Hipokryzja „obrońców” życia i rodziny :)

Wspomnianą tu „obroną życia i rodziny” zajmują się środowiska katolickie – w tym różne skupiające się na tym temacie organizacje, takie jak na przykład Fundacja Pro. Cel katolickich „obrońców” jest w tej kwestii jeden – doprowadzić na początek do całkowitej delegalizacji zapłodnienia in vitro, antykoncepcji i aborcji – również w przypadkach takich jak zagrożenie życia matki. Mają oni w zwyczaju nie tylko posługiwać się informacjami fałszywymi czy nastawionymi wyłącznie na emocjonalny przekaz, ale i forsują dogmatyczne myślenie, z którym nie da się rozmawiać merytorycznie. Ci ludzie nie chcą dyskusji na temat etyki, nie chcą dążenia do poszerzenia wiedzy na temat początków ludzkiego życia, sprawiedliwego i poprawnego pod względem etyki stawiania prawnych granic. Oni już są całkowicie pewni wszystkiego i żądają tylko by prawo w Polsce było dostosowane do oczekiwań Kościoła Katolickiego. Absurdu sytuacji dopełnia jeszcze skrajna niekonsekwencja. Oto bowiem te same środowiska, które chcą w imię „obrony życia” – zakazywać zapłodnienia in vitro czy aborcji, jednocześnie pochwalają akty ludobójstwa na tle wyznaniowym i etnicznym. Te same środowiska, które krzyczą o potrzebie promocji i ochrony rodziny – negują prawo tysięcy ludzi do jej posiadania.

Zacznijmy od kwestii rodziny. Kościół Katolicki i jego zwolennicy ciągle powtarzają o potrzebie ochrony rodziny oraz promowania wartości rodzinnych. Należy tu więc przypomnieć, że zgodnie z doktryną Kościoła Katolickiego, tysiące ludzi w Polsce nie powinno mieć w ogóle prawa do zawarcia małżeństwa czy życia w związku. Wedle katolicyzmu bowiem, związki niekatolickie – zwłaszcza małżeństwa cywilne i konkubinaty, powinny być przez państwo zakazane a ludzie żyjący w nich – karani (mówi o tym np. encyklika Casti connubii – Piusa XI). Księża katoliccy nauczają w tej kwestii, że ludzie niemogący wziąć katolickiego ślubu – czyli np. bezwyznaniowcy, innowiercy, homoseksualiści – nie powinni dążyć do zawierania związków i pogodzić się z koniecznością życia w samotności.

Jako, że w państwie względnie demokratycznym Kościół Katolicki nie może osiągnąć takiego stanu prawnego, jaki zakłada jego doktryna, stara się on przynajmniej na tym finansowo nie stracić. Obecnie więc może udzielić nawet ślubu stronie formalnie katolickiej i niekatolickiej. Nie znaczy to jednak, że Kościół nie próbuje układać spraw na swoją modłę. Stara się on więc choćby w swojej retoryce obrzydzić relacje z osobami spoza swojej wspólnoty – zwłaszcza bezwyznaniowcami, ateistami. Różnymi sposobami zniechęca do zawierania z nimi związków czy nawet przyjaźni. Krzewi podziały, ostracyzm, strach i nienawiść. Przedstawia ich jako ludzi bez zasad, nieodpowiedzialnych, rozwiązłych seksualnie, niezdolnych do miłości i wierności. Dla Kościoła Katolickiego nie jest więc zbyt ważne to, jaką jakość życia rodzinnego stworzą dani ludzie – bo o wiele większym problemem dla niego jest rodzic ateista lub liberał niż rodzic alkoholik, albo sadysta. Gdy zaś już dojdzie mimo wszystko do ślubu mieszanego – strona niekatolicka musi, zadeklarować, że ograniczy swój wpływ na wychowanie dziecka. To więc nie troska o rodzinę jest sednem katolickiej retoryki „prorodzinnej”, a interes polityczny. Nie chodzi tu o to by rodziny były trwałe, by ich członkowie odnosili się do siebie z troską i szacunkiem – a o to by jak najwięcej dzieci rodziło się w związkach wyznających odpowiednie polityczne poglądy.

Jak katolicka „troska o rodzinę” wygląda w praktyce w skali masowej, można zobaczyć na przykładzie państw, w których opcja katolicka przejęła władzę. Na przykład w Hiszpanii za rządów Franco, rodzicom na masową skalę odbierano dzieci, za samo tylko podejrzenie o poglądy odmienne niż „jedyne słuszne”. Dzieci te następnie sprzedawano do bogatych, katolickich rodzin – a faktycznym rodzicom np. podawano fałszywe informacje o tym, że ich dziecko nie przeżyło porodu. W ten sposób około 300 000 dzieci zostało odebranych rodzicom (więcej na ten temat możecie usłyszeć w filmie dokumentalnym BBC z 2011 roku – Skradzione Dzieci Hiszpanii). To zaś dość łagodna wersja obchodzenia się z dziećmi w porównaniu z tym co działo się w innych katolickich państwach – takich jak np. Argentyna i Chorwacja.

Jeżeli spojrzeć na katolickie postrzeganie samej rodziny – też nie wygląda to dobrze. Rodzina jest tam sprowadzona w typowy dla państw totalitarnych sposób, do roli reprodukcyjnej. Podstawowym celem małżeństwa wedle Kościoła Katolickiego jest rozmnażanie (Kodeks prawa kanonicznego – kan. 1096, § 1) – nie zaś właściwe relacje rodzinne, wierność czy wzajemna troska. Nastawienie na reprodukcyjną rolę małżeństwa jest tak silne, że osoby które przez swoją niepełnosprawność nie mogą odbyć stosunku seksualnego – nie mają prawa żyć w katolickim małżeństwie (Kodeks prawa kanonicznego – kan. 1084, § 1).

Taka sama hipokryzja dotyczy kwestii „obrony życia”. Tak też na przykład wiosną czy latem Kościół Katolicki i jego zwolennicy – ostentacyjnie próbują w Szczecinku „bronić życia od poczęcia” organizując m.in. Marsz Dla Życia I Rodziny. Jednocześnie na początku marca oficjalnie pochwalają działalność Narodowych Sił Zbrojnych i Narodowego Zjednoczenia Wojskowego (oraz pomniejszych, bliskim im ideowo grup zbrojnych) – organizacji partyzanckich dążących do budowy państwa totalitarnego (tzw. Katolickiego Państwa Narodu Polskiego) i odpowiedzialnych za akty ludobójstwa na tle wyznaniowym i etnicznym – np. w Zaniach, Szpakach czy Przedborzu. Co więcej – kult tych organizacji to nie tylko pochwała ich zbrodniczej działalności i idei, które były ich źródłem. To także szerzenie uprzedzeń i negowanie prawa do życia współcześnie żyjących ludzi. Tak bowiem jak NSZ i NZW utożsamiały wyznanie prawosławne czy żydowskie pochodzenie z „komunizmem”, tak dziś ludzie promujący ten kult, każą utożsamiać z „komunizmem” m.in. wszystkich liberałów, ateistów, bezwyznaniowców (o tym kto stworzył ten kult, jak on działa i jakie przynosi skutki – pisałem w artykule „Czego w Szczecinku nie mówi się o Żołnierzach Wyklętych„).

Poza Szczecinkiem można znaleźć jeszcze ciekawsze przypadki. Tak też ci sami ludzie, którzy domagają się w imię „obrony życia” delegalizacji aborcji i zapłodnienia in vitro – jednocześnie potrafią chodzić w bluzach czy koszulach z hasłami „Śmierć Wrogom Ojczyzny” (w takim rozumieniu w jakim rozumiały go NSZ i NZW) czy „Zabijaj lewaków dla Chrystusa”. Te same środowiska, które prezentują grafiki antyaborcyjne – na stadionach wyciągają transparenty z postulatami mordowania liberałów. Te same środowiska, które krzyczą na jednych swoich marszach o potrzebie „poszanowania życia ludzkiego” – na innych swoich marszach krzyczą „na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści” (gdzie owymi „komunistami” – są po prostu wszyscy niepodzielający katolickich poglądów), „znajdzie się kij na lewacki ryj” czy też „Wyszyńskiego pamiętamy, ateistom żyć nie damy”.

Tak więc ten sam Kościół Katolicki, te same środowiska a nierzadko nawet ci sami ludzie – którzy wychwalają jakim to „patriotyzmem” i „bohaterstwem” było palenie żywcem całych rodzin (w tym m.in. kilkumiesięcznych dzieci) w ich chatach – kilka miesięcy później chcą w imię „obrony życia” zanegować prawo setek par do posiadania dziecka czy prawo do przerwania ciąży kobiecie, mogącej jej nie przeżyć! Niekonsekwencją jest w ogóle powoływanie się na katolicyzm. Kościół Katolicki dziś dużo bowiem mówi o potrzebie poszanowania życia od poczęcia, ale jednocześnie zawsze miał ludzkie życie za nic.

Wystarczy przypomnieć tu choćby działalność katolickich organizacji, takich jak Narodowe Siły Zbrojne, Pogotowie Patriotów Polskich, Gwardia Hlinki, Falanga Hiszpańska, Christus Rex. Co działo się w miejscach takich jak Stara Gradiška, Jasenovac, Castuera, Formentera. Co robili przedstawiciele Kościoła – tacy jak ks. Wernich, ks. Seromba, ks. Tiso, bp Stepinac, bp. Rožman. Wystarczy przypomnieć nauki samego katolicyzmu mówiące o obowiązku mordowania niewiernych dla Chrystusa (np. nauczanie świętego katolickiego Bernarda z Clairvaux – Liber ad Milites Templi de laude novae militiae) i karania śmiercią heretyków – by „ochronić” innych przed rozprzestrzenianiem herezji (święty Tomasz z Akwinu – Summa theologiae). Trzeba naprawdę sporej dozy bezczelności i wewnętrznego fałszu, by głosić publicznie tak sprzeczne rzeczy. By mówiąc o obronie życia realizować interesy Kościoła Katolickiego – odpowiedzialnego za taką ilość śmierci (za którą w istocie stała chciwość, żądza władzy, nienawiść do odmienności).

Sądzę, że całe to mówienie o potrzebie obrony „nienarodzonych”, to przede wszystkim próba wizerunkowego zadośćuczynienia i ukazania siebie jako obrońcę czegoś wartościowego. Retoryka ta używana jest tutaj bowiem przez ludzi, którzy w istocie negują prawo do życia każdego o innych poglądach, pochodzeniu etnicznym czy orientacji seksualnej. Tak więc ludzie ci, nie chcąc by widziano ich jako tych złych, którzy odmawiają innym prawa do egzystencji – znajdują usprawiedliwienie tej negacji, w postaci rzekomej obrony życia zarodków. Retoryka „za życiem” jest też wygodnym usprawiedliwieniem by odbić piłeczkę – i to stronę liberalną nazywać „mordercami”. Padło na zarodki, bo zarodki nie mają niewygodnych poglądów, są najbardziej bezbronne a odpowiedzialność za ich życie spada całkowicie na matki. Obrona życia narodzonego człowieka jest zaś nie tylko trudna i kosztowna (trzeba zadbać o jego zdrowie, ubrać go, wyżywić), ale w przypadku gdy dotyczy człowieka głoszącego odmienne poglądy – może być sprzeczna z interesem Kościoła.

Katolicka „obrona życia” łączy się też z innymi sprzecznościami. Nie dawno na przykład w Szczecinku Kościół Katolicki protestował przeciwko planowanemu koncertowi zespołu Behemoth. Jednym z argumentów jaki wysuwał katolicki kler, było narażanie dzieci na treści obrzydliwe, gorszące – które miałyby się pojawiać podczas występu. Jeżeli jednak chodzi o przekaz katolicki, to tutaj Kościół pozwala sobie na swobodne szerzenia zgorszenia i obrzydzenia – a przykładem tego są prezentowane publicznie antyaborcyjne plakaty, pokazujące rzekomo abortowane płody. Zdjęcia są pełne krwi, pofragmentowanych części płodów itp. – i nie jest tu istotne czy są prawdziwe czy spreparowane. Filmy fabularne z przemocą i dużą ilością krwi, mimo, że nie pokazują prawdziwych obrazów – też są zastrzegane dla starszego odbiorcy. Istotne jest tu to, że w przeciwieństwie do koncertu – na który idą chętni – plakaty te oglądać muszą wszyscy przechodnie, w tym dzieci. Sporo rodziców już sie na takie widoki skarżyło. Bywały w Polsce przypadki, że sprawę nawet zgłaszano policji.

Artykuł ten napisałem właśnie ze względu na opisane tu skrajne zakłamanie przejawiające się w kolejnych akcjach „obrońców życia i rodziny” – jakie pojawiają się w Szczecinku i innych częściach Polski Gorsze od zasad zbyt swobodnych czy zbyt restrykcyjnych, są zasady stosowane niekonsekwentnie – którym jakaś strona w praktyce nie zamierza podlegać choć chce je narzucać innym. Podobnie było w przypadku wspomnianych protestów katolickich przeciwko koncertowi Behemotha. Gdyby protestowali ludzie mieszkający obok placu koncertowego – przeciwko wszelkim koncertom odbywającym się tam, ze względu na zbyt duży hałas – być może bym ich poparł. Potępiać jednak będę protesty tych, którzy chcą odwołania koncertu powołując się na swoje „prawo do nieobrażania” – przy czym nie widzą nic złego w znacznie dotkliwszym obrażaniu innych (od „lewactwa”, „antypolaków”, „żydowskich zdrajców”, „komunistów” itp.). Podobnie jest w kwestii zapłodnienia in vitro, aborcji i antykoncepcji. Wyraźnie tu widać, że po stronie katolickiej, obrona życia i troska o rodzinę w rzeczywistości zaczyna się i kończy w pustych hasłach rzucanych dla pozoru.

Zamiast życzeń noworocznych :)

 

Zamiast życzeń Noworocznych – kilka cytatów:

„Widzicie już, ignorowaniu jakiej ludzkiej właściwości miała służyć ta doktryna? Chodziło o zanegowanie ludzkiego umysłu, by spowodować rozpad człowieka. Raz wyrzekłszy się rozsądku, zdawał się na łaskę dwóch monstrów, których nie potrafił ani pojąć ani kontrolować: ciała napędzanego niewytłumaczalnymi instynktami i duszy napędzanej mistycznymi objawieniami – stawał się bierną ofiarą bitwy pomiędzy robotem a dyktafonem.

Teraz, gdy pełznie przez zgliszcza, po omacku szukając sposobu na przeżycie, wasi nauczyciele oferują mu pomoc w postaci moralności głoszącej, że nie znajdzie rozwiązania i nie ma szukać spełnienia na ziemi. Prawdziwym istnieniem, mówią jest to, czego nie można dostrzec, a prawdziwą świadomością zdolność postrzegania tego, co nie istnieje; to zaś że ktoś nie potrafi tego pojąć, dowodzi, że jego istnienie jest złe, a świadomość bezsilna.

Produktami rozdarcia pomiędzy duszą a ciałem są dwa rodzaje nauczycieli moralności śmierci: mistycy ducha i mistycy mięśni, których wy nazywacie spirytualistami i materialistami; ci, którzy wierzą w świadomość bez istnienia, i ci, którzy wierzą w istnienie bez świadomości. Jedni i drudzy żądają wyrzeczenia się umysłu, jedni na rzecz swoich objawień, drudzy – swoich odruchów. Nieważne jak głośno demonstrują wzajemny antagonizm, ich kodeksy moralne są podobne i takie ich cele: w aspekcie materii – zniewolenie ludzkiego ciała, w aspekcie ducha – zniszczenie ludzkiego umysłu.

Dobrem, powiadają mistycy ducha, jest Bóg, istota, której jedyna definicja brzmi, że wyobrażenie go sobie wykracza poza możliwości człowieka; definicja ta okalecza świadomość człowieka i unieważnia jego koncepcję istnienia. Dobrem, powiadają mistycy mięśni, jest społeczeństwo – rzecz, którą definiują jako organizm nieposiadający kształtu fizycznego, nadistota nie zamieszkująca w nikim konkretnie, a zarazem zamieszkująca we wszystkich oprócz ciebie. Umysł ludzki, mówią mistycy ducha musi się podporządkować woli Boga. Umysł ludzki, mówią mistycy mięśni, musi się podporządkować kryterium woli społeczeństwa. Kryterium wartości człowieka, mówią mistycy ducha, jest zadowolenie Boga, którego kryteria są poza zasięgiem ludzkiego zrozumienia i muszą być przyjęte na wiarę. Kryterium wartości człowieka, mówią mistycy mięśni, jest zadowolenie społeczeństwa, którego kryteria nie podlegają ludzkiej ocenie i trzeba ich przestrzegać jako fundamentalnej zasady. Celem ludzkiego życia, mówią nam jedni i drudzy, jest przemiana w biernego zombi, służącemu nieznanemu sobie celowi z przyczyn, których nie wolno kwestionować. Swoją nagrodę mówią mistycy ducha, otrzyma w życiu pozagrobowym. Jego nagrodę, mówią mistycy mięśni, otrzymają na ziemi… jego prawnuki.

Egoizm – mówią jedni i drudzy – jest złem w człowieku. Dobre w człowieku jest wyrzeczenie się osobistych pragnień, wyrzeczenie się siebie, uległość; dobre w człowieku jest negacja własnego życia. Poświęcenie – wołają jedni i drudzy – jest istotą moralności, najwyższą dostępną człowiekowi cnotą.”

(…)

„Proces rozumowania jest procesem moralnym. Na każdym jego etapie możecie popełnić błąd i nie chroni was nic z wyjątkiem własnej surowości – możecie też próbować oszukiwać, preparować dowody i unikać wysiłku  dociekań – jeśli jednak poświęcenie dla prawdy jest wyróżnikiem moralności, nie istnieje większa, szlachetniejsza, bardziej heroiczna forma poświęcenia niż postępowanie człowieka biorącego na siebie odpowiedzialność myślenia.

To, co nazywacie swoja duszą lub duchem, jest waszą świadomością, a to, co zwiecie „wolną wolą”, jest wolnością waszego umysłu, mogącego wybrać, czy myśleć czy nie, jedyną wolą, jaką posiadacie, waszą jedyną wolnością , wyborem nadrzędnym w stosunku do wszystkich innych dokonywanych przez was wyborów, determinującym wasze życie i osobowość.

Myślenie jest podstawową cnotą człowieka, z której wypływają wszystkie pozostałe. A jego podstawową przywarą, źródłem wszelkiego zła, jest ta nienazwana rzecz, którą robicie, choć za wszelką cenę próbujecie to ukryć: wymazywanie, świadome wyłączenie świadomości, odmowa myślenia – nie ślepota, lecz odmowa widzenia, nie niewiedza, lecz wypieranie wiedzy. Jest to akt rozregulowania umysłu i wywołanie wewnętrznej mgły, by móc uciec od odpowiedzialności oceny – na podstawie milczącego założenia, że wystarczy odmówić identyfikacji czegoś, żeby to przestało istnieć, że A nie będzie równe A, jeśli tylko nie wydacie werdyktu w postaci słowa „jest”. Brak myślenia jest aktem unicestwienia, pragnieniem zanegowania istnienia, usiłowaniem wymazania rzeczywistości. Istnienie jednak istnieje, rzeczywistości nie da się wymazać, to ona może wymazać tego, kto wymazuje. Odmawiając powiedzenia „jest”, odmawiacie powiedzenia „jestem”. Zawieszając własny sąd, negujecie istnienie własnej osoby. Gdy człowiek mówi: „Kimże ja jestem, by wiedzieć?”, mówi: „Kimże ja jestem, by żyć?.

W każdym czasie i w każdej sytuacji waszym podstawowym wyborem moralnym jest: myśleć czy nie myśleć, istnieć czy nie istnieć, A czy nie A, jednostka czy zero.

W takim stopniu w jakim człowiek jest racjonalny, u podłoża jego działań leży życie. W takim stopniu w jakim jest irracjonalny, u podłoża jego działań leży śmierć.”

(…)

„Natura człowieka wymaga, by jego życie nie było życiem bezmózgiego bydlęcia, grabieżczego zbira ani żebrzącego mistyka, lecz życiem istoty myślącej – opartym nie na sile lub oszustwie, gdyż istnieje tylko jedna cena, za którą można kupić przetrwanie: rozum.

Życie ludzie stanowi kryterium moralności, lecz jej cel stanowi wasze własne życie. Jeśli celem jest życie na ziemi, musicie wybierać swoje działania i wartości na podstawie kryterium właściwego człowiekowi – by zachować, przeżyć i cieszyć się bezcenną wartością, jaką jest wasze życie.

Ponieważ życie wymaga konkretnego sposobu postępowania, każdy inny sposób je zniszczy. Istota, dla której pobudką i celem działań nie jest własne życie , kieruje się pobudkami i kryteriami służącymi śmierci. Taka istota jest metafizycznym potworem, usiłującym zaprzeczyć  i przeciwstawić faktowi własnego istnienia, dążącym w zaślepieniu do auto destrukcji , niezdolnym do niczego z wyjątkiem bólu.

Szczęście jest zwycięstwem życia, ból – agentem śmierci. Szczęście jest stanem ducha wynikającym z realizacji własnych wartości. Moralność, która ośmiela się nakazywać wam znajdowanie szczęścia w wyrzeczeniu się go – każe wychwalać klęskę swoich wartości  – jest bezczelną negacją moralności. Doktryna oferująca wam ideał w postaci roli zwierzęcia ofiarnego, dążącego do śmierci na cudzych ołtarzach, oferuje wam śmierć jako kryterium. Łaska rzeczywistości i jego własna natura czynią z człowieka – z każdego człowieka – cel sam w sobie. Człowiek żyje dla samego siebie, a osiągnięcie szczęścia jest jego najwyższym celem moralnym.”

(…)

„Ale zdobycie go wymaga całkowitego oddania i całkowitego zerwania ze światem przeszłości, z doktryną uznającą człowieka za zwierzę ofiarne, istniejące dla cudzej przyjemności. Walcz o swoją własną wartość. Walcz o cnotę swojej dumy. Walcz o istotę człowieczeństwa: o suwerenny racjonalny umysł. Walcz z płomienną pewnością i niezłomną wiedzą, że twoja moralność jest moralnością życia i że twoja bitwa jest bitwą o każde osiągniecie, wartość, wielkość, dobro i radość, jakie kiedykolwiek istniały na tej ziemi.”[i]

Szczęśliwego roku 2017!

[i] Ayn Rand, Atlas zbuntowany, Zysk & Spółka 2015.

Musimy walczyć z post-prawdą i plagą fake news :)

Tekst stanowi część naszej serii „Świadomi i aktywni w Web 2.0”. Przeczytajcie więcej w serwisie WE the CROWD.


Wiecie, jakie jest słowo roku 2016? Post-truth. Według Słownika Oksfordzkiego to:

pojęcie odnoszące się do sytuacji, w której fakty są mniej ważne w kształtowaniu opinii publicznej niż odwoływanie się do emocji i osobistych przekonań

Ma sens w kontekście turbulencji społeczno-politycznych ostatnich miesięcy, prawda? To znamienne, że wśród nominowanych do słowa roku kolegium Słownika Oxfordzkiego rozważało “alt-right” i Brexiteer. Alt-right to grupa ideologiczna, szerząca skrajnie konserwatywne i reakcjonistyczne przekonania z wykorzystaniem nowych mediów. To także jeden z najprężniej działających generatorów post-prawdy. Brexiteer zaś to Brytyjczyk opowiadający się za wyjściem z Unii Europejskiej, czyli najczęściej rezultat polityki post-prawdy, w której wygrały emocje i przekłamania nad chłodną kalkulacją.

Post-prawda wygrała coś więcej niż tylko tytuł słowa roku. Ona przesiąkła do wielu sfer życia, z polityką na czele, a następnie zainfekowała różne zjawiska i rozpyliła nowe-stare problemy. Wśród nich jest problem fałszywych newsów, który nie jest nowym wynalazkiem, ale dziś rozpala serca i umysły na całym świecie.

1

Google Trends wskazuje, że zainteresowanie frazą fake news jest olbrzymie. Przebija nawet post-truth. I to akurat dobra wiadomość – ludzie dostrzegają, że próbuje się nimi manipulować. Zła wiadomość jest taka, że o fałszywych newsach jest głośno, bo skala ich produkcji, zasięg dotarcia i przede wszystkim realny wpływ na opinię publiczną i rzeczywistość polityczną jest zatrważający.

Możemy przytoczyć dziesiątki przykładów, ale wystarczy ten krótki materiał.

https://www.youtube.com/watch?v=RirszVVwdOs

Dziennikarka CNN odbija się od ściany. Wyborcy Donalda Trumpa są święcie przekonani do czegoś, co nie mogło mieć miejsca, co stoi w jawnej sprzeczności z prawem stanowym Florydy.

– Gdzie znaleźliście taką informację?

– Wygugluj to sobie! Albo poszukaj na Facebooku.

Nie ma lepszej ilustracji problemu. Ale żeby być precyzyjnym, fake news to nie wynalazek epoki internetu. Wiecie, kto pierwszy połączył rozrywkę z informacją tworząc infotainment, a z mediów uczynił czwartą władzę dokonując “drobnej” manipulacji?

Chcesz wojny? Dam ci wojnę

Nie jest tajemnicą, że uznawany za jeden z najważniejszych filmów w historii kina Obywatel Kane jest inspirowany życiem prawdziwej postaci. Niewiele osób wie jednak, że historyczny odpowiednik Charlesa Fostera Kane’a jest postacią o wiele bardziej barwną i kontrowersyjną niż ta z obrazu Orsona Wellesa.

WilliamRandolphHearstWilliam Randolph Hearst urodził się w 1863 roku w bogatej kalifornijskiej rodzinie. Jego wychowanie i edukacja przebiegały zgodnie ze wzorem stworzonym dla delfinów amerykańskich imperiów przemysłowych: najlepsze szkoły, podróże po Europie, później Harvard. Syn nie chciał jednak fortuny swego ojca, chciał czegoś więcej – podupadającej gazety “San Francisco Examiner”. Wydawało się, że to tylko wybryk młodego bogacza. Hearst jednak doskonale rozumiał rynek, wiedział jak trafić ze swoim tytułem do ludzi, którzy nigdy wcześniej nie sięgali po prasę. I wziął sobie do serca jedną prostą prawdę: media to władza. Manipulując, fabrykując informacje, zbudował gazetę popularną, nastawioną na sensację i efekciarstwo. Potem nabył wiele innych tytułów, w tym wpływowy “New York Journal”, ale nie zmienił swojej filozofii. Mógł skutecznie prowadzić osobiste wojny. Nikt co prawda na nich nie przelewał krwi, ale do tego brakowało jedynie odpowiednich aktorów i scenografii.

Pod koniec XIX wieku napięcia między USA i Hiszpanią sięgnęły zenitu, podobnie jak rywalizacja magnatów medialnych – wspomnianego Hearsta i Josepha Pulitzera. Punktem zapalnym była Kuba. Ta hiszpańska kolonia (i większość regionu) znalazła swoje miejsce w układance amerykańskich interesów ekonomicznych i strategicznych. Szczególnie Hearst liczył na wojnę. Czy jest cokolwiek, co sprzedaje się lepiej rozgrzanej do czerwoności opinii publicznej?

Wojna jednak nie nadciągała. Dla ilustratora pracującego w “New York Journal”, Frederica Remingtona, który stacjonował na Kubie, wiało wręcz nudą. Kiedy już szykował się do wyjazdu, jego szef, Hearst, napisał w depeszy legendarne słowa: “Zostań. Ty daj mi ilustracje, ja dam ci wojnę” (oryg.: Please remain. You furnish the pictures and I’ll furnish the war).

Trzy tygodnie później, w styczniu 1898 roku, do portu w Hawanie przybił pancernik USS Maine. Zadaniem okrętu była ochrona ludności i interesów amerykańskich w trakcie trwających na wyspie niepokojów. Wieczorem 15 lutego kadłub okrętu rozerwała potężna eksplozja, zatapiając jednostkę i zabijając 260 marynarzy. Współcześnie jako prawdopodobną przyczynę katastrofy wskazuje się samozapłon węgla bądź źle składowaną amunicję, co było ówcześnie powszechnych problemem w marynarkach państw anglosaskich (dowiodła tego dobitnie Bitwa Jutlandzka w 1916 roku).

Takie są fakty. Ale te nie miały większej wartości dla opinii publicznej regularnie ogłupianej przez Hearsta i Pulitzera oraz ich yellow journalism. Dlatego Hearst wykorzystał incydent i spreparował jeden z najbardziej znanych fałszywych newsów w historii… a być może także najbardziej szkodliwych w skutkach. (Chociaż Donacja Konstantyna ma prawo uważać inaczej).

Hearst zwalił winę za eksplozję USS Maine na Hiszpanów, a jego gazeta rozpoczęła kampanię agresji i chęci rewanżu u Amerykanów, którą najlepiej wyrażała fraza: Remember the Maine, to Hell with Spain!. Gdyby istniał wówczas internet, prawdopodobnie byłby to mem i viral. W końcu Hearst dostał to, czego chciał i to z nawiązką:

  • wybuchła wojna amerykańsko-hiszpańska,
  • on wzmocnił swoje medialne imperium…
  • …i udowodnił, że mass media mogą manipulować rzeczywistością przez kłamstwo.

Czwarta władza faktycznie stała się pierwszą, bo mało kto wysilał się na tyle, żeby dojść do prawdy.

3

 

Memy, clickbaity, algorytmy i tweety

Co zmieniło się od tamtego czasu? Sporo i niewiele jednocześnie. Tłumy ludzi nadal chętnie ulegają zmanipulowanym informacjom, chociaż w realiach Web 2.0 mają większy niż kiedykolwiek wcześniej dostęp do różnych źródeł, narzędzi i metod.

Sięgając do myśli intelektualisty i dziennikarza Waltera Lippmanna:

rozeznanie polityczne przeciętnego człowieka można porównać do osoby idącej do teatru, która wchodzi na przedstawienie w trakcie trzeciego aktu i wychodzi przed opuszczeniem kurtyny

Zgoda. Nasza ignorancja robi swoje. Społeczeństwo pozostanie w takich sytuacjach “chłopcem do bicia”, bo najłatwiej uderzać w bezimienną, trudną do uchwycenia masę, w której każdy może być winny i niewinny jednocześnie – w zależności od zarzutu. Ale każde społeczeństwo kształtuje jakaś kultura i zespół instytucji. Za pchnięcie naszej rzeczywistości w objęcia post-prawdy i plagę fake news odpowiadają także politycy (władza), media mainstreamowe i nie-mainstreamowe oraz portale społecznościowe i stojące za nimi korporacje.

  • Przykład “idzie z góry”, czyli narasta radykalna, odwołująca się do niskich instynktów retoryka liderów politycznych, czasem połączona z ich autentyczną intelektualną ignorancją. Tak, patrzymy na Ciebie, Prezydencie Elekcie Trump.
  • Kwitną alternatywne, nie-mainstreamowe ekosystemy medialne, takie jak olbrzymi konglomerat ruchu alt-right czy środowisko “Gazety Polskiej” w naszym kraju.
  • Za komfort, jaki gwarantują nam social media, płacimy cenę. Często nieświadomie dajemy się zamykać w filter bubble (której poświęciliśmy cały tekst). Algorytmy personalizujące oraz to kogo obserwujemy i zapraszamy do kręgu znajomych, buduje wokół nas szczelną komorę światopoglądową.
  • Media podchwytują kulturę clickbaitu (tak chyba możemy to nazwać), czyli posługiwania się chwytliwymi nagłówkami, które zachęcają do udostępniania treści, a nie mają wiele wspólnego z właściwą zawartością artykułu.
  • Społeczeństwo cyfrowe kultywuje kulturę memu. Ignorujemy media, które podają je w bardziej złożonej formie, okraszonej kontekstem. Wystarczą nam proste, wymowne obrazki i sami zaczynamy rozumieć i opisywać rzeczywistość przez pryzmat memów.
  • Dorzućmy do tego konsekwentnie spadające zaufanie do dużych instytucji, z władzą i mediami głównego nurtu na czele.

Efekt?

Eric Tucker, współzałożyciel firmy marketingowej z Texasu, samozwańczy libertarianin z 40 followerami na Twitterze tweetuje następującą informację:

4

 

Ten news nie ma nic wspólnego z prawdą, tak jak przedstawione na zdjęciach autokary nie mają nic wspólnego z demonstrantami protestującymi przeciw prezydentowi-elektowi Trumpowi. Tucker popełnił błąd, ale jego “rewelację” retweetowano 16 tysięcy razy, a na Facebooku udostępniło ją 350 tysięcy osób. W ciągu kilkudziesięciu godzin fałszywy news trafił na Reddit i inne fora oraz na pierwsze strony wybranych konserwatywnych blogów. Gateway Pundit nie zmarnował okazji i nawet wrzucił wzmiankę o “pieniądzach od Sorosa”… brzmi znajomo? 😉00facebookhoax1-jumbo

Podobno to właśnie ta rewelacja skłoniła prezydenta-elekta Trumpa do złamania swojej postawy zen po wyborach i kolejnego kontrowersyjnego (czyt.: kłamliwego) tweeta.

Eric Tucker zreflektował się kilka dni później. Przyznał, że news był fałszywy i przeprosił, ale mleko się rozlało. A on w bonusie zyskał ponad 900 nowych followerów.

To tylko jeden przykładowy, stosunkowo niegroźny fake news. Trzymając się amerykańskich wyborów prezydenckich, można jeszcze wspomnieć o:

Każdą z tych informacji łączą trzy rzeczy:

  1. Nie mają nic wspólnego z prawdą.
  2. Mogą pośrednio i realnie wpływać na decyzje polityczne ważące o losach świata.
  3. Rozeszły się w sieci znacznie szybciej niż udostępniony za darmo album U2.

trumppeople

Proste działanie.

Fałszywa informacja podszywająca się pod prawdziwą + chwytliwy nagłówek + nasza bezrefleksyjność + mechanizmy social media + krąg znajomych = darmowy system dystrybucji bzdur (DSDB)

Jesteśmy bardziej skłonni zwracać uwagę na informacje, które dotyczą naszych znajomych, nas samych, naszych emocji i przekonań. A jako, że mamy taką możliwość, najchętniej od razu dzielimy się tym z innymi. Tak rodzi się epidemia fake news, a my – cyfrowe społeczeństwo – pełnimy rolę rozproszonego systemu promocji.

OK. Wiemy, że jesteśmy winni. Największym zagrożeniem dla naszej kolektywnej inteligencji jest nasza kolektywna głupota. Na tym moglibyśmy zamknąć ten wywód, ale skoro już wybraliśmy dla siebie nazwę WE the CROWD, wypada poszukać winy gdzie indziej.

Przemysł fake news

Tłum to istotne ogniwo w łańcuchu produkcji i dystrybucji fake news, ale nie jedyne. Istnieje cały ekosystem twórców, portali a nawet sponsorów (!), których jedynym celem jest tworzenie i rozpowszechnianie spreparowanych informacji.

Obok “wolnych strzelców”, zwykłych trolli szukających egzotycznej formy ukojenia w dezinformacji oraz “użytecznych idiotów” pokroju wspomnianego Erica Tuckera, znajdują się tacy ludzie jak Jestin Coler.

W toku dziennikarskiego śledztwa dotarło do niego National Public Radio… a następnie przeprowadziło z nim wywiad. Coler jest właścicielem firmy, której nazwa zawiera podpowiedź, co do profilu działalności – Disinformedia. Spółka jest z kolei właścicielem wielu małych portali fake newsowych, które mają na potęgę produkować i wciskać czytelnikom kit. Coler ma do swojej dyspozycji 20-25 autorów, a jeden z nich wyprodukował wyjątkowo paskudny fałszywy news o rzekomej śmierci agenta FBI, który doprowadził do wycieku emaili Hillary Clinton.

6

Informacja opublikowana na efemerycznym “Denver Guardian” została wyświetlona 1.6 miliona razy w ciągu 10 dni, perfekcyjnie przy tym wpisując się prawicowe teorie spiskowe.

Jestin Coler przyznał, że wszystko w tym tekście było zmyślone: miasteczko, ludzie, szeryf, nawet gość z FBI. Ale jego ludzie z Disinformedia podrzucili to sympatykom Trumpa na forach i platformach społecznościowych. Zdaniem Colera rozeszło się jak pożar kalifornijskiego lasu letnią porą.

Jaka jest właściwie motywacja kogoś, kto buduje manufakturę kłamstw? Znacie odpowiedź. Pieniądze. Coler zarabia na reklamach wyświetlanych na jego faux portalach. Im większy ruch na stronie, tym większy zysk z reklamy. A że kontrowersyjne kłamstwo ściąga masę użytkowników, biznes się kręci.

Ciekawe jest też, że za dużą częścią portali produkujących fałszywe newsy, którymi karmią się zwolennicy Donalda Trumpa, stoją młodzi Macedończycy (16-18 lat), których motywacją także jest zarobek i to w identycznym modelu rozliczeniowym. Buzzfeed przygotował na ten temat ciekawy materiał.

Wreszcie, pisząc o przemyśle kłamstw, nie możemy nie wspomnieć o Rosji. Jej złożony system cyfrowej propagandy, na który składa się armia botów, opłaconych trolli i fejkowe profile w social media działa dziś jak monstrualna maszyna generująca trzęsienia ziemi na drugim końcu świata.

Kilka tygodni temu dwa niezależne od siebie zespoły naukowców dowiodły zaangażowania Rosji w manufakturę fałszywych newsów. Jak? Użyli narzędzi analitycznych, aby śledzić tweety i mapować ich połączenie między wieloma synchronicznie publikującymi kontami. Wgląd w kod stron dawał dodatkową informację o wspólnym właścicielu, tak jak identyczne zwroty i zdania.

Minęło kilkanaście dni i temat przestał być wyłącznie ciekawostką. Raport amerykańskich służb wywiadowczych nie pozostawia złudzeń – Rosja, wykorzystując armię hakerów, głupotę WikiLeaks oraz propagandową maszynerię fake news, miała bezpośredni wpływ na przebieg wyborów prezydenckich w USA. Nie chcemy tego mówić na głos, ale… chyba jednak powiemy. Donald Trump mógł zostać prezydentem najpotężniejszego państwa świata dzięki wsparciu Rosji i skoordynowanej dezinformacji opartej na fałszywych historiach.

Et tu, Facebook, contra me?

I jeszcze reflektor na serwis Marka Zuckerberga. Ze względów humanitarnych, może nie w tym samym akapicie co rosyjska propaganda i intencjonalna dezinformacja.

Może się to wydawać niewiarygodne, ale fałszywe informacje mają na Facebooku większą nośność niż prawdziwe. Rozpowszechniają się wirusowo, co nie powinno dziwić patrząc na połączenie emocjonalnego i sensacyjnego charakteru kłamliwej informacji z mechanizmami społecznościowymi. Problem pogłębia system priorytetyzacji i personalizacji treści, o którym pisaliśmy w tekście poświęconym zjawisku filter bubble. Algorytmy Facebooka dają pierwszeństwo zdarzeniom popularnym i trendującym, ale nie rozróżniają informacji prawdziwej od fałszywej. Jeżeli ludzie chętnie coś udostępniają, nawet jeśli jest to bzdura, szansa na to, że pojawi się to w Waszych aktualnościach jest wysoka.

Mark Zuckerberg twierdzi, że fałszywe newsy stanowią stosunkowo niewielką porcję treści w jego serwisie (ok. 1%), ale jest świadom rosnącej skali problemu.

Celowe wprowadzanie w błąd traktujemy bardzo poważnie. Naszym celem jest łączyć ludzi ze zdarzeniami, które mają dla nich znaczenie, a te wiążą się z prawdziwą informacją. Pracowaliśmy nad tym problemem od dawna, ale pozostaje jeszcze dużo do zrobienia.

(…) Dotąd polegaliśmy i nadal będziemy polegać na naszych użytkownikach w identyfikowaniu prawdziwych i fałszywych informacji. Każdy na Facebooku może zgłosić dowolną treść jako fałszywą (…) Clickbait i spam, podobnie jak fałszywe newsy, penalizujemy w News Feedzie, aby ograniczyć ich rozprzestrzenianie.

Zuckerberg wymienia również szereg działań i aktualizacji, które planuje zaimplementować, aby lepiej powstrzymywać rozpowszechnianie fałszywych informacji na Facebooku. Zwraca przy tym uwagę na pewien dylemat moralny: platforma nie może być samodzielnym arbitrem w rozstrzyganiu, czy dana informacja jest kłamliwa czy też nie.

Nie chcemy oceniać tego stanowiska, ale być może warto rozważyć zatrudnienie redaktorów, zamiast zostawiać rozwiązanie problemu wyłącznie w rękach algorytmów i internautów. Czasem to się sprawdza. Czasem trzeba zrobić coś więcej.

Jak możemy zatrzymać plagę fake news?

Liczba mnoga w pierwszej osobie, którą zawarliśmy w nagłówku, to oczywiście nie przypadek. Celowo też mówimy o zatrzymaniu, osłabieniu wpływu tego zjawiska na nas – nie łudźmy się, że można je wykorzenić kompletnie. Musimy działać szybko, zdecydowanie i konsekwentnie. Indywidualnie i kolektywnie.

Proponujemy pracę w czterech obszarach. Każdy kolejny to głębszy poziom zaangażowania. Wasza aktywność w którymkolwiek w nich ma znaczenie.

  1. Nabranie nawyku fact-checkingu
  2. Odwaga cywilna i kultura w dyskusji
  3. Zgłaszanie i partycypowanie
  4. Inicjowanie rozwiązań społecznościowych

1. Nabranie nawyku fact-checkingu

Fact-checking wydaje się czymś oczywistym, choć aby przyniósł długofalowy skutek (czyli uodpornił Was na zmanipulowane informacje), musi stać się nawykiem. I zaznaczamy, że na tym poziomie mowa wyłącznie o skuteczności w indywidualnym zakresie.

Zanim klikniecie “udostępnij”:

  • Zweryfikujcie źródło i informację wspierając się Fake News Watch, Snopes i RedFlag.
  • Sprawdźcie, czy o zdarzeniu mówią inne, bardziej wiarygodne źródła. Jeżeli Google po wpisaniu hasła wskaże jedynie małe portale wątpliwej jakości, to najpewniej jest to fake news.
  • Unikajcie serwisów, których nazwy kończą się na “lo” i “.com.co”
  • …oraz zachowajcie ostrożność względem serwisów, które kłują w oczy wątpliwą estetyką, mają dziwną strukturę i/lub nadużywają WIELKICH LITER.
  • Zwracajcie uwagę na to autora wpisu. Czy został w ogóle podany? Czy można sprawdzić jego profil i historię tekstów?
  • Zwracajcie również uwagę na język i styl wpisu. Im więcej agresji i krzykliwości, tym większe prawdopodobieństwo podpuchy.

2. Odwaga cywilna i kultura w dyskusji

Osoby o scementowanych poglądach często odsuwają wszelkie fakty i dane niezgodne z ich przekonaniami. Społeczeństwa przyjmują też coraz bardziej plemienny charakter (także związany z sympatiami politycznymi). Judith Donath z CNN zauważa, że dzielenie się newsem w social media to już nie tylko chęć informowania czy perswazji – to deklaracja tożsamości i przynależności do określonej grupy społecznej.

Co to znaczy? Że jeżeli fact-checking działa w przypadku jednej osoby, niekoniecznie da się zaszczepić u innej. Tutaj wchodzimy na wyższy poziom zaangażowania, który rekomenduje Donath jako formę produktywnej reakcji w interakcjach społecznościowych:

  • Po pierwsze samokontrola. W myśl starej jak internet zasady “nie dokarmiaj trolla”, jeśli podejrzewacie, że dana osoba podzieliła się daną informacją z pobudek ideowych, nie ma sensu komentować. Lepiej napisać prywatną wiadomość.
  • Z drugiej strony, gdy intencje są szczere i macie do czynienia z ofiarą fake news, warto jest przygotować źródło “rozbrajające” daną informację.
  • Promujcie kulturę wiarygodności. Podkreślajcie swój nawyk fact-checkingu, wspierajcie prasę oraz organizacje, które walczą z manipulacją.
  • Ważna jest oczywiście kultura, humor i dystans. Nikt nie lubi być poniżany publicznie.
Autor: Janek Koza
Autor: Janek Koza

Celowo użyliśmy pojęcia “odwaga cywilna” w nazwie tego obszaru. Uważamy, że to zbyt rzadko przywoływana cnota, a dziś szczególnie cenna. Może ona oznaczać mówienie czegoś, czego nie chcą na głos powiedzieć inni.

3. Zgłaszanie i partycypowanie

Możecie wykazać się większą aktywnością w walce z fake news, flagując i zgłaszając podejrzane materiały w social media i nie tylko.

Od 2015 roku na Facebooku funkcjonuje opcja umożliwiająca Wam zgłaszanie postów zawierających fałszywą lub obraźliwą treść. Znajdziecie ją w panelu postu.

  1. Wystarczy kliknąć na rozwijane menu w prawym górnym rogu postu, następnie wybrać “Zgłoś post”…
  2. …zaznaczyć “Uważam, że to nie powinno znaleźć się na Facebooku” i “To fałszywe zdarzenie w aktualnościach”. W ten sposób algorytm Facebooka dowie się o fałszywej informacji i będzie ją obserwował,
  3. Opcjonalny krok to wyłączenie obserwowania danego źródła.

1-Wrzutka-algorytmy---Post,Facebook

Możecie też podeprzeć się dedykowaną wtyczką do Chrome, która służy temu samemu celowi.

Zgłaszajcie również podejrzane strony do odpowiednich instytucji i portali.

4. Podejmowanie inicjatywy

Do najwyższego poziomu zaangażowania zapraszamy aktywistów, blogerów, dziennikarzy i właścicieli mediów.

  • Wykorzystując swoją wiedzę, warsztat i często autorytet, możecie skuteczniej niż inni demaskować fałszywe informacje.
  • Robiąc to, reagujcie możliwie najszybciej. Obnażenie fake news chwilę po jego narodzinach może spowolnić lub całkowicie zatrzymać rozsiew.
  • Portale mogą wybrać ścieżkę PolitiFact, tworząc nową kategorię lub tag pod kątem fact-checkingu, a także umożliwić partycypację czytelników drogą crowdsourcingu (specjalny kontakt do zgłaszania przypadków fake news itd.).
  • Jeżeli jesteście aktywistami, również możecie podjąć inicjatywę wykorzystując crowdsourcing. Wystarczy, że stworzycie otwarty dokument/arkusz Google bądź dedykowany kanał na Slacku i zaprosicie społeczność do zgłaszania wątpliwych źródeł informacji.

W tym obszarze na pewno można zrobić więcej niż to, co wymieniliśmy powyżej. Jeżeli macie inne pomysły – podzielcie się nimi z nami, a my podzielimy się z innymi.

Dziennikarstwo. Nowa (stara) nadzieja

Na koniec jeszcze konkluzja – dla części z Was może przewrotna, dla reszty wcale. Indywidualny fact-checking, właściwa postawa, partycypowanie i whistleblowing, inicjatywy crowdsourcingowe… to wszystko ma szansę zahamować wpływ fałszywych informacji na zupełnie prawdziwe sfery naszego życia. Ale jest jeszcze jedno rozwiązanie. Nie jest niezawodne, ale sprawdza się od wieków. Nazywa się “profesjonalne dziennikarstwo”.

Rzetelna, obiektywna i etyczna robota dziennikarska bywa niedoskonała, ale w dzisiejszych czasach staje się bezcenna. To dziennikarze i redakcje, takie jak nasze polskie OKO.press (do którego wspierania zachęcamy), w pierwszej kolejności konfrontują fikcję z prawdą, patrzą na ręce decydentom i dają nam wgląd w rzeczywistość z perspektywy, której samodzielnie nie umielibyśmy przyjąć.

Dziennikarstwo przez duże “d” nie umarło. Problem zmanipulowanych informacji pokazuje, że pora pomóc mu stanąć na nogi – dla naszego dobra.


Więcej tekstów w tej tematyce znajdziecie na blogu WE the CROWD

Bruzda dotykowa – nos garbaty naszych czasów :)

Były takie bardzo złe czasy, gdy wartość i godność człowieka różnicowano w zależności od jego cech wrodzonych. Wymyślono wówczas kategorię „rasy aryjskiej”, a więc ludzi rzekomo lepszych. Przynależność do niej stwierdzano poprzez analizę kształtów różnych części ciała i innych cech fizycznych. Wokół tego zbrodniczego mechanizmu narosła cała otoczka quasi-naukowa, która precyzowała kryteria przynależności do nadgrupy i podgrupy ludzi. Ten sposób myślenia legł u fundamentów całej ideologii i mentalności nazistowskiej, dawał wyborne alibi, a nawet „naukowe” uzasadnienie dla polityki niewolniczego podporządkowania całych rzesz ludzi, a także oczywiście planowego pozbawiania życia członków wielu grup.

Wydawać się by mogło, że lekcja, jaką cała ludzkość odebrała przy okazji wydarzeń II wojny światowej, wystarczy, aby tego rodzaju wartościowanie ludzi na podstawie cech fizycznych nieodwołalnie skompromitować. Jak pokazuje jednak pożałowania godny przykład ks. Franciszka Longchamps de Berier, nauka poszła w las.

Longchamps de Berier jest profesorem. To tym gorzej, ponieważ podobnie jak przed 1945 rokiem usiłuje nadać powagą swojego tytułu quasi-naukowej legitymacji koszmarnym absurdom stygmatyzującym ludzi. Oczywiście po doświadczeniu nazizmu nie ma prostego powrotu do praktyk wartościowania w odniesieniu do tych samych grup co wtedy. Nikt nie wpadnie chyba już na pomysł, aby określać w budowie ludzkiego ciała kryteria np. „żydowskości”. Gdy jednak chodzi o grupy zupełnie inne, to autorzy trącących koncepcją „podludzi” teorii liczą na unikniecie skojarzenia z nazizmem i, świadomie czy nie, po nazistowskie kalki myślowe sięgają.

Longchamps de Berier posłużył się nazistowskim sposobem rozumowania w odniesieniu do dzieci poczętych z in vitro. W jednym z wywiadów (dla tygodnika „Uwarzam Że”) orzekł, podpierając się rzekomymi acz całkowicie wyssanymi z palca wynikami badań naukowych, że dzieci z in vitro są nie tylko pod wieloma względami bardziej podatne na choroby, ale także można je rozpoznać dzięki charakterystycznej „bruździe dotykowej” na czole.

Histeria w sprawie in vitro części polskiego kościoła katolickiego, która powoli traci kontakt z podstawowym duchem chrześcijaństwa, przechodzi do nowego etapu. Jak dotąd krytyce poddawano same zabiegi in vitro oraz dorosłych ludzi, którzy się na nie decydują. In vitro opisywano jako grzech i formułowano różnego rodzaju groteskowe fantazmaty na poparcie tej tezy. Gdyby nie, nosząca znamiona zamachu na wolność religijną, akcja polityczna w postaci presji na polski parlament w kierunku zakazu stosowania in vitro także przez osoby spoza tej wspólnoty kościelnej (nie tylko niewierzących, ale także np. protestantów, których kościoły jednoznacznie popierają i pozytywnie oceniają in vitro), można by tamtą retorykę tolerować w imię wolności słowa, nie zgadzając się oczywiście co do sedna jej zawartości.

Jednak teraz Longchamps de Berier staje się pionierem zupełnie innego zjawiska. Piętnowania i stygmatyzowania już urodzonych z in vitro dzieci. Przekonuje (oczywiście bredząc, ale dla fanatyków to bez znaczenia), że dzieci te można rozpoznać przyglądając się ich twarzom, jak kiedyś można było poznać Żydów albo innych Nie-Aryjczyków. Otwiera furtkę dla różnych podłych działań, sieje ziarno, które przeniesione przez rzeszę katechetów, padnie na grunt szkół, a więc podglebie niezwykle żyzne dla nietolerancji i prześladowania odmienności.

W imię czego to czyni? Trudno znaleźć uzasadnienie na gruncie chrześcijaństwa, gdzie podstawową zasadą jest indywidualna odpowiedzialność za czyny, a dzieci z in vitro przecież o własnym poczęciu nie decydowały. Inną fundamentalną zasadą chrześcijaństwa jest niezbywalna godność każdego człowieka, której okoliczności poczęcia (a in vitro to przecież niejedyna okoliczność poczęcia uznawana przez kościół katolicki za grzech) nie unieważniają. Trudno znaleźć inną motywację Longchampsa de Beriera niźli po prostu prymitywną nienawiść wobec zabiegu in vitro i „śmierci braci i sióstr” urodzonego dziecka, odpowiedzialność za co, mimo rozsądku, zostaje przeprojektowana na to urodzone dziecko. Jest to tępe, głupie, nikczemne i perfidne rozumowanie, zza którego z łatwością może wyłonić się gotowość do czynów złych. Lekcja historii uczy nas precyzyjnie, jak rodzą się tego rodzaju mechanizmy.

W mojej ocenie słowa Longchampsa de Beriera to przekroczenie nowej granicy, jakościowa zmiana w retoryce polskiego kościoła, która zasługuje na szczególną uwagę, wykraczającą poza rutynowe odnotowywanie kolejnych werbalnych niegodziwości pochodzących z ust przedstawicieli błądzącego kościoła. Longchamp de Berier udowadnia, że kościół zmierza w kierunku gotowości do akceptacji okrucieństwa wobec niewinnych niczemu dzieci dla uzasadnienia własnych konceptów moralności, mających coraz mniej wspólnego z nauczaniem Jezusa Chrystusa, i dla dania mocnego świadectwa swej niezłomności. Te cele są na tyle nadrzędne, że przynajmniej część kościoła nie waha się sięgać po konstrukty teoretyczne zaczerpnięte z „dorobku” myśli nazistowskiej.

Ziemkiewicz nieudolnie stara się wytłumaczyć hańbę Polaków :)

Rafał Ziemkiewicz podobno jest bardzo szanowanym publicystą. Ja też słuchając jego wypowiedzi miałem go za człowieka rozgarniętego ale chyba nie za dobrze mu robią na głowę jego konszachty z polskimi faszystami. Do niedawna był zwykłym prawicowym publicystą ale od jakiegoś czasu przybrał szaty „neoendeka” i chyba zwariował. Możliwe, że tak podziałała na niego niedająca się zatrzymać ofensywa liberalnej myśli w Polsce zwana potocznie postępem, w obliczu takiego zagrożenia widocznie musiał się zradykalizować.

Na wykładzie dla studentów prawa gadał po prostu bzdury, od których normalny człowiek dostaje drgawek. Jak w dzisiejszych czasach, ktoś taki może się ostać w głównym (tak właśnie) nurcie opinii publicznej i do tego być cenionym publicystą? Bo czy dla normalnego człowieka nie jest hańbą, że w okresie wolnej Polski lat trzydziestych polscy studenci żydowskiego pochodzenia musieli zajmować miejsca na wykładach przeznaczone specjalnie dla nich (nazywane potocznie gettem ławkowym) będąc w ten sposób wyizolowanymi od reszty? Czy da się to jakkolwiek wytłumaczyć? Szczególnie, że jeśli pomimo wszystko chcieli być jak inni studenci i siedzieć gdzie im się podoba byli często bici i zastraszani a wszystko to za aprobatą (w najlepszym przypadku przy bierności) panów profesorów? Czy tworzenie gett ławkowych dla Żydów w okresie międzywojennym da się usprawiedliwić? Oczywiście według Ziemkiewicza się da. Może też potrafi wytłumaczyć holocaust?. Otóż według niego nie był to atak na biednych i bezbronnych Żydów ale wręcz samoobrona reszty Polaków. To nie Żydzi byli prześladowani przez prawicowo nastawionych Polaków ale na odwrót. To Polacy z endecji byli ofiarami a ich Żydowscy koledzy studenci oprawcami. Jaka była ich wina? Zapyta pewnie każdy normalny obywatel Polski, który akurat być może się nawet wstydzi (choć to nie jego wina) za tę część historii swojego kraju. Otóż według Ziemkiewicza “getto ławkowe było formą walki o awans społeczny Polaków ze społecznych nizin” i nie miało to absolutnie nic wspólnego z rasizmem. Czyli na zdrowy chłopski rozum winą polskich Żydów było to, że za dobrze się uczyli i zajmowali o wiele większy odsetek miejsc na uniwersytetach niż ten w całym społeczeństwie. Gdyby ludzie ci żyli dalej można by rzec: „do nauki głąby a nie bijecie i szykanujecie tych co się lepiej uczą” (chciałem zauważyć, że Hitler miał podobne powody do antysemityzmu bo również nie dostał się na uczelnię, na którą dostali się jego żydowscy bracia). Ziemkiewicz uznał to natomiast za naturalną, w pełni uzasadnioną formę walki o status społeczny (gdyby jeszcze była skuteczna, ale getto ławkowe było nie dość, że niemoralne, głupie, hańbiące to jeszcze nie przynosiło ustanawiającym je żadnych korzyści poza wyżyciem swoich życiowych frustracji na niewinnych ale też niegroźnych). Kolejnym według Ziemkiewicza argumentem za tym, że antysemityzm nie był niczym złym był podniesiony przez niego fakt, że polscy Żydzi (czy żydowscy Polacy) jak on to określił „blokowali dostęp do wielu zawodów”. Blokowali swoją obecnością bo się lepiej uczyli, to chyba nic dziwnego. Notabene gdyby nie osiągali sukcesów zawodowych mówiono by, że są leniwi, głupi i do niczego się nie nadają, a jeżeli coś robią, odnoszą sukcesy to mówią (antysemici), że wszędzie się pchają.

Ziemkiewicz stwierdził też, że wszystkie nurty polityczne w przedwojennej Polsce były przeciwko Żydom, za wypędzeniem ich czy wywłaszczeniem z majątków (obrabowaniem). Nie zapominajmy, że podczas wojny oficjalną armią polską była Armia Krajowa a nie Narodowe Siły Zbrojne i  to oświadczenia wydane przez AK (złożone z ludzi żyjących też w owych latach trzydziestych) można uznać za dominujące w Polsce stanowisko. Stosunek Armii Krajowej i do antysemityzmu był jasny, oto dowód:

18 marca 1943 Kierownictwo Walki Cywilnej ogłosiło:
„Każdy Polak, który współdziała z ich [nazistów] morderczą akcją czy to szantażując, czy denuncjując Żydów, czy to wyzyskując ich okrutne położenie lub uczestnicząc w grabieży, popełnia ciężką zbrodnię wobec praw Rzeczypospolitej Polskiej i będzie niezwłocznie ukarany…” Śmiercią… I czy zdaniem Ziemkiewicza wymyślili to antysemici?

Także niech Ziemkiewicz nie mówi, że przed wojną wszyscy politycy byli antysemitami bo gdyby tak było to wojenne władze Polski nie wydały by takiego oświadczenia. Jak widać władzę miały osoby przyjaźnie nastawione do Żydów a nie nieliczne za to aktywne i głośne bandy półgłówków i do tego złych ludzi.

Dzisiejszy antysemityzm jest już tak wielkim debilizmem, że nie mam do niego słów. Który dzisiejszy antysemita widział kiedykolwiek Żyda? Przecież jest ich od kilku do kilkunastu tysięcy i w żadnym razie nie stanowią wspierającej się ze względu na narodowość grupy interesów. Dlatego dzisiejszego antysemityzmu nie będę komentował bo jak już mówiłem jest to czysty debilizm. Ludzie ci po prostu ślepo powtarzają co mówili ich ojcowie czy dziadkowie zapominając, że Żydów w Polsce już praktycznie nie ma. Tak to bywa ze ślepym powielaniem tradycyjnych wzorców myślenia.

Wyobraźmy sobie, że w dzisiejszych czasach studenci Erasmusa muszą siedzieć w przygotowanych dla nich gettach (bo coś zabierają Polakom)… Bez komentarza…

Nauczyciel wolności :)

W pewnym momencie komunizm ponosi klęskę. Wydawałoby się, że klęska ta będzie końcem naszego bohatera. Ale tak nie jest. Homo sovieticus odkrywa w sobie drugie dno: to, czego wczoraj oczekiwał od komunistów i za co ich popierał, dziś oczekuje od kapitalistów.

Józef Tischner spopularyzował w polskiej filozofii pojęcie Homo sovieticus – obywatela ukształtowanego przez komunistyczny reżim. Od publikacji słynnego eseju o tym tytule minęło dwadzieścia lat, a niedawno obchodziliśmy dziesiątą rocznicę śmierci jego autora. Pomimo upływu czasu musimy przyznać: nadal jesteśmy społeczeństwem, na które wpływa trwający ponad czterdzieści lat ustrój. To właśnie zmiana naszej mentalności powinna być najważniejszym zadaniem liberalnego prezydenta Polski.

Człowiek sowiecki, którego opisał w 1990 roku Józef Tischner – bazując na koncepcji radzieckiego filozofa Aleksandra Zinowiewa – był bytem nierozłącznie związanym z nadzorującą go władzą, obywatelem przyzwyczajonym do komunistycznej relacji jednostki ze społeczeństwem. Jednak Tischner dostrzegał w tym wytworze paradoks – uważał bowiem, że Homo sovieticus pomimo zniewolenia, był przed zmianą ustroju istotą zadowoloną ze swojej egzystencji. Z jednej strony Polakom brak wolności doskwierał, jednak z drugiej – przyzwyczaili się do kontroli, przez co dziś nie potrafią cieszyć się demokracją. Wszystko to prowadzi do banalnego wniosku: łatwiej o wolność walczyć niż z niej korzystać.

Homo sovieticus patrzy na świat przez pryzmat swoich współobywateli. Oddaje innym swoją wolność, jednak jednocześnie zapewnia sobie bezrefleksyjny i spokojny byt. Wychowany przez marksistowską ideologię podświadomie czuje, że jego podstawowym zadaniem powinno być zapewnienie dobrobytu rodakom a nie samemu sobie. Poprzedni ustrój ukształtował bowiem Homo sovieticusa tak, że jego emocje są wypadkową nastrojów społecznych i tylko wtedy, gdy Polacy będą szczęśliwi, szczęścia dozna on sam. Polski Homo sovieticus jest zresztą wytworem, którego ojcem jest zniewolony umysł zdefiniowany przez Czesława Miłosza, a dziadkiem – młodzi przyjaciele z Mickiewiczowskiej Ody do młodości. Polski naród, przez wiele lat pozbawiony oficjalnych struktur, przelewający krew na barykadach wolności, był bardzo spragniony jakiejkolwiek, nawet ułomnej, państwowości. Wszystko to spowodowało, że Polacy – najpierw zniewolony umysł, później Homo sovieticus – stracili swoją samodzielność, a następnie – tożsamość. Émile Durkheim opisał koncepcję Homo duplex – człowieka, w którym trwa walka pomiędzy jego instynktami a otaczającym je systemem. W Człowieku sowieckim wszystkie instynkty zostały przez system całkowicie zdominowane.

Polska demokracja od ponad dwudziestu lat poddawana jest permanentnej weryfikacji poprzez porównanie z komunistyczną rzeczywistością. Najważniejszym kryterium tej oceny jest relacja człowieka z państwem. Pomimo zmiany ustroju, która była oddolnym efektem społecznego pragnienia, Polacy nadal żądają od państwa kontroli, chcą, aby władza się nimi opiekowała. Wolny rynek, jeden z najważniejszych elementów transformacji, służy – zdaniem Polaków – wyłącznie do zarabiania pieniędzy, natomiast ryzyko ich stracenia powinno być w jak największym stopniu zniwelowane przez struktury państwa. Przykłady socjalistycznego podejścia do sfery gospodarczej można mnożyć, to właśnie z tego powodu kolejne rządy zajmują się wypłacaniem odszkodowań dla nieubezpieczonych powodzian oraz tworzeniem rozmaitych funduszy zabezpieczających.

Symptomy obecności Homo sovieticusa w przestrzeni społecznej nie dotyczą wyłącznie gospodarki, komunizm ukształtował również światopogląd Polaków. Z tego powodu w 1989 roku zburzony został porządek moralny społeczeństwa. Na powierzchni pojawili się – ukrywani wcześniej – homoseksualiści, zaczęto dyskutować o etyce takich zjawisk jak kara śmierci czy aborcja, a Kościół, wcześniej kojarzony wyłącznie z obrońcą polskiej niepodległości, zaczął odsłaniać swoje ciemne karty. Człowieka sowieckiego tworzyła bowiem nie tylko dyktatura, rozumiana jako nomenklatura władzy, lecz cała rzeczywistość, która się z nią wiązała – a w niej religia była bytem nieskazitelny, od kilku wieków kojarzony jako przyczółek polskości i wszelkich ruchów wolnościowych. To dlatego współcześnie każda próba ingerencji w sferę kościelną kojarzona jest z atakiem na swobodę społeczeństwa, a laicyzacja szkolnictwa porównywana jest ze stalinizmie. Po upadku komunizmu czarno-biały świat wartości etycznych, narzucony przez ówczesną władzę, został zastąpiony przez tęczowe sztandary mniejszości seksualnych.

Wszystkie te cechy Homo sovieticusa uniemożliwiają wprowadzenie liberalnych wartości do współczesnego dyskursu politycznego. Liberalny prezydent powinien więc przede wszystkim podjąć próbę zmiany mentalności polskiego społeczeństwa, a dopiero na tym fundamencie wznosić kolejne reformy. Zachowanie Polaków jest bowiem spowodowane brakiem wolnościowego doświadczenia oraz strachem przed utratą pozycji społecznej. Józef Tischner pisał, że w czasach komunizmu człowiek był „uspołeczniony”, a dziś jest „niczyj”. W takiej sytuacji społeczeństwo z własnej woli rezygnuje z wolności, szukając innych źródeł kontroli. To zjawisko opisuje także najsłynniejsze dzieło Ericha Fromma Ucieczka od wolności, w którym niemiecki filozof przedstawił mechanizm dobrowolnej rezygnacji z wolności. Udowadniał – na przykładzie faszyzmu – że człowiek odczuwa wewnętrzną potrzebę posiadania autorytetu, który jest domeną reżimów. W czasach demokracji rolę dyktatorów przejmują specjaliści. Fromm pisał: jednostka czuje się bezradna i zagubiona w chaotycznej powodzi danych i ze wzruszającą cierpliwością czeka, aż specjaliści orzekną, co robić i dokąd dążyć. Dziś widzimy to zjawisko w polskim społeczeństwie – wszechobecni specjaliści odpowiadają nam nie tylko na pytania dotyczące skomplikowanych aspektów życia, takich jak np. katastrofy samolotowe, lecz również decydują o tym, co powinniśmy sądzić o kwestiach moralnych. Pilot i ekonomista stają na równi z etykiem i filozofem – wszyscy razem decydują o tym, co przerażone, opuszczone przez dyktaturę, społeczeństwo powinno myśleć. Dziennikarze wykorzystują autorytet ekspertów do celów politycznych – prawicowi publicyści powołują się na naukowców konserwatywnych, lewicowi – na liberalnych.

Rządzący demokratyczną Polską zazwyczaj dostosowywali się do potrzeb Homo sovieticusa. Kilka razy udowodnili jednak, że można postąpić inaczej. Niestety, zazwyczaj kończyło się polityczną klęską, czego przykładem mogą być liberalne – a jednak wypowiedziane przez lewicowego polityka! – słowa Włodzimierza Cimoszewicza na temat odszkodowań dla powodzian w 1997 roku. Na szczególną uwagę zasługuje zachowanie Polskiego Stronnictwa Ludowego, którego politycy przed wejściem do Unii Europejskiej w dużej mierze przyczynili się do zmiany antyeuropejskich nastrojów polskich wsi. W dłuższej perspektywie był to zabieg, który skończył się politycznym sukcesem – rolnicy, w większości zadowolenie ze zmian po 2004 roku, dziś bardziej ufają PSL-owi niż eurosceptycznej Samoobronie.

Przed politykiem, który podjąłby się zadania zmiany mentalności całego społeczeństwa bardzo trudne zadanie. Ryzyko polityczne związane z głoszeniem niepopularnych poglądów jest ogromne, ale właśnie z tego powodu powinien je podjąć prezydent. W Polsce urząd ten posiada ograniczone kompetencje, które w dużej części ograniczają się do zachowań symbolicznych (m.in. nadawanie państwowych odznaczeń). Stanowisko prezydenta cieszy się wśród obywateli dużym prestiżem, inicjowane przez niego debaty na pewno nie byłyby ignorowane. Istotne jest również ograniczone ryzyko polityczne, które podejmuje prezydent. W przeciwieństwie do premiera nie może być odwołany przed upływem swojej pięcioletniej kadencji, przez co naraża się wyłącznie na brak reelekcji. Podjęte ryzyko może jednak zakończyć się sukcesem. Dotychczasowi prezydenci Polski – pomimo różnic pomiędzy formacjami politycznymi, z których się wywodzili – zajmowali się polityką doraźną, ochroną status quo wytworzonego podczas przemian ustrojowych. Dlatego liberalny prezydent, abstrakcyjny twór tych rozważań, powinien odrzucić doraźność w imię potencjalnego sukcesu, zarówno politycznego jak i rzeczywistego, którym mogą zakończyć się podjęte przez niego działania.

Próba zmiany powinna opierać się przede wszystkim na debacie publicznej. Jak pisałem, urząd prezydenta cieszy się bardzo dużym szacunkiem Polaków, o czym mogliśmy się przekonać po tragicznej śmierci Lecha Kaczyńskiego. Przyszły prezydent może to wykorzystać i rozpocząć społeczne dyskusje na temat najbardziej istotnych kwestii gospodarczych i światopoglądowych. Dziś bardzo trudno sobie wyobrazić jakiegokolwiek polityka – a tym bardziej prezydenta – który zwołuje konferencję poświęconą prywatyzacji służby zdrowia lub podejmuje dialog z polskimi rolnikami na temat reformy Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego. Ostatnie lata pokazały, że debaty społeczne mogą zmieniać nastroje wśród Polaków. Podczas procesu przystępowania do Unii Europejskiej podobną metodę zastosował Aleksander Kwaśniewski, który przekonywał Polaków poprzez spotkania, wiece i debaty. Doskonale obrazuje to również kwestia legalizacji związków homoseksualnych, której początkowo żądali tylko organizatorzy marszów równości. Wtedy temat ten budził w społeczeństwie ogromne kontrowersje, marsze zostały zakazane przez prezydentów Poznania i Warszawy. Później do debaty włączyła się część osób publicznych, a kwestia legalizacji związków partnerskich stawała się coraz bardziej popularna. Po kilku latach problem został przetrawiony przez obywateli oraz polityków. Dziś homofobicznych wypowiedzi unikają wszystkie najważniejsze partie, a Platforma Obywatelska, mimo silnej frakcji konserwatywnej, chce zmienić obecne przepisy, tak aby ułatwiały życie homoseksualistom (świadczą o tym ostatnie wypowiedzi m.in. Małgorzaty Kidawy-Błońskiej i Bronisława Komorowskiego). To właśnie to przetrawienie – będące efektem obecności określonych tematów w dyskursie publicznym – jest najważniejszym elementem zmiany świadomości społecznej.

Jednak światopogląd jest sprawą drugorzędną, najważniejszym aspektem prezydentury powinno być przystosowanie społeczeństwa do zasad wolnego rynku. W przeciwnym razie Polacy zawsze będą zagubieni w najważniejszym aspekcie społecznego funkcjonowania – zarabianiu pieniędzy. Jedną z cech Homo sovieticusa jest brak zdolności do ponoszenia odpowiedzialności za samego siebie – np. za własną pracę, uważa on bowiem, że wszystkie jego problemy powinna rozwiązywać władza. Groteskowe – a równocześnie tragiczne – są słowa robotników z poznańskich zakładów im. Hipolita Cegielskiego, którzy mówili podczas demonstracji, że będzie to największy protest od 1956 roku. Symbolizuje to sytuację wiele grup społecznych, które nie dostrzegają zmiany ustroju, przez co komunizm i kapitalizm traktuje tak samo: jak przełożonego. Ta relacja – podwładnego z pracodawcą – w czasach upaństwowionej gospodarki była uzasadniona, jednak dziś państwo nie może pełnić tej samej funkcji. Józef Tischner pisał o tym zjawisku: W pewnym momencie komunizm ponosi klęskę. Wydawałoby się, że klęska ta będzie końcem naszego bohatera. Ale tak nie jest. Homo sovieticus odkrywa w sobie drugie dno: to, czego wczoraj oczekiwał od komunistów i za co ich popierał, dziś oczekuje od kapitalistów. Zmiana relacji pracowników z państwem powinna być dla polityków liberalnych zadaniem priorytetowym. Sytuacja ta dotyczy także innych sektorów gospodarczy – m.in. rynku ubezpieczeń. Polacy nie korzystają z nich, ponieważ są przeświadczeni o nieuczciwości firm, które się nimi zajmują, z tego powodu w razie problemów wymagają materialnego zabezpieczenia od państwa. Rynek ubezpieczeń, coraz bardziej rozwinięty i profesjonalny (jednak bardziej przez przedsiębiorstwa niż osoby prywatne), pokazuje w jak dużym stopniu społeczeństwo nie wykorzystuje tego, co daje mu kapitalizm. Właśnie dlatego, poza procesem prywatyzacyjnym, trzeba pomóc Polakom dostrzec pozytywne strony wolnego rynku. Jeśli nikt im w tym nie pomoże uwolnienie gospodarki nastąpi dopiero za kilkadziesiąt lat, gdy rynek pracy opuszczą ostatni Polacy przyzwyczajeni do komunistycznych rozwiązań. Jednak wtedy może się okazać, że Homo sovieticus jest stworzeniem uwarunkowanym genetycznie i kolejne pokolenia – urodzone już w demokratycznej Polsce – więcej będą wymagać od państwa niż od siebie.

Istnieje jeszcze jedno zagrożenie, o którym musi pamiętać prezydent. Jego działania powinny być wyłącznie bodźcem, który napędzi społeczeństwo, nie może on nic na obywatelach wymuszać. W przeciwnym razie demokratycznie wybrany prezydent zamieni się w kolejnego, postreżimowego demona-specjalistę, o którym pisał Erich Fromm. Takie działania nie byłby zgodne z doktryną liberalizmu, a wyłącznie wzmacniałyby uległość Homo sovieticusa i jego przeświadczenie o braku wpływu na otaczającą rzeczywistość. Dobry polityk powinien wyczuć moment, w którym bodziec będzie się mógł przełożyć rzeczywiste nastroje społeczne – tak jak Barack Obama wykorzystał antywojenną atmosferę wśród amerykańskiego społeczeństwa.

Moment, w którym Homo sovieticus będzie już bytem tylko historycznym będzie kamieniem milowym polskiej polityki. Polacy będą odpowiedzialni za samych siebie, dostrzegą plusy życia w demokratycznym państwie i zapomną o nadrzędnej funkcji władzy. Zaczną oceniać komunizm przez pryzmat wolności, a nie wolność przez pryzmat komunizmu. Należy żałować, że tak nie stało się już dwadzieścia lat temu – być może straciliśmy tę szansę w 1990 roku, gdy Tadeusz Mazowiecki przegrał wybory prezydenckie. Homo sovieticus to ten, którego świadomość jest określona przez byt, w przeciwieństwie do człowieka, który stara się poddać swój byt wolnej świadomości – pisał Józef Tischner. Liberalny prezydent, kimkolwiek by nie był, musi podjąć wyzwanie zmiany świadomości Polaków – tak, aby mogła zacząć kształtować nasze indywidualne byty.

Polska polityka umarła dla mnie wraz ze śmiercią Kuronia :)

Rozmowa z Krzysztofem Grabowskim (znanym jako „Grabaż”) o buncie, „rewolucji” IV RP i o tym za co Polacy powinni być wdzięczni Stalinowi. Artykuł z serii „Zapytaj o Polskę”.

Jest pan buntownikiem?

Już nie. Byłem.

Przeciwko czemu się pan buntował?

Przeciwko wszystkiemu.

Przestał się pan buntować, ponieważ zmienił się ustrój czy po prostu dojrzał pan?

Powiem tak – kto za młodu się nie buntuje, ten na starość będzie skurwysynem.

A może po prostu czasem nie ma przeciwko czemu wzniecać rewolucji?

Zawsze jest! Po prostu uważam, że bunt powinien należeć do młodych. W wieku licealnym buntujesz się ze względu na hormony, a później np. dlatego, że nie możesz znaleźć pracy, czujesz, że świat jest niesprawiedliwy. Przyjeżdżają kolejne autobusy, a ty w żadnym nie możesz usiąść. Wtedy siłą rzeczy przeciwstawiasz się temu, w końcu nie po to uczysz się i zdobywasz wiedzę, żeby najlepszy czas w twoim życiu ktoś kradł. A tak właśnie jest – ten czas kradnie państwo, kapitalizm z cyklami hossy i bessy, które wpływają na całe społeczeństwo. W tej chwili znalezienie pracy po studiach jest niezwykle trudne. U mnie podłoże buntu było klasyczne – dorastałem w komunizmie, wtedy nie było żadnego problemu ze zdefiniowaniem wroga. Wiedziałeś dokładnie przeciwko czemu się buntować – to było naturalne, ponieważ ten system nie miał ani rąk, ani nóg, głowę miał w dupie, a dupę na miejscu głowy.

Gdyby się pan urodził dwadzieścia lat później, w pokoleniu, które nie zna komunizmu z autopsji – byłby pan inny?

To futurologia. Nie lubię zastanawiać się, co byłoby gdyby historia Polski wyglądała inaczej albo jak mogłoby wyglądać moje życie.

Jednak może wtedy miejsce komunizmu zająłby kapitalizm?

W czasach socjalizmu my tęskniliśmy za kapitalizmem. To był schyłek poprzedniego ustroju – koniec rządów Zbigniewa Messnera, początek Mieczysława Rakowskiego, pierwsze próby liberalizacji systemu. Wtedy można było dostać paszport, pojechać do Berlina Zachodniego i zobaczyć kapitalizm, już nie w kinie czy na szklanym ekranie, ale na własne oczy. Ludzie się nigdzie nie spieszą, w sklepach nie ma kolejek – to był świat, o którym marzyłem i bardzo chciałem, żeby u nas wyglądało podobnie. Natomiast nie zdawałem sobie sprawy, że kapitalizm to nie tylko pełne półki w sklepach, ładne drogi, wyluzowani ludzie i wielkie szyldy reklamowe, ale system, który ma swoje plusy i minusy. Teraz wiem, że kapitalizm, szczególnie po 11 września, również bardzo mocno tłamsi człowieka.

A jak dzisiaj ten bunt powinien się przejawiać – pokojowym głoszeniem haseł czy walką?

Każdy sposób jest dobry, żeby zwrócić na siebie uwagę. Możesz się buntować we własnym domu pisząc wiersze lub nie głosując w wyborach, wychodząc z założenia, że i tak to niczego nie zmieni. Możesz się też zorganizować i uczestniczyć w buncie zinstytucjonalizowanym. Teraz założenie organizacji jest legalne, przed 1989 rokiem można było za to iść do więzienia. Wtedy bunt był aktem odwagi, teraz jest naturalnym odruchem niezadowolonego społeczeństwa. Można lobbować w mediach, organizować demonstracje, tak ja zrobili to moi przyjaciele z Rozbratu [nazwa skłotu przejętego przez poznańskich anarchistów w 1994, obecnie pełniącego rolę centrum kultury alternatywnej, od kilku lat w Poznaniu trwa konflikt, którego stronami są władze miasta oraz działacze Rozbratu – red.].

Nie uważa pan jednak, że anarchiści, którzy próbują wykorzystać mechanizmy władzy stają się groteskowi?

Zależy, z której strony się na to patrzy. Jeżeli uznaje się tych ludzi za anarchistów w rozumieniu Kropotkina i Bakunina, zwalczających państwo, dążących do rewolucji i zaniku praw, to ja nigdy takiego anarchizmu nie popierałem. Moim zdaniem jest to grupa, która bardzo wpływa społecznie i kulturalnie na Poznań, stanowi o jego kolorycie i jest po prostu częścią składową miasta. Dlatego absolutnie nie uważam, że to jest groteskowe. Kultura skłotersów jest częścią naszej rzeczywistości. Pomyślmy jak wyglądałaby nasze życie bez anarchistów. Prawda jest taka, że przeciwko korporacjom, które niszczą swoich pracowników nie buntują się ci przestraszeni podwładni, tylko właśnie anarchiści. Ja traktuję tę kulturę ze szczególną sympatią, ponieważ sam wyrastam ze środowisk wolnościowych i myślę, że należy anarchistów uważać za niezdrowy wrzodek na zdrowej dupce kapitalizmu.

Tylko prowadzenie negocjacji z miastem może pozbawić anarchistów niezależności.

Nie, sam fakt rozmów z czynnikami oficjalnymi oraz ewentualna ugoda z nimi jest dla mnie czymś oczywistym i zrozumiałym. Poznań jest znany z kultury alternatywnej, natomiast rządzący nim politycy są technokratami pozbawionymi jakiegokolwiek wyczucia kulturalnego. Utopienie tego ogromnego potencjału byłoby ze strony miasta głupotą. Uważam, że do każdej sprawy należy podchodzić indywidualnie, starać się obejrzeć dwie strony medalu. W tym przypadku zdecydowanie popieram anarchistów.

W takim razie – może anarchiści powinni wcześniej zainteresować się próbą legalizacji swojej działalności, przecież Rozbrat istnieje już ponad piętnaście lat. Czy nie uważa pan, że w kulturze alternatywnej brakuje profesjonalizmu, że jest ona całkowicie oderwana od sfery prawno-marketingowej?

Taka jest uroda anarchistów! Oni nie odczuwają żadnej potrzeby funkcjonowania w oficjalnych obiegach, bo taka jest ich istota. To nie jest ich idée fix, tylko część kultury ogólnoświatowej. Ruch skłoterski opiera się na tym, że nie dogaduje się z miastem. Oczywiście, w sytuacji awaryjnej należy zawierać kompromisy.

Powróćmy do tematów ogólnopolskich. Mówił pan o potrzebie buntu. Czy wybory w 2005 roku, rządy Prawa i Sprawiedliwości i idea IV Rzeczypospolitej mogą być nazywane buntem?

To nie była rewolucja, tylko socjotechnika, umiejętność czytania rzeczywistości politycznej, której Jarosławowi Kaczyńskiemu nie mogę odmówić. Było to wyrachowane, cyniczne i obudowane politycznym marketingiem. Przy pomocy propagandy udało się wtłoczyć Polakom kilka wymyślonych haseł. To był skrajny populizm. Ja jestem związany z III Rzeczpospolitą, dzięki niej w 1989 roku poczułem, że żyję we własnym kraju. Natomiast po 2005 roku, po wyborach, przez dwa lata się czułem jakbym żył innym kraju.

W takim razie po wyborach w 2007 roku czuł się pan jak po udanym powstaniu?

Oczywiście! Pamiętam, to był 21 października. Wysłałem wtedy dwa i pół tysiąca SMS-ów – wiem, bo przyszedł do mnie później biling (śmiech). Wtedy wszyscy się mobilizowali. Znałem wiele osób, które zawsze głosowały na lewicę, ale w tym momencie postanowili głosować na partię, która mogła powstrzymać szaleństwo IV Rzeczypospolitej.

Jakie były objawy tego szaleństwa?

W Polsce wypłynęły osoby, który nigdy nie były pierwszoplanowymi postaciami opozycji demokratycznej. Osoby siedemnastego i osiemnastego planu wystąpiły nagle przeciwko bohaterom – Jackowi Kuroniowi, Adamowi Michnikowi, Karolowi Modzelewskiemu, Władysławowi Frasyniukowi i wielu innym wybitnym postaciom. Nie pamiętało się o Komandosach z 1968 roku i robotnikach z lat 80. Tym szaleństwem była próba nachalnego naginania naszej historii, naszej tożsamości, samozawłaszczenie polskości. Dla mnie diagnoza całej IV Rzeczypospolitej była przejrzysta: zmierzaliśmy prostą drogą do państwa quasi-dyktatorskiego, w którym władza ma myśleć za ciebie – gdzie masz pracować, kogo cenić, z kim się przyjaźnić, co jest czarne, a co jest białe. Zapowiadano rewolucję moralna, a później brano do rządu Andrzeja Leppera, więc pytam – gdzie, kurwa, była ta ich moralność?

Atakowanie Lecha Wałęsy, Adama Michnika, Tadeusza Mazowieckiego i Jacka Kuronia nie zaczęło się jednak w 2005 roku. Może to nie jest tylko wina polityków, ale również całego społeczeństwa?

Mnie dziwi, że te postacie nie mają jeszcze pomników. To jednak chyba kwestia takiej słowiańskiej mentalności – bolszewicy najostrzej zwalczali mienszewików, którzy jeszcze niedawno byli ich sojusznikami. Myślę, że istotnym czynnikiem jest również zazdrość. Wiadomo, że najważniejszą siłą polskiej opozycji był Komitet Obrony Robotników. Teraz, gdy żyjemy w demokratycznym państwie, wielu ludzi, którzy w czasach komunizmu byli zwykłymi tchórzami zazdrości tym, którzy przyczynili się do obalenia poprzedniego ustroju. Awangarda przemian zawsze jest zjadana przez tych, którzy później dochodzą do głosu. Zazdrości się Adamowi Michnikowi tego, że wykorzystał szansę otrzymaną od Lecha Wałęsy i stworzył Gazetę Wyborczą, która stała się jednym z symboli przemian ustrojowych. W dodatku środowiska postkorowskie potrafiły przedstawić Polakom określoną wizję Polski – tolerancyjnej, otwartej, solidarnej, itd. Taka wizja Polski mi odpowiada, zgadzam się z nią.

A jakie jest pana zdanie na temat stosunku Gazety Wyborczej do generała Wojciecha Jaruzelskiego? Ten temat wywołuje w naszym społeczeństwie największe emocje.

Wychodzę z założenia następującego – myślę, że rok 1989 to był jedyny polski cud. Myślę, że w wyniku uwarunkowań geopolitycznych oraz ogólnej śmierci klinicznej komunizmu doszło do rozmów. Wiadomo, że obie strony chciały się wzajemnie przechytrzyć – tak jest w każdym starciu. Natomiast te wszystkie chytrości znalazły bardzo szczęśliwy finał, który – biorąc pod uwagę przeszłość naszego państwa – należy odbierać w kategorii cudu. Nie wierzę w żadne poufne ustalenia, ponieważ dzięki temu kompromisowi nasza ojczyzna stała się demokratycznym krajem. Po 1989 roku Polacy decydowali, kto ma rządzić ich ojczyzną. Moim zdaniem ogromny szacunek należy mieć także do osób, które doprowadziły do Okrągłego Stołu po stronie czerwonej. Zresztą, wielu beneficjentów poprzedniego systemu uważa komunistów, którzy doprowadzili do przemian – Wojciech Jaruzelskiego, Czesława Kiszczak, Floriana Siwickiego czy Mieczysława Rakowskiego – za zdrajców. Ta grupa ludzi była najniebezpieczniejsza, oni blokowali w Polsce wszystkie reformy, począwszy od Edwarda Gierka, na przemianach okrągłostołowych skończywszy.

Jednak ta ogromna rewolucja, która zakończyła się Okrągłym Stołem i obaleniem komunizmu doprowadziła do kapitalizmu. Systemu, który zdaniem wielu jest bardzo niesprawiedliwy, sam pan zresztą mówił o podłożach współczesnego buntu.

To była operacja na żywych organizmie. Po 1989 roku nic nie dawano za darmo – wszystko rzucono na ulice, żeby coś mieć – trzeba się było po to schylić. Też zacząłem walczyć, schylać się, podnosić, to oczywiście było ciężkie, ale dla mnie takie postawienie sprawy było dobre. Pamiętam, że w czasie reform Leszka Balcerowicza pracowałem w studenckich spółdzielniach. Przed reformami zarabiałem więcej niż mój ojciec, który ma naukowy tytuł doktora i był szefem ośrodka badawczo-rozwojowego. Ja śmiałem się, że doświadczenie i wiedza nie są do niczego potrzeba, bo ja bez wykształcenia – byłem wtedy jeszcze w trakcie studiów – chodzę po Starym Rynku, zamiatam i zarabiam cztery razy więcej niż on. Na szczęście przyszedł Balcerowicz i ten absurd się skończył. Co prawda byłem bankrutem przez niego, ale rozumiem, że inaczej się nie dało.

Myśli pan, że po 1989 roku należało rozliczyć komunistów czy idea mitycznej grubej kreski [w rzeczywistości słowa Tadeusza Mazowieckiego gruba linia oznaczały odcięcie się od komunistycznej ciągłości władzy, jednak po latach slogan gruba kreska zaczął funkcjonować jako symbol zaniechanie rozliczenia dygnitarzy poprzedniego ustroju – red.]. była słuszna?

Znów wkraczamy w obszar futurologii. Sama idea rozliczenia z gruntu rzeczy nie jest zła. Zresztą, zazwyczaj prawo samo w sobie nie jest złe. Niebezpieczeństwo tkwi w wykonawcach tego prawa, w jego interpretatorach. Sami widzieliśmy jak w Polsce wyglądały próby lustracji. To są delikatne sprawy, ponieważ bardzo łatwo jest zniszczyć człowieka, ale bardzo trudno to później odwołać, zresztą z tego samego względu jestem zdecydowanym przeciwnikiem kary śmierci. Wiemy jak w Polsce funkcjonują prokuratury, sądy, potrafię też sobie wyobrazić jak wyglądałaby lustracja. Dlatego po latach trzeba Adamowi Michnikowi przyznać racje.

Jest pan buntownikiem, który podziwia rok 1989. Są osoby, które nie zgodziłoby się z pana oceną, uważając, że można by mówić o rewolucji dopiero, gdyby tę przemianę przeprowadzono z bronią w ręku, rozliczając wszystkich działaczy komunistycznych.

Zawsze w politycznych zawieruchach znajdą się szaleńcy, a dla mnie wojna domowa jest szaleństwem. Takie wydarzenie podzieliłoby ten kraj mentalnie na wiele pokoleń. Próbkę – na szczęście małą – mieliśmy w 2005 roku, podczas rządów braci Kaczyńskich, którzy moim zdaniem wprowadzili w Polsce stan mentalnej wojny domowej. Oczywiście, są też inne powody, chociażby te racjonalne – bardzo szybko skończyłaby się zabawa z bronią w ręku, ponieważ cała policja i wojsko było po stronie komunistycznej. Pamiętajmy, że Polacy umieją bardzo ładnie przegrywać. Sam w 1989 roku uważałem, że lepsza od negocjacji będzie bezpośrednia konfrontacja, ale byłem wtedy młody i głupi (śmiech).

W takim razie może historia polskich buntów, która skończyła się zwycięskim Okrągłym Stołem udowadnia, że lepsze od romantycznej rewolucji jest pragmatyczne spojrzenie na rzeczywistość?

Żeby doprowadzić do jakiejś przemiany potrzeba zarówno pragmatycznego spojrzenia, jak i romantycznej chęci walki. Sukces roku 1989 był efektem połączenia wizjonerskich myśli inteligencji z robotnikami. Podstawą naszego państwa był przemysł, którego solą byli robotnicy, więc to ich komuniści bali się najbardziej, ponieważ tylko oni mogli ten system zdemontować. A robotnicy zawsze patrzą tylko na michę i mięso. Dlatego to, że w Polsce obok michy i mięsa postawili także wolność jest olbrzymim sukcesem.

Rozmawialiśmy o buncie przeciw komunizmowi, przeciw kapitalizmowi. Myśli pan, że emocjami, potrzebą buntu można usprawiedliwić także fundamentalistyczne postawy, takie jak protestowanie przeciw mniejszościom narodowym?

Nie, na pewne rzeczy nie ma żadnego usprawiedliwienia. Diagnoza jest prosta – rasiści są kretynami. Najbardziej niebezpiecznymi narzędziami, dzięki którym kieruje się społeczeństwem są religia i nacjonalizm. Czasami połączenie tych dwóch żywiołów prowadzi do katastrofy, ale czasami wystarczy tylko jeden. Paradoksalnie – powinniśmy być wdzięczni Stalinowi, że Polska jest jednolitym krajem pod względem narodowości. Wystarczy spojrzeć, co się działo z Jugosławią po śmierci Josipa Tity, ale także na II Rzeczpospolitą, przypomnieć sobie o Wołyniu i Ukraińskiej Powstańczej Armii. Świat powinien oddalać od siebie religię, nacjonalizm, a zajmować się przede wszystkim kulturą.

Kiedyś skrytykował pan fundamentalnego buntownika – Che Guevarę. W utworze List do Che śpiewał pan o nim: Zastyga krew na transparentach, ja pamiętam cię tylko ze zdjęcia, komendancie Che Guevara.

Tak, uważam go za zbrodniarza, który stał się ikoną popkultury. To jest paradoks współczesnego świata, że młodzież chodzi z jego wizerunkiem na koszulkach, ponieważ wygląda przystojnie, przynajmniej tak twierdzą kobiety, które znam (śmiech). Che Guevara funkcjonuje jak Marilyn Monroe i Jan Paweł II.

Czy w tej kapitalistycznej rzeczywistości nie brakuje panu w Polsce lewicowej siły politycznej?

Jak tlenu! Musi być równowaga, a w tej chwili znajduję się w świecie wyboru pomiędzy mniejszym a większym złem. Tak wyglądały dla mnie wszystkie wybory, można poza referendum unijnym. Pamiętam, że przed nim drżałem, przeklinałem naszych rodaków oglądając w telewizji występy eurosceptyków, ale na szczęście referendum zakończyło się ogromnym sukcesem. Tylko wtedy głosowałem za, wcześniej i później zawsze głosowałem przeciw.

Może to wynika z pana buntowniczego charakteru, może nigdy nie mógłby pan znaleźć odpowiadającej panu partii?

Nie, po prostu w Polsce brakuje klasycznej – w rozumieniu europejskim – socjaldemokracji. Wszystkie interesujące nurty polityczne są niszowe, ukryte w podziemiu. Wybieramy pomiędzy gorszą i lepszą prawicą, a ja mam serce po lewej stronie.

A portfel?

Też po lewej.

Adam Michnik ma po prawej.

To tym się różnimy (śmiech).

Ostatnio w Polsce popularny stał się feminizm, nurt wywodzący się z przekonań lewicowych.

Na ten temat nie będę się wypowiadał, ponieważ uważam, że jest to temat kobiet. Bardzo trudno mi o tym mówić. Jestem facetem i nie mam zamiaru feministkom przeszkadzać.

A antyklerykalizm?

Tak, jak najbardziej popieram. Mówiłem już zresztą o dwóch rzeczach, które uważam za najbardziej niebezpieczne. Oczywiście, nie mam nic przeciwko religii sensu stricto, nie odrzucam Dekalogu. Jednak realizacja religijności jest dokładnie taka sama jak polityki. Nastawiona tylko na doraźny interes. Sztuka polityki i religii jest sztuką walki, wojny. Kościół zawsze znajduje armię, która jest w stanie go poprzeć. Posłuchajmy Radia Maryja – co to ma wspólnego z Dekalogiem?

Z drugiej strony – istnieje też środowisko Tygodnika Powszechnego.

Tak, ale ich nikt już nie chce słuchać. To jest dramat ludzi uczciwych.

W Polsce brakuje nie tylko partii socjaldemokratycznej, ale także liberalnej.

Tak, zdecydowanie. Prawdziwy liberał nie mówiłby o kastracji pedofilów oraz nie myślał o wprowadzeniu takiego prawa antynikotynowego. Kiedyś kimś takim była dla mnie Unia Wolności, która bardzo wysoką cenę zapłaciła za swoją pychę. Oczywiście, potencjał intelektualny polityków Unii Wolności uprawniał ich do tego, ale w Polsce partia, która jest oparta tylko na inteligencji nigdy nie dojdzie do władzy. Wystarczy otworzyć atlas i zobaczyć ile w Polsce jest miast powyżej siedemdziesięciu tysięcy mieszkańców, a ile wsi i miasteczek – tam jest zawarta tajemnica polskich wyborów.

Jesteśmy skazani na populizm?

Możemy mieć do czynienia z mniejszym i większym populizmem. On nigdy nie zniknie. Nikt nie wymyślił nic lepszego od demokracji, a ona jest oparta na populizmie.

Jeszcze dziesięć lat temu popularnym politykiem był Jacek Kuroń, który nie opierał się na marketingu. Dzisiaj taka postać nie miałaby szans.

Tak, obserwujemy świat, którego nie ma, świat iluzji. Nawet polityk jest zwykłym człowiekiem, który ma prawo do słabości i błędu, ale my takich polityków nie możemy widzieć, bo zabrania im tego marketing. Media muszą z czegoś żyć, więc gonią za sensacją, a politycy po prostu chcą być w mediach. Polityk to jest inny rodzaj człowieka. Klasyczna sztuka dziennikarska, która zakładała wysłuchanie obu stron już nie istnieje, media stały się wymiarem sprawiedliwości, który od razu mówi, kto jest winny, a kto niewinny. Dziennikarstwo ewoluuje zupełnie nie w tę stronę, w którą powinno. Nikt nie chce docierać do prawdy, ponieważ ktoś może być szybszy.

A w tej chwili patrzy pan na jakiegokolwiek polityka z sympatią?

Nie, o ile kiedyś Jacek Kuroń pozwalał mi zrozumieć świat, to teraz nikogo takiego nie znajduję. Polska polityka umarła dla mnie wraz ze śmiercią Kuronia.

Rozmawiali:

Marek Korcz

Jan Radomski

Krzysztof „Grabaż” Grabowski: Urodzony 13 marca 1965 roku. Ukończył historię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci polskiego rocka. Założyciel legendarnej Pidżamy Porno, a obecnie lider zespołu Strachy na Lachy.
Zdjęcie: Sławomir Nakoneczny

Miłość zabija, śmierć pozwala żyć :)

,,Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzecz główną,

Powiem ci: śmierć i miłość – obydwie zarówno.”

Jan Lechoń

Trudno się nie zgodzić z takim postawieniem sprawy przez poetę. Przecież rzeczywiście wszystko, co człowiek robi, robi z powodu miłości lub śmierci. Jednak jaki wpływ mają one na siebie nawzajem? Jak każda z nich kształtuje nasze życie?

Wyborną okazją do tego typu rozważań są dwa, zawarte w książce ,,Płomień wieczności”, eseje Krzysztofa Michalskiego: ,,Śmierć Boga” i ,,Wieczna miłość”.

Pisząc o śmierci, Michalski przeciwstawia stosunek do niej: Sokratesa i Chrystusa. Sokrates nie boi się śmierci, .Uważa, że właśnie, kiedy dokona się jego życie tutaj, będzie mógł odnaleźć odpowiedzi na pytania, które stawiał sobie za życia. Śmierć powinna być czymś, według Sokratesa, na co dobrze żyjący filozof czeka z radością i oczekiwaniem. Jest tak dlatego, że każdy człowiek w swoim życiu wykracza poprzez rozumienie poza świat tego co materialne i doczesne . Rozumiejąc, jesteśmy w stanie wniknąć w świat idei, świat wieczny , to co wnika to nasza dusza, a skoro potrafi ona wejść w wieczny świat – to sama również jest wieczna. To dusza może odpowiedzieć nam na nurtujące pytania; a zrobi to najlepiej wtedy, gdy niewieczne ciało nie będzie jej przeszkadzać.

Śmierć Chrystusa to coś skrajnie różnego . Jezus umiera w niepokoju, w żalu, w strachu. Czy bałby się śmierci, gdyby wierzył, miał pewność, że wraca w lepsze miejsce, do lepszego świata? Chrystus nie wiedział co go czeka.

Co zestawiając te dwie skrajne wobec siebie postawy chciał osiągnąć Michalski? A no wydaje się, że widać tu porządny ładunek pocieszenia. Bowiem pisząc, że śmierć wdziera się do każdego momentu naszego życia, że na nowo je określa, czy nie pisze on tego samego, o czym mówił przed śmiercią Sokrates? W tej sytuacji śmierć byłaby po prostu wniknięciem wieczności (idei – w terminologii sokratejskiej) w nasze życie. Co by powiedział Sokrates gdyby go zapytać czy jedną z idei nie jest przypadkiem śmierć?

Człowiek poprzez zdolność rozumienia, włączający się w świat idei, w świat wieczny, łączy się także ze śmiercią. W takim rozumieniu Sokrates mógłby powiedzieć to samo co Michalski o naznaczeniu całego życia, jak i każdego momentu z osobna – śmiercią, naznaczenia go wiecznością. Jednak chyba, jeśli śmierć jest ideą, jest wobec innych form wieczności w jakiś sposób dystynktywna. Wieczne prawa matematyki wpływają na nasze życie, ale nie określają one naszego życia. Nie nadają mu wartości w sensie fundamentalnym. A śmierć czyni wartościowym wszystko to, czego się dotyka , a dotyka wszystkiego, każdej chwili. Wartościowym więc jest i całe nasze życie, każdy moment i każde uczucie. Wartościowe to wszystko jest tylko dzięki śmierci , bo ona czyni nasze życie skończonym, a wszystko to, co w nim – niepowtarzalnym, a więc pięknym, bo utracalnym – dzięki naznaczeniu tego nicością. Emanuel Levinas twierdził, że miłość to odczuwanie najgłębszej radości z czyjegoś istnienia. A czy śmierć nie jest najlepszym, najbardziej wartościowym określeniem naszego istnienia? Bez śmierci istnienie zdeprecjonowałoby się, nie miałoby wagi, bo nie miałoby końca. Byłoby czymś zwykłym, nieskończonym, a więc nie wartym troski, bo niewyczerpalnym. Wydaje się więc, że bez śmierci nie byłoby miłości. Śmierć dla miłości jest więc tym, czym dla zapłodnionej komórki jajowej macica, bez zagnieżdżenia się w niej, nie ma jej.

Krzysztof Michalski pisząc o miłości skupia się na jednym z jej rodzajów: miłości wiecznej, miłości z wiecznością wiecznie związanej. Nie jest to jedyna forma miłości, jednak jak się wydaje, jest tą miłością, która pozwala ukonstytuować się w naszym życiu innym jej rodzajom, ponieważ wieczna miłość jest miłością absolutną.

Taka miłość jest dla Michalskiego przeżyciem głęboko metafizycznym. Jest miejscem poza czasem i poza światem: ,,Kochając, jesteśmy tam gdzie świata już nie ma. To znaczy: po końcu świata”. Miłość to coś radykalnie obcego wobec tego, czego doświadczyliśmy do tej pory. W miłości wszystko traci na znaczeniu: moralność, obowiązki, prawa, nadzieja, rodzina. Miłość wieczna wyklucza wszystko poza tymi, którzy kochają. W ten sposób kochankowie doświadczają wieczności, : poprzez pot, ślinę, rozkosz, bliskość; cielesność człowieka jest jedynymi wrotami dla jego wieczności, tylko dzięki temu żeśmy somatyczni, możemy wieczności doświadczyć. To właśnie miłość cielesna stanowi bufor, dzięki któremu ujście znajduje wszystko to, co wieczne w naszym życiu. Jak twierdzi Michalski, dzięki temu cielesnemu buforowi ,,pozostałe rodzaje miłości nabierają sensu i znaczenia”.

W miłości wychodzi na jaw, kim jesteśmy. Możemy stać się sobą w pełni dopiero wtedy, gdy kochamy drugą osobę. Dopiero wtedy jesteśmy dla siebie zrozumiali, gdy nasze ułomne JA jest określone przez jakieś ułomne TY. Wtedy powstaje pełnosprawne MY stworzone z pełnych JA i TY. Miłość jest tą siłą, która wydobywa nam przed oczy prawdę o nas samych.

Skoro miłość obszarem swej jurysdykcji obejmuje wszystko, oznacza to, że jedna osoba ofiarowuje się drugiej w sposób totalny nie pozostawiając sobie nic. Istnieje o tyle, o ile daje siebie drugiej osobie. Takiej właśnie miłości, takiego całkowitego oddania wymagał od nas również Jezus. Mówi, że jest on ponad moralnością, ponad prawem, że jedynym sposobem na pokochanie go jest właśnie porzucenie wszystkiego, co nam znane. Człowiek kochający taką miłością drugiego człowieka – kocha tym samym Boga.

Jednak taka miłość, miłość wieczna, to coś ogromnie niebezpiecznego. Dla takiej miłości nic nie znaczy rodzina, więzi międzyludzkie, moralność. Jest ona czymś społecznie bardzo szkodliwym, ;gdyby wszyscy kochali w ten sposób ludzie (jako istoty) staliby się dysfunkcjonalni: miłość – obietnica nieporządku.

Miłość to także próba całkowitego zespolenia dwojga kochanków, to chęć bycia Nim/Nią, to całkowite siebie oddanie, to próba pokonania czasu. Ale czy świat zatrzymuje się, zastanawia się Michalski, gdy dwoje kochanków przeżywa swoje ekstatyczne uniesienia? Czy to sprawia, że piętro wyżej przestaje tykać zegar? Nie. I tu wychodzi na jaw największe nieszczęście zakochanych. Tu rodzi się bolesne poczucie: ,,Żadna miłość nie może być szczęśliwa, bo żadna miłość nie może być spełniona”. Taka miłość, miłość wieczna, spełniona jest możliwa jak pisała Simone Weil, ,,tylko między Bogiem a Bogiem”. Na tym świecie ,,miłość szczęśliwa to oksymoron”.

Jednak to przecież nie sprawia, że nasze dusze przestają rwać się do tej transcendencji. Wciąż chcą kochać na wieczny sposób, wciąż chcą czas unieważnić. Próba wyjścia poza czas i JEDNOCZESNE bolesne w nim tkwienie to synonim kondycji ludzkiej. Inni chyba nie możemy po prostu być. Niespełnieni kochankowie. Wygnani z raju, rozpaczliwe szukający drogi powrotnej: miłość jako pieśń wypędzony
ch.

Człowiek ma w sobie pragnienie wieczności, niemożliwe do spełnienia. Jednak jak się wydaje ani bez tej chęci wieczności, ani bez czasu, który tę chęć destruuje, żyć byśmy nie potrafili. Istnienie obu składników tej antynomii jest nam niezbędna, ponieważ z jednej strony, jak stwierdza Michalski ,,gdybyśmy usunęli wirus wieczności, przestalibyśmy być ludźmi”, a z drugiej, gdyby ta gwałcąca i niszcząca wszystko chęć do wyrwania się poza czas zwyciężyła, społeczeństwo, a tym samym ludzkość, uległaby atrofii.

Jeśli pojmować miłość i śmierć tak jak to robi Michalski, to różnicy pomiędzy nimi nie ma. Miłość jest śmiercią, po której jest życie (choć przez kochanków niechciane). Miłość jest według niego śmiercią za życia w takim sensie, że zarówno śmierć jak i miłość jest gwałtem na życiu, jest jego zbezczeszczeniem; to radykalne wejście w substancje życia czegoś całkowicie obcego. Michalski pisze za Goethem o symbolicznym wymiarze tego podobieństwa: akt seksualny z boku wygląda tak samo jak agonia. Powinniśmy bać się miłości, tak jak boimy się śmierci, a jednak kochać chcemy, a umierać już nie bardzo. Niby taka miłość, wieczna miłość i tak nie jest nam dostępna, ale kto o tym wie? Kto o tym myśli w ten sposób? Jeśli Kowalski chce kochać, to nie wie, że jeśli jego pragnienie spełniłoby się w najbardziej radykalnej formie to spotkałaby go śmierć. Kowalski, nie umieraj!!!

Jednak można też dostrzec zarówno różnice między miłością a śmiercią i pozytywny wpływ, jaki na siebie wywierają.

Tym, co odróżnia miłość od śmierci jest druga osoba. Śmierć (podobnie jak i cierpienie) boleśnie i dojmująco uzmysławia nam naszą jednostkowość, uzmysławia całkowitą niemożliwość zapośredniczenia między nami a śmiercią; nasza śmierć może dotyczyć tylko nas. Miłość natomiast w ten sam sposób uzmysławia nam istnienie drugiej osoby. Najgłębszą istotą miłości jest bowiem to, że jest ona możliwa w odczuciu tylko TYCH dwóch konkretnych osób. Te osoby muszą mieć poczucie, że TA osoba, z którą są w emocjonalnym związku, jest JEDYNĄ możliwą osobą do bycia w tej relacji. Dlatego też śmierć osoby, którą darzyliśmy miłością jest tak dojmującym przeżyciem – tracimy jedyną osobę, którą kochać mogliśmy; dotyka to ponadto samej naszej istoty, bo nic nie może oddzielić nas od bólu i cierpienia. Jesteśmy bezradni i bezbronni, nadzy, w pełni odarci z jakiejkolwiek formy obrony. Kiedy odchodzi od nas ktoś, kogo kochamy – stajemy się bólem i cierpieniem.

Czas nie pozwala kochankom spełnić się, zjednoczyć. Jednak, jeśli nie patrzeć przez chwilę na to, co ich łączy przez pryzmat wieczności i czasu (jeśli to w ogóle możliwe , to czy nie wypełniają jednak oni wszystkich kryteriów wiecznej miłości, które są od nich zależne? Przede wszystkim kryterium oddania. ,,Może czasu nie pokonam, ale i tak jestem DLA Ciebie. Jeśli nie mogę stawać się DLA Ciebie – nie ma mnie”. ,,Bo zupełnie nie byłoby mnie, gdyby Ciebie we mnie nie było” (św. Augustyn). Kiedy ktoś zawierza siebie w ten sposób komuś, może łatwiej mu jest umrzeć? Wtedy to, co doczesne i tak przestaje istnieć. Wtedy wierzę, mimo, że wiem, czasu nie pokonam. ,,Kochać to mówić – Ty nie umrzesz”(Gabriel Marcel).

John Sturat Mill na drodze do równouprawnienia kobiet :)

Poddaństwo kobiet i myśl Milla, rodząca się we współpracy z Harriet Taylor, były kamieniem milowym na drodze do tego, co kobiety mają dziś: prawa wyborcze, równouprawnienie zagwarantowane w wielu konstytucjach, liczne zapisy o swobodnym dostępie do stanowisk i urzędów.

John Stuart Mill to postać, którą niewielu ludziom trzeba przedstawiać. Filozof, ekonomista, znany także jako ojciec liberalizmu i… feminista. Współpracował z sufrażystkami i postulował przyznanie kobietom praw wyborczych. Choć spotkał się z miażdżącym sprzeciwem, dawał ważny impuls do walki o prawa kobiet. Na jego myśl w tym obszarze duży wpływ miała najpierw współpracowniczka, później żona – Harriet Taylor. Właśnie ta kobieta zwróciła uwagę filozofa na sytuację w małżeństwie i poddańczy status swej płci. W 1832 r. wydali razem Eseje o małżeństwie i rozwodzie. Żona Milla miała wpływ na kolejne dzieła filozofa, czego dowodem jest choćby Poddaństwo kobiet wydane w 1869 roku, już po jej śmierci. Wiele z zapisów tam umieszczonych już się przedawniło, a część była kontrowersyjna jeszcze dla współczesnych Millowi feministek.

Nie ma jednak wątpliwości, że Poddaństwo kobiet powinno znaleźć się na liście lektur każdego, kto jest zainteresowany prawami kobiet i ich historią, , choćby jako istotny zapis drogi, jaką przeszła myśl feministyczna od XIX wieku po współczesne nam czasy i jako wyraz nadziei, że zmiany – nawet te, które dziś mogą jawić się jako rewolucyjne – mają szansę dokonać się w warunkach współpracy i wymiany myśli.

Czy będzie to proste? Nie, ale nigdy nie było. Wielkie zmiany, wielkie myśli i wielkie dokonania nie powstają jednak z prostych decyzji. Warto też dodać, że te wielkie rzeczy nie dzieją się jedynie pod wpływem słów lub piór wielkich liderów. Aby je zrealizować, potrzeba setek, tysięcy nawet małych ludzi i ich niewielkich działań. Mill zdawał się bardzo dobrze o tym wiedzieć i choć droga, na której wraz z Harriet Taylor byli ważnymi przechodniami, jeszcze nie dobiegła końca, to warto się jej przyjrzeć.

Prawo silniejszego

Któż obecnie poważyłby się rościć sobie prawo do panowania nad inną osobą bez narażania się na śmieszność lub po prostu skutki prawne, oskarżenie o przemoc czy mobbing? Zdawałoby się, że nikt. A jednak… Za czasów Milla zdarzały się takie przypadki, zdarzają się i dziś.

Mill porównuje władzę mężczyzn nad kobietami do władzy despotycznej. Jestem silniejszy niż rasa (naród), który udało mi się podbić, należy mi się więc władza. Obecnie w przestrzeni publicznej zwolennicy demokracji i egalitaryzmu nie sięgają po tego typu retorykę, wręcz przeciwnie – pakty, konwencje i dokumenty mające na celu zachowanie pokoju i ochronę praw wszystkich ludzi (bez względu na ich status, rasę, wyznanie, płeć, pochodzenie etniczne czy siłę) przed przemocą i wszelkimi prześladowaniami mają coraz więcej sygnatariuszy.

Z drugiej strony konflikty zbrojne, napaści i doniesienia o poczynaniach despotycznych władców przypominają nieustannie, że żadne prawa, żadna wolność w jakimkolwiek jej rozumieniu nie są dane na zawsze. Prawa i ideały to coś, czego należy strzec. Prędzej czy później na horyzoncie może się pojawić ktoś, kogo może zainteresować twoja autonomia.

Mill zauważa, że wydarzenia ze sceny politycznej kształtowane są przez jednostki, które wiele wyniosły z domu, zostały ukształtowane w taki, a nie inny sposób. To prowadzi go do rozważań o sytuacji kobiet. W Poddaństwie kobiet jeden z liderów myśli liberalnej poszukuje odpowiedzi na pytanie o źródło porządku, w którym to mężczyzna jest władcą, a kobieta, jak się okaże, niewolnicą. Mill dostrzega, że „powstał on w zaraniu bytu społecznego, gdy każda kobieta znalazła się niewolnicą mężczyzny (dzięki bądź to wartości, jaką do niej mężczyźni przywiązywali, bądź mniejszej sile mięśni)”[1]. I tak, przez lata „to, co było w początkach wynikiem brutalnej siły, zamieniają one [ustawy i systemy polityczne – przyp. red.] w prawo zapewniając mu sankcję społeczeństwa i dążąc do zastąpienia środkami publicznymi bezprawnej walki fizycznej”[2].

Autor Poddaństwa kobiet zauważa, że historia daje nam smutną lekcję, w której tłumaczy, że własność, szczęście, a w końcu życie pewnych klas ludzkich było o tyle szanowane, o ile umiały same ich bronić. Zaczęło się to w końcu zmieniać, od postaw Żydów i stoików począwszy, poprzez podniosłe deklaracje i kruche obietnice, na aktach prawnych skończywszy.

Można by się zastanawiać, jak to się stało, że pewne instytucje oparte na przemocy trwały tak długo? A dalej, dlaczego wciąż w niektórych miejscach się odradzają lub odrodzić się próbują? Mill twierdzi, że „przechowały się do epoki tak rozwiniętej cywilizacji, dlatego iż uznano z całą słusznością, że odpowiadały najlepiej naturze ludzkiej i służyły ogólnemu dobru”[3].

Tak… jakże często spotykany argument. Nie wiesz, jak coś wyjaśnić? Proste, powiedz, że tak natura każe i było tak od zawsze. To motyw dobry do zastosowania zarówno w odniesieniu do porządku na świecie (jeden z ulubionych oręży populistów), jak i w domu. Ba, nawet mistrz Arystoteles twierdził, iż naturalne jest to, że istnieją rodzaje ludzi stworzonych do wolności (np. Grecy), jak i do niewoli (barbarzyńskie plemiona Azji i Tracji).

Mill zauważając, jak uczucia są zależne od zwyczaju, stwierdził, że „poddanie kobiety mężczyźnie jest powszechnym zwyczajem, dlatego wystąpienie z granic tego zwyczaju zdaje się być przeciwnym naturze”[4]. Ale któż ma prawo rościć sobie prawo do wysuwania twierdzeń o tym, jakie kobiety są w naturze i jakie są ich pragnienia?

Natura kobiet

Co więc należy do natury ludzkiej? Skoro tematem niniejszych rozważań są głównie kobiety, na nich zostanie zogniskowana poniższa analiza. Stereotypy, ogólne przekonania i sławetny „chłopski rozum” umiejscawiają kobietę w domu, gdzie powinna oddawać się kierowaniu gospodarstwem domowym i wychowaniu dzieci. Mill nie pozostaje tu ślepy na to, co rzeczywiście tworzy tę „naturę”. Dostrzega, że „to, co nazywają dzisiaj naturą kobiety, jest wynikiem ścieśnienia przymusowego w jednym kierunku i podniecenia wbrew naturze – w drugim. (…) Co się tyczy kobiet, stosowano do nich cieplarnianą hodowlę, rozwijając te zdolności, które mogły ich panom zapewnić korzyść i przyjemność”[5].

Kobiety od stuleci były wychowywane i przysposabiane do roli matek i żon. Hodowane tak, by podobały się mężom i by ku mężczyznom kierowały swe pragnienia, a ku mężom i dzieciom – uczucia. Nie było tu miejsca na prawa wyborcze, posiadanie własnego majątku czy prawo do sprzeciwu lub natychmiastowego odejścia w przypadku przemocy, także seksualnej. 

Mill zauważa, że „wszystkie kobiety od dzieciństwa wychowane są w przekonaniu, że ideałem ich charakteru jest zupełne przeciwieństwo z charakterem mężczyzny; (…) Mówią nam w imię moralności, że kobieta powinna żyć dla drugich, a w imię uczucia, że jej natura tego potrzebuje; znaczy to, że powinna zupełnie zaprzeć się upodobań własnych, a żyć dozwolonym jej jedynie uczuciem dla męża i dzieci, które stanowią pomiędzy nią a złączonym z nią mężczyzną związek nowy i nierozerwalny (…) trzeba by cudu, ażeby chęć podobania się mężczyźnie nie stała się w jej wychowaniu i urobieniu charakteru gwiazdą biegunową”[6].

Refleksje przedstawione przez Milla nie są oderwane od rzeczywistości. Osoby o zainteresowaniach pedagogicznych i/lub filozoficznych mogą być zaznajomione z lekturą filozofa, który swe myśli formułował niecałe stulecie przed autorem Poddaństwa kobiet. Mowa o XVIII-wiecznym myślicielu, Janie Jakubie Rousseau, znanym między innymi ze swoich poglądów na wychowanie. Ich zapis można znaleźć w nie za bardzo obszernym dziele, Emil, czyli o wychowaniu. Dzieło to składa się z pięciu ksiąg. Pierwsze cztery zawierają dokładny opis sposobu wychowania dziecka. Ma obowiązkowo być karmione przez matkę (nie mamkę), rozwijane etapami wskazanymi przez genialnego pedagoga. Wychowawcą winien być mężczyzna, na czas wychowywania zaleca się mieszkać na wsi, by być blisko natury. Nie od razu przechodzi się do nauki z podręczników (według Rousseau ograniczają one zdolność samodzielnego myślenia). Najpierw trzeba zadbać o siłę, zręczność i praktyczne myślenie (wychowanie negatywne), później następują refleksje nad otaczającym światem, nauka zawodu i (nie wcześniej niż w 15. roku życia) kształtowanie sumienia, świadomy wybór wyznania (najlepiej sugerowanej przez autora religii naturalnej, bliskiej religiom wschodnim).

Cóż znajduje się w piątej księdze? Informacje o wychowaniu dziewczynek. Nie będzie pewnie zaskoczeniem, że ich kształcenie odbywa się w formie przysposabiania do pełnienia roli żony i matki. Nie rozwija się w nich innych talentów ani umiejętności, które mogłyby zanadto odwracać uwagę od troski o męża i jego szczęście oraz rodzenia i wychowania dzieci. Bohaterka książki, Zofia, od urodzenia wychowywana jest po to, by poślubić Emila. Po romantycznym spotkaniu z już wychowanym chłopakiem nie od razu jednak się pobierają. Emil wyjeżdża w zagraniczną podróż, by poznać różne modele rządów i upewnić się o stałości swych uczuć. Zofia w tym czasie… czeka na ukochanego [7].

Takie refleksje i nadzieje pobrzmiewają do dziś (choć już na szczęście nie tak głośno lub może są bardziej kontrowane) w ustach „zwolenników tradycji”, na wielu ambonach i w sercach osób, które prócz płci mogą nie mieć wiele do zaoferowania światu i marzy im się „stary, dobry, naturalny porządek”.

Wielu mężczyznom taki stan rzeczy odpowiadał. Mill zauważył, że „przedstawili im [kobietom – przy. red.] słabość, wyrzeczenie się własnej woli na korzyść mężczyzny jako kwintesencję powabów kobiecych”[8]

Delikatność, urok, bycie czarującą, piękną i idealnie bierną – te powaby przez lata opiewała popkultura, pokazując kobiety jako wdzięczne damy w pięknych sukniach a mężczyzn jako walecznych rycerzy, dążących do tego, aby je znaleźć, uratować, najlepiej ze szponów smoka lub czarownicy (zazwyczaj brzydkiej, złej, wkurzonej singielki) i poślubić. Takie historie zawarte są we wczesnym Disneyu. Sporo bajek, w tym Królewna Śnieżka, Śpiąca Królewna, Kopciuszek czy Mała Syrenka opierały się na szukaniu księcia i marzeniu o nim. Najmniej czasu na to miała Aurora (Śpiąca Królewna), która większość filmu o sobie po prostu przespała, czekając aż Książę zbudzi ją pocałunkiem. Później te wzorce były stopniowo przełamywane (Pocahontas, Mulan, Merida, Vaiana czy Elsa i Anna). Tyle z bajkowego mainstreamu. Szkoda, że nie przebiły się do niego z taką siłą baśnie z różnych części świata, jak choćby Lady Ragnell. Nie jest to nowa opowieść pisana pod „wywrotową feministyczną retorykę”. Wywodzi się bowiem z folkloru brytyjskiego (blisko naszego polskiego podwórka, literalnie z podwórka Milla). Powstała w XIV wieku i opowiada o średniowiecznej czarownicy, która pomaga rycerzowi, złapanemu w pułapkę czarnoksiężnika, odpowiedzieć na najtrudniejsze pytanie na świecie: Czego pragną kobiety? Jakież było zdziwienie, gdy okazało się, że ich marzeniem jest po prostu możliwość samodzielnego wyboru. Gdy sama Lady Ragnell otrzymała wolność, czar rzucony na nią prysł i stała się wolną, piękną kobietą u boku kochającego męża, który był jej partnerem, nie dopustem bożym czy łaskawym panem [9].

Moc wolnego wyboru w małżeństwie

Jeśli o małżeństwie mowa, wiadomo, że kobiety, o których wspomniał Mill, pisząc Poddaństwo kobiet, w większości nie miały takiego szczęścia jak Lady Ragnell. Jak już zostało ustalone, zostawały wychowywane do swojego „prawdziwego powołania” jako matki i żony. Znany utylitarysta zauważa, że „patrząc na bieg rzeczy, można by sądzić, że mężczyźni wiedzą, iż to domniemane powołanie kobiet jest tym właśnie, do czego one z natury największy wstręt uczuwają; że gdyby miały wolność postępowania inaczej, gdyby dozwolono im używać według upodobań czasu i zdolności swoich, liczba tych, które by przyjęły dobrowolnie położenie, jakie za naturalne dla nich uważają, byłaby niedostateczna” [10]. Tą retorykę Mill porównuje między innymi do argumentacji obrońców niewolnictwa w Luizjanie i w Karolinie Południowej, która opierała się na tym, że biały człowiek nie chce się podjąć uprawy trzciny cukrowej i bawełny. Czarni ludzie zaś nie poprzestaliby na proponowanym wynagrodzeniu, więc po prostu trzeba ich zmusić do pracy. Aż ciśnie się na usta powiedzenie „płaćcie im godnie, to nie będzie problemu”. Millowi pewnie też się cisnęło, bo zasugerował to w swoim tekście. Lepiej, przeniósł tę argumentację na sytuację kobiet. Wysnuł tezę, dlaczego współcześni mu mężczyźni mogą czuć wstręt do równouprawnienia kobiet i co ciekawe, nie jest to obawa przed niechęcią do zamążpójścia. Po pierwsze postrachem jest to, że mogą zażądać „godnej zapłaty” – równości małżeńskiej. Po drugie „postrachem ich [mężczyzn – przyp. red.] jest przeczucie, że wszystkie kobiety mające zdolności i charakter będą wolały każdą robotę nie poniżającą, aniżeli małżeństwo nadające im pana, któremu wszystko, co posiadają na ziemi, zmuszone są poświęcić” [11]. Mill nie posuwa się jednak do generalizacji na wszystkich mężczyzn. Zauważa, że „jeśli mężczyźni chcą trwać w dowodzeniach, że prawem małżeństwa ma być despotyzm, mają słuszność zupełną w interesie własnym, nie dając kobiecie możliwości innego wyboru” [12]. Równouprawnienie w małżeństwie nie jest więc w interesie jedynie mężczyzn despotycznych i takich, którzy w relacjach szukają nie partnerstwa, lecz poddanych. Sam Mill zauważył jednak, że małżeństwo za jego czasów już było nieco postępowe – konieczność zamążpójścia to był krok do przodu po porwaniach lub sprzedaży przez ojca.

Moc wolnego wyboru w karierze

Filozof rozważa też sytuację kobiet na rynku pracy. Oczywiście żył w czasach, w których praca zarobkowa kobiet, ba, posiadanie przez nich jakiegokolwiek majątku osobistego było niemalże niemożliwe, podobnie jak dostęp do większości zawodów. Zazwyczaj brak dostępu tłumaczony był brakiem kompetencji kobiet, ich niższym wykształceniem czy prostym „to nie jest zajęcie dla kobiet”. Mill jednak ma prosty sposób na bardzo proste odsiewanie kandydatów i kandydatek dobrych od złych: konkurencja. Tak, nie jest to nowe rozwiązanie i nie wymyśla tu koła na nowo. W zawodach, na które monopol mają mężczyźni, przecież tak właśnie wybiera się osoby, z których usług chce się skorzystać. Tym prostym zabiegiem Mill odsłania hipokryzję i roszczeniowość mężczyzn. Istnieje ryzyko, że społeczeństwo bardziej będzie chciało korzystać z usług zdolnych kobiet niż przeciętnych mężczyzn. Tutaj Mill płynnie przeprowadza swój wywód, odbijając argumenty niczym tenisista na korcie. Na twierdzenie, że kobiety nie są zdolne do sprawowania władzy / objęcia takiego a takiego stanowiska Mill odpowiada: „Jeśli ustawy rządowe pewnego kraju wyłączyć mogą niezdolnego mężczyznę, wyłączą również niezdolną kobietę” [13]. Dalej na tezę, iż kobiety są bardziej nerwowe filozof rzecze: „Czy nerwowi mężczyźni uznani są za niezdolnych do obowiązków i zajęć, jakie zwykle pełnią mężczyźni?” [14]. Słysząc, że kobiety są zbyt wrażliwe Mill pyta: „Francuzi i Włosi mają bez wątpienia nerwy wrażliwsze z natury niż rasy teutońskie, a porównani choćby z Anglikami okazują się skłonniejsi do wrażeń w życiu codziennym: czyż dlatego ich uczeni, politycy, prawodawcy, urzędnicy, wojownicy i strategicy byli mniej znakomitymi?” [15].

W drodze do równouprawnienia w świetle tych rozważań nie stoi żadna bariera związana z różnicami w poziomie inteligencji czy kompetencji. Okazuje się, że może być nią po prostu konkurencja.

Korzyści z równouprawnienia

Czy równouprawnienie jest zatem potrzebne, skoro zdaje się rodzić tylko konkurencję dla mężczyzn? Oczywiście. Mill znajduje w nim wiele korzyści. Jako pierwszą i główną wskazuje to, że sprawiedliwość będzie regulować najbardziej powszechne i głębokie stosunki międzyludzkie. Nie będzie miejsca na niesprawiedliwe wywyższanie się wśród innych i egoizm. Mężczyzna w związku opartym na partnerstwie może prawdziwie mieć żonę, nie sługę czy kochankę. Przyczyni się to do tego, że świat dogoni swoje ideały, wśród których wysoko na liście jest to, że to „zasługa, nie zaś urodzenie, jest jedynym legalnym tytułem do poszanowania i władzy” [16]. Kolejnym dobrodziejstwem, jakie niesie równouprawnienie według Milla jest „zdwojenie sumy umysłowych zdolności, jakie ludzkość ma na swój użytek” [17]. Tu działa proste prawo przyczynowo-skutkowe: więcej intelektualistów i naukowców daje szansę na szybszy rozwój, większa konkurencja przyczynia się do lepszej jakości świadczonych usług. Relacje oparte na partnerstwie i byciu sobie wzajem wyzwaniem i bodźcem do rozwoju są korzystne dla obojga partnerów.

Wreszcie Mill wskazał na bezpośrednią wygraną i ogromną korzyść, jaką jest wyzwolenie połowy ludzkości poprzez zamianę cudzej woli na wolność, którą to rozum kieruje. Liberalny filozof zauważa, że po pokarmie i odzieniu to właśnie wolność jest największą potrzebą ludzką, możliwość kierowania swoim postępowaniem według sumienia, poczucia obowiązku, a wreszcie – pasji.

Wnioski (jeszcze nie) końcowe

Czy to wszystko znaczy, że kobiety mają porzucić teraz własne dzieci, masowo się rozwodzić i pracować, trzymając mężczyzn w domu przez następne stulecia w odwecie?

Nie, zdecydowanie nie. Tym, co postulował Mill, było równouprawnienie i zmiana patriarchalnego porządku świata, w którym kobiety są poddanymi swych mężów, ojców, braci. Poruszał kwestie praw wyborczych, dostępu do rynku pracy, samostanowienia.

Nie były to oczywiście postulaty pozbawione wad – Mill uważał, że kobiety powinny wykonywać takie prace, które nie przeszkodzą im w prowadzeniu domu, które nadal miało być ich obowiązkiem. Najlepiej jednak, aby pracą zajmowały się kobiety bezdzietne, wdowy albo mężatki, które już wychowały swoje dzieci. Dziś taki argument zostałby wyśmiany, ale w XIX wieku jego tezy były przełomowe i kontrowersyjne.

Poddaństwo kobiet i myśl Milla, rodząca się we współpracy z Harriet Taylor, były kamieniem milowym na drodze do tego, co kobiety mają dziś: prawa wyborcze, równouprawnienie zagwarantowane w wielu konstytucjach, liczne zapisy o swobodnym dostępie do stanowisk i urzędów.

Jest to kamień milowy, ale jeszcze nie koniec drogi. O raz uzyskane prawa (lub niższe bariery na drodze do nich) trzeba nieustannie się starać. Pokazują to przykłady choćby z naszego podwórka, takie jak wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej z 2020 roku czy krążący po internecie przed wyborami filmik o stowarzyszeniu Patriarchat, którego postulaty zakładały między innymi uczynienie kobiet „częścią dobytku” mężczyzn. Takie pomysły, choć nie pozostające bez reakcji, wciąż się pojawiają.

Pokazuje to, że oprócz zmian w prawie, które, choć powoli i chybotliwie, dokonują się w wielu krajach, konieczne są także zmiany w świadomości społecznej i w przekonaniach kobiet oraz mężczyzn. Sam Mill ponad sto lat temu zaznaczał, że w mowie o równouprawnieniu występuje się do „walki z uczuciem powszechnym i głęboko zakorzenionym” [18]. Oznacza to, że nawet najbardziej podniosłe zmiany w prawie spełzną na niczym, jeśli nie pójdą w parze ze zmianami w mentalności i przekonaniach. A przecież w równouprawnieniu nie chodzi o to, by brać teraz kilkusetletni odwet na mężczyznach, zamknąć ich w domu i ogłosić nowe panowanie. Nie. Chodzi o to, aby zarówno kobiety, jak i mężczyźni czuli się przy sobie bezpieczni tacy, jacy są. Aby kobiety, które tego chcą, zajmowały się domem nie z polecenia proboszcza, starszych sąsiadek i partnera, lecz niesione własną chęcią, miłością i wyborem. Aby mężczyźni poszli na „tacierzyńskie” bez wstydu. Aby kobiety i mężczyźni pracowali z pasji i chęci uzyskania dochodu, a nie z potrzeby uczynienia zadość oczekiwaniom uznawanym za powszechne. Dla wszystkich starczy miejsca.

[1] J.S. Mill, O rządzie reprezentatywnym. Poddaństwo kobiet, Kraków: Wydawnictwo Znak 1995, s 288.

[2]  Ibidem, s. 289.

[3]  Ibidem, s. 290.

[4]  Ibidem, s.296.

[5]  Ibidem, s. 305.

[6]  Ibidem, s. 298-299.

[7]  Vide Rousseau J. J., Emil, czyli o wychowaniu, Wrocław: Zakład Imienia Ossolińskich –

Wydawnictwo Polskiej Akademii Nauk 1955.

[8] S. Mill, op. cit., s. 299.

[9] Vide Lady Ragnell, w: M. Sayalero: Baśnie, których nie czytano dziewczynkom, Warszawa: Dwukropek 2019, s. 77-90.

[10] S. Mill, op. cit., s. 311.

[11] Ibidem, s. 311-312.

[12]  Ibidem, s. 312.

[13] Ibidem, s. 336.

[14] Ibidem, s. 346.

[15] Ibidem.

[16] Ibidem, s. 365.

[17] Ibidem.

[18] Ibidem, s. 285.

 

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję