Aborcja Nowej Solidarności :)

Politycznym pokłosiem wyborów prezydenckich i powszechnie chwalonego wyniku 10 milionów głosów w II turze dla Rafała Trzaskowskiego miało być powołanie ruchu społecznego. Padły standardowe hasła o „podtrzymaniu energii obywatelskiej”, „stworzeniu płaszczyzny dla aktywności wyborców”, „pozostaniu razem”. Przez krótką chwilę zanosiło się na to, że nieznaczna przegrana w ostatnim starciu cyklu wyborczego będzie dla opozycyjnej części sceny politycznej poważnym wstrząsem tektonicznym, że przepadnie stare, pokonane i zużyte, że Trzaskowski wyrośnie na samodzielnego lidera, że nastąpi otwarcie niemrawych struktur na nowe pokolenie i nowe pomysły.

Gdzieś pomiędzy urlopem Trzaskowskiego a awarią kolektora ścieków w Warszawie nastąpił kontratak Imperium. Gdy tylko padło hasło o budowie „Nowej Solidarności” komentatorzy (w tym moja skromna osoba na łamach „Polityki”) jęli powątpiewać, czy posłujący od 3 do 6 kadencji lokalni hersztowie PO tak po prostu oddadzą swoje miejsca na listach i wpływy w aparacie świeżemu narybkowi od Trzaskowskiego. Jak się okazało, łeb inicjatywie w jej wymiarze politycznym został ukręcony niezwykle szybko. Tak szybko, że w zasadzie można tutaj mówić o aborcji.

Obecna narracja o sensie istnienia i celach ruchu dawnego kandydata na prezydenta (o ile w ogóle powstanie) jest jednoznaczna – ruch „nie będzie startować w wyborach”, „jak ktoś chce być posłem lub radnym, to niech się zapisze do PO”, „ruch będzie organizować się wokół zadań związanych z aktywnością społeczną”, „nie będzie konkurencją, ani nie zastąpi PO”. Trudno powiedzieć, czym będzie. Poza dość oczywistym przeznaczeniem, jakim jest stanie się rezerwuarem darmowych wolontariuszy dla kampanii wyborczych PO oraz okazją do rozbudowy partyjnej bazy danych adresowych zwolenników opozycji. Czasem jego działacze będą mogli potrzymać kolorowe plansze z aktualnym hasłem kampanii PO (poprzedzonym modnym hashtagiem), kiedy indziej otrzymać wejściówki na wystąpienie Sławomira Nitrasa lub Izabeli Leszczyny. Aktualną głębokość refleksji PO na temat sytuacji politycznej Polski i swojej własnej symbolizuje wezwanie kierownictwa partii, aby celem strategicznym uczynić powrót do PO wszystkich jej dawnych wyborców, a także wysunięcie kandydatury Sławomira „Jak Wyjdziesz z Platformy, To Masz Problem” Neumanna na szefa klubu.

Można by się załamać i drzeć szaty, ale na szczęście jest to pozbawione najmniejszego znaczenia. PiS wygrało cały cykl wyborczy i przejęło pełną kontrolę nad państwem na ponad 3 lata. W tym czasie może domykać system ustrojowy wyborczego autorytaryzmu light i zamykać kolejne kanały działalności opozycyjnej, pozbawiając swoich przeciwników kolejnych aktywów w mediach, samorządach, uczelniach wyższych, trzecim sektorze. Może też tego nie robić, bo odda się wewnętrznym sporom o ostrość kursu i w nich ugrzęźnie. W każdym razie z punktu widzenia naszych losów, jako obywatele, kraj i naród, sytuacja i strategiczne decyzje środowiska PO są i przez co najmniej ponad 2 lata będą całkowicie irrelewantne.

Nie wiemy też, czy w 2023 r. będzie nad Wisłą jeszcze co zbierać z liberalnej demokracji, wolności, prywatnej inicjatywy i dobrobytu. Jeśli tak, to szarpnięcie smyczy i zagonienie „Nowej Solidarności” do budy przez Platformę Obywatelską jest dla obywateli, którzy chcieli się zaangażować z pominięciem platformianych „tłustych kotów”, chyba wystarczająco czytelnym sygnałem (zwłaszcza, że zbiegło się w czasie z ochoczym udziałem PO w pisowskiej operacji podwyższenia pensji polityków), że droga do pokonania PiS i zmian w kraju wiedzie przez rozbicie toksycznego POPiSowskiego duopolu. A zatem przez porzucenie PO przez jej wyborców. Teraz – gdy na horyzoncie nie widać żadnych wyborów – nie działa standardowy szantaż liderów PO, że trzeba ich popierać, bo jest kraj do uratowania przed Kaczyńskim, a nie ma tego robić komu innemu. Teraz jest czas, aby zastanowić się, jak tego dokonać nie pod dyktando PO, lecz poprzez odesłanie tej partii do lamusa. Słowem: zbudować taki ruch obywatelski, w którym liderzy żadnej z partii nie będą mieli nic do gadania.

Polskie Stonewall :)

Jestem teraz w domu, na ścisłej kwarantannie covidowskiej; to efekt mojego udziału w uroczystości 1 sierpnia pod pomnikiem powstania warszawskiego w Łodzi na Dołach. Nie mogę wyjść z domu, nie mogę protestować. A chciałbym, po swojemu i ze swoją narracją.

Bo dzisiaj w Warszawie pod siedzibą Kampanii Przeciw Homofobii (ul. Solec) zgromadzili się ludzie chcący bronić aktywistkę Małgorzatę „Margot” Szutowicz przed prewencyjnym zatrzymaniem na dwa miesiące. Na miejscu byli liczni demonstranci, głównie młodzi ludzie, niektórzy bardzo rozgniewani, ale także m.in. parlamentarzyści Śmiszek, Gill-Piątek, Gdula, Dziemianowicz-Bąk, Żukowska, Biejat, Szczerba, Zielińska, Filiks, Jachira inni. Grupa demonstrantów przeszła potem na Krakowskie Przedmieście, a jeszcze przed chwilą policja (w liczbie i sile, takiej jakby się sposobiła na walkę z pseudokibicami) wyłapywała dzieciaki z przecznic historycznego traktu stolicy. Na komisariaty szturmem ruszyli warszawscy adwokaci. Na miejscu, o ile wiem, nadal są parlamentarzyści.
Co zrobiła Margot, można łatwo doczytać, np. tutaj: https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1966406,1,prokuratura-bierze-sie-za-aktywistki-lgbt-za-teczowego-chrystusa.read
W telegraficznym skrócie: zatrzymania samochodów z jadowitymi homofobicznymi (obrzydliwymi) napisami, zniszczenie plandeki samochodu z takimi treściami, bójka z kierowcą. Ostatnio – i to przede wszystkim, jeśli patrzeć od strony politycznej – przyczepienie tęczowych flag do pomników w Warszawie, w tym do Chrystusa „Sursum Corda” dźwigającego krzyż przed bazyliką Krzyża Świętego na Krakowskim Przedmieściu.
Jak wiecie, i o tym, jak sądzę, nie muszę już nikogo zapewniać, jestem zwolennikiem walki stuprocentowo bez przemocy. W tym kontekście mógłbym odnieść się krytycznie do bójki z kierowcą, gdybym znał jej szczegóły. Nie znam. Jednak wszystkie inne akcje aktywistek „Stop Bzdurom” to obywatelskie nieposłuszeństwo w czystej postaci. I piszę to jako legalista. Za zniszczenie plandeki odpowiadać można i należy z wolnej stopy i w konsekwencji być uniewinnionym albo płacić grzywnę. Żyjemy w XXI, a nie w XIX w. Zresztą te napisy były naprawdę obrzydliwe. Ja to znoszę albo zgłaszam, młodzież może świerzbić ręka. Takie np. sufrażystki w Wielkiej Brytanii wybijały szyby w oknach wrogich im polityków, a często były to młode kobiety z klasy robotniczej, harujące ponad miarę i mające prawo nie sublimować swoich działań. Mnóstwo kobiet potępiało wtedy w ogóle starania o prawa do głosowania, pomstowało na wichrzycielki (one tylko szkodzą sprawie!). Pamięta to dzisiaj któraś głosująca Brytyjka?
Osobnego komentarza wymaga ozdobienie pomników tęczowymi flagami. Słyszę, owszem, nawet od wysoko postawionych znajomych, że to profanacja. Usłyszałem nawet od jednej osoby, że to tak, jakby ozdobić dany święty obraz/pomnik swastyką (sic!). Pomijam już to, że sam Chrystus na ten temat się nie wypowiedział, podobnie jak Maryja wcześniej nie miała okazji skomentować ozdobienia jej aureoli tęczowymi barwami. Sam jestem ciekaw, co by powiedzieli. Chrystus to w końcu nie św. Paweł z Tarsu ani pisarz Księgi Rodzaju. W świetle czterech ewangelii to raczej sympatyczny gość, i może dlatego tylu ludzi w ciężkiej sytuacji życiowej czy społecznej łatwo nawiązywało z nim kontakt przez ostatnie dwa milenia.
Wiem jedno – o profanacji w żadnym z przypadków nie może być mowy. Materialna struktura dzieł nie doznała uszczerbku. Nie pomazano ich obelżywymi napisami, nie pomazano żrącą cieczą ani fekaliami. Tak, to byłaby rażąca obraza uczuć i profanacja. Zresztą, Elżbieta Podleśna nie pacykowała po częstochowskim oryginale, a co do Jezusa, jeśliby każdy jego wizerunek uznawać za święty, należałoby przesłuchać połowę właścicieli sklepów z dewocjonaliami i stoisk spod Jasnej Góry i Lichenia…
Jakaś część polskich osób lgbt wierzy w Chrystusa i MB, to też należy podkreślić. W dodatku zawieszony symbol tęczowej flagi jest ważny i reprezentatywny nie dla jakiejś „ideologii” czy li tyllko środowisk aktywistów lgbt, ale dla polskiego geja, lesbijki, osoby bi czy trans oraz szerokiego grona Polaków nam sprzyjających. Widzicie to codziennie na polskich ulicach. W tęczowych torebkach czy tęczowych ciuchach. Nie jest to symbol obrazy, nie jest używany jak kamień, a jako społeczna manifestacja. Jest czymś pozytywnym dla tych, którzy go używają. A przy tym nie symbolizuje dla nas czegoś wojowniczego, niszczycielskiego, niekonstytucyjnego, agresywnego. To dlatego przede wszystkim, nawet z perspektywy gorliwego kiedyś katolika, nie umiem się tu dopatrzyć krztyny profanowania.
Gdyby zapytać takiego oburzonego katolika, dlaczego właściwie poczuł się dotknięty taką formą protestu, musiałby dojść do swojej, finalnie, homofobii, albo przynajmniej zauważyć, że tęczowa flaga to symbol neobolszewickich radykałów, prawda? Może by nawet wspomniał o uciśnieniu polskich katolików. Myślę, że każdy z nas może sam w głowie racjonalnie rozważyć, ile warta jest taka argumentacja.
Część z Was powie, że nie trzeba drażnić. Ale czasem to jedyne wyjście w instrumentarium młodego aktywisty, gdy metody konwencjonalnego protestu tymczasem zawodzą a i tak agresorzy mówią o „tęczowej zarazie”. Czasem to jedyne ujście i jedyny sposób, żeby usłyszano. Jako historyk dobrze wiem, że od starożytności protesty i rozruchy są albo spokojne albo niespokojne albo zgoła bardzo niespokojne. Nie zmienicie tego, bo ludzki bunt manifestuje się na różne sposoby. Nie święci garnki lepią i nie wszyscy są tak ugrzecznieni jak ja. Moje metody są inne, ale nie będę się odcinał od młodych ludzi o innej wrażliwości, bo walczą o słuszną sprawę, nawet jeśli wyrażają emocje z odpowiednią obywatelską dojrzałością. Nie stosowali przemocy.
Powtarzam, jestem i zawsze będę zwolennikiem metod non-violence. Przyczepienie tęczowych flag do warszawskich pomników albo ozdobienie Hodegetrii Częstochowskiej tęczowymi aureolami mieści się w 100% w metodach aktywizmu bez przemocy. Kropka.
Dlaczego Wam o tym piszę w tym momencie? Ano dlatego, że gdy balustradę, na której stoi przed fasadą bazyliki warszawski Chrystus z Via Crucis, nacjonaliści obwiesili swoimi symbolami, banerami itp., nikt nie protestował. Po chodnikach polskich miast chodzą tysiące nacjonalistów, którzy podczas marszów wykrzykiwali hasła obelżywe, wulgarne, otwarcie nawołujące do przemocy, i nawet nikt ich nie spisał. Po polskim parlamencie przechadzają się w glorii politycy, którzy przygotowywali wybory bez podstawy prawnej a potem odstąpili od ich przeprowadzenia. Którzy łamali i łamią konstytucję. Ba, po Polsce chodzi na wolności liczne grono przestępców, których nie zatrzymano, bo organy ścigania uznały, że nie warto, nie da się, niska społeczna szkodliwość, etc. etc. etc.
W tym kontekście ganianie aktywistów lgbt+ jest przeciwskuteczne, ewidentnie rozgrzewa gniew młodych ludzi (toczka w toczkę metoda Trumpa z Black Lives Matter), a przede wszystkim jest rażąco DYSPROPORCJONALNE. Jest rażąco NIESPRAWIEDLIWE. Pokazuje, że to rządzący wskazują, kogo karać surowo, a kogo nie ścigać. Tak nie wygląda równość w prawach i równość wobec prawa.
Proszę, byśmy wszyscy się nad tym zastanowili.
Nie, nie popieram niektórych wulgarnych haseł wykrzykiwanych dzisiaj pod siedzibą KPH. Nawet nie wiem czy jestem entuzjastą tego, co Margot dzisiaj w ewidentnych emocjach krzyczała do megafonu. Ale od bardzo młodej osoby w strachu i emocjach oraz świetle kamer nie oczekuję tego samego racjonalizmu, co od siebie podczas każdego protestu. I wiem też, że bardzo wielu czarnych aktywistów (np. młodzież z Czarnych Panter) wyrzucało w latach 60. XX w. Martinowi Lutherowi Kingowi, że jego pokojowe metody są bez sensu, bez skuteczności, za miękkie i zbyt ugrzecznione.
Tak to już jest. Ludzie, którzy walczą o prawa, są tylko ludźmi. Bywa że generalnie mają rację, ale nie są świętymi i nie mówią franciszkańskim językiem. zwłaszcza, jeśli są młodzi albo bardzo młodzi. Gdyby protestowało więcej gejów-prezesów, gejów-profesorów, gejów-radnych, gejów-policjantów, gejów-księży, gejów-polityków, gejów-rekinów finansjery itp. – o tak, wtedy język na pewno byłby grzeczniejszy, a postulaty i protesty dojrzalej przekazane. No, tylko jakoś nie przychodzą.
Tak czy inaczej dzisiaj w Warszawie odbyło się kolejne polskie Stonewall, nawet nieco grzeczniejsze niż amerykański oryginał. Jak mówiłem w niedawnym wywiadzie Magdzie Melnyk, najmłodsze pokolenie Polaków lgbt+ nie będzie się chciało schować pod plandeką bigoterii. Zobaczycie to podczas marszów lgbt+ w 2021 r., będą rekordowe. W perspektywie 30-40 lat mało kto będzie pamiętał głupie hasła (tylko niektóre były głupie, zaznaczam) wołane przez szczekaczkę przez dwudziestolatka-aktywistę na Solcu 7 sierpnia 2020. Nie będzie ważne, czy Margot w stresie gadała mądrze czy głupio. Ważniejsza będzie całość sprawy i racja ogólna protestów. Tego, mam nadzieję, nie da się zatrzymać.
Poniekąd proszę gorąco wszystkich trzymających megafony/mikrofony o trzymanie nerwów na wodzy. Możemy być lepsi. Okrzyk bez bluzgu jest równie silny, jeśli jest w słusznej sprawie.
A Was wszystkich proszę, patrzcie na całość sprawy, a nie na detale i drobiazgi.
Ani polski ruch narodowo-wyzwoleńczy, ani dziewiętnastowieczna walka o powszechne prawa wyborcze, ani działanie sufrażystek, ani socjalistów i związkowców XIX/XX w., ani polskie protesty solidarnościowe to nie były przemarsze eterycznych elfów w przez las Lorien. Zawsze patrzcie kto ma rację, a kto odbiera prawa, kto walczy o swoje, a kto innych tłamsi. A jeśli mnie będziecie chcieli gdzieś z moimi metodami non-violence, przyjdę i pomogę. Po kwarantannie.

W uścisku konserwatyzmów, czyli od konserwatyzmu Kaczyńskiego do konserwatyzmu Tuska :)

Od piętnastu lat Polska rządzona jest przez partie konserwatywne, które od werbalizowania swojej konserwatywnej tożsamości nie uciekają, które również w swoich programach i praktyce politycznej tym konserwatyzmem się kierują.

Kiedy w roku 2005 wybory parlamentarne wygrało Prawo i Sprawiedliwość, a prezydentem Polski został dotychczasowy prezydent Warszawy Lech Kaczyński, nikt nie miał świadomości, że ukształtowany wówczas układ polityczny utrzyma się kolejne piętnaście lat. Gorący spór między Prawem i Sprawiedliwością a Platformą Obywatelską, którego pierwszą odsłonę ujrzeliśmy w kampaniach wyborczych 2005 roku, sztabowcy PiS-u zgrabnie dookreślili retorycznie jako konflikt między Polską solidarną a Polską liberalną. Już wówczas dało się dostrzec, że w istocie jest to spór między dwiema wersjami konserwatyzmu: narodowym konserwatyzmem socjalnym a konserwatyzmem liberalno-modernizacyjnym. 

Czy rządzą nami konserwatyści?

Od piętnastu lat Polska rządzona jest przez partie konserwatywne, które od werbalizowania swojej konserwatywnej tożsamości nie uciekają, które również w swoich programach i praktyce politycznej tym konserwatyzmem się kierują. Również przed 2005 r., czyli zanim jeszcze sformułował się drugi system partyjny III Rzeczypospolitej, to właśnie konserwatyści dominowali w politycznym uniwersum, choć część z nich – mam na myśli czołówkę Sojuszu Lewicy Demokratycznej – ów konserwatyzm zawzięcie skrywała, a jego ewentualne przejawy uzasadniała konserwatywnymi postawami polskiego społeczeństwa. Także pierwszy system partyjny III RP zdominowany był przez wartości i programy konserwatywne. Partia postkomunistyczna, stanowiąca centralny element tego systemu, oficjalnie deklarowała się jako ugrupowanie lewicowe i zdarzało jej się podejmować – choć z rzadka – inicjatywy typowe dla klasycznej lewicy. Zwykle jednak SLD podporządkowywał się konserwatywnemu mainstreamowi programowo-politycznemu, a także godził się na symboliczny prymat typowych dla myślenia konserwatywnego wartości.

Drugi system partyjny – tzw. duopol Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości – stanowi jakość samą w sobie. Oba ugrupowania ukształtowały się na bazie dominujących w ruchu „Solidarności” środowisk bliskich konserwatyzmowi i chrześcijańskiej demokracji, w pewnym zaś stopniu nawiązujących do ideologii liberalnej. Na poziomie tożsamościowym obie partie deklarowały swoje przywiązanie do prawicowej identyfikacji, choć z biegiem lat Platforma Obywatelska w coraz większym stopniu rozbudowywała frakcję centro-lewicową. Jednakże równolegle w partii tej dokonywał się proces ideowo-programowego zubożenia. Uzasadniano to niekiedy przekonaniem o potrzebie politycznego pragmatyzmu, wiarą w moc wyzbytej wątków aksjologicznych centrowości, a także postawą euroentuzjastyczną, stanowiącą bodajże jedyny doktrynalny element spajający wszystkie frakcję na tę partię się składające. Tymczasem na poziomie decyzyjnym Platforma Obywatelska pozostała ugrupowaniem konserwatywnym, zarówno w kwestiach społecznych, jak też gospodarczych. Swoboda przepływu personalnego między PiS-em a Platformą stanowi namacalny dowód spoistości tożsamościowo-ideologicznej obu ugrupowań.

Platforma Obywatelska w momencie jej powstania zdefiniowana została jako partia konserwatywno-liberalna. Tzw. trzej tenorzy – Andrzej Olechowski, Donald Tusk i Maciej Płażyński, czyli ojcowie założyciele PO – deklarowali się jako liberałowie gospodarczy (to deklarowano expressis verbis) i zarazem konserwatyści światopoglądowi (w tym wymiarze deklaracje oficjalne były albo niespójne, albo formułowane z pewną li tylko nieśmiałością). Konserwatyzm Platformy od początku był jednakże konserwatyzmem europejskim i nadawano mu wymiar nowoczesny. Powoływano się na europejskie tradycje liberalnej demokracji czy też takie wartości, jak idea praw człowieka z szerokim katalogiem wolności jednostki czy tolerancji na czele. Tymczasem w wymiarze pragmatycznym stroniono od kontrowersyjnych zmian o charakterze społeczno-światopoglądowym, sferę obyczajową uznając deklaratywnie za „kwestię prywatną”. Tym samym wszelkie dyskusje w ramach Platformy Obywatelskiej na temat aborcji, stosunków państwa z Kościołem katolickim, związków partnerskich czy edukacji seksualnej gaszone były w zarodku bądź finalizowano je teatralnym wzruszeniem rękoma. Najodważniejsze liberalne projekty – od pomysłu finansowania in vitro czy regulacji związanych z dostępem do tzw. tabletki „dzień po” – w samej Platformie wywoływały daleko idący sprzeciw i należy je uznać za awangardę liberalizmu obyczajowego. Podejrzewam, że niejeden ideowy liberał integralny posiada na swoim twardym dysku wykazy głosowań posłów Platformy Obywatelskiej nad projektami wprowadzającymi rejestrowane związki partnerskie, które są kwintesencją jej konserwatyzmu postaw.

Prawo i Sprawiedliwość przyjęło odmienną wersję konserwatyzmu. Można go określić mianem konserwatyzmu narodowego czy wręcz narodowo-katolickiego, któremu nadano wymiar socjalny czy solidarystyczny. Bynajmniej ten ostatni wątek nie jest rzadki w środowiskach konserwatywnych czy narodowo-katolickich, a typowa dla prawicy wiara w kapitalizm i „niewidzialną rękę rynku” w ostatnim trzydziestoleciu przestała być elementem niewzruszonym. Niezależnie od socjalno-solidarystycznych predylekcji Prawa i Sprawiedliwości w kwestiach gospodarczych, tożsamość ideowo-symboliczna tego ugrupowania zakorzeniona jest głęboko w tradycjonalizmie społecznym oraz nacjonalizmie, przejawiającym się nie tylko na poziomie symboliczno-językowym, ale również w polityce zagranicznej. Czynnikom tym nadano tak istotną rangę, że porównywanie PiS-u do przedwojennego PPS-u, jakiego dokonywali niektórzy znani i aktywni w social mediach publicyści, należy włożyć między bajki. Kontrowersyjne czy wręcz żenujące wypowiedzi niektórych działaczy Prawa i Sprawiedliwości – w tym również prezydenta Andrzeja Dudy – w sprawach osób nieheteronormatywnych wskazują również na ludowy czy też populistyczny charakter przyjętego modelu konserwatyzmu. Pewnie w odniesieniu do tych konkretnych nienawistnych wypowiedzi, których nie warto nawet w tym miejscu przytaczać, trzeba by wręcz mówić o prymitywnej czy nawet ksenofobicznej wersji tego konserwatyzmu. Pewien jego wymiar wyszedł na jaw w trakcie dyskusji wokół kryzysu uchodźczego i planowanego kilka lat temu mechanizmu relokacji uchodźców.

Zdaję sobie sprawę, że postawiona teza o duopolu dwóch konserwatyzmów, na których opiera się drugi system partyjny III RP, może się niektórym wydawać kontrowersyjna. Zachęcam jednak niedowiarków, aby przeanalizować dorobek legislacyjny obu partii politycznych właśnie w kontekście idei i wartości typowych dla konserwatyzmu, a także tych, które utożsamiamy z liberalizmem czy socjaldemokracją. Warto również zwrócić uwagę na fakt, iż konserwatyzm przejawiać się musi niewyłącznie w wymiarze polityczno-programowym, ale również w sferze szeroko rozumianych postaw politycznych, ze szczególnym uwzględnieniem stosunku do zmiany społecznej. Ów wymiar metapolityczny skłoniłby nas wręcz do innej konkluzji – niewątpliwie obrazoburczej dla niektórych „obrońców demokracji” czy też „publicystów walczących z dyktaturą Kaczyńskiego” – a mianowicie takiej, że to Platforma Obywatelska była jednakże bardziej skłonna od Prawa i Sprawiedliwości do przyjmowania postaw zachowawczych względem ustroju, systemu politycznego czy instytucji państwa. To Prawo i Sprawiedliwość – od początku swojego istnienia – opowiadało się za radykalną przebudową instytucjonalną czy wręcz za „obaleniem ładu pookrągłostołowego”. Tak, trudno taki metapolityczny rewolucjonizm utożsamiać z ideologią konserwatywną. Pamiętać jednak trzeba, że punktem odniesienia dla polskich partii politycznych tworzących się po roku 1989 była Polska Rzeczpospolita Ludowa, autorytarny czy wręcz totalitarny reżim oraz gospodarka centralnie planowana. 

Dlaczego dwa konserwatyzmy?

Jak to zatem możliwe, że od piętnastu lat rządzą Polską wymieniające się u sterów rządów dwie partie konserwatywne? Jak to możliwe, że w uprzednich piętnastu latach nawet zadeklarowani socjaldemokraci niemalże pod rękę spacerowali z biskupami a zwlekanie z ratyfikacją konkordatu stanowiło wyżyny socjaldemokratycznej identyfikacji? Jak wytłumaczyć to, że Polacy przez trzydzieści lat demokracji głosowali za ugrupowaniami bądź jednoznacznie konserwatywnymi, bądź za takimi, które swoją lewicowość czy liberalizm chowały do plecaka nie tylko na czas kampanii wyborczej? Co musiałoby się wydarzyć, aby progresywne partie polityczne – lewicowe bądź integralnie liberalne – zdobywały znaczące poparcie społeczne właśnie ze względu na swoją lewicowo-liberalną agendę, nie zaś dzięki unikaniu tematów kontrowersyjnych i jednoznacznych deklaracji ideowych?

Oczywiście odpowiedź narzucająca się wręcz – jak już wspominano powyżej – skłania nas do powrotu do tego, co przed 1989 rokiem, a zatem do poprzedniego systemu politycznego. Polska Ludowa była krajem zinstytucjonalizowanego ateizmu państwowego, a zatem Kościół katolicki stanowił podmiot jednoznacznie uznawany za wrogi państwu i ustrojowi. Wszelkie formy krytyki Kościoła katolickiego i religijności jako takiej przez pierwsze dekady III RP przywoływały wspomnienia antykościelnych działań aparatu państwa komunistycznego. Takim sposobem Kościół katolicki – religia i religijność również – znalazł się pod swoistym parasolem ochronnym, a wszelkie przejawy „kościołosceptycyzmu” czy wręcz zdeklarowanego antyklerykalizmu porównywano do represji czasów PRL. Ochrona Kościoła katolickiego i nauczania religii w szkołach stały się jednym z fundamentów światopoglądu konserwatywnego nie tylko większości Polaków, ale przede wszystkim polskich elit politycznych, szczególnie tych nowych, pookrągłostołowych. Paradoksem jest to, iż ów parasol ochronny, jaki uzyskał w III RP Kościół katolicki, stał się niestety główną przyczyną braku transparentności działań kościoła zinstytucjonalizowanego w sprawach społecznie istotnych, jak chociażby rozwiązywanie skandali pedofilskich czy też zarządzanie i rozporządzanie nieruchomościami odzyskanymi przez Kościół katolicki bądź uzyskanymi w ramach rekompensaty. 

Konserwatyzmy mają się w Polsce nieźle także dlatego, że zdecydowaną większość obywateli pierwszych dekad III RP stanowili ludzie wychowani jednakże w komunistycznych czasach. Pomimo deklaracji komunistycznych ideologów aparat państwa, jakim była Polska Ludowa, kształcił i wychowywał w duchu swoiście pojmowanego nacjonalizmu, ksenofobii przejawiającej się w wielu różnorodnych wymiarach, zamkniętości ideologicznej i światopoglądowej. Liberalne prawo aborcyjne w czasach PRL nie szło w parze z tolerancją względem różnych stylów życia. Państwo formowało społeczeństwo zuniformizowane, bierne, uległe i zastraszone. Polska po 1989 r. stała się areną gwałtownej, ale jednak późnej – niewątpliwie spóźnionej – modernizacji. Przemiany świadomości społecznej spowalniała także monolityczność etniczna i religijna społeczeństwa polskiego, sprawiająca, że tolerancja dla odmienności – przynajmniej przez pierwsze piętnastolecie, czyli do momentu przystąpienia Polski do Unii Europejskiej – była raczej abstrakcyjnym celem niż codzienną postawą prospołeczną. Nie dziwi zatem, że szermowanie przez narodowych konserwatystów hasłami pobudzającymi i legitymizującymi niechęć do cudzoziemców – uchodźców, Niemców czy „ruskich” – bądź osób nieheteronormatywnych niejednokrotnie okazywało i wciąż okazuje się skuteczne. Seksualizujący dzieci potwór dżender, krwiożercza ideologia elgiebetyzmu czy też zarażający nas tropikalnymi chorobami uchodźcy-islamiści stały się figurami, które wrosły w ten lokalny ludowo-populistyczny konserwatyzm, głoszony przez kreujących się na wytrwałych pielgrzymów do Jasnej Góry czy też rzekomych kontynuatorów nauczania Jana Pawła II. 

Wreszcie po półwieczu rządów lewicy – przynajmniej nominalnie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza stanowiła ucieleśnienie lewicowości (ten temat jednak w tym miejscu pozostawimy) i kontynuatorkę tradycji Polskiej Partii Komunistycznej oraz Polskiej Partii Socjalistycznej – lewicowość stała się czymś podejrzanym. Lewica kojarzyła się z PZPR i będącym jej prawnym kontynuatorem Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Lewica kojarzyła się z komunizmem, nie tylko w jego wymiarze ideologiczno-doktrynalnym, ale przede wszystkim w odniesieniu do wszelkich atrybutów totalitaryzmu komunistycznego. Dziś jeszcze wystarczy otworzyć Twittera i przejrzeć wpisy rzekomo liberalnych publicystów, z których wylewają się nieposkromione siłami rozumu konkluzje, w których socjaldemokracja czy też interwencjonizm państwowy utożsamia się z komunizmem, totalitaryzmem czy wręcz monopartyjnością. Trudno prowadzić jakiekolwiek merytoryczne dyskusje również z wieloma obrońcami państwa minimalnego, którzy zupełnie zapominają o tym etapie rozwoju państw zachodnioeuropejskich czy nawet Stanów Zjednoczonych po II wojnie światowej, kiedy to etatyzm i aktywność państwa w szeregu polityk publicznych stanowiły codzienność, a tym samym narzędzie wypracowywania dobrobytu społecznego. Tego typu narracja obecna jest dziś zarówno wśród konserwatystów narodowych – niezależnie od tego, że oficjalnie deklarują oni budowę polskiego modelu państwa dobrobytu (sic!) – jak również w jeszcze większym stopniu wśród tych rzekomo „fajniejszych”: nowoczesnych, europejskich, praworządnych. Paradoksalnie to ci drudzy właśnie straszyli lewicowych posłów koalicją z nacjonalistami z Konfederacji. 

Czy jesteśmy skazani na Polskę konserwatystów?

Obserwacja polskiej sceny politycznej w całej erze III RP pewnie wielu liberałów integralnych, a tym bardziej przedstawicieli lewicy kulturowej, skłaniać może do nastrojów kapitulanckich. Nie powinno nas zatem dziwić, że część lewicowych elit politycznych szuka bezpiecznej przystani w okręcie dowodzonym przez tych „fajniejszych” konserwatystów. Nie powinno nas także dziwić, że lewicowo-liberalny elektorat od lat daje się uwieść tej proeuropejskiej części polskich elit konserwatywnych. Co dziwne, elektorat ten nie oczekuje od naszych eurokonserwatystów niczego ponad to, żeby zagwarantować sobie mniejsze stężenie tych „gorszych” konserwatystów, nacjonalistycznych, eurosceptycznych i populistycznych. Nie dziwi także fakt, iż elektorat ten zdaje się być usatysfakcjonowany biegłą angielszczyzną czy francuszczyzną kandydata, a nie oczekuje od niego jasnych deklaracji w zakresie postępowych reform społecznych. Niestety ów konserwatywny duopol – wspierany notabene przez ludowo-konserwatywną partię zawiasową, jaką jest Polskie Stronnictwo Ludowe, a w ostatnich miesiącach uzupełniony przez systematycznie wzrastającą nacjonalistyczno-libertariańską Konfederację – wciąż zdaje się być mocny i jeszcze nic nie zwiastuje, że zamieni się w kruszywo. 

Nie należy mieć jednak szczególnych złudzeń co do kierunku przemian społecznych, jakie zachodzą we współczesnej Europie, a także we współczesnej Polsce. Badania opinii społecznej wskazują, że Polacy stają się coraz bardziej liberalni w kwestiach obyczajowych. Polki coraz odważniej i dobitniej domagają się liberalizacji prawa do aborcji. Mniejszości seksualne wreszcie będą miały możliwość formalizowania swoich relacji poprzez zawarcie związków partnerskich. Proces społecznej liberalizacji obyczajowej idzie w parzę z laicyzacją społeczeństwa. Myślę, że najwięcej w tym temacie mają do powiedzenia księża katoliccy, jeśli tylko instytucjonalna presja pozwoliłaby im rozmawiać o problemach współczesnego Kościoła. Wszystko wskazuje na to, że czas liberalnej rewolucji obyczajowej zbliża się nieuchronnie. Konserwatywna dominacja na polskiej scenie politycznej zdaje się być jednak zapowiedzią liberalno-lewicowej rewolucji społeczno-obyczajowej, która nastąpi nagle i niespodziewanie, która mieć będzie twarz zapaterowską i której obce będą wszelkie formy poszukiwania „trzeciej drogi”. Nie uda nam się wyrwać z dialektycznego uścisku konieczności, choć nikt rozsądny nie będzie w stanie przewidzieć, kiedy ów rewolucyjny moment nadejdzie. Można siąść w kawiarni i sącząc sojowe latte przyglądać się „byciu ku dekonstrukcji” polskiego porządku ideologiczno-partyjnego. Można też zakasać rękawy i przegrupowywać siły, będąc w ciągłej gotowości. 

Trzeci dzwonek i kurtyna :)

Spektakl trwa i trwa, i trwa,

W dusznych salach i ogrodzie.

Znów i znów kolejny akt.

[…]

Trzeci dzwonek i kurtyna

Trzeba żyć, musisz żyć!

Przedstawienie się zaczyna.

Jesteś aktor, jesteś widz.

Ty i teatr, brawa, finał,

Końca brak, musisz żyć.

Znów komedia się zaczyna.

Jesteś aktor, jesteś widz.

 

Jacek Janczarski

Kampania prezydencka rozbrzmiewała hasłami o naprawie, zmianie, korekcie, odnowie. Wsłuchując się w postulaty i deklaracje kandydatów dało się jednak zauważyć istotny brak – praktycznie przemilczany temat kultury. 

Wybory prezydenckie, polityczne wydarzenie roku 2020 w Polsce, zogniskowały uwagę społeczeństwa wokół zagadnień kluczowych dla przetrwania i rozwoju wspólnoty politycznej, wizji przyszłości i konkretnych rozwiązań istotnych problemów. Można odnieść wrażenie, że kandydaci na prezydenta wypowiedzieli się już na każdy temat, od spraw gospodarczych i społecznych, po kwestie światopoglądowe i ideologiczne. Kampania prezydencka rozbrzmiewała hasłami o naprawie, zmianie, korekcie, odnowie. Wsłuchując się w postulaty i deklaracje kandydatów dało się jednak zauważyć istotny brak – praktycznie przemilczany temat kultury. 

Kampania odbywała się w szczególnych warunkach, naznaczonych ograniczeniami związanymi z pandemią koronawirusa, która wymusiła zamrożenie życia kulturalnego w kraju. Pustkę po odwołanych wydarzeniach wypełnił festiwal obietnic, koncert życzeń, spektakl rozpisany na aktorów – pretendentów do urzędu, widowisko dla mas, w którym odegrali pierwszoplanowe role, czerpiąc z teatralnego instrumentarium – kostiumów, masek, wystudiowanych gestów i choreografii, dramaturgii i scenografii. Teatralna metafora w odniesieniu do areny politycznej nawiązuje do obecnego od antyku w kulturze europejskiej toposu theatrum mundi, który przedstawia świat jako teatr, a ludzi jako aktorów. Kampania wyborcza to szczególne przedstawienie, w których kandydaci wykonują zadania aktorskie, szefowie sztabów reżyserują, a wyborcy stanowią widownię. Wszyscy są uczestnikami spektaklu wyborczego, dostosowując się do przyjętego scenariusza. Odgrywanie tego cyklicznego przedstawienia jest rytuałem demokratycznej wspólnoty politycznej, organizuje ludzkie myśli i angażuje emocje zbiorowe. Ma moc generowania politycznej zmiany przez pokazanie ludziom nowych wizji ładu społecznego i rozbudzenie w nich chęci, by wprowadzić go w życie. Wyborcy nie są tylko bierną publicznością, ale stają się współtwórcami spektaklu, decydującym przy urnie o tym, kogo chcą dalej oglądać na scenie i obsadzić w głównej roli. W przedwyborczym spektaklu, politycznym rytuale, najsilniej uruchamiana jest sfera emocjonalna, zaburzająca intelektualny proces krytycznej oceny, oparty na merytorycznych, racjonalnych argumentach. Decyzję o tej obsadzie należy podejmować nie emocjonalnie, a świadomie, w przekonaniu, że wiemy, z czym wybrany przez nas kandydat wchodzi na scenę – i nie chodzi tu o uszminkowaną twarz ani starannie dobrane stroje, lecz przygotowanie do roli. Warto śledzić, co mówią kandydaci, jakie propozycje i obietnice składają w swoich programach, ale warto również skierować uwagę na tematy, które są przemilczane i nieobecne.

Według krążącej w sieci anegdoty, Winston Churchill miał zareagować na propozycję drastycznych ograniczeń finansowania kultury w związku z wydatkami wojennymi pytaniem: „Skoro nie ma kultury, to o co walczymy?”. Prawdziwości tych słów nie potwierdzają żadne źródła, ale samo pytanie jest warte powtórzenia właśnie teraz, kiedy w trakcie kampanii znowu spieramy się o to, jakiej Polski chcemy, do czego aspirujemy, o jakiej przyszłości marzymy. 

Nieobecność kultury w kampanii dostrzegł portal Onet.pl i jeszcze przed pierwszą turą wyborów zorganizował debatę kandydatów poświęconą wyłącznie tej kwestii. Wzięli w niej udział Robert Biedroń, Krzysztof Bosak, Szymon Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz i Rafał Trzaskowski. Starający się o reelekcję Andrzej Duda nie przyjął zaproszenia do rozmowy. Prowadząca program Katarzyna Janowska pytała swoich gości o to, jak wspierać kulturę w sytuacji kryzysu wywołanego pandemią, o konkretne propozycje rozwiązań w zakresie finansowania kultury, wolność tworzenia, kanon lektur szkolnych, a nawet bieżące lektury kandydatów. Robert Biedroń postulował podniesienie finansowania sektora do 2% PKB, zwiększenie dotacji dla samorządów, by uzupełnić mniejsze wpływy z podatków PIT i CIT w czasie pandemii, wykreślenie przepisu o obrazie uczuć religijnych z kodeksu karnego i inwestycje w media publiczne, żeby mogły realizować swoją misję. Krzysztof Bosak chciałby propagować prywatny mecenat kulturalny, żeby społeczeństwo wzięło na siebie większą odpowiedzialność, postulował odpolitycznienie mediów narodowych i utrzymanie zapisu o obrazie uczuć religijnych. Zdaniem Szymona Hołowni państwo powinno wspomóc organizatorów wydarzeń kulturalnych rekompensatą do 80% utraconych z powodu pandemii korzyści, należy uporządkować system ubezpieczeń artystów i wesprzeć samorządy subwencją w wysokości 15 mld.  Władysław Kosiniak-Kamysz sprzeciwił się ograniczeniom w finansowania kultury pod pretekstem kryzysu, postulował dofinansowanie samorządów i pomoc dla indywidualnych twórców oraz odpolitycznienie TVP. Rafał Trzaskowski przyznał, że błędem PO było zlikwidowanie możliwości odliczania 50% kosztów uzyskania przychodu przez twórców i zapowiedział przywrócenie tej możliwości bez górnego limitu. Przedstawił również pomysł wprowadzenia bonu na udział w kulturze dla dzieci i młodzieży (do wykorzystania na zakup usługi kulturalnej) oraz zwiększenie finansów na kulturę bez tworzenia dodatkowego obciążenia dla budżetu dzięki zwiększeniu opłaty na rzecz kultury w ramach ceny kuponu Lotto z 5% do 20%, tak jak w sporcie. 

Na koniec debaty padło pytanie o aktualne lektury kandydatów. Padły nazwiska Donny Tartt (Trzaskowski), Olgi Tokarczuk (Biedroń, Hołownia), Zygmunta Miłoszewskiego (Trzaskowski), Szczepana Twardocha (Trzaskowski, Bosak, ale z żalem, że ten jego niegdyś ulubiony pisarz „przestał być Polakiem” (Sz.T. deklaruje się jako Ślązak)), Marcina Wollnego (Kosiniak-Kamysz), Jacka Dehnela (Biedroń), ale także pisma św. Augustyna (Bosak). 

Debata Onetu stała się głównym źródłem wiedzy o poglądach kandydatów na prezydenta na kulturę i pomysłach na jej wsparcie. W kampanii zabrakło jednak miejsca na nakreślenie śmiałej wizji rozwoju kultury, tak mocno dotkniętej przez ostatnie cztery miesiące. Te kilka propozycji przedstawionych przez kandydatów w debacie to pomysły niezaskakujące, w większości przypadków dość ogólnikowe. Trudno przeprowadzić analizę programu dla kultury, skoro kandydaci materiału do niej nie dostarczyli. W kampanii zabrakło jednak miejsca na nakreślenie śmiałej wizji rozwoju kultury, tak mocno dotkniętej przez ostatnie cztery miesiące. Tylko w jednym programie wyborczym, Rafała Trzaskowskiego, kulturze poświęcony został osobny rozdział, mówiący o jej ważnej roli społecznej i gospodarczej i prezentujący siedem postulatów – wprowadzenia „Biletu wstępu do kultury” na zakup usługi kulturalnej dla dzieci i osób do 21 roku życia, zakończenia prac nad ustawą o statusie artysty, przywrócenia możliwości odliczania 50% kosztów uzyskania przychodu, zwiększenia nakładów na kulturę w małych miejscowościach i gminach, powołania Obywatelskiej Rady Kultury, opiniującej polityki kulturalne i edukacyjne państwa, przywrócenia edukacji kulturowej w powszechnym systemie nauczania i walki z cenzurą w kulturze. Program Andrzeja Dudy nie zawiera odniesień do sektora kultury, choć jeszcze przed poprzednimi wyborami prezydenckimi w 2015 roku kandydat zapewniał „Możecie być pewni, że dla mnie jako Polaka, kwestia kultury i jej budowy, jej wzmacniania, jest niezwykle istotna”.

Jest rok 2020. Czy o istocie kultury trzeba nadal przekonywać naszych polityków? To, ile uwagi i czasu kandydaci poświęcili kulturze w trakcie kampanii pokazuje, że tak. Czy należy powtarzać raz po raz o głębokim sensie kultury, o tym, że jest platformą społecznego kontaktu, że kierunkuje ludzkie działania, nadaje im sens i wartość, że pomaga oswajać, opisywać i tłumaczyć otaczający świat w całej jego złożoności, że jest probierzem kompetencji miękkich koniecznych do współistnienia we wspólnocie różnych od siebie ludzi – zaufania, solidarności, empatii, dialogu? Czy trzeba mówić o tym, że to ważny sektor gospodarki, zatrudniający ponad 300 tysięcy osób, wytwarzający ok. 3,5% PKB, dźwignia rozwoju społecznego i ekonomicznego? Te argumenty sektor kultury i kreatywny powtarzają jak mantrę od lat, a mimo to kultura łatwo ześlizguje się na dół listy tematów wiodących w kolejnych kampaniach wyborczych, jeśli w ogóle na nie trafia. Być może należałoby zadać politykom zadanie do odrobienia – ćwiczenie na wyobraźnię – żeby spróbowali odpowiedzieć na pytanie jaki jest koszt nie doceniania kultury i nie stawiania jej wysoko na liście priorytetów. Dla wyborców też jest zadanie. Za chwilę trzeci dzwonek i kurtyna pójdzie w górę, rozegra się kolejny akt spektaklu wyborczego – akt głosowania. „Jesteś aktor, jesteś widz” – jaką  rolę wybierzesz, kierując swoje kroki do urny?

Indie w obliczu pandemii :)

Jest szalenie niepokojące, jak na naszych oczach Covid-19 ulega kolejnej groźnej mutacji i przeradza się w wirus islamofobii zbierając krwawe żniwo we współczesnych, słabnących pod ciężarem pandemii Indiach. Zamiast jednoczenia się w obliczu klęski, obserwujemy narastające podziały społeczne na linii hindusi-muzułmanie oraz galopujący wzrost nieufności prowadzący do upowszechnienia się teorii spiskowych i brutalnych aktów przemocy, których ofiarami najczęściej padają wyznawcy islamu. Tymczasem prawa strona sceny politycznej zdaje się nie tylko nie studzić sporów i reagować opieszale na wieść o przemocy wymierzonej w indyjskich muzułmanów, ale pośrednio nawołuje do niej coraz częściej czyniąc koronawirusa narzędziem bezpardonowej gry politycznej. Tak „uzbrojony” koronawirus stanowi poważne zagrożenie dla ładu społecznego Indii oraz zjednoczenia ich obywateli w dobie kryzysu. 

Kwarantanna z bliska

Pierwszy przypadek koronawirusa w Indiach odnotowano 30 stycznia 2020 roku. Należy przyjąć z aprobatą, iż rząd pod przywództwem premiera Narendry Modiego na ponad miesiąc przed wprowadzeniem stanu epidemiologicznego przeprowadził imponującą kampanię informacyjną, która skutecznie docierała do każdego zakątka kraju. Po 22 marca daleko idące restrykcje objęły 1,3 mld ludzi. Oficjalna liczba zachorowań w drugim najludniejszym państwie na świecie wynosiła wówczas zaledwie kilkaset, przy kilku ofiarach śmiertelnych. 19 marca w ciągu niespełna półgodzinnej odezwy premiera w języku hindi Modi wezwał naród indyjski do wspólnej misji powstrzymania pandemii COVID-19. Nawoływał wówczas do zachowania fizycznego dystansu (ang. social distancing), powstrzymania się od wychodzenia z domu, osobom starszym powyżej 65 roku życia zalecił bezwzględne pozostanie w domach. W swoim wystąpieniu niejednokrotnie powoływał się na mantrę „Nasze zdrowie to zdrowie świata”. (hindi: Ham swasth, to dźag swasth). Jednak zasadniczym komunikatem płynącym z przemówienia był apel premiera o przestrzeganie ludowego stanu wyjątkowego zwanego również obywatelskim (Janata curfew) zaplanowanego na niedzielę 22 marca od godz. 7 rano do 21 wieczorem. 24 marca był zaś początkiem 21-dniowej kwarantanny ogłoszonej przez premiera Narendrę Modiego. 

Modi wystosował prośbę do młodzieży i organizacji indyjskich o bezinteresowną pracę (hindi: seva) w postaci rzetelnej kampanii informacyjnej oraz szerzenie świadomości dotyczącej zagrożenia w społeczeństwie indyjskim. W ciągu dwóch dni każdy obywatel Indii został przez premiera zobligowany do telefonicznego poinformowania przynajmniej dziesięciu osób ze swojego najbliższego otoczenia i przekazania im rządowych regulacji dotyczących niedzielnego Janata curfew, a także rekomendacji do dalszej walki z koronawirusem. Najbliższe dni w New Delhi przebiegały spokojnie. Kwarantannę egzekwowali poruszający się na motocyklach uzbrojeni policjanci, zaś pracownicy służby medycznej niespodziewanie pojawiali się w hotelach, na ulicach i punktach przesiadkowych, by dokonać kolejnego pomiaru temperatury i przeprowadzić wywiad, dokąd podróżowało się w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. 

Największy meczet Nakhuda w Kolkacie; fot. Anita Szewczyk

Uważaj, czego sobie życzysz, czyli niebezpieczeństwo spełnionych obietnic wyborczych

Nie da się ukryć, iż druga kadencja rządów Narendry Modiego to pasmo nieszczęść dla muzułmańskiej części społeczeństwa. Premier zdaje się nienagannie wywiązywać z obietnic i postulatów złożonych podczas kampanii wyborczej. Zarzewiem konfliktu pomiędzy rządem a występującą na ulice dużych miast opozycją jest rosnąca w siłę antymuzułmańska retoryka władz indyjskich, a także traktowanie muzułmanów jako obywateli drugiej kategorii i próby ich wynarodowienia. Począwszy od grudnia 2019 roku Indie targane są cyklicznymi protestami antyrządowymi oraz demonstracjami gniewu i dezaprobaty dla polityki bazującej na fobiach i wzniecaniu komunalistycznych (międzywyznaniowych) podziałów. Głęboki sprzeciw budzi nowa ustawa o obywatelstwie (ang. The Citizenship Amendment Act – CAA), którą społeczność muzułmańska uznaje za dyskryminującą. Umożliwia ona uzyskanie obywatelstwa Indii uchodźcom z Afganistanu, Bangladeszu i Pakistanu pod warunkiem, że nie są oni muzułmanami. Jednocześnie przyznaje ona obywatelstwo indyjskie buddystom, chrześcijanom, hinduistom, wyznawcom dźinizmu, parsom i sikhom, którzy uciekli z tych krajów przed 2015 rokiem. Nie ulega wątpliwości, że nowe prawo stanowi część nacjonalistycznego programu premiera Narendry Modiego, zmierzającego do zmarginalizowania blisko 200 milionów muzułmanów w Indiach. Protesty błyskawicznie rozlały się na cały kraj, przyciągając swoimi hasłami nie tylko muzułmanów, ale również wyznawców innych religii. Lwią część strajkujących stanowiły kobiety, ludzie młodzi i wykształceni, mieszkańcy miast, studenci uniwersytetów, takich jak Jawaharlal Nehru University czy Jamia Millia Islamia University w New Delhi. Z pokojowych protestów szczególnie zasłynął dystrykt Shaheen Bagh we wschodniej części stolicy, w której pierwszoplanową rolę odegrały strajkujące od rana do nocy kobiety. Porzucały one swe codzienne obowiązki w imię ruchu oporu, który stał się żywą inspiracją i wzorem do naśladowania dla innych części kraju. Ruch Shaheen Bagh przez wielu określany mianem przebudzenia, trwał nieprzerwanie do 25 marca, kiedy w obliczu zagrożenia epidemiologicznego został stłumiony przez policję. 

Premier stanu Uttar Pradeś Jogi Aditjanath, znany ze swych kontrowersyjnych, szkalujących muzułmanów wypowiedzi, wszystkich protestujących przeciwko nowelizacji ustawy o obywatelstwie oskarżał o zdradę, nieczyste intencje, związki z Pakistanem i terroryzm. Podczas jednego z wieców wygłosił niepokojące ostrzeżenie:

Ktokolwiek otworzy ogień do wyznawców boga Śivy wywoła zamieszki… Jeśli nie posłuchają naszych słów, z pewnością posłuchają naszych kul (hindi: Lekin Śiwa bhakto par goli ćalaega koi vjakti, danga karaega… boli se nahi manega to goli se to maan hi dźaega).

Protest Shaheen Bagh określił mianem złowieszczego aktu destabilizacji życia codziennego i siania niepokojów społecznych dodając, iż ci, którzy nie tak dawno wspierali terroryzm w Kaśmirze, teraz organizują protesty i kłamliwie domagają się wolności. Agitację przeciwko CAA nazwał zaś działaniami skierowanymi „przeciwko Indiom” i usilną próbą zaszkodzenia wizerunkowi kraju. Jak stwierdził podczas jednego z licznych wieców wyborczych, jest to przeszkoda w realizacji marzenia o wielkich, zjednoczonych Indiach (hindi: Ek Bharat Śresztha Bharat).

Kontynuując swój atak na rzesze protestujących przeciwko nowelizacji ustawy o obywatelstwie, podczas trzeciego wiecu poparcia dla kandydata BJP w Rohini, Jogi Aditjanath sugerował, iż pod płaszczykiem walki z dyskryminacją kryje się brutalne oblicze terroryzmu i związków z największym jego sponsorem – Pakistanem: „Powinniście zrozumieć, czego chcą, co myślą o Indiach, gdzie to robią (…)”.

Zdarza się, że politycy BJP za swe kontrowersyjne, nawołujące do przemocy wypowiedzi ponoszą odpowiedzialność. Komisja Wyborcza zabroniła posłom partii BJP A. Thakurowi i P. Vermie prowadzenia kampanii odpowiednio przez 72 i 96 godzin, po tym jak podczas wiecu wyborczego oskarżali muzułmanów o bycie zdrajcami. Politycy ostrzegali sympatyków BJP przed protestującym tłumem Shaheen Bagh, który nazajutrz będzie „włamywać się do naszych domów i gwałcić nasze siostry i córki”, na co żarliwie skandujący tłum odpowiedział “nakarmcie ich kulami”.

W ciągu 72 lat wolności Indie nie doświadczyły poważniejszego kryzysu

Już teraz indyjskie instytucje – sądy, gros mediów, agencje dochodzeniowe, komisja wyborcza – są pod presją, by podążały za przekazem Narendry Modiego. Idea hindutwy („hinduskość”, hinduski nacjonalizm – polityczna ideologia, która w budowie tożsamości i w agitacji politycznej korzysta z tradycji religijnych) rośnie w siłę i ostatecznie będzie wiązała się z zakwestionowaniem porządku konstytucyjnego i powolnym rozkładem tkanki liberalnej demokracji. 

Nawet bez koronawirusa Indie nie były w ostatnim czasie bezpieczną przystanią dla indyjskich muzułmanów.

W 2019 po ponownym rozpętaniu się konfliktu indyjsko-pakistańskiego, zniesieniu specjalnego statusu stanu Kaśmir gwarantowanego przez artykuł 370 indyjskiej konstytucji, jątrzącej decyzji o budowie świątyni Ramy w miejscu zburzonego meczetu Babri w świętym dla obu grup mieście Ajodhja oraz uchwaleniu kontrowersyjnych ustaw NRC i CAA, muzułmańskim nieobywatelom Indii (których obywatelstwo zostanie zweryfikowane negatywnie) może grozić zsyłka do specjalnych, nowo wybudowanych obozów odosobnienia (ang. detention camps). Wydawało się, że antymuzułmański koncert życzeń w wykonaniu polityków partii Bharatija Dźanata podczas żarliwej kampanii wyborczej, osiągnął apogeum i usatysfakcjonował żądnych odwetu hinduskich nacjonalistów. Nie był to jednak koniec.

Wraz z pandemią Covid-19 islamofobia zatriumfowała w Indiach po raz kolejny. 

Po raz pierwszy o “problemie muzułmańskim” w dobie koronawirusa przeczytałam na Whatsappie podczas rozmowy z przyjacielem. 23-letni Akshay, hindus, mieszkaniec wsi w północno-zachodnich Indiach przyznaje, że jest ogromnym entuzjastą partii rządzącej i boli go, że muzułmanie z premedytacją zarażają hindusów. Jego zdaniem każdego dnia sytuacja pogarsza się wskutek niefrasobliwych, bagatelizujących zagrożenie muzułmanów. Nie wyklucza także działań ukrytej “opcji pakistańskiej”. 

Z kolei Manasi, 22-letnia studentka architektury w Mumbaju skarży się na lekkomyślność muzułmanów i brak elementarnej świadomości zagrożenia. “Pomimo rządowych restrykcji i obowiązującej w całych Indiach kwarantanny nie zaprzestali oni wspólnych modlitw w meczetach, nie przestrzegają zakazu zgromadzeń i jakby jeszcze tego było mało… tłumnie celebrują święty miesiąc Ramadan (hindi: ramzan). Powinni w końcu zrozumieć, iż koronawirus nie atakuje według klucza religii i wszyscy jesteśmy tak samo narażeni”. 

Skrzyżowanie ulic Zakarii i Rabindry Sarani w dzielnicy handlowej Burrabazar w centrum Kolkaty; fot. Anita Szewczyk

#CoronaJihad 

Pojawienie się pandemii tylko zaostrzyło rozrywające tkankę społeczną Indii konflikty, zwłaszcza kiedy na początku marca rząd nagłośnił przypadki zakażenia koronawirusem podczas zgromadzenia  Dżama’at at-Tabligh i pociągnął do odpowiedzialności prawnej organizatorów, którzy złamali obowiązek kwarantanny. Minister do spraw mniejszości M.A. Naqvi zaprzeczył, jakoby mogło dojść do pomyłki czy zaniedbania i nie przebierając w słowach nazwał zgromadzenie religijne przestępstwem talibów (ang. Talibani crime), a zarażonych członków Dżama’at at-Tabligh “ludzkimi bombami w przebraniu pacjentów” (ang. human bombs, but in the guise of coronavirus patients). W Karnatace doszło do rekordowej ilości ataków na muzułmanów, po tym jak poseł BJP, A.K. Hegde, potępił Dżama’at at-Tabligh nazywając ich terrorystami. Wkrótce potem na WhatsAppie zaczęło krążyć nagranie, wzywające do powstrzymania muzułmańskich sprzedawców od sprzedaży owoców i warzyw pod pozorem tego, że kupowane od nich produkty są zakażone wirusem. 

O ironii i hipokryzji tego przedsięwzięcia świadczy fakt, iż rząd zdecydował się na stygmatyzację tylko jednej spośród szeregu grup religijnych, które jeszcze przez jakiś czas po ogłoszeniu obowiązkowej kwarantanny w całych Indiach nadal gromadziły się w miejscach publicznych. Ignorując również fakt, że konwencja odbyła się za zgodą rządu przed wydaniem nakazu blokady w Delhi z 16 marca 2020 roku. Co więcej, na zarzut niesubordynacji zasługują także politycy BJP, w tym Jogi Aditjanath, który czynnie uczestniczył w dużym zgromadzeniu religijnym, podczas którego nie praktykowano dystansu społecznego i w przeciwieństwie do Dżama’at at-Tabligh miało to miejsce po tym, jak Modi nakazał zamknięcie całego kraju i upomniał populację, że stawką jest życie i zdrowie ludzi. Dość powiedzieć, że sam premier republiki Narendra Modi nie zatrzymał obrad parlamentu nawet wtedy, gdy 22 marca sam zarządził kwarantannę w całym kraju. Był wówczas skupiony na stanie Madhja Pradesh, w którym partia BJP skutecznie obaliła lokalny rząd pod przywództwem Indyjskiego Kongresu Narodowego (największego rywala BJP). 

Wkrótce doszło do alarmujących aktów przemocy wobec muzułmanów, spośród których wymienić warto choćby ataki na sprzedawców mleka należących do kasty gurdźar w Hośijarpur, linczowanie muzułmańskich wolontariuszy pod pretekstem zatruwania przez nich wody i jedzenia, bojkot usług i towarów, plakaty zabraniające muzułmanom wstępu do wybranych dzielnic w stanach Telangana, Madhja Pradeś czy Karnataka, a także odmowę pomocy szpitalnej ciężarnej kobiecie, co doprowadziło do śmierci jej dziecka. W mediach społecznościowych ogromną popularność zyskuje hasztag #CoronaJihad, #TablighiJamaatVirus, #CoronaBombsTablighi oraz zmanipulowane filmy, rzekomo demaskujące członków grupy misyjnej plujących na policję i służby medyczne, zatruwających żywność przed jej sprzedażą, a także ostentacyjnie lekceważących stan epidemii. Kampania nienawiści toczy się przede wszystkim na Twitterze, Facebooku, ale rosnący i najbardziej niebezpieczny zasięg odnotowano na relatywnie nowej chińskiej aplikacji TikTok. Jeden z popularniejszych fałszywych tweetów #CoronaJihad przedstawia celowo kaszlącego muzułmanina z ruchu Dżama’at at-Tabligh. Do opisu wroga użyto epitetów: „nikczemni, podli ludzie”. Dzięki interwencji organizacji fact-checkingowych szybko okazało się jednak, iż wideo zawarte w tweecie zostało faktycznie nakręcone w Tajlandii i nie istnieją dowody na to, iż nagrany mężczyzna był członkiem zgromadzenia religijnego w New Delhi. Podobny los spotkał wiele innych filmów imputujących muzułmanom umyślne rozsiewanie wirusa. Kolejny tweet z napisem „Corona Jihad”, który został usunięty za naruszenie zasad Twittera, zawierał karykaturalne przedstawienie muzułmanina, próbującego zepchnąć hindusa z urwiska. Celnie opisuje tę sytuację A. Appaduraj, znawca mediów, kultury i komunikacji na Uniwersytecie Nowojorskim:

Jedną z kluczowych cech nastrojów antymuzułmańskich w Indiach od dłuższego czasu jest pomysł, swoista idée fixe, że sami muzułmanie są rodzajem infekcji w indyjskim organizmie politycznym (…). Istnieje więc pewien rodzaj pokrewieństwa między długotrwałym procesem zatruwania relacji hindusko-muzułmańskich a nowymi obawami (i teoriami spiskowymi – przyp. aut.) materializującymi się przy okazji koronawirusa (tłum. własne)”.

Indyjscy intelektualiści, obrońcy praw człowieka, a kilka dni temu także 101 byłych urzędników służby cywilnej w liście otwartym wezwało władze Indii do wzięcia w obronę dyskryminowanej mniejszości muzułmańskiej oraz wyraźnego wyartykułowania, iż mniejszości religijne nie ponoszą odpowiedzialności za pandemię: 

Wiemy, skąd pochodzi ten wirus. Wiemy, że to pandemia, na którą narażony jest cały świat. Nie jest to coś, co wynika z obecności mniejszości religijnych w Indiach. (…) Z punktu widzenia zdrowia publicznego rozpoczęcie polowania na czarownice dotykające członków ››Dżama’at at-Tabligh‹‹ i rozlewające się na całą społeczność muzułmańską przyniesie efekt przeciwny do zamierzonego. 

W praktyce  muzułmanie z dnia na dzień stali się jedynymi sprawcami odpowiedzialnymi za rozprzestrzenianie się koronawirusa w Indiach.

Wszechobecny plakat na ulicach miast Bengalu Zachodniego nawołujący do dharny – pokojowej demonstracji przeciwko ustawom uznawanym w wielu indyjskich stanach za antymuzułmańskie; fot. Natalia Zajączkowska

#BioJihad #PopulationJihad #LoveJihad

W debacie publicznej coraz częściej mówi się o „bio-dżihadzie” czy „korona-dżihadzie”. To tylko najnowsze z serii różnych form nadania „dżihadowi” nowych, pejoratywnych znaczeń. Innym zagrożeniem jest dżihad populacyjny (#PopulationJihad) powszechnie spotykany w hinduskich komunikatach nacjonalistycznych. Zgodnie z tą narracją muzułmanie próbują przekształcić Indie w kraj muzułmański, celowo utrzymując wysoki wskaźnik swojej populacji. Środowiska nacjonalistyczne, jak i religijne przestrzegają z kolei przed dżihadem miłosnym (#LoveJihad lub #RomeoJihad) uprawianym przez fanatycznych muzułmańskich mężczyzn. Ma on polegać na wabieniu i rozkochiwaniu w sobie kobiet z niemuzułmańskich rodzin (głównie hindusek i chrześcijanek), aby te dokonały konwersji na islam i zasiliły ummę (wspólnotę muzułmańską). Jednak spośród wszystkich teorii spiskowych to “korona-dżihad” jest jak dotąd najbardziej oburzający, ponieważ jej paliwem politycznym jest epidemia i śmierć ludzi. Nabiera ona rozpędu w obliczu zatrważającej tragedii, której jedyną formą uniknięcia jawi się współpraca, jedność i dyscyplina, której w dzisiejszych Indiach stanowczo brakuje.

Warto bowiem pamiętać, że rozwiązanie, na które wszyscy czekamy nie nastąpi na drodze budowania choć zyskownych politycznie, to jednak szkodliwych społecznie podziałów, ale jedynie poprzez wysiłki naukowe i zwykłą ludzką solidarność. Mamy nadzieję pokonać wirusa Covid-19 w nadchodzących miesiącach, tymczasem wydaje się, że pokonanie choroby, jaką jest islamofobia, potrwa znacznie dłużej.

Przypisy:

M. Hasan, The Coronavirus Is Empowering Islamophobes — but Exposing the Idiocy of Islamophobia, https://theintercept.com/2020/04/14/coronavirus-muslims-islamophobia/, [data dostępu: 24.04.2020].

B. Perrigo, It Was Already Dangerous to Be Muslim in India. Then Came the Coronavirus, https://time.com/5815264/coronavirus-india-islamophobia-coronajihad/, [data dostępu: 26.04.2020].

J.Slater, N. Masih, As the world looks for coronavirus scapegoats, Muslims are blamed in India, https://www.washingtonpost.com/world/asia_pacific/as-world-looks-for-coronavirus-scapegoats-india-pins-blame-on-muslims/2020/04/22/3cb43430-7f3f-11ea-84c2-0792d8591911_story.html, [data dostępu: 26.04.2020].

H.Ellis-Petersen, S. A. Rahman, Coronavirus conspiracy theories targeting Muslims spread in India, https://www.theguardian.com/world/2020/apr/13/coronavirus-conspiracy-theories-targeting-muslims-spread-in-india, [data dostępu: 26.04.2020].

Apoorvanand, How the coronavirus outbreak in India was blamed on Muslims, https://www.aljazeera.com/indepth/opinion/coronavirus-outbreak-india-blamed-muslims-200418143252362.html, [data dostępu: 27.04.2020].

W.Rupasinghe, K. Jones, India’s BJP and its Hindu-right allies scapegoat Muslims for spread of pandemic, https://www.wsws.org/en/articles/2020/04/25/inco-a25.html, [data dostępu: 28.04.2020].

Przemówienie Narendry Modiego z 19 marca 2020 roku, https://www.youtube.com/watch?v=8aD9-Y4EHhc, [data dostępu: 20.04.2020].

 

Epidemię koronawirusa w Indiach oraz kolejną falę krytyki, której ostrze skierowane jest przeciwko indyjskim muzułmanom relacjonuje dla Liberté Natalia Zajączkowska, doktorantka na Uniwersytecie Łódzkim przebywająca w New Delhi podczas próbnego ludowego stanu wyjątkowego. 

W poszukiwaniu przywódców, w oczekiwaniu na zmianę :)

tegorocznymi maturzystami Michaliną Pawłowską, Jakubem Luberem i Kamilem Szałeckim rozmawia Sławomir Drelich.

Chcę, abyśmy zaczęli od waszego postrzegania przywództwa politycznego i przywódców w ogóle. Z tym tematem oczywiście wiążą się dyskusje dotyczące miejsca autorytetów we współczesności. Często się mówi, że młodzi kwestionują wszelkie autorytety bądź czynią swoistymi autorytetami celebrytów. Gdzie wy – przedstawiciele młodego pokolenia, którzy wchodzicie za chwilę w dorosłe życie – widzicie prawdziwych przywódców? Czy widzicie ich w polityce? 

Jakub Luber: Sądzę, że zdolnościami przywódczymi w 2015 roku wykazał się Paweł Kukiz. Można o nim mówić jako o przywódcy ruchu obywatelskiego. Według mnie rok 2015, kiedy pojawił się on w polityce na poważnie, po pierwszym sukcesie w  wyborach samorządowych, w których uzyskał mandat radnego Sejmiku Dolnośląskiego, był jednocześnie momentem, kiedy Kukiza zaczęła nieść fala buntu. Stał się twarzą tego buntu: zebrał wokół siebie ludzi o różnych poglądach politycznych, dla których wspólną ideą była demokratyzacja systemu politycznego. Właśnie to zjednoczyło ludzi w tym ruchu. Moim zdaniem, to typowy przykład przywództwa skupionego na jednym, konkretnym celu i dążeniu do wprowadzenia tej idei w życie.

Michalina Pawłowska: Ja widzę w Polsce tylko jedną taką osobę: Piotra Ikonowicza – społecznika i lewicowca. Ten człowiek całe życie poświęca dla ludzi i bynajmniej nie robi tego dla zysku. Jest osobą wykształconą, dziennikarzem, tłumaczem, zna kilka języków obcych, mógłby żyć w naprawdę świetnych warunkach, tymczasem w wywiadach opowiada, że czasem nie starcza mu na opłacenie rachunków za prąd. Ikonowicz poświęcił się zaangażowaniu społecznemu i politycznemu. Wierzę, że to człowiek, którego warto wspierać, za którym warto iść, bo niesie przesłanie, a nie tylko chęć zdobywania pieniędzy.

Kamil Szałecki: Myślę, że symbolem naszych czasów i zarazem swoistą bolączką jest to, że przywódców po prostu nie ma. Aby znaleźć takich, którzy na mnie, młodym człowieku, mogliby zrobić wrażenie, musiałbym daleko cofnąć się w odmętach historii. Przychodzą mi na myśl dwie takie postacie: Winston Churchill oraz Konrad Adenauer. Obu zaliczamy do tzw. ojców zjednoczonej Europy. Obaj potrafili połączyć wizję z bardzo trafnym zdefiniowaniem rzeczywistości, kierować się interesem narodowym czy też interesem państwa, jak również interesami globalnymi, światowymi czy europejskimi. Nie dawali się zwieść populizmowi, mieli charyzmę, wytrwałość i wszelkie przymioty, które przywódca musi posiadać. Takich osób potrzebujemy, ale takich osób dziś nie ma. Nie ma przywódców na miarę globalną, godzących wiele różnorodnych perspektyw, osób o umiarkowanych poglądach. Myślę, że znakiem naszych czasów i ich wielkim problemem jest niedobór właśnie takich jednostek. 

Pokazaliście mi zarówno historyczne, jak i współczesne przykłady przywódców politycznych. Przyjrzymy się tym bliższym naszym czasom. Trudno zarówno Pawła Kukiza, jak i Piotra Ikonowicza, oderwać od dyskusji nad współczesnością. Wydaje mi się jednak symptomatyczne, że nie wymieniliście żadnego z kandydatów w zbliżających się wyborach prezydenckich. Czyżby nie było wśród nich przywódców? A może przywódcy nie garną się do najwyższego urzędu w Polsce? 

JL: Moim zdaniem wynika to z krótkowzroczności w postrzeganiu autorytetów. Najlepszym przykładem jest właśnie wspomniany przeze mnie Kukiz, który planował zrealizować jeden cel – zdemokratyzować nasz ustrój. Symbolem tego celu stały się jednomandatowe okręgi wyborcze, jednak Kukiz postulował wiele innych działań przywracających obywatelom realny wpływ na władzę. Tymczasem ludzie oczekiwali natychmiastowych efektów, co jest kolejnym znakiem dzisiejszych czasów. Jest czteroletnia kadencja i jeśli obiecanego celu nie wypełnisz, to dostajesz żółtą albo nawet czerwoną kartkę od społeczeństwa. Trochę tak było z Pawłem Kukizem. Nie potrafił dogadać się z wieloma stronnictwami, był taką wyklętą częścią opozycji, a według jej części zwyczajnie flirtował z PiS-em. Natomiast on szukał możliwości wypełnienia swojej misji i szukał dla niej szerszego poparcia. Myślę, że ten przykład wyraźnie pokazuje również, jak nietrafnie rozpoznajemy autorytety. Oczekujemy wciąż szybko nadchodzących efektów, a przecież ambitne cele są czasochłonne i ciężko je osiągnąć. Osiąganie celów ma charakter falowy: tak jak są fale demokratyzacji, tak są również fale buntu. No i tego przykładem był Paweł Kukiz. Wraz z falą przypływową stał się dla wielu autorytetem, przewodził buntowi, aż nadeszła fala odpływowa i ludzie się porozchodzili na różne strony. 

A nie wydaje Ci się, Kuba, że Kukiz po prostu przegrał? Symbolicznym według mnie świadectwem tej porażki jest fakt, że startował z list PSL-u, czyli z najbardziej chyba prosystemowej partii politycznej w Polsce, która współrządziła już prawie z każdym. Czy nie jest tak zatem, że pomysł Kukiza skończył się fiaskiem? Może więc w ogóle nie był żadnym przywódcą, ale wykorzystał skutecznie chwilę popularności celebryty? 

JL: Ja bym tego tak nie określił. Kiedy mówimy w Polsce o jednomandatowych okręgach wyborczych, demokratyzacji państwa czy obywatelskości od razu przychodzi nam przecież na myśl Paweł Kukiz. On się po prostu wycofał na inną pozycję, przyjął inną strategię. Start z list PSL-u nie okazał się połączeniem w jedną partię, ale była to tylko umowa o współpracy. Ja to odbieram jako umowę dla realizacji jego celów, z których największym jest cały czas demokratyzacja. Jestem przekonany, że to dalej jest kroczenie do celu, którym są jednomandatowe okręgi wyborcze, walka z biurokracją, większy dostęp obywateli do kontrolowania działań legislacyjnych i urzędniczych. Dlatego nie nazwałbym tego porażką. Kukiz nie przegrał, ale kiedy zaczął tracić poparcie, zrozumiał, że aby utrzymać tę falę, o której mówiłem, musi podjąć inne kroki. Jeśli chodzi o jego postulaty demokratyzacyjne, to wydaje mi się, że poparcie dla nich nie zmieniło się w porównaniu do poprzedniej kadencji, a posłowie PSL-u przecież wpisali do statutu partii te wszystkie postulaty Kukiza. To pragmatyzm. 

Kamilu, a kiedy ty spoglądasz na listę kandydatów do urzędu Prezydenta RP, to nie dostrzegasz na niej żadnych politycznych przywódców? Nie widzisz na niej człowieka, który jest w stanie cię przekonać?

KS: Myślę, że zarówno Kuba, jak i pan redaktor macie rację.  W naszej polityce widać prymat krótkowzroczności, braku wizji wykraczającej poza jedną kadencję, związany z realiami cyklicznie się odbywających wyborów, ale także z szeregiem konkretnych błędnych decyzji personalnych oraz działań. Można o tym mówić także w przypadku Pawła Kukiza. Ja bym jednak wskazał na większą przyczynę i chyba dominującą lub wręcz kardynalną. Mianowicie te trudności ze wskazaniem w Polsce przywódców to niekoniecznie kwestia braku osoby o pewnych cechach albo posiadających wizję, ale obawiam się, że ten potencjalny przywódca tak naprawdę nie miałby dziś czemu przewodzić. Obserwując od kilku lat życie publiczne, mam wrażenie, że jednolita wspólnota polityczna nie istnieje, nie ma podzielanych powszechnie wartości i wspólnego pomysłu, jak nasza polska przestrzeń ma wyglądać. Wcześniej czymś cementującym wspólnotę było dążenie do obecności w Unii Europejskiej, chęć osiągnięcia lepszego poziomu życia i bycia częścią europejskiej wspólnoty. Było to również dążenie do przynależności do NATO i pragnienie zarówno współpracy transatlantyckiej, jak i elementarne dążenie do bezpieczeństwa. Z Unii co prawda wychodzić dziś jeszcze nie chcemy, ale coraz częściej traktuje się ją jak ojczyznę „brukselskich elit” czy też złośliwe narzędzie ingerencji Zachodu w naszą suwerenność, nie zaś jako wspólnotę wartości. Obecności w NATO również dziś nie kontestujemy, ale nie czujemy już tak bezpośredniego zagrożenia ze wschodu, by ta organizacja nas spajała jako naród. Chyba nigdy wcześniej nasze społeczeństwo nie było tak spolaryzowane. Potrzebujemy zatem albo na tyle silnej osobowości, by ta wskazała nam wizję, pomysł czy też kierunek, który w miarę powszechnie zaakceptujemy lub wspólnie wypatrywać go będziemy na horyzoncie, albo spajającego nas wszystkich zagrożenia, które kiedyś może nadejść, a wtedy pewnie również pojawi się odpowiednia jednostka, by temu wyzwaniu sprostać. 

MP: Według mnie to jest po prostu pragmatyzm. Przecież zarówno Kukiz, jak i Ikonowicz, są osobowościami charyzmatycznymi, stałymi poglądowo, bardzo wyraźnymi. Jeśli zaś patrzymy na specyfikę urzędu Prezydenta RP, to wydaje mi się, że osoba pełniąca ten urząd nie powinna być tak aż jednoznaczna światopoglądowo. Prezydent ma reprezentować naród, a nie partię. Jednak mimo wszystko, patrząc na kandydatów, nie widzimy liderów. Przykładowo przecież równie dobrze można było wystawić Adriana Zandberga, który pociągnąłby za sobą tych najbardziej zdefiniowanych wyborców lewicy, ale jednak mamy Roberta Biedronia,  który musi skupić wokół siebie nie tylko tę najbardziej lewicową część elektoratu, ale przede wszystkim tych bardziej umiarkowanych. Z tych samych powodów nie kandyduje Borys Budka czy Grzegorz Schetyna, tylko ktoś mniej jednoznaczny, jak właśnie Małgorzata Kidawa-Błońska. Mamy oczywiście przejaw obywatelskiego buntu, jaki zagospodarowuje Szymon Hołownia. Wydaje mi się, że fotel prezydenta powinna zajmować osoba zdolna do konsensusu, niezaślepiona swoimi poglądami. To wynika także z tego, że liderzy partyjni patrzą na te wybory pragmatycznie – chodzi o to, by zdobyć jak najszerszy elektorat i jak najwięcej osób zjednoczyć. Kandydaci jednoznacznie opowiadający się za konkretnym poglądem, nieważne lewicowym czy prawicowym, mogą mieć problemy ze zjednoczeniem wokół siebie ludzi i zdobyciem tych pięćdziesięciu jeden procent. 

JL: Niestety, Michalino, nie mogę się z tobą zgodzić. Dobry kandydat może być jednoznaczny poglądowo. Jako przykład  wskazałbym właśnie Szymona Hołownię. Rozumiem jednak twój punkt widzenia. Jeśli jednak mówimy o wyborze jednoznacznego kandydata, to pamiętajmy, że powinien on wykazać się szacunkiem dla demokracji. Faktycznie mam wrażenie po wypowiedziach Szymona Hołowni, że on nie wpycha się na fotel prezydenta ze swoimi wszystkimi poglądami. Mówi, że chciałby być prezydentem wszystkich ludzi. Jeżeli uważa za słuszne coś, czemu zdecydowana większość się sprzeciwia, to po prostu tego nie wprowadza. Tutaj dobry jest przykład aborcji: Hołownia powiedział, że odeśle każdą propozycję liberalizacji czy też zaostrzenia prawa aborcyjnego sejmowi do ponownego rozpatrzenia, by taka zmiana legislacyjna została wzmocniona poparciem przez minimum 3/5 posłów. Jest to wtedy większa reprezentacja społeczeństwa i zarazem silniejszy głos demokracji. Moim zdaniem to jest właśnie szacunek dla demokracji, bo mimo wszystko wobec aborcji Hołownia jest konserwatywnie nastawiony. Swoją postawą zdaje się jednak mówić: mam szacunek dla demokracji w związku z czym, jeżeli zdecydowana większość obywateli aprobuje taki kompromis dotyczący prawa aborcyjnego i jeśli zdobył on poparcie zdecydowanej większości posłów, to dopiero wtedy go podpiszę. Prezydent jednoznaczny poglądowo pozbawiony jednak tego szacunku do całego społeczeństwa faktycznie nie byłby prezydentem dobrym. Tylko przy niespełnieniu tego kluczowego warunku szacunku dla demokracji przyznałbym rację Michalinie. 

MP: Według mnie  Hołownia nie ma żadnych konkretnych poglądów. Tym bardziej trudno go porównywać do Ikonowicza, który był przewodniczącym PPS-u, czy nawet Kukiza, zatwardziałego antysystemowca (chociaż w tych poprzednich wyborach parlamentarnych pokazał, co to znaczy być pragmatycznym). I o to mi chodzi, kandydat na prezydenta powinien być kimś, kto szanuje wszystkich. W momencie, kiedy mamy świadomość, z jaką opcją się utożsamia najbardziej, to wiemy, czego po nim się spodziewać. Tylko jego ideowość nie może przysłaniać mu dobra Polaków myślących inaczej od niego. Prezydent to nie człowiek, który musi się jak najlepiej zdefiniować, bo chyba w naszym modelu prezydentury to się nie sprawdzi.

Powiedzcie mi, czy młodzi ludzie – wy i wasi rówieśnicy – szukają w ogóle przywódców? Czy wy i wasi rówieśnicy macie potrzebę znalezienia kogoś, kto będzie wam przywodził? Dziś w dobie popularności celebrytów i idoli wszelkiej maści można mieć co do tego pewne wątpliwości.

MP: Mam wrażenie, że nasze pokolenie i pokolenia, które będą po nas, to w dużej mierze indywidualiści. Robimy wszystko, żeby zrobić coś dla siebie, a nie dla innych. Teraz największy wpływ mają influencerzy. Wydaje mi się, że nie ma dziś kogoś, kto mógłby młodych ludzi „pociągnąć”. Nie ma uniwersalnego autorytetu, więc młodzi ludzie szukają, ale szukają głównie wśród celebrytów, którzy przecież często są zagubionymi ludźmi. Wielu młodych ludzi rozczarowuje się później na tych swoich idolach, celebrytach. Wydaje mi się, że wielu z nas już tyle razy rozczarowało się na dorosłych, osobach starszych od nas, że nie chcemy kogoś, kto nam będzie przewodził, chcemy robić wszystko sami. 

JL: Ciężko nam znaleźć autorytety. Jesteśmy pokoleniem pokojowym, nie znamy wojny, nie mamy wspólnych celów, które by nas zjednoczyły, bo faktycznie łatwo jest znaleźć w historii ludzi zjednoczonych takim właśnie wspólnym celem. Takie wspólne cele były często przez całe pokolenia interpretowane jako swoista oczywistość. Tak jak chociażby poparcie dla Martina Luthera Kinga wydawało się oczywiste, bo to walka o prawa ludzi, prawa człowieka, równouprawnienie ludności czarnoskórej z białymi były dla jego zwolenników spoiwem. Właśnie te czasy pokoju i dobrobytu większego niż w jakimkolwiek innym okresie w historii tworzą zupełnie nowy schemat tworzenia się autorytetów. Nazwałbym go kapitalistycznym. Najważniejsze w nim jest, że nawet osoba wychowująca się w biedzie, często skrajnej, dzięki swojej ciężkiej pracy dochodzi do sukcesu i spełnienia niemożliwych przecież kiedyś marzeń. Szukamy ludzi „od zera do bohatera”. Często znajdujemy takich w piłce nożnej. Zlatan Ibrahimović jest przykładem takiego autorytetu. Ten cały wysiłek obarczony dużym ryzykiem u sportowca po prostu motywuje nas do działania. Każdy myśli: „Może to kiedyś będę ja” i w ten sposób zaczyna działać. 

KS: Ja przyznam rację, zarówno Michalinie, jak i Jakubowi. Myślę, że są dwie takie przyczyny, takie największe, braku autorytetów, albo zastąpienia ich internetowymi influencerami. Po pierwsze, tak jak już wspomniałem, mamy podziały w społeczeństwie na nieznaną w Polsce dotąd skalę. Polityka przerodziła się w taką personalną niemal wojnę, zakorzenioną w historii sprzed 30 lat. Sprawia to, że ta polityka zaczyna nas odrzucać, że widzimy jej brutalność i bezwzględność, nie widzimy zaś w niej troski o sprawy naprawdę ważne. Przechodzimy w ten sposób płynnie do tej drugiej przyczyny, o której mówił Kuba, czyli takiego momentu dziejowego, w którym jesteśmy, a kiedy to nie musimy szczególnie dbać o tak bardzo podstawowe potrzeby jak elementarne bezpieczeństwo – tu bowiem pojawia się NATO. Mamy wyższy poziom życia, staliśmy się członkiem europejskiej wspólnoty. Te nasze potrzeby nie są już tak jaskrawie widoczne, ale w mojej opinii pojawią się wkrótce kolejne, dotyczące klimatu czy demografii. W tym właśnie wypatruję nadziei na połączenie się pod sztandarem zmian. Naprawdę myślę, że w tym jest jakaś nadzieja, że jakiś przywódca będzie mógł właśnie na tym gruncie się nam objawić, a personalne animozje i historyczne spory ustąpią miejsca problemom naprawdę istotnym.

Nawiązując właśnie do tych sporów, o których powiedział Kamil, powiedzcie, czy dostrzegacie podobne jak w polityce podziały wśród waszych rówieśników? Czy wy i wasi rówieśnicy ekscytujecie się w ogóle aktualną kampanią wyborczą czy właściwie tzw. kampanią wyborczą? 

KS: Jeszcze kilka lat temu, kiedy zaczynałem interesować się polityką, miałem naprawdę ogromną nadzieję, stojąc powiedzmy poza mainstreamowym nurtem politycznego sporu, że wraz ze zmianą pokoleniową, pewne konstrukty, mające korzenie jeszcze w latach 90., przestaną mieć znaczenie i że sprawy merytoryczne wezmą górę, że osoby nie tak bardzo zaangażowane politycznie w pierwszych latach III RP, wyniosą na wokandę spory nowe, prawdziwie osadzone w XXI wieku, a obraz polityki zacznie się zmieniać. 

Zarówno w gronie moich znajomych, jak i w przestrzeni internetowej widać, że bardzo często – szczególnie dziś, gdy spór jest tak ostry, gdy jest tak bardzo wyrazisty podział na te dwa zwalczające się obozy, głęboko spolaryzowane – stare spory przenoszą się na młodszych wchodzących w politykę. Właśnie nimi przesiąkają osoby, które dopiero zaczynają się interesować życiem publicznym, zaczynają dołączać do jednego z tych dwóch obozów. To jest zjawisko bardzo niepokojące. Oczywiście pojawiają się jakieś siły kontestujące to wszystko, które starają się stać z boku i odmienić nieco perspektywę, jednak będąc jeszcze młodszy, miałem większe oczekiwania i bardziej optymistyczne spojrzenie na przyszłość.

JL: Zgodzę z Kamilem. Widzę jednak nadzieję. Chodzi mi konkretnie o Młodzieżowy Strajk Klimatyczny. Moim zdaniem to jest świetna inicjatywa, która jednoczy całą przestrzeń młodzieży, niezależnie od tego, na jaki obóz polityczny głosują, z kim się ideowo utożsamiają. Oni faktycznie jednoczą się w sprawach klimatu. To dlatego, że widzą ten problem bardzo wyraźnie. Dostrzegam, że młodzi bardzo upraszczają dzisiejsze konflikty, dlatego że zwyczajnie niewiele wiedzą o ich źródłach. Szczególnie te konflikty światopoglądowe bardzo nas polaryzują. Aborcja czy sprawy praw osób LGBT to dla wielu młodych ludzi główne spory, na podstawie których rozpatrują swoją tożsamość polityczną. Właśnie ci ludzie, młodzi, uważają, że albo jest się za tym, albo przeciwko temu, i że na podstawie tego powinno się rozstrzygać o swoim umiejscowieniu się na scenie politycznej. 

To mnie naprawdę boli, ale sądzę, że jestem w stanie znaleźć przyczynę tego stanu rzeczy – to jest rozrost mediów, w których najczęściej porusza się takie tematy. Dlaczego dominują? Bo to są tematy, w których wydawać się nam może, że nie potrzeba zbyt dużej wiedzy, a przecież to błąd. Aborcja to przecież nie jest jakaś prosta sprawa, zupełnie jak konflikty o aktualną sytuację prawną par homoseksualnych. Młodym ludziom pozornie prościej odnieść się do tych właśnie spraw. Każdy przecież wie, kim jest osoba homoseksualna i czym jest aborcja. Zapominamy często, że samo określenie „aborcja” jest przez różne osoby różnie interpretowane. Mam wrażenie, że brakuje edukacji obywatelskiej na ten temat. Jej brak w naszym pokoleniu jest bardzo widoczny i to jest moim zdaniem główna przyczyna takiego stanu rzeczy. Nie poruszamy innych problemów, bo nie wiemy – w każdym razie większość z nas – na czym polega praca sejmu, co robi prezydent itp. W tym miejscu ewidentnie widać, że młodzi ludzie o wiele bardziej interesują się aktualnymi wyborami na prezydenta, bo prezydent jest dla nich konkretną osobą i oni wiedzą, na kogo konkretnie głosują. A prawda jest taka, że w naszym systemie politycznym prezydent nie jest organem władzy, który miałby największe uprawnienia, trudno go porównać do pozycji prezydenta w systemie prezydenckim w USA. 

Brakuje edukacji młodzieży w sprawach obywatelskich, politycznych, ekonomicznych i społecznych. Ludzie nie rozumieją do końca pewnych mechanizmów i sposobu działania systemów politycznych – dlatego w wyborach do europarlamentu młodzież często kłóciła się o strefę euro: czy powinniśmy mieć euro, czy nie powinniśmy. Często pojawiały się takie argumenty jak ten, że skoro większość krajów UE je ma, więc i my powinniśmy iść śladem tych krajów. Bardzo mało było argumentów merytorycznych, co pokazuje, że zwyczajnie brakuje nam odpowiednich zasobów wiedzy. Dzięki temu, że z Kamilem i Michaliną jesteśmy klasie o profilu społeczno-prawnym, mogę powiedzieć, że mój zasób wiedzy bardzo mocno się zwiększył w tych tematach i dopiero po tych ostatnich trzech latach nauki w liceum mogę stwierdzić, że jestem w stanie „uporządkować się” gdzieś w tym politycznym świecie i znaleźć dla siebie najlepsze rozwiązanie tych wszystkich sporów, nie tylko światopoglądowych, ale i gospodarczych. Ta wiedza młodych w dziedzinie polityki i gospodarki niestety leży. 

Tak właśnie jest? Zasadniczym problemem są właśnie braki na poziomie edukacyjnym?

KS: Ja się z tym nie do końca zgodzę. Oczywiście uważam, że edukacji jest za mało, powinno być jej więcej, jednak nie jest to zasadnicze źródło problemu. Ja bym go szukał w zbyt emocjonalnym podejściu do polityki. Mamy grupę osób – pewne ugrupowania i środowiska reprezentujące pewne poglądy – która całkowicie kontestuje porządek, który był budowany przez ostatnie 30 lat, podważa dorobek, który przez te lata udało się wypracować. Z drugiej strony mamy inną grupę, która całkowicie i prawie bezrefleksyjnie tego, co się działo, broni. Jedna grupa ma dość radykalny stosunek do tej drugiej. Siłą rzeczy większość społeczeństwa sytuuje się po jednej z tych dwóch stron, ponieważ właśnie pochłaniające ich emocje zaczynają dominować. To ma wpływ również na inne aspekty życia i sprawy. Wszyscy obserwujemy, jak ważne zmiany legislacyjne są przeprowadzane bez żadnych prób wypracowania jakiegoś szerszego konsensusu, zgody, bez rozmów i bez procesu konsultacji społecznych lub chociaż politycznych. Takich prób w ogóle nie ma, są obozy i siła mierzona mocą mandatu zdobytego w wyborach. Jedni chcą radykalnej zmiany, drudzy radykalnego zachowania status quo, nie ma miejsca na nic pośrodku. Nie ma miejsca na coś, co Polaków – także polityków – mogłoby połączyć. Myślę, że to ogromny problem. 

JL: Według mnie właśnie emocjonalne podejście do polityki wynika z braku edukacji. Młodzież jest bardziej podatna na wszelkie próby manipulacji przez media. Nie zapominajmy, że mamy dziś media po dwóch stronach politycznej barykady, które bardzo mocno na siebie nawzajem najeżdżają. To największe pole do manipulacji, a ludzie którzy nie są zaznajomieni z wieloma politycznymi i systemowymi rozwiązaniami oraz działaniami mechanizmów państwa, są bardziej podatni na manipulację. Jeżeli cały czas słyszą, że ktoś łamie prawo w danym momencie, to wówczas uważają tych, którzy rzekomo łamią prawo, za zwykłych przestępców, a tych, którzy mówią o tym łamaniu prawa, uważają za bohaterów. Ale kluczowa jest kwestia, kto kogo nazwie łamiącym prawo i w jakich to zrobi mediach. Ludzie nie są w stanie tak naprawdę merytorycznie się o tych kwestiach wypowiedzieć. Trzeba by mieć jakieś przynajmniej podstawowe pojęcie o systemie prawnym. Wtedy się dopiero zauważa, że ten zapis prawa nie jest ani taki, jak mówiła pierwsza telewizja, ani nie jest zupełnie taki, jak o nim mówiono w drugiej telewizji. To jest moim zdaniem zasadniczy problem. Kiedy tego nie dostrzegamy, podchodzimy właśnie zbyt emocjonalnie do wszystkich tych sporów. 

Aż tak źle z tą świadomością młodych ludzi?

MS: Mamy tu jeszcze szczęście jako absolwenci klasy społeczno-prawnej, bo nasi najbliżsi, nasi znajomi, to jednak osoby, które się polityką interesują. Natomiast w szerszym stopniu my, jako młodzi ludzie, mamy bardzo często stosunek do polityki odziedziczony po naszych rodzicach. Jeżeli rodzic się nie interesuje polityką, my tym bardziej nie będziemy się nią interesować.  Tak samo często poglądy polityczne są dziedziczone. Z drugiej strony często młodzi nie zdają sobie sprawy, że przecież nawet jeśli my deklarujemy, że nie zamierzamy się polityką interesować, to jednak ona zawsze interesuje się nami. Teraz bardzo często oś sporu zamyka się pomiędzy tym, czy jesteśmy za liberalizacją prawa aborcyjnego czy przeciwko liberalizacji, czy powinny być wysokie czy niskie podatki. Ale często nie widzimy konsekwencji jednego czy drugiego rozwiązania, ale patrzymy na te opcje krótkoterminowo: po prostu chcę niskich podatków, bo w danym momencie będę miała więcej pieniędzy. My, młodzi ludzie, patrzymy także na świat zero-jedynkowo. Jeśli widzimy, że ktoś jest za tym, by powstrzymać wydobycie węgla, to automatycznie zdobywa naszą sympatię, nie patrząc na to, jakie rozwiązania w innych kwestiach proponuje. To jest nasz największy błąd jako młodych ludzi. Ale niestety jest to częściowo wina osób starszych, które nie pokazały nam właściwej drogi, nie nauczyły nas, jak weryfikować informacje i jak kształtować swój światopogląd. Niestety wielu z nas pozwala, aby inni – często politycy – kształtowali go za nas. 

To zabrzmiało trochę fatalistycznie! Spodziewałem się od was więcej optymizmu!

KS: Ja bym jeszcze coś chciał dodać w tej kwestii edukacji obywatelskiej. Chciałbym odnieść się do przykładu sytuacji prawnej w Polsce. Nawet przy bardzo solidnej i szeroko zakrojonej edukacji obywatelskiej, nawet po trzech latach edukacji w klasie społeczno-prawnej w naszym liceum, ciężko byłoby ze zdecydowaną pewnością rozwikłać to, co się w Polsce dzieje w tym momencie w zakresie sporu prawnego. Inna kwestia, aborcja, która tak wiele rodzi przecież emocji. Też nie jest to spór, który można rozwiązać wyłącznie na podstawie wiedzy. Jest to pewna sfera wartości, przekonań, ciężko dojść tutaj do jednego, obiektywnie prawidłowego wniosku, nawet po uprzedniej wnikliwej edukacji. Ja znów będę upierał się, że pewne zdarzenia historyczne i pewna przeszłość zbyt mocno się odbiły na naszym dzisiejszym życiu politycznym. Henry Kissinger pisał, w kontekście refleksji o nowo tworzonym ładzie międzynarodowym, że z tego porządku, który się dopiero tworzy, nikt nie powinien zostać wykluczony. Podmiot wykluczony będzie ten porządek kontestował i bardzo szybko przeciw temu porządkowi wystąpi. W Polsce mamy do czynienia z tego typu problemem, z ofiarami prywatyzacji, z konstytucją mająca dość słaby mandat społeczny i stworzoną przez ograniczoną ilość środowisk. To dla mnie podstawowy problem, który dotyczy już nie tylko osób dużo starszych od nas, ale wpływa przecież także na nas, na podejście do historii, jak i do całości systemu, w którym się obracamy. Obawiam się, że edukacja, która jest przecież bardzo ważna, wszystkich ani nawet większości problemów nie rozwiąże. Istnieje pewna potrzeba wspólnoty, potrzeba wspólnych wartości i wspólnego uczestnictwa w powszechnie uznawanej rzeczywistości, w której każdy znajdzie miejsce dla siebie. 

MS: Ja jednak muszę odnieść się jeszcze do kwestii prawa. Zawsze, kiedy słyszę o problemach z systemem prawnym i ich zrozumieniem, przypomina mi się sprawdzian z WOS-u w pierwszej klasie, na którym jedno z zadań zawierało grafikę dotyczącą Trybunału Konstytucyjnego. Choć wszystkie media wtedy o tym mówiły, także mówiliśmy na lekcji, to jednak większość klasy nie umiała wskazać przyczyny sporu. To dowodzi, że my jako młodzi ludzie nie jesteśmy zainteresowani tym, czy Trybunał Konstytucyjny działa dobrze, kto jest I Prezesem Sądu Najwyższego, kto w pewnym momencie będzie sprawował władzę nad nami. Nas interesują pewne konkretne, wybrane zagadnienia, które są dla nas w tym momencie ważne, gdyż w takich się odnaleźliśmy. U nas jest dalekowzroczność w kwestiach klimatu, ale krótkowzroczność w kwestii podatków, edukacji czy mieszkania na studiach. My, młodzi, dajemy plamę, bo się nie interesujemy istotnymi rzeczami. W pewnym momencie pozwolimy sobie wybierać przywódców, a jeżeli ktoś nam kiedyś będzie chciał odebrać demokrację, to się pewnie i na to zgodzimy. 

Czyli przyznajesz, że wy – młodzi – dajecie plamę? Naprawdę tak uważasz?

MP: Tak! Uważam, że tak naprawdę nie interesujemy się światem. Nie mówię o nowinkach technologicznych i o tym, co będzie modne w następnym sezonie, ale o wiedzy o polskiej czy zagranicznej polityce, która jest często na bardzo niskim poziomie. Ale to nie tylko wina młodych, to generalnie wina Polaków, że tak jest. Tak samo jak to, że od 30 lat wszyscy pozwalamy na to, by rządzili nami ci sami politycy i mimo, iż narzekamy, że są słabi, że najchętniej to byśmy ich z sejmu się pozbyli, to nadal pozwalamy im rządzić. Chociaż od 15 lat to, co się dzieje w naszej polityce, jest niezbyt obiecujące na przyszłość. Chociaż te dwie partie, które od tylu lat rządzą już tyle razy nas zawiodły, to jednak nadal Polacy na nie głosują. Tyle razy obiecali złote góry, a później nie zrobili nic. A my cały czas ich popieramy, wciąż na nich głosujemy, pozwalamy kreować światopogląd mediom, naszym rodzicom – oczywiście mogą i powinni – ale w pewnym momencie mogliby czuć się w obowiązku, aby pozwolić myśleć nam samodzielnie. 

Czyli właściwie powinniśmy raczej postawić wniosek, że dajemy plamę jako społeczeństwo, jako całość? 

KS: Ja będę jednak bronił młodych – jakkolwiek definiować osoby młode – bo nie jesteśmy jeszcze siłą wiodącą w społeczeństwie, tak mi się wydaje. Nadal jesteśmy małym odsetkiem głosujących, nie do końca ukształtowanym, nastoletnim czy dwudziestoparoletnim. Myślę, że ciężko jest na razie oceniać, czy daliśmy plamę, czy jesteśmy świadomi czy nie. Pewne ruchy, o których Kuba wspomniał, czyli np. Strajk Klimatyczny, ze względu na doniosłe problemy globalne, są bardzo ważne i na pewno wydadzą owoc za kilka lat, kiedyś będziemy tymi, którzy realnie będą decydować o przyszłości, bo póki co, to niestety tak nie jest. Myślę jednak, że za te kilka lat – dziesięć, piętnaście, dwadzieścia – te globalne problemy przyniosą nam prawdziwe kłopoty i myślę, że wtedy nastanie inna rzeczywistość. Oglądałem na YouTube ostatnio pogram dr. Tomasza Rożka, w którym mówił, że za kilkadziesiąt lat możemy nie zobaczyć drzew iglastych w naszym kraju, że możemy nie zobaczyć brzozy. Nasze życie ulegnie zmianie, mamy problem z suszą, a co bardziej spostrzegawczy mogą zobaczyć owady, które wcześniej się u nas nie pojawiały. Więc to życie się zmieni i widać w młodych ludziach, między innymi za sprawą właśnie Strajku Klimatycznego, że jest zainteresowanie tym, co długofalowe, co za kilkadziesiąt lat, bo to jednak kwestia naszego życia, naszej przyszłości, naszej dorosłości. Myślę, że czas na rozliczenia i oceny naszego pokolenia dopiero przyjdzie. Wtedy kiedy w końcu dojdziemy do głosu, a nie teraz, kiedy u sterów są ci sami ludzie, którzy u władzy byli również w latach 90.

MP: Młodzieżowy Strajk Klimatyczny jest świetnym przykładem na to, że jeśli chcemy, to możemy! Natomiast w większości spraw po prostu nie wypowiadamy się, nie mówimy o sobie dość głośno. Jesteśmy w momencie, w którym nie wiemy nawet, jak będzie wyglądał rynek pracy. My jesteśmy w tym wieku, że musimy zacząć o tym myśleć! Nie krzyczymy o tym, jak będą wyglądać nasze prawa, kiedy będziemy studiować i pracować. A tu jest przecież wiele do rozwiązania! Mam wrażenie, że wciąż nie mamy nawet świadomości, jak skuteczny może być protest, ile może dać wyjście na ulicę. Oczywiście są takie grupki młodych, które zaczęły o tym myśleć, ale nadal przeważają siły, które nie mogą zmienić status quo i nawet o tym nie myślą. Patrząc na to, że wygrała u nas partia, która sprowadza węgiel z różnych zakątków świata i nie chce się go pozbyć, a młodzieżowych strajków klimatycznych u nas dość już było, to wciąż robimy za mało. 

Robicie więc za mało?

JL: Ja cały czas będę upierał się przy kwestii edukacji. Ktoś musiał nas nauczyć rozpoznawać naglące problemy, bo moim zdaniem w ogóle ich nie dostrzegamy, a media mydlą nam ciągle oczy. To nie jest więc nasza wina, młodzieży. Gdy młodzi oglądają telewizję czy przeglądają Internet, gdzieś w tle trwa spór o Trybunał czy o kwestie światopoglądowe i – co jest najgorsze – to uproszczona wersja tych spraw, jaką dają nam media. A wszystko zostaje sprowadzone do wspaniałych bohaterów z jednej strony i bezwzględnych złoczyńców z drugiej. Natomiast kluczowe jest, aby pokazywać to, co pilnie wymaga zmiany. Faktycznie Młodzieżowy Strajk Klimatyczny powstał, bo ludzie zaczęli na własne oczy widzieć zmiany w klimacie. Przecież w tym roku w Polsce śnieg spadł zimą tylko raz, jeśli dobrze pamiętam. Niedawno skończył się kwiecień, a już zaczął się temat suszy, która dopadała nas przecież zwykle dopiero w letnie miesiące. Są to rzeczy i obawy, które widzimy gołym okiem i stąd się pojawiają te ruchy. Myślę, że dzięki dobrej edukacji inaczej patrzylibyśmy na pewne rozwiązania systemowe. Co prawda widzimy, że wielu ludzi solidaryzuje się z krajami, w których na masową skalę łamane są prawa człowieka. To już świadczy o tym, że powoli coraz ważniejsze problemy stają się tematem rozmów i że zauważamy, że może i u nas prawa człowieka powinny być urzeczywistniane bardziej, zagwarantowane solidniej. Zgadzam się z tym, co powiedział Kamil, że jeśli coś bardzo poważnego wystąpi, jeśli staniemy z tym twarzą w twarz, to wówczas nikt nam nie będzie musiał tego problemu pokazywać, my go sami zobaczymy i sami zdefiniujemy. Taka jest geneza Młodzieżowego Strajku Klimatycznego i tak to będzie pewnie wyglądało w przyszłości w przypadku wszystkich palących problemów, o których tak niewiele dowiadujemy się za pośrednictwem szkolnej edukacji. 

KS: Ja myślę, że jeśli można z czegoś rozliczać nasze pokolenie już w tym momencie, to z tego, że patrząc na statystyki zbyt mało z nas chodzi do urn, zbyt mało się tym interesuje. Obok klimatu takimi palącymi problemami są chociażby kwestia demograficzna, stan tego, jak będzie wyglądał system emerytalny za kilka lat. Myślę, że drogą do zrozumienia istoty tego problemu jest istotnie edukacja. Także edukacja powinna być sposobem na przyciągnięcie młodych do polityki, na zainteresowanie nią. Jednakże z drugiej strony trochę się nam, młodym ludziom, nie dziwię. Polityka już wydaje nam się nieznośna, nachalna i zbyt emocjonalna, ale – jak już mówiłem – do pewnego ekstremum, pewnego punktu zwrotnego, już się zbliżamy i wtedy zauważymy na horyzoncie koniec tej ery, w której przyszło nam dorastać. I będzie to jedna z tych rzeczy, która zdeterminuje jedność i zaangażowanie. Kiedyś była to potrzeba bezpieczeństwa i lepszego życia, teraz będzie to klimat, demografia, sprawy globalne, które zaczniemy odczuwać na własnej skórze. 

Czy rzeczywiście z tą aktywnością wyborczą młodzi też są na bakier?

JL: Chciałbym zauważyć, że frekwencja wyborcza, co widać po ostatnich wyborach, idzie jednak do góry. Pewnie ten wzrost był efektem działań mediów, które z jednej strony przekonywały, że trzeba obronić to, co przez 30 lat budowano, a z drugiej strony, że należy wreszcie obalić ten straszny i niesprawiedliwy porządek. To chyba główne przyczyny takiej wysokiej frekwencji w poprzednich wyborach. Nie tylko w parlamentarnych, ale tych do europarlamentu również. Sądzę, że wielu młodych nie uczestniczy w wyborach, bo przede wszystkim nie stoimy z problemami twarzą w twarz, żyjemy w czasach pokoju i dobrobytu. Tymczasem głosują i wypowiadają się publicznie ludzie, którzy żyli w czasach, w których namacalnie borykali się z wieloma problemami, wiedzieli, że jakoś muszą z nimi walczyć. 

To może spójrzmy teraz trochę na dzisiejszą sytuację w Polsce. Wyobraźmy sobie, że kampania w Polsce przebiegła tak, jak powinna się toczyć, nie ma epidemii, a my stajemy przed wyborem spośród tych kilku kandydatów w wyborach prezydenckich. Jak wy – 19-latkowie – reagujecie na kartę wyborczą z tymi nazwiskami, które na niej mamy. Jak widzicie ludzi, którzy kandydują? Czy jesteście w stanie jednoznacznie powiedzieć: „To jest mój kandydat”?

MP: Ja sobie na początku trochę zaprzeczę, bo mówiłam, że prezydent nie powinien mieć wyraźnych poglądów i powinien być zdolny do konsensusu. Natomiast jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć, że postawiłabym krzyżyk przy Robercie Biedroniu, gdyż to kandydat, który wnosi do dyskursu publicznego sprawy, które są dla mnie ważne, takie jak mieszkania socjalne, jak prawa człowieka, również prawa osób LGBT, a także prawa pracownicze. Jestem młodym człowiekiem i chciałabym mieć pewność, że nikt nie będzie mnie chciał zatrudnić na „śmieciówce”, że będę miała godną emeryturę. Chcę żyć ze świadomością, że państwo może być przyjazne dla człowieka, dla pracownika, a nie tylko dla dużego przedsiębiorcy i nie tylko dla ludzi bogatych. 

KS: Ja chyba też mam już swojego kandydata, choć ostatecznej decyzji jeszcze nie podjąłem. Patrzę na kartę wyborczą z perspektywy dwóch czynników, które wcześniej wymieniłem: przez pryzmat wspólnoty, jej odbudowy, zbudowania czy też zdefiniowania na nowo oraz z punktu widzenia celów i planów długofalowych, które będą dotyczyć późniejszego etapu mojego dorosłego życia. Najbliżej mi teraz do dwóch kandydatów: są to Władysław Kosiniak-Kamysz i Szymon Hołownia. Obaj mają pewne zalety i wady. Za kandydatem PSL przemawia doświadczenie polityczne, partyjne, rządowe, administracyjne, które w byciu prezydentem w naszym ustroju jest bardzo ważne. Natomiast za Szymonem Hołownią przemawia z kolei właśnie bezpartyjność i pewne innowacyjne spojrzenie na prezydenturę, spojrzenie, które tak naprawdę dobrze wpisuje się w konstytucyjną rolę prezydenta jako arbitra, który kierował będzie się głosem większości, jako arbitra czuwającego nad procesem konsultacji, a także nad przebiegiem procedowania ustaw. Myślę, że do tego jest mi dziś najbliżej. 

JL: Ja tymczasem z olbrzymią energią wykreśliłbym niektórych kandydatów. Jak patrzę na niektórych, to widzę ewidentnie toczoną przez nich wojnę, która jest dla mnie czymś strasznym. To wojna totalna. Andrzej Duda ucieka przed debatami, w których poruszane są kluczowe dla nas kwestie i wykorzystuje fakt, że jako jedyny może prowadzić kampanię wyborczą, jeżdżąc po Polsce nie jako kandydat, ale jako aktualny prezydent. Małgorzata Kidawa-Błońska z kolei trzyma się, podobnie jak jej ugrupowanie, hasła „antyPiS-u” i do tego wszystko sprowadza. Chce walczyć z ogniem przy pomocy ognia. To prowadzi do destabilizacji, patrząc dalekosiężnie. Skutkiem takiej polityki jest utrata zaufania do instytucji publicznych, takich jak np. Trybunał Konstytucyjny, mający fundamentalne znaczenie w kontekście naszego ustroju. 

Po wykreśleniu tych nazwisk zwróciłbym uwagę na potrzebę zmian w systemie politycznym. Ja zdecydowanie nie jestem fanem konstytucji z 1997 roku. Jestem zwolennikiem zmian, a konkretnie mocnego i silnego prezydenta. Uważam, że właśnie w wyborach prezydenckich Polacy głosują z pełną świadomością wyboru. Wiedzą, że wygra po prostu ten, który będzie miał najwięcej głosów. W wyborach parlamentarnych ludzie często nie wiedzą, jak działa cały system. Wszyscy dziwili się, czemu PiS ma 40% głosów, ale ponad 50% posłów w sejmie. Nikt nie wiedział dlaczego, a przecież to wynika z ordynacji wyborczej i odpowiedniej metody przeliczania głosów na mandaty. Kandydat, który przedstawił jako pierwszy te obywatelskie postulaty zmiany systemowej, ma mój głos! To są właśnie postulaty Pawła Kukiza, które niesie aktualnie Kosiniak-Kamysz. Kolejną ważną przy tym wyborze sprawą jest dla mnie zdolność koalicyjna. Prezydent, który nie będzie w stanie zawrzeć koalicji i pójść na kompromis z każdą stroną politycznej sceny, nie jest – według mnie – prezydentem wszystkich Polaków. Właśnie dlatego Kosiniak-Kamysz wydaje się najrozsądniejszym wyborem. Jest wytrawnym graczem politycznym i już nie raz udowadniał, że jest w stanie z wieloma komitetami się dogadać. Odnośnie przełożenia aktualnych wyborów prezydenckich, jako pierwszy wystąpił właśnie Władysław Kosiniak-Kamysz wraz z Jarosławem Gowinem. Ponieważ pojawił się na konferencji prasowej w towarzystwie Pawła Kukiza, co mnie utwierdziło w mojej opinii. Innym kandydatem, wpisującym się w moje oczekiwania co do odpowiedniego kandydata na ten urząd, jest Szymon Hołownia, dla którego suwerenem jest faktycznie naród. 

Michalina, patrzę na ciebie i mam wrażenie, że chcesz chłopakom jakoś odpowiedzieć i skomentować ich polityczne wybory…

MP: Ja generalnie jestem osobą o poglądach lewicowych i ci panowie, których wymieniają koledzy, nie będą na pewno moimi kandydatami. Wydaje mi się, że prezentowana przez nich wizja prezydentury dopuszcza co prawda współpracę z różnymi opcjami politycznymi, ale  nie jestem fanką rozwiązań programowych, które oni prezentują, zwłaszcza Kosiniak-Kamysz. Jest on człowiekiem o poglądach, jeśli chodzi o gospodarkę, wolnorynkowych, a mi poglądy socjaldemokratyczne są bliższe. Szymon Hołownia w Latarniku Wyborczym opowiedział się za wyższymi podatkami dla najbogatszych, natomiast nie podoba mi się jego podejście do sprawy aborcji czy praw osób LGBT. Uważam, że osoba, która w 2013 roku mówi coś innego w wywiadzie, a w 2020 roku coś innego deklaruje na swoich konferencjach, nie jest zbyt wiarygodna. 

Natomiast odniosę się jeszcze do wypowiedzi Kuby, który zaczął od pokazania, kogo by na tej karcie wyborczej wykreślił. Otóż oglądałam wczoraj konwencję prezydenta i byłam bardzo zdziwiona, jak można tak manipulować! W momencie, kiedy rządząca partie nie chce słyszeć o podnoszeniu zasiłku dla bezrobotnych czy o wprowadzeniu świadczenia kryzysowego, prezydent na swojej konwencji dokładnie takie rozwiązania proponuje. To dla mnie strasznie cyniczne i, nie ukrywam, bardzo podłe wobec osób, które właśnie tracą pracę. Ci ludzie już teraz muszą starać się o zasiłki dla bezrobotnych, które są skandalicznie niskie, a stają się więźniami gry politycznej. 

KS: Ja myślę, że w tych wyborach mamy do czynienia z czymś zupełnie nowym. Tą nowością jest Szymon Hołownia, porównywany do Pawła Kukiza, czasami również do Ryszarda Petru, choć wtedy oczywiście nieco bardziej złośliwie. Zarówno Kukiz, jak i Petru przyszli do polityki z postulatami, z nowymi pomysłami, być może nawet z jakąś nową jakością polityczną. Jednak w przypadku Hołowni do czynienia mamy z zupełnie nowym spojrzeniem na prezydenturę. To jest ważne, gdyż trochę mieliśmy problem z prezydentem w ostatnich latach. Posiada on bowiem bardzo silny mandat, wybory prezydenckie zawsze cieszą się wysoką frekwencją, a sam w systemie politycznym pełni rolę raczej poboczną. Niby zawsze z tą sprzecznością mieliśmy problem. Tymczasem to, co proponuje Hołownia, czyli ten – jak on to nazywa – „bezpiecznik”, jest spojrzeniem zupełnie nowym, które – mam wrażenie – wpisuje się w postanowienia naszej konstytucji. Siła jego mandatu w porównaniu z takimi arbitrażowymi kompetencjami bardzo dobrze współgra, jeśli patrzy się na osobę, jaką jest Szymon Hołownia, szczególnie w odniesieniu do atmosfery intensywnego sporu politycznego, który teraz mamy. Myślę, że taki bezpartyjny obywatelski kandydat dobrze by nam zrobił. Nieuwikłany w partyjne gry, w partyjny interes, nieuwikłany w historię polityczną sięgającą głębokich lat 90. Myślę, że to jest pewne remedium. Dodaję do tego spojrzenie na ekologię i sprawy klimatu i myślę, że to rozwiązanie na nasze trudne czasy, gdzie ten spór przeradza się już w otwartą wojnę. Myślę, że to dobry wybór na ten moment. 

JL: Jeżeli chodzi o sprawy światopoglądowe, to doceniam u Kosiniaka-Kamysza i Hołowni, że oni w tych sprawach jasno deklarują, że będą się kierować wolą społeczeństwa. Przykładem jest propozycja dnia referendalnego u Kosiniaka-Kamysza, która powstała dzięki Pawłowi Kukizowi. Tak powinny być rozwiązywane właśnie sprawy światopoglądowe – powinna decydować większość Polaków. W sejmie takie rzeczy przegłosowywane mogą być kruchą większością jednego, dwóch głosów i istnieje obawa, że to się nie spotka z akceptacją społeczną. Społeczeństwo jest najważniejsze i mamy rządy narodu jako suwerena, dlatego to naród powinien mieć głos. Kosiniak przez dzień referendalny i rozstrzyganie w nim o sprawach światopoglądowych przede wszystkim odciąża sejm z ciężkiej dyskusji. Nie ukrywajmy, te wszystkie argumenty, które słyszymy w sejmie na temat aborcji czy osób LGBT…, ta debata jest w sejmie toczona zbyt ostro, zbyt agresywnie. Bardzo ciężko naprawdę wśród tych wypowiedzi znaleźć jakiś kompromis, więcej znajdziemy tam jadu i agresji.  Szymon Hołownia ma zamiar odsyłać ustawy w tych kontrowersyjnych sprawach do sejmu do ponownego rozpatrzenia. To skłoniłoby polityków do szukania kompromisu, a nie do realizowania swojej woli przy pomocy kruchej większości. 

Czy to nie brzmi zachęcająco?

MP: Przepraszam bardzo, ale kiedy w jednym zdaniu obok praw osób LGBT czy prawa do aborcji słyszę słowo „referendum”, to naprawdę czuję się źle. Prawa osób LGBT to prawa człowieka i nie można o nich decydować w referendum. Prawa żadnej grupy społecznej nie powinny być przedmiotem dyskusji – jeśli ktoś chce być szczęśliwy i zalegalizować swój związek, to nie powinien bać się o to, czy w referendum zostanie osiągnięty jakiś procentowy próg poparcia. A jeśli chodzi o aborcję, to jest to bardzo trudny, złożony temat. Jest wiele argumentów za liberalizacją, przeciw liberalizacji, a wszystko zależy od tego, jak postrzegamy życie, prawo i wolność. Ale też nie wydaje mi się, żeby to był odpowiedni temat do poddawania go pod referendum. Patrząc na „sukces” głosowania w referendum 2015 roku, trzeba bardzo poważnie nad każdym kolejnym się zastanowić. 

JL: Nie mam zamiaru i nigdy w życiu nie poddałbym praw człowieka pod głosowanie w referendum. Moim zdaniem jednak te dzisiejsze kłótnie odnośnie do praw osób LGBT kompletnie nie dotyczą odbierania im prawa do miłości. Zwróćmy uwagę, że każdy – nawet ten najbardziej prawicowy kandydat – jasno mówi, że wszyscy ludzie mają prawo do miłości i mogą pielęgnować swoje bliskie relacje. Krzysztof Bosak – to prawda – zachęca do nieeksponowania swojej orientacji seksualnej, choć rzeczywiście nikt nie zabrania kochać komuś drugiej osoby. Sprawa, którą powinno się w drodze referendum ustalić, to raczej kwestia regulacji prawnych. Nie chodzi tylko o dziedziczenie, ale także o bezpieczeństwo prawne i socjalne, o uzyskiwanie informacji o stanie zdrowia czy zawieranie przez pary homoseksualne związków partnerskich. W referendum powinno się uzyskać odpowiedź na trzy pytania: „Czy jesteś za związkami partnerskimi”, „Czy jesteś za małżeństwem osób homoseksualnych” i „Czy jesteś za adopcją przez pary homoseksualne dzieci”. Podkreślam, jeśli wprowadzimy adopcję dzieci przez pary homoseksualne i to nie zostanie wcześniej społecznie zaakceptowane, to wybuchnie nam potężna wojna światopoglądowa i może być jeszcze ostrzejsza niż to, co mamy teraz. Trzeba w drodze rozmowy z narodem ustalić zakres ochrony prawnej takich relacji. 

MP: Kompletnie się z Tobą nie zgadzam. W latach 90. społeczeństwo naszych dziadków miało terapię szokową spowodowaną przez Leszka Balcerowicza. Teraz przyszedł czas na terapię szokową dla Polaków związaną z prawami osób LGBT. Mamy już status osoby bliskiej, wprowadzony przez konserwatywny rząd, to dlaczego nie posunąć się dalej i nie pozwolić komuś na legalizację jego związku? Wydaje mi się, że nikomu nie będzie to przeszkadzać, a poddawanie tego pod referendum jest dla mnie barbarzyństwem, po prostu. 

KS: To, o czym się sprzeczacie, pokazuje nam dobitnie, jak bardzo potrzebny jest nam prezydent niekoniecznie bez poglądów, ale jednak obiektywny i wyważony. Prezydent stawiający na konsultacje i wnikliwe badania skutków poszczególnych zmian legislacyjnych. Wisiała nad nami w ostatnim czasie groźba tego, że bezwzględna większość mająca swojego prezydenta zaostrzy prawo aborcyjne. Wywołało to ogromny sprzeciw i bunt w społeczeństwie. W wypadku prezydenta, który ma jasne i wyraziste poglądy, ale jednocześnie poparcie dużej partii, można było zlekceważyć tak duży ruch, który się stworzył w Internecie. Jednak w sytuacji prezydenta poddającego pod ponowną rozwagę sejmowi taką decyzję, gdzie musiałaby ona uzyskać większość 3/5, byłoby to pewne remedium na ostre spory światopoglądowe. Dlatego jest nam potrzebny taki prezydent, który nie jest poddany ideologii i przynależności partyjnej, studzi pewne nastroje i oddaje tego typu rozwiązania prawne pod rozwagę sejmowi jeszcze raz. 

Właśnie zdałem sobie sprawę, że w naszej niezwykle ciekawej rozmowie prawie nie pojawiło się nazwisko kandydatki na prezydenta największej partii opozycyjnej w Polsce. Czy wśród trojga młodych ludzi o różnorodnych poglądach kandydatka ta nie znalazła posłuchu czy po prostu jest to efekt ogłoszonego przez nią bojkotu? 

JL: Pani Kidawa-Błońska jest kandydatką dużej partii politycznej, która jest wspierana przez pewne gazety i pewne telewizje, ewidentnie zwasalizowane przez Koalicję Obywatelską, a jednak pomimo tego chyba nikt z nas nie jest co do tej kandydatki przekonany. Wręcz jesteśmy pewni, że za tą kandydatką nie stoi nic więcej niż jedno hasło: „Anty-PiS”. Jak ta pani wygra wybory, to zajmie się przede wszystkim zwalczaniem pozostałości po poprzednim prezydencie i walką z rządem. Wierzycie, że zajęłaby się sprawami najbardziej palącymi dla Polaków? Powtórzę to, co mówiłem wcześniej: ognia nie można zwalczać ogniem. Nie chcę prezydenta, który będzie dążył do destabilizacji, który powie, że nie uznaje Trybunału Konstytucyjnego itp. Jeśli będziemy szli tą drogą i każdy będzie sobie dowolnie deklarował, że nie uznaje wyroku tego czy tamtego sądu, to zrobimy kolejny krok ku destabilizacji. Ta partia – wespół z partią rządzącą – cały czas obniża zaufanie do instytucji państwa, tak łatwo tego zaufania nie odzyskamy. Dlatego nikt z nas, jestem pewien, za tą kandydatką by nie zagłosował. 

MP: Po pierwsze uważam, że kandydatka, która tak bardzo obnosi się pochodzeniem szlacheckim, kiedy chyba 98% społeczeństwa pochodzi od chłopów folwarcznych, jest groteskowa. Oglądając jej spot z upchniętymi w kadrze zdjęciami przodków, starymi książkami, mam wrażenie, że przenoszę się do dworku szlacheckiego z XIX wieku. Tak samo odpycha mnie to, co działo się w Polsce w latach 2007-2015, zresztą od 2015 zmierza to w jeszcze gorszym kierunku. Nie chcę jednak się do tego cofać. Nie podoba mi się to, w jaki sposób ta pani eksponuje poglądy. Mam wrażenie, że zmienia je co chwilę. Każdego dnia mam wrażenie, że zacznie od tego, że PiS jest zły, a później zmieni zdanie trzy razy w ciągu godziny. Całe to groteskowe zamieszanie z kandydowaniem w wyborach: najpierw rezygnuje z prowadzenia kampanii, a potem przez całe święta widzę jej spot wyborczy w telewizji czy Internecie. Ostatnio widziałam na Twitterze krótki filmik o zabójczych kopertach – tak nie powinno to wyglądać. 

KS: Ja wróciłbym do tego, co mówiłem w mojej pierwszej wypowiedzi, gdzie definiowałem dobrego przywódcę i wymieniłem dwie cechy: wizję i trafne definiowanie rzeczywistości. Niestety ta kandydatka nie spełnia tych warunków. A ponadto Kidawa-Błońska wpisuje się cały czas w tę szkodliwą wojnę i szkodliwy konflikt, o którym mówiłem wcześniej. Mam wrażenie, że ona chciałaby się cofnąć o 5 lat, a nie patrzeć 5 lat w przód! Myślę, że nie definiuje naszej rzeczywistości poprawnie, bo uważa, że powrót do tego, co było „przed”, byłby dobry i spodobałby się Polakom. Ale przecież oni wyrazili swój jasny sprzeciw. Tymczasem my dziś chcielibyśmy nowego spojrzenia, nowych pomysłów, a nie tkwić w tej wojnie, która już się Polakom znudziła. 

MP: Również nie rozumiem, jak można ufać kandydatce partii, która w 2015 roku mówiła, że „500+” nie da się wprowadzić, a gdy zostało to wprowadzone mówiła, że programem tym objęto zbyt małą grupę dzieci. A w innej sytuacji, podczas spotkania z wyborcami, mówiła, że „500+” rozleniwia i powoduje, że ludzie nie chcą pracować, a to – jak mi się wydaje – jest sprzeczne z danymi, którymi dysponujemy. To oświadczenie jest dowodem, że ta kobieta i ta partia nie mają poglądów, że chcą się wyłącznie dopasować do badań i sondaży.

Czy rzeczywiście Kidawa-Błońska zasłużyła na aż tak krytyczną ocenę?

JL: Chciałbym powiedzieć przede wszystkim, że ja wyróżniam dwa wymiary poglądów politycznych: wymiar pragmatyczny i spojrzenie ideowe. To zupełnie jak w sprawie aborcji: możemy twierdzić, że aborcja jest zabójstwem, ale pragmatycznie spoglądamy, że w krajach, w których jest zakaz aborcji jest najbardziej restrykcyjny, problemem staje się podziemie aborcyjne albo turystyka aborcyjna. Można więc przy zachowaniu ideologicznego sprzeciwu wobec aborcji zgadzać się, że zaciskanie pasa antyaborcyjnego jest tak naprawdę odcinaniem sobie samemu dostępu do tlenu. Jeśli chodzi o Kidawę-Błońską, to dostrzegam w niej jedynie to pragmatyczne spojrzenie na politykę. Koalicja Obywatelska kojarzy mi się tylko z walką za wszelką cenę o władzę, z eliminowaniem konkurencji. To koalicja typu catch-all zrzeszająca praktycznie wszystkich, a jej esencją jest kandydatka na prezydenta. 


  Michalina Pawłowska – absolwentka I Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu; aktywistka zaangażowana w walkę o prawa kobiet i osób wykluczonych; miłośniczka dobrej kawy bez mleka sojowego i długich rozmów z ludźmi.

 

 Jakub Luber – absolwent I Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu i Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Inowrocławiu; muzyk, aktor Inowrocławskiego Teatru Otwartego; finalista olimpiad w zakresie prawa i historii III RP; laureat II miejsca Mistrzostw Polski Debat Oksfordzkich; świadomy obywatel o liberalnych poglądach.

 Kamil Szałecki – absolwent I Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu; uczestnik turniejów debat oksfordzkich oraz laureat olimpiad w dziedzinie prawa, historii i nauk społecznych; zainteresowany otaczającym światem i zaangażowany; katoliberał.

Czy koronawirus nas wyzwoli? :)

Czas epidemii, w którym koronawirus zmusza nas do zasadniczej zmiany dotychczasowego sposobu życia, zwolnienia jego tempa i rezygnacji z ulubionych form spędzania czasu, skłania do refleksji, zastanowienia się nad hierarchią wartości i życiowymi celami. To prawdopodobnie jedyna korzyść, którą czas epidemii może po sobie pozostawić.

Warto pomyśleć między innymi o kwestii wolności człowieka, o jej znaczeniu i o tym, co mu tę wolność może odebrać. Mówiąc o wolności mam na myśli możliwość samorealizacji, czyli swobodę w wyrażaniu własnych poglądów i postępowaniu zgodnie z nimi i z własną hierarchią wartości oraz realizowaniem celów życiowych zgodnie ze swoimi zainteresowaniami i posiadanym potencjałem.

Są trzy podstawowe formy zniewolenia człowieka. Pierwsza jest skutkiem czyjejś agresji, która sprawia, że człowiek czuje się przymuszony do zachowań, których w innej sytuacji by nie podjął i które są sprzeczne z jego zwyczajami, światopoglądem i hierarchią wartości. Psychologiczną reakcją na taką sytuację jest głębokie poczucie frustracji i wewnętrzny bunt przeciwko siłom, które ją spowodowały. Oznacza to, że kiedy działanie tych sił ustanie, człowiek odzyskuje poczucie swojej indywidualnej tożsamości.

Druga forma zniewolenia ma miejsce wtedy, gdy człowiek, będąc członkiem określonej grupy społecznej, jest przedmiotem socjalizującej perswazji. W jej wyniku czuje się zmuszony zrezygnować z niektórych elementów swojej indywidualnej tożsamości, jeśli chce zachować swoje uczestnictwo w grupie. Poczucie frustracji, że nie może być w pełni sobą tłumione jest w tym wypadku najczęściej poprzez uruchomienie procesów psychologicznej racjonalizacji i sublimacji, które służą do usprawiedliwienia reakcji konformistycznych.

Wreszcie trzecią formą zniewolenia jest manipulacja, która pozornie nie zawiera żadnych elementów przymusu, ale poprzez szantaż emocjonalny i atrakcyjne obietnice zdolna jest wywoływać pozytywne, a nawet entuzjastyczne reakcje u osób manipulowanych. Skutek jest często taki sam, jak u osób uzależnionych, a mianowicie całkowita utrata poczucia tożsamości indywidualnej związana z brakiem kontroli nad własnym życiem, którą przejmuje manipulator.

Paradoksalnie, najbardziej niebezpieczna z punktu widzenia wolności osobistej człowieka nie jest sytuacja dyktatu, w której człowiek jest w pełni świadomy ograniczenia jego wolności, z czym się nie godzi, ani sytuacja społeczno-kulturowego konformizmu, która jest gwarancją harmonii społecznej, ale sytuacja manipulacji, w której człowiek nie jest świadomy swojego zniewolenia, a rezygnacja ze swojej dotychczasowej tożsamości wydaje mu się dobrym i racjonalnym wyborem. Tak właśnie dzieje się z ludźmi, których skaził bakcyl konsumpcjonizmu – nurtu kreowanego przez biznes za pomocą reklamy i środków masowego przekazu, który w pożądaniu i posiadaniu dóbr materialnych upatruje model udanego życia. Ulegając presji działań marketingowych, wielu ludzi nie tylko popada w zakupoholizm, kupując w nadmiarze produkty, bez których mogliby się obejść, ale zaczyna ulegać iluzji zasadniczej zmiany swojego życia, jeśli zaczną starać się być tacy, jak bohaterowie reklam czy celebryci lansujący nowe mody i style w kolorowych magazynach. Przestać być sobą i naśladować tych, których się podziwia – taki jest cel i nierzadko rezultat marketingowej manipulacji.

Siła konsumpcjonizmu polega na tym, że pomaga przeistoczyć świat fikcji w pozorną rzeczywistość. Marketing kreuje fałszywe pragnienia, a producenci i sprzedawcy zaczynają być postrzegani, jako przewodnicy po lepszym świecie. Dzięki odpowiednim produktom i usługom można zacząć udawać kogoś innego niż się jest i próbować zamienić swoje zwykłe, bezbarwne życie w kolorową przygodę. Zwykle to się nie udaje, ale brak oczekiwanej satysfakcji tym bardziej skłania do dalszych poszukiwań możliwości uatrakcyjnienia swojego życia, do czego reklama i błyskotliwość rynku ustawicznie zachęcają. W ten sposób człowiek staje się niewolnikiem swoich fałszywych potrzeb, których próby zaspokojenia skazują go na bezmyślne naśladowanie innych i nie pozwalają na wykorzystanie i rozwijanie własnego potencjału.

Rozwój postaw konsumpcjonistycznych jest skutkiem narastającej konkurencji na rynkach światowych. Aby pozyskać klientów, trzeba stosować coraz bardziej wyrafinowane formy reklamy transformacyjnej, której celem jest kreowanie nowych potrzeb. Fatalnym skutkiem obłędnego wyścigu producentów, wprowadzających nowe produkty i ich odmiany pod hasłem postępu i rozwoju, jest nie tylko upowszechnianie postaw konsumpcjonistycznych w społeczeństwie, ale również olbrzymie marnotrawstwo zasobów. Masowe wycofywanie z użytkowania produktów niedawno wytworzonych i zastępowanie ich nowymi, co prawda nakręca koniunkturę, ale jednocześnie niepomiernie zwiększa zapotrzebowanie na energię, surowce i wszelkie inne materiały. Pogoń za zyskiem kreuje potrzeby, które stale wymagają zaspokojenia, co inspiruje przedsiębiorców do nowych inicjatyw. Błędne koło chciwości i potrzeb kręci się coraz szybciej, co sprawia, że morza i oceany coraz szczelniej pokrywają się plastikiem, smog coraz dotkliwiej dusi mieszkańców miast, a symptomy katastrofy klimatycznej są coraz lepiej widoczne.

Chęć przekształcenia się w kogoś innego, niż się jest, stała się obsesją wielu ludzi w naszych czasach, zarówno pod wpływem reklamy, jak i pseudonaukowego poradnictwa. Rozwój coachingu osobistego poskutkował imperatywem samodoskonalenia. Namnożyło się w Polsce trenerów osobistych, którzy obiecują swoim klientom, że ci mogą zrealizować najśmielsze marzenia. To samodoskonalenie nie dotyczy bynajmniej poszerzenia własnej wiedzy czy umiejętności zawodowych. Do tego trenerów osobistych nikt nie potrzebuje; wystarczy wytrwale nad sobą popracować. Samodoskonalenie polega w tym wypadku raczej na „rzeźbieniu ciała”, stylu ubierania się, przełamywania własnej nieśmiałości i nabywania pewności siebie, „obudzenia w sobie dziecka” itp. Trener osobisty potrzebny jest po to, by wprowadził klienta do „lepszego świata”, w którym ów klient – osoba dotychczas nieznana i niedoceniania – spotka się z uznaniem społecznym. Celem jest tu wrażenie, jakie dana osoba  ma wywierać na innych ludziach. Na portalach społecznościowych, takich jak Facebook, trwa nieustanne targowisko próżności, Internauci chwalą się czym popadnie: fotką z zagranicznej wycieczki, udziałem w mniej lub bardziej ważnej konferencji, pobytem w modnej restauracji itp. Chęć „zaistnienia” staje się coraz powszechniejsza i wypiera potrzeby bardziej wyrafinowane, związane a rozwojem własnej osobowości. Łatwo wówczas zamienić środki na cele i przywiązywać szczególne znaczenie do detali i spraw marginalnych zamiast zasadniczych.

Skutkiem tego jest szerzenie się postaw infantylnych, czego przejawem jest ucieczka od spraw trudnych i poważnych, związanych z rozmaitymi zagrożeniami we współczesnym świecie. Zamiast tego poszukuje się okazji do zabawy i łatwej rozrywki. W ślad za tym pojawiła się prostota w tłumaczeniu rzeczywistości, przyczyn jej stanów, zjawisk i procesów, które w niej zachodzą. W miejsce krytycznego myślenia i wsłuchiwania się w opinie profesjonalnych autorytetów, świadomością społeczną zaczęły rządzić wyniki sondaży, rankingi, rozmaite gwiazdki i lajki. Żywioł przeciętności i oportunizmu nie znosi tych, którzy kwestionują publiczne komunały. Upadek czytelnictwa w Polsce jest tego najlepszym dowodem.

Ten infantylizm wykorzystywany jest w marketingu politycznym. Kampanie wyborcze to ciąg festynów, na których ludzie się bawią i skandują hasła, a nie wysłuchują nudnych programów. Konwencje partyjne oceniane są według intensywności fajerwerków i medialnej atrakcyjności wystąpień kandydatów i oficjeli. Dobrze dobrany krawat i sympatyczny wygląd są ważniejsze od treści wypowiedzi. Starania spin-doktorów, słusznie, niestety, zakładających, że powierzchowność wrażeń jest ważniejsza od celów i treści programowych kandydatów, jest jednak niczym innym, jak ośmieszeniem i kompromitacją demokracji.

Infantylizm, będący pokłosiem konsumpcjonizmu, znajduje wyraz w roszczeniowości i ucieczce od odpowiedzialności. Jest to skutek wpajanej ludziom wiary w opiekuńczość producentów i sprzedawców zapowiadających, że klient jest dla nich królem. Można to zauważyć w domaganiu się od państwa lub dostawców rozmaitych usług gwarancji bezpieczeństwa w sprawach, w których nikt nie może go zapewnić. Wielu ludzi chciałoby się czuć jak dzieci otoczone szczelnym kokonem zewnętrznej opieki, w którym własna rozwaga i przezorność do niczego nie jest potrzebna i nie psuje radosnej zabawy. Dobrym przykładem może być sytuacja powodzi w 1997 roku, kiedy ówczesny premier Włodzimierz Cimoszewicz zwrócił uwagę powodzianom, że powinni byli się ubezpieczyć przed skutkami powodzi. Potraktowano to wówczas jako wyraz arogancji i nieczułości na ludzkie nieszczęście. Całkowicie niesłusznie, bo utwierdziło to wielu ludzi w infantylnym przekonaniu, że słuszne jest bierne oczekiwanie opieki, a nie własna aktywność i zapobiegliwość. Oczywiście, można uznać za naturalne, że w trudnych chwilach ktoś inny, a zwłaszcza państwo, powinien nam przyjść z pomocą. Jednak moralna powinność spieszenia z pomocą komuś, kto jej potrzebuje, wcale nie oznacza, że równie moralne jest oczekiwanie tej pomocy z góry.

Czas epidemii, w którym cichnie zgiełk reklam, promocji i pomysłowości speców od public relations, powinien być wykorzystany do zastanowienia się nad własnym życiem, do refleksji nad tym, jak bardzo daliśmy się podporządkować tym, którzy na naszych kompleksach i marzeniach chcą po prostu zrobić dobry interes. Frustracja z powodu ograniczenia naszej wolności względami sanitarnymi, powinna być powodem do zastanowienia się, dlaczego tak łatwo i niepostrzeżenie przyzwyczailiśmy się do rezygnacji z własnej wolności w relacjach rynkowych. Ta refleksja powinna pomóc w dostrzeżeniu rzeczywistych problemów współczesnego świata, tak starannie kamuflowanych przez kreatorów mód i tendencji sprzyjających bieżącym interesom biznesu. Może dzięki temu wzrośnie zainteresowanie tym, o czym mówią i przestrzegają ekolodzy, klimatolodzy, lekarze, socjolodzy, psycholodzy i ekonomiści w swoich wystąpieniach, które dotychczas wydawały się nudne i mało zabawne, aby poświęcać im uwagę. Może wreszcie wzrośnie szacunek do „jajogłowych”.

Rozprzestrzenianie się zjadliwego wirusa uświadamia również, że nasze bezpieczeństwo zależy od naszej własnej przezorności, troski o innych i społecznej solidarności, a nie od wiary w chełpliwe deklaracje politycznych manipulatorów. Zasadniczym pytaniem jednak pozostanie to, czy lęk przed skutkami epidemii pozwoli większości Polaków docenić znaczenie osobistej roli w zwalczaniu zagrożenia, czy wręcz przeciwnie – skłoni do biernego zdania się na łaskę instytucji państwowych. W zależności od tego, jaką decyzję podejmiemy, koronawirus okaże się zabójczy albo dla populizmu, albo dla społeczeństwa obywatelskiego.


Photo by Ben White on Unsplash

Superwtorek: polityczny comeback Bidena :)

Głosowanie w 14 stanach Superwtorku za nami, a prawybory Partii Demokratycznej przybrały całkowicie nowy obrót. Dotychczasowy wieczny przegrany Joe Biden powstał z popiołów w jednym z największych politycznych comebacków od dekad. Teraz to Bernie Sanders tkwi w defensywie, a czas i arytmetyka wyborcza działają na jego niekorzyść. Sandersowi sceptycy piszą o skończonym wyścigu, ale nawet ci bardziej przychylni podkreślają, że bez radykalnej zmiany strategii wynik może być już przesądzony. To początek końca, czy zaledwie koniec początku?

Tym razem wydarzenia potoczyły się szybko. Jeszcze w sobotni wieczór Bernie Sanders, uskrzydlony zwycięstwami w trzech pierwszych wyścigach w Iowa, New Hampshire i Nevadzie, był zdecydowanym faworytem walki o nominację prezydencką. Potem przyszło głosowanie w Karolinie Południowej i okazało się, że wszystkie historie o ścianie ognia Joe Bidena wśród wyborców starszych, bardziej konserwatywnych i – co kluczowe – wśród czarnej społeczności, okazały się prawdą. Biden zdeklasował Sandersa stosunkiem 2 do 1. Był to sygnał, na który czekał partyjny establishment i powiązane media: najpierw przyszła rezygnacja Pete’a Buttigiege’a, następnie swoje poparcie zadeklarowała Amy Klobuchar (podbijając głosy w rodzimej Minnesocie). Jednocześnie pojawiła się lawina endorsments od znanych Demokratów: kongresmenów, senatorów, polityków stanowych i miejskich. Establishment Partii Demokratycznej podjął decyzję o postawieniu wszystkiego na znanego i lubianego (choć niepozbawionego problemów – o czym za chwilę) Bidena. Medialne momentum plus zwyczajna wyborcza arytmetyka zrobiły swoje, co ciekawe – bez większego wkładu ze strony samego kandydata, którego sztab nie posiadał machiny organizacyjnej w stanach Superwtorku, ani tym bardziej zasobnego portfela na kampanię reklamową. Podobno ta błyskawiczna konsolidacja centrystów (mówi się o zakulisowej dyplomacji samego Baracka Obamy), zaskoczyła sztab dotychczasowego front runnera Sandersa. Jego dotychczasowe zwycięstwa miały bezpośredni związek z walką w podzielonym polu. Sztab Sandersa ewidentnie liczył na utrzymanie tego podziału co najmniej do Superwtorku, co pozwoliłoby zdobyć solidną nadwyżkę delegatów, bez przekraczania szklanego sufitu poparcia, oscylującego w granicach 30 procent (choć w większości przypadków jednak bliżej 25). Gdyby kandydatowi lewego skrzydła udało się uciec z przewagą nawet kilkuset delegatów, jego ofensywa byłaby nie do zatrzymania i nawet pomimo groźby negocjowanej konwencji, moralna większość byłaby po jego stronie.  

Stało się inaczej i Sanders zwyciężył tylko w 4 stanach (Vermont, Colorado, Utah i prestiżowa Kalifornia), a Joe Biden aż w 10 pozostałych (w tym, niespodziewanie, w Teksasie). Biden jest na prowadzeniu również w liczbie delegatów, choć akurat to może ulec zmianie wraz ze spływaniem rezultatów z ogromnej Kalifornii. Bardzo możliwe, że ostatecznie obaj kandydaci zrównają się pod względem uzysku, niemniej jednak teraz to Sanders jest słabszym zawodnikiem. Co więcej, okazuje się, że swojski i niepozorny Joe, wygrywa wyścigi z nader solidnymi nadwyżkami (Alabama: 63.2% do 16.6%; Karolina Północna 43% do 24.1% czy potencjalne swing-state Virginia 53.2% do 23%). Wygrywa przede wszystkim w stanach głębokiego południa, ale nie tylko. Za sprawą podziału w obozie progresywnym dokonał przełomu również w Maine i Massachusetts. Za te ostatnie straty Sanders może podziękować swojej niedawnej sojuszniczce senator Elizabeth Warren, której kampania już od jakiegoś czasu sunęła naprzód mimo braku realnej trakcji (Massachusetts to jej rodzimy stan – uzyskała tam trzecie miejsce). Gdyby progresywiści połączyli swe siły na wzór centrystów, wyniki Superwtorku wyglądałyby całkiem inaczej, na co wskazywał następnego dnia, w rzadkim przypływie rzetelnej analizy, prezydent Donald Trump: Gdyby Warren wycofała się z wyścigu, sytuacja byłaby całkiem inna. Jeden prosty ruch, gdyby wyszła z wyścigu, wziąłby (Sanders) Massachusetts, Minnesotę i prawdopodobnie Teksas. Inne pewnie również. Elizabeth Warren to najważniejszy czynnik wczorajszego głosowania. Na ten moment Joe Biden posiada 664 delegatów, Bernie Sanders 573. Wciąż trwa liczenie głosów w Kalifornii, ale rezultat raczej nie wpłynie na sytuację. Elizabeth Warren już zrezygnowała z dalszej walki, choć zapewne o kilka dni za późno. 

A zatem wtorkowe starcie pozostawia na placu boju już tylko dwójkę pretendentów: lewicowego populistę Sandersa i mainstream’owego centrystę Bidena. Z jednej strony – swojski Biden, symbol umiarkowanego skrzydła Partii Demokratycznej, mocny w sferze polityki opartej na pozytywnych emocjach, w warstwie programowej mocno elastyczny. Jego karta przetargowa to przywrócenie „normalności” i powrót do spokojnej ery Baracka Obamy. Badania elektoratu pokazują, że duża część wyborców oczekuje właśnie takiego kierunku. Jak do tej pory trudno o głębszą definicję misji Bidena, mają z tym problem nawet sami jego zwolennicy. W drugim narożniku Bernie Sanders, ze swoją demokratyczną rewolucją na rzecz zwiększenia wydatków socjalnych, redefinicji roli Stanów Zjednoczonych w świecie i przede wszystkim – Medicare for All. Udało się zbudować imponującą koalicję ludzi młodych, Latynosów, białych pracowników i liberals, ale poziom mobilizacji okazał się zbyt mały, aby przezwyciężyć dominujących moderates. I to mimo pierwszych przebłysków po zwycięstwie w Nevadzie (wygrał tam u włos również w elektoracie umiarkowanym). Częściowo z winy samego Sandersa, który po swoich pierwszych sukcesach wykazał się dość ograniczoną elastycznością w kreowaniu nieco szerszego przekazu wykraczającego poza walkę z establishmentem, miliarderami i wielkimi korporacjami. Z tej dwójki to właśnie Sanders budzi większe nadzieje, ale również mniej sympatii i więcej obaw elektoratu, w szczególności wśród trzech grup: wyborców starszych, społeczności Afroamerykańskiej i klasy średniej z wielkomiejskich przedmieść. Nie da się przejąć Partii Demokratycznej, bez poparcia tych kluczowych wyborców.

Jedno jest pewne – wybory Demokratów biją kolejne rekordy kampanii politycznych. W kontekście Bidena, niektórzy komentatorzy przywołują nawet historyczny comeback prezydenta Harrego Trumana z 1948, kiedy wbrew sondażom i niechęci większości mediów, udało mu się pokonać swojego republikańskiego konkurenta. Powrót Joe Bidena do świata żywych to jedno z większych kampanijnych zaskoczeń od dekad, ale akurat w tym przypadku media działały na korzyść powracającego. Kilkudniowy spin stacji CNN, MSNBC i innych, stworzył narrację o momentum Bidena. Głównie za sprawą nieproporcjonalnego dowartościowania rezultatów w Karolinie Południowej, ale też dzięki przypominaniu lewicowej biografii Sandersa i nieustannym bombardowaniu tezami o jego niewybieralności. Ostatnie dni pokazują, że mylą się ci, którzy zbyt szybko złożyli do grobu tradycyjne media, zastępując je sferą Internetu.

Po drugie, zwyciężyła słynna maszyna partyjna Demokratów: błyskawiczna konsolidacja konkurencji stworzyła arytmetyczną większość po stronie centrystów. Dużą i stałą większość. Można oczekiwać, że wraz z ustaleniem jednego kandydata, pojawią się pieniądze, doradcy, wolontariusze i jeszcze większa medialna uwaga.

Historycznym przegranym okazał się za to miliarder Michael Bloomberg, a nawet szerzej – idea wielkich pieniędzy w polityce. Czasem nawet 500 mln dolarów (a to tylko liczba oficjalna!) nie pomoże, gdy sam kandydat niesie za sobą bagaż błędów z przeszłości i nie potrafi wzbudzić zainteresowania. Bloomberg utopił pieniądze we wszystkich stanach, bez większych rezultatów: zwyciężył  tylko w terytorium Samoa, na ten moment znajduje się pod progiem w najważniejszej Kalifornii. Niedoszły konkurent Trump’a, wycofał już z wyścigu, wskazując na Bidena.

10 marca prawyborczy wyścig odbędzie się w zróżnicowanych stanach na wschodzie, zachodzie i południu kraju, m.in. w prestiżowym, industrialnym Michigan (110 delegatów), gdzie w 2016 Bernie Sanders wygrał o włos z Hillary Clinton, wbrew sondażom i politycznym specom. Obecnie sytuacja wygląda gorzej i zyskujący wśród białej klasy pracującej, Joe prowadzi z 21-procentową przewagą. Paliwa do ognia Bidena dodają również czarni wyborcy, Demokraci z przedmieść i kobiety. O ile nie dojdzie do gwałtownej mobilizacji młodych wyborców (optymalnie dla Sandersa – w zestawieniu z demobilizacją całej reszty), sprawa będzie przesądzona. Trudno jednak wyobrazić sobie rozstrzygnięcie wyścigu przed kluczową debatą 15 marca – Bernie Sanders z całą pewnością musi liczyć na radykalny przełom w starciu na żywo. Tymczasem, już dwa dni później odbędzie się strategiczne głosowanie na Florydzie, który to stan figuruje jako wyborcze swing-state (219 delegatów). Sytuacja niedawnego frontrunnera prezentuje się tu absolutnie tragicznie. W jednym z ostatnich sondaży Biden miażdży konkurenta 61 do 12. Taki wynik oznaczałby zgarnięcie wszystkich delegatów przez zwycięzcę i prawybory zasadniczo byłyby skończone. Demografia kolejnych stanów również nie sprzyja demokratycznemu socjaliście.

O ile jednak czas i matematyka działają na niekorzyść Sandersa, największym, wyzwaniem dla Joe Bidena jest… sam Joe Biden.

Na kilka dni przed Superwtorkiem mówił tak: Amerykanie nie szukają rewolucji, chcą wyników! Ten rodzaj przekazu dobrze charakteryzuje 77-letniego Bidena, który słynie ze skłonności do kompromisów, również z Republikanami. W 1972 roku w wieku 29 lat został senatorem z Delaware i pełnił tę funkcję przez następnych 36 lat. Biden posiada politycznie cenną cechę inteligencji emocjonalnej, potrafi łączyć swoje doświadczenia z doświadczeniami innymi. Przez kilkadziesiąt lat kariery udało mu się stworzyć gęstą sieć sojuszy i przyjaźni. Dokładnie w tym samym czasie, gdy zostawał senatorem jego żona i córka zginęły w wypadku samochodowym. W 2015 syn Beau zmarł na raka mózgu. Nie boi się mówić publicznie o tych i innych przeżyciach, czym zaskarbia sobie sympatię Amerykanów. Słynie z licznych gaf i powiedzonek, które jednak są mu regularnie wybaczane, być może z uwagi na utożsamianie się ludzi  z Bidenem jako człowiekiem, nie senatorem czy wysokim urzędnikiem. To dość ryzykowne, bo Biden posiada również wiele cech typowego, złego polityka stawiającego na formę, rzadziej na treść. Podczas swojej pierwszej próby w prawyborach prezydenckich w 1987 roku, zaliczył tragiczną gafę kopiując przemówienie Neila Kinnock’a, ówczesnego lidera brytyjskiej Partii Pracy. Chwilę później wyszło na jaw, że to nie pierwszy przypadek, gdy w sposób świadomy przywłaszczał sobie czyjeś słowa (podkradał również od Roberta Kennedy’ego). Biden kłamał jeszcze wielokrotnie, między innymi w sprawie swojego wykształcania czy uczestnictwa w ruchu obrony praw obywatelskich. Nawet w ostatnich tygodniach obecnej kampanii, tworzył historie mające się nijak do jego prawdziwej biografii (m.in. o aresztowaniu w trakcie wizyty u Nelsona Mandeli). W latach 80 został oskarżony o brak kręgosłupa i uznano go za skończonego. Jak widać, historia potoczyła się inaczej.

Oddzielnym problemem Bidena, na który zwraca uwagę kampania Sandersa, jest jego niezbyt progresywny dorobek legislacyjny. Wiceprezydent u Obamy głosował za cięciami w opiece społecznej i za obniżkami podatków dla milionerów, był zagorzałym zwolennikiem wojny w Iraku,  na początku kariery sprzeciwiał się desegregacji rasowej w publicznych autobusach, natomiast w latach 90 poparł NAFTA, porozumienie o wolnym handlu, na którym stracili amerykańscy pracownicy. Regularnie przyjmuje darowizny od miliarderów, czym wpisuje się w system polityczny określany mianem skorumpowanego (trzeba jednak przyznać, że w trakcie swoich kadencji w Senacie, był jednym z biedniejszych parlamentarzystów). Być może jednak większym problemem w cyklu wyborczym, w którym demokratyczni wyborcy skupiać się będą na pokonaniu Donalda Trump’a, będzie sama kondycja jego potencjalnego konkurenta. Osoby śledzące karierę Bidena od lat, nie mogą nie zauważyć jego pogarszającego się stanu zdrowia i regularnych spadków energetycznych. Niegdyś tryskający urokiem i siłą witalną, w ostatnim czasie wydaje się zmęczony, myli osoby, gubi myśli i słowa. Publicyści z lewa i prawa zaczynają zadawać pytania o zdolność Bidena do wytrzymania trudów kampanii i ewentualnej prezydentury. Internet jest pełen filmików obrazujących „słabsze” momenty Bidena i nie ulega wątpliwości, że sytuacja ta stanowić będzie jedną z głównych linii ataków urzędującego prezydenta. Jeżeli do Bidena przyklei się łatka kandydata tracącego rozum, jego szanse na zwycięstwo w głównym wyścigu będą bliskie zeru. Establishment Demokratów już rozważył tę kwestię i podjął decyzję, teraz elektorat partii podejmie swoją. 

W najbliższych tygodniach będziemy świadkami zaostrzenia rywalizacji Biden-Sanders. W ostatnich dniach obóz Sandersa przestawił wajchę w stronę kwestionowania dorobku i charakteru Bidena. Pomimo poniesienia znacznych strat kampania spod hasła Us. Not Me posiada ludzi i środki do przeprowadzenia takiego ataku. W świetle narastającego momentum obozu New Democrats (koalicja środka od Clintona do Obamy) Bernie Sanders musi odzyskać zrozumienie centrum Partii Demokratycznej. O ile jednak szybkie odwrócenie trendu na poziomie idei i programów może być już poza jego zasięgiem, rozbicie narracji o niepodważalnej wybieralności Bidena to realny scenariusz. Przede wszystkim jednak wtedy, jeśli pomoże w tym sam Joe Biden. Zasadnicze pytanie brzmi, czy w najbliższych tygodniach będziemy obserwowali starego, dobrego Wujka Joe, uzbrojonego w znany i lubiany repertuar uśmiechów, anegdot, bon motów i  ciepłych ludzkich odruchów czy jednak coraz bardziej realną wersję satyryczną z popularnego programu Saturday Night Live. W fikcyjnej wersji Woody’ego Harrelsona, prezentuje wielki, sztuczny uśmiech  i wita widzów szarmanckim: Ameryko, nie musisz się martwić – Tata wrócił! Ale chwilę później dodaje: A teraz pytam jak za każdym razem, gdy wchodzę do pokoju – gdzie ja jestem i co tu się do diabła wyrabia?

Czy tak umierają demokracje i jak ich bronić? :)

W wydanej przez Fundację Liberté! książce Tak umierają demokracje Steven Levitsky i Daniel Ziblatt, dwaj naukowcy związani z Harvard University, analizują przebieg i metody rozmontowywania ustrojów demokratycznych. Swoje wnioski wykorzystują następnie do oceny zagrożeń, jakie dla amerykańskiej demokracji stanowi Donald Trump, a ocenę tę poprzedzają analizą przyczyn wygranej Trumpa w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych.

Choć książka wydaje się przede wszystkim ostrzeżeniem przed Donaldem Trumpem, to oczywiście lektura jej polskiego wydania zmusza czytelnika do zastanowienia się nad tym, jak wnioski autorów wiążą się z rządami PiS-u w Polsce. Levitsky i Ziblatt kilkukrotnie zresztą dla zilustrowania swoich tez przywołują w publikacji zmiany ustrojowe zapoczątkowane przez PiS w roku 2015.

 

Złe transformacje i erozje demokracji

To nie jest książka poświęcona umieraniu demokracji w wyniku zbrojnych zamachów stanu, choć i takie przykłady się w niej pojawiają. Przede wszystkim jest to jednak analiza zjawiska złych transformacji w systemach demokratycznych, gdzie zwycięzcy wyborów rozmontowują system, który pozwolił im na dojście do władzy. „Demokratycznie wybrani przywódcy obalili instytucje demokratyczne w Gruzji, na Węgrzech, w Nikaragui, w Peru, na Filipinach, w Polsce, w Rosji, na Sri Lance, w Turcji i na Ukrainie” – zauważają Levitsky i Ziblatt.

Systemy demokratyczne różnią się od siebie, a jakość demokratycznych instytucji jest przez różne osoby i podmioty mierzona i porównywana. Trudniej doprowadzić do „umierania demokracji” w USA czy Wielkiej Brytanii niż w Wenezueli.

Organizacja wyborów odbywa się czasami w realiach bardzo słabych instytucji demokratycznych i ma wtedy z demokracją opartą na zasadach (możemy nazywać ją konstytucyjną) niewiele wspólnego. Wybory mogą mieć charakter czysto fasadowy przy pozorach demokracji. Ponadto słabe instytucje demokratyczne ułatwiają erozję demokracji.

W tym miejscu trzeba wspomnieć, że niestety nie wszystkie przykłady z książki są przekonujące. Błędna jest np. narracja, którą próbują budować autorzy, opisując sytuację w Chile za czasów Salvadora Allende. Z opisu Levitsky’ego i Ziblatta można wywnioskować, że zamach stanu przeprowadzony przez Augusta Pinocheta odebrał władzę zwyczajnemu socjaldemokracie, który chciał zbudować w Chile socjalny raj. To, co chciał zbudować Allende, nie było jednak demokracją z bardziej rozbudowanym państwem socjalnym, ale odtworzeniem w tym kraju modelu kubańskiego, gdzie nie ma ani mechanizmów rynkowych, ani demokracji. Nie oznacza to oczywiście, że należy Pinocheta rozgrzeszać. W czasach dyktatury doszło do wielu okropnych zdarzeń naruszających fundamentalne prawa człowieka, które należy potępić. Doszło też do ważnych reform gospodarczych, które przyczyniły się do tego, że dziś demokratyczne Chile to najzamożniejszy kraj Ameryki Południowej pod względem PKB na mieszkańca. Czy zrobienie z Chile drugiej Kuby, szczególnie widząc, na jakiej pozycji, jeśli chodzi o gospodarkę i instytucje demokratyczne, znajduje się Kuba w porównaniu z Chile, byłoby lepsze niż rządy Pinocheta? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam Czytelnikom. Takich rozważań w książce nie znajdziemy, gdyż rządy Allende są w niej niestety przedstawione w mocno wyidealizowany sposób.

 

Sprzyjanie obalaniu demokracji

W pierwszym rozdziale książki Levitsky i Ziblatt zwracają uwagę na zgubne sojusze i historyczne porażki strategii utrzymywania autorytarnych polityków w ryzach. Przypominają też o sprzyjających dojściu do władzy demagogów o autorytarnych skłonnościach warunkach, takich jak kryzysy gospodarcze, niezadowolenie społeczne czy spadek poparcia dla kluczowych, pełniących funkcję strażniczą (gatekeepers) partii politycznych. W rozdziale pojawia się wiele ciekawych przykładów historycznych krajów, takich jak Belgia, Finlandia, Wenezuela, Peru czy Argentyna.

Obalaniu demokracji – także na przykładzie wielu interesujących przykładów – poświęcony jest też czwarty rozdział książki, w którym z perspektywy Polski najważniejszy wydaje się fragment poświęcony roli praworządności. Levitsky i Ziblatt pokazują, czym grozi przechwytywanie niezależnych arbitrów przez mającą autorytarne skłonności władzę polityczną. „Gdy sądy są obsadzone własnymi ludźmi, a organy ścigania – podporządkowane, rządy pozostają bezkarne” – podkreślają autorzy. Następnie, co obserwujemy przecież również w Polsce, słusznie zauważają, że „przechwycenie niezależnych arbitrów [instytucji odgrywających rolę arbitrów] […] jest także potężną bronią, która pozwala rządowi na wybiórcze egzekwowanie prawa – karanie przeciwników przy jednoczesnym objęciu sojuszników parasolem ochronnym”.

Autorzy wyróżniają cztery przydatne „behawioralne znaki ostrzegawcze” obecne wśród przeciwników konstytucyjnej demokracji, do których należą: po pierwsze, odrzucanie demokratycznych reguł słowem lub czynem, po drugie, odmawianie uznania oponentów za pełnoprawnych przeciwników politycznych, po trzecie, tolerancja lub wsparcie przemocy, po czwarte, przejawianie skłonności do ograniczenia swobód obywatelskich przeciwników politycznych. Każdy z tych znaków został przez autorów powiązany z serią pytań i dodatkowych kryteriów. Niepokojące jest to, że część tych kryteriów, choć oczywiście nie wszystkie, pasuje do działań PiS-u w Polsce.

 

Droga Trumpa do prezydentury

Kolejne rozdziały książki to analiza systemu politycznego i instytucji demokratycznych w USA, które stanowią podstawę do wyjaśnienia, jakie – zdaniem autorów – były przyczyny dojścia Trumpa do władzy. Autorzy przypominają o partyjnych mechanizmach selekcji w USA wymuszających, przynajmniej w przeszłości, określone kompromisy. Zwracają uwagę na różnice w partyjnych systemach nominacji prezydenckich, w których republikanie „zdecydowali się, niestety, zachować bardziej demokratyczny system nominacji”. Podczas gdy w Polsce dyskutujemy o partiach wodzowskich i zbyt słabej partyjnej demokracji, to paradoksalnie „bardziej demokratyczny system nominacji” mógł ułatwić wygraną kandydata, którego autorzy łączą z groźbą uśmiercenia demokracji. Myślę, że nie chodzi tu jednak o mniejszą czy większą demokratyczność procesu nominacyjnego, ale o siłę określonych, w tym wewnątrzpartyjnych, zasad, które pełnią funkcję zabezpieczeń podobnych do funkcji, które w demokracji krajowej sprawują zasady konstytucyjne.

Oprócz tego autorzy bliżej przyglądają się samej Partii Republikańskiej i zwracają uwagę na nowe otoczenie, w tym świat nowych mediów. Nie ulega wątpliwości, że Trump doskonale wykorzystał rzeczywistość medialną i poprzez wzbudzanie kontrowersji stał się niekwestionowaną gwiazdą mediów. Co można uznać za zaskakujące, w ramach omawiania otoczenia zewnętrznego praktycznie nie przewija się głośny w mediach wątek potencjalnych wpływów Putinowskiej Rosji na wygraną Trumpa. W tej samej części książki Levitsky i Ziblatt łączą działania i wypowiedzi Trumpa z okresu kampanii wyborczej ze wspomnianymi znakami ostrzegawczymi wskazującymi na jego wypowiedzi i zachowania o charakterze autorytarnym.

Ważne zabezpieczenia demokracji to, zdaniem autorów, m.in. normy konstytucyjne. Historia, jak przypominają, pokazała, że sama konstytucja to za mało. Kopiowanie amerykańskiej konstytucji w niektórych krajach Ameryki Łacińskiej nie sprawiło, że kraje te automatycznie stały się tak samo zaawanasowane w zakresie rozwoju demokratycznych instytucji jak USA. Z naszego podwórka pamiętamy, jak niewielkie znaczenie miały niektóre hasła zapisane w konstytucji obowiązującej w czasach PRL-u. Levitsky i Ziblatt wymieniają dwie ważne normy konstytucyjne. Pierwsza to wzajemna tolerancja, czyli „zbiorowa gotowość polityków do tego, by respektować swoje poglądy”. Druga to powściągliwość instytucjonalna tzn. „zaniechanie działań, które choć są zgodne z literą prawa, jawnie pogwałcają jego istotę”. Obie normy można nazwać zasadami politycznego fair play.

 

Dobrzy demokraci, źli republikanie?

Zdaniem autorów to m.in. osłabianie tych norm w USA doprowadziło do wyborczego zwycięstwa Trumpa. Ta część książki jest ciekawa ze względu na liczne przykłady zaczerpnięte wprost z amerykańskiej polityki, ale też bardzo jednostronna, ponieważ praktycznie całą winą za osłabianie norm konstytucyjnych obarczani są w mało przekonujący sposób republikanie i związane z nimi środowiska. Z rozważań Levitsky’ego i Ziblatta wynika, że Donald Trump nie mógłby zaistnieć politycznie, gdyby nie Tea Party, wsparcie dobrze dofinansowanych organizacji takich jak Freedom Works, Americans for Tax Reform czy Americans for Prosperity (co z dobrze dofinansowanymi i zorganizowanymi organizacjami związkowymi sympatyzującymi z demokratami?), propagowana przez środowiska republikańskie polityka tożsamościowa (co z nachalną polityką tzw. politycznej poprawności czy działaniami na rzecz uprzywilejowania określonych mniejszości w imię równości propagowanej przez środowiska demokratyczne?) czy potężne „prawicowe media” (choć jednocześnie sam Trump wielokrotnie atakował różne media, oskarżając je o zmasowaną, wrogą jemu propagandę, a sami autorzy przytaczają badania mediów, w których 80 proc. informacji na temat Trumpa miało charakter negatywny).

Levitsky i Ziblatt zarzucają Partii Republikańskiej przesuwanie się bardziej w prawo niż partii demokratycznej w lewo. To tak, jakby nie słuchali konkurenta Hillary Clinton – Berniego Sandersa i jego sympatyków głoszących hasła m.in. o „demokratycznym socjalizmie” (łączonym zresztą bezrozumnie z modelem duńskim czy szwedzkim, które z „demokratycznym socjalizmem” mają niewiele wspólnego). Współcześni republikanie są w książce przedstawiani jako homogeniczna partia zdominowana przez białych protestantów, co też wydaje się nadmiernym uproszczeniem. Na marginesie dyskusji o religijności wyborców warto zauważyć, że przeprowadzone jakiś czas temu badania pokazały, że bardziej religijni zwolennicy Trumpa mają dużo mniej „trumpowskie” poglądy na migrację, tolerancję i różnorodność społeczeństwa niż zwolennicy Trumpa, którzy nie uczęszczają do Kościoła.

Autorzy, jak się wydaje, nie zauważają także, jak złym kandydatem na prezydenta była Hillary Clinton. W 2016 roku Mateusz Morawiecki, oceniając dwoje kandydatów w wyborach prezydenckich w USA, mówił o wyborze między dżumą a cholerą, choć jako minister rządu, który powinien myśleć o rządowej dyplomacji, takich prawd głosić nie powinien. Levitsky i Ziblatt łączą najwidoczniej obie choroby z Donaldem Trumpem, a w drugiej stronie widzą jedynie okaz politycznego zdrowia. W mojej ocenie nie dostrzegają tego, jak działania Partii Demokratycznej i powiązanych z nią wpływowych środowisk, a także sama kandydatura Clinton pomogły wywołać reakcję pod nazwą „Donald Trump”.

Amerykański system broni się przed Trumpem

Przedostatni rozdział książki to ocena początków prezydentury Trumpa. Prawdą jest, że był to okres silnego ataku na instytucje istotne z perspektywy funkcjonowania demokracji konstytucyjnej, zdaniem autorów książki ataku bezprecedensowego w historii Stanów Zjednoczonych. Te ataki oraz ocena zapowiedzi i zachowań Donalda Trumpa prowadzi autorów do wniosku, że stanowią one poważne ryzyko dla funkcjonowania systemu demokratycznego w USA.

Jednocześnie autorzy zwracają uwagę, że umieranie demokracji może być procesem długotrwałym. Zabezpieczenia zamontowane w systemie amerykańskim, choć zdaniem autorów osłabione w ostatnich dekadach, wydają się wciąż silne, szczególnie w porównaniu z innymi krajami. Sądzę, że szkody ustrojowe, które wyrządził w Polsce PiS, są dziś dużo większe niż szkody, które w USA wyrządził Donald Trump. Moim zdaniem odbudowa i wzmacnianie zabezpieczeń przeciwko autorytarnym zapędom będzie też w Polsce trudniejsze.

 

Jak ratować demokrację?

Ostatni rozdział książki to rekomendacje, które dotyczą USA, ale ze względu na wcześniejsze analizy innych „umierających demokracji”, mogą być zestawione z obecną sytuacją w Polsce.

Levitsky i Ziblatt zwracają uwagę, że demokraci nie powinni stosować wszystkich metod republikanów, szczególnie tych wspierających Trumpa. Przenosząc to na nasz grunt, należy się zgodzić, że proeuropejska i prodemokratyczna opozycja w Polsce nie powinna przejmować metod działania PiS-u czy próbować przelicytowywać PiS-u na programowy populizm (np. w zakresie propozycji gospodarczych). Skrajni demagodzy zawsze zaoferują więcej.

Autorzy książki postulują też szeroki sojusz prodemokratyczny, do którego poza politykami powinni się włączyć np. liderzy biznesu i przywódcy religijni. Tego typu działania, szeroki sojusz przeciwko ustrojowej demolce urządzanej przez polityków „dobrej zmiany”, byłby też zjawiskiem pożądanym w Polsce, szczególnie w sytuacji, kiedy rozdrobnienie wyborcze może w ramach obowiązującej w Polsce ordynacji wyborczej ułatwiać PiS-owi odniesienie sukcesu, nawet pomimo nieuzyskania poparcia większości wyborców. Levitsky i Ziblatt słusznie zauważają, że koalicje złożone z różnorodnych środowisk muszą wymagać kompromisowego podejścia. „Jeśli progresywiści uczynią ze stosunku względem takich kwestii jak prawo do aborcji czy model jednego płatnika w systemie opieki zdrowotnej test na przynależność do koalicji, wówczas szanse na zbudowanie szerokiego ruchu, w którego skład wchodzą ewangelicy i republikańscy przedstawiciele świata biznesu, są zerowe”. W Polsce zakres ustrojowych zniszczeń dokonanych przez PiS jest większy niż w USA, więc tym bardziej zasadne wydaje się odłożenie na bok niektórych sporów w celu przywrócenia i wzmocnienia w kraju zasad praworządności.

Niektóre rekomendacje Levitsky’ego i Ziblatta są niestety odbiciem ich diagnozy, w której dominują źli republikanie i dobrzy demokraci. Autorzy apelują do republikanów o „wyrwanie się ze szponów zewnętrznych donatorów i prawicowych mediów”. Brzmi to tak, jakby demokraci nie mieli zewnętrznych darczyńców czy różnych grup interesu, które by lobbowały u nich o realizację swoich partykularnych interesów i jakby nie istniały w USA media lewicowe, sympatyzujące z demokratami. Czy demokraci też mieliby wyrwać się z ich szponów? Tego typu postulaty wydają się przede wszystkim bardzo nierealistyczne. Nie zgadzam się z autorami, że potrzebna jest reforma wyłącznie wewnątrz Partii Republikańskiej. Obie wiodące amerykańskie partie polityczne wymagają zmian.

Nie kupuję także oferty programowej, do której przyjęcia zachęcają autorzy. Myślę, że nie jest ona zachęcająca dla wielu środowisk krytycznych zarówno względem Donalda Trumpa, jak i demokratów. Autorzy uważają, że Stany Zjednoczone potrzebują kompleksowego ubezpieczenia zdrowotnego, choć wcześniej stwierdzają, że w ramach obrony ustroju warto zamrozić spór o „model jednego płatnika w systemie ochrony zdrowotnej”. Postulują zmniejszenie eskalacji, a wiemy, jak silnym źródłem eskalacji konfliktu w USA było tzw. Obamacare. Levitsky i Ziblatt chcą podnosić płacę minimalną w USA, ignorując badania dotyczące negatywnych skutków oddziaływania płacy minimalnej np. na najsłabsze, najgorzej wykształcone i najmniej doświadczone grupy na rynku pracy. Wielu wyborców Trumpa należy właśnie do tych grup. Autorzy chcą też rozszerzać amerykańskie państwo socjalne w kierunku „uniwersalistycznym”. Samo tzw. państwo socjalne już teraz w USA istnieje i wymaga reform, a nie rozszerzania, ponieważ generuje wiele patologii, np. na skutek zniechęcana do pracy czy zachęcania do samotnego wychowywania dzieci.

 

Lektura dla obrońców demokracji i praworządności

Pomimo wspomnianych słabszych stron książki Tak umierają demokracje warto po nią sięgnąć. Ułatwia ona uporządkowanie wiedzy na temat mechanizmów, które stosują podejmujące się demontażu konstytucyjnej demokracji jednostki czy partie polityczne. Wiele podanych w książce przykładów można odnieść do Polski oraz odnaleźć przydatne podobieństwa. W końcu „demokracja bez porządnych zabezpieczeń” jest zagrożeniem jak najbardziej realnym.

„Konstytucji należy bronić – muszą jej bronić nie tylko partie polityczne i zorganizowani obywatele, lecz także normy demokratyczne” – napisali Levitsky i Ziblatt, a w podsumowaniu stwierdzili, że „koniec końców demokracja w USA zależy od nas – obywateli Stanów Zjednoczonych”. W Polsce też konstytucyjna demokracja, oparta na zasadach praworządności, sama się nie obroni i jej stan zależy od nas – obywateli Polski.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję