtejszej historiografii – Mychajły Hruszewskiego (jego spojrzenie na rolę narodu przypomina pisma Romana Dmowskiego) – uznające permanentną kontynuację ukraińskiej państwowości i narodu od czasu Rusi Kijowskiej, nie pozwalało wielu na zrozumienie, że historia była nieco bardziej skomplikowana. Polacy odkrywający wielokulturowość Ziem Odzyskanych oraz skomplikowaną historię Gdańska czy Wrocławia nie mogli się w wielu wypadkach zgodzić na to, by przyznawać jednocześnie prawo do swojego miejsca w historii Niemcom, ale nie mieć do tego prawa na byłych Kresach Wschodnich. Strona ukraińska przyzwyczaiła się do tego, że polskie czynniki oficjalne tamują swoją wrażliwość. Unikanie dyskursu w życiu oficjalnym prowadziło do sytuacji, w której został on z kolei w naszym kraju zagospodarowany przez czynniki skrajne. Elity najpierw coś odrzucają, a potem się dziwią, że ktoś to podnosi i wykorzystuje wbrew ich przekonaniu. Tak trochę było z historią ludobójstwa na Wołyniu. Gdybyśmy poddali rzeczoną tragedię narodowym egzorcyzmom i nie próbowali jej cieniować politycznie, to nie stanowiłaby ona w tej chwili tak wielkiego problemu.

Krach A.D. 2016

Stanowczo nie jest prawdą, że wielki krach polsko-ukraińskiego dialogu historycznego nastąpił dopiero w roku 2016 i że jest to spowodowane zmianami politycznymi w Polsce. Przede wszystkim próbę cieniowania potencjalnych problemów mają na swoim koncie wszystkie siły polityczne w Polsce. Nieżyjący prezydent Lech Kaczyński nie wspierał obchodów wołyńskich, ale potrafił objąć patronatem obchody rocznicy palenia przez Polaków cerkwi na Chełmszczyźnie czy mordu na Ukraińcach w Pawłokomie. Uchwała podejmowana przez Sejm w roku 2013 czy przemówienia Bronisława Komorowskiego na skwerze Wołyńskim, nie różniły się od obecnych praktycznie niczym poza „znamionami ludobójstwa”, które przemianowano na „ludobójstwo”. W roku 2016 paradoksalnie odnotowano rolę kilkuset Ukraińców, którzy ratowali Polaków. Sejmowej uchwale z lipca 2016 r. nie sprzeciwił się żaden poseł.

Niemniej coś się zmieniło. W roku 2016 inna jest zarówno Polska, jak i Ukraina.

Ukraina jest krajem toczącym wojnę, a takie kraje nie potrzebują zazwyczaj patriotyzmu dojrzałego w kwestiach historycznych. Historia ma być pełna symboli i jednoczyć. Ukraińcy mogą być więc ofiarami ludobójstwa takiego jak zbrodnie sowieckie, a zwłaszcza Hołodomor (uznany notabene za taką zbrodnię przez polski Sejm w roku 2006), ale już nie jego sprawcami. Taki sposób myślenia przypomina zachowanie tych Polaków, którzy widzą wśród naszych rodaków tylko sprawiedliwych, ratujących Żydów, ale nie zauważają Jedwabnego czy Kielc. W roku 2016 otwartość na polską wrażliwość była więc jeszcze mniejsza niż w roku 2013. Wojna, w której Ukraina ma wsparcie kolejnych polskich rządów, nie może być jednak traktowana jak usprawiedliwienie. Nie możemy przecież odwlekać sprawy w nieskończoność. Już raz to robiliśmy.

Polska nie może się cofnąć. Nie istnieje żaden powód, by ofiary ludobójstwa różnicować na lepsze i gorsze oraz te, których przypominanie jest ważne, te, które szkodzą wzajemnych relacjom. Polsko-ukraińskim stosunkom niezwykle szkodzą ci, którzy nawołują do zapominania. Władysław Bartoszewski mówił, że pojednanie opiera się na prawdzie. Rzeczywiście dla Polaków i Ukraińców nie ma innej drogi.

Argumentem poniżej godności jest twierdzenie, że przypominanie Wołynia służy rosyjskiej propagandzie. Służy jej niestety raczej przemilczanie. Rząd polski stawia pomniki i walczy o upamiętnienie „zbrodni katyńskiej” oraz innych ofiar sowieckiego ludobójstwa – czyż może przemilczać inne zbrodnie ludobójcze takie jak wołyńska? Od takiego postępowania krok do kolejnych przemilczeń. A może nie wspominajmy o pogromie w Jedwabnem? A co zrobić z mordowanymi przez ukraińskich kolaborantów Trzeciej Rzeszy Żydami (spora część ukraińskich morderców z Wołynia uczestniczyła w Zagładzie w latach 1941 i 1942). Albo mówimy o wszystkim, albo o niczym. Takie postępowanie oznacza też debatę nad polskimi zbrodniami na Ukraińcach. O tym także trzeba pamiętać.

Trzeba się też pogodzić z tym, że historia będzie stanowiła problem w stosunkach polsko-ukraińskich jeszcze przez wiele lat. Trzeba się pozwolić toczyć tej dyskusji i pogodzić z tym, że polskie i ukraińskie spojrzenia nie przystają do siebie. Lepsza jest prawdziwa kłótnia niż fałszywe pojednanie. Tak właściwie niewiele rzeczy trzeba koniecznie zrobić. Musimy pochować ofiary rzezi i zbudować cmentarze. Musimy pozwolić działać historykom. Nie ma jednak konieczności, by wypracować konsensus wobec historii. Takiego konsensusu w naszych krajach nie ma nawet wobec wielu spraw wewnętrznych. To rzecz Ukrainy, jakich sobie wybiera bohaterów. Ale dla nas wybrani przez nich bohaterami być nie muszą.

Polskę i Ukrainę łączy wiele. Historia nas chyba (na razie) nie połączy. Ale będziemy żyć dalej…

Europo, Donaldzie Tusku nie bójcie się wizji! :)

Jakiś czas temu w tygodniku Polityka ukazał się ciekawy wywiad z przewodniczącym Rady Europejskiej – Donaldem Tuskiem. Rozmowa ta była szeroko komentowana, zabrakło mi jednak refleksji nad jednym – według mnie kluczowym – zdaniem wypowiedzianym przez byłego przewodniczącego Platformy Obywatelskiej. Tusk stwierdził: „Wciąż powtarzam, że ktoś, kto ma wizje powinien iść do lekarza”.

Dlaczego to mnie tak bardzo poruszyło? Jest kilka powodów. Po pierwsze – moim zdaniem – to brak wizji, jakiegoś głębszego namysłu spowodował klęskę Bronisława Komorowskiego i PO w ostaniach wyborach. Wydaje się, że „polityka ciepłej wody w kranie” nie wystarcza. Oczywiście wizje mogą być niesłychanie różne, jedne mogą się podobać inne nie, ale są konieczne nie tylko dlatego, że przyciągają wyborców. Jest także drugi powód: to dzięki wizjom i wyobraźni jesteśmy zdolni kształtować rzeczywistość, swoje pomysły możemy przeciwstawiać innym, często groźnym ideą – takim jak nacjonalizm. W innym wypadku pozostajemy bezbronni. Tutaj powołam się na słowa osoby, na której pogrzebie Tusk powiedział: „Bardzo chcielibyśmy być Twoimi dziedzicami, panie profesorze. Twojej mądrej rady będzie nam, Polakom, bardzo brakowało”. Chodzi mi o Bronisława Geremka, który wykład na Uniwersytecie Warszawskim zatytułowany „Sukcesy i klęski Europy” rozpoczął takimi słowami: „polityka, warta tego słowa, to polityka, w której obecna jest wyobraźnia. Wyobraźnia dotycząca przeszłości i wyobraźnia przyszłości. Z takim zamiarem mówić chcę o Europie – Europie jako nadziei, Europie jako rzeczywistości wirtualnej, Europie jako świecie, do którego należymy”.

Te słowa są szczególnie istotne teraz w momencie kluczowym dla przyszłości integracji europejskiej. To właśnie teraz potrzebny jest jakiś pomysł na Europę i na nas jako Polaków i Europejczyków. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że polityka to przede wszystkim pragmatyczna gra i realizm. Jednak do tej rozgrywki konieczne są narzędzia, tak jak meczu piłki nożnej nie można rozegrać bez piłki, tak o przyszłości Europy nie można mówić bez wizji jak powinna ona wyglądać.

Na koniec oddaję raz jeszcze głos Bronisławowi Geremkowi, gdyż tak jak Donald Tusk uważam, że potrzebujemy rady kogoś takiego jak były minister spraw zagranicznych. Oto ona: „Unia Europejska jak każda wspólnota potrzebuje wielkich mitów, potrzebuje dalekosiężnych wizji, potrzebuje nawet marzeń”.

Cytaty pochodzą z książek: Profesor to nie obelga: alfabet Bronisława Geremka i B. Geremek, Nasza Europa

 

Odszedł Marek Chimiak :)

Pomimo tego, że chorował, wiadomość o Jego śmierci była szokiem. W piątek, 10 czerwca odszedł od nas Marek Chimiak – kolporter Biuletynu Informacyjnego KSS KOR, członek kierownictwa Niezależnej Oficyny Wydawniczej „NOWA”, internowany w stanie wojennym, działacz opozycji antykomunistycznej. W wolnej Polsce przedsiębiorca, zaangażowany w Unię Wolności i Partię Demokratyczną. Ostatnio współtwórca i koordynator Klubów Dyskusyjnych im. Tadeusza Mazowieckiego. Żegnamy legendę i jednoosobową instytucję. Taki był i takim Go zapamiętamy, choć on sam, znany z dystansu do siebie, natychmiast obśmiałby te określenia. Poniżej Marka wspominają Elżbieta Bińczycka, Marcin Celiński, Krzysztof  Luft,  Piotr Niemczyk, Andrzej Potocki i Kazimierz Wóycicki.

Pogrzeb Marka Chimiaka odbędzie się w piątek, 17 czerwca o godz. 14.15 na cmentarzu przy ul. Wałbrzyskiej w Warszawie.

 

13423988_10208739531741087_2875544676190134938_nByła szkoła, był teatr

Był beztroski czas

Była presja, komuna

Jezioro i las

Była wola zwycięstwa

Było dobro i zło

Było śmiesznie i strasznie

Ale jakoś się szło

Były klęski, zwycięstwo

Była słabość i męstwo

Było szczęście i siła

A i mądrość też była

Ale myślę kolego

Że z dobrego i złego

Które Ci się zdarzyło

Najważniejsza jest miłość

I nic więcej nie powiem

Bo ja – zwyczajny człowiek

Więcej nic nie rozumiem

I powiedzieć nie umiem

Markowi     Krzysztof Luft

 

Elżbieta Bińczycka: Marek, coś Ty nam zrobił13350517_10208739531821089_5169454300202128704_o

Marek Chimiak miał wielu przyjaciół. Uświadomiłam sobie, że nigdy nie spotkałam osoby mu niechętnej, czy źle go oceniającej. Nie tylko, dlatego, że w sposób odważny, prawy i przyzwoity przeszedł przez życie, ale również z powodu niezwykłej otwartości i serdeczności dla wszystkich wokół.

Marek miał wielkie zasługi dla wolnej Polski. Działał w opozycji demokratycznej, był internowany, współtworzył Niezależną Oficynę Wydawniczą NOWA. Kombatanctwo było mu obce. Błyskotliwie inteligentny, autoironiczny – przywoływał, co najwyżej zabawne epizody z czasów internowania, jak choćby wizyta promotora jego pracy doktorskiej profesora Zbigniewa Raszewskiego w Białołęce, aby omówić z doktorantem kolejny rozdział pracy. A przecież zabawnie w Białołęce nie było.

 

Oboje studiowaliśmy teatrologię. Ja w Krakowie, Marek w warszawskiej PWST. W latach 1978 -1981 pełnił funkcje sekretarza literackiego w Teatrze Dramatycznym. Jego pasją była historia teatru, żartując mówił o wielkim afekcie wobec Heleny Modrzejewskiej.  Byliśmy w jednej partii, do której Marek niedawno wrócił, po dziesięciu latach, bo uznał, że tak trzeba. Bardzo się zaangażował w pracę, był koordynatorem Klubów Dyskusyjnych im. Tadeusza Mazowieckiego. Tak wyjaśniał ideę ich powołania: „Nam nie jest wszystko jedno! Kluby Dyskusyjne im. Tadeusza Mazowieckiego powstały, by aktywizować społeczeństwo obywatelskie po dobrej stronie mocy, by jednoczyć (nie organizacyjnie) siły demokratyczne, bo nam nie jest wszystko jedno. Zależy nam na tym, aby działalnością Klubów objąć cały kraj.”

Rozmawiałam z nim w ubiegły piątek, był w szpitalu. Powiedział, że pewnie pod Niespodziankę nie przyjdzie, ale na Radzie Politycznej we czwartek będzie na pewno…

Marek! Coś Ty nam zrobił!

Kazimierz Wóycicki: Wierny do końca

Marek był rozpoznawalną postacią w środowiskach opozycyjnych lat 70-tych. Zobaczywszy jego zdjęcie z tamtego okresu, jakie przesłał mi przed paroma godzinami jeden z jego przyjaciół, od razu wróciły wspomnienia. Salony, „gęganie” na ustrój, świat idealistycznie nastwionej młodzieży Warszawy, Krakowa, Wrocławia, Gdańska. Może niewielki, ale nie światek, ale prawdziwy, w którym podejmowano wielkie problemy Polski i ówczesnej Europy, dyskutowano o upadku komunizmu, mimo że jego konstrukcja wydawała się tak solidna. W tym świecie żył. Żył działał. Drukując i kolportując bibułę. W stanie wojennym „siedzieliśmy” razem w internie w Białołęce.

13446255_10208747235973688_1896231308_o

Od lat dziewięćdziesiątych prawie się nie widywaliśmy, jeśli to sporadycznie. Zadzwonił parę miesięcy temu. Rozmowa jakbyśmy rozstali się przed tygodniem.  To samo zaangażowanie, ten sam żar w głosie.  I znów chodziło o sprawy ważne. W Polsce trzeba rozpoczynać wielką debatę. Marek organizował Kluby im. Tadeusza Mazowieckiego. Chciał aby taki klub powstał w Krzyżowej, bo to miejsce z Mazowieckim związane. Udało się. A po tym wiadomość, jest w szpitalu, na pewno  stamtąd wyjdzie. Byliśmy umówieni na następną dyskusję o stosunkach polsko-niemieckich. Tej dyskusji Marek już nie poprowadzi. Pozostanie dla mnie młodym człowiekiem o kędzierzawych włosach, ze starego zdjęcia, pełen  przekonania, że trzeba dążyć do lepszego świata, tej nadziei,  której pozostał wierny do końca.

 

Piotr Niemczyk: Mógł zostać rektorem PWST

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, dla moich kolegów: drukarzy, kolporterów, kurierów, wyszukiwaczy piwnic i zdobywców papieru Marek był legendą. O kilka lat starszy student szkoły teatralnej wchodził już w skład ścisłego kierownictwa Nowej – najważniejszego podziemnego wydawnictwa, dla którego praca oznaczała najwyższy środowiskowy prestiż.

Krążyła zresztą wtedy plotka, że Marek – „pół żartem pół serio” – zgłosił swoją kandydaturę na rektora PWST. Ówczesny statut nie uniemożliwiał kandydowania któremuś ze studentów lub młodych absolwentów. W 1981 roku, „czasie karnawału” atmosfera na uczelniach była taka, że nagle wybór Marka na rektora nie wydawał się niemożliwy. Mógł liczyć na wiele głosów przedstawicieli studentów. Niektórzy z nich zaczęli nawet zwracać się do niego „Panie Rektorze”. Wtedy natychmiast młody Chimiak wycofał swoją kandydaturę (rektorem został Andrzej Łapicki).

13432218_10208739530821064_296315716826288392_n

Nawet jeżeli ta plotka jest nieprawdziwa, to dobrze oddaje szczególny dystans Marka do rzeczywistości. Nie wszystkiemu co się robi dla dobra ogólnego musi towarzyszyć atmosfera żałoby. Wręcz przeciwnie (i potwierdzają to historycy), żart miał nie mniejszą rolę w likwidacji PRLu niż filozoficzne rozprawy. A poczucie humoru było jedną z najważniejszych Marka cech.

Poznałem Marka bliżej, kiedy został skarbnikiem Unii Wolności. W 2002 roku, kiedy z dwóch cech dotyczących przyzwoitych polityków jakimi są obowiązki i prestiż, zostały tylko obowiązki. To właśnie wtedy do Unii wróciło wielu „ludzi podziemia”. Unia była partią bez reprezentacji w Sejmie i do jej drzwi nie ustawiali się w kolejce lobbyści. Spierałem się wtedy z Markiem bardzo, czy skromne partyjne środki przeznaczać wyłącznie na działalność bieżącą, czy także dokumentowanie zdarzeń, osób i ich wypowiedzi czy poglądów. To Marek, wydawca nie tylko z zawodu, ale ze szczególnej misji upierał się, żeby robić profesjonalną dokumentację. Żyli wtedy jeszcze Jacek Kuroń, Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki. To Marek w tym sporze miał oczywiście rację.

Kiedy na przełomie 2015 i 2016 roku zaczął organizować Klub Dyskusyjny im. Tadeusza Mazowieckiego, był już wyraźnie chory. Mimo to zaangażował się z młodzieńczą werwą. Jego wystąpienia i wprowadzenia do dyskusji były zawsze żywe i głęboko przemyślane. Takim pozostanie w mojej pamięci: inteligentny i energiczny, pełen humoru i pomysłów.

 

Marcin Celiński: Nie słowami, ale pracą

Marek Chimiak to facet z rzadkiego gatunku takich, z którymi warto się kłócić i warto się zgadzać. Facet ze starej dobrej szkoły działania – gdzie nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko takie, przy których trzeba się zmobilizować.

Napisać o Nim, że miał dystans czy poczucie humoru – to mało napisać. Uwielbiałem nasze rozmowy, pełne drobnych wzajemnych złośliwości, komentowania bieżących zdarzeń w duchu paradoksu, pure nonsensu. Łapię się na tym, że nie umiem pisać o Marku w czasie przeszły. Nie umiem przyjąć, że ten wulkan energii, tryskający pomysłami nie zadzwoni i nie powie: „Wiesz Marcin, dzwonię żeby cię namówić na….” po czym rytualnie się poprzekomarzamy, a na koniec ja i tak powiem: „ok Marku, zrobię to”.

Ostatnimi czasy znowu nabrał rozpędu, ja sam mi mówił – „przecież jak już mam mnóstwo czasu na rekonwalescencję, to nie będę się nudził w domu”. Jakoś trudno mi Go sobie wyobrazić nudzącego się. Zawsze znajdował coś do zrobienia, lub kogoś, komu trzeba pomóc.

Za zasłoną żartów i autoironii kryła się autentyczna, ogromna pasja zmieniania świata na lepsze. Nie wielkimi słowami, ale pracą.

 

Andrzej Potocki: Pojawiał się wtedy, gdy nikt inny nie chciał się podjąć trudnych spraw

Czasem nie przystoi mówić o kimś w czasie przeszłym. Zwłaszcza, gdy były jeszcze plany, energia, chęć i potrzeba działania. Nie mogę też mówić w czasie teraźniejszym – to byłoby tak, jak gdyby siedział tuż obok, a wówczas musiałbym raczej ripostować na jakąś dobrotliwą złośliwość…

13435561_10208739537221224_4068404095090418389_nBo ze wszystkich ludzi na świecie najmniej serio Marek traktował siebie. To jeden z tych cudownych ludzi, którzy nie gniewają się za żarty, lecz potrafią odpowiedzieć tym samym. Zawsze spokojnie, z uroczą życzliwością, która rozładowywała ciężką atmosferę, czy to w dawnych czasach oporu, czy w trudnych dniach końca Unii Wolności. Za to inni ludzie – może poza żoną, Kasią i Jankiem – zajmowali u niego miejsce w porządku obowiązku. Pomóc, zrozumieć, szanować – z tych trzech słów można ułożyć definicję Marka Chimiaka.

A polityka to z kolei był dla niego porządek służby. Marek pojawiał się wtedy, gdy było trudno, gdy trzeba było coś ratować, gdy nikt inny nie chciał się podjąć trudnych spraw. I odchodził, gdy dzielono miejsca na listach poselskich, przywileje, ordery. Marka to autentycznie nie interesowało. Nagrodą za dzielność i odwagę, za uwięzienie w stanie wojennym, za ryzyko losem swojej rodziny była wolna Polska. Wolna i demokratyczna. Odrzucił więc order nadany mu przez Prezydenta, którego uważał za człowieka, który tę najważniejszą sprawę popsuł.

Chciał wrócić do polityki, by jeszcze raz pokazać, że miejsce przyzwoitego człowieka jest po stronie prawdy. Organizował, zbierał ludzi, zachęcał, umawiał spotkania. Nasze ostatnie umówił dzień po terminie – przez pomyłkę. Nie zobaczyliśmy się więc, tylko wymieniliśmy sms-owe wzajemne żarty, śmiejąc się z qui pro quo…

Ponieważ Marek odchodził zawsze, gdy ważne sprawy już zostały załatwione, wierzę, że to ostatnie spotkanie jest jeszcze przed nami. Gdy będzie lepiej…

 

 

Zdjęcia w tekście pochodzą ze archiwum rodziny Marka

 

Rozważań kilka na kanwie „Trzeba się bić” :)

Minęło sporo czasu od dwóch recenzji książki pt. „Trzeba się bić. Opowieść biograficzna” (czyli wywiadu rzeki z Leszkiem Balcerowiczem), autorstwa Tomasza Chabinki i Tomasza Kamińskiego, które ukazały się na łamach Liberté!, jednak wracam do dość luźnej polemiki z kilkoma zawartymi tam tezami. Wywiad z Balcerowiczem nie jest książką odkrywczą, jednak jest niezwykle istotną pozycją, szczególnie w dzisiejszym kontekście stanu debaty publicznej i jakości polityki w Polsce. Balcerowicz poprzez tę książkę, w nieskomplikowany, przystępny sposób przywołuje pewne wartości, postawy i poglądy, które niestety znikają z naszego życia publicznego, czego konsekwencje mogą być bardzo nieprzyjemne dla nas wszystkich. Modna, intelektualna poza odrzucania autorytetów jest niebezpieczna bo wraz z nimi możemy zapomnieć o pryncypiach.

Polityka to zmiana

Co jest podstawową tezą którą w swojej książce przekazuje Balcerowicz, a która z mojego punktu widzenia jest najważniejsza? Otóż władzę sprawuje się po to żeby wprowadzać zmiany i dążyć do długofalowego zwiększania bogactwa społeczeństwa i pozycji państwa. Ta szczególna cecha, jakże różna od sposobu działania dzisiejszych polityków, kilku liderów pokolenia demokratycznego przełomu w Polsce, w tym Balcerowicza, zadecydowała o zmianie losów historii i niezwykłym rozwoju naszego kraju w ciągu ostatnich 25 lat. To dla tych wartości ponad 10 lat temu zaangażowałem się jako student w ratowanie upadającej już wówczas Unii Wolności, a dziś niestety wciąż nie widzę żadnej siły politycznej, która mogłaby stać się jej kontynuatorem. Czy wyobrażacie sobie Państwo co by się stało gdyby na czele Państwa w roku 1989 stanął człowiek hołdujący zasadzie „ciepłej wody w kranie”? Zapewne bylibyśmy dziś na poziomie dobrobytu Ukrainy, równie narażeni na destabilizację ze strony Moskwy. Zarządzanie państwem to ciągły wyścig z czasem, gdzie tak naprawdę zawsze działamy zbyt wolno w stosunku do rzeczywistości. Jeśli naszą ideologią jest trwanie, szansa na przegraną w wyścigu jest ogromna. Niestety mam wrażenie że ideologia trwania i sprawowania władzy dla samego jej sprawowania jest dominującą, fatalną motywacją działania większości dzisiejszych znaczących polityków.

Obrona wolnego rynku

Balcerowicz odkłamuje też wiele mitów na temat kapitalizmu i wolnego rynku, złych cech które po prostu niezgodnie z faktami przypisuje im lewica, w którą wyraźnie zapatrzony jest Tomasz Chabinka. Umiejętność przeciwstawienia się tym modnym, szczególnie w wielu intelektualnych kręgach poglądom, wyzwolonym wbrew faktom przez kryzys ekonomiczny, zaważy na tempie rozwoju Polski i Europy. Balcerowicz jest jedną z niewielu osób, która wciąż potrafi to czynić. Przykład? Absurdalne utożsamianie błędnej polityki szefów wielkich banków z liberalizmem i wolnym rynkiem. To zupełne pomieszanie pojęć. W klasycznych założeniach wolnego rynku nikt nie twierdził, że wszystkie prywatne instytucje będą działać dobrze, odpowiedzialnie i moralnie, a niektórzy szefowie banków czy instytucji finansowych nie będą lekkomyślni czy pazerni. Wręcz odwrotnie firmy, a więc i banki działają w bardzo różny sposób – natomiast wolny rynek jest najskuteczniejszym gwarantem przetrwania w długiej perspektywie tych, którzy działają sprawnie, odpowiedzialnie i moralnie. Od innych odwrócą się w końcu klienci i zbankrutują. Natomiast liberalizm przypisuje jednocześnie państwu ważną funkcję strażnika, który nie powinien dopuścić do powstania na rynku monopoli, oligopoli czy też firm o zbyt wielkiej skali – co może zakłócić wolną konkurencję oraz doprowadzić do demoralizującej sytuacji, w której dana firma staje się „zbyt wielka by upaść” i państwo musi ją ratować z środków podatników. To państwa zaniedbały ten swój obowiązek i przez to wolny rynek w wielu sektorach jest absolutną fikcją. To państwa ratując źle działające przedsiębiorstwa premiują złe zachowania managerów, budują świadomość bezkarności dla wielu instytucji finansowych. To też państwa wbrew zaleceniom liberałów nie prowadziły polityki zrównoważonych budżetów, zadłużając się ponad miarę i doprowadzając się na skraj bankructwa jak w przypadku Grecji. Niestety ale jeszcze nikt nie wymyślił systemu ekonomicznego, w którym nie istniałyby kryzysy. Balcerowicz słusznie zauważa że: „Zadajmy sobie pytanie: w jakich ustrojach wybuchały najgorsze kryzysy? Czy jest tak, jak wiele osób sądzi, że kryzysy są zmorą kapitalizmu, a w innych ustrojach nie występują? Oczywiście nie. Najgorsze załamania gospodarki występują tam gdzie nie ma rynku, a jest nieograniczona władza polityczna. Te najgorsze kryzysy wiązały się czasami z ludobójstwem. Maoizm, stalinizm z lat 30-stych, a w łagodniejszej wersji szaleństwa nieograniczonej władzy politycznej na Kubie, gdzie Fidel Castro, nagle uznał, że trzeba znacznie zwiększać uprawy trzciny cukrowej i kazał wszystkim kołchozom przestawić się na trzcinę (…). A załamanie polskiej gospodarki po boomie kredytowym za czasów Gierka?”.

Ręka opatrznościowa która nas wybawi

Tomasz Kamiński w swojej recenzji książki, zarzuca Balcerowiczowi, że obawia się powrotu do polityki: „Wzywa do walki, pokazuje cele, ale nie ma już energii, żeby tej walce przewodzić. Trochę szkoda. Sam przecież przywołuje w książce postać wybitnego niemieckiego reformatora Ludwiga Erharda, do którego podobieństwo dostrzegł w nim Tadeusz Mazowiecki, proponując mu stanowisko w swoim rządzie. Balcerowicz ma dziś 67 lat. Gdy Erhard zostawał w 1963 roku kanclerzem RFN był w tym samym wieku. Nie pisał książek, tylko brał władzę.” W tym samym duchu przebiegała też niedawna rozmowa Marcina Celińskiego i Leszka Jażdżewskiego z Profesorem, w którym moi redakcyjni koledzy namawiali go do powrotu i słyszeli zdecydowane „Wasza kolej”. W moim środowisku to wieczne powtarzanie, żeby Balcerowicz wrócił, jest obecne od dawna, żeby tylko przytoczyć liczne teksty Piotra Beniuszysa. Sam też im ulegałem, a czasem nadal ulegam, mają one przecież merytoryczne uzasadnienie.

Tylko, że jeśli głębiej przeanalizujemy tę sytuację, to jest postawa typowego umywania rąk i czekania na „zbawiciela”, charakterystyczna dla ludzi niesamodzielnych, a nie tych którzy chcą wprowadzać zmiany. Może jednak to Balcerowicz ma rację, rozumiejąc lepiej niż inni liderzy polityczni ostatnich 25 lat, że jego zadaniem (ostatnim?) nie powinno być chwilowe współsprawowanie rządów, a raczej wychowanie młodszego pokolenia, któremu będzie można odpowiedzialnie oddać losy Polski. Osobiście, jeśli dobrze ją rozumiem, podzielam intencję Profesora, który zawsze myśli długofalowo, że kluczowym zagrożeniem dla przyszłości jest jakość nowego pokolenia obecnego w polityce. Polską transformację rozpoczęli i przeprowadzali ku strategicznym wyzwaniom (UE, NATO) politycy – herosi, ludzie zmiany, wizjonerzy: Mazowiecki, Balcerowicz, Kuroń, Geremek, potem nastąpił okres dominacji wybitnych pragmatyków, skupionych na utrzymaniu i walce o władze, ale jednak mających mimo wszystko pewne ideowe podstawy, współuczestniczących wcześniej aktywnie w transformacji, to oczywiście Tusk i Kaczyński. Wraz z odejściem Donalda Tuska do Brukseli i przejęciem władzy w PO przez Ewę Kopacz jesteśmy świadkami rozpoczęcia fazy politycznej dominacji drugiego garnituru zastępców wybitnych pragmatyków. Kto stoi dalej w kolejce? To pytanie nie dotyczy tylko liberałów, ale wszystkich formacji. Jacy młodzi politycy zostali w ostatnim czasie zapamiętani? Adam Hofman, Sławomir Nowak, Przemysław Wipler, Dariusz Joński… Nie wymaga to komentarza o obawy o przyszłość. Jednocześnie nie oznacza to, że obok życia partyjnego, w życiu publicznym nie funkcjonują silni intelektualnie i posiadający (jak mi się wydaje) minimum klasy oraz kręgosłupa moralnego młodzi ludzie. Oni istnieją, ale są sparaliżowani, być może niewiarą we własne siły, prywatną wygodą, strachem lub siłą obecnego systemu. Dryfują oni gdzieś na granicy świata think tanków, NGOsów,  mediów i biznesu. A są obecni w każdej formacji ideowej: od liberalnej z Leszkiem Jażdżewskim, Karoliną Wigurą, Wiktorem Wojciechowskim, Łukaszem Pawłowskim, nieco bardziej doświadczonymi Marcinem Celińskim albo Ryszardem Petru przez lewicę z m.in. Sławomirem Sierakowskim czy Michałem Sutowskim po osoby którym bliższa zapewne jest prawica jak Tomasz Krawczyk czy Wojciech Przybylski (i wiele innych cennych osób).

Jeśli czegoś nie zrobimy za 10 lat będą nami rządzili Nowakowie z Jońskimi albo Wiplerowie z Hofmanami. Jeśli dobrze rozumiem intencje i postępowanie Profesora Balcerowicza, to słusznie dostrzega w tym kryzysie pokoleniowym jedno z największych wyzwań dla przyszłości Polski, mobilizując rzecz jasna głównie swoją formację ideową. Pytanie jednak czy tym razem nie porywa się naprawdę z motyką na słońce, stawiając sobie cel mniej realistyczny niż nawet wprowadzenie planu Balcerowicza…

Premier niemalowany :)

„Jak być premierem, panie Krzysiu, mając z jednej strony Wałęsę, a z drugiej Jaruzelskiego. Przecież pana szef będzie się do wszystkiego wtrącał” – Mazowiecki pytał retorycznie Krzysztofa Pusza, bliskiego współpracownika Wałęsy. Był 16 sierpnia 1989 r. Rozmówcy kończyli właśnie w Hotelu Europejskim śniadanie z Wałęsą, który udał się już do sejmu na negocjacje z koalicjantami. Redaktor naczelny „Tygodnika Solidarność” był świeżo po rozmowie z przywódcą Solidarności, w której usłyszał propozycję objęcia stanowiska premiera Polski. W pierwszym odruchu Mazowiecki powiedział, że to Wałęsa powinien stanąć na czele rządu, ale ten kategorycznie odmówił: „Premierem to nie, ale prezydentem to tak”. Rozmówca Lecha Wałęsy nie zwrócił na te słowa specjalnej uwagi.

Obawy Mazowieckiego, którymi dzielił się z Puszem, były uzasadnione – znał przecież Wałęsę już prawie 10 lat. Wiedział, czego można się po nim spodziewać. „Od razu powiedziałem bardzo jasno – opowiadał po latach Teresie Torańskiej – że jeśli podejmę decyzję pozytywną, będę od niego oczekiwał pomocy i z góry uprzedzam, że nie będę premierem malowanym. Mnie nie interesowało bycie premierem, gdyby ktoś bez przerwy dezawuował moją pracę i dezorganizował moje plany”.

Wałęsa odparł, że rozumie to stanowisko. Mazowiecki poprosił o jedną noc do namysłu. Opowiadał potem Andrzejowi Urbańskiemu, że tę trudną decyzję konsultował „z sobą samym i z Panem Bogiem”. „Zamknąłem się w gabinecie i myślałem. Nie pamiętam już w tej chwili, czy rozmawiałem z moimi najbliższymi współpracownikami: Jackiem Ambroziakiem czy Józefem Duriaszem, żeby się tak po ludzku poradzić. Później, już po rozmowie z Wałęsą, a jeszcze przed moją desygnacją, zadzwonił do mnie ksiądz Alojzy Orszulik z Sekretariatu Episkopatu, ponieważ przyjechał do niego Stanisław Ciosek, aby sondować stosunek Kościoła do mojej kandydatury. Bardzo mnie zachęcał do podjęcia decyzji na tak. Jednak tak naprawdę wtedy, w nocy, przed decydującą rozmową z Wałęsą, byłem właściwie sam ze sobą. Miałem poczucie wielkiego, historycznego wyzwania. I chyba poczucie, że to jest misja, do której pasuję”.

Wałęsa był już zdecydowany, by uczynić Mazowieckiego premierem pierwszego niekomunistycznego rządu w powojennej historii Polski, ale formalnie deklarował, że ma trzech kandydatów – oprócz Mazowieckiego Bronisława Geremka i Jacka Kuronia.

Te trzy nazwiska Wałęsa wymienił w rozmowie z Romanem Malinowskim, prezesem Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, rankiem 17 sierpnia 1989 r., ale Malinowski także był zwolennikiem wyboru Mazowieckiego i obaj ustalili, że na spotkaniu z prezydentem Wojciechem Jaruzelskim zgłoszą oficjalnie tylko Mazowieckiego.

Co zdecydowało, że to Mazowiecki miał zostać premierem? Odpowiedział na to pytanie w swoich wspomnieniach między innymi Waldemar Kuczyński. Mazowiecki według niego „był idealnym kandydatem, spełniającym oczekiwania wszystkich. Jacek Kuroń, zdemonizowany przez propagandę komunistyczną, był utożsamiany z KOR, co wtedy jeszcze było przeszkodą, natomiast Mazowiecki był związany z Wałęsą, a także z Kościołem, czego nie można było przecież powiedzieć o dwu pozostałych kandydatach. Obecność Kościoła w zachodzących wydarzeniach była bardzo widoczna. Tadeusz znany był też jako polityk spokojny, trzymający się realiów, wyjątkowo obliczalny. Tylko Wałęsa rozczarował się do Mazowieckiego, bo oczekiwał, że nadal utrzyma się układ szef–doradca, sądził, że wysunął na stanowisko premiera człowieka, który będzie mu powolny, który będzie politykiem słabym. Mazowieckiemu można zaś zarzucić wszystko, ale nikt, kto go zna, nie powie, że jest politykiem słabym”.

Warto może do tej argumentacji dorzucić także uwagę, że Mazowiecki dzięki swojej długoletniej działalności – zwłaszcza poselskiej – dobrze znał państwo, które przyszło mu remontować. Będąc posłem, zasiadając w komisjach sejmowych, biorąc udział dyskusjach nad budżetem, Mazowiecki zdobywał doświadczenie, jakiego pozostali opozycjoniści nie mieli.

Rząd, który utworzę

Prezydent Wojciech Jaruzelski nie miał zastrzeżeń co do wyboru Mazowieckiego i 19 sierpnia 1989 r. desygnował go na premiera. Jeszcze tego samego dnia Mazowiecki pojechał do zakładu dla niewidomych w Laskach, by trochę odpocząć i nabrać sił. Tam znalazła go redaktorka „Dziennika Telewizyjnego” Aleksandra Jakubowska i zrobiła z nim krótki wywiad do głównego wydania. Mazowiecki odpowiadał na pytania dziennikarki z narzuconą na siebie marynarką, bez krawata, siedząc swobodnie na ławce otoczonej zielenią. Doprawdy był to zupełnie inny entourage od tego, w jakim do tej pory pojawiali się politycy, i samo to stanowiło już pewien przełom. Mazowiecki opowiadał o Laskach, które są dla niego „duchową ojczyzną”: „Człowiek, jak się zetknie z niewidomymi, z tym cierpieniem i z optymizmem, jaki ci ludzie mają – bo ten zakład jest bardzo pogodny – to nabiera siły”.

Mówił też o wierze w to, że Polaków stać na wiele, że potrafią wydobyć z siebie siły potrzebne do reform.

Następnie Mazowiecki udał się do Gdańska na dalsze rozmowy z Wałęsą. Z podróżą na Wybrzeże łączy się anegdotka, którą Mazowiecki opowiadał w jednym z wywiadów. Otóż jechał tam samochodem z Jackiem Ambroziakiem i Józefem Duriaszem. Po drodze zatrzymali się na kawę. „Siedzieliśmy z Józefem Duriaszem w holu tego motelu, Jacek Ambroziak gdzieś poszedł – wspominał Mazowiecki – i w pewnym momencie zauważyłem dwie młode dziewczyny, które ruszyły na nas. Mówię do Duriasza: «Słuchaj, one pewnie już wiedzą, widziały mnie w telewizji i idą po autograf». Te dziewczyny podeszły do nas i na mnie nie zwróciły żadnej uwagi, odezwały się natomiast do Duriasza: «My pana znamy z filmów, jest pan aktorem, prosimy, żeby pan coś dla nas tu napisał». Zapamiętałem sobie na resztę życia tę lekcję pokory”.

Oczywiście, wszystkim nasuwało się pytanie, jak człowiek, który jeszcze kilka tygodni wcześniej twierdził, że opozycja nie jest gotowa, by wziąć władzę w państwie, wytłumaczy taką woltę? Mazowiecki odniósł się do tego pytania podczas spotkania z parlamentarzystami Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego 23 sierpnia 1989 r., w przeddzień wystąpienia w sejmie: „Dlaczego zmieniłem zdanie? Odpowiadam z całą szczerością, że to nie ja zmieniłem zdanie, ale sytuacja. Byłem zwolennikiem tego, żeby ewolucja następowała wolniej, żeby opozycja była opozycją, ale historia nabrała w ciągu ostatnich kilku tygodni wielkiego przyspieszenia i musiałem wyciągnąć z tego wnioski”. Także na tym spotkaniu Mazowiecki powtórzył to, co już mówił Wałęsie: „Mogę być premierem dobrym albo złym, ale nie zgodzę się być premierem malowanym”.

Po otrzymaniu nominacji Mazowiecki wraz z najbliższymi współpracownikami przystąpił do pisania swego exposé. Póki stary rząd rezydował w budynkach państwowych, sztab Mazowieckiego mieścił się w redakcji „Tygodnika Solidarność”, później już przeniósł się do rządowej willi przy ulicy Parkowej. Do najbliższych współpracowników Mazowieckiego, jak wymienia we wspomnieniach Waldemar Kuczyński, należeli w tamtym czasie – poza nim – Jacek Ambroziak, Wojciech Arkuszewski, Jerzy Ciemniewski i syn Mazowieckiego, Wojciech, dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Wedle wspomnień Kuczyńskiego „przemówienia Mazowieckiego komponowane były ostatecznie prawie zawsze w ostatniej chwili, bo to musiało być robione z jego udziałem, a on był koszmarnie zajęty, więc na ogół dzień wcześniej zbieraliśmy się gromadą u niego w gabinecie w willi przy Parkowej i seans w kłębach dymu tytoniowego i oparach kawy – czasem także… koniaku – trwał do późnej nocy. Mozolnie, zdanie po zdaniu, strona po stronie, Mazowiecki swoim drobnym, trudnym do odczytania pismem z naszych projektów robił swoje przemówienie. Mawiał, że nie potrafiłby wygłosić tekstu «nieprzetrząśniętego» jego własnym piórem. My już padaliśmy na nosy, a on fedrował, zmieniał, dodawał, wydziwiał, zrzędził, odsyłając kartki do maszynistki w URM. Tak to się odbywało”.

W pewnym momencie prac nad przemówieniem Mazowiecki zapisał zdania: „Rząd, który utworzę, nie ponosi odpowiedzialności za hipotekę, którą dziedziczy. Ma jednak ona wpływ na okoliczności, w których przychodzi nam działać. Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania”.

Syn Wojciech zapytał: „Z tą grubą linią, czy jesteś pewny, że chcesz to powiedzieć?”. Mazowiecki był pewny. Ktoś jeszcze głosił zastrzeżenie, ale premier odparł ewangelicznie: „Com napisał, napisałem”.

Klamka zapadła, choć nikt nie przeczuwał, jak wielkie konsekwencje dla historii Trzeciej Rzeczpospolitej będzie miało to jedno, pojedyncze i zdawałoby się niewinne zdanie.

24 sierpnia Mazowiecki zjawił się w sejmie, by wygłosić swoje pierwsze przemówienie jako premier państwa. Wracał do budynku, który dobrze znał i w którym spędził 10 lat jako poseł. Tym razem jednak występował przed zupełnie innym składem parlamentu, wielu z tych, którzy zasiedli w ławach sejmowych, było jego przyjaciółmi.

Posiedzenie sejmu zaczęło się równo w południe. W swym exposé Mazowiecki położył nacisk na powrót do normalności: „Trzeba przywrócić w Polsce mechanizmy normalnego życia politycznego” – mówił. Złożył deklarację: „Chcę być premierem rządu wszystkich Polaków, niezależnie od ich poglądów i przekonań, które nie mogą być kryterium podziału obywateli na kategorie”. Najmocniej jednak zabrzmiały słowa o planowanych reformach gospodarczych. Mazowiecki mówił: „Długofalowym, strategicznym celem poczynań rządu będzie przywrócenie Polsce instytucji gospodarczych od dawna znanych i sprawdzonych. Rozumiem przez to powrót do gospodarki rynkowej oraz roli państwa zbliżonej do rozwiniętych gospodarczo krajów. Polski nie stać już na ideologiczne eksperymenty”. Nowy premier zapowiadał: „Przywrócenie równowagi i zdławienie inflacji jest zadaniem najwyższej wagi gospodarczej, a także politycznej i socjalnej” i przestrzegał: „Nierównowaga i inflacja wzmagające napięcia społeczne mogą podminować polski marsz ku wolności”.

Wystąpienie nie pozostawiało wątpliwości co do zamiarów i celów, jakie stawiał sobie pierwszy niekomunistyczny premier Polski po roku 1945. Chodziło o gospodarkę rynkową. Jednocześnie jednak, jak wspominał Waldemar Kuczyński, Mazowiecki nie zdecydował się na zapowiedź dążenia przez polską gospodarkę do „struktury własności” krajów wysoko rozwiniętych – co oznaczałoby plan prywatyzacji (a takie zdanie znajdowało się w projekcie przemówienia przygotowanym przez Kuczyńskiego). Z tego faktu profesor Antoni Dudek wyciągnął w „Reglamentowanej rewolucji…” wniosek, że „ta z pozoru drobna korekta odsłania istotę polityki, jaką w następnych miesiącach starał się prowadzić Mazowiecki, polityki, której podstawową zasadą było unikanie generalnego konfliktu z PZPR-em i jego spadkobiercami”.

W chwili głosowania za kandydaturą Mazowieckiego na sali było 423 posłów. Za powierzeniem mu misji tworzenia rządu opowiedziało się 378, przeciwko było 4, a 41 wstrzymało się od głosu. Wybór Mazowieckiego na premiera sejm przyjął owacją na stojąco. Wszyscy mieli poczucie, że biorą udział w historycznej chwili.

Wybór Mazowieckiego na premiera budził zastrzeżenia polityków Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, którzy na tym stanowisku widzieli Bronisława Geremka lub może Jacka Kuronia. Ślad tych zastrzeżeń można było odnaleźć we wstępniaku „Gazety Wyborczej” z następnego dnia. Jego autor, Adam Michnik, przestrzegał, że rząd ma mało czasu i „potrzebne są efekty prędkie i spektakularne”, tymczasem nowy premier zapatrzony jest w Kutuzowa, którego strategią było czekanie. Napominał więc Michnik, że nowy premier musi mieć odwagę szybkiego podejmowania trudnych decyzji. „Życzę mu dodatkowo, by był premierem wypowiedzi jasnych i konkretnych decyzji” – tymi słowami kończył swoje życzenia redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”.

Jacek Kuroń w swoich wspomnieniach z pracy w rządzie Mazowieckiego też podzielił się swoimi ówczesnymi obawami: „Myślałem sobie, no, dziękuję, jak on będzie w ten sposób podejmował decyzje – to my zginiemy”. Ale dodawał też sprawiedliwie: „Wkrótce miało się okazać, że myliłem się całkowicie”. Geremek, który musiał jakoś przełknąć fakt, że to nie jego Wałęsa wyznaczył na premiera, zachował się jak rasowy dżentelmen i o misji Mazowieckiego powiedział w parlamencie: „Do podjęcia tej trudnej roli staje najlepszy”. Wybitny mediewista tak w rozmowie z Jackiem Żakowskim wyjaśniał artykuł Michnika: „Adam Michnik był wówczas w specyficznej sytuacji. Z Mazowieckim łączyły go lata przyjaźni, ale też okresy kryzysów. W roku 1989 Adam Michnik był pierwszym, który powiedział: «Wasz prezydent, nasz premier». Spotkała go za to ostra reprymenda – najostrzejsza właśnie ze strony Tadeusza Mazowieckiego. Życzenia Michnika, adresowane przecież zarówno do czytelników, jak i do Mazowieckiego, były więc tekstem bardzo istotnym. Przywołanie Kutuzowa nie stanowiło tylko pustej metafory ani tym bardziej chwytu retorycznego. Było to odwołanie się do jednego z najsilniejszych wzorców Mazowieckiego. Mazowiecki rzeczywiście żywi cześć dla Kutuzowa, dla jego filozofii działania. Proszę jednak zwrócić uwagę, że w żadnym razie nie jest to filozofia bezczynności. Jest to doktryna czekania po to, żeby zwyciężyć. Kutuzow zwyciężył i dał historyczny przykład, jak zwyciężać mądrze. To właśnie Mazowieckiego fascynowało. Przestroga Michnika dotyczyła zaś tego, że jeśli czekanie ma prowadzić do zwycięstwa, w pewnym momencie trzeba zastąpić je działaniem. Michnik uważał, że w chwili, gdy Mazowiecki staje na czele rządu, trzeba mu to przypomnieć. Ryzyko polegało na tym, że Mazowiecki mógł się poczuć tym tekstem dotknięty. Tak się nie stało. Odebrał go jako gest przyjaźni i to stanowiło poważne źródło mego optymizmu”.

Telefon do Watykanu

Po sejmowym głosowaniu Mazowiecki, formalnie już jako premier, wraz z Jackiem Ambroziakiem udał się do Urzędu Rady Ministrów. Wchodząc tam pierwszy raz, miał poczucie, że ten ogromny gmach wali mu się na głowę, ale też, jak opowiadał Teresie Torańskiej, miał mocne poczucie, że mu się uda: „Było we mnie absolutne przekonanie, że zadanie, którego się podjąłem – wykonam. Że jest ono trudne, bardzo trudne, ale mu podołam”.

Pierwszą jego czynnością było nominowanie Ambroziaka na podsekretarza stanu w Urzędzie Rady Ministrów.

Pierwszą czynnością, jaką wykonał po wejściu do swojego nowego gabinetu, było wykonanie telefon do Watykanu. Chciał przez księdza Stanisława Dziwisza przekazać papieżowi, że właśnie został wybrany na szefa rządu, ale po chwili w słuchawce zabrzmiał głos samego Jana Pawła II. Papież zapewnił Mazowieckiego, że cieczy się z takiego obrotu spraw, i zapewnił go o swojej modlitwie.

Jak wyglądał ówczesny gabinet premiera? Jego opis dał Waldemar Kuczyński: „Jest to obszerny pokój, chyba z 60–70 m2, za nim znajduje się korytarz przejściowy, a w nim po jednej stronie mieści się garderoba z szafkami, po drugiej – łazienka i przejście do pokoju wypoczynkowego, w którym stoi podłużny stół na sześć osób, w szafce są naczynia, kieliszki”. Wszystko to było obite drewnianą boazerią, która w czasach komunizmu uchodziła za wzór elegancji i dobrego smaku. Mazowiecki próbował oswoić to miejsce – nad biurkiem powiesił rysunek Don Kichota, który towarzyszył mu jeszcze od czasów „Więzi”.
Nowy premier gotów był do następnych symbolicznych gestów – postanowił, dwa dni po nominacji, wziąć udział w obchodach święta Matki Boskiej Częstochowskiej. Ale PRL-owska rzeczywistość nie dawała za wygraną. Gdy przed lotem helikopterem do Częstochowy przyszedł na chwilę do swego biura, skontaktował się z nim generał Czesław Kiszczak, by powiedzieć, że w Warszawie gości generał Władimir Kriuczkow, szef radzieckiego KGB, i Mazowiecki powinien się z nim spotkać. Premier po chwili namysłu się zgodził i zaproponował spotkanie tego samego dnia wieczorem, po powrocie z Częstochowy.

Mazowiecki wiedział, że Moskwa przyjęła do wiadomości jego wybór na premiera Polski, ale nie okazała szczególnego zadowolenia. Depesza, jaka nadeszła z Kremla po głosowaniu w sejmie nad nominacją, była podpisana jedynie zbiorowo przez Radę Ministrów Związku Radzieckiego – co oznaczało chłodny stosunek. Nie inaczej zachowywał się Kriuczkow podczas spotkania.

„Wizyta Kriuczkowa wynikała z kalendarza i nie było w naszym spotkaniu nic sensacyjnego ani złowrogiego – mówił mi dwadzieścia lat później Mazowiecki. – Potraktowałem je jako pierwszy kontakt z wysokim przedstawicielem Kremla, jego funkcja miała dla mnie drugorzędne znaczenie. Ważniejsze od kwestii estetycznych było dotarcie na Kreml jasnego przekazu: stworzymy rząd przyjazny ZSRR, ale decyzje będą zapadać w Warszawie”.

Samą rozmowę Mazowiecki zapamiętał jako ogólnikową: „Nie omawialiśmy składu rządu, do tego bym nie dopuścił. Zakomunikowałem jedynie, że będzie złożony z przedstawicieli wszystkich partii reprezentowanych w parlamencie. Kriuczkow najwięcej mówił o problemie niemieckim, była to taka obrona NRD. Moim celem było, aby wrócił do Moskwy z tym jednym, łatwym do powtórzenia zdaniem, że będziemy krajem przyjaznym, ale samodzielnym.

Najważniejszym zadaniem, przed jakim stanął Mazowiecki, było zebranie ludzi gotowych wyruszyć wraz z nim w niewiadome, czyli skompletowanie rządu. Nie było to łatwe zadanie. A trzeba było jeszcze uwzględnić koalicyjne zobowiązania i ambicje Solidarności.

W udzielonym wówczas „Tygodnikowi Solidarność” wywiadzie zdradzał filozofię, która stała za taką a nie inną konstrukcją rządu. Mówił: „Musimy uniknąć sytuacji, w której PZPR przeszedłby do opozycji, zachowując jednocześnie, z uwagi na sytuację geopolityczną i kadrową, dwa resorty MON i MSW. Nie ma na świecie takiej opozycji, która jako opozycja dysponowałaby policją i armią. Wszystkie siły reformatorskie muszą mieć możliwości udziału w procesie demokratycznych przekształceń państwa. Za potrzebą przyjęcia formuły szerokiej koalicji – z udziałem PZPR-u – przemawiają także racje geopolityczne. Jest rzeczą pożądaną, aby sąsiedzi nie mieli wątpliwości co do naszej woli respektowania zobowiązań wynikających z Układu Warszawskiego.

Uważam także, że ze względu na nasze problemy gospodarcze, zepchnięcie PZPR-u wraz z OPZZ na pozycję negacji stałoby się poważnym zagrożeniem dla wszelkich reform. Dałoby to możliwość demagogicznego atakowania rządu z pozycji populistycznych.

Trzeba więc stworzyć wspólny rząd, w formule szerszej, ale przy zachowaniu tej nowej zasady, że to my tworzymy rząd, my nim kierujemy”.

Mazowiecki zakładał więc udział PZPR-u w rządzie, ale zarazem starał się jak najmniej mu go oddać. Największą batalię nowy premier stoczył o Ministerstwo Spraw Zagranicznych, którego PZPR wcale nie chciał oddać. Mazowiecki był jednak zdeterminowany, by wyrwać jedno z trzech kluczowych ministerstw: obrony narodowej, spraw wewnętrznych i spraw zagranicznych właśnie. Jak sam wspominał w wywiadach, o tej determinacji zdecydowała rozmowa z Mieczysławem Rakowskim, gdy jako nowo mianowany premier spotkał się z nim jako szefem partii. Rakowski opowiadał o posiedzeniach Układu Warszawskiego w Moskwie: „Będzie miał pan obok siebie prezydenta, pierwszego sekretarza PZPR-u, ministra obrony narodowej i ministra spraw zagranicznych”. „O nie, pomyślałem sobie – opowiadał Mazowiecki Teresie Torańskiej. – Na taką sytuację muszę mieć przynajmniej jednego zaufanego człowieka obok siebie”.

Tak czy inaczej było przesądzone, że PZPR zachowa ministerstwa obrony i spraw wewnętrznych. Mazowiecki planował ulokować w nich solidarnościowych wiceministrów, ale ostatecznie przystał tylko na powołanie przy nich rad społecznych. Sprawami wewnętrznymi pokierować miał generał Czesław Kiszczak – człowiek stanu wojennego, ale też architekt Okrągłego Stołu. Mazowiecki liczył, że wciągnięcie go do rządu i jeszcze przyznanie mu funkcji wicepremiera zagwarantuje reformom spokój ze strony komunistów. Ministerstwo Obrony Narodowej przypadło generałowi Florianowi Siwickiemu. Jak pisał w „Osobistej historii III Rzeczypospolitej” Aleksander Hall, obecność PZPR-u w rządzie, silna na papierze, po analizie nie wyglądała jednak imponująco. „Nowe kierownictwo partii nie miało w praktyce nikogo reprezentatywnego w rządowej ekipie. Kiszczak i Siwicki z pewnością pozostawali lojalni wobec prezydenta Jaruzelskiego i utrzymywali z nim stały, bliski kontakt. Ale wątpię, aby podobne więzi łączyły ich z nowym kierownictwem PZPR-u, skupionym wokół Mieczysława Rakowskiego”.

Mazowiecki rozpoczął więc starania o obsadzenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Profesor Antoni Dudek w „Reglamentowanej rewolucji…”, przytaczając relacje ks. Alojzego Orszulika i Józefa Czyrka, przekonuje, że Mazowiecki gotów był oddać komunistom Ministerstwo Spraw Zagranicznych oraz Ministerstwo Finansów i tylko pod wpływem Wałęsy i parlamentarzystów OKP usztywnił swoje stanowisko. PZPR lansował jednak na to stanowisko dotychczasowego szefa dyplomacji Tadeusza Olechowskiego. Nowy premier próbował różnych wariantów – w pewnym momencie rzeczywiście rozważał oddanie partii tego ministerstwa i wprowadzenie do resortu solidarnościowego wiceministra. Odbył nawet na ten temat rozmowę z Bronisławem Geremkiem. Był w trudnej sytuacji: Geremek był przecież wymieniany jako potencjalny premier, a teraz Mazowiecki proponował mu jedynie fotel zastępcy ministra, wiedząc, że jest to poniżej jego możliwości i aspiracji. Geremek, którego z Mazowieckim łączyła przyjaźń od czasów sławetnej wyprawy do Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r., musiał poczuć się tą propozycją dotknięty. Odmówił.

Mazowiecki zaproponował więc profesora Krzysztofa Skubiszewskiego, który nie był działaczem Solidarności, a nawet zasiadał w powołanej przez generała Wojciecha Jaruzelskiego Radzie Konsultacyjnej. Taka propozycja nie wywołała już sprzeciwu. „Profesor Skubiszewski – pisał Aleksander Hall – wnosił do rządu wielką znajomość spraw międzynarodowych, zwłaszcza prawa międzynarodowego, kulturę i maniery brytyjskiego dżentelmena i poczucie godności polskiego patrioty. Stał się wspaniałą wizytówką nowej Polski zagranicą. Premier i jego minister spraw zagranicznych pasowali do siebie pod względem charakterologicznym, podobnie oceniali sytuację międzynarodową i dobrze się uzupełniali. Zasadnicze kierunki polityki zagranicznej wytyczał Mazowiecki, znajdując w ministrze Skubiszewskim twórczego i wykazującego inicjatywę realizatora”.

Równie delikatna była sprawa wciągnięcia do rządu drugiego potencjalnego premiera – Jacka Kuronia. Pozyskanie tego popularnego i charyzmatycznego polityka było dla Mazowieckiego priorytetem. I to mimo wielu zaszłości i dawnych sporów. Mazowiecki zaproponował Kuroniowi fotel ministra pracy. „Wiem, że Jacek Kuroń przyjął tę moją propozycję niekoniecznie z aprobatą, a częściowo nawet przy dezaprobacie kolegów ze swojego środowiska. Zawsze byłem pełen uznania dla niego za to, że wzniósł się ponad różnice z przeszłości” – mówił Mazowiecki w rozmowie z Andrzejem Urbańskim.

Nowy premier sformowanie rządu traktował jako sprawę autorską – nie chciał sugestii ani ze strony PZPR-u, ani ze strony przyjaciół z Solidarności. Nowy premier spotykał się Wałęsą, ale szybko zamanifestował swoją niezależność. 31 sierpnia podczas spotkania w Gdańsku Wałęsa wypominał mu: „to ja pana zrobiłem tym premierem”. Na co usłyszał: „No tak, ale ja już jestem tym premierem”.

Jak pisze Aleksander Hall w swojej „Osobistej historii III RP”, samodzielna praca nad składem rządu irytowała „kierownictwo OKP i szeregowych parlamentarzystów oczekujących, że premier będzie się konsultował ze swym politycznym zapleczem”.

Także Mieczysław Rakowski był pod wrażeniem determinacji Mazowieckiego w samodzielnym konstruowaniu rządu. Pod datą 2 września 1989 r. zapisał w swych dziennikach, że Mazowiecki dość obcesowo napomniał go, iż to Solidarność tworzy rząd, bierze za niego odpowiedzialność i jedynie zaprasza do udziału w nim PZPR.

Nawet te resorty, które przypadały koalicjantom, chciał obsadzić ludźmi wytypowanymi przez siebie. To prowadziło do napięć choćby z ZSL-em, który upierał się, by wicepremierem i ministrem rolnictwa był Kazimierz Olesiak, Mazowiecki jednak obstawał przy Czesławie Janickim. I dopiął swego.

Kuczyński wspominał, jak wyglądał dobór kandydatów – odbywało się to w pokoju wypoczynkowym premiera przy małym stoliku, na którym czasem lądowała butelka albańskiego koniaku. „Ktoś rzucał nazwisko i pytał: «Może ten? Co o nim sądzicie?». Na moment zapadała cisza, a potem dana osoba była ostrzeliwana ze wszystkich stron”.

Największym problemem okazało się znalezienie człowieka, który zdecydowałby się wziąć Ministerstwo Finansów. Mazowiecki, jak sam mawiał, szukał kogoś, kto będzie polskim odpowiednikiem Ludwiga Erharda – ministra finansów w rządzie Konrada Adenauera, który stworzył podstawy finansowej potęgi Republiki Federalnej Niemiec.

Pierwszym kandydatem był prof. Witold Trzeciakowski, ale odmówił. Podobnie Cezary Józefiak. Wszyscy proszeni deklarowali, że są gotowi pomagać jako doradcy, ale nie bardzo się kwapili, by wziąć odpowiedzialność za całe ministerstwo. Tymczasem mijały kolejne dni i zniecierpliwiona opinia publiczna chciała już poznać skład nowego rządu.

W końcu Waldemar Kuczyński trafił na Leszka Balcerowicza. Balcerowicz, ekonomista, który co prawda był w partii do roku 1981, na przełomie lat 70. i 80. XX w. miał na koncie prace nad reformami gospodarczymi. Kuczyński nawiązał z nim kontakt 31 sierpnia – dosłownie w ostatniej chwili, gdy Balcerowicz pakował walizki i szykował się do wyjazdu do Anglii na wykłady. Mazowiecki i Kuczyński potrzebowali kilku rozmów, by przekonać Balcerowicza do pozostania w Polsce. Ten początkowo zresztą też proponował tylko doradzanie. Mazowiecki miał jednak poczucie, że znalazł swojego Erharda, i nalegał. Jak mówił potem Andrzejowi Urbańskiemu, Balcerowicz już podczas pierwszej rozmowy przypadł mu do gustu, „zwłaszcza jego myślenie koncepcyjne i rozumienie, że chodzi o to, iż trzeba wziąć odpowiedzialność za całość reform, mieć zdecydowane stanowisko, zaproponować program i że to będą kluczowe sprawy o zasadniczym znaczeniu dla tego, co ten rząd ma do zaoferowania Polsce”. Balcerowicz, gdy się już zgodził, zaproponował także na ministra przemysłu Tadeusza Syryjczyka – działacza małopolskiej Solidarności i współtwórcę, z Mirosławem Dzielskim, Krakowskiego Towarzystwa Przemysłowego, kuźni gospodarczego liberalizmu. „W osobie Balcerowicza – pisał w «Osobistej historii III Rzeczypospolitej» Aleksander Hall – Mazowiecki znalazł cennego współpracownika, obdarzonego silną, a nawet apodyktyczną osobowością, mającego sprecyzowane poglądy, talenty przywódcze, zdolność do wytężonej pracy i umiejętność wzbudzania we współpracownikach nastroju entuzjazmu wynikającego z uczestniczenia w historycznym zadaniu”.

W nowym rządzie znaleźć się mieli także m.in. znany mediewista profesor Henryk Samsonowicz jako szef resortu edukacji, reżyserka teatralna Izabela Cywińska jako szefowa ministerstwa kultury i Aleksander Hall jako minister bez teki.

Podczas prac nad kompletowaniem rządu Mazowieckiemu i jego współpracownikom przydarzył się zabawny incydent. Pewnego dnia udali się oni do rządowego pałacyku w Natolinie otoczonego pięknym parkiem. Gdy spacerowali, dyskutując nad sprawami kraju, podszedł do nich patrol, którego dowódca zadał pytanie, czy mają przepustki zezwalające na pobyt w tym miejscu. Mazowiecki odparł, że tak, bo on właśnie jest premierem nowego rządu. Żołnierz, jak wspominał Mazowiecki, zacukał się. Patrol po chwili wahania zasalutował i poszedł w swoją stronę.

Wreszcie, po prawie trzech tygodniach, Mazowiecki mógł sejmowi zaproponować do akceptacji skład swojego rządu.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję