Na rauszu w Moka Efti :)

Dla prawicy, konserwatystów, klerykałów, autentycznych lub funkcjonujących na zasadzie dulszczyzny moralistów i bogobojnych świętoszków sprawa we wszystkich miejscach i czasach była prosta. Dla nich libertynizm i liberalizm to zwykle było to samo.

Kim jest libertyn, a czym jest libertynizm? Według encyklopedii PWN „libertynizmem” nazywamy „francuski laicki ruch umysłowy w XVII w., promieniujący na całą Europę, skierowany przeciw autorytaryzmowi religijnemu, ideałom ascetycznym i tradycyjnej obyczajowości”, zaś hołdujący mu „libertyni” to zwolennicy „skrajnie hedonistycznego epikureizmu oraz (…) renesansowego ideału używania życia”, kładący nacisk na „swobodę myśli i jej niezależność od autorytetów religijnych”, zaś w warstwie zewnętrznej nade wszystko żyjący według zasad nie tylko „oświeceniowego racjonalizmu i humanizmu”, ale wręcz „immoralizmu” poprzez „praktykowanie i głoszenie niemoralności i bezbożności”.

Pomiędzy Johnem Locke’iem a markizem de Sade

W tych strzępach definicji łatwo wskażemy na kilka elementów nader dobrze nam znanych także z refleksji nad liberalizmem. To na pewno „swoboda myśli i niezależność od autorytetów” oraz „zasady oświeceniowego racjonalizmu i humanizmu”. Im bardziej jednak oddalimy się od konstrukcji pnia teoretycznego, a zbliżymy do tzw. konkretów (czyli, w uproszczeniu, do tego, co to oznacza dla życia w praktyce), to zauważymy, że libertyn będzie tym człowiekiem, który z możliwości tworzonych przez idee liberalnej wolności indywidualnej korzysta w sposób najbardziej totalny, bez oglądania się wstecz i z odrzuceniem wszelkich innych refleksji poza maksymalizację utylitarystycznej przyjemności z życia. To następuje w tym momencie, gdy sprzeciw przeciwko „autorytaryzmowi religijnemu, ideałom ascetycznym i tradycyjnej obyczajowości” pomija fazę intelektualnych i potencjalnych dywagacji nad moralną kondycją człowieka wolnego, aby przejść natychmiast do „skrajnego hedonizmu”, „używania życia” i oczywiście ocierającego się o nihilizm „immoralizmu”. W tych okolicach niejeden liberał, skonfrontowany z postawą libertyna, poczyna jednak mamrotać niemrawo dezaprobatę.

Skoro libertyński styl życia jest czymś, przy czym blednie nawet „sex, drugs & rock n’ roll”, to jak nakreślić niełatwą relację pomiędzy liberalną wizją – jednak przecież – „ładu społecznego”, a libertyńskim „wolno wszystko”? Pomiędzy wolnością projektowaną a przeżywaną, choć może trafniej byłoby nawet rzec „eksploatowaną”? Pomiędzy wieloaspektowością a parciem w stronę jednego bodźca? Pomiędzy dbałością o trwałość kruchych fundamentów a pomijaniem faktu istnienia jutra? Pomiędzy ostrożnością z uwagi na tych o słabszej konstrukcji a ich przeżuwaniem i wypluwaniem do woli? Pomiędzy zarabianiem i inwestowaniem pieniądza a marnotrawczym szastaniem nim?

Dla prawicy, konserwatystów, klerykałów, autentycznych lub funkcjonujących na zasadzie dulszczyzny moralistów i bogobojnych świętoszków sprawa we wszystkich miejscach i czasach była prosta. Dla nich libertynizm i liberalizm to zwykle było to samo. Wielu z nich zresztą liberalizmu nienawidziło bardziej niż libertynizmu, bo ten ostatni radośnie praktykowało, gdy nikt nie patrzył. Ich argument na rzecz zrównywania liberalizmu z libertynizmem był prosty: liberalne prawa i obyczaje dopuszczają libertyńskie zachowania; osłabianie tradycji, krytyka odwiecznych autorytetów ojcowsko-państwowych, odzieranie Kościołów z ich polityczno-społecznych wpływów, wszelkie „wyzwalanie” ludzi z tzw. nizin społecznych, ale i kobiet, z wyznaczonego dla nich przez dawne pokolenia miejsca w hierarchii społecznej, wszelkie inne rodzaje emancypacji, przekonanie iż jako człowiek posiada się jakieś prawa, roszczenia do udziału w procesach politycznych i władzo-twórczych, w końcu po prostu sama idea wolności jednostki ograniczonej wyłącznie wolnościami innych jednostek, a więc nie prawem stanowionym przez elity, przykazaniami bożymi, nakazami biskupimi i „odwieczną tradycją” z jej normami zachowań – wszystkie te „grzechy” liberalizmu otwierają drogę „moralnemu zepsuciu”, którego najdrastyczniejszą formą jest figura libertyna.

Z drugiej strony konserwatywny i tradycyjny ład (przymykając naturalnie oko na libertyńskie zachowania przedstawicieli jego elity) w to „zepsucie” uderza z całą swoją potęgą i surowością, prawnie zakazując, moralnie napiętnowując, finalnie zamykając w więzieniu, a może nawet i torturując oraz „czyszcząc” zdrową tkankę społeczną z zepsutych „elementów”.

Tyle konserwatywne bajki i moralność Kalego. Prawda o relacji liberalizmu i libertynizmu jest jednak inna i opiera się na dwóch podstawowych przesłankach. Po pierwsze, niezależnie od swoich filozoficznych podwalin, libertynizm jest w ostatecznym rozrachunku stylem życia. Jednym z setek zróżnicowanych stylów życia, które liberalny ład społeczny dopuszcza. W liberalizmie można wybierać pomiędzy życiem libertyna i życiem dewoty, podczas gdy w rzeczywistości prawicowego ładu z tych dwóch możliwości na stole zostaje tylko opcja dewoty. Pozytywna recepcja libertynizmu (dokładnie tak samo jak dewocji) w liberalizmie zasadza się tylko i wyłącznie na tym, że nie zostaje on – jako opcjonalny styl życia – zakazany. Nie jest jednak w żaden sposób preferowany, promowany czy ułatwiany. Liberalne społeczeństwo jest nade wszystko społeczeństwem pluralistycznym, złożonym z niezwykle różnych ludzi, którzy wyznają różne wartości (lub nie wyznają żadnych), mają różne plany, marzenia i ambicje (lub ich nie mają) i przyjmują różne postawy, samodzielnie kierując swoimi losami. W istocie więc liberalizm umożliwia libertynom istnienie według własnych koncepcji, czego zabrania im ubrany w prawicowe hasła autorytaryzm. Ale przecież umożliwia on istnienie według własnych koncepcji również dewotom, czego zabraniał im przykładowo totalitarny komunizm. Jest tutaj pełna symetria.

Po drugie, żądanie przez libertynizm „nieograniczonych” możliwości przeżywania przyjemności i sugerowanie, iż „wszystko” wolno, natychmiast wskazuje na przestrzenie kolizyjne pomiędzy nim a liberalizmem. Otóż są granice i nie wszystko wolno. Tak jak fanatykom religijnym w liberalnym kraju nie wolno drugiego człowieka przymuszać do wiary i praktyk religijnych, albo stosować wobec niego ograniczeń praw w oparciu o przykazania lub tzw. prawdy wiary, tak samo (znów jest tutaj pełna symetria) libertynom nie wolno do żadnych (w tym zwłaszcza ryzykownych) praktyk przymuszać żadnych innych ludzi. W znanym zdaniu „Chcącemu nie dzieje się krzywda” libertyn podkreśla cztery ostatnie słowa. A liberał zdecydowanie to pierwsze. Gdy więc jakikolwiek człowiek przymusi inną osobę do czegokolwiek, to obojętnie czy jest libertynem, dewotą, czy sprzedawcą „magicznych garnków”, spotka się z surową karą na podstawie przepisów liberalnego właśnie prawa.

Jednak od strony czysto filozoficznej jest w liberalizmie zakotwiczony jeszcze jeden czynnik, który skłania nas do sceptycyzmu wobec libertyńskiego stylu życia, a niekiedy nawet do niechęci wobec niego. Co prawda tzw. przestępstwa bez ofiar, czyli szkodzenie samemu sobie poprzez podejmowanie szeroko pojętych ryzykownych zachowań, są w ujęciu liberalnym tolerowane. Ale jednak liberalizm stale zespala ideę wolności jednostki i korzystania z idących za nią możliwości życiowych z ideą odpowiedzialności (wyłącznie) osobistej za skutki podejmowanych wyborów i realizowanych zachowań. Wraz z nagromadzaniem się zachowań ryzykownych zdolność każdej, nawet najsilniejszej jednostki do pełnego utrzymania zdolności do realizacji odpowiedzialności za skutki swoich działań zostaje wystawiona na próbę stresową. Libertyński styl życia generuje więc ryzyko „uwspólnotowienia” skutków zachowań nieodpowiedzialnych, na co liberalizm patrzy skrajnie niechętnie. Niszowość życia libertyńskiego ułatwia podtrzymanie liberalnej tolerancji dla odbywających się tam interakcji. W przypadku jednak rozlania się takiego stylu życia na szerokie połacie społeczeństwa fundamenty decydujące o przetrwaniu liberalnych zasad społecznych znalazłyby się w sytuacji zagrożenia. Upowszechnienie braku odpowiedzialności to potencjalny moment rozejścia się liberalizmu i libertynizmu i ich stanięcia w pozycjach konfrontacyjnych.

Relacja liberalizmu i libertynizmu nie jest jednak jednokierunkowa. Nie tylko liberalizm ma coś do powiedzenia o libertynizmie, także libertynizm jest wskaźnikiem funkcjonowania liberalizmu. Można nawet sugerować, że jest nie tylko wskaźnikiem, ale nawet swoistym papierkiem lakmusowym.

 

Był sobie Berlin…

Wiele miejsc w wielu różnych epokach mogło niewątpliwie pretendować do miana „stolicy”, „ośrodka” lub „centrum libertynizmu”. Wyjątkowo ciekawy jest jednak przykład Berlina lat 20. XX w. Warto na to miasto sprzed stu lat spojrzeć nieco dokładniej nie tylko dlatego, że jego „Złote Lata Dwudzieste” są od pewnego czasu gorącym tematem dla współczesnej popkultury – kto jeszcze nie widział, ten czym prędzej powinien zobaczyć dostępny na HBO, wyśmienity serial „Babylon Berlin”, gdzie wartka akcja kryminalna toczy się w kompetentnie pokazanych realiach politycznych napięć z rodzącymi się ekstremizmami, wszechobecnego ubóstwa oraz oczywiście wokół klubu i nieformalnego burdelu dla prostytutek-amatorek „Moka Efti”, w którym alkohol i prochy są wszędzie, a wszystko oplata genialny jazz grany przez „Das Moka Efti Orchester” ze zjawiskową Severiją przy mikrofonie. Berlin z lat zwłaszcza 1924-29 (czyli po częściowym chociaż przezwyciężeniu powojennych kryzysów z hiperinflacją na czele i do czasu krachu światowej gospodarki, za którym przylazł Wielki Kryzys) jest ciekawy, gdyż stanowi centrum gwałtownej wręcz, ekspresowej próby zbudowania liberalnego państwa w dotąd mocno antyliberalnym kraju i z udziałem antyliberalnego w gruncie rzeczy narodu, na tej jego wielkomiejskiej stołecznej wysepce, która była relatywnie mniej uwikłana w autorytarne tradycje wielkoziemsko-pruskie. Próby wywrócenia do góry nogami odziedziczonych i ciążących ludziom w głowach hierarchii wartości i postaw z czasów stricte konserwatywnego cesarstwa, w chwili tuż po jego bolesnej kompromitacji jako forma państwa i społecznego porządku. Próby – jak wiemy – od początku skazanej na klęskę wobec tego, co z tych postwilhelmińskich sentymentów miało się zrodzić w kolejnej dekadzie, czegoś jeszcze o wiele gorszego i najbardziej antyliberalnego w nowożytnych dziejach człowieka. Gdzieś podskórnie wiedziano wtedy chyba, nawet w żyjącym nocą Berlinie, że ta fala nadchodzi i czas jest krótki. A trzeba było odreagować całą traumę wojny. I chyba z tych dwóch odczuć właśnie wyrodziła się ta nadzwyczajna wręcz zachłanność w przeżywaniu owego hedonistycznego i libertyńskiego „carpe diem”.

Stolica weimarskich Niemiec nigdy nie kładła się spać. Działało tam tysiące najróżniejszych lokali dostarczających legalnej i formalnie nielegalnej rozrywki ludziom o portfelach każdej grubości. Seks i erotyka były wszędzie, tak za drzwiami klubów, jak i na plakatach reklamowych na ulicach miasta. Kuse stroje, głębokie dekolty, nagość na okładkach czasopism w kioskach z prasą. Męska i damska. Kobiety w męskich strojach z doczepionym wąsem w krótkich, przylizanych włosach. Mężczyźni w ubraniach kobiecych, perukach, w makijażu i z pomalowanymi paznokciami. Seks tracący błyskawicznie status społecznego tabu, niezliczone wydawnictwa publikujące czy to dla czystej przyjemności czytelnika, czy to w celach edukacyjnych. Edukacja seksualna w kursie przyspieszonym, z uwzględnieniem wszelkich orientacji seksualnych, konfiguracji, liczby uczestników, ról uczestnika/widza, innych preferencji częstszych i rzadszych, w tym o wiele rzadszych. Wśród nich takich, do których nawet rewolucja obyczajowa 40 lat później niekoniecznie chciałaby się przyznawać.

Dodatkowe pomieszczenia na tyłach lub w podziemiach miało wiele różnych klubów, teatrów czy tancbud. Powszechnym zjawiskiem było korzystanie z nich przez okazjonalne prostytutki, wiodące po wschodzie słońca zupełnie zwyczajne życie (główna bohaterka „Babylon Berlin” przykładowo asystuje inspektorowi policji w śledztwie w sprawie morderstwa, co nie przeszkadza jej dorabiać w katakumbach Moka Efti, gdy ma kłopot z opłaceniem czynszu, zbiera środki na pomoc medyczną dla bliskiej osoby lub po prostu potrzebuje sponsora na upojny wieczór z muzyką i tańcem). Ale powodzeniem nieco starszych dam cieszyło się także wielu mężczyzn, zwłaszcza byłych żołnierzy (w tym oficerów) I wojny światowej, świadczących usługi w charakterze partnerów do tańca, ubranych w swoje wojskowe mundury, acz ze względów prawnych odartych z dystynkcji. Tancerki z różnych rewii i show generalnie miały status największych gwiazd w mieście. Na czele z „egzotyczną” Josephine Baker, której berlińska sława (i jej spódnicy zrobionej z pluszowych bananów) przetrwała do naszych czasów. Ale „panteon” gwiazd obejmował oczywiście także Marlenę Dietrich, Anitę Berber czy Claire Waldorf. Sławę dzięki występom jako „transwestyta” zyskał Egon Erwin Kisch.

Tego rodzaju kipiąca seksualizacja życia nie mogła nie pociągać za sobą redukowania kobiet do roli obiektów seksualnych. To dzisiaj często trafnie dostrzegany problem i ciemną stronę luzowania obyczajowego gorsetu życia, ale w ówczesnym Berlinie inny był punkt wyjścia. W efekcie cały ten libertynizm, stawiający seks i erotykę w centrum doświadczenia życia miejskiego, odbywał się w warunkach emancypacji, a nie uprzedmiotowiania kobiet. W trakcie I wojny światowej, gdy mężczyźni wyjechali na fronty, kobiety z konieczności musiały przejmować męskie (władcze, dominujące i związane z ciężką pracą) role. Niemki uzyskały prawa wyborcze, a ich żądania równouprawnionego wpływu na życie społeczne i polityczne stopniowo obrastały w solidną legitymizację. Stąd też pewność siebie kobiet także w otoczeniu nocnego życia, męskie stroje (fraki, cylindry i monokle, od których wychodzenie do klubów w takim stroju nazwano „monoklowaniem”), zabawy w dominację, które nie do końca były tylko zabawami. Choć wiele przygodnych prostytutek zarabiało tak z powodu ubóstwa, to jednak nie brakowało także i takich, które miały pełną kontrolę nad wyborem tej roli, akceptowały i odrzucały klientów, nie podlegały alfonsom i kształtowały swoją pracę całkowicie samodzielnie, jedynie odpalając procent z dochodu na wynajem prywatnego pokoju w klubie, którego „bywalczyniami” były.

W Berlinie lat 20-tych miała miejsce pierwsza emancypacja osób homoseksualnych w erze nowożytnej. Istniało kilkaset klubów dla lesbijek, gejów, osób transseksualnych i queer (tworzyły one na mapie miasta tzw. Trójkąt bermudzki); istniał nieformalny hymn LGBT w postaci bardzo popularnej piosenki „Lila Lied”, która w refrenie obwieszczała światu „Jesteśmy po prostu inni od innych”; wydawano pierwsze czasopismo dla lesbijek „Die Freundin”. Znaczną rolę w normalizacji podejścia społeczeństwa do osób LGBT odegrały prace naukowe i zlokalizowany w Tiergarten instytut słynnego seksuologa Magnusa Hirschfelda, który zdefiniował pojęcie „transwestyta” oraz badał ekshibicjonizm, środowiska nudystów i cały szereg innych aspektów ludzkiej seksualności. W Republice Weimarskiej co prawda nieustannie obowiązywał paragraf 175 kodeksu karnego, który penalizował męsko-męskie kontakty seksualne, lecz po 1920 r. w Berlinie policja w zasadzie całkowicie uczyniła z niego martwy przepis.

Podobnie było z formalną nielegalnością środków odurzających. Policja przez palce patrzyła na nielegalny handel lekami, a przede wszystkim na rozprowadzanie po klubach kolosalnej ilości kokainy – ulubionego narkotyku tej berlińskiej dekady. Nawet reklamy pudru i innych kosmetyków puszczały oko do potencjalnych klientek, niedwuznacznie namawiając do „upudrowania noska”. W wielu restauracjach narkotyki do stołu przynosili po prostu kelnerzy.

 

Tomorrow belonged to chem

Po roku 1933 wszystko to się w Berlinie szybko skończyło. Niektóre rzeczy natychmiast, inne nieco później, ale również dość szybko. To dlatego hipoteza o libertyńskim stylu życia jako papierku lakmusowym dla liberalnego charakteru istniejącego ustroju państwa wydaje się adekwatna. Dopóki bowiem wolność jest obywatelom zapewniona, część z nich oddawać się będzie takim uciechom, które może i nawet w nadmiarze oferowało życie nocne Berlina lat 20-tych. Gdy zaś w miejsce liberalizmu wchodzi taki czy inny zamordyzm, to dzieje się to, co w Berlinie lat 30-tych. Ta błahostka, ta rzecz, bez której pewnie można się obejść, czyli nieskrępowane moralizatorstwem życie nocne, ulega likwidacji często jako pierwsza. Oto więc papierek lakmusowy szerokości zakresu naszej wolności. Kilka dekad później precyzyjnie ujął to w dwóch zdaniach wydawca pornograficznego „Hustlera” Larry Flynt. Otóż powiedział, że dopóki ludzie tak zepsuci i „zboczeni” jak on mają gwarantowane prawa wolnościowe i mogą pisać, publikować czy oddawać się takim uciechom, jakich chcą, dopóty wszyscy ludzie przyzwoici tym bardziej mogą spać spokojnie, pewni swoich praw i wolności. Gdy jednak – rozwińmy jego myśl – Flyntom tego świata zaczyna się czegoś zakazywać, to jaka gwarancja, że zakazy nie obejmą zaraz innych rzeczy, nie tyle perwersyjnych, co będących nie w smak takim czy innym ludziom władzy?

Narodowym socjalistom wszystko to było nie w smak. Miejscem kobiety nie był ani klub nocny, ani nawet biuro, tylko kuchnia i dom, gdzie miała rodzić jak najwięcej aryjskich dzieci dla swojego führera. Wcale nie chodziło tutaj nawet o powrót do tradycyjnej moralności wilhelmińskiej, nie o przywrócenie roli rodziny nazistom chodziło. III Rzesza z radością wyrywała dzieci z rodzin, gdy tylko uznała, że jej instytucje skuteczniej od biologicznych matek i ojców wychowają dobrych nazistów. Tak czy inaczej, kobieta miała wrócić do swojej uprzedniej, podległej roli. Jeśli nazizm w jakikolwiek sposób był zorientowany na równość płci, to tylko w tym sensie, że ograniczał także pole swobody mężczyzn, przypisując im również z góry narzuconą rolę społeczną, czyli płodziciela Aryjczyków i żołnierza oddającego z radością życie za führera w wojnie o przestrzeń życiową. Każda forma seksu, która nie miała wpisanej w siebie roli prokreacyjnej, była oto więc zakazana. Jaki los czekał osoby homoseksualne doskonale wiemy – wiele z nich zostało wymordowanych w obozach koncentracyjnych, wcześniej doświadczając wielu upokorzeń i prześladowań. Wszystkie berlińskie kluby dla nich zostały naturalnie zamknięte natychmiast po przejęciu władzy przez NSDAP. Ten sam los spotkał instytut Hirschfelda, którego dyrektor zawczasu pozostał na francuskiej emigracji. Osoby heteroseksualne, wiodące rozwiązły tryb życia, były zaś klasyfikowane jako „aspołeczne” i także mogły trafić do obozów koncentracyjnych lub innych instytucji „wychowawczych”. Prostytucja została więc zepchnięta do głębokiego podziemia.

Naziści określili szybko także dopuszczalny ubiór dla kobiet i mężczyzn. Skończyły się monokle, peruki, za krótkie czy za długie włosy. Od 1942 r. na rozkaz Himmlera do obozów koncentracyjnych można było trafić także za elementy ubioru i sposób tańca (potem, gdy Rzesza już czytelnie przegrywała wojnę i ogłoszono w 1943 r. tzw. wojnę totalną, tańca zakazano całkowicie, aby naród mógł oddać się przeżywaniu powagi chwili). Na celowniku Hitlerjugend i innych „oddziałów kontrolujących” lokale znaleźli się oczywiście głównie ci, którzy okazywali upodobanie do muzyki anglosaskiej, w tym zwłaszcza „murzyńskiej” (jazz i swing), a więc dokładnie tej, w rytm której biło serce weimarskiego i libertyńskiego Berlina. Uznawano ich za „wrogów państwa” i aresztowano. Jeszcze we wrześniu 1933 powstała Izba Muzyków Rzeszy, a występować w lokalach całych Niemiec wolno odtąd było wyłącznie jej członkom. Aby zaś uzyskać legitymację członka Izby, należało wykazać się „odpowiedniością do wykonywania działalności muzycznej”. W ten sposób ze scen Berlina natychmiast zniknęli muzycy żydowskiego pochodzenia oraz innego niż biały koloru skóry. Nawet jeśli do 1935-36 r. czasami ignorowano przepisy o Izbie, to „niearyjscy” muzycy zaczęli masowo emigrować z Niemiec, co berlińską scenę muzyczną zmieniło drastycznie, jeszcze zanim zaczęły się ideologiczne ingerencje w repertuary (jazz został zakazany w radiu w 1935 r., a w kolejnych latach usuwano stopniowo całą nie-niemiecką muzykę z lokali; oczywiście wielka popularność pozwoliła jej przetrwać przez cały okres III Rzeszy, w drugim obiegu). W miejsce genialnych gwiazd epoki weimarskiej wchodziły – ze względu na nagły spadek liczby muzyków w Berlinie – zwyczajne, choć „aryjskie” miernoty i beztalencia. Przede wszystkim wiele klubów podupadało i musiało zamykać swoje wrota. Ten trend trwał, poza pewną poprawą sytuacji i poluzowaniem gorsetu w trakcie i przez pewien czas po igrzyskach olimpijskich 1936.

Nie tylko muzyka, ale także progresywna, awangardowa i nowoczesna sztuka, której rozkwit towarzyszył i bywał powiązany z libertyńską atmosferą weimarskich Niemiec, została zakazana, usunięta z publicznego widoku i zakwalifikowana jako „sztuka zdegenerowana”. Materiały drukowane o treści seksualnej uznano za „brud” i także ich zakazano – jeszcze zanim proces nazistowskiego zglajchszachtowania redakcji zwykłych gazet został ukończony.

 

***
Narodowy socjalizm oczywiście kompleksowo zniszczył każdy aspekt wolności człowieka. Zaczął jednak od jej „ekscesów”, od tych zjawisk z nią związanych, które miały relatywnie najmniej obrońców, bo były kontrowersyjne, oburzające, burzące spokój statecznych ludzi, niszowe i dla niektórych wstrętne. Z „rozpustą” walczyć chce wielu ludzi, którzy oczywiście nie mają żadnych innych związków ze straszliwym katalogiem ideologicznym narodowych socjalistów. Powinni oni jednak być świadomi tego, że kreując się na „obrońców” moralności, stróżów „wartości” i „rycerzy rodziny” niekoniecznie automatycznie umieszczają się po „dobrej stronie” z etycznego punktu widzenia. Z samej racji walki z libertyńskimi ekscesami nie mogą się stawiać po dobrej stronie, bo nie ma możliwości, aby stali tam również walczący z tym naziści. Problematyka moralnej oceny wyborów i zachowań ludzkich jest niesłychanie złożona, wymyka się biało-czarnym schematom.

Gdy tylko ktoś nie godzi się przystać na liberalną propozycję, aby moralne wybory zindywidualizować i pozostawić jednostkom ludzkim, a jedynym stróżem nad ich treścią uczynić obowiązek ponoszenia przez te jednostki odpowiedzialności za własne wybory, wchodzi na grząski grunt. Właśnie moralnie grząski grunt. Bo oddawanie się „perwersyjnym” żądzom nie jest ani jedynym, ani nawet najbardziej brzemiennym w skutki ogniwem tzw. niemoralności.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Liberalizm, czyli demaskowanie iluzji. Refleksje na temat książki Adama Gopnika „Manifest nosorożca. Rozprawa z liberalizmem”. :)

Amerykański pisarz i publicysta Adam Gopnik napisał książkę niezwykle ważną i potrzebną w czasach, gdy o liberalizmie wypowiada się wiele osób, które o tej ideologii mają pojęcie raczej mgliste. W swoim bardzo głębokim analitycznym studium autor wyjaśnia czym jest liberalizm, jaki jest jego wkład w ukształtowanie współczesnego zachodniego społeczeństwa i dlaczego liberalizm tak często jest przedmiotem krytyki. Szczególnie trafna jest myśl przewodnia książki, że liberalizm jest sprzeciwem wobec okrucieństwa, którego dopuszczają się ludzie niekoniecznie źli z natury, ale przeniknięci wiarą w utopie mające uszczęśliwić ludzkość. Oto kilka refleksji, które mi się nasunęły po przeczytaniu tej, znakomicie napisanej książki.

Gopnik zwraca uwagę na trzy charakterystyczne cechy różniące liberalizm od ideologii radykalnych, takich jak prawicowy autorytarny nacjonalizm czy lewicowy totalitarny fundamentalizm. Pierwszą z nich jest przekonanie o ludzkiej omylności i brak wiary w możliwość stworzenia świata idealnego. Zarówno to założenie wyjściowe, jak i główny cel liberalizmu, jakim jest obrona przyrodzonych praw człowieka jako jednostki, decydują o sceptycznym podejściu do wszelkich prób radykalnej naprawy ludzkiego świata. Ludzie są omylni, nietrwali w dążeniach i zróżnicowani w swoich oczekiwaniach. Dlatego żadna jednolita, totalna koncepcja ładu społecznego jest nie do przyjęcia. Prawa człowieka mogą być tylko chronione w warunkach społecznego pluralizmu i tolerancji.

W tych warunkach trzeba jednak ustawicznie podejmować próby godzenia rozmaitych sprzeczności. Stąd drugą charakterystyczną cechą liberalizmu jest koncyliacyjne podejście do rozmaitych sporów i konfliktów. Podejście to zakłada konieczność posługiwania się racjonalnymi argumentami i upartego dążenia do kompromisu. Mniejszym złem jest bowiem dyskomfort spowodowany niemożnością pełnego zaspokojenia swoich potrzeb, aniżeli dyskomfort powodowany całkowitym brakiem ich zaspokojenia. Ciągłe targi i negocjacje to istota liberalnego podejścia, w przeciwieństwie do jednoznaczności rozstrzygnięć dokonywanych w imię Boga, władcy lub dominującej większości. To także różnica między demokracją a autorytaryzmem.

Koncyliacyjność oznacza z kolei trzecią cechę, jaką jest stopniowość i cierpliwość w dążeniu do reform wychodzących naprzeciw liberalnym wartościom. Wszelkie radykalne zmiany o charakterze rewolucyjnym zawsze bowiem oznaczają czyjąś krzywdę, budzą nienawiść i prowadzą do okrucieństw. Jak pisze Gopnik, w liberalizmie sądzi się, że nie można udoskonalić rodzaju ludzkiego, co nie znaczy, że nie trzeba stale, krok po kroku, dążyć do upowszechniania liberalnych wartości. Liberalizm jest niczym innym, jak bezustannym programem reform nakierowanym na łagodzeni okrucieństwa dostrzeganego wokół nas. Przy czym ciągle wyłaniać się będą nowe problemy do rozwiązania. Nie chodzi jednak, żeby było dobrze, chodzi o to, żeby było lepiej.

Przedmiotem sporu między liberalizmem a konserwatywną prawicą jest sprawa porządku społecznego – kto go ustanawia i na czym on polega? Według prawicy najważniejszą potrzebą ludzi jest potrzeba ładu i porządku, który jako naturalny pochodzi od Boga, albo jako sztuczny pochodzi od władcy. Jest to zatem zawsze porządek określany odgórnie, jest jednolity, stały i obowiązujący wszystkich. Mniejszości, które się z niego wyłamują narażone są na dyskryminację lub wykluczenie. Jest to porządek oparty na autorytecie, którym jest Kościół, homogeniczny naród i stabilna heteroseksualna rodzina. Więzią łączącą członków takiej z góry określonej i hierarchicznej wspólnoty jest poczucie tożsamości zbiorowej.

Liberalizm jest naturalnym wrogiem takiego porządku ze względu na niemożność przestrzegania w nim praw człowieka. W przeciwieństwie do prawicy, która koncentruje się na wspólnocie, liberalizm koncentruje się na jednostce. Wynika stąd potrzeba budowania porządku społecznego oddolnie, poprzez swobodną wymianę informacji, negocjacje i współpracę. Gopnik słusznie zauważa, że wizja społeczeństwa zamkniętego, klanowego czy etnicznego albo nie może być zrealizowana, albo wymaga zastosowania przymusu. Prezentując porządek liberalny, autor odwołuje się do koncepcji kapitału społecznego Hilarego Putnama, według którego są nim silne sieci obywatelskiej partycypacji, które wpływają pozytywnie na działanie instytucji. Odwołuje się on także do pojęcia cywilizacji powszechności Fredericka Olmsteda, którą tworzą debaty w sferze publicznej generowanej przez małe społeczności. Liberalny porządek to zatem ten, który jest tworzony w toku działalności społeczeństwa obywatelskiego.

Nie jest prawdą, że liberalizm niszczy wspólnotę. Przez rozproszenie władzy i inicjatywy obywatelskie tworzy on ustawicznie nowe wspólnoty, które, choć zwykle nietrwałe, budowane są w poprzek linii etnicznej, wzbogacając życie społeczne w nowe idee i przedsięwzięcia. Prawicowo-populistyczna krytyka liberalizmu wysuwa zarzut, że wprowadzając płynny porządek naraża ludzi, pozbawionych trwałych podstaw działania, na poczucie utraty tożsamości zbiorowej, wiary, a nawet samego sensu istnienia. Dzięki temu jednak ludzie mają szansę lepiej odczuwać swoją tożsamość indywidualną, dotychczas tłumioną przez podporządkowanie wspólnocie narodowej lub wyznaniowej, w których obecność nie wynika z ich własnego wyboru. Silne poczucie tożsamości indywidualnej pozwala człowiekowi w pełni wykorzystać swoje predyspozycje i potencjał oraz mieć poczucie samorealizacji. Prawa człowieka muszą być oparte na tożsamości indywidualnej, a nie grupowej. Jak zauważa Gopnik, nihilizm przypisywany liberalizmowi okazuje się pluralizmem, a jego rzekomy totalitaryzm – tolerancją.

Liberalizm jest bliski ideologii lewicy, ponieważ ma te same cele. Różnica polega na metodzie ich osiągania. Lewicowi radykałowie nie znoszą stopniowej ich realizacji. Swoją iluzję sprawiedliwości społecznej chcieliby zrealizować natychmiast, stąd uwielbienie dla rewolucyjnej bezkompromisowości. Gopnik słusznie jednak zauważa, że wszelkie romantyczne i utopijne wizje realizowane w rzeczywistości zawsze ponoszą klęskę i zwykle kończą się straszliwym karambolem. Rewolucyjna metoda nie prowadzi do osiągania szlachetnych celów ale nierzadko oznacza ich przeciwieństwo.

Lewicowi fundamentaliści zarzucają liberałom, że ich koncyliacyjność prowadzi do ulegania imperialistycznym zapędom i kapitalistycznemu wyzyskowi. Prześladowanie klas upośledzonych staje się dzięki temu coraz bardziej wszechogarniające i podstępne, o czym świadczy epidemia otyłości i uzależnienie od narkotyków. Jest to rezultat działań drapieżnego biznesu posługującego się wyrafinowanym marketingiem, w którym działania promocyjne i reklamowe prowadzą do plagi konsumpcjonizmu. Liberałowie zwykle na te zarzuty odpowiadają, że postęp nie może polegać na odbieraniu ludziom wolności. Zamiast proponowanych przez lewicę prawnych nakazów i zakazów, lepiej ludzi edukować, aby dokonując wolnych wyborów potrafili sami się bronić przed wyzyskiem i manipulacją. Liberalna demokracja nie jest pozbawiona wad i niedostatków, bo idealnych ustrojów nie ma. Przykładem mogą być Stany Zjednoczone z fatalnym systemem opieki zdrowotnej i strzelaniną w miejscach publicznych. Zamiast zmieniać ustrój, trzeba te wady i niedostatki stopniowo eliminować, zdając sobie przy tym sprawę, że wciąż pojawiać się będą nowe.

Lewica atakuje absolutystyczne doktryny wolnorynkowe, które podporządkowują życie społeczne wymaganiom rynku, obwiniając za to liberalną ideę wolnego społeczeństwa. W Polsce przyjęło się mylić ideologię społeczną, jaką jest liberalizm, z neoliberalizmem, będącym ideologią ekonomiczną. Neoliberalizm, dla którego bardziej adekwatną nazwą byłby turbokapitalizm, jest prostacką wiarą w wolny rynek wyrosłą na gruncie chciwości, uważanej za źródło postępu. Nieograniczony pęd do bogacenia się, bez względu na koszty społeczne i ekologiczne, stał się przyczyną poważnych problemów zagrażających wręcz ludzkiej egzystencji na Ziemi. Lewicowa krytyka neoliberalizmu nie może jednak obejmować liberalizmu jako takiego. Jeśli ktoś myli te pojęcia, to zdradza tym brak elementarnej wiedzy na temat liberalizmu opartego na poglądach Johna Stuarta Milla. Nieprzypadkowo jednak w Polsce, gdzie liberalizm jest największym wrogiem Kościoła katolickiego, wiedza ta nigdy nie była szerzej rozpowszechniana. Liberalizm nie jest przeciwny ingerencjom państwa w procesy gospodarcze, pod warunkiem, że ograniczone one będą do sytuacji szczególnych i nie będą tłumić oddolnych inicjatyw. Gopnik przytacza celne sformułowanie Lincolna: „rządy są po to, aby uczynić dla wspólnoty ludzi wszystko, czego oni potrzebują, ale sami, używając swoich indywidualnych zasobów, nie mogą uczynić lub nie mogą uczynić równie dobrze”.

Fundamentalistyczna lewica walczy z dyskryminacją różnych grup społecznych, co nie przeszkadza jej w dyskryminowaniu tych, którzy nie w pełni podzielają jej przekonania. Przykładem może być ruch cancel culture, który jawnie dyskryminuje ludzi, którym zdarza się zapomnieć o zasadach poprawności politycznej przyjętych przez bojowników lewicy. Sprawa dotyczy więc liberalnej zasady wolności słowa, gdzie lewica łączy się z prawicą w krytyce liberalizmu. Przedmiotem ataku jest więc właściwa liberalizmowi tolerancja. Lewica twierdzi, że liberalna wiara w wolność słowa pozwala szerzyć się poglądom rasistowskim, antysemickim, faszystowskim, czyli tym, które kwestionują społeczny egalitaryzm i akceptują dyskryminację. Z kolei prawica narzeka, że z winy liberałów szerzone są poglądy urażające uczucia religijne, patriotyczne, sprzeczne z oficjalnie przyjętymi zasadami moralnymi lub godzące w honor narodu. Zarówno lewica, jak i prawica zarzucają w związku z tym liberalizmowi demoralizowanie społeczeństwa.

Tymczasem liberalna wiara w wolność słowa wcale nie jest absolutna. Tolerancja jest pozytywną wartością, ale ma swoje granice. Liberałowie stoją na stanowisku, że każdy ma prawo wyrażać swoje poglądy, nawet wtedy, gdy budzą one powszechne zgorszenie. Przestrzeń publiczna musi być otwarta na ścieranie się poglądów, wolną dyskusję, w której każdy ma prawo do krytyki wszystkiego. Obraza przekonań religijnych, ideologicznych i politycznych przez ich krytykę i zakwestionowanie jest jak najbardziej dopuszczalna. Granicą tolerancji jest to samo, co jest granicą wolności, a mianowicie zagrożenie czyjemuś bezpieczeństwu. Wykluczona jest zatem mowa nienawiści, która może kogoś zachęcić do wyrządzenia krzywdy ludziom, którzy są tej nienawiści przedmiotem. Liberał, godząc się na krytykę i ośmieszanie poglądów i przekonań, nie godzi się na obrażanie i upokarzanie ludzi, którzy je głoszą. Należy odróżniać człowieka od jego poglądów. Dlatego bzdurą jest przekonanie, że krytykując religię, krzywdzi się jej wyznawców. Obowiązujący w polskim prawie przepis o urażeniu uczuć religijnych pochodzi z innej epoki i jest społecznie szkodliwy, bo wprowadza cenzurę do debaty publicznej. Podobnie zresztą jak przepis o odpowiedzialności karnej za publiczne znieważenie narodu lub okazywanie mu lekceważenia. Czyni on Polskę jedynym krajem w Europie tak wrażliwym na punkcie swojej godności.

Liberalizm preferuje rozsądek, opanowanie i stopniowe dążenie do poprawy życia społecznego. Ale wielu spośród jego krytyków twierdzi, że życie oparte na rozsądku jest ograniczone i pozbawione barw. Utarło się przekonanie, że liberalizm nie jest seksowny, a sam Gopnik przyznaje, że jego credo nie nadaje się na sztandar. No cóż, zależy co kogo podnieca. Tego rodzaju opinie budzą mój największy sprzeciw. Są one bowiem charakterystyczne dla osób infantylnych, tęskniących za ufnym i bezmyślnym ludem, którego uskrzydlają dźwięki karmanioli, porywają apele przywódców o potrzebie poświęcenia dla sprawy i upaja dreszcz podniecenia ryzykowną przygodą. Można im tylko współczuć, że nie mogąc znaleźć zaspokojenia potrzeb emocjonalnych w swoim życiu osobistym, muszą go szukać w życiu zbiorowym. A przecież te strzeliste akty poświęcenia, gdy emocje wypierają rozum, nigdy nie prowadzą do niczego dobrego. Ani lewicowe rewolucje dla naprawy świata, ani prawicowe krucjaty w imię Boga, ojczyzny lub moralności nigdy się nie przyczyniły do rozwoju ludzkości, przynosząc śmierć i zniszczenia.

Dlatego tym, którym nie odpowiada polityka liberalna – zimna i oparta na procedurach, bo uwielbiają politykę gorącą, gniewem natchnioną, warto zacytować pogląd mądrego człowieka, Isaiaha Berlina: „nasze czasy, wbrew temu, co się często słyszy, nie wymagają bynajmniej mocniejszej wiary, silniejszego przywództwa ani bardziej naukowej organizacji. Raczej przeciwnie – przydałoby się im mniej mesjanistycznej żarliwości, więcej światłego sceptycyzmu, więcej tolerancji dla odmienności, częstszego stosowania środków ad hoc dla osiągnięcia celów w możliwej do przewidzenia przyszłości, więcej miejsca dla jednostek i mniejszości, których upodobania i przekonania nie znajdują (mniejsza o to czy słusznie) rezonansu wśród większości”.

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Wojna dwóch światów :)

Argumenty Putina do niektórych jednak trafiają. Są tacy, którzy rozumieją lęki, które go ponoć trawią i zmuszają do prowadzenia wojny, której tak bardzo nienawidzi, że woli ją nazywać operacją wojskową. Do tych, którzy go rozumieją należy Viktor Orbán. Uważa on, że Zachód przycisnął Putina do ściany, systematycznie rozszerzając NATO na wschód. Jeśli teraz Unia Europejska zdaje się ulegać zachodnim aspiracjom Ukrainy, Rosja znajduje się w stanie zagrożenia i zmuszona jest reagować. Ten wielki, według PiS, przyjaciel Polski uważa, że dla uspokojenia Rosji wojska NATO powinny się z naszego kraju wycofać. Wtórują mu niektórzy „pożyteczni idioci” z kręgów zachodniej lewicy, dla których od zawsze nie Rosja, a Stany Zjednoczone czynią na świecie najwięcej zła. Dla nich wojna w Ukrainie to skutek naruszenia przez administrację amerykańską strefy wpływów Rosji na skutek przyjęcia krajów Europy Wschodniej do Sojuszu Północno-Atlantyckiego, w końcu lat 90. Po zakończeniu zimnej wojny NATO zamiast się rozwiązać, otoczył Rosję, która słusznie widzi w tym zagrożenie i domaga się deklaracji, że Ukraina nie stanie się członkiem Sojuszu. To dziwne, że ludzie lewicy, tak często głoszący potrzebę samostanowienia narodów, odmawiają Ukrainie prawa decydowania o sobie.

Tymczasem w bajdurzeniu Putina o poczuciu zagrożenia ze strony NATO nie ma krzty prawdy. Putin nie obawia się inwazji NATO, bo dobrze wie, że nikt nie zamierza atakować Rosji. Nie dąży również do powiększenia jej ogromnego terytorium. Putin boi się demokracji. To przed nią broni się ze wszystkich sił. Demokracja liberalna, a nie jej fałszywe wydmuszki, są jego rzeczywistym wrogiem zdolnym pozbawić go władzy i unicestwić jego wizję wielkiej Rosji. Demokracja jest dla niego zarazą, której wirusy mogą tym łatwiej przenikać do społeczeństwa, im bliżej granic Rosji znajdować się będą państwa o tym ustroju. Dlatego uparcie walczy o dawną sowiecką strefę wpływów, aby otoczyć się państwami wasalnymi z władzą autorytarną. Od dłuższego czasu robi też wszystko, głównie za pomocą internetowych trolli i kontraktów uzależniających Europę Zachodnią od rosyjskich surowców, aby osłabić demokrację w Unii Europejskiej i Stanach Zjednoczonych. Sygnałem o zbliżającym się demokratycznym zagrożeniu  były dla Putina prodemokratyczne protesty sprzed dwóch lat w Białorusi, niespotykane na taką skalę w kraju autorytarnym. Tam Łukaszenka przy wsparciu Rosji jeszcze sobie poradził. Po prozachodnim rządzie ukraińskim Putin nie może tego oczekiwać. Więc ruszył, żeby go zniszczyć i zastąpić swoimi figurantami. Wtedy Ukraina znów stanie się bezpiecznym – dla jego Rosji – państwem autorytarnym.

W istocie mamy więc do czynienia z wojną o charakterze aksjologicznym. Ukraina i Rosja reprezentują w niej dwa światy, różniące się od siebie zasadniczo w sferze wartości. To te wartości decydują o zawieranych sojuszach, strefach wpływów i wzajemnej niechęci, którą łatwo zamienić we wrogość. Jest to wojna między światem liberalnym, reprezentowanym przez państwa demokratyczne, do których należy Ukraina, a światem państw imperialnych, rządzonych przez autorytarystów, których przedstawicielem jest Rosja. Ten podział nie jest geograficznie jednolity, ani w pełni dychotomiczny. Dobrze jednak oddaje różnice w hierarchii wartości.

Świat liberalny ma tradycje europejskie. Ideologia liberalizmu narodziła się w XVII wieku, jako reakcja na okrucieństwa wojen religijnych. Z epoki Odrodzenia czerpała ona idee humanizmu, a z Oświecenia – racjonalizm i uniwersalizm w podejściu do jednostki ludzkiej bez tożsamościowych kategoryzacji. Charakterystyczny dla tej ideologii sprzeciw wobec przemocy, sprzyjał jej rozkwitowi po I, a zwłaszcza po II wojnie światowej. Liberalizm postuluje odejście od stanu natury w relacjach międzyludzkich, który Thomas Hobbes określił jako „wojnę wszystkich ze wszystkimi”. Liberalna umowa społeczna oparta jest na przekonaniu, że granicą racji jakiegoś człowieka jest inny człowiek. Trzeba więc pozbyć się części swojej wolności, aby uzyskać to samo od innych. Na tej zasadzie funkcjonuje ustrój demokracji liberalnej w większości krajów Europy, Kanadzie i Stanach Zjednoczonych oraz w pozostałych krajach anglosaskich. W świecie liberalnym, oprócz zasad demokracji, takich jak: parlamentaryzm, wolne wybory i trójpodział władz, szczególne znaczenie przypisuje się praworządności, wolności mediów i przyrodzonym prawom człowieka. O sile państw demokracji liberalnej nie świadczy dziś ich zasięg terytorialny i wpływ polityczny na inne państwa, ale innowacyjność, rozwój gospodarczy i dobrostan społeczny, rozumiany nie tylko jako poziom zamożności obywateli.

Wartości świata imperialnego mają znacznie starsze tradycje. Pochodzą one jeszcze z czasów walk plemiennych i dążenia do poszerzania obszaru dominacji. Sięgają one czasów Cesarstwa Rzymskiego, przekształconego później w Święte Cesarstwo Narodu Niemieckiego. Do jego tradycji, jako Tysiącletniej Rzeszy, nawiązywała III Rzesza Hitlera. Szczególny wkład w te tradycje miała tatarska Wielka Orda, najeżdżająca ziemie litewskie, ruskie, polskie i rosyjskie w okresie XV –  XVII wieku. Na styku Azji i Europy rozkwitło Imperium Rosyjskie w latach 1721 – 1917. Jego imperialne tradycje przejął powstały po Rewolucji Październikowej Związek Radziecki, głoszący obłudnie ideały pokoju, wolności i samostanowienia narodów. Te same tradycje kontynuuje Rosja Putina. Europa Zachodnia także od tych tradycji nie była wolna. Świadczą o tym podboje kolonialne Hiszpanii, Portugalii i Francji oraz rozkwit Imperium Brytyjskiego w XIX wieku.

Mentalność imperialna wyrasta z potrzeby dominowania nad ludźmi i terytorium, z apoteozy przemocy, która daje poczucie siły i prestiżu. Istotna jest tu postać wodza, który prowadzi naród do wielkości, jaką jest panowanie nad innymi narodami. Za naturalne uważane są hierarchiczne relacje społeczne. W przeciwieństwie do mentalności liberalnej, hierarchie nie są tymczasowe i podlegające krytyce, aby nikt nie miał poczucia, że jest z urodzenia lepszy od innych, ale są one traktowane jako stałe i dane na zawsze. We współczesnym świecie względnej równowagi sił, mentalność ta służy przede wszystkim umacnianiu władzy autorytarnej wewnątrz danego kraju. Autorytaryzm zawsze opiera się na lęku, który skłania ludzi do posłuszeństwa wobec władzy. Władza w państwie policyjnym jest bowiem wszechmocna. Ludzi nie chronią żadne prawa, bo władza jest ponad prawem. Ale nie tylko opresja i „dokręcanie śruby” jest narzędziem umacniania władzy w państwie autorytarnym. O wiele większe znaczenie przywiązuje się do propagandy i indoktrynacji. Autorytaryści zawsze dążą do podporządkowania sobie mediów, edukacji i instytucji kultury. Chodzi bowiem o ukształtowanie nowego człowieka, który będzie całkowicie oddany swojej władzy, czyli tzw. pierekowkę, jak nazywali to komuniści w Związku Radzieckim.

Bardzo użyteczne w tym celu okazuje się budzenie postaw nacjonalistycznych. Kiedy ludzie zaczynają śnić o potędze swojego kraju, często zapominają o zaspokajaniu innych potrzeb. Świadomość mocarstwowości w społeczeństwie radzieckim w znacznym stopniu tłumiła dolegliwości, których ludzie doświadczali w kraju, w którym dobrostan obywateli znajdował się na dalekim miejscu w hierarchii ważności. Mit narodowej wielkości jest z tego powodu podstawowym elementem propagandy. Często towarzyszy mu także mit wodza, męża opatrznościowego, genialnego stratega, pod którego opieką ludzie mogą czuć się bezpieczni i dumni ze swojego kraju. Na skutek hagiograficznej propagandy taką rolę pełnili w swoich krajach Hitler, Stalin, Mao Tse Tung i wielu innych. Najwyraźniej Putin także zapragnął wejść w rolę ojca narodu. Świadczą o tym zabiegi mające na celu wykreowanie jego postaci jako silnego ludowego bohatera, który wpław pokonuje wiry jeziora Bajkał, dosiada niedźwiedzia i prezentuje umięśniony tors nieustraszonego mężczyzny. Tym wizerunkiem Putin trafia do wyobraźni Rosjan wychowanych w patriarchalnej kulturze. Trafia tym bardziej, że związał się z Cerkwią i przestrzega przed dekadenckim Zachodem, gdzie gender deprawuje dzieci, a homoseksualiści zawierają związki małżeńskie. Na tym tle konserwatywna Rosja jest czysta i zdrowa, co ma być kolejnym powodem do dumy.

W świecie imperialnym terror i indoktrynacja służyć mają zdobywaniu i utrzymywaniu władzy, która jest tam najwyższą wartością. Nie jest przy tym ważne czy robią to ludzie z egoistycznej potrzeby dominacji, czy z przekonania o pełnieniu dziejowej misji służącej ich narodowi. Rezultat jest bowiem taki sam – pogarda dla uniwersalnych praw człowieka i podporządkowanie go służbie ideologii imperialnej. W demokracji liberalnej ludzie pełniący władzę pozbawieni są podstawowych instrumentów sprawczości, którymi dysponują autokraci. Trójpodział władzy ogranicza ich decyzyjność, podobnie jak konieczność przestrzegania prawa, na którego stanowienie mają niewielki wpływ w systemie parlamentarnym. Ponadto, ich działania są przedmiotem kontroli społecznej i krytyki ze strony wolnych mediów. Pełnienie władzy w tych warunkach dla autorytarystów traci wszelki sens. Dlatego demokracja liberalna jest dla nich śmiertelnym zagrożeniem, przed którym, jak Putin, bronić się będą ze wszystkich sił.

Świat liberalny powinien wreszcie zrozumieć, że imperialiści zawsze będą w natarciu. Trzeba zatem umieć się przed nimi bronić. Oznacza to konieczność odejścia od liberalnej postawy w stosunku do państw świata imperialnego. Polegała ona na mylnym przekonaniu, że do utrzymania pokoju i poskromienia imperialnych dążeń wystarczy siła ekonomiczna, handel i miękkie oddziaływanie w postaci upominania krajów autorytarnych o konieczności przestrzegania praw człowieka. Fałszywe okazało się żywione w Europie przekonanie, że najlepszą gwarancją pokoju są międzynarodowe więzi gospodarcze w warunkach globalizacji. Unia Europejska nie może też liczyć wyłącznie na parasol ochronny ze strony siły militarnej Stanów Zjednoczonych i musi zwiększyć własny potencjał militarny, który jest jedynym argumentem powstrzymującym państwa imperialne przed agresją. Drugim, być może jeszcze ważniejszym sposobem obrony, jest solidarność państw świata liberalnego. W zasadniczym sporze o wartości państwa te muszą mówić jednym głosem. Nie ulega bowiem wątpliwości, że wartości liberalne są nieustannie atakowane przez coraz silniejszą reakcję antyoświeceniową. Ta solidarność, nieczęsto wcześniej występująca, wyraźnie się teraz objawiła w reakcji na napad Rosji na Ukrainę. Jest to zjawisko pocieszające i trzeba robić wszystko, aby je utrwalić.

Do jakiego świata należy Polska pod rządami PiS-u? Biorąc pod uwagę tylko ostatnie tygodnie, polski rząd deklaruje jednoznaczną przynależność do świata liberalnego. Ścisła współpraca Dudy i Morawieckiego z przywódcami państw zachodnich dobrze świadczy o solidarności z wartościami tego świata, podobnie jak ofiarność z jaką Polska pomaga uchodźcom z Ukrainy. A jednak, mimo wszystko, trudno uwierzyć w zasadniczy zwrot ideowy Prawa i Sprawiedliwości i Solidarnej Polski. Partie te robiły do tej pory wszystko, aby rozbić jedność Unii Europejskiej i demonstrowały niechęć do jej wartości. Antydemokratyczny zwrot, którego dokonała Zjednoczona Prawica, nagonka na LGBT, odejście od państwa prawa, dążenie do podporządkowania sobie mediów, arogancka i kłamliwa propaganda oraz tłumienie samorządności – to wszystko cechy państwa imperialnego i dokładna kopia tego, co zrobił u siebie Putin. Aby nie było wątpliwości, że rządzący nie zmieniają swoich poglądów, już w czasie wojny w Ukrainie, na wniosek ministra Ziobry Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej orzekł niezgodność z polską konstytucją wyroków ETPC i tym samym unieważnił w Polsce Europejską Konwencję Praw Człowieka, czyli zrobił to samo, co kilka lat wcześniej uczynił Trybunał Konstytucyjny w Rosji.

Jarosław Kaczyński od samego początku swojej politycznej aktywności dawał sygnały niechęci do wartości wolnego świata. Za przejaw patriotyzmu uważano jego tęsknoty za mocarstwową Polską, bo za taką uważał II Rzeczpospolitą z Wilnem i Lwowem czy jeszcze wcześniej – Polskę od morza do morza. Ta wyśniona Polska miała być absolutnie suwerenna, nie związana żadnymi zobowiązaniami międzynarodowymi. O jej sile decydować ma ćwierćmilionowa armia obywatelska, patriotyczne wychowanie oparte na tradycyjnych wartościach i ścisłym związku z Kościołem katolickim. Oczywiście potrzebny jest też wódz pokroju marszałka Piłsudskiego i wzmacniająca patriotyzm celebracja Żołnierzy Wyklętych. Kaczyński udaje człowieka skromnego, ale niedwuznacznie sugeruje, że to właśnie on jest tym wodzem, no bo kim innym może być „emerytowany zbawca narodu”. Dlatego cieszą go okrzyki wielbicieli „Jarosław, Polskę zbaw”. Dla urzeczywistnienia tego planu PiS toczy zaciekłą walkę z liberalizmem. Świadczą o tym wysiłki podporządkowania sobie polskiej szkoły, rynku mediów, narzucania wzorców w sferze kultury i pamięci historycznej oraz zastraszania świata nauki. W tych obszarach podejmowane są najbardziej radykalne decyzje i kierowani są do nich najbardziej brutalni partyjni aparatczycy.

Są więc w Zjednoczonej Prawicy silne wewnętrzne bariery przed zmianą dotychczasowych idei i politycznych emocji. Ci ludzie, dążąc do nierealnej i szkodliwej dla Polski autarkii, w równym stopniu obawiają się wpływów liberalnego Zachodu, jak i zagrożeń ze strony imperialnej Rosji. Z PiS-em jest tak, jak ze skorpionem ze znanego dowcipu, który prosił żabę, aby go przeprawiła przez rzekę. Przysięgał przy tym, że jej nie ukąsi, bo wtedy oboje by utonęli. Niestety, na środku rzeki skorpion ukąsił żabę, tłumacząc się, że taka już jest jego natura. PiS w stanie zagrożenia może współdziałać ze światem liberalnym, ale nigdy nie będzie jego częścią, bo taka już jest natura tej partii. Dopóki będzie ona rządzić, dopóty Polska znajdować się będzie poza granicami wolnego świata.

 

Autor zdjęcia:Markus Spiske

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Podręcznik neo-anty-liberalizmu :)

„Czy liberalizm umarł?”, pyta w dramatycznym tytule swojej książki filozof i eseista Jan Tokarski (J. Tokarski, Czy liberalizm umarł?, Wydawnictwo Znak, Kraków 2021). I zaraz na okładce dodaje otuchy – odnoszący obecnie sukcesy populiści są bowiem, jego zdaniem, skazani na klęskę, a tylko od inteligencji liberałów i obrońców szerzej pojętej demokracji liberalnej zależy, czy po nich wrócą do sterów i uratują świat, czy też „staną się pożytecznymi idiotami przygotowującymi grunt pod nadejście nowych ideologów – o wiele bardziej gwałtownych i radykalnych od dzisiejszych”. Warunkiem wygranej liberałów z „nowymi ideologami” będzie jednak „krytyczna rewizja wartości” liberalnych. I to ona jest zadaniem, do wykonania którego Tokarski nas, liberałów, namawia, a na stronach swojej pracy kreśli projekt owej rewizji.

Esej Tokarskiego jest ciekawą i wciągającą lekturą. Od strony intelektualnej jest to tekst bardzo wysokich lotów. Jest też w gruncie rzeczy inspirującym do namysłu traktatem filozoficznym, bardzo wartościowym w sensie poszerzania naszego oglądu współczesnych problemów metodami nauk humanistyczno – społecznych. Jednak od strony ideowej stanowi on – zakamuflowany deklaracjami samego autora o jego sympatiach i przynależności do nurtu liberalizmu – brutalny, precyzyjny i bezkompromisowy atak na niemal wszystkie filary idei liberalnej znane człowiekowi. Jest to atak tym bardziej „podstępny” i potencjalnie skuteczny, że nie odbywa się on – jak to zwyczajowo bywa – z pozycji ideowo zadeklarowanych jako wrogie liberalizmowi i wolności ludzkiej. Tokarski demontuje budowlę liberalizmu od środka, belka po belce, aż pozostaje monstrum nazwane przez niego „liberalizmem sceptycznym” (aż chce się nawiązać do praktyki nazywania zaprzysięgłych wrogów integracji europejskiej „eurosceptykami” i przypiąć Tokarskiemu łatkę „libsceptyka”), które w niczym nie przypomina znanego nam od 300 lat liberalizmu, za to tu i ówdzie nosi znamiona podobieństw do jego dobrze rozpoznanych wrogów. Uwag Tokarskiego nie sposób zbyć tak, jak traktujemy antyliberalne filipiki różnorakich Rafałów Wosiów czy Ryszardów Legutków. On uderza w czułe punkty, po lekturze jego książki trzeba się najpierw pozbierać.

 

1.

Tokarski odnosi się pozytywnie do zjawiska konfliktu w życiu politycznym. Cały dorobek polityczno-ustrojowego liberalizmu, który orientował się na ustanowienie pola dla gry politycznej, w ramach którego aktorzy o różnych poglądach, wartościach i interesach spierają się i konkurują o władzę bez naruszania ramowych warunków narzucających ograniczenia dla tejże władzy w postaci konstytucjonalizmu, rządów prawa, podziału władzy czy prymatu określonego zestawu praw obywatelskich nad (samo)wolą władców, zostaje w jego ujęciu scancellowany jako „liberalizm prometejski”, naiwny i przez to wręcz niebezpieczny. Tokarski przeciwstawia tej wizji defetyzm pogodzenia się z tym, że konflikt – wręcz konflikt nieograniczony – zawsze pozostaje możliwym scenariuszem. Skoro inni ustrojowe ramy liberalizmu mogą w każdej chwili zanegować, to bezcelowym jest usiłowanie rozwijania modus vivendi w oparciu o nadzieję zbliżenia się z nimi w zakresie podzielanych, choćby nawet częściowo, wartości. Realistyczną alternatywą jest trwanie w nieustannym konflikcie, przeistoczenie polityki w nagą grę o interesy, transakcyjność, budowanie potęgi zdolnej przeforsowywać swoje interesy kosztem innych, porzucenie technokratycznej merytoryczności na rzecz polityczności opartej na sile. Zwłaszcza że wszelkie wartości, także te tworzące podstawy liberalizmu, są przemijające, podlegają weryfikacjom, a więc mogą okazać się negocjowalne, do przehandlowania w zamian za jakieś ustępstwa innych sił. Liberalizm Tokarskiego z jednej strony postuluje ideowy żar, sugerując że dotychczasowym liberałom brakowało zwykle „ikry” do walki o ideały, ale z drugiej sygnalizuje gotowość do porzucenia swoich ideałów za następnym zakrętem dziejów. Jedno i drugie jest tu funkcją celu nadrzędnego, jakim jest wygrana w politycznej wojnie wszystkich ze wszystkimi, której nie należy unikać, a raczej należy ją napędzać. Tokarski zresztą nie ukrywa, że w tym zakresie jest wiernym uczniem Carla Schmitta, któremu poświęca w swojej książce cały rozdział.

Esencją demokratycznej polityki jest dla Tokarskiego więc nie tyle cel ideologiczny (np. poszerzanie zakresu wolności indywidualnej i jej ochrona przed ingerencjami państwa, grup czy organizacji społecznych), co samo jej uprawianie. Demokracja nie jest wtedy, gdy mamy wolność decydowania o swoim życiu. Demokracja jest już wtedy, gdy możemy toczyć dyskusję. Debata, będąca ogniwem naczelnym upragnionego konfliktu politycznego, jest wystarczającym warunkiem istnienia wolności. Jesteśmy wolni, gdy konflikt się toczy, a my możemy się do niego włączyć. Wolności wydaje się więc nie przekreślać sytuacja, w której skutkiem konfliktu będzie zwycięstwo zamordystów, którzy prawnie wolność ograniczą, pod warunkiem że „liberalny sceptyk” będzie miał możliwość nadal się spierać o jej przywrócenie. Tokarski przypisuje debacie publicznej wyraźnie zbyt duże znaczenie i zbyt pozytywny wpływ. Zwłaszcza we współczesnych realiach, w których debata degeneruje i staje się wręcz zagrożeniem nie tylko dla przyszłości wolnościowych projektów ustrojowych świata Zachodu, ale także dla przetrwania racjonalności jako fundamentu naszego politycznego działania. To jednak siłą rzeczy umyka w perspektywie gloryfikującej starcie o polityczne interesy.

 

2.

Na kartach książki Tokarskiego pobrzmiewa jednak także odrzucenie liberalizmu jako światopoglądu głoszącego prawo jednostki do dowolnego samostanowienia o swoim życiu i do wyboru preferowanego przez nią projektu życia. Echa tego „liberalnego sceptycyzmu” słyszymy już w pierwszej części eseju, gdy autor poddaje krytyce dorobek myślowy Johna Rawlsa (który, jako czołowy autor koncepcji odrzuconego przez Tokarskiego liberalizmu politycznego, nie ma tutaj żadnych szans na pozytywną ocenę). Tokarski przytacza poglądy Rawlsa na temat tego, iż zadaniem liberalizmu jest dostarczenie każdej jednostce sprzyjających warunków dla realizacji jej subiektywnie wybranego dla siebie, najlepszego planu życia, aby za chwilę zauważyć, że propozycja ta dotyczy „formy, a nie treści życiowego planu”. Tutaj zaczynają głośno bić alarmowe dzwonki liberalizmu. Słusznie, bo dwa zdania dalej Tokarski rozwiewa wszelkie wątpliwości i utyskuje, że w wizji Rawlsa „[n]ie jest (…) istotne, czy ów plan czyni człowieka lepszym lub gorszym w świetle jakiegokolwiek przyjętego ideału dobrego życia czy systemu wartości”. W istocie, Tokarski sugeruje, że korzystanie przez ludzi z ich wolności indywidualnej winno podlegać ewaluacji z punktu widzenia „przyjętych” wyobrażeń o dobrym życiu. Zatem nie każdy wybór projektu życiowego jest równie dobry. Czy to nie oznacza, że oto „liberalizm sceptyczny” autora osuwa się w okolice paternalizmu wyrażonego w poglądzie, że nie każdy wybór dokonywany przez jednostkę dla samej siebie powinien być dopuszczalny? Tak oto Tokarski wyrywa z konstrukcji liberalizmu drugi, po ustrojowej wizji ram dla debaty i gry politycznej, filar i odrzuca go na wysypisko.

W dalszym ciągu książki autor niestety ugruntowuje to stanowisko. Już jego umiłowanie dla konfliktogennej debaty wynikało z głębokiego przywiązania dla idei ludzkiej wspólnoty losu, w której jednostki – choć ważne – muszą niekiedy powściągać swoje marzenia i ambicje na rzecz oczekiwań wspólnotowych. Dalszy wyraz znajduje to w odrzuceniu koncepcji wolności negatywnej jednostki ludzkiej. Wolność negatywna, czyli wolność od przymusu, presji, wymagań, koercji, „alienuje” jakoby człowieka z jego świata, powodując że staje się on „istotą wewnętrznie pękniętą, rozszczepioną”. Dlatego więc Tokarski nie godzi się na cel poszerzania wolności indywidualnej, stawiany sobie przez wcześniejszy liberalizm. Dla niego wolność jednostki jest „zagadnieniem problematycznym, niejednoznacznym” i należy pozostać czujnym „wobec zawartych (…) w negatywnym ujęciu wolności antynomii”.

Nie do przyjęcia według Tokarskiego jest, że wolność negatywna umożliwia człowiekowi życie bez angażowania się w sferę polityki (w zbawczy konflikt). Tymczasem powinniśmy przecież zachować w polu widzenia innych, „potykać się” o nich, a ograniczenie wolności jest świetnym przykładem takiego potknięcia, które skłania do wejścia w politykę, we „wspólnotę” skłóconych politykierów. Ponadto wolność negatywna powoduje, że zapominamy „o ludzkiej skończoności” i widzimy w sobie istotę podobną do Boga. Przede wszystkim jednak Tokarski neguje wartość wolności jako wolnego wyboru, bo wybierać trzeba nam „dobrze, mądrze, prawdziwie”. Otóż między opcjami wyboru jest hierarchia i ludzie „chcą wybierać dobrze”, lecz nie zawsze potrafią, zatem należy ich w tym wspomagać. Narzędziem oczywiście będzie uzupełnienie wolności negatywnej wolnością pozytywną, a więc władzą urzeczywistniania konkretnych skutków, tych wyborów stojących w hierarchii wysoko, mądrych i prawdziwych. Tą władzę należy „przejąć we własne ręce”. Tokarski oczywiście nie przyzna nigdzie, że w tle tych rozważań czai się dyktat moralny i zamordyzm polityczny, ale właśnie one tam się czają i przesądzają o tym, że jego propozycja jest faktycznym antyliberalizmem.

Na różne mniej „wartościowe” wybory ludzkie Tokarski intensywnie narzeka dalej. Cytuje Daniela Bella, uznając eksponowanie autoekspresji „nieszczęściem nowoczesności”, krytykuje spontaniczność ludzkich zachowań, domaga się docenienia tradycji w kulturze i akceptacji autorytetów. Kulturę winna porządkować hierarchia wytworów ludzkich, sortujących je na obiektywnie wartościowe i obiektywnie bezwartościowe. Natomiast ruchy emancypacyjne są winne temu, że „dostarczyły tradycjonalistom koniecznego do samookreślenia impulsu”, a nie nastąpiłoby to, gdyby tradycja pozostawała niezagrożona, co chyba jest u Tokarskiego postulatem. Dalej czytamy uwagi o „naturalnych koleinach” świata, o „nowoczesnym wykorzenieniu”, a nawet o ruchach emancypacyjnych jako o „pewnym rodzaju neobarbarzyństwa wpisanego w globalizację”. Wyzwolenie jednostki zostaje obarczone winą za „demontaż wszystkich (…) metafizycznych ram ludzkiego świata, które określały dotąd jego sens i gwarantowały stabilne w nim miejsce”. Forsując kolejne granice w pędzie poszerzania swojego zakresu, negatywna wolność jednostki staje się wręcz „nihilizmem”. Pozostanie w ramach ukształtowanej kultury tradycyjnej daje natomiast możliwość obiektywnej oceny zjawisk w kategoriach dobra i zła.

Podczas gdy rozważania autora na temat modelu wspólnoty politycznej odsłaniały jego podskórny populizm, tak tutaj ten mentalnie tkwiący zbyt mocno w filozofii starożytności autor ujawnia, może mimo woli, swój radykalny konserwatyzm. Skoro widzimy, jak wielkie jest jego przywiązanie do idei organicznej wspólnoty, połączonej sferą polityczności i określoną hierarchią w kulturze, to nie będzie dla nas żadnym zaskoczeniem, że trzecim z wielkich filarów liberalizmu, który Tokarski wymontowuje, jest liberalizm gospodarczy.

 

3.

Antyliberalizm autora w zakresie problematyki gospodarczej nie jest nawet zniuansowany, a oczywisty. Tokarski jest w gruncie rzeczy na tym obszarze klasycznym socjaldemokratą. Ten element jego krytyki liberalizmu jest już mniej oryginalny, ponieważ od autorów sugerujących odrzucenie przez liberalizm jego programu gospodarczego i przejście na pozycje państwa socjalnego w ostatniej dekadzie się zaroiło. Odnotujmy jednak, że Tokarski odrzuca ideę uzasadniającą wolny rynek jego spontanicznym wytwarzaniem się wskutek produkcyjnej i handlowej aktywności jednostek. Dla niego wolny rynek jest projektem, narzuconym przez onegdaj leseferystyczne państwa „ćwiczeniem z obszaru inżynierii społecznej”, więc jako taki nie różni się jakościowo od planowanych gospodarek realnego socjalizmu czy projektów „nowego człowieka” proponowanych przez systemy totalitarne. Po lekturze pozostaje wrażenie, że Tokarski wolny rynek uznaje za moralnie równie zły, jak tamte zbrodnicze porządki (upust tej emocji daje na str. 36 swojego eseju w sposób dość infantylny i groteskowy, zestawiając przymiotnik „leseferystyczny” ze swoim konstruktem „lucyferystyczny”, co ma – jak mniemam – stanowić wyraz przekonania autora o szatańskich siłach stojących za gospodarką wolnorynkową). Autor proponuje oczywiście „wbudowanie rynku w istniejące relacje społeczne”, postuluje model gdzieś pomiędzy regulowanym rynkiem a państwem opiekuńczym, gwałtownie przy tym sprzeciwiając się zarówno globalizacji gospodarczej, jak i migracjom („[w]e wnętrzu zamożnej Europy tworzą się więc coraz większe enklawy wewnętrznie obcych”).

Wolny rynek ma rzekomo wiele podobieństw z marksizmem: to kult rozumu, historyczna ignorancja i pogarda dla sposobów życia niektórych ludzi, a także brak empatii wobec ofiar procesów ekonomicznych. Tymczasem przekonanie gospodarczego liberalizmu, że możliwy jest postęp i powszechna, stopniowa poprawa sytuacji materialnej ludzkości w skali świata (która przecież się dokonuje!), stanowi „kolejne wcielenie mesjanizmów nowoczesności”. Gospodarczy liberalizm przekonuje o korzyściach dla wszystkich wynikających ze współpracy i wymiany na rynku, przez co jest niezgodny z celem „liberalizmu sceptycznego” Tokarskiego, gdzie polityczność i konflikt wymagają dominacji relacji antagonistycznych typu wróg-przyjaciel. Dodatkowo sugeruje istnienie uniwersalnych zasad rynku, przez co odbiera Tokarskiemu możliwość uczynienia z nich przedmiotu dyskusji i osi konfliktów polityczno-społecznych.

Wolny rynek stanowi najczęściej źródło zniewolenia. Jak pisze Tokarski w podsumowaniu: „…ukształtowany mniej więcej od końca drugiej wojny światowej sojusz między wolnym rynkiem z jednej a wolnością pojedynczego człowieka z drugiej strony ulega rozpadowi. (…) Liberał sceptyczny odrzuca bezkrytyczną cześć dla sił rynkowych. Skłonny jest dostrzegać w nich żywioł, który w pewnych okolicznościach sprzyja, a w innych szkodzi dobremu i wolnemu życiu. Chodzi przy tym nie tylko o same nierówności (…). Również kultura, którą wytwarza globalny kapitalizm, nie sprzyja wolności. (…) Homo oeconomicus nie stanowi ucieleśnienia istoty wolnej, ale wyraża pewien bardzo specyficzny rodzaj poddaństwa. Okazuje się niewolnikiem swoich stale rozbudzanych, ale niemożliwych do trwałego nasycenia pragnień. W spowodowanej tym stanem drażliwości, frustracji, czasami nawet wściekłości, konsument jako żywo przypomina tyrana”.

 

***

Projektowi ideowemu, nakreślonemu przez Jana Tokarskiego, nie można odmówić oryginalności. Mamy tutaj krytyczną percepcję współczesnego liberalizmu przesyconą spostrzeżeniami pochodzącymi ze źródeł inspiracji filozoficznej, w opozycji do których liberalizm od zawsze budował swoją opowieść o człowieku, społeczności i państwie. Są to i inspiracje klasycznych filozofów, którzy dali światu tzw. wolność starożytnych, dostatecznie już zdemaskowaną przez Benjamina Constanta jako zamordyzm ukryty za paprotką fasadowej demokracji. Ta „wolność” pobrzmiewa u Tokarskiego, gdy wyolbrzymia rolę dyskusji politycznej i gloryfikuje zjawiska konfliktowe. Są to inspiracje od Carla Schmitta, które redukują znaczenie jednostki, a zwiększają znaczenie kolektywu i zatruwają dzieło Tokarskiego toksyną antyliberalizmu stricte. Są to w końcu współczesne inspiracje alarmistów, którzy ogłosili koniec „neoliberalizmu”, ale nie zdążą zaproponować innego paradygmatu przez końcem czasów jego kryzysu.

Tokarski jednak dokonuje rzeczy nowej. Demontuje nie tylko ten gospodarczy, ale wszystkie zasadnicze filary liberalizmu, by po tym utrzymywać, że to, co proponuje, jest nadal liberalizmem. Jest to do pewnego momentu intrygujące i zachęca do doczytania jego książki do końca. Ostatecznie jednak okazuje się, mimo wszystko, nieprzekonujące. „Liberalizm sceptyczny” jest kolejną formą antyliberalizmu, może neo-anty-liberalizmu, który wobec nieskuteczności ataków na liberalizm z prawa i z lewa postanowił zaatakować go pod „false flag”. Książka Tokarskiego jest istnym podręcznikiem takiego neo-anty-liberalizmu.

Nowa umowa o liberalizm :)

O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

 

Dobić liberalizm

Kryzys to zjawisko, nad którym wszyscy deklaratywnie ubolewają. Trudno, aby było inaczej. W końcu pod pojęciem kryzysu kryje się czas, w którym położenie dużych grup ludzi się pogarsza, rosną obawy o przyszłość, ludzie tracą wiarę w siebie i optymizm, nastroje pikują, smutek i przygnębienie się upowszechniają. Od kilkunastu lat świat zachodni – w tym Europa – przeżywa nieustannie jakiś kryzys. Podobnie jak w przypadku pandemii koronawirusa (która sama w sobie stanowi oczywiście jedno z ogniw tego ciągnącego się bez końca łańcucha kryzysowego), wiara w to, że w końcu z kryzysów wyjdziemy i życie wróci do „normy”, dawno chyba przeminęła. O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

Teoretycznie wszyscy ubolewają, że dobre czasy za nami, może nawet bezpowrotnie. Jednak na stronie, gdy szersza publika nie słucha, różnie ze szczerością tego ubolewania bywa. Kryzys to bowiem ogień, na którym świetnie można upiec niejedną polityczną pieczeń. Wie to doskonale amerykańska prawica, która na kryzysie po 11 września 2001 upiekła „wojnę z terrorem”, świetne biznesy dla wielu swoich sponsorów oraz ustawy ograniczające prawa obywatelskie Amerykanów. Wie to nawet lepiej europejska skrajna prawica, która na kryzysie uchodźczym zbudowała swoją potęgę, zrealizowała brexit, a dzisiaj jest w niektórych krajach tzw. starej Unii o krok od przejęcia władzy (pomimo wszystkich zaklęć o rzekomo „ustabilizowanej i okrzepłej” tam demokracji). Na kryzysie rynków finansowych

2008 r. oraz późniejszym europejskim kryzysie zadłużenia w strefie euro pieczeń coraz skuteczniej piecze zaś młoda lewica, która ogłasza pokoleniową rewolucję potrzeb i wizji świata, w której królem w hierarchii wartości stanie się równość materialna ludzi.

Wspólnym mianownikiem wszystkich tych ideologicznych przemian niesionych przez poszczególne kryzysy jest oczywiście teza o upadku liberalizmu. W końcu świat sprzed tych kryzysów (to rzeczywiście raczej poza dyskusją) został oparty o aksjologiczny paradygmat liberalizmu. Nie był może światem całkowicie i pod każdym względem zaprojektowanym w zgodzie z liberalną doktryną, ale w swoich zasadniczych zrębach – co trafnie oddał Fukuyama, równocześnie popełniając tragiczny błąd w zakresie prognozowania dalszych tego świata losów – był światem liberalnym. Skoro więc popadł on w pętlę kryzysów, to musi oznaczać, że zawiódł liberalizm. Polityczna pieczeń, którą na tej tezie usiłują teraz piec konserwatyści, klerykałowie, populiści, nacjonaliści i socjaliści, zasadza się więc na marzeniu o dobiciu liberalizmu i przejęciu odeń ideologicznej hegemonii.

Odsłony liberalizmu

Ale liberałowie nie mogą w obliczu tych kryzysów oddawać inicjatywę swoim krytykom i wrogom. Ich naturalną reakcją jest głowienie się nad tym, co dalej. Racjonalna analiza sytuacji i pragmatyczne podejście to sprawdzona droga reformowania i modyfikowania liberalizmu, stosowana wielokrotnie w jego, obejmującej już kilkaset lat, historii intelektualnej. Obecny nie jest bowiem pierwszym kryzysem, w jakim liberalizm się znalazł (aczkolwiek jest to pierwszy kryzys, który nastąpił w realiach istnienia ustanowionego już liberalnego paradygmatu i dominacji nad alternatywnymi nurtami myślenia o polityce, państwie i relacjach między jednostką ludzką a społeczeństwem). Tak więc, gdy formułowane przez różnych autorów koncepcje „nowego liberalizmu” dla pokolenia Y czy Z, zrywającego z boomerami i dziadersami, wyrastają jak grzyby po deszczu, ma to swoją tradycję. Różne epoki stawiały przed liberałami różne wyzwania, dlatego i liberalizm miał kilka odsłon.

Pierwsza odsłona liberalizmu była w gruncie rzeczy przełożeniem ducha i wartości Oświecenia na język postulatów politycznych. Był to liberalizm konstytucjonalizmu, rządów prawa i prymatu parlamentu nad monarchą, a jako taki stanowił reakcję na ekscesy arbitralnych rządów z „boskiego nadania”, koronowanych głów odpowiedzialnych wyłącznie przed „Bogiem i historią”, oraz na niesprawiedliwość stanowego społeczeństwa ludzi nierównych wobec prawa.

Druga odsłona liberalizmu była konsekwentną realizacją założeń filozofów klasycznie liberalnych. Był to liberalizm prymatu parlamentu, którego władza pochodzi jednak teraz już z nadania suwerena, czyli ogółu uprawnionych do udziału w życiu politycznym obywateli, liberalizm szeroko zakrojonej wolności w życiu prywatnym człowieka, praw naturalnych i umowy społecznej oraz państwa świeckiego, w którym antyklerykalizm został w pełni urzeczywistniony przez rozdział Kościoła od państwa. Ten liberalizm był reakcją na ekscesy elit władzy, korupcję, powstawanie klik i grup oligarchicznych. Jego myśl przewodnia to good governance, którego brak powodował także opóźnienie w gospodarczym rozwoju państw.

Trzecia odsłona liberalizmu była ekspresją radykalnego egalitaryzmu politycznego. Był to liberalizm demokratyczny, powszechnych praw wyborczych i zaangażowania całego społeczeństwa w procesy polityczne, ale także radykalnego indywidualizmu, państwa ograniczonego do minimum, prężnego kapitalizmu opartego na ideach wolnej konkurencji i wolnego handlu (w tym międzynarodowego). Ten liberalizm był z jednej strony reakcją na logiczny po poprzednich etapach upodmiotowienia wzrost świadomości politycznej mas społecznych, na ich nowe aspiracje i potrzeby, w tym te wyższego rzędu, w postaci usunięcia poczucia wykluczenia z procesów kontroli rzeczywistości. Z drugiej strony jego ostrze ponownie kierowało się przeciwko zastygłym strukturom władzy, teraz zwłaszcza gospodarczym monopolom i interesom na styku polityki i biznesu (których owocem był protekcjonizm, także w polityce celnej), które winny być rozbijane przez państwo.

Czwarta odsłona liberalizmu była redefinicją wyzwań dla wolności w zmieniającym się świecie industrializacji, urbanizacji, masowej migracji ludzi i spadku gospodarczego znaczenia rolnictwa. Był to liberalizm socjalny, równości szans, który przestał postrzegać państwo jako głównego wroga wolności, umieszczając w tym miejscu korporacje przemysłowe zorientowane na uzyskiwanie przywilejów wykraczających poza logikę gry wolnorynkowej. Był reakcją na konflikty pomiędzy warstwami społecznymi o różnych interesach, na zagrożenie dla ładu liberalnej demokracji ze strony ruchów skrajnej lewicy (komunistów), na rosnące rozwarstwienie materialne społeczeństwa, które „zszywać” miała warstwa średnia (często budowana za pomocą zwiększenia liczebności zatrudnionych w administracji publicznej różnego typu), na generowane tak zagrożenie totalitaryzmem. Wizją tego liberalizmu stał się dostęp do partycypacji w wolności poprzez stworzenie palety usług publicznych udostępnianych szeroko przez administrację państwa.

W końcu, piąta odsłona liberalizmu była modyfikacją tego podejścia w warunkach stabilizacji społeczeństw, dużego poczucia bezpieczeństwa socjalnego i dość szerokiej prosperity, stopniowego spadku znaczenia przemysłu na rzecz usług i rozwoju poprzez innowacje technologiczne, który to model wymagał o wiele większej dynamiki i elastyczności. Był to liberalizm zawężenia aktywności gospodarczej państwa, wolności ekonomicznej, ograniczenia regulacji i biurokracji, który usiłował połączyć ideę szerokiej wolności dla przedsiębiorczych z dostępem do usług publicznych dla potrzebujących wsparcia. Był on reakcją na rozrost biurokracji i jej kosztów, spowolnianie innowacyjności, zanik konkurencji wolnorynkowej ze stratą dla interesów konsumenta oraz nowo powstających przedsiębiorstw niosących nowe idee, uzależnienie się wielu firm od subsydiów, podatność na inflację i zbyt wysokie podatki.

W nowej rzeczywistości kryzysu społeczno-ekonomicznego od roku 2008 zwłaszcza piąta odsłona liberalizmu znajduje się pod dużą presją krytyków. Rzekomo obnażyła się jej klęska, jednak możliwa też jest taka ocena, że ten model miał swoją zasadność i skuteczność w warunkach swojego czasu, ale czas ten upłynął. Podobnie jak w czterech wcześniejszych przypadkach. Rozwiązaniem nie jest jednak powrót do nieadekwatnych dzisiaj rozwiązań z przeszłości. Tak oto pojawia się więc przestrzeń dla projektów modyfikacji programu liberalnego w sposób uwzględniający realia XXI wieku, w tym zmieniającą się mentalność mieszkańców Zachodu, których oczekiwania, aspiracje, potrzeby i wartości po prostu są inne niż w latach 80. poprzedniego stulecia. Ale ujawniają się też pułapki, polegające na skłonności do sięgania po proste zapożyczenia z arsenału ideowego przeciwników liberalizmu.

Wrogowie liberalizmu

Jak w większości przypadków w przeszłości, pożądaną byłaby refleksja nad taką modyfikacją i „uaktualnieniem” liberalnego przesłania, które jednak pozostałoby na gruncie jego fundamentalnych założeń ideowych (ochrona wolności jednostki i jej zdolność do ponoszenia indywidualnej odpowiedzialności za swoje czyny). To liberalne przesłanie skupiałoby się przede wszystkim na obiektywnych przeobrażeniach świata – związanych ze skutkami globalizacji, postępem technologicznym, zawinionymi przez działalność człowieka zmianami klimatu, migracjami posiadającymi przemiany demograficzne w tle, robotyzacją i jej wpływem na przyszłość rynku pracy, humanistycznym postępem w postaci np. uwrażliwienia na los zwierząt – a jednak mimo wszystko mniej na schlebianiu modom intelektualnym czy wywracaniu filarów doktryny do góry nogami w pościgu za przychylnością młodego pokolenia, którego ambicją numer jeden jest więcej czasu wolnego. W tym kontekście metoda „reformowania” liberalizmu polegająca na wyrzucaniu na śmietnik istotnych jego elementów i inkorporowania w ich miejsce postulatów pochodzących z innych, obecnie dzisiaj bardziej modnych, nurtów myśli politycznej, nie wydaje się najszczęśliwszą.

Zważyć należy przecież, które nurty są obecnie w natarciu, gdy liberalizm jest w defensywie. Są to niewątpliwie populizm, socjalizm oraz konserwatyzm (przy czym ten ostatni nie w swojej klasycznej formule – społeczeństwa zachodnie bez zmian nadal stają się stopniowo coraz mniej konserwatywne, a w sensie punktowym, związanym z potrzebą przynależności do wspólnoty narodowej, rozwoju tak skonstruowanej tożsamości, także kosztem wzmacniania jej ksenofobicznymi odruchami wobec „obcych”). Jest wysoce wątpliwe, czy liberalizm „zreformowany” do postaci hybrydy z którymkolwiek z tych sposobów politycznego myślenia byłby udanym nowym etapem w rozwoju jego myśli i – przede wszystkim – w zmaganiach o wolność człowieka.

Czy aby na pewno chcemy, aby liberalizm był bardziej populistyczny, wynajdywał i wskazywał wrogów (antyszczepionkowców? Rosję? ludzi źle korzystających z 500+? – na pewno i liberalizm byłby w stanie wyselekcjonować sobie kandydatów na wrogów publicznych i straszyć nimi resztę obywateli, łaknąc ich poklasku), aby był mniej technokratyczny, merytokratyczny, proceduralny i nudny „jak flaki z olejem”, a za to odnalazł swoją „polityczność” i odrobił „lekcję z Carla Schmitta”? Czy aby na pewno chcemy spajać liberalizm z nacjonalizmem i ryzykować wzięcie na zakładnika przez logikę zamykania się przed światem, zwłaszcza w obliczu pamięci o kilku ponurych wątkach z historii liberalizmu, gdy taki właśnie flirt prowadził dobrych liberałów na manowce? Czy aby na pewno – to pewnie najtrudniejsze pytanie, bo opory tutaj wydają się najmniejsze – chcemy uzupełniać liberalizm wątkami socjalistycznymi, wyrzec się całości dorobku liberalnej refleksji o gospodarce i stać się czymś na kształt umiarkowanej socjaldemokracji w czasach, gdy i ona (toczona podobnym kryzysem) oddaje pola lewicy radykalnej?

Tymczasem trzeba na serio wziąć pod uwagę hipotezę, że przyczyna kryzysu liberalizmu nie jest inherentna, nie wynika z jego wewnętrznej natury, aksjologii, z filozofii czy wizji człowieka, które liberalizm promuje. Może jest jednak tak, że przyczyna kryzysu liberalizmu leży w załamaniu się zaufania części ludzi w perspektywy ich przyszłości? Zaś praprzyczyną tego załamania jest strach.

Populizm wlewa strach w serca ludzi. To on jest kluczowy z tej triady wygrywających dzisiaj z liberalizmem wrogów. To on uwypukla złe wiadomości, fatalne prognozy, wskazuje śmiertelne niebezpieczeństwa, każe nam drżeć o fizyczny dobrostan i materialną przyszłość naszych rodzin. Gdy już jesteśmy przerażeni do szpiku kości, wówczas cała trójka zgłasza się nam ze swoimi receptami. Populizm stawia na proste rozwiązania bardzo skomplikowanych problemów. Treść jego recept w zasadzie nie ma znaczenia, istotna jest ich prostota w formie. Sprowadzają się one do oddania władzy tym, którzy najgłośniej krzyczą, najśmielej błaznują, najmocniej nienawidzą „establiszmentu” i instytucji, najgorliwiej chcą wszystko istniejące rozszarpać na strzępy. Nacjonalizm oczywiście proponuje etniczną homogeniczność, przegonienie lub zneutralizowanie „obcych”, dumę z historii i pochodzenia, życie w glorii dawno minionej chwały pokoleń przodków. Socjalizm oferuje wspólnotę solidarności, której ostoją nie jest jednak solidarność człowieka wobec człowieka, a instytucje państwa, które rozdzielą pieniądze bardziej równo, dadzą poczucie nie tylko siatki bezpieczeństwa socjalnego pod nami, ale i może pozwolą zostać w domu zamiast iść do pracy.

Przemiana potrzeb

W ten sposób odpowiada się na trzy autentyczne potrzeby ludzkie, które obecnie odpowiednio przedstawione w narracji politycznej jako niezaspokojone, nabrzmiałe i uwypuklone, stanowią bariery dla działań na rzecz podtrzymania dawnego liberalnego paradygmatu Zachodu. Pierwszą jest oczywiście potrzeba bezpieczeństwa, którą operuje najchętniej konserwatyzm (z zastrzeżeniem operowania potrzebą bezpieczeństwa socjalnego także przez lewicę). Drugim jest pragnienie równości, którym operują socjaliści. Elementem trzecim jest zapotrzebowanie człowieka na odczuwanie sprawczości, które staje się przeszkodą dla liberalizmu, gdy – w nakreślony powyżej sposób – operować nią poczynają siły populistyczne.

Podłożem współczesnej formuły internalizowania tych potrzeb stał się właśnie strach. Strach wzmaga potrzebę bezpieczeństwa, odziera nas z wiary w samych siebie i każe szukać złudnego poczucia spokoju we wsparciu instytucji. W tym samym czasie nie dostrzegamy, że ceną tego złudzenia są zagrożenia związane z wdzieraniem się instytucji władzy do naszej prywatnej sfery życia i z narzucaniem nam oficjalnej, urzędowej aksjologii. Strach skłania nas by żądać równości materialnej, bo – świadomi własnej słabości – liczymy na lepsze samopoczucie, gdy słabsi będą wszyscy wokół. Nie dostrzegamy zaś, że warunkiem powstania większej równości materialnej jest nierówne traktowanie przez władzę, a za takim kategoryzowaniem ludzi kryje się prawdziwa pogarda. Gdy nierówne traktowanie urośnie zaś do rangi zasady, to w połączeniu z jeżdżącą na pstrym koniu łaską rządzących, łatwo możemy sami znaleźć się w pozycji upośledzonej, miast uprzywilejowanej. W końcu strach stanowi impuls do uciekania się pod skrzydła silnej władzy i uzyskiwania poczucia sprawczości, gdy taką władzę w głosowaniu wybieramy. Chcemy czuć sprawczość, choć ona wtedy dawno już została delegowana w ręce tego czy innego przywódcy. A potem tzw. silna władza wkracza oczywiście w kolejne przedziały życia i odziera nas z realnej sprawczości, tej z naszego poletka, tej potrzebnej nam, gdy chcemy wychowywać dzieci, rozwijać karierę zawodową, prowadzić firmę, czy wydawać własne pieniądze.

Reformując się więc, liberalizm powinien skupić się na tym, aby jak największa część ludzi gdzie indziej zaczęła dostrzegać źródła zagrożenia, w inwigilacji przez własny rząd, w stanowieniu absurdalnego i niesprawiedliwego prawa, w utracie sojuszników międzynarodowych, we wdzieraniu się oficjalnej ideologii i jedynej prawomyślnej religii w prywatne życie i do szkół naszych dzieci. Aby jak najwięcej z nas wróciło do pojmowania pożądanej równości jako równości szans, czyli dobrych usług publicznych, wyśmienitej szkoły, skutecznej ochrony zdrowia, racjonalnego transportu publicznego, zamiast zrównywania redystrybucyjnego. Aby jak najwięcej z nas sprawczość rozumiało jako własną moc w zderzeniu z administracją rządową i samorządową, a nie jako moc rządu w zderzeniu z grupą współobywateli, których nie lubimy.

Tak jak strach jest wspólnym mianownikiem opacznie pojętych bezpieczeństwa, równości i sprawczości, tak kluczem do przezwyciężenia kryzysu liberalizmu i nadania tym trzem potrzebom bardziej liberalnego charakteru jest odwaga. I to ona jest najpierwszym zadaniem w procesie reformy liberalizmu na XXI wiek. Liberałowie wydają się potrzebować odwagi i obywatele wydają się jej potrzebować. Sami liberałowie potrzebują jej, aby z większą determinacją bronić własnych wartości przed nacjonalistami, socjalistami i populistami. Ale także potrzebują odzyskać zdolność wlewania w serca ludzi otuchy, odwagi i optymizmu.

Jeśli więc mówimy o nowej umowie społecznej dotyczącej liberalizmu przyszłości, to mówimy o wielkim ruchu wyzwolenia ludzi z niemocy i stuporu. Pesymizm generuje zrezygnowanie, ono potęguje marazm, a marazm rodzi pesymizm – to zaklęty krąg. Odwaga to zastrzyk optymizmu, aby wstać i się ruszyć. Tylko tędy wiedzie droga ku wyjściu poza łańcuch kryzysów.

Praliberał miesiąca: Archibald Sinclair :)

Archibald Sinclair nie tylko wyglądał niczym potencjalny kandydat do filmowej roli Jamesa Bonda, ale także część swojej zawodowej kariery spędził w kręgach iście bondowskich. Do polityki wszedł w zasadzie w ostatniej chwili, aby – jako brytyjski liberał – odegrać w niej jeszcze bardziej doniosłą rolę. Jego aktywność przypadła na okres, w którym Partia Liberalna stanowiła już cień swojej dawnej potęgi, a przed jej politykami zamykały się ostatnie okazje do pełnienia funkcji rządowych.

Sinclair urodził się w 1890 r. jako syn szkocko-amerykańskiej pary małżeńskiej. Już w wieku 5 lat został jednak sierotą i trud wychowania Archibalda przejęła rodzina, pomieszkiwał i u dziadków, i u stryja, i u ciotki. Rodzina ojca była niezwykle majętna, a w dodatku już w 1912 r. Archibald odziedziczył po dziadku tytuł baroneta oraz kolosalną posiadłość ziemską w szkockim Caithness (stał się jednym z największych posiadaczy ziemskich w całym kraju). Krótko wcześniej ukończył Eton i w 1910 r. jako adept Royal Military College został przyjęty do elitarnej jednostki brytyjskiej armii, Life Guards. Był w zasadzie ustawiony do końca życia, pasjonował się pilotowaniem samolotów i grą w polo. Został także dość bliskim przyjacielem Winstona Churchilla, wtedy polityka Partii Liberalnej, a nawet nieomal poślubił jego szwagierkę. Sinclair był w swoich młodych latach zresztą bożyszczem kobiet, niewykluczone, że mówimy tu o najbardziej przystojnym polityku w dziejach europejskiego ruchu liberalnego.

Zanim jednak rozpoczęła się jego przygoda polityczna, jako wojskowy walczył na zachodnim froncie I wojny światowej. Od 1915 r. był prawą ręką generała Seely’ego w mieszanej brytyjsko-kanadyjskiej brygadzie, aby następnie dojść do stopnia majora w oddziałach broni maszynowej Life Guards. Od 1916 r. do końca wojny służył jako zastępca Churchilla w szóstym batalionie piechoty szkockiej, którym ten dowodził po rezygnacji ze stanowiska rządowego (za swoją służbę Sinclair został odznaczony). Odtąd Sinclair i Churchill ufali sobie bezgranicznie, także gdy mieli w przyszłości kierować innymi politycznymi partiami.

Po wojnie Sinclair podążył więc za Churchillem do polityki i współpracował z nim do 1922 r., gdy ten zasiadał w koalicyjnym rządzie z udziałem liberałów najpierw jako minister wojny, a potem ds. kolonii. Właśnie w tym okresie został łącznikiem Churchilla z szefostwem służb specjalnych (szef MI6, Stewart Menzies, został jego osobistym przyjacielem). Miał szerokie kontakty do międzynarodowych agentów brytyjskich, a także sprawował polityczną „pieczę” nad szeregiem operacji podejmowanych w ZSRR.

Samodzielną ścieżkę w polityce Sinclair rozpoczął zdobyciem mandatu w Izbie Gmin w 1922 r., gdy w arcyliberalnym okręgu wyborczym obejmującym jego szkockie włości pokonał urzędującego posła własnej partii (w tle był konflikt frakcji byłych premierów Asquitha i Lloyda Goerge’a, z których Sinclair popierał ostatniego). W parlamencie elokwentny Sinclair szybko stał się ważną postacią w ławach opozycji. Współpracował z Lloydem Georgem nad projektem progresywnej reformy rolnej, był ponadto mocnym głosem za udzieleniem Szkocji częściowej autonomii. W 1930 r. został parlamentarnym whipem liberałów.

Pomimo spadającego co wybory znaczenia Partii Liberalnej Sinclair zdobywał spore wpływy. W 1931 r. zorganizował w swoim domu poufne spotkanie z udziałem sceptycznych wobec własnego lidera konserwatystów Churchilla i Brendana Brackena, szefa liberałów Lloyda George’a, laburzysty Harolda Nicolsona oraz… Oswalda Mosleya, byłego torysa i byłego laburzysty, który właśnie założył „Nową Partię”. Rozmowa dotyczyła możliwości zrobienia rewolucji na brytyjskiej scenie politycznej (planu nie podjęto, a Mosley rok później założył partię faszystowską). Bardziej owocne były jego rozmowy z liderami Partii Pracy, które poskutkowały wejściem liberałów latem 1931 r. do kryzysowego „rządu narodowego” Ramsaya MacDonalda. W nim Sinclair objął stanowisko sekretarza stanu ds. Szkocji i wszedł w skład gabinetu.

Liberałowie, partia wolnego handlu, nie mogli jednak zaakceptować polityki laburzystów i torysów odnośnie wprowadzenia ceł zaporowych w ramach tzw. preferencji imperialnej i już w 1932 r. przeszli do opozycji. Sicnlair został liderem partii po wyborach w 1935 r., gdy jego poprzednik Herbert Samuel stracił mandat w Izbie Gmin. Miał kierować liberałami przez dekadę, do końca II wojny światowej.

Jako szefa partii Sinclaira charakteryzowała odraza wobec wszelkich dyktatur i dyktatorów ówczesnej Europy. Popierał ideę Ligi Narodów i koncepcje bezpieczeństwa zbiorowego, gardził tymi, którzy chcieli „rozumieć Hitlera”. Wraz z Churchillem i szeregiem innych ważnych postaci życia politycznego współtworzył Radę Antynazistowską. Był agresywnym wręcz krytykiem polityki appeasementu, przez wielu atakowany więc za nawoływanie do wojny z państwami Osi (w istocie od ok. 1936 r. Sinclair nawoływał do intensywnych zbrojeń). Oczywiście jednoznacznie potępił porozumienie monachijskie, a we wrześniu 1939 odrzucił zaproszenie Neville’a Chamberlaina do gabinetu, domagając się jego dymisji.

Do rządu Sinclair wrócił w maju 1940, znów razem z Churchillem, i objął aż do końca wojny stanowisko ministra ds. obrony lotniczej. Choć w realiach wojennych to Churchill podejmował samodzielnie kluczowe decyzje, Sinclair odegrał istotną rolę w trakcie zarówno „bitwy o Anglię”, jak i przy bombardowaniu celów w Niemczech (usiłował unikać bombardowań terenów zamieszkanych i kierować ostrze ataku na cele przemysłowe; wokół bombardowania Drezna, któremu się sprzeciwił, wybuchł być może jego jedyny poważniejszy konflikt polityczny z Churchillem).

Po zakończeniu wojny Sinclair optował za kontynuacją koalicji, ale partyjni koledzy wymusili na nim samodzielny start liberałów w wyborach 1945, co skończyło się zdobyciem tylko 12 mandatów. Sinclair stracił swój mandat i w efekcie przywództwo w partii. Jego próba powrotu do Izby Gmin w wyborach w 1950 r. także się nie udała. W 1952 r. Sinclair został wicehrabią i uzyskał miejsce w Izbie Lordów. Planowano przejęcie przez niego stanowiska lidera liberałów w niej, a Churchill – znów premier – chciał mianować go ministrem. Wszystko pokrzyżował wylew, który znacznie ograniczył jego aktywność. W 1959 r. drugi wylew wyeliminował go z życia publicznego. Archibald Sinclair zmarł w roku 1970.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Lockdown w polskim wydaniu nie działa :)

Rząd Prawa i Sprawiedliwości musi zostać rozliczony z nieskutecznej walki z pandemią w Polsce. Tragedii która wynika również z wielu błędnych decyzji rządu Mateusza Morawieckiego. Polska traci tysiące istnień swoich obywateli, a jednocześnie rząd skazuje Polaków na wszystkie najgorsze skutki uboczne wprowadzonych nieskutecznych działań anty-pandemicznych. Lockdown w polskim wydaniu po prostu nie działa.

Tragiczne twarde dane

Polska w dniu 18.04.2021 jest na dziewiętnastym miejscu na świecie jeśli chodzi o liczbę zgonów na Covid-19 na milion mieszkańców. Wyprzedziliśmy w tej statystyce Francję, która notuje 1538 zgonów na milion czy krytykowaną Szwecję: 1359 zgonów na milion mieszkańców[1]. Jednocześnie Polska notuje jeden z najtragiczniejszych bilansów nadprogramowych śmierci w trakcie zarówno drugiej jak i trzeciej fali pandemii. Dobrze obrazuje to poniższy wykres[2]:

 

Portal Konkret24 wyliczył na podstawie danych Eurostatu, że Polska miała w okresie marzec – grudzień 2020 najwyższy procent nadprogramowych zgonów w całej Unii Europejskiej[3].

Błędy

Wszystko to dzieje się po niezwykle długim okresie stosowania rozwiązania mającego ponoć skutecznie walczyć z pandemią czyli lockdownu. Jaki jest tego bilans? Liczby mówią chyba same za siebie. Po prawie sześciu miesiącach zimowego lockdownu „w polskim wydaniu”, po trzech miesiącach ostrego lockdownu na wiosnę, po 35 tygodniach zamkniętych szkół, w dniach sąsiadujących ze znamienną datą 10 kwietnia, mieliśmy najwyższy dobowy wynik covidowych śmierci na świecie!!![4] W dniu 18.04.2021 jesteśmy na piątym miejscu. Wyprzedza nas jedynie: Meksyk, Iran, Rosja, Ukraina[5]. Jak to wszystko jest możliwe?

Pierwszym wielkim błędem było wprowadzenie radykalnego lockdownu na wiosnę w sytuacji w której skala zagrożenia w Polsce była jeszcze niewielka. W kategoriach zarządzania ludzkimi emocjami przestraszono ludzi nie wtedy kiedy należało to zrobić. W efekcie rząd stracił w oczach ogromnej części społeczeństwa wiarygodność, działając nadmiernie i zbyt radykalnie. Po tym nietrafionym w czasie działaniu, było dość jasne że zdezorientowani i już zmęczeni ludzie po raz kolejny nie dadzą się solidarnie zamknąć w domach. Szwecja nie popełniła tego błędu.

Warto podkreślić, że równolegle przez te trzy miesiące rząd wydał niebotyczne kwoty na ratowanie zduszonej gospodarki, kwoty których brakowało kiedy naprawdę okazały się potrzebne. W tym samym czasie byliśmy fałszywie zapewniani, że radykalny lockdown sprawi, że pandemia odejdzie w niepamięć, że wystarczy tylko poczekać „dwa tygodnie”. Od początku było to oczywiste kłamstwo, lockdown nie jest narzędziem które może sprawić że pandemia zniknie. Przekonaliśmy się chyba o tym właśnie dokładnie po wydarzeniach wiosennych. Lockdown jedynie opóźnia w mniej lub bardziej radyklany sposób rozwój pandemii i odkłada kolejne jej fale w czasie.

Nie oznacza to, że lockdown jest narzędziem którego w ogóle nie należy stosować. Lockdown ratujący przepustowość służby zdrowia powinien być krótki, radykalny i wprowadzony w odpowiednim momencie czyli w przeddzień narastania faktycznego zagrożenia. Powinien też być uczciwie ludziom wytłumaczony. Jego celem nie jest zwalczenie pandemii, tylko chwilowe ratowanie możliwości działania służby zdrowia. To, kiedy lockdown na krótki czas może być niezbędny, jest do przewidzenia. Wiadomo w jakich okresach roku najszybciej szerzą się choroby i przeziębienia. Około miesięczne radyklane działania powinny być wprowadzone od około 21 października, a potem od około 21 lutego. Lockdowny powinny być możliwe krótkie, radykalne, w zaplanowanym terminie, do którego przygotują się wszystkie branże gospodarki. Powinny w tym krótkim czasie dotyczyć możliwe wszystkich branż, zamiast wybiórczego karania niektórych z nich, bez oparcia się o jakiekolwiek dane, co czyni dziś rząd. Zamrożenie trwałoby przez miesiąc lub pięć tygodni, a następnie życie wracałoby do względnej normy zgodnie z umową społeczną.

O ile łatwiej byłoby funkcjonować nam wszystkim, planować działalność firm i całe życie społeczno-gospodarcze, gdyby rząd przestał udawać, że lockdown wyleczy nas z pandemii, tylko przyznał, że jest to chwilowy ratunek dla służby zdrowia i go zaplanował! Przewidywalność jest dziś całej gospodarce i wszystkim obywatelom niezwykle potrzebna. Aby osiągnąć sukces na tym polu niezwykle ważne jest społeczne zaufanie do racjonalności działań rządu i gotowość do solidarności.

Zaufanie i prawdomówność

W Polsce zabrakło zaufania. W Polsce zabrakło solidarności. Po pierwsze na skutek nietrafionych w czasie działaniach na wiosnę. Ale również dlatego, że restrykcje wprowadzane przez rząd były uznaniowe, wybiórcze, niesprawiedliwe, nielogiczne i wprowadzane na zbyt długi okres czasu. Dziś empirycznie wiemy, że długotrwały lockdown nie działa. Ku zaskoczeniu wszystkich przyznał to nawet w ostatnim tygodniu Minister Zdrowia Adam Niedzielski.

Nie działa ponieważ ludzie w sile wieku nie odizolują się od innych na długi okres czasu przy tej skali zagrożenia po wiosennym doświadczeniu. Zamknęliśmy szkoły to ludzie spotkali się tłumnie na zakupach w markecie. Zamknęliśmy restauracje to ludzie organizowali domówki albo tłoczyli się na Krupówkach. Rządzącym wydaje się, że mogą całkowicie wpływać na zachowania ludzi. To ułuda.

Co więcej zamknięte zostały częściowo usługi, a produkcja przecież działa i działała (dzięki czemu wyniki polskiej gospodarki nie są aż tak tragiczne), jednak ludzie się tam, w swoich zakładach pracy spotykają i zarażają. Od początku mieliśmy do czynienia z utopijnym myśleniem, że to się może w długim okresie udać. Ludzie psychologicznie nie wytrzymują izolacji. Nie można tego nie brać pod uwagę. A koszty uboczne generowane były i są ogromne. Są prawdopodobne gorsze od samej pandemii.

Lockdown ma sens tylko wtedy, jeśli rząd potrafi wprowadzić go w dobrym momencie, radykalnie, kiedy rząd jest wiarygodny wobec obywateli i potrafi obiecać, że za 5 tygodni tak czy inaczej wrócą do w miarę normalnego życia. Wówczas jest szansa, że Premier zostanie wysłuchany, ludzie mu zaufają i rzeczywiście się odizolują, co spowoduje realne spowolnienie rozwoju pandemii i oddech dla służby zdrowia. Ale co warto podkreślić: nie rozwiąże żadnego problemu.

Skala szkodliwości  

„Lockdown” jest szkodliwy i również dodatkowo zabójczy obok samej pandemii. Tragiczne nadprogramowe zgony jesienią 2020 w Polsce są efektem wielu czynników, za część z nich zapewne również odpowiada niezdiagnozowany Covid-19. Jednak wydaje się więcej niż pewne, że ogromny procent tych śmierci został spowodowany złą organizacja służby zdrowia, złą specjalizacją szpitali, chaosem w zarządzaniu karetkami, faktycznym jej zamknięciem na rzecz leczenia tylko jednej choroby czyli Covid-19.

Uważam, że szczególnie te decyzje powinny zostać poddane szczegółowemu audytowi, a winni błędnych decyzji powinni ponieść karę. Tajemnicą poliszynela jest, że znamienici lekarze, specjaliści w wielu dziedzinach zostali odsunięci od wykonywania zabiegów i operacji do których przygotowywani byli przez całe życie i oddelegowani do pracy z chorymi na Covid-19 gdzie ich wybitne umiejętności w innych dziedzinach nie na wiele mogły się przydać. Ile żyć stracimy jeśli na kilka tygodni wyłączymy np. wybitnego kardiologa z przeprowadzania niezbędnych operacji serca? Takie przesunięcia nie były ani moralne ani efektywne, a wciąż mają miejsce. Dlaczego nagle uważamy, że chorzy na inne choroby mogą być dyskryminowani, a ich życie jest mniej istotne niż tych chorych na Covid? Odpuściliśmy leczenie chorób z którymi potrafimy walczyć, na rzecz koncentracji na walce z chorobą w starciu z którą lekarze mają bardzo ograniczone możliwości działania.

Nie wiem czy byliśmy w stanie uratować więcej osób, ciężko przechodzących Covid-19. Czasem jesteśmy bezradni. Czasem jednak lepiej zdać sobie sprawę z własnej niemocy na jakimś polu, zamiast dodatkowo szkodzić. Testem są teraz szczepienia, tutaj rząd ma pole do popisu i prawdziwego skutecznego ratowania ludzkiego życia. Wydaje się jednak, że na innych polach służby zdrowia można było uratować o wiele więcej osób. Niezbędny jest prawdziwy audyt podjętych działań i ich skutków, a także porównanie ze sposobami działania służby zdrowia w państwach które lepiej poradziły sobie z pandemią.

Wysoki poziom nadprogramowych zgonów w szczycie III fali pandemii po pół roku lockdownu obala też argumenty tych, którzy twierdzili, że problemy z tym zjawiskiem jesienią były efektem braku lockdownu latem 2020. Lockdown przez całą zimę, jeśli pomógł to w bardzo ograniczonym zakresie. Trzecia fala przynosi też wyższe dobowe liczby śmierci wprost z powodu Covid – 19 niż druga[6]:

Codziennie prawie dostaje też kolejne wiadomości o zakażeniach osób, które prowadziły odpowiedzialny tryb życia, pracowały zdalnie, bardzo ograniczały spotkania, aktywność zredukowały do tego co konieczne, a i tak zakażenia nie uniknęły. Nie lekceważę zagrożenia. Wręcz odwrotnie. Covid-19 jest groźną chorobą, dla wielu śmiertelną. Ale tym bardziej racjonalnym jest nie generowanie przy okazji tej tragedii dodatkowych bezsensownych nieszczęść.

Troska o przyszłość, troska o cywilizację

Polski sposób walki z pandemią jest budowany w oparciu o model w którym największe koszty ponoszą młodzi i względnie bezpieczni dbając o najstarsze pokolenie i osoby szczególnie narażone. Czas jednak pomyśleć o przyszłości i o naszych dzieciach. O ile być może biznes restauracyjny może można jakoś odbudować, choć bankrutujące i tracące obecnie dorobek życia osoby mówiąc delikatnie mogłyby z takim stanowiskiem się nie zgodzić, to faktyczne półtora roku oderwania od życia akademickiego, socjalizacji i normalnej edukacji dla młodej osoby, która ma zakończyć edukację na licencjacie jest w zasadzie nie do nadrobienia. To samo jeśli chodzi o liceum. Znam przypadki osób, które zabierały swoje dzieci na ponad rok z przedszkoli. Zabieramy naszym dzieciom młodość i etapy w życiu, które nigdy już nie wrócą. Zabieramy im możliwość kształtowania postaw społecznych, życia grupowego, alienujemy je i poddajemy wielkim wyzwaniom psychologicznym. Gdzie dziś jest miejsce dla młodych ludzi na miłość? To niewybaczalne.

Jednocześnie warto wiedzieć, że wiele państw które stosowały w różnym zakresie lockdown i często osiągały jak dotąd lepsze wyniki niż Polska, zdecydowały się na zamknięcie szkół na okres o wiele krótszy niż w Polsce. We Francji szkoły były zamknięte łącznie na 10 tygodni, w Hiszpanii na 15 tygodni, w dobrze radzącej sobie Norwegii na 19 tygodni, tymczasem w Polsce aż na 35 tygodni![7] Jesteśmy niechlubną światową czołówką.

Pamiętajmy też, że zdalna edukacja pogłębia nierówności społeczne i utrudnia start dzieciom pochodzącym z biedniejszych rodzin lub rodzin z problemami. Naprawdę nie wszyscy żyją w wielkich domach, mogąc zapewnić sobie prywatną opiekę dla młodszych dzieci i nieograniczone korepetycje sam na sam dla starszych.

Długi które dziś zaciągamy, aby sfinansować lockdown spłacać będą głównie dwa pokolenia. Dzisiejszych 30 i 40latków oraz naszych dzieci. Naprawdę czas pomyśleć o przyszłości.

Lockdownem niszczymy też sedno naszej cywilizacji jaką jest kultura, życie kulturalne, które w zasadzie w wielu dziedzinach zamarło. Lockdown uderza w najbardziej wrażliwe części systemu w którym żyjemy, które maję jednocześnie kluczowe znaczenie dla kształtowania naszych umysłów, wrażliwości i uczenia się różnych perspektyw.

Praca zdalna, która w pierwszym okresie może wydawać się przyjemną różnicą, również niesie wiele zagrożeń. Długotrwała izolacja od ludzi wpędza wielu w marazm i depresję, zaburza life-work balance. Brak ruchu wzmaga otyłość i rozwój chorób cywilizacyjnych. Cierpi na tym kreatywność pracy zespołowej. Oczywiście nie da się wszystkich wrzucać do jednego worka. Inaczej pracę zdalną odbiera cyfrowy nomada – freelancer, pracujący dla różnych klientów i podróżujący po świecie, inaczej top manager pracujący w wielkim domu z zacisznym gabinetem i opiekunką dla dzieci, a inaczej rodzina w modelu 2 + 3 mieszkająca w dwupokojowym mieszkaniu w bloku. To są skrajnie różne perspektywy. Bardziej powszechną jednak jest ta druga czego nie rozumie wielu decydentów.

Lockdownem dajemy też przyzwolenie państwu na wielką ingerencję w nasze życie prywatne, w wolności i prawa obywatelskie, państwo uzurpuje sobie interwencję tam gdzie wcześniej nie było to możliwe, w efekcie cała sytuacja uderza w zasady liberalnej demokracji. Dziś uzasadnieniem jest walka z pandemią. Jaki ważny pretekst do podobnych działań znajdą rządzący w przyszłości, skoro teraz się tak gładko udało? Brutalnie opisał to jednym zdaniem kontrowersyjny Yanis Varoufakis[8]: „Od pierwszego tygodnia blokady, pandemia zdarła polityczną ułudę naszego systemu liberalnego, by odsłonić prostacką rzeczywistość, która kryje się pod spodem: niektórzy ludzie mają władzę, by powiedzieć pozostałym, co mają robić.” Pandemia umożliwiła, aby czynić to często wbrew ustanowionemu prawu, jak w Polsce gdzie sądy kolejno orzekają, że ograniczenia zostały wprowadzone z naruszeniem prawa i procedur, że niezbędny do tego był stan wyjątkowy. I co? I nic. Wszyscy pogodziliśmy się, że tak być musi. Opozycja w tej sprawie w zasadzie milczy. A konsekwencje tego dla dalszego rozmontowywania państwa prawa są dalekosiężne.

Co dalej?

Po pierwsze należy się szczepić. To główna nadzieja na zakończenie tego mrocznego okresu. Trzeba wymagać od rządu sprawnego działania i propagować idee szczepień wśród obywateli. To dość oczywiste. Ale drugim podstawowym celem jest uniknięcie kolejnego rozwleczonego lockdownu jesienią 2021 jak również podobnych działań w przyszłości w przypadku pandemii o podobnych charakterze.

Liczba osób która przeszła Covid oraz skala szczepień dają nadzieję, że jesienią uda się uniknąć szerokiej czwartej fali zakażeń, której będzie towarzyszyć szeroka skala zgonów. Jest to scenariusz najbardziej prawdopodobny ale nie jedyny. Możliwe są mutacje wirusa o podobnej śmiertelności na które obecnie nabyta odporność i szczepionki nie będą skutecznie działać. Ponadto trzeba podkreślić, że wszystkie nasze założenia dotyczące okresu odporności po przejściu choroby i po szczepieniu są oparte na założeniach a nie danych empirycznych na wielkich próbie. Dlatego spokojni wciąż być nie możemy. Co więcej może istnieć szeroka fala medialnego nacisku od zwolenników lockdownu na wprowadzanie obostrzeń w przypadku w którym zacznie rozwijać się fala zachorowań, nawet jeśli nie będzie już ona w sposób podobny do tego co obserwujemy teraz śmiercionośna. Strach pozostanie. Czyli Covid – 19 będzie się rozprzestrzeniał ale w powszechnym łagodnym przebiegu.

Dlatego należy przygotować działania i mobilizować opinię publiczną w przypadku realizacji powyższych scenariuszy by zapobiegać chęci wprowadzenia kopii lockdownu z okresu 2020 – 2021. W imię przyszłości naszych dzieci oraz wszystkich złych skutków ubocznych tych działań nie możemy po prostu ponownie na to pozwolić.

Opozycja powinna również zrobić wszystko aby powołać Komisję Śledczą, która zbada racjonalność decyzji Prawa i Sprawiedliwości dotyczących podporządkowania służby zdrowia tylko walce z Covid-19, zaniedbań w przygotowaniu systemu opieki do jesiennej fali. Opinia publiczna musi poznać fakty. Opinia publiczna musi wiedzieć czy fala nadprogramowych zgonów była do uniknięcia i czy winą za nie ponoszą błędne decyzje obecnie rządzącej ekipy.

[1] https://www.worldometers.info/coronavirus/

[2] https://ourworldindata.org/excess-mortality-covid

[3] https://konkret24.tvn24.pl/swiat,109/nadmiarowe-zgony-w-2020-roku-polska-przoduje-w-unii-europejskiej,1053157.html

[4] https://en.unesco.org/covid19/educationresponse?fbclid=IwAR28LsoEt1i-8Kp-N6AjjaVSKtaYuB0gMR-ujm8zyNjVgaDP0XcycnDwwQc#durationschoolclosures

[5] https://www.worldometers.info/coronavirus/

[6] https://www.worldometers.info/coronavirus/country/poland/

[7] https://en.unesco.org/covid19/educationresponse?fbclid=IwAR28LsoEt1i-8Kp-N6AjjaVSKtaYuB0gMR-ujm8zyNjVgaDP0XcycnDwwQc#durationschoolclosures

[8] https://www.theguardian.com/books/2020/sep/04/yanis-varoufakis-capitalism-isnt-working-heres-an-alternative

Między Atenami a Spartą. O obronie wartości liberalnych :)

Są dwa przeciwstawne wzorce życia społecznego, które mają niewiele wspólnego z popularnym podziałem na lewicę i prawicę. Te wzorce mają starą tradycję, bo odwołują się do kultury społecznej dwóch państw-miast starożytnej Hellady, a mianowicie Aten i Sparty. Kultura Aten nastawiona była na człowieka, który powinien mieć możliwości rozwoju swoich pasji i talentów, aby tworzyć dzieła, z których mogli korzystać wszyscy obywatele. W kulturze tej kładziono nacisk na wolność, tolerancję i otwartość na zmiany, a systemem politycznym stojącym na straży tych wartości była demokracja. Kultura Sparty była natomiast skrajnie militarystyczna. Ceniono w niej przede wszystkim gotowość poświęcenia ideałowi wielkości tego miasta-państwa. Obywatele od dziecka wychowywani byli w surowym reżimie podporządkowania się wspólnym, jednolitym regułom i zasadom, dzięki którym mogli być sprawnymi żołnierzami w wojnach, które Sparta toczyła bez liku.

Otóż pouczająca jest historyczna spuścizna tych dwóch starożytnych metropolii. Ateny są dzisiaj stolicą Grecji, w której pozostało wiele pamiątek z tamtych czasów, w postaci imponujących budowli i bogactwa myśli ówczesnych filozofów. Natomiast Sparta systematycznie się wykrwawiała w kolejnych wojnach. Do dzisiaj nie zachowało się prawie nic z jej dawnego znaczenia, po prostu zniknęła z mapy. Dzisiaj jest to niewielkie prowincjonalne miasteczko, które prawa miejskie uzyskało dopiero w XIX wieku.

A zatem z jednej strony wzorem życia społecznego może być koncentracja uwagi na człowieku, jego dobrostanie i możliwościach rozwoju, zaś z drugiej – poświęcanie się ludzi czemuś, co przekracza granice ich indywidualnej egzystencji, a co można określić mianem służby sprawie. Taką sprawą może być naród (nacjonalizm), Bóg (fundamentalizm), charyzmatyczny przywódca (kult jednostki) czy ustrojowa utopia (komunizm, faszyzm, anarchizm itp.). Innymi słowy: powód dla którego ludzie jednoczą się we wspólnoty to: albo chęć poprawy swoich indywidualnych dobrostanów, albo dążenie do osiągnięcia czegoś, co nie przekłada się na poprawę dobrostanu większości z nich, a zazwyczaj oznacza jego pogorszenie.

Aby uniknąć oskarżenia o pochwałę egoistycznego indywidualizmu, należy podkreślić potrzebę symetrii wymiany między jednostką a zbiorowością. Jednostka, uczestnicząc w realizacji celu zbiorowego, musi w tym widzieć własny interes, ale nigdy wzgląd na ten interes nie może ograniczać możliwości realizacji celów innych jednostek. Jest to nic innego, jak podstawowe założenie liberalizmu społecznego, iż wolność jednostki jest ograniczona potrzebą wolności innych ludzi. Trzeba też zwrócić uwagę na nieprzypadkowo utrwalony przez każdą władzę autorytarną stereotyp złego indywidualizmu i dobrego kolektywizmu. Tymczasem etyczny indywidualizm zawsze służy wszystkim członkom wspólnoty, podczas gdy ideologiczny kolektywizm tylko tym, którzy traktują ludzi  przedmiotowo, bo ich zapał i poświęcenie wykorzystują dla swoich celów.

Tradycje Aten odżyły dopiero w XVIII wieku, w czasach Oświecenia, gdy przypomniano sobie formułę Protagorasa z Abdery: „Człowiek jest miarą wszechrzeczy”. Był to wiek racjonalizmu i wiary w człowieka, co zaowocowało sekularyzacją i ustanowieniem praw człowieka. Z tej tradycji narodził się liberalizm, jako filozofia społeczna, której wartości są podstawą współczesnej cywilizacji zachodniej. Przy okazji warto zauważyć, że w Polsce liberalizm jest w potocznym rozumieniu sprowadzany do zasad wolnego rynku i określany jako neoliberalizm, co ma niewiele wspólnego z istotą owej filozofii.

W kulturze liberalnej ludzie dobrze się czują w warunkach różnorodności, ponieważ wielość wzorów myślenia i zachowania daje możliwość wyboru, co jest podstawą głównej wartości, jaką jest w tej kulturze wolność. Podstawowym drogowskazem moralnym przy korzystaniu z wolności są zaś prawa człowieka. Aby jednak tę wolność zachować, konieczna jest tolerancja. Jak to ujął Wolter: „Zupełnie nie zgadzam się z twoimi poglądami, ale jestem gotów oddać życie, abyś mógł je głosić”. Tylko dzięki tolerancji ludzie mogą ze sobą zgodnie współżyć, mimo że różnią się pod wieloma względami. Tolerancja skłania do poszanowania zasady równości i poszukiwania rozwiązań kompromisowych w przypadku konfliktów. Wspomniane wartości, czyli wolność i prawa człowieka, równość i tolerancja mogą być respektowane tylko w ustroju demokracji liberalnej, czyli praworządności opartej na poszanowaniu praw mniejszości i trójpodziale władz.

W kulturze liberalnej dobrze czują się ludzie, których osobowość polega na potrzebie wnikania we własną psychikę, aby dokonywać wyborów zgodnie ze swoimi wewnętrznymi predyspozycjami. Dzięki temu mogą dążyć do samorealizacji, nie będąc przedmiotem wpływów i manipulacji ze strony innych ludzi. Osobowość ta polega również na potrzebie wnikania w psychikę innych osób po to, aby rozumieć ich dążenia i wybory, bez czego trudno byłoby o empatię i tolerancję. Osobowość liberalna łączy w sobie racjonalizm z inteligencją emocjonalną.

Przeciwieństwem liberalizmu, jako filozofii społecznej, jest autorytaryzm, którego cechy wynikają z władzy skupionej w rękach jednego człowieka lub jednej grupy. Instrumentem podporządkowania ludzi celom władzy jest tu najczęściej idea integrująca, nazwana wcześniej „służbą sprawie”. Pomagają w tym apele emocjonalne odwołujące się do patriotyzmu, wiary, lojalności czy sprawiedliwości. Patriotą, wierzącym czy utopistą może być zarówno liberał, jak i autorytarysta. Różnica polega jednak na tym, że ten pierwszy akceptuje tych, którzy nie podzielają jego fascynacji i poglądów, ten drugi zaś nimi gardzi i jest wobec nich agresywny.

Autorytarne idee pociągają ludzi, którym przeszkadza złożoność życia społecznego, złości różnorodność poglądów i doświadczeń, denerwuje żmudny proces ucierania się decyzji w systemie demokratycznym. Pociąga ich prostota i jednolitość, które to cechy uważają za podstawę porządku społecznego. Tego porządku chcą pilnować, bo ma on służyć dobru wspólnemu, a nie dobru jednostki, która jest z natury egoistyczna i trzeba ją ująć w karby tradycji, religii czy policyjnej dyscypliny, aby była użyteczna dla wspólnoty, której cele określa władza. E. Fromm i Th. Adorno wprowadzili pojęcie „osobowości autorytarnej”, przez którą należy rozumieć zespół dyspozycji psychicznych i cech zachowania, takich jak: bezkrytyczne posłuszeństwo wobec autorytetów opartych na sile i przemocy, dążenie do ich idealizowania i szukania w nich cech charyzmatycznych, upraszczanie obrazu świata, łatwe przyjmowanie prostych i sztywnych interpretacji rzeczywistości, czyli przywiązanie do stereotypów i przesądów, w szczególności do rozmaitych teorii spiskowych, a także brak zainteresowania poznawaniem psychiki własnej i innych ludzi.

Powody poparcia dla władzy autorytarnej mogą być trojakie i występować u różnych ludzi osobno lub w połączeniu. Mogą to być powody osobowościowe, czyli wynikające z przedstawionych wyżej cech i skłonności. Powodem zafascynowania autorytaryzmem mogą być także skutki indoktrynacji, gdy jej długotrwałe i powszechne oddziaływanie prowadzi do internalizacji autorytarnych wzorów propagandowych. Wreszcie powodem poparcia dla autorytarnych rządów może być frustracja, wynikająca z poczucia zawodu, krzywdy i niedocenienia w czasie rządów liberalnych, połączona z nadzieją na poprawę swojej sytuacji w nowych warunkach ustrojowych. Ten motyw łatwo było dostrzec u wielu osób popierających kurs polityki Kaczyńskiego.

I oto mamy w Polsce sytuację, w której od 2015 roku idee liberalizmu i demokracji liberalnej są przedmiotem wściekłego ataku zwolenników autorytaryzmu, którzy w III Rzeczpospolitej nie dostrzegli szans realizacji swoich ambicji. Nie jest to jednak sytuacja typowa tylko dla naszego kraju. Społeczny kryzys zaufania do liberalizmu widoczny jest we wszystkich krajach tzw. wolnego świata, choć nie wszędzie autorytaryści zdobyli władzę. Przyczyna jest oczywista: rewolucja informacyjna i globalizacja unieważniły dotychczasowe warunki życia społecznego, oparte na względnej co prawda, ale jednak stabilizacji reguł myślenia i zachowania. Współczesny świat został przeładowany informacjami, co prowadzi do wielości kryteriów oceny rozmaitych zdarzeń i sytuacji. Zawrotne jest również tempo zmian, w których ludzie chcąc nie chcąc muszą uczestniczyć. Różnorodność kulturowa i relatywizm prawd czynią wrażenie chaosu. Ludzie, także wielu z tych o osobowości liberalnej, nie czują się dobrze w tym świecie i zapewne minie jeszcze sporo czasu zanim się do niego przyzwyczają i go zrozumieją. Potrzeba większej jednoznaczności i homogeniczności, jak nigdy dotąd, zaczęła być wyraźnie odczuwana w szerokich kręgach społecznych. W krajach zachodnich, głównie w USA, nałożyły się jeszcze na to społeczne skutki kryzysu ekonomicznego z 2008 roku.

Wykorzystują to zwolennicy rządów autorytarnych, stosując prosty język i trafiające w emocje symbole, aby wskazywać winnych społecznych kłopotów i dezorientacji. Używając nowoczesnych technik marketingowych, powodują lęk i złość skierowane to na dotychczasowe elity, to na uchodźców, to na ludzi LGBT wreszcie. Obiecują przy tym upragniony ład i porządek przez odrzucenie liberalnych wartości i powrót do tradycyjnej obyczajowości patriarchatu, nacjonalizmu i etyki katolickiej. Jak powiada Kaczyński: „do Polski, którą znamy”.

Wojna kulturowa, która się toczy w Polsce i w wielu innych krajach, to nie tylko spór ideologiczny o legitymację władzy. W istocie jest to walka o to czy chce się żyć w kraju, w którym państwo służy obywatelom (wszystkim bez wyjątku), czy w kraju, w którym obywatele służą państwu; czy chce się żyć w kraju, w którym życie społeczne regulują stabilne przepisy prawa, obywatele dążą do rozwiązań kompromisowych, gdzie nie ma zwycięzców ani przegranych, a życie polityczne jest nudne, bo ujęte w zimne tryby demokratycznych procedur jest pozbawione emocji, czy też w kraju, w którym, jak chciał Kornel Morawiecki, rządzą ludzie, a nie prawo, w którym obywateli dzieli się na lepszy i gorszy sort z wszystkimi tego konsekwencjami, i w którym życie polityczne kipi od emocji, bo ludziom wciąż dostarcza się nowych wrogów, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Mówiąc krótko: czy chcemy żyć w kulturalnych i otwartych Atenach, czy w wojowniczej i zamkniętej Sparcie?

Postępu cywilizacji się nie cofnie i ludzie – podobnie jak zawsze było w przeszłości podczas zmian cywilizacyjnych – muszą przystosować się do życia w warunkach nieciągłości i złożoności. Rządy autorytarne nie tylko nie pomogą w tej adaptacji, ale w oczywisty sposób będą ją utrudniać poprzez kurczowe trzymanie się tradycyjnych, wrogich postępowi wartości. Dlatego, jeśli nie chcemy, aby życie społeczne było ciągłą wojną między wrogimi plemionami, należy bronić wartości liberalnych: wolności i praw człowieka, równości i tolerancji, demokracji i praworządności. Należy ich właśnie bronić, a nie atakować nimi ich przeciwników. W tej wojnie nie można stosować strategii autorytarystów, bo nie chodzi o to, aby innych przekonywać do własnych poglądów, ale o to, aby przekonywać, że w różnorodności można żyć bez nienawiści. Dlatego obrona wartości liberalnych powinna polegać na ciągłym wyjaśnianiu i prostowaniu fałszerstw i zniekształceń, których stale na nich dokonują atakujący je autorytaryści. Wartości te muszą wciąż funkcjonować w przestrzeni publicznej pomimo wściekłych ataków Kościoła katolickiego i skrajnej prawicy. Muszą one bowiem przetrwać okres władzy tych dwóch bastionów autorytaryzmu.

Atak na wartości liberalne stosowany jest przez autorytarystów w trzech odmianach. Pierwsza z nich polega na dezawuowaniu nośników tych wartości. Zobiektywizowane wartości – takie jak: wolność, równość, tolerancja i praworządność – trudno jest we współczesnym społeczeństwie atakować bezpośrednio. Dlatego próbuje się pośredniego sposobu ich obrzydzania, który polega na tym, że dezawuuje się tych, którzy się do tych wartości odwołują, przypisując im złe motywy i chęć instrumentalnego ich wykorzystania. Tak więc słyszy się, że Niemcy przyjmują imigrantów i chcą im pomóc nie dlatego, że są tacy dobrzy, ale dlatego, by zaznaczyć swoją dominującą pozycję przez pouczanie i stawianie innych krajów w trudnej sytuacji. Z kolei obsesją Orbána jest przekonywanie, że filantrop Soros w istocie nie chce upowszechniać idei demokracji, ale chce zapanować nad światem. Natomiast u nas ciągle odzywają się głosy, pełne drwiny i oburzenia, gdy o wolności i demokracji mówią politycy z peerelowską przeszłością, którzy dzisiaj wspierają demokratyczną opozycję. Ich krytycy powiadają: „znamy tę waszą wolność i demokrację” i zgadzają się ze zdaniem Kaczyńskiego, że dopiero pod rządami Zjednoczonej Prawicy Polska jest „oazą wolności” i przykładem „prawdziwej demokracji”. Oburzenie liberalnych demokratów na wymierzony w zasady demokracji populistyczny atak na Kapitol nie znajduje zrozumienia wśród polityków polskiej prawicy. Prezydent Duda uważa, że to wewnętrzna sprawa Amerykanów, do której nikt nie powinien się wtrącać. Zaś były minister Spraw Zagranicznych Waszczykowski wytyka prezydentowi Macronowi, że zamiast się oburzać na sytuację w USA, powinien najpierw zrobić porządek u siebie. Politycy PiS-u nie omieszkali przy okazji wypomnieć opozycji, jak to akcja jej parlamentarzystów z blokowaniem mównicy w Sejmie w grudniu 2016 roku była również łamaniem zasad demokracji. O okolicznościach, w których do tego doszło i o tym, co się później działo z demokracją w Sali Kolumnowej, już nie wspominają.

Powód takich zachowań jest czytelny: chodzi o przekaz, aby nie zachwycać się wartościami, o których mówią ludzie z takich czy innych powodów uważani za niegodnych zaufania. No cóż, trzeba cierpliwie tłumaczyć, że demagogia i manipulacja polegają na wskazywaniu związku między zdarzeniami lub zjawiskami tam, gdzie go nie ma. Znaczenie wartości liberalnych jest niezależne od okoliczności i ludzi, którzy się na nie powołują.

Drugą formą ataku na wartości liberalne jest próba ich reinterpretacji w duchu autorytaryzmu. Próby te prowadzą do nadawania innych, często przeciwstawnych, znaczeń pojęciom wolności, równości czy demokracji. Wolność często jest zatem zastępowana pojęciem suwerenności. Chce się w ten sposób zwrócić uwagę, że suwerenność państwa jest ważniejsza niż wolność jednostki. Podważać ma to znaczenie praw człowieka i sugerować, że w suwerennym państwie z natury rzeczy wolni są jego obywatele. Jest to oczywisty autorytarny fałsz, chętnie stosowany przez wszelkiej maści dyktatorów, obiecujących swoim poddanym „prawdziwą” wolność, jeśli im się całkowicie podporządkują. Przykłady Korei Płn., Chin czy Kuby mogą być pouczające.

W mentalności autorytarystów „równość” odnosi się do większości. Mniejszościom (politycznym, rasowym, etnicznym, wyznaniowym lub seksualnym) odmawia się równego traktowania z większością dominującą pod względem prawnym lub obyczajowym. Tolerowanie aktów dyskryminacji uzasadniane jest zwykle wolnością słowa i klauzulą sumienia. Stąd bierze się nienawiść do poprawności politycznej, która wynika z liberalnego rozumienia równości. Słowo jest ważne; może nie tylko ranić, ale przez stygmatyzację zachęcać do aktów gwałtu i przemocy. Prawica, walcząc z poprawnością polityczną i ośmieszając przypadki jej zbyt radykalnego stosowania, w istocie akceptuje prawo większości do dyskryminowania mniejszości.

„Prawdziwą demokrację” w autorytarnym rozumieniu dobrze oddają rządy PiS-u. Polegają one na stopniowym, ale konsekwentnym dążeniu do centralizacji władzy, osłabianiu roli samorządów terytorialnych i organizacji pozarządowych, eliminacji trójpodziału władzy i stanowieniu prawa zgodnie z własnymi potrzebami, bez liczenia się z konstytucją i aspiracjami obywateli. Z demokracji pozostają tu tylko wolne wybory, które jednak z uwagi na zaangażowanie administracji państwowej i propagandzie państwowych mediów nie dają równych szans kandydatom opozycji. Demokracja w rozumieniu PiS-u polega więc na tym, że partia, która wygrała wybory, zyskuje legitymację do robienia wszystkiego, co uważa za stosowne, eliminując wszelkie ograniczenia ustrojowe, prawne i obyczajowe.

Nie wolno pozwalać na to, aby wśród ludzi mniej zorientowanych politycznie panowało przekonanie, że liberałowie i autorytaryści mówią o tych samych wartościach, więc spory między nimi są tylko zwykłą walką o władzę. Dlatego w publicznych dyskusjach trzeba domagać się wyjaśnienia, co się rozumie pod pojęciem wolności, równości i demokracji.

Wreszcie trzecią formą ataku na wartości liberalne jest otwarte ich dezawuowanie, jako tylko z pozoru dobrych, a w istocie mających fatalne konsekwencje społeczne. Te wychwalane przez liberałów: wolność, równość i tolerancja prowadzić więc mają do niebezpiecznego wywyższania jednostki, kształtowania egoistycznych postaw, sprzyjać mają demoralizacji i upadkowi starych dobrych obyczajów, mają odwracać uwagę ludzi od wielkich ideałów, którym służba wymaga pokory i poświęcenia. Zaś stawianie znaku równości między ludźmi bogobojnymi i szanującymi tradycyjne wartości, a wszelkiej maści odszczepieńcami, odmieńcami i zboczeńcami, jest dla tych pierwszych obraźliwe i nie powinno mieć miejsca. Dezawuowanie wartości liberalnych jest próbą obrony przed sekularyzacją i zmianą kulturową, które pozbawiłyby Kościół i populistyczno-narodową prawicę ideologicznej legitymacji do sprawowania władzy. Płynące z Zachodu wpływy liberalnej kultury społecznej oskarżane są więc o wszystko, co najgorsze: o rozpad rodziny, o sprzedaż dzieci pedofilom, o przymusową ateizację i eutanazję. Nader często wpływy te określane są mianem „moralnej degradacji” czy „cywilizacji śmierci”. Uleganie tym wpływom Kościół nazywa „odwróceniem się od Boga”, zaś prawicowi politycy – kosmopolityzmem, który zagraża narodowej suwerenności. Przyjmowanie obcych wzorów kulturowych uważane jest za niegodne, bo stajemy się wtórni i podporządkowani innym nacjom. Trzeba więc mieć i szanować własne wartości, i dawać odpór obcym obyczajom, na przykład takim, jak Halloween.

Paradoksalnie, ten najbardziej bezpośredni atak na wartości liberalne wydaje się najmniej dla nich groźny. Polacy są bowiem od dawna, bo od początku PRL-u, przyzwyczajeni do straszenia ich „zgniłym Zachodem”. Po odzyskaniu niepodległości i otwarciu granic wielu z nich, podróżując, pracując lub studiując w krajach zachodnich, mogło się osobiście zapoznać z wzorami kultury liberalnej i porównać je z kultywowanymi jeszcze u nas w niektórych środowiskach wzorami patriarchatu, ksenofobii, obskurantyzmu i homofobii.

Na szczęście czas pracuje na naszą korzyść.

 

W imię wolnego rynku :)

Wolny rynek to tylko formuła, którą treścią napełnia człowiek. Narzędzie, które daje się wykorzystać do celów dobrych i nikczemnych.

Gdzieś w głębi każdego z nas bije źródło przyjemności z obwieszczania wszem i wobec tez i poglądów, co do których mamy świadomość, iż są relatywnie „niepopularne”, niepodzielane przez większość i budzące w wielu przypadkach emocjonalny odpór. Potrzebę przeżywania i demonstrowania tak pojętego nonkonformizmu można realizować na różne sposoby: formułując krytyczną ocenę disco-polo przy imieninowym stole wujka lub cioci, kibicując niemieckiej reprezentacji narodowej w trakcie mistrzostw świata w piłkę nożną, wskazując na pogańskie inspiracje licznych obrządków ludowego katolicyzmu lub sugerując, że ludzie poruszający się po miastach samochodami też mają jakieś prawa. Od około 10 lat dobrym narzędziem sięgania po nonkonformistyczną satysfakcję jest publikowanie tekstów publicystycznych zawierających apoteozę wolnego rynku. Oddajmy się dzisiaj tej nieskrywanej przyjemności. 

1.

Gdy liberał słyszy pytanie „w co wierzysz?”, może oczywiście udzielić wielu różnych odpowiedzi. Jedna z nich jednak niewątpliwie powinna brzmieć „w wolny rynek”. Doświadczenie kryzysu roku 2008 nic tutaj nie zmienia. Abstrahując nawet już od dyskusji o realnej genezie tamtego kryzysu, podstawowe fakty stanowiące o pozytywnej percepcji wolnego rynku z pozycji liberalnych pozostają w jego świetle niewzruszone. Rewidowanie tej percepcji może być tylko znakiem cwaniactwa aktywnych polityków, którzy walcząc o głosy i poparcie, mają mizdrzenie się do gustów większości i podłączanie pod wszelkie trendy społeczne lub intelektualne we krwi, albo znakiem potrzeby bycia modnym i awangardowym. Tymczasem zjawisko wolnego rynku jest i zawsze będzie fundamentem liberalnego myślenia o człowieku i jego relacjach z otoczeniem.

Wymiana dóbr w celu uzyskania wzrostu stanu ich posiadania jest punktem wyjścia i sensem istnienia wolnego rynku. Równocześnie jest jednak także pierwszą wolną decyzją człowieka, jego pierwszym aktem skorzystania z wolności indywidualnej. Wszystkie bardziej donośne etycznie i bardziej abstrakcyjne formy korzystania z wolności bazują na nim, jako na ich materialnym fundamencie oraz gwarancji. Wolność człowieka nie może trwać – staje się tylko pustą obietnicą, czymś co można w dowolnym momencie odebrać – jeśli nie jest oparta na wolności posiadania i handlowej wymiany własności. Gdy nie materialnych podstaw niezależności (realnych lub potencjalnych), to nie ma także samej niezależności. A człowiek zależny nie jest wolny. Może być tylko w najszczęśliwszym dlań przypadku przejściowo (choćby i nawet długotrwale) licencjonowany do swobodnego życia przez zewnętrzny autorytet. 

2.

Może i nie wszyscy z nas, ale jednak prawie wszyscy potrzebujemy materialnych przedmiotów, aby odczuwać spełnienie swoich wolnościowych aspiracji. Jesteśmy zaś różni i inaczej te aspiracje kształtujemy. Tylko wolny rynek jest w stanie obsłużyć tak kolosalny pluralizm potrzeb i zdywersyfikowany popyt. Dzięki niemu nie głosujemy demokratycznie, czy jutro na obiad będą (dla wszystkich) pulpety mielone z ziemniakami i kapustą, czy kotlet rybny z ryżem i groszkiem z marchewką. Nie. Możemy wybrać między pulpetami a kotletami, a także wieloma tysiącami innych dań. Tak samo jest w każdej kategorii towarów na rynku. Popyt rodzi podaż. Niekiedy oczywiście także podaż rodzi popyt poprzez dźwignię reklamy i niekiedy są to sztuczne potrzeby – to prawda. Jednak nigdy w grę nie wchodzi ani przymus, ani zakaz. 

Pluralizm potrzeb (popytów) może zostać zaspokojony tylko dzięki rynkowej konkurencji. Warunkiem wolności kupującego jest wolność sprzedawców, aby zakładać konkurencyjne przedsiębiorstwa, przedstawiać alternatywną ofertę, obsługiwać nowe nisze popytowe, albo konkurować ceną. To ostatnie jest szczególnie ważne, gdyż umożliwiając konsumentom nabycie taniej, umożliwiamy im nabycie większej liczby produktów, a więc zaspokojenie większej liczby potrzeb i poszerzenie zakresu wolności. Rynkowa konkurencja nie jest więc potworem, któremu należy ściąć łeb w imię ochrony firm przed bankructwem, a miejsc pracy przed likwidacją. Jest nieodzowną funkcją wolności. Dobrze zarabiający monopolista w swojej branży i na swoim terenie może swobodnie ignorować gusta i potrzeby mniejszości konsumentów, zarabiając na obsłudze gustów większości. Ale to oznacza ograniczenie wolności tych mniejszości. W warunkach konkurencji można testować nowe strategie, nowe idee, innowacyjne rozwiązania. Testuje się też przydatność konkurujących podmiotów. Gdy któryś przestaje mieć znaczenie z punktu widzenia zaspokajania wolnościowych potrzeb odbiorców, uzyskuje taki właśnie sygnał, a więc szansę na wprowadzenie zmian potrzebnych do przetrwania. Jeśli sygnał zignoruje lub nie będzie potrafił sprostać oczekiwaniom, słusznie zakończy działalność. Idea, jakoby już istniejące podmioty miały trwać wiecznie (poprzez dofinansowania lub nawet nakazy kupowania ich produktów!), jest zaprzeczeniem idei postępu i rozwoju, nałożeniem ludziom kajdan analogicznych do tzw. tradycyjnych wartości, w ramach których dawne pokolenia chcą dyktować styl życia pokoleniom młodych. To nie ma sensu i stanowi otwarte zniewolenie.

3.

Warto podkreślić, że rynkowa konkurencja niewiele ma wspólnego z darwinizmem i selekcją naturalną. W świecie biologii przetrwają najsilniejsi. Jednak we współczesnym świecie społecznym, gdzie nastąpiła pluralizacja stylów życia, postaw, wartości, potrzeb i popytów to nieaktualny zarzut wobec wolnego rynku. To właśnie w monopolizacji jest ryzyko, że najsilniejsi dyktują innym warunki, zarówno najsilniejsi producenci, jak i większość konsumencka, która dyktuje gusta reszcie, gdyż tylko jej potrzeby są realizowane przez stronę podażową. Dostosuj się lub znikaj. Rynkowa konkurencja tworzy natomiast warunki do podażowej obsługi pluralizmu popytów, w tym tych słabszych, mniejszościowych, niszowych, a nawet „dziwacznych”. W ten sposób podtrzymuje, dając im materialny fundament, słabe i nieliczne tożsamości. Zapewnia im trwanie, pomimo presji często nieprzychylnie nastawionej większości społecznej, grup nacisku lub nawet instytucji państwa.

Wolny rynek potęguje więc w nas indywidualizm, daje kroplówkę naszej jednostkowej tożsamości. Jednak sugestia, że ten indywidualizm winien jest egoizmowi i obojętności na potrzeby drugiego człowieka jest nonsensem. To nie indywidualizm jest winien egoizmowi, tylko wady charakteru niektórych indywidualistów. Jeśli mamy wolny wybór, to możemy wybierać pomiędzy egoizmem i zimnem społecznym a altruizmem i zaangażowaniem w pomoc. Warto dodać, że altruizm z przymusu nie jest żadnym altruizmem, tylko odbębnieniem prawnego nakazu w imię tzw. świętego spokoju. 

Ignorowanie potrzeb innych ludzi nie jest domeną indywidualizmu, tylko właśnie raczej kolektywizmu, a więc przymuszonej wspólnotowości. W sytuacji wtłoczenia ludzi na siłę w szeregi wspólnoty, narzuca się im natychmiast normy i zasady, których członek wspólnoty winien przestrzegać. Towarzyszy temu zawsze „etos”, który jest faktycznie zwyczajną ideologią. Natychmiast dowiadujemy się, czego nie przystoi robić „prawdziwemu Polakowi”, „prawdziwemu chrześcijaninowi”, albo „klasie robotniczej”. To w tym układzie ujawnia się „obojętność na potrzeby drugiego człowieka”, który może chciałby od czasu do czasu zrobić coś, czego wspólnota (jej liderzy, ideolodzy, kapłani, aktywiści i kontrolerzy) nie akceptuje. Co gorsza, prawda o kolektywizmie jest taka, że i w nim ludzie kierują się wyłącznie własnymi interesami. Tylko to ukrywają lub się tego wstydzą. Podczas gdy własny interes na wolnym rynku prowadzi ludzi do działań korzystnych dla innych ludzi, tak w kolektywizmie prowadzi on ich często do powodowania krzywdy innych ludzi. Dotyczy to zwłaszcza dygnitarzy stojących wysoko w hierarchii politycznej kolektywistycznego układu.

4.

W zindywidualizowanym świecie wolnego rynku człowiek rzeczywiście jest „samotną wyspą”. Ludzie zwykle są nazywani „zwierzętami społecznymi”, które są stworzone do życia w grupie. Prawda jest jednak nieco bardziej złożona, bo u genezy społeczeństw i państw znajdujemy kwestię bezpieczeństwa. Jest nadal dość dyskusyjne, czy łączyliśmy się w grupy dlatego, że uwielbiamy obecność innych ludzi, czy dlatego, że boimy się, że bez zdolności zbiorowej obrony szybko zostalibyśmy obrabowani, pobici i zgładzeni. Czy konieczność współpracy z grupą nie była aby właśnie koniecznością, a nawet „złem koniecznym”, aby przetrwać? Zaś sympatia i radość z obcowania z innymi w niektórych okolicznościach wykształciła się potem, niczym psychologiczny mechanizm radzenia sobie z ową nieszczęśliwą koniecznością?

W każdym razie w realiach wolnego rynku człowiek może pozwolić sobie na skupienie się na własnych potrzebach, ponieważ wie, że rynkowa konkurencja obsługuje pluralizm potrzeb, a więc potrzeby innych ludzi także zostają na rynku zaspokojone. Oczywiście poziom ich zaspokojenia jest uzależniony od wielkości ich zasobów finansowych, co otwiera naturalną przestrzeń do dyskusji o zakresie uzupełnienia (ale nie zastąpienia!) wolnego rynku o narzędzia pomocowe polityki społecznej. Po drugie, wolny rynek zbliża do siebie ludzi. Każdy z nas jest konsumentem i producentem. Jako konsument może oczywiście funkcjonować w niemal całkowitym oddzieleniu od innych, lecz jako producent jest zmuszony z innymi współpracować. Sytuacja transakcji i sytuacja wspólnej pracy nad produktem to immanentne logice wolnego rynku momenty uspołeczniające człowieka i ograniczające jego indywidualizm. W obu z nich musi on być silnie skupiony na potrzebach i poglądach drugiego człowieka. Inaczej nie ma mowy o rynkowym sukcesie. 

Przekonanie, że rynkowy impuls do współpracy z innym człowiekiem (w postaci woli osiągnięcia zysku) oraz racjonalne dywagacje o rynkowej zasadności ograniczania zjawiska ubóstwa (w sensie poczynienia inwestycji w przyszłe zyski związane z wciągnięciem do rynkowej wymiany nowych, wcześniej zbyt ubogich ludzi) można skutecznie zastąpić impulsami związanymi z ludzką empatią i emocjami, to bodaj najbardziej szkodliwa naiwność w dziejach myśli politycznej. Ulegający jej politycy zawsze kończą tak samo – budują „empatię” na prawnym przymusie i żywią siebie oraz wszystkich skłonnych ich słuchać fałszywą wizją osiągnięcia stanu współczującej i żarliwej wspólnoty. Z tym jeszcze daje się żyć. Gorzej gdy prawny przymus pociąga za sobą konieczność stosowania sankcji karnych wobec opornych. Historia bogata jest w przypadki, w których sankcje te eskalowały i ujawniały w postaci przemocy i zniewolenia, a nawet ludobójstwa. 

Wolny rynek jest tak więc oto zarówno warunkiem udzielania sobie przez ludzi dobrowolnej pomocy, jak i istnienia całego społeczeństwa obywatelskiego. Gdyby ludzie nie mieli poczucia istnienia potencjalnej możliwości sięgnięcia po materialny lub niematerialny (w postaci podniesienia swojej zinternalizowanej samooceny – co także jest impulsem wypływającym ze zindywidualizowanego układu odniesień, który można skwitować określeniem „egoizm”) zysk, żadna współpraca międzyludzka, wychodząca poza zapewnienie bezpieczeństwa przed zagrożeniami dla przetrwania, nie miałaby miejsca. 

5.

Optymalizacja nakładów pracy poprzez specjalizację ludzi, podmiotów i krajowych gospodarek w określonej produkcji jest oczywistym i wymiernym zyskiem z organizacji ludzkiej współpracy przez wolny rynek. Procesem, który często wywołuje narzekania, jest przesuwanie się produkcji prostszej i niewymagającej dużych nakładów inwestycyjnych lub przewag technologicznych do słabiej rozwiniętych gospodarczo obszarów. Dla mieszkających tam ludzi jest to szansa na poprawę swojego materialnego położenia i zrobienia kroku do przodu w rozwoju. Równocześnie jest to wyzwanie, aby mieszkańcy obszarów lepiej rozwiniętych, z których najprostsza produkcja się wyprowadza, sprostali wymogom kolejnego szczebla rozwoju. Proces ten jest korzystny dla konsumentów, którzy płacą niższe ceny za produkty obu kategorii, niźli płaciliby, gdyby proste produkty wytwarzano przy niepotrzebnie wysokich kosztach, zaś podaż produktów bardziej złożonych pozostawała za niska. Jest jednak ostatecznie korzystny także dla producentów obu szczebli. Oczywiście warunkiem skuteczności tego rynkowego procesu racjonalizacji produkcji jest wolny handel międzynarodowy, który nie tylko przynosi dobrobyt jego stronom, ale dodatkowo stanowi historycznie najsilniejszą gwarancję utrzymania pokoju i uniknięcia wojennych tragedii ludzkich. 

* * *

Wolny rynek to nie jest „czyste dobro”. Nic nie jest „czystym dobrem”. Ludzie są zróżnicowani i jeśli tylko mają taką możliwość, zwykle sięgają po nieuczciwe metody zwiększenia i przyspieszenia zysków. Nie jest to bynajmniej przypadłość wyłącznie przedsiębiorców, bankierów i innych wyklinanych „kapitalistów”. To przypadłość statystycznego człowieka w każdej grupie i roli społecznej. Od przedszkolaka po seniora, od krezusa po bezdomnego, od profesora po analfabetę, od lewicowca po prawicowca (przez centrystę), od kardynała po ateistę, od pozytywisty po romantyka. Wolny rynek to tylko formuła, którą treścią napełnia człowiek. Narzędzie, które daje się wykorzystać do celów dobrych i nikczemnych. Ale to nie on deprawuje ludzką naturę, on jest wręcz impulsem na rzecz powstrzymania tej deprawacji. Często nie dość mocnym.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję