The winter of our discontent :)

Niektórzy czytelnicy mogą pamiętać rolę niezależnej kultury za Żelazną Kurtyną; nie mam tu na myśli kościelnych recytacji poezji czy odśpiewywania w prywatnych mieszkaniach „zakazanych piosenek”. Na myśli mam kontekst, w którym największe dzieła literatury światowej nabierały podwójnego, konspiratorskiego znaczenia: w trzeciej części Dziadów Nowosilcow naturalnie był historycznym, jak i współczesnym odzwierciedleniem rosyjskiego/radzieckiego „namiestnikowstwa” w Polsce. 

Wszystko zależy od kontekstu, przynajmniej na Harvardzie. Zachęcanie do linczowania czarnych na Południu tylko wtedy jest wykroczeniem, kiedy słowa stają się czynami. Potrzeba dyndających z platanów „strange fruits”, cytując Billie Holiday, żeby uznać słowa zastraszenia i obwiniania Diaspory za akcje innego państwa za podjudzanie hord wielbicieli Jihadu i adwokatów prawa szariatu na terenie Europy do „stawania się czynem”. Ergo, trzeba wtargnąć do kolejnej synagogi i wystrzelać ludzi. Najpierw w Izraelu wybić ostatniego Żyda. A potem zabrać się za Diasporę. W czasach, w których uznaję Tel Aviv za bezpieczniejszy niż Londyn, świat, jak w Elsinorze, chyba „wypadł z orbit”. 

Antysemicka mordercza agresja po 7 października nie jest przecież niczym nowym. Przy skupieniu mediów na cierpieniu mieszkańców, kto dzisiaj nawet pamięta niedawne wystrzelanie kongregacji w synagodze w Pittsburgu albo wzięcie za zakładników modlących się w Coleyville w Teksasie? Kto pamięta pozabijane dzieci w żydowskich szkołach w Tuluzie i Monauban? Strzelaninę w synagodze w Halle w Yom Kippur,? Atak na zwiedzających Muzeum Żydowskie w Brukseli? Atak na synagogę w Götteborgu? Koktajle Mołotowa, które poleciały na synagogę w Izmirze? Strzelanie do modlących się w Pesach w synagodze w Poway w Kalifornii? Zamordowanych ludzi w koszernym sklepie w Grenville w New Jersey? Zanożowanie celebrantów Chanuki w Monsey w stanie New York? Morderstwo młodych Żydów na Prenzlauer Berg w Berlinie? Granat eksplodujący w żydowskim sklepie w Sarcelles? Mord żydowskich zakładników przy Porte de Vincennes w Paryżu? Atak na centrum kulturowe w Krudttønden w Danii? Zabójstwo członków Żydowskiego Centrum Kulturalnego w Nicei? Mord partycypantów spotkania w Żydowskim Centrum Kulturalnym w Kansas?  Kto pamięta? Proszę zwrócić uwagę, że ta lista niewspomnianych nigdzie aktów popełnionych przez militarny odszczep przedstawicieli „religii pokoju” (tę mantrę nakazują nam powtarzać brytyjskie media) to tylko plon ostatniej dekady poprzedzającej atak Hamasu na Izrael. Pominięte na tej liście zostały ataki na puste budynki, bezczeszczenie świątyń i cmentarzy, morderstwa pojedynczych osób oraz werbalne i fizyczne ataki na przemieszczających się po miastach Europy mężczyzn w kipach. Na powyższej liście brak też morderczych ekscesów na terenie Bliskiego Wschodu, Ameryki Południowej i Afryki. Pytanie pozostaje jednak to samo: Kto, w kontekście 7 października słyszał o kontynuacji tych  antysemickich ataków przez zradykalizowanych „nowych Europejczyków” długo przed wybuchem wojny w październiku 2023 roku? Ja nie: ani w anglo-, ani francuskojęzycznej zachodniej prasie. Ironicznie, brak o tym mowy tak Ha’aretzu, jak i w Jerusalem Post. 

Niektórzy czytelnicy mogą pamiętać rolę niezależnej kultury za Żelazną Kurtyną; nie mam tu na myśli kościelnych recytacji poezji czy odśpiewywania w prywatnych mieszkaniach „zakazanych piosenek”. Na myśli mam kontekst, w którym największe dzieła literatury światowej nabierały podwójnego, konspiratorskiego znaczenia: w trzeciej części Dziadów Nowosilcow naturalnie był historycznym, jak i współczesnym odzwierciedleniem rosyjskiego/radzieckiego „namiestnikowstwa” w Polsce. Ilekroć Hamlet, w wielu interpretacjach, wypowiadał słowa „Denmark is a prison”, Dania stawała się Polską, a Klaudiusz sowieckim uzurpatorem i mordercą prawowitego władcy. Fortynbras jawił się jak zachodni wyzwoliciel, który upora się z restauracją państwa polskiego poznaczonego zarówno mordami opozycji (Hamlet), niewinnych ofiar reżimu (Ofelia, Horacy) jak i samych zbrodniarzy (Klaudiusz oraz, świadomie lub nie, Gertruda). Antygona, nie mogąca pochować zwłok Polinejkesa, stawała się matką, żoną, siostrą pomordowanych przez reżim sowiecki „zaginionych” opozycjonistów. Elektra w wersji Giraudoux, Arturo Ui Brechta, Król Ubu Jarry’ego czy Szkarłatna Wyspa Bułhakowa bywały zdejmowane z afisza gdyż budziły „skojarzenia niekorzystne dla aktualnych realiów”. Zbrodnie uzurpatorów, takich jak Makbet czy Ryszard III stawały się zbrodniami władzy, a upadek tych postaci prorokował niewyobrażalny wtedy kres komunizmu. Otwierający Ryszarda III  „the winter of our discontent” był tak naprawdę analogią Polski żyjącej pod butem reżimu. „Słońcu Yorku” nigdy nie udało się tej zimy zamienić na „promieniste lato” reżimu.

Unikalną właśnie relację kontekstu i aluzyjności zaobserwowałem niedawno poprzez doświadczenia teatralne w Tel Awiwie. Co ciekawsze, odkryłem tę relację w formie retrospektywnej: przedstawienia te były w repertuarze teatrów długo przed październikiem zeszłego roku. Nie zostały one „przystosowane” do nastroju kraju: powszechnego sensu żałoby, samotności i niezrozumienia na arenie międzynarodowej, ani też wycieńczenia cierpliwości społeczeństwa miotającym się rządem Netanyahu, kryptycznością hamasowskich „informacji” (lub jej całkowitego braku) o losie tych, którzy uwięzieni są jeszcze w podgazańskich tunelach oraz codziennego dodawania imion kolejnych chłopców rezerwistów postrzelonych na terytorium Gazy do listy ofiar wojennych. Może niedefiniowalne misterium teatralne jest w stanie przekierować umysły i emocje publiczności na rejony ich podświadomości? I właśnie nowy, tragiczniejszy kontekst doświadczenia teatralnego nadaje tak samemu tekstowi, jak i jego inscenizacji nowe, tragiczne znaczenie. Nawet gdy dana sztuka nominalnie zajmuje się czymś innym niż teraźniejsze wydarzenia, nie zauważyłem w Izraelu, by kontekst świata na zewnątrz audytorium wbijany był w kotlarski sposób w mózg widza postrzeganego w reduktywnie jako nieumiejętnego skojarzenia istniejących postaci z, pożal się Boże, chromymi, sutannowymi, pisowskimi czy świętomaryjnymi „symbolami”, z przypiętymi do policzka mikroportami. Tak, jak ma to miejsce w teatrze w Polsce. Czy naprawdę polscy twórcy teatralni aż tak nisko cenią zdolność skojarzeń umysłów publiczności, że muszą teatralnie głośno chrząknąć, trzy razy puścić do widza oko i upewnić się, czy na pewno zrozumiał, że ksiądz jest zły, szczerość wyraża się poprzez nagość, a prezentowanie historycznych sztuk we współczesnych kostiumach oznacza, że dana sztuka może się dziać tu i teraz, a nie wtedy i tam? Wow! Chrząknięcie, puszczone oko i klapnięcie widza po plecach z zapytaniem: „zrozumiałeś o co w tym chodzi?” No, thank you very much.

Anioły w Ameryce Tony Kushnera w Cameri Theatre w oryginalnie czystej formie nabrały właśnie kolejnej głębi znaczeniowej poprzez popaździernikowy kontekst. Znając duże fragmenty tekstu na pamięć, nagle uderzyło mnie bogactwo znaczeniowe tej sztuki, którą, wydawało się, że oglądam po raz pierwszy. Przynajmniej dzięki Claudine Gay wiem, że „wszystko zależy od kontekstu”. W sztuce Kushnera oglądanej w kontekście Izraela po 7 października uderzyło mnie przede wszystkim nieme przyzwolenie obojętnego świata na wymarcie danej mniejszości pozostawionej samej sobie z niezwalczanym wirusem. Wirusem, który dotyczy tej tylko pogardzanej mniejszości, więc po co się nim w ogóle zajmować. Chrząkam do Państwa teraz, puszczam oko i upewniam się, że zrozumieli Państwo, że niezwalczanym wirusem jest Jihad, obojętność świata to przykładowo stosunek Narodów Zjednoczonych czy Czerwonego Krzyża wobec pomordowanych 7 października w niewyobrażalnie makabryczny sposób matek, ojców i ich dzieci. Zakładam też, że rozumiecie Państwo, z czym Żydom kojarzy się palenie dzieci w piecach. Na scenie, ściekający potem i zapluty w swoich machinacjach, Roy Cohn jest jak kombinujący na wszystkie sposoby Bibi: oby tylko wiadomość o jego „chorobie” nie wydostała się na światło dzienne i nie umniejszyła jego roli w manipulowaniu rządem i społeczeństwem. Symbolicznie, w oryginalne Kushnera, relacja centralnych kochanków Priora i Louis’a jest sama w sobie wyrażeniem dylematu „kto tu dotarł pierwszy”, kto jest stąd, a kto jest „napływowy”, kto ma w sobie szlachetność autochtona, a kto zaledwie dwupokoleniową politurę imigranta udającego „prawdziwego Amerykanina”. Chrząkam i zakładam, że rozumiecie Państwo, co ten dylemat w dzisiejszym kontekście może w Izraelu znaczyć. Prior, jak wskazuje samo imię, jest z rodziny pierwszych z najpierwszych Anglików, którzy dotarli na statku Mayflower do Cape Cod w 1620 roku. Pierwszy, najpierwszy, na ziemi, która najpierw była Kolonią Plymouth, a z czasem stała się Ameryką. Ale przecież przed Kolonią Plymouth ta ziemia istniała i była zamieszkała. Pomijamy to poprzez co? Hipokryzję połączoną z autoiluzją? Z ignorancją? Z mitomanią? I to właśnie Prior jest zarażony AIDS, a jego śmierć jest zapowiedzią rzekomych 700 000 zmarłych w samych tylko Stanach Zjednoczonych nosicieli tego wirusa. Ale kto przejmował się wtedy (czy nawet teraz) śmiercią ofiar AIDS? Mamy tu klasyczne obwinianie ofiary:  „Sami się o to prosili”, „Było nie sypiać na lewo i na prawo”, „Bóg ich nareszcie pokarał”. Jak gdyby poligamia, rozseksualizowanie i poczucie nieograniczonej wolności obyczajowej było domeną konkretnej mniejszości seksualnej, a nie częścią ludzkiej natury, bez wglądu na to czy praktykowanej czy też niepraktykowanej. Louis z kolei jest wnukiem emigrantów przybyłych z Europy Wschodniej po serii carskich pogromów. Dziadkowie mówią ze słowiańsko-yiddischowskim akcentem, słuchają się miejscowego rabina i starają się wypełniać tyle mycw, czyli dobrych uczynków z 613 przykazań Tory, ile się da. Louis jest stuprocentowym Amerykaninem, ateistą i adwersarzem rodzinnego balastu shtetlowej przeszłości, który zmusza do podtrzymywania elementów aszkenazyjskiego stylu życia we współczesnej Ameryce. Louis nie jest niby „obcym”, emigrantem, przyjezdnym. Jest i nie jest. Religia, szkoła etyczna i niekwestionowany respekt wobec prawa, w których wyrósł Prior, zrodziły się przecież z czterotysięcznoletniego Judaizmu. Kto więc jest autochtonem? Do kogo należy ta ziemia? Kim są Prior i Louis wobec postaci Belize, potomka przywiezionych do Ameryki przez Brytyjczyków niewolników? Czym w tym relatywnym autochtonizmie jest mormonizm, religia uformowana przez Josepha Smitha po znalezieniu tajemniczych ksiąg w 1830 i pomieszanie chrześcijaństwa z proroczymi myślami pochodzącymi z objawionej Smithowi księgi?

W klimacie, w którym historyczna rzeczywistość Izraela musi faktograficznie tłumaczyć się sama z siebie; w państwie, które racjonalnie wskazuje ku głuchocie świata na VII-wieczne podboje Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki przez islamskich Arabów; w państwie, które sceptycznie podchodzi do islamskiego konceptu świętości Jerozolimy opartego na przedagonalnym nocnym locie Mahometa, pytanie, kto jest autochtonem a kto emigrantem rozpala emocje od skrajnej Lewicy po skrajną Prawicę. Czyja więc religia jest ekwiwalentem neofickiej, znalezionej w 1830 roku Księgi Mormona? Czy cumujący przy Plymouth Rock w 1620 roku angielski statek Mayflower pełen Purytanów jest początkiem państwowości, narzuceniem moralności religijnej pozornie odkrytemu „Nowemu Światu”? Czy też był ucieczką mniejszości przed persekucjami w Europie?   I kim są w końcu tytułowe anioły w Ameryce? 

Wizualnie, wieloznaczeniowość scenografii Erana Atzmona dodała misternej sztuce Kushnera kolejny wymiar: zstępujący z niebios anioł czasem jawił się jako chrześcijański skrzydlaty nosiciel dobrych wiadomości, a czasem jako starobiblijny Tachanowy „pierwszy refleks żaru Bożego życia”. Żaru, a więc nie śmierci. Pomieszanie ikonografii Chrześcijaństwa i Judaizmu jest przecież  kolejnym wymiarem izraelskości, szczególnie w Jerozolimie. 

Połączenie śmierci i ratowania jednego życia, jakby było całym światem i przekleństwo przynajmniej trzytysiącletniego świata pragnącego wymordować wszystkich Żydów (jak na razie bezskutecznie) wypełniają psyche wszystkich Izraleczyków. Teraz bardziej bezpośrednio niż kiedykolwiek od czasów Shoah. Tuż za Operą Izraelską znajduje się instalacja z pobliskiego Tel-Avivskiego Muzeum Sztuki: stół szabasowy na 200 miejsc, wokół zawieszone są fotografie zabitych i porwanych. Wyglądają jak rodzinne portrety radosnych i pełnych życia ludzi. Żałoba ta jest żałobą narodu. To nie chodzące w koło przed Casa Rosada w Buenos Aires samotne matki ofiar reżimu. Tutaj schodzi się każdy. I dzieli ten sam los, tak jak ten sam los, z różnymi konsekwencjami, dzielony był przez europejskich Żydów podczas Zagłady. Przy tym szabasowym stole ustawione są również krzesełka dla dzieci. A kogo w UNICEF czy w Czerwonym Krzyżu obchodzą pogwałcone dziewczynki czy noworodki uprowadzone do tuneli przez Hamas? W Izraelu nie masz poczucia, że ktokolwiek, poza Diasporą, rozumie ten ból, który tak teraz, jak i od niepamiętnych pokoleń wżera się niczym prażący kwas w żydowskie serca.

Dlatego też w Ryszardzie III w niezwykłym Gesher Theatre w Jaffie, z czym innym mogą się dziś kojarzyć podżynane dziecięce gardła synków Edwarda IV? Monologi królowych Elżbiety i Małgorzaty, wymawiane przez upadłe byłe królowe są właściwie długą listą barbarzyńsko pomordowanych przez ludzkie zło członków najbliższej rodziny. Z czym innym mogą się one teraz kojarzyć? W ustach starszych aktorek pobrzmiewają te słowa jak niedowierzanie izraelskich babć, którym udało się przeżyć Zagładę, aby wpierw stracić syna w wojnie Yom Kippur, a potem wnuka w Gazie. Kto zrozumie ich ból i ich wiarę w imperatyw istnienia silnego Izraela? Może trzeba spędzić kilka lat w ukryciu pod podłogą? Albo z ogoloną głową, w śmierdzącym kałem i śmiercią pasiaku patrzeć w krematoryjny dym, wraz z którym nikną na szarym niebie twoi najbliżsi i najukochańsi?

Skąd też dziwić się, że w wieczór walentynkowy Opera Izraelska zaprezentowała Requiem Verdiego? Kalendarzowo nadchodzi już wiosna, ale w sercach wszystkich wokół łopocze dniem i nocą niepogodzenie się z „zimą naszej niełaski”. 

Wolność podzielona (część 1) :)

Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie stanu pełnej wolności. Niczym wieczność przekracza ludzką wyobraźnię, a tym bardziej nasze możliwości opisania jej. Nie dziwi więc, że zajmujemy się nią jedynie fragmentarycznie, co czyni ją przedmiotem sporu politycznego

Wolność nie daje się uchwycić. Jest czymś niejednorodnym. Trudno jest ją jakoś zamknąć, nadać ostateczny kształt, a więc i ograniczyć, co byłoby przecież jej zaprzeczeniem. Kiedy więc wydaje się, że jesteśmy blisko, albo co bardziej buńczuczni głoszą, że to zrobili, wymyka się, jakby domagała się wolności dla siebie. Swój plastyczny i pluralistyczny charakter zawdzięcza łączeniu w sobie niewspółmiernych wymiarów. Jak pogodzić wszystkie roszczenia, które z wolnością się wiążą? W jaki sposób wytłumaczyć, że będąc nieskorym do korzystania z wolności lub nie mogąc na to sobie zbytnio pozwolić – czy to ze względu na skłonności, czy brak czasu, środków lub innych możliwości – jednak jej bronić, o nią zabiegać, a może i walczyć dla innych? 

Inne problematyczne zagadnienie. Ci, którzy starają się wykorzystywać wolność w jak największym stopniu, inaczej niż poprzez nic nierobienie, najbardziej wchodzą w przestrzeń wolności innych osób, a nawet mogą ją naruszać. Wszystko za sprawą ograniczonych zasobów, miejsca i czasu. Z tych powodów może dochodzić do sytuacji, jeśli nie ja, to ktoś inny, my albo inni. Miejsce w kolejce do lekarza, zabranie głosu podczas dyskusji. Tylko skrępowanie pewnymi ustanowionymi i znanymi uprzednio zasadami – takimi jak prawo czy kolejność zgłoszeń, zwycięstwo najwyższej ceny na aukcji, przepisy przetargu czy zawarta umowa z dotrzymywaniem jej treści – może dawać nam poczucie bycia wolnymi na równi z innymi. Nawet jeśli ostatecznie nie osiągamy naszego celu i nie zaspakajamy naszych potrzeb.

Arbitralność i zasady

Z tworzących owe zasady ich istnienie zdejmuje ciężar permanentnej i całkowitej arbitralności będącej atrybutem Pana nad Niewolnikiem. Tego pierwszego ta sytuacja wcale nie zadawala. Nie tylko, jak zauważył twór Hegel-Kojève-Fukuyama, ponieważ najbardziej pragnie on uznania ze strony równych sobie, a Niewolnik takim nie jest. Również nie z obawy o to, że kiedyś role mogą się odwrócić, jeśli tylko dzięki pracy i zdobywanej wiedzy i doświadczeniu Niewolnik czy Niewolnicy zdobędą przewagę nad Panem i odważy się znów stanąć do walki. Pan przede wszystkim wyczuwa albo wie, że kiedy zmusza kogokolwiek, gdy musi to uczynić by zrealizować własną arbitralną wolę sprzeniewierza się wolności. Ta bowiem wiąże się z również z nienaruszaniem granic innych. Ten, kto panuje nie jest wcale wolny, już z tego powodu, że jest zależny od zniewolonych. 

Przeciwstawienie się wszechobecnej i ciągłej arbitralności to ważny element w myśleniu o wolności. Tworzenie zasad i trwanie przy nich ma zabezpieczać przed dowolnością i chaosem, do czego zdaniem krytyków miałoby niechybnie doprowadzić danie ludziom swobody wyboru, działania i ustalania ich kryteriów. Z tego powody równie istotne co reguły społeczne jest nakładanie na siebie gorsetu własnych zasad. Jeśli dobrze się wczytać w klasyków wolności, to ważne miejsce zajmują w nich elementy związane z samodyscypliną – racjonalne myślenie i kierowanie się nim, odpowiedzialność, konsekwencja, stałe fundamentalne wartości. Na nich budowali swoje systemy myśliciele, do postępowania w oparciu o nie przekonywali. Bez tych bezpieczników groziłoby popadnięcie w całkowity zamęt zagrażający wolności. Długo więc obawiano się niewyedukowanego ludu, motłochu, masy, szaleńców, innych ras, kobiecości, dziecinności, emocjonalności, religii – wszystkiego co wiązano z nieracjonalnością, irracjonalnością czy aracjonalnością. Krytykowano zabobony, ignorancję, uprzedzenia – choć przynajmniej część z wymienionych przed chwilą elementów samo takimi było – oraz błędy rozumowania. Jeszcze Mill powoływał się na utrzymanie kolonii z powodu niedojrzałości ludności Indii. Takie myślenie wspierało przeświadczenie, że racjonalność doprowadzi każdego do tego samego wniosku. To pociągało kolejne założenie, że zapanowanie racjonalnego systemu społecznego sprawi, że wszyscy jego członkowie zaakceptują swoje położenie. Swoją sytuację będą mogli oczywiście zmieniać, jednak jedynie zgodnie z ustalonymi regułami. Nie trzeba dodawać, że racjonalnymi. Inna ścieżka oznacza zaprzeczenie rozumowi, a to z kolei zdradę wolności.

Przewidywalność ułatwia życie. Zarówno społeczne, jak i indywidualne. Jak zauważył badacz kapitalizmu, bodaj Breudel, jednym z czynników umożliwiającym tworzenie wielkiego, globalnego kapitalizmu kupieckiego – odróżnionego od gospodarki rynkowej mającej bardziej lokalny charakter – było wprowadzenie regularnego kursowania statków handlowych. Od tego momentu nie trzeba było czekać jak wcześniej, ani jak w innych kręgach kulturowych, aż zostaną w całości załadowane, by najbardziej efektywnie przewieźć towar. Handlarze nie byli już uzależnieni od sobie podobnych, z którymi osiągną pełną ładowność. Znajomość harmonogramu zmieniała również kalkulacje pozostałych, co sprawiało, że statki szybciej były zapełniane, odbiorcy towaru nie pozostawali w niekończącej się niepewności, przez co chętniej wchodzili w biznes. To właśnie był jeden z elementów racjonalizacji, o której pisał Weber, odmieniających dzieje Zachodu. 

Zasady są podstawą przewidywalności. Z punktu widzenia wolności muszą być one jednak jeszcze możliwie inkluzywne. Historia ostatnich 350 lat to nieustające walki o to. Ta lekcja pokazuje, że wolności nie zyskuje się w całości, ani od razu, ani raz na zawsze. Tak samo jak się jej nie traci w taki sposób. Zyskiwały je też nie tyle jednostki, co kolejne grupy społeczne – najpierw mężczyźni, posiadający odpowiedni majątek, zajmujące odpowiednie miejsce w społeczeństwie, robotnicy, kobiety, inne rasy. Nie był to więc akt niczym możnych mieszkańców cesarstwa rzymskiego uwalniających swoich niewolników – działanie prywatne, a nie polityczne. Zmiany reguł nie zawsze odbywało się to w sposób zgodny z obowiązującymi zasadami, uznawanymi jednak za przeczące wolności. Działano więc w imię rozumu, choć nie był on główną bronią. Rewolucje, przewroty, bunty opierały się na stosowaniu przemocy, wykorzystywanie emocji, czasem „szaleństwa”. Nie dziwi więc, że spotykało się z niechęcia, napotykało na opór zwłaszcza tych, którym dotychczasowe reguły sprzyjały, a nowe, jeśli nie były wprost w nich wymierzone, wiązały się co najmniej z niepewnością. Niepewnością nowego porządku będącego dla jednych właśnie obawą, dla innych nadzieją.

Koniec historii?

Inkluzywne zasady – te formalne (jak prawo) oraz nieformalne (jak życzliwość, otwartość czy wyrozumiałość), wspólnotowe i indywidualne – są nierozerwalnie związane z wolnością. Czy ją zapewniają? Są warunkiem koniecznym, ale czy wystarczającym. Na pewno stanowią jej potencjalność, jaka kryje się na przykład za wyrażeniem równość szans, a nawet równość możliwości jeśli z powodu ograniczonych zasobów, przestrzeni i czasu musi zostać dokonany wybór spośród równych.

Tu dochodzimy do fundamentalnej kwestii wolnego społeczeństwa i wolnego świata. Czy takie twory mogą w ogóle zaistnieć? Co miałyby oznaczać? Jak wyglądać? 

W zasadzie nie spotkamy się z ich jasnym opisem. Koncepcje pozytywne są dość mgliste lub wspomina się o nich półgębkiem. Tak jest chociażby u Rousseau, czerpiącego z wyobrażeń o pierwotnej wspólnocie żyjącym w cieniu dębu, czy Marksa roztaczającego wizję romantycznej przyszłości, w którym każdy w ciągu dnia będzie mógł polować, łowić, paść bydło, krytykować, robić to, na co ma akurat ochotę. Koncepcje skupiające się na przeciwdziałaniu zagrożeniom dla jednostki i społeczeństw poprzestają na ogólnych zasadach, z konieczności dość nieprecyzyjnych, jak u Milla czy Nozicka. Nie da się ostatecznie określić, kiedy naruszamy wolność innych, choć wiele sytuacji jest jasnych, a zostawiając furtkę dla bezpieczeństwa, nie wiadomo, gdzie kończy się minimalistyczna ingerencja, nie wspominając czy ma ona sens, jeśli okazałoby się, że nie spełnia ona swojej roli.

Podchodząc do zagadnienia inaczej. Wiemy kiedy czujemy się wolni, ale czy wystarczy to, by powiedzieć, że jesteśmy wolni? Od drugiej strony, odczuwamy lub dostrzegamy, że brakuje nam wolności. Możemy również wczuwać się w sytuacje innych. Wolni ludzie w wolnym społeczeństwie to zbiór jednostek tworzących wyjątkową jakość, zmieniającą się na przestrzeni lat, to wspólnota wspólnot tworzonych dobrowolnie lub nie do końca. Jak miałaby wyglądać ta światowa gromada będąca w ciągłym ruchu, zmieniająca się, w jakiś stopniu amorficzna, ale i niepozbawiona zupełnie formy?

Z tym pytaniem znajdujemy się w podobnej beznadziejnej sytuacji jak Krzysztof Michalski w kwestii wieczności. Zauważał on, że nie jesteśmy w stanie pojąć, wyobrazić i opisać sytuacji, w której przeszłość, teraźniejszość i przyszłość są nierozróżnialne, pojąć czasu rozciągniętego w nieskończoność. Wieczność wymyka się naszemu rozumieniu świata, jest czymś niemożliwym do wypowiedzenie, a więc pozostaje tą częścią życia ludzkiego, którą określa cisza. Po wittgensteinowsku: „O czym nie można mówić, o tym należy milczeć”. A jednak zdaniem polskiego filozofa ta cisza, to niezrozumienie pozwala zrozumieć człowieka i jego kondycję. Co więcej staje się motorem jego życia. Podobnie można powiedzieć o wolności. W pełnej krasie, w całej swej rozciągłości, we wszystkich aspektach jest niewyobrażalna, przekracza ziemski wymiar i naszą zdolność do jej pojęcia. I tak jak dzielimy czas – a w zasadzie czyni to nasza percepcja – i zajmujemy się jego poszczególnymi etapami, tak również możemy rozważać poszczególne fragmenty wolności, ale nie jej całość, nieskończoność i wieczność.

Rozum skończony

To uwydatnia się na tle rozważań o wolności. Hobbes pisał o państwie mającym gwarantować pokój, a tym samym zapewniać wolność, jako o śmiertelnym, a więc skończonym bogu. Wiedział, że zasady ustanowione nie są wieczne. Rozumiał, że jeden czy drugi władca, będący porucznikiem Boga (lieutenant of God) może ustanawiać swoje prawa. To zależało w całości od jego decyzji. Ale XVII-wieczny filozof dostrzegał również pęknięcie między prywatnym rozumem poddanych, a rozumem publicznym władcy. Pierwszy mógł wierzyć, w co chce, ale musiał podporządkowywać się drugiemu, gdy dochodziło do publicznego wyznania wiary. Rozum prywatny musiał milczeć w przestrzeni publicznej.

Rozróżnienie na wnętrze i zewnętrze niedługo później podjął z całą mocą Spinoza. Jednak doszedł on do odmiennych wniosków niż Hobbes. Uznał, że publicznie można głosić prywatne przekonania, nawet jeśli są sprzeczne z obowiązującymi prawami. Co więcej, uznał, że to służy porządkowi publicznemu. Wynikało to z przeświadczenia o racjonalności opartej na wierze w harmonijnie składającą się boską całość. Jak we wczesnym racjonalizmie – zawdzięczającemu swoje wielkie osiągnięcia i renomę np. w dziedzinie matematyki idei nieskończoności – za sprawą rozumu odkrywane są wieczne prawa, zasady rządzące światem i ludzkimi społeczeństwami. Ta zdolność rozpoznawania rzeczy koniecznych i zgodnych z odwiecznym porządkiem miało być wystarczającą gwarancją przed rozmaitymi szaleństwami wolności. „Światło naturalne” rozumu prowadziło ludzi do odkrywania jedynie „idei jasnych i wyraźnych”. 

Dopiero romantyzm podniósł kwestię rozumu nie w jego racjonalnym wymiarze, ustawiał się wręcz w opozycji do niego, lecz odnoszącą się do wyobraźni. Świat nie był już odkrywany, lecz wytwarzany. Człowiek stawał się twórcą praw i zasad, niczym artysta tworzący dzieło. Sam określał kryteria oceny. Dowartościowano emocje oraz przejawy tego, co poza rozumowe. Romantyczny malarz Caspar David Friedrich miał powiedzieć: „Uczucie artysty jest jego prawem”, dodając, że „uczucia innej osoby nigdy nie powinny być nam narzucane jako prawo”. Twierdził jednak, że „Autentyczne uczucia nie mogą być sprzeczne z naturą, lecz zawsze pozostawać z nią w harmonii”. Dla myślenia o wolności niebanalne znaczenie ma pytanie, czy natura jest harmonijna czy zakłada sprzeczność. Jeśli jest harmonijna lub przyjmując, że taką jest to mamy dwie możliwości. Pierwszą, niezależnie czy uczuciowo czy rozumowo zawsze dojdziemy do tych samych praw, co odpowiadałoby podejściu Damasio, wytykającemu błąd Kartezjuszowi i pokazującemu rolę emocji w racjonalnym myśleniu. Drugą, uznając lub wybierając podejście romantyczne bądź racjonalne doprowadzić musi nas to do odmiennych praw. Z kolei odrzucenie założenia lub konstatacji o harmonijnej naturze prowadzi nas do wniosku, że niezależnie czy kierując się różnymi zgodnymi z naturą uczuciami, czy też część osób podchodzić będzie do praw rozumowo, a część uczuciowo, ludzie nie będą w stanie osiągnąć zgodności w ich względzie. Isaiah Berlin stawia sprawę jasno, romantyzm był buntem przeciwko wizji idealnego świata.

W epoce szalejącego romantyzmu powstało jednak jedno z największych dzieł głoszących odkrywanie Rozumu i to przez wielkie R. Hegel w Fenomenologii ducha po raz pierwszy tak wyraźnie ogłosił koniec historii rozumianej jako zwycięstwo wolności, granicę przejścia do bezczasowej, „wiecznej”, choć wciąż ziemskiej, rzeczywistości. Jest nią moment, w którym ustaje walka Pana i Niewolnika, osób panujących i zniewolonych, jednych i drugich pozbawionych dotychczas wolności, pierwszych ze względu na konieczność zmuszania, drugich bycia zmuszanymi. W ten sposób nastaje epoka powszechnego uznania równych sobie ludzi. Eon wolności. Tyle wiadomo. Nie są jasne szczegóły.

Fantazje

Nie dziwią więc rozmaite fantazje, podobne do tych opowiadanych o wieczności. Komentator i interpretator Fenomenologii ducha, Kojève mówił więc o ludzkim zoo (używając określenia Piotra Nowaka, który poświęcił książkę filozofowi), sprowadzeniu ludzi do zwierzęcości. Wraz z końcem historii skończyłby się niejako czas w naszym rozumieniu. To, co tak charakterystyczne dla gatunku ludzkiego, historyczność zniknęłaby, zostawiając jedynie wymiar biologiczny, naturę wspólną zwierzętom. Od pierwszego dnia końca historii chodziłoby więc jedynie o zaspokajanie potrzeb i pragnień, ale już nie o dążenie do zaspokajania potrzeb, nie znane byłoby też już arcyludzkie pragnienie pragnień. Ludzie po prostu by rodzili się i umierali. W międzyczasie spełniali swoje zachcianki, bez przeszkód ze strony innych, ponieważ panowałaby całkowita wolność. Nikt nad nikim by nie panował, nikt nie byłby niewolny. O nic nie trzeba byłoby już walczyć. Żyjąc razem nie dałoby się odróżnić do końca czy działają indywidualnie czy wspólnie, Nie popadaliby bowiem w nierozstrzygalne konflikty ja-ty, my-wy, moje-twoje, nasze-wasze. Przecież koniec historii nie mógłby przypominać jej hipotetycznego prapoczątku, w którym ludzie wychodzili ze stadium zwierzęcości opisanego przez Hobbesa. W nim ludzie byli co prawda wolni i równi, ale narażeni na śmierć ze strony innych, równi wobec śmierci. Byli w stanie wojny każdego z każdym, jeśli nie faktycznej to potencjalnej. To nieznośne położenie wiecznej niepewność, strachu sprawiało, że „życie człowieka jest samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”, jak konstatował angielski filozof. Może i zwierzęce, ale nie samotne, na tyle dostatnie, by można było korzystać ze słońca w zagranicznych kurortach czy lokalnej łące i chociażby w ten sposób cieszyć się długowiecznością – oponować mógłby ostatni człowiek.

Jeśli Kojève odszedł od koncepcji Hegla oddzielając i przeciwstawiając niedialektycznie Historię i Naturę, co doprowadziło go do wniosku, że koniec historii oznacza powrót do zwierzęcości gatunku homo sapiens (na co zwrócił uwagę chociażby Janusz Ostrowski pisząc o pokoleniu Sartre’a) to interpretator Kojève’a, Fukuyama oznajmił, że końcem historii, zapanowaniem powszechnej wolności i uznania są zasady i reguły demokracji liberalnej. One gwarantują wolność ludziom, przynajmniej tę potencjalną w najwyższym stopniu, wolność formalną jak powiedziałby Aron. A jeśli się utrzyma, to może i faktyczną, aronowską wolność realną. 

O ile więc francuski filozof jeszcze próbował uchwycić stan końca historii, wkroczyć na teren tego, co przekracza rozum, wyobraźnię, wyjść poza to, co ludzkie, o tyle amerykańskie politolog zadowolił się warunkami brzegowymi, zasadami i regułami niezbędnymi do powszechnej wolności. Te ma spełniać demokracja liberalna, dzięki nim posiadająca również zdolność wchłaniania pojawiających się kolejnych walk o uznanie. Radzeniem sobie z wdzierającym się nieprzezwyciężonego ostatecznie w ludziach, w ludzkości – być może za sprawą pojawiania się nowych pokoleń – thymosu. Ponieważ powstanie koncepcji demokracji liberalnej Fukuyama sytuuje w końcu XVIII wieku, wraz z rewolucją francuską, a nawet amerykańską, a jej najpełniejsze wyłuszczonej zawdzięczamy Heglowi na początku XIX stulecia nie dziwi takie podejście. Mówi bardziej o stawaniu się końca historii niż jego zaistnieniu. Ludzie od tamtego czasu doświadczali nawrotów nieliberalnych i niedemokratycznych reguł. Powszechne uznanie wszystkich nie nastąpiło od razu, ani w całości. Odbywało się powoli i etapami. Może wciąż się nie dokonało, nawet w demokracjach liberalnych, które przynajmniej pod względem wolności formalnych chcą sprostać temu wymaganiu. 

Fukuyama nieśmiało, choć jednoznacznie zapuszcza się na teren wolności realnych. Nie miał jednak nic oryginalnego do powiedzenia, z czego jeszcze po latach musiał się wycofywać. Choć panować będzie powszechne uznanie wciąż w duszach ludzi będzie grał thymos. Zadowolić ma się jednak szarpaniem strun gospodarczych i sportowych. Interesy mają zastępować namiętności, który to proces Hirschman opisał na przykładzie XVIII i XIX wieku, natomiast igrzyska i rywalizacja na arenach sportowych zastąpi wojny. Te obszary skanalizują i zaspokoją potrzebę uznania oraz zastąpią czy też stłumią ją w sferze politycznej. Tym samym zniknie nacjonalizm i wojowniczy fundamentalizm religijny. Będzie mogło wreszcie zaistnieć uniwersalne państwo homogeniczne oparte na zasadach demokracji liberalnej, przyznające uznanie wszystkim obywatelom ze względu na ich człowieczeństwo, znoszące rozróżnienie między panami i niewolnikami, stanowiące formę racjonalnej samoświadomości wspólnoty ludzi. Z tych przyczyn musi też obejmować cały świat.

Kłopoty

Gdyby Fukuyama znał przemówienia oraz listy Tocqueville’a związane z kolonizacją Algierii przez Francję od lat 30. XIX wieku mógłby przewidzieć, że reakcją wielu społeczeństw, społeczności i wspólnot będzie wszczęcie walki o uznanie. A sięgniecie po tego autora w kontekście końca historii nie byłoby nawet czymś ekstrawaganckim. Głosił on wszakże nieuchronny pochód demokratycznej równości na całym globie. Wywołany w dużej mierze przez europejską ekspansję kolonialną i handlową, które jednocześnie stają mu na drodze i o co będziemy się stale potykać.

Myśliciel i polityk wysłany na misję do Afryki Północnej zauważa, że europejskie zasady gwarantujące wolność i własność w oczach Algierczyków są nieznośnym uciskiem, to, co dla jednych ma być opieką, dla drugich jest tyranią. Dodaje, że nie wierzy, żeby algierski lud gotowy był się im poddać, prędzej się wycofa. W takim przypadku nie ma oczywiście mowy o wzajemnym uznaniu równych. Zresztą prawne zrównanie jest odbierane jako moralna tyrania, narzucenie wartości i sposobu życia, który jest obcy oraz może być uznawane za bezbożne – zauważa Ewa Atanassow kwestie imperium i liberalizmem właśnie w oparciu o refleksję kolonialną Tocqueville’a. Inna strategia, bliższa francuskiemu politykowi, uznanie odmienności religijnych i moralnych prowadzi do prawnych nierówności, a w konsekwencji do radykalizacji nastrojów. Nie miał wątpliwości, że próba ustanowienia uniwersalnych, ale jednak europejskich zasad, nawet najszlachetniejszych, wśród niepodzielających ich ludów pobudza w nich poczucie odmienności stanowiącej podstawę do oporu. Oporu często odbywającego się zresztą kosztem lokalnych tradycji. By był skuteczny wymaga on bowiem utworzenia niejako nowej wspólnoty, sprecyzowanie jej wartości, niezbędnego samookreślenia, zdolnego do odpierania i pozwalającego na skuteczną walkę o uznanie. Stąd też zdaniem Tocqueville’a nacjonalizm często podszyty religijnymi fundamentami.  Z tego powodu dostrzegał, że w dłuższej perspektywie konsekwencją europejskiej kolonizacji będą wojny dekolonizacja i powstanie nowych narodów. Czy gdy to się już wydarzy możliwe jest poskromienie thymosu? Po obu stronach, tak by ponownie nie była odgrywana ta sama historia? W tym mógł upatrywać nadziei Fukuyama, jednak jego koniec historii został odczytany, że demokracja liberalna zwyciężyła w walce z innymi koncepcjami porządku politycznego i teraz jest Panem, co jest podłożem dalszych walk.

To nie jedyna trudność związana z wyobrażeniem uniwersalnego państwa homogenicznego. Jego zaistnienie rozwiązałoby w dużej mierze drugi. Ten natomiast wynika z napięciem między prawami człowieka a prawami obywatela oraz zmieniającym się, amorficznym, transgresywnym i hybrydowym podmiotem politycznym. Raz jest nim obywatel – jednostka objęta prawem wspólnoty, ale też z tego tytułu posiadającym niezbędne przymioty go definiujące. Mogą być one stopniowalne, np. pełnia praw obywatelskich wiązać się może z poziomem intelektualnym. Niespełnienie tego kryterium u osoby dorosłej skutkuje, przynajmniej w założeniu, ubezwłasnowolnieniem. Innym więc razem podmiotem politycznym jest po prostu człowiek jako reprezentant gatunku. Szczególnie jednak ta kwestia wybrzmiewa w przypadku uchodźców. W ich kontekście Agamben wprowadził, a w zasadzie przypomniał starożytne rozróżnienie na dzōe i bios. Dzōe to zwierzęcy wymiar życia ludzkiego. Bios odnosi się do życia inteligentnego, a więc związanego z najszerzej pojętą polityką. Za jej sprawą definiuje również samo siebie, a tym samym określa i wciąga w nią dzōe. 

Człowiek czy obywatel?

Czyżby uwolnienie ciał spod władzy politycznej – urządzania jak określiłby to Foucault – było warunkiem końca historii? Czy da się pomyśleć świat, w którym ludzie nie podlegają grom władzy wytwarzającym i warunkującym określoną wiedzę, co czyniłoby ich w pełni wolnymi? Świat, w którym – prawie jak w sytuacji pierwotnej u Rawlsa – jaźń jest niemal niczym nieuwarunkowana, zdolna tym samym tworzyć bezstronne, inkulzywne zasady. Świat, w którym taka jaźń nie jest tylko elementem eksperymentu myślowego pozwalającemu określić warunki konstytutywne dla instytucji społecznych (wymiar formalny), ale która warunkuje postępowanie każdego (wymiar realny). I to do tego, być taka nie w wyniku siłą zaciągniętą przez innych zasłoną niewiedzy. A zatem czy istnieje w nas, w naszym umyśle taka cząstka, element bios, a może dzōe, niezależny i uwolniony już od zaspokojonego thymosu, pozwalający nam w sposób nieuwarunkowany myśleć i działać całkowicie inkluzywnie? 

Czy mielibyśmy wtedy jeszcze do czynienia z polityką? Polityką, zdaniem Arendt i Jaspersa, czyniącą nas ludźmi, ponieważ ustanawia wolność, w której słowa stawiane są wyżej niż przemoc, choć te mogą też być elementem przemocy, i nie wymaga uznania zwierzchniego autorytetu, lecz uznanie równych sobie. Ale jednak to ze strony polityki, wspólnoty politycznej dostrzegano również niebezpieczeństwa dla wolności. Jednym z nich jest zagrażająca jednostce, konkretnemu człowiekowi tyrania większości, choćby w formie tocqueville’owskiej tyranii opinii. Można powiedzieć stanowi to zagrożenie wewnętrzne, w ramach wspólnoty. Drugie niebezpieczeństwo dla wolności przychodzi niejako z zewnątrz, spoza wspólnoty, z nie mieszczenia się w niej. Jest się wtedy nie tyle zwierzęciem, co samym ciałem, nagim życiem, truchłem, w których co prawda jeszcze pulsuje krew, ale można z nimi zrobić, co się żywnie podoba. To wielki problem uchodźców, wszelkich pariasów, tych, których zasady i prawa polityczne nie dotyczą. Z tego powodu prawa człowieka stają się kłopotem.

Jak pisał Agamben w Homo sacer: „Separacja tego, co humanitarne, od tego, co polityczne, którą dziś przeżywamy jest krańcową fazą rozłamu między prawami człowieka i prawami obywatela”. Odróżniał więc człowieka i obywatela. Każdy obywatel jest człowiekiem, ale nie każdy człowiek jest obywatelem. To kwestia praw, które go dotyczą, które go obowiązują. Osoby nie mające pełnych praw politycznych znajdujące się jednak we wspólnocie politycznej w oparciu o prawo nie są równe, co jest źródłem kłopotów. Tu możemy przypomnieć uwagę Tocqueville’a o nierówności i radykalizacji. Inaczej jednak niż w przypadku kolonizacji, uchodźcy mogą prowadzić do radykalizacji nastrojów członków wspólnoty, do której przychodzą, odmowy uznania z ich strony. Rozwiązaniem sytuacji jest bądź wchłonięcie uchodźcy do wspólnoty (naturalizacja), bądź jego repatriacja, jeśli jest możliwa, gdy istnieje wspólnota polityczna, do której może wrócić. Nie ma jednak jasności, gdy chodzi o państwa będące prawnymi spadkobiercami. Zależy to od wzajemnego uznania uchodźców i nowych władz. Stan zawieszenia – mający być tymczasowy, choć już ta czasowość rodzi problemy – w jakim znajdują się uchodźcy jest wyzwaniem dla polityki zarówno krajowej, jak i międzynarodowej.

Balibar mówi wprost, że prawa człowieka są wielkim wyzwaniem dla demokracji liberalnej. Z jednej strony opiera się ona na nich. Jeśli by ich nie przestrzegała nie byłaby demokracją liberalną. Podobnie jak Fukuyama jej początków upatruje w końcu XVIII wieku, w rewolucji francuskiej i Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Nie bez znaczenia wydaje się fakt, że jest to właśnie deklaracja, a nie umowa, a tym bardziej konstytucja. Ma więc charakter bardziej kierunkowy, dotyczy celu, do jakiego chce się zmierzać, wyłuszcza założenia mu przyświecające. Stanowi więc bardziej miarę, niż coś co obowiązuje. Jest potencjalnością, nawet nie w pełni czymś formalny, a jeśli takie, to ze świadomością czegoś niemożliwego do urzeczywistnienia. 

Nie jest więc dziwne dla francuskiego filozofa, że słyszy się wiele o prawach człowieka w polityce – o przywoływaniu podmiotów politycznych do kierowania się nimi, ze względu na ich uniwersalny, absolutny i konieczny charakter – a nie o polityce praw człowieka. Sugeruje, że dzieje się tak z dwóch powodów. Albo prawa człowieka są elementem zwykłej polityki, jej inspiracją i jednocześnie celem, do którego się dąży, tym, o czym się nie dyskutuje, lecz jedynie spiera się o metody ich efektywnego wprowadzenia. W takiej sytuacji mówienie o polityce prawa człowieka byłoby tautologiczne. Albo jest to jednak pojęcie wewnętrzne sprzeczne. Prawa człowieka będące absolutem, rozciągającym się od bycia jej podstawą do nieosiągalnego ideału, sytuują się poza lub ponad polityką. W obu przypadkach – tautologii lub sprzeczności – nieustannie prowadzą do przekraczania granic demokracji liberalnej. Wiąże się to z napięciem między prawami człowieka-zwierzęcia i prawami człowieka obywatela. Dlatego zdaniem Balibara i Agambena konieczne jest zniesienie granicy między dzōe i bios, poprzez ustanowienie nowego podmiotu politycznego pozwalającego nie tylko myśleć o powszechnej równości i uznaniu, ale także ją urzeczywistniającym. Barbara Markowska określiła go zwierzoczłekobywatelem. Czy właśnie takie stwory zamieszkiwać by miały uniwersalne państwo homogeniczne i cieszyły się pełnią wolności?

Pojęcia umożliwiają opisywać rzeczywistość oraz wyobrażać przeszłość i przyszłość. Są nieodzownym elementem myślenia, a przez to działania i stawania się. Niektórych jednak nie potrafimy skonceptualizować, wykraczają poza naszą wyobraźnię, zdolności poznawcze człowieka (człowieka-obywatela?), jak chociażby wspomniana wieczność. Podobnie jest z końcem historii oznaczającym wolność całkowitą istot wówczas żyjących. Nie tylko wszystkich wzajemnie siebie uznających jako równe, ale również zaspakajałyby swoje pozostałe potrzeby i pragnienia, nie naruszając przy tym wolności pozostałych. Aż do zatraty tego, co najbardziej ludzkie, czyli pragnienia pragnień. Oto wizja wolności ostatecznej będącej brakiem braku. Nicością spełnioną, co nie oznacza nicości unicestwionej, lecz nicość nieunicestwioną i nieunicestwiającą. Tu trzeba zamilknąć…

Konkurenci, nieprzyjaciele i wrogowie

A jednak właśnie to, co niewysłowione, wymykające się pojęciom stało się wielkim motorem myśli i działań ludzi, nawet jeśli niektórzy wprzód uświadamiali sobie, że pozostaniemy w sferze niedoskonałości. Że myśl może obejmować jedynie pewne wymiary, dające się pomyśleć, wydzielić i ubrać w słowa. Nazwać, określić i wypowiedzieć. W ten sposób wolność mogła stać się nie tylko wielkim tematem filozofii politycznej, ale również przedmiotem sporów politycznych i polityki, nie pozostawiając poza nią myślenia filozoficznego.

W erze nowożytnej spory o wolność wybuchły, z całą mocą, naznaczając losy Europy i świata po dzień dzisiejszy. Namysł nad nią opanował umysły niebanalnych myślicieli swoich czasów – Hobbesa, Harringtona, Winstanleya, Locke’a, Spinozy, Monteskiusza, Rousseau, Smitha, Hume’a, Woltera, Kanta, Madisona, Hamiltona, Paine’a, Burke’a, Condorcata, Hegla, Constanta, Marksa, Tocqueville’a, J.S. Milla, Lorda Actona, Spencera, Proudhona, a nieco nam mniej odległym Kojève’a, Orwella, Hayeka, Poppera, Berlina, Arendt, Oakeshotta, Habermasa, Rawlsa, Sandela, Walzera, Nozicka, Foucaulta, Agambena, Arona, Rorty’ego, Judta, Rosanvallone’a, Króla, Krastewa, Graya, Lillę, Mouffe, Müller, Gopnika. Oczywiście tę listę można byłoby rozszerzać. O niektóre nazwiska się spierać, ale to jedna z cech wolności. Locke krytykował Hobbesa. Berlin wykluczał z tego grona uznając wręcz za wrogów wolności Rousseau i Hegla. Wielu z pewnością wykreśliłoby z tej listy Winstanleya i Marksa jako dybiących na własność, a tym samym podstawę wolności, a niejeden pozbyłby się Spencera i Nozicka jako tych, którzy sprzyjają wolności tylko nielicznym odbierających ją pozostałym. Inni sarkaliby na komunitarian takich jak Sandel czy Walzer za zbytnie odstępstwa od wolności negatywnej, choć mieli być tylko korektą liberalizmu. Ci z kolei oskarżaliby liberałów za nadmierne odmawianie wolności przynależenia do ważnych dla jednostek wspólnot. Na pewnych poziomach koncepcje wszystkich wymienionych osób były niewspółmierne, różniły ich założenia np. odnośnie jaźni podmiotów politycznych jak między Rawlsem, Sandelem i Nozickiem oraz konsekwencje jakie wyciągali lub jakie można było wyciągnąć z ich myśli.

W ostatnich latach w społeczeństwach liberalnych dużą popularnością cieszą się również takie nurty myślenia jak feminizm, historia ludowa, postkolonializm czy gender studies. Czerpią one z niektórych wymienionych myślicieli. Pokazując mechanizmy władzy, tworząc intelektualne narzędzie do przeciwdziałania jej próbują, z sukcesami, poszerzać zakresy wolności nie tylko formalnej, ale i realnej.

Byli i są jeszcze myśliciele niezbyt przychylni koncepcjom wolności, zwłaszcza tym nowożytnym, których jednak refleksja nad nimi jest ciekawa i warta polemiki. Do takich z pewnością zaliczyć można tak różne postaci jak Straussa, Schmitt, Nietzschego, a także niektórych religijnych myślicieli. Ich obecność z pewnością nie kłóci się wolnością, można traktować ich jako jej krytyczne uzupełnienie. Wokół nich tworzyć się mogą wspólnoty w rozumieniu komunitariańskim. Choć jak pokazuje przykład Leo Straussa, choć niewielkie mogą stać się bardzo wpływowe i decydujące o losach całej wspólnoty. Tak właśnie było z neokonserwatystami w Stanach Zjednoczonych, którzy oddziaływali na politykę zagraniczną. 

Trudno jednak wskazać odpowiedzialność i rzeczywiste znaczenie akademika na swoich uczniów, takich jak Paul Wolfowitz, były wicesekretarz obrony, późniejszy prezes Banku Światowego i związanych z nim chociażby Kagana, Kristola, a jeszcze trudniej na tych, którzy się na czerpanie z jego myśli powołują, jak np. Rumsfeld czy Chaney, oraz wpływowi doradcy i komentatorzy jak Podhoretz. Mimo tego „neokonów” złośliwie nazywano „leokonami”, bowiem elementy straussizmu miały stanowić filozoficzne uzasadnienie dla polityki imperialistycznej, opartej na „szlachetnym kłamstwie”, podwójnym komunikowaniu – dla maluczkich i dla „wtajemniczonych” – sile „mądrości” ustanawiającej sprawiedliwość, a więc jej niewczesności, podszytej „nihilizmem”. „Nie trzeba do tego Straussa” – mówili obrońcy nieżyjącego już wówczas filozofa, żydowskiego emigranta z nazistowskich Niemiec, zajmującego się ezoterycznym odczytywaniem pism starożytnych myślicieli greckich, myślą Majmonidesa, trochę Nietzschem i Heideggerem, piszącym o prawie naturalnym, krytyka nowożytności i religii będącej zagrożeniem dla filozofii. 

Tacy myśliciele jak Strauss są jednak krytykowani, a nawet zwalczani w demokracjach liberalnych. Dostrzega się w nich bowiem zagrożenie dla wolności. Właśnie z powodu powstania wokół nich może nielicznych, ale wpływowych grup, które przemaszerują przez instytucje i przekierują politykę zagrażając wolności czy nawet prawom człowieka.

Wreszcie niewielu było ciekawych myślicieli, którzy z całą stanowczością sprzeciwiali się wolności. Do takich zaliczał się de Maistre’a, sabaudzki tradycjonalista z przełomu XVIII i XIX stulecia. O mierze jego znaczenia może świadczyć fakt, że jeszcze po II wojnie światowej, po obu stronach Żelaznej Kurtyny zajmowano się jego myślą, uznawano, że ma jeszcze nam coś do powiedzenia, właśnie o myśleniu jednoznacznie antywolnościowym. Mniej więcej w tym samym czasie zajęli się nim Berlin i Szacki. Ten pierwszy dostrzegał w jego myśli jedno ze źródeł faszyzmu, drugi dość dobrego uzasadnienia dla myśli kontrrewolucyjnej, nawet jeśli nie będącej konkretnym programem politycznym. Sam de Maistre zasłynął przede wszystkim z pochwały przemocy jako podstawy porządku społecznego. To nie król, nie arystokracja, nie większość, nie wolni ludzie są podstawą porządku społecznego i politycznego, lecz kat. Bierze się to stąd, że wzbudza strach. A strach już ogranicza wolność.

Tak daleko, tak blisko :)

__

„Daleko to odległość między (…) miejscem, gdzie przebywasz, 

a miejscem, gdzie nie a strachu. Blisko to odległość: 

a) do każdego trafienia wrogich pocisków,

 b) niedostatecznie daleka, by nie bać się śmierci”.

Słownik wojny, ułożył Ostap Sływynski

W piątek 26 stycznia 2024, Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze nakazał Izraelowi zapewnienie, „że jego siły zbrojne nie dopuszczały się aktów ludobójstwa w Strefie Gazy”; a także podkreślił, iż kraj ten „powinien podjąć środki na rzecz poprawy sytuacji humanitarnej”, co de facto oznacza podejmowanie działań, mających na celu niesienie pomocy ludności cywilnej. Ludności cywilnej Strefy Gazy, określanej czasem jako „największe więzienie świata”, gdzie – szczególnie dziś – zawsze jest się „niedostatecznie daleko, by nie bać się śmierci”. Trybunał nie zarządził przy tym – odnosząc się do wniosku Republiki Południowej Afryki – zawieszenia broni czy przerwania ognia w Strefie Gazy. W odpowiedzi Benjamin Netanjahu podkreślał: „Izrael ma prawo do obrony; będziemy kontynuować tę wojnę do całkowitego zwycięstwa, dopóki zakładnicy nie wrócą do Izraela, a Strefa Gazy nie będzie stanowiła zagrożenia”, szybko dodając, że oskarżenia o ludobójstwo są oburzające, a Izrael będzie nadal robił „to, co konieczne”, aby się bronić. I tak od 7 października 2023 – kiedy to rządzący Strefą Gazy Hamas zaatakował terytorium Izraela, zabijając 1,4 tys. osób, a 240 uprowadzając – patrzymy na kolejną wojnę, która poniekąd odwróciła część uwagi świata od Ukrainy. Nie odwróciła jednak naszej uwagi od pytań o losy ludności cywilnej, a także o sposoby prowadzenia wojny – tej sprawiedliwej i nie; tej toczonej w sposób sprawiedliwy i tej, w której sięga się po środki zbrodnicze; tej, która jest „w prawie”, czy wreszcie tej, która je łamie. I nie chodzi o to, by dziś rozstrzygać kwestie Gazy, Krymu, Izraela, Ukrainy czy Rosji, ale by wskazać, co w najbardziej palących kwestiach mówi nam tu prawo wojny i pokoju.

Wojna wydarza się między państwami, prawda. W konsekwencji toczy się jednak między ludźmi, którzy – przy odrobinie szczęścia/dużej dozie dobrej woli – pozostają ludzcy.  Każdy, tak żołnierz, jak i cywil, wolałby być w miejscu „wolnym od strachu”, jednak naiwnością byłoby myśleć, iż rzeczywistość/praktyka wojny zna miejsca dające stuprocentową pewność. Pamiętamy szkoły, szpitale, teatry zbombardowane w Ukrainie, pamiętamy szpitale czy obozy dla uchodźców w Strefie Gazy. Pamiętamy wszystkie te miejsca, w których porwani 7 października 2023 obywatele Izraela mieli prawo czuć się bezpieczni, byli przecież… w domu. Pamiętamy najpewniej wiele innych miejsc podczas wielu innych wojen. To one prowadzą nas od konwencji do konwencji, od jednej międzynarodowej zgody do kolejnej, do prawa, na które zgodziliśmy się jako cywilizowane kraje świata, a którego przestrzegania chcemy się domagać. Dla tych, którzy giną dziś, dla tych, których życie w przyszłości może być zagrożone. Prawa, którego naruszenia badane są właśnie przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości ONZ, a także przez Międzynarodowy Trybunał Karny. To właśnie w Hadze rozstrzyga się spory między państwami, tu również bada się zbrodnie wojenne, a wśród nich zbrodnię agresji, zbrodnię wojenną, zbrodnię przeciw ludzkości oraz zbrodnię ludobójstwa. I znów sprawy między państwami, starcie wielkich interesów, wielkich ambicji, a często sprawy „małych ludzi” mają przełożenie na ludzką codzienność. Bo ktoś nagle zdecydował, że do mojego, do twojego domu – w imię czyjegoś/jakiegoś ego zapuka wojna.

Wojna wydarza się między ludźmi. Albo… „Po prostu celuję i strzelam, ale przy tym zamykam oczy. Czy moja kula zabiła kogoś, czy nie, można się tylko domyślać” – opowiada jeden z ukraińskich żołnierzy. Na przestrzeni dziejów podobne słowa mogliśmy przeczytać/usłyszeć nader często, bo poza jednostkami wyjątkowo cynicznymi/sadystycznymi/zbrodniczymi lub poddanymi głębokiej indoktrynacji ideologicznej bądź religijnej, raczej nikt nie chce z zimną krwią zabić drugiego człowieka. Bo gdy przychodzi stanąć oko w oko z człowiekiem niewinnym, nieuzbrojonym, nie możemy już mówić o strzale w obronie kraju, ale zwykłym morderstwie. Bo nawet w posłuszeństwie rozkazom są momenty jak ten – wielokrotnie powtarzany w opowieściach żołnierzy z okresu Wielkiej Wojny – zapisany przez Ericha Marię Remarque’a w Na Zachodzie bez zmian. To jego bohater – uosabiający chłopców wysłanych na front w imię zbrodniczej idei dulce et decorum est pro partia mori – dostrzega, ze leżący w okopie, zabity właśnie wróg jest/ był człowiekiem dokładnie takim, jak on sam. Mówi nawet: „Wybacz mi kolego”. Samo bycie żołnierzem nie odziera z człowieczeństwa; co więcej, bywają sytuacje, gdy ludzie czują specyficzną niechęć do pociągnięcia za spust, bo ogarnia ich „psychologiczny niepokój związany z zabijaniem”. Ów niepokój – opisywany Roberta Gravesa czy George’a Orwella – wydaje się doświadczeniem pierwotnej bezbronności, kryjącej się w człowieku. Teoria mówi tu o „nagim żołnierzu”, który już w XIX wieku chroniony był przed zaatakowaniem. To doświadczenie osobiste i decyzja woli, które nie pozwalają dokonać potwornego czynu. By być dosłownym, trudno strzelać, gdy – pisze Graves – dostrzegło się przez celownik swej precyzyjnej broni żołnierza, który w nieznacznym oddaleniu od ognia walki spokojnie się kąpał albo gdy wrogowi opadają spodnie. Mimo to „nagi żołnierz” pozostaje żołnierzem, wciąż nosi mundur, przynależy do armii, może posłużyć się bronią. Tu  potrzeba zmysłu etycznego, a może lepiej powiedzieć człowieczeństwa, które pozwala na samoobronę, na obronę niewinnych, ale nie pozwala na dokonywanie na innych ludziach czynów zbrodniczych. I nie chodzi wyłącznie o to, że zabraniają ich konwencje.

Wojna wydarza się między ludźmi – ostatecznie to ludzie bywają chciwi, żądni zemsty, pełni pożądania; potrafią zamienić się w bestie, na skalę, jakiej trudno szukać w całym świecie pozostałych zwierząt.  To bestia, która potrafi zbudzić się w człowieku – w jednostce, ale i w grupie – sprawia, że „piękno na wojnie staje się niebezpieczne. Piękne rzeczy, ludzie, stosunki istnieją teraz nie po to, by inspirować, a po to, by je niszczyć; nie po to, by na nie patrzeć i z miłością dotykać, ale po to, by zadawać im ból”. Ale ostatecznie to człowiek dopuszcza się zbrodni gwałtu, to człowiek sieje śmierć, to człowiek dokonuje zniszczenia i grabieży. To człowiek pali domostwa innego człowieka, odbiera mu dobytek, godność, a wreszcie i życie. I choć po II wojnie światowej społeczność międzynarodowa poczyniła wielki wysiłek, by rozwinąć i uszczegółowić prawodawstwo dotyczące wojny i pokoju, choć powołała wspomniane już trybunały, choć osądziła zbrodniarzy kolejnych wojen, to ani na krok nie przybliżyła się do idei „wiecznego pokoju”. Bo mimo rozmaitych działań mających na celu zapobieżenie wojnom… wydarzyły się Wietnam, Korea, Irak, Afganistan, była Jugosławia, Rwanda, Syria; bo wciąż trwa konflikt o Górski Karabach; bo toczą się walki nie tylko na Ukrainie czy w Strefie Gazy, ale również w Birmie, Sudanie, Etiopii, Somalii. Mało? Dodajmy jeszcze sytuację Ujgurów w Sinkiangu… I za każdym razem to ludzie ludziom gotują taki, a nie inny los. Za każdym razem powraca wrażenie, że inter arma silent leges… A może prawa nie tyle milczą, co  o sobie przypominają, czasem grożą palcem, zapowiadają przyszły miecz sprawiedliwości (o którą po wojnie zdecydowanie łatwiej).

I chciałoby się powiedzieć, że człowiek ma dwie, zależne od okoliczności twarze. Ale to nie tak. To byłoby zbyt proste. Człowiek jest swoją decyzją. Każdego wojna stawia w sytuacji, gdy – jak pisał niegdyś Krzysztof Michalski (do którego słów w tej kwestii uparcie wracam) – „wszelkie nasze pojęcia, wszystkie nasze wartości zrozumiałe są dopiero w kontekście wojny; dopiero gdy odkryjemy ich funkcjonowanie w konfrontacji mojego świata z tym innym («na wojnie»), co czeka za rogiem. Dopiero gdy skonfrontujemy nasze pojęcia i nasze wartości z czymś, co od nich radykalnie różne, dowiemy się, ile są warte”. Moment takiej konfrontacji to również chwila, gdy lepiej rozumiemy nasze „tak daleko, tak blisko”; gdy oceny zaczynamy od siebie, a nie od innego; gdy wojna ma nie jedno, ale każde oblicze. Twarz tego, co walczył, albo uciekł; co mordował albo ratował; co walczył sprawiedliwie albo haniebnie; kto odwrócił głowę, nacisnął spust albo… dostrzegł twarz Drugiego; „kto pierwszy był człowiekiem, kto będzie nim ostatni”. Tu zawsze jest wybór. Radykalny wybór, któremu na wojnie towarzyszą światłocienie. 

***

„Nie wiem przecież, co przeszedł ten drugi człowiek. I on być może myśli tak samo. Siedzimy i milczymy oboje. A naprawdę przeżyliśmy tyle, że i stu ludziom by wystarczyło” – można usłyszeć bo… wojna to ludzka rzecz. Między ludźmi musi być też „załatwiona”, pogodzona, rozliczona. Ostatecznie – nawet gdy oficjalnie „zakończymy wojnę” – musi się wydarzyć znacznie więcej niż tylko „traktat pokojowy”, odzyskanie tego, co odebrane, osadzenie zła etc. Bo nawet jeśli konflikt rozpoczęli politycy, historycy, demagodzy; gdy rozliczyły go sądy i opisała historia, to do zgody ostatecznie muszą dojść ludzie. Inaczej pokój nie dostanie poważnej szansy na trwanie.

Rosyjska ruletka – jak sprawiedliwie podzielić ciężar obrony kraju w demokracji liberalnej :)

Granice zamknięte na opcję wyjazdu dla mężczyzn do lat pięćdziesięciu; słabo albo w ogóle niewyszkoleni poborowi szturmujący okupowane przez Rosjan miasto w sprzęcie z lat sześćdziesiątych; gospodarka okrojona o połowę i miliony uchodźców. To dzisiejsza Ukraina. Jeśli nie będziemy przeciwdziałać, a jeszcze kilka rzeczy pójdzie nie tak, to także Polska w ciągu następnej dekady. Ile warto poświęcić, by prawdopodobieństwo tego scenariusza zmniejszyć z dziesięciu procent do kilku promili? Jak podzielić się poświęceniami, a czego poświęcić nie możemy? Te pytania muszą sobie dziś zadać wszyscy obywatele Polski, ale przede wszystkim zwolennicy i zwolenniczki opcji liberalnej.

Reakcja Polski, Polek i Polaków na wojnę była wzorowa w pierwszych, najtrudniejszych momentach. Spontaniczny zryw wyszedł nam dobrze; długoterminowe działania, systematyczne reformy, budowa instytucji – tu idzie nam gorzej. Ciężar wojny i odstraszania chętnie przerzucilibyśmy na kilku bohaterów, których najlepiej podziwia się z daleka, niezbyt uważnie przyglądając się cenie, jaką płacą. Zwykli obywatele, a w dużym stopniu także opiniotwórcze elity nie rozumieją niuansów wojskowości, prawa czy polityki międzynarodowej, co czyni ich podatnymi na wrogą manipulację.

To musi się zmienić, jeśli chcemy (od)tworzyć środowisko bezpieczeństwa, w którym Rosja nigdy nie odważy się na nas napaść, a jeśli to zrobi, zostanie szybko i brutalnie pokonana. Dotychczas NATO dawało nam, wbrew opiniom dyletantów, gwarancję takiego scenariusza. Obecna degrengolada Partii Republikańskiej i amerykańskiego życia politycznego sprawia, że musimy się poważnie liczyć z brakiem zaangażowania USA. Kazus tego kraju, którego Rosja nigdy nie byłaby w stanie pokonać na polu bitwy, ale który zdaje się obecnie skutecznie pokonywać na arenie jego polityki wewnętrznej, powinien być dla nas punktem wyjścia. Musimy zadbać, aby Rosja była niezdolna pokonać nas militarnie; ale musimy też zadbać o to, by nie mogła nas pokonać w naszych własnych głowach. Na tym drugim polu wróg wydaje się posiadać znacznie większe zdolności, co pokazuje wspomniany już wcześniej mentalny nelson, który zdołał założyć USA, a wcześniej dużej części zachodnich elit i polskiej skrajnej prawicy.

Odporność na wrogą manipulację ze strony wrogich reżimów autorytarnych nie jest zresztą jedynym powodem, dla którego musimy się jako społeczeństwo nauczyć rzetelnego i krytycznego myślenia o kwestiach wojny i pokoju, wojskowości i dyplomacji. Rzeczy te nie są już abstrakcjami; przestały nimi być, podobnie jak epidemiologia podczas pandemii czy klimatologia w erze globalnego ocieplenia. Społeczna ignorancja  w tamtych sprawach kosztowała nas niebywale wiele, łącznie z zżyciem tysięcy ludzi i dziesiątkami miliardów złotych; w wypadku tematyki bezpieczeństwa cena może być jeszcze wyższa.

To jednak nie koniec niebezpieczeństw, związanych ze złą oceną zagrożeń i potencjalnych odpowiedzi. Nie chcemy pozostać na nie nieprzygotowani; nie chcemy też jednak bezrefleksyjnie poświęcać innych wartości w imię bezpieczeństwa narodowego tam, gdzie nie jest to konieczne. W kwestiach takich jak obowiązkowa służba wojskowa czy kontrowersyjne technologie bojowe nie można po prostu przekładać wajchy w drugą skrajność; trzeba zastanowić się, gdzie wartości takie jak swoboda i bezpieczeństwo albo humanitaryzm i skuteczność naprawdę wchodzą w tragiczny konflikt, a gdzie można je pogodzić bez ofiar.

Tego zagadnienia nie sposób wyczerpać w jednym tekście, ale można pokazać podstawy. W kolejnych sekcjach tego artykuły poruszę konieczność wykształcenia minimalnie etycznej postawy wobec państwa i współobywateli, opartych o uznanie podstawowych faktów i wartości, co do których jako obywatele liberalnej demokracji zagrożonej autorytarną agresją musimy się zgodzić. Stoją one w kontraście do  szeregu nieetycznych postaw a niestety powszechnych postaw, które musimy porzucić i uczynić społecznie nieakceptowalnymi. Wychodząc od tych podstaw, przejdę do trudnej kwestii podziału obowiązków i poświeceń związanych z obronnością w społeczeństwie, przyglądając się m.in. możliwym rozwiązaniom technologicznym czy budzącej zrozumiałe emocje instytucji poboru.

Nie przegrać we własnej głowie

Polska stoi przed zadaniem podwojenia realnej liczebności sił zbrojnych przy jednoczesnym podniesieniu ich jakości w wyszkoleniu i sprzęcie; budowy dla tych sił zbrojnych zaplecza rezerw ludzkich i sprzętowych; odbudowy obrony cywilnej i przebudowy/odbudowy służb specjalnych; wreszcie racjonalnego i efektywnego zarządzania tym wszystkim przez administrację rządową. Wszystko to musimy robić szybko, jednocześnie pomagając Ukrainie i łatając luki po zdolnościach sojuszniczych, których w wypadku wygranej Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach może zabraknąć. To trudny, kosztowny proces, którego najtrudniejszym elementem jest pozyskanie nie drogiego sprzętu, ale rzeszy wyspecjalizowanych osób zdolnych go obsługiwać i wspierać. Tu nie wystarczy podpis ministra, ustawa parlamentu czy nawet determinacja podatnika. Potrzebny jest wysiłek setek tysięcy ochotników, wspieranych przez całe społeczeństwo. Aby to z kolei było możliwe, musimy jako społeczeństwo rozumieć, w imię czego podejmujemy taki wysiłek – i odrzucić wiele z nieetycznych postaw i narracji, suflowanych nam przez wrogów naszej wolności.

Także ze względu na relatywną świeżość ciężkich historycznych doświadczeń, Polki i Polacy zachowali zdrowy dystans wobec skrajnych postaw pacyfistycznych i antyzachodnich, toczących w UE czy USA nazbyt wiele środowisk. Nie trzeba było im w początkach wojny tłumaczyć moralnej różnicy miedzy ofiarą a katem, agresorem i obrońcą. Niewiele osób dało się też wpędzić w antyzachodnie obsesje rosyjskiej propagandy, choćby dlatego, że były to też w dużej części obsesje antypolskie. Polska lewica, w przeciwieństwie do wielu zachodnich formacji lewicowych, zachowała kontakt z rzeczywistością i własnymi ideałami; na tego rodzaju idee nie znaleźli się więc chętni.

Podatniejsi okazaliśmy się niestety na inny zestaw myślowych wirusów, wycelowanych w drugą stronę sceny politycznej. Z haniebnym wyjątkiem Konfederacji, polska prawica stłumiła swoje nacjonalistyczne instynkty i tendencję do rozdmuchiwania spraw trzeciorzędnych; niestety, trwało to tylko kilka miesięcy. Później wrócił temat Wołynia, a drobne dysputy handlowe i interesy kilku wąskich grup doprowadziły do zapaści w relacjach polsko-ukraińskich i samozwańczej blokady granicy przez podmioty o, delikatnie rzecz ujmując, jaskrawie antyukraińskim zabarwieniu i niejasnych powiązaniach. Sentyment antyukraiński i antyuchodźczy nie chwycił w polskim społeczeństwie, nie sposób jednak udawać, że nie urósł w siłę.

Krótkowzroczny egocentryzm i amoralizm promowanych w polityce międzynarodowej (zresztą w stosunkach wewnętrznych również) przez Konfederację ma swoją uczesaną i uładzoną wersję w teoriach „realizmu” w stosunkach międzynarodowych. W Polsce głoszone są one głównie przez amatorów w zakresie dyplomacji i wojskowości, takich jak środowisko Jacka Bartosiaka. Polityka międzynarodowa jest amoralna z samej swojej  natury; silni biorą co mogą, słabi cierpią co muszą; zasady moralne są dla frajerów, a ich przestrzeganie prowadzi do porażki; sojusze można zmieniać co kilka lat, i zawierać je niezależnie od charakteru oferującego je mocarstwa. Tak można streścić idee, zaczerpnięte w zwulgaryzowanej wersji od zachodnich myślicieli w rodzaju Kissingera i Mearsheimera, otwarcie i nieodmiennie zresztą promujących „dogadanie się” z Rosją. Idee te mogły od biedy pasować do polityki europejskiej czasów Świętego Przymierza (i choćby dlatego powinny wydawać się Polakom czy Ukraińcom podejrzane). Dziś oparte są nie tylko na założeniu, że los mniejszych narodów takich jak nasze się nie liczy, ale także na odklejonym od rzeczywistości założeniu, że dla Rosji czy Chin nie liczy się ideologia (sic!). W konsekwencji dla nas również jakieś tam prawa człowieka lub wolności nie powinny mieć znaczenia. Powinniśmy, wzorem orbanowskich Węgier, jak najszybciej wymienić je na garść szklanych paciorków.

 Te idee niestety rezonują wśród konserwatywnej części naszego społeczeństwa, znajdując spory odzew wśród szybko radykalizujących się w prawą stronę młodych mężczyzn, czyli grupy, której chcąc nie chcąc będziemy musieli powierzyć obronę kraju. Swoim zwolennikom wydają się cwane i dają iluzję przenikliwości; dają też łatwą wymówkę, by nie zrobić niczego w kontekście wzbierającego zagrożenia. Oparte są na karykaturalnym obrazie stosunków międzynarodowych i na zupełnemu niezrozumieniu stawki polityki międzynarodowej w naszym regionie. Jest to możliwe, ponieważ przeciętny absolwent polskiej szkoły czy nawet uczelni nie ma żadnego spójnego obrazu stosunków międzynarodowych czy nawet międzyludzkich; nie liznął ani socjologii, ani teorii gier; a o prawach człowieka, wolnościach obywatelskich czy suwerenności państwowej nie uczył się nigdy w systematyczny sposób, pozwalający mu zrozumieć, dlaczego są to kluczowe wartości i jak układają się w jedną całość. W konsekwencji ma tendencję, by postrzegać etykę i prawo jako zjawiska całkowicie odrębne od efektywności i sukcesu społecznego, ekonomicznego i politycznego, a nie jako jego konieczne i niezbywalne katalizatory. Stąd także łatwo łyka mit efektywnego i sprawnego autorytaryzmu.

Ten naiwny amoralizm ma też inną, mniej agresywną, ale nie mniej szkodliwą formę w postaci wyalienowanego społecznie tumiwisizmu. „Kiedy się zacznie, spieprzam z Polski, nie będę ginąć za państwo, które nic mi nie daje” – przeczytać można w stekach twitterowych komentarzy, z których niestety tylko część powstaje w farmach trolli pod Petersburgiem. Część tumiwisistów jest świadomie cyniczna – rozumieją, że ich postawa pasożytuje na poświęceniu innych, obrońców tego czy następnego kraju, do którego łaskawie zechcą wyemigrować.  Część jednak naprawdę zdaje się nie rozumieć, ile zawdzięcza tej ogromnej większości swoich rodaków, którzy nie mogliby i/lub nie chcieli ot tak przenieść się gdzieś na Zachód, a których bezpieczeństwo i podstawowe prawa i potrzeby wygodnicki tumiwisizm ma w nosie.

Gdyby zsumować wyznawców naiwnego pacyfizmu, naiwnego tumiwisizmu i naiwnego amoralizmu, stanowić będą oni znaczną część, jeśli nie większość obywateli poniżej trzydziestego piątego roku życia. Jako etyk nie waham się powiedzieć, że ignorancją i brak refleksji tych osób są jak najbardziej zawinione. W erze powszechnego dostępu do informacji i ogromnego postępu moralnego i społecznego nie sięgnąć po ich owoce jest moralną przewiną. Postawy te nie pojawiły się jednak w próżni. Wyrosły w środowisku edukacyjnym społecznym i medialnym w którym nie tylko temat bezpieczeństwa narodowego, ale także powinności jednostki wobec państwa i współobywateli nie był przedmiotem refleksji i nauczania. Lewica, prawica i liberalne centrum – każde ma swojego ohydnego bachora w trójce pacyfizm-amoralizm-tumiwisizm. Każdy z tych bachorów ma też, niczym w arystotelejskiej analizie cnót i przywar, swojego lepszego bliźniaka. Potrzebujemy ograniczenia państwa i jego aparatu przez lewicowe i liberalne wrażliwości; potrzebujemy bliskiego republikańskiej prawicy myślenia w kategoriach interesu narodowego, aby te wrażliwości wyważyć i zakotwiczyć w realiach naszego wciąż okrutnego świata. 

Tych toksycznych postaw i narracji nie wystarczy po prostu sfalsyfikować, ośmieszyć i odrzucić. Polska potrzebuje opowieści o sobie, na którą wszyscy się zgadzamy; właśnie dlatego ta opowieść musi trzymać się faktów i być oparta na wartościach, pod którymi wszyscy możemy się podpisać. Te wartości to prawa i wolności obywatelskie, socjalne i pracownicze (tak, te ostatnie też), te fakty to ogromny awans cywilizacyjny i skok w jakości życia, którego doświadczyliśmy przez ostatnie trzydzieści pięć lat. Polska jest dziś, mimo wszystkich bolączek, niedociągnięć i wstrząsów dobrym miejscem do życia; jest miejscem bezpiecznym i pełnym swobody; jest krajem na trajektorii wznoszącej. Warto, by nasze szkoły, media i organizacje pozarządowe potrafiły zakomunikować ten prosty przekaz nie zamiast ani wbrew, ale obok innych treści, jako część swojej misji; warto byśmy jako obywatele potrafili wytłumaczyć swoim dzieciom czy znajomym z innych krajów, dlaczego przekaz ten jest prawdziwy. Zamiast opowiadać uczniom szkół wszelakich historię starożytnej Grecji w przesłodzonej i pełnej błędów wersji, a historię najnowszą realizować (albo i nie) na chybcika w końcu czerwca, zacznijmy do tej historii; zamiast czytać poetów walczących o wolność w 1830, zajmijmy się tekstami osób, walczących o wolność w 2030. Wprowadźmy do szkół prawo, także międzynarodowe – skandalem jest, ze absolwent liceum czy nawet uczelni nie wie nawet, co zawiera kodeks karny. Zacznijmy uzasadniać, ale i racjonalnie krytykować nasze instytucje i prawa na filozofii i etyce – tu przydałby się, szczególnie w liceach, osobny przedmiot dedykowany zdolności zdobywania i krytycznej analizy informacji. Zadbajmy też o to, żeby młody wyborca miał choćby minimalną wiedzę o stosunkach międzynarodowych i wojskowości – żeby rozumiał, co to jest traktat, czym jest odstraszanie nuklearne, czym obrona cywilna, a czym obrona przeciwlotnicza.

Jeśli myślicie Państwo, że przesadzam, uderzając w wysokie republikańskie C edukacji obywatelskiej, to powróćmy na chwile do realiów (od)budowy systemu bezpieczeństwa w naszym regionie. Do podatników, ochotników i, być może, poborowych, którzy będą musieli wiele poświęcić – a być może nawet w niektórych wypadkach poświęcić wszystko. Nie mamy bowiem prawa żądać tych poświęceń od ludzi, którzy nie widzą w nich sensu; tym bardziej nie mamy też prawa żądać tych poświeceń dla społeczeństwa, które samo nie widzi w nich sensu.

Nie chcesz służyć? Doceń

Jak już powiedzieliśmy, nasze siły zbrojne niewątpliwie potrzebują wzmocnienia tak ilościowego, jak jakościowego, tak w sprzęcie, jak w ludziach. O jakość i ilość sprzętu zaczęliśmy dbać, choć część decyzji zakupowych poprzedniej ekipy pozostawia wiele do życzenia (niesławne fafiki), a na dostawy uzupełniające naszą siłę będziemy w nerwach czekali kilka lat. Obsługa coraz to lepszego sprzętu to praca dla specjalistów, i tu braki kadrowe okazują się szczególnie fatalnie. Nie uzupełni się też ich ani przez postępująca automatyzację, ani przez pobór lub dobrowolną służbę zasadniczą (choć o tych rozwiązaniach też warto rozmawiać), bo tutaj szkolenie trwa kilka lat, i musi dać efekt w postaci pozostania żołnierza na pozycji, na która był przygotowywany. Jak zachęcić ochotników do kariery wojskowej w obliczu ogromnego kryzysu rekrutacji i pogarszającej się sytuacji demograficznej?

Sposobów jest kilka – niektóre łatwe, inne wymagające od obywateli/podatników wyrzeczeń, daleko wszakże mniejszych, niż sama służba zawodowa. Warto zracjonalizować system wojskowych awansów i przeniesień między jednostkami, tak aby ścieżka kariery była lepiej przewidywalna, bardziej rozwojowa i nie wiązała się z niekoniecznymi wyrzeczeniami ze strony żołnierzy i ich rodzin. Wieloaspektowe wsparcie dla rodzin to zresztą kolejny potencjalny sposób na poprawę atrakcyjności kariery w wojsku. Reformy sprzętowe, zmniejszające ryzyko, zwiększające komfort i prestiż pracy żołnierza również są krokiem w tym kierunku. Tu pochwalić należy fakt, ze obecne kierownictwo MON wydaje się skupiać nie tylko na wielkich maszynach, ale na wyposażeniu osobistym naszych żołnierzy, w którym to aspekcie jesteśmy mocno do tyłu nie tylko za USA czy Wielką Brytanią, ale choćby za Czechami. Nic dziwnego, że trudno namówić potencjalnych rekrutów do służby w hełmach czy wozach pamiętających głęboką komunę – czy Państwo poszlibyście pracować do biura, w którym pisze się na maszynie, a w podróże służbowe jeździ maluchem? Analogiczne porządki to niestety ciągle realia w wielu jednostkach naszej armii.

Niezależnie od zakupów nowego sprzętu, służba polskiego żołnierza jest obecnie w oczywisty sposób obarczona wyższym ryzykiem niż jeszcze kilka lat temu. Płace zwyczajnie muszą zacząć to odzwierciedlać. Tanie państwo jest jak tani dentysta, i dotyczy to także wojska. Dopóki wzięty informatyk czy prawnik zarabiać będzie z wygodnego fotela nie tylko więcej, ale wielokrotnie więcej niż wojskowy specjalista czy oficer, dopóty w wojsku będą braki; dopóki szeregowy będzie zarabiał gorzej niż kierowca tira, będzie tak samo. Poświęcenie wojskowych jest w chwili obecnej warunkiem sine qua non istnienia naszego kraju i naszej gospodarki, i ich płace zwyczajnie powinny ten fakt odzwierciedlać. Każdy obywatel Polski musi sobie zadać pytanie – czy chciałbym być żołnierzem, czy jednak wolał zapłacić za przywilej przerzucenia tego ciężaru na czyjeś barki? Nie chcesz służyć, podatniku – płać. Alternatywą jest pobór.

(Warto nadmienić, że w tej sytuacji nie stoimy obecnie jedynie wobec żołnierzy polskich czy sojuszniczych, ale przede wszystkim wobec żołnierzy ukraińskich i polskich ochotników, walczących obecnie w Ukrainie za wolność waszą i naszą. Jako polscy podatnicy i wyborcy wszyscy wspieramy oczywiście Ukrainę w sposób zdecydowany; natomiast dodatkowe wsparcie indywidualne dla polskich i ukraińskich ochotników także jest, przynajmniej moim skromnym zdaniem, czymś co zwyczajnie jesteśmy im dłużni. Dlatego chciałbym polecić Państwa uwadze polskich medyków frontowych z fundacji „W Międzyczasie”, których jako polską organizację możemy wesprzeć nie tylko darowizną, ale także przekazując półtora procent naszego podatku).

Motywacje do ochotniczej służby wojskowej nie mogą jednak, tu zgoda, kończyć się na motywacjach finansowych, a budżet państwa nie jest z gumy. Pierwszeństwo w kolejkach do urzędów, bezpłatne przejazdy komunikacją, udogodnienia dla rodzin – istnieje szereg sposobów na to, by dać naszym obrońcom poczuć, że w naszym kraju się liczą, że doceniamy ich poświęcenie. To zresztą nie powinno dziać się w izolacji, ale jako element kampanii zwiększania szacunku dla wszystkich zawodów związanych z budową naszego państwa – lekarzy, pielęgniarek, nauczycieli, a także urzędników (warto odczarować to słowo). Jeśli chcemy i musimy budować wspólnotę, a nie tylko zbiorowisko ludzi, którym to wszystko wisi, to bycie spoiwem tej wspólnoty musi oznaczać społeczny szacunek. Tutaj także ogromna rola edukatorów czy ludzi mediów. Polki i Polacy powinni dowiadywać się w szkole, ile zawdzięczają swojemu państwu, czyli tworzącym je ludziom – nie w ramach propagandy sukcesu, a w ramach korekty przechyłu, który obecnie mamy w publicznej świadomości.

Pobór (nie)unikniony?

Ze wszystkich mechanizmów prowadzących do wzmocnienia sił zbrojnych i sprawiedliwszego rozłożenia ciężaru obronności na wszystkich obywateli najwięcej kontrowersji i instynktownego oporu budzi oczywiście kwestia służby wojskowej, zwłaszcza w sytuacji, kiedy służba ta miałaby okazać się obowiązkowa. Tutaj musimy uczciwie postawić sprawę. Nie ma co udawać, że przymusowy pobór do wojska nie wiąże się z wielkim ciężarem dla dotkniętych nim osób; nie ma też co uważać, że jeśli nie uczynimy służby w wojsku bardziej atrakcyjną dla ochotników, to bez poboru w jakiejś formie się obędzie. 

Warto jednak pamiętać, że służba w siłach zbrojnych, a szerzej także w systemie obrony narodowej może mieć różną postać. Nie musi też, a nawet nie powinna mieć charakteru kojarzonego, słusznie czy nie, obowiązkową służbą wojskową lat dziewięćdziesiątych. Mamy tutaj naprawdę sporo miejsca na zmianę postawy państwa i armii wobec odbywających służbę zasadniczą, tak aby okres ich służby uczynić maksymalnie efektywnym, znacznie mniej uciążliwym, i przede wszystkim szanującym godność i wrażliwość człowieka słusznie nawykłego do wolności i swobód. Tak, jest to jak najbardziej do pogodzenia z dyscypliną i efektywnością wojskową, jak pokazuje przykład wielu armii, od szwajcarskiej i izraelskiej po siły państw skandynawskich.

Korpus żołnierzy zawodowych, wzmocniony liczebnie i jakościowo dzięki politykom opisanym w poprzedniej sekcji, ciągle potrzebować będzie wzmocnienia na czas W rezerwistami po kilkunastomiesięcznym przeszkoleniu. Luke tę może, i powinna, wypełnić odpowiednio doinwestowana dobrowolna zasadnicza służba wojskowa – na pewno powinniśmy spróbować pójść w tę stronę (co zresztą już robimy), zanim pomyślimy o poborze właściwym. Niezależnie jednak, czy charakter służby zasadniczej będzie dobrowolny czy nie, warto spróbować uatrakcyjnić ją, zaczynając od eliminacji największych z punktu widzenia potencjalnego szkolonego wad.

Jesteśmy zurbanizowanym, relatywnie dobrze skomunikowanym krajem. Weekendy a nawet codzienne noclegi w domu powinny stać się normą – te drugie częściowo ściągając z armii obowiązek rozbudowy infrastruktury. Tak, rekruci muszą poznać doświadczenie spędzenia nocy w namiocie czy w ziemiance, czy nieprzerwanych, wielodniowych operacji – ale tak nie będzie wyglądał ich każdy tydzień. Rano wskakuję w kolej podmiejską, dojeżdżam na poligon, spędzam tam 8 czy 10 godzin, wracam do domu. Okres służby nie jest dla mnie okresem trwałej izolacji od rodziny i przyjaciół, a ja cięgle czuję się człowiekiem wolnym i własnym. Co ważniejsze, nie muszę przez 24 godziny na dobę przebywać w otoczeniu dotychczas obcych mi ludzi, a praktyki kojarzone z falą mają znacznie mniejszą szansę wystąpienia. Siły zbrojne rozumieją też, ze muszą dobrze organizować i szanować mój czas.

Idźmy dalej. Brody, tatuaże, długie włosy czy kolczyki nie przeszkadzały wojownikom różnych epok, nie przeszkadzają też obecnie obrońcom Ukrainy. Służba nie musi wiązać się z dramatyczną zmianą i deindywidualizacją wyglądu. Instruktorzy mają prawo wymagać zacięcia i poświęceń o szkolonych, ale oni również mają prawo być traktowany z minimalnym, należnym ochotniczemu obrońcy ojczyzny szacunkiem.

Kolejnym elementem może być prawo wyboru specjalizacji, oczywiście dopóki w ramach tej specjalizacji rzeczywiście istnieją wakaty. Potencjalny ochotnik dobrowolnej służby zasadniczej musi rozumieć, że niekoniecznie oznacza służbę w piechocie, choć oczywiści minimalne przeszkolenie żołnierz przejść musi. Logistycy, mechanicy, medycy czy piloci dronów są potrzebni, a w wojsku mogą zdobyć umiejętności przydatne także w życiu cywilnym. Przykład Ukrainy pokazuje, że możliwość wyboru specjalizacji w wypadku ochotniczego zgłoszenia jest w stanie motywować do takich zgłoszeń.

Osoby, które uważają, że efektywny żołnierz musi koniecznie być ogolony, złamany i wyzuty z godności podczas szkolenia podstawowego rodem z Na Zachodzie bez zmian, zapraszam do zauważenia, że obecna wojna nie polega na rzucaniu fal piechoty na okopy przeciwnika. Jeśli komuś nie podoba się ochotnik-obywatel, zachowujący indywidualność, prawa i swobody w trakcie szkolenia, warto zauważyć, że alternatywą dla takiego rekruta nie są tysiące wygolonych osiemnastoletnich poborowych, grzecznie podążających do koszar, ale pogłębiający się kryzys rekrutacyjny lub ogromne kontrowersje społeczne i potencjalne naruszenie pro-obronnego konsensusu społecznego. Ten konsensus jesteśmy w stanie budować, eliminując z służby wojskowej, szczególnie tej dotyczącej rezerwistów, elementy dla samego szkolenia niekonieczne a dla potencjalnych rekrutów najbardziej uciążliwe. 

Musimy stworzyć system budowy i podtrzymania rezerw, który będzie dla ludzi w młodym i średnim wieku nie synonimem pozbawienia wolności na dwa lata, ale atrakcyjnym doświadczeniem które da się z korzyścią wkomponować w obecne życie rodzinne, towarzyskie i zawodowe. Niech dobrowolna zasadnicza służba wojskowa będzie dobrym sposobem na gap year między liceum i studiami albo między licencjatem a magisterką, na budowę dodatkowych kompetencji i oszczędności, na zdobycie szacunku i dodatkowych opcji w społeczeństwie. Służba w siłach zbrojnych zawsze wiąże się z wyrzeczeniami, ale właśnie dlatego powinniśmy te wyrzeczenia ograniczać do koniecznego minimum.

Co jeśli wszystkie te zachęty i zmiany nie zaowocują wystarczającą liczbą chętnych do służby zawodowej i dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej? Zakładać, że tak będzie, nie możemy. Obowiązkowa służba zasadnicza jest faktem życia w wielu krajach, w tym w rosnącej liczbie krajów Unii Europejskiej. Możliwe, że faktem życia będzie musiała stać się i u nas. Co wtedy? Poza maksymalnym zmniejszeniem jej uciążliwości dla poborowych i ich bliskich, będziemy musieli wtedy zadbać o kluczową rzecz: pobór musi być fair. Nie może być udziałem jedynie biednych, albo jedynie nie-studentów, nie powinien też ograniczyć się do osób, które akurat skończą osiemnaście lat w momencie jego wprowadzenia. Nie powinien też, choć będzie to kontrowersyjne, ograniczać się wyłącznie do mężczyzn (oczywiście w pewnych rozsądnych ramach). Jedynym wyjątkiem powinny być osoby, które albo już teraz, albo potencjalnie wypełniają kluczową, choć nie wojskową rolę w tworzeniu bezpieczeństwa państwa – funkcjonariusze służb mundurowych, dyplomaci czy przedstawiciele zawodów medycznych. Jest to bardzo ważne z dwóch powodów.

Pierwszy z nich to fundamentalne poszanowanie dla równości obywateli wobec prawa. Jeśli obowiązkowa służba wojskowa w kształcie, w którym ją stworzymy, nie będzie bardzo znaczącą uciążliwością, nie będzie też powodów, by jakieś grupy społeczne domagały się zwolnienia kosztem innych. Jeśli ciągle będzie się wiązała z wymiernymi poświeceniami, a potem ryzykiem śmierci czy kalectwa podczas wojny, jak powinniśmy założyć, to takie zwolnienia byłyby tym bardziej niesprawiedliwe. Dzieci bogatych rodziców nie są mniej ważne ani kochane od dzieci biednych; studenci nie są mniej wartościowi od nie-studentów, i w obecnych czasach powszechnego dostępu do edukacji wyższej nie stanowią bynajmniej wąskiej grupy przyszłych elit, wartej ochrony przed zniszczeniami wojny. To samo dotyczy osób z roczników 1991-2000; jeśli kiedykolwiek zostanie wprowadzony powszechny pobór do wojska, osoby te – do których zalicza się piszący te słowa – nie powinny być zwolnione z samej racji swojego wieku. W ukraińskich okopach znajdziemy wielu żołnierzy w wieku nie tylko trzydziestu, ale i czterdziestu czy pięćdziesięciu lat; obecna wojna rzadko ma postać atletycznych zmagań, w których osoba po trzydziestce nie ma czego szukać. Większość żołnierzy nie służy zresztą na pierwszej linii, i ten fakt umożliwia częściowe objęcie poborem także kobiet. Panie z sukcesami służą w naszym wojsku od lat; żona marszałka Sejmu jest pilotem myśliwca. Powołanie do wojska nie musi oznaczać powołania do służby w piechocie czy w załogach wozów bojowych (choć za zgoda zainteresowanej oczywiście może) – istnieje multum pozycji na których poziom krzepy fizycznej nie ma znaczenia, a trend ten będzie tylko rósł w siłę.

Reasumując, nie wolno nam potraktować osób wyłonionych przez pobór nie fair; dać im odczuć, ze są dyskryminowane, skrzywdzone czy opuszczone przez resztę społeczeństwa. Losowość poboru, choć uzasadniona przede wszystkim tymi względami, ma także drugi, niezwykle pożądany skutek: wszyscy obywatele muszą liczyć się z tym, że albo oni, albo ktoś im bliski stanie się częścią sił zbrojnych. Od początku tego artykułu piszę o poświęceniu i wdzięczności za nie; o praktycznym zastosowaniu do problemów obrony narodowej zasady filozofa Johna Rawlsa, że każda wspólnota polityczna musi priorytetyzować interes tych, którzy najwięcej tracą na zaproponowanych rozwiązaniach. Powinniśmy dbać o interes ludzi, ryzykujących dla nas wszystko; ta niewygodna powinność zamienia się jednak w konieczną i instynktowna solidarność kiedy rozumiemy, ze możemy znaleźć się w ich szeregach. W tym sensie losowy pobór nawiązuje do innej idei Rawlsa, tworzenia rozwiązań społecznych zza zasłony niewiedzy; jeśli nie wiemy, kto z nas trafi do wojska, mamy doskonała motywację, by z góry zadbać o dobrostan tych, którzy zostaną wylosowani, bo jest to nasz interes własny.

Do ostatniego robota

Na tym etapie Czytelnicy i Czytelniczki tego tekstu dzielą się zapewne na dwie grupy: tą, która z rozmaitymi zastrzeżeniami, ale zgadza się z przedstawioną wizją i ta, która ma jej realizację ochotę mniej więcej tak samo, jak na chemioterapię. Ja prywatnie należę do obu, i z obu rezultatów jestem zadowolony – wojna ani przygotowania do niej nie powinny kojarzyć się nam z czymś przyjemnym i pozbawionym ceny. Rozumiejąc, że albo Rosję skutecznie odstraszymy, albo będziemy musieli z nią walczyć rękami swoimi czy naszych bliskich, w pobliżu własnych domów, znajdujemy właściwą optykę dla oceny kolejnego zestawu potencjalnych rozwiązań – sięgnięcia po rozwiązania robotyczne, także te związane z autonomiczną robotyką bojową.

Dylematy moralne związane z doborem uzbrojenia mają dwojaką postać. W dylemacie o prostszej postaci na szali leży z jednej strony bezpieczeństwo żołnierza, z drugiej – pieniądze podatnika. Mam nadzieję że po dotychczasowej lekturze nie wątpicie Państwo że, oczywiście w pewnych granicach, dylematy tego typu powinniśmy rozstrzygać na korzyść bezpieczeństwa. Udział w wojnie nigdy nie będzie czynnością bezpieczną, i żadna ilość funduszy tego nie zmieni; stawiamy też budżetom wojskowym pewne granice, tak, jak stawiamy je budżetowi ministerstw zdrowia czy edukacji. Możemy się jednak zgodzić, że warto wydać kilka milionów złotych, żeby szkoleni latami współobywatele nie spłonęli żywcem przy pierwszym trafieniu w swój wóz bojowy, ale dominowali w nim nad gorzej uzbrojonym przeciwnikiem (różnica ta jest oczywista po ukraińskich doświadczeniach w eksploatacji wozów o sowieckim i zachodnim rodowodzie).

Inny, trudniejszy rodzaj dylematu moralnego to ten, gdzie bezpieczeństwo żołnierza przeciwstawiane jest bezpieczeństwu osób cywilnych (biorąc pod uwagę specyfikę naszej sytuacji i planów obronnych, w znacznej większości scenariuszy byliby to obywatele Polski lub krajów sojuszniczych). Taka sytuacja ma miejsce na przykład przy użyciu amunicji kasetowej. Amunicję taką cechuje zwiększona skuteczność przeciw niektórym celom, jest też stosunkowo łatwo dostępna w warunkach obecnego kryzysu amunicyjnego. Zalety te okupuje wyższym niż w wypadku innych rodzajów broni poziomem zanieczyszczenia ostrzelanego terenu niewybuchami, trudnymi do usunięcia i powodującymi późniejsze straty wśród cywili próbujących powrócić do swoich domów.

Jak rozstrzygnąć tego typu dylemat? Tutaj istnieją dwie szkoły. Jedna z nich, oparta na uniwersalnie obowiązującym prawie międzynarodowym i ortodoksyjny rozumieniu etyki wojny każe rozstrzygać każdy przypadku użycia osobno, ważąc możliwe szkody i korzyści w konkretnej sytuacji. To podejście stosuje między innymi współczesna Ukraina. Tak, użycie amunicji kasetowej wiąże się każdorazowo ze szkodą dla lokalnej ludności cywilnej. Tę szkodę warto jednak porównać do szkody wynikłej z braku użycia takiej amunicji, to jest dostania się danego terenu pod okupację. Zależnie od przypadku szala może przechylić się na każda ze stron.

Druga, nowsza szkoła myślenia o tej klasie dylematów, reprezentowana głównie przez dyplomatów i aktywistów z krajów położonych z dala od aktywnych działań wojennych, opowiada się za powszechnym zakazem użycia amunicji kasetowej i jej analogów. Zdaniem przedstawicieli tego typu myślenia dowódcy wojskowi mają tendencję do orzekania na niekorzyść cywili, szczególnie tych będących obywatelami wrogiego państwa, a jakiekolwiek korzyści z użycia takiej broni w konkretnych przypadkach są niwelowane przez ogrom szkód, wynikających z ogólnej praktyki ich użycia. Produktem tych idei jest Konwencja z Oslo, zakazująca użycia amunicji kasetowej państwom-członkom. Polska, Ukraina, Finlandia, USA i, nie trzeba chyba dodawać, Rosja ani Białoruś członkami nie są.

Konwencja z Oslo reprezentuje szerszy trend do sceptycyzmu wobec kluczowych bądź potencjalnie kluczowych systemów uzbrojenia. Promujące ja organizacje domagają się także zakazu użycia jakichkolwiek środków wybuchowych na terenach miejskich, zakazu bojowego użycia dronów czy zakazu użycia inteligentnych, samonaprowadzających się na cele form amunicji, które powoli zaczynają pojawiać się na polach bitew. W żadnym przypadku argumenty etyczne zwolenników tych zakazów nie są bardziej przekonujące niż w przypadku amunicji kasetowej; można raczej powiedzieć, że każda nowa propozycja zakazu jest argumentowana tym słabiej, im bardziej kluczowego systemu uzbrojenia dotyczy. Proponenci tych zakazów, a są wśród nich państwa, w tym sojusznicy Polski, wydają sią zakładać, że zakazać efektywnej broni to zakazać wojen, zupełnie ignorując fakt, ze autorytarne mocarstwa w rodzaju Rosji czy Chin nie maja zamiaru stosować się do żadnych reguł moralnych czy prawnych, a co dopiero nowo postulowanych ograniczeń. W rezultacie zakazy te obowiązywałyby tylko chętnych, i byłyby w istocie zakazami skutecznej obrony, obowiązującymi tylko ofiarę napaści.

Ostrożność we wprowadzaniu nowych systemów uzbrojenia i dokładne ważenie skutków ich użycia jest obowiązkiem wszystkich walczących i nigdy nie powinniśmy z niej rezygnować, choćby dlatego, że przygotowujemy się do wojny obronnej na własnej i sojuszniczej ziemi. Nie zmienia to faktu, że opisane pseudo-humanitarne trendy powinniśmy przyjąć sceptycznie, jeśli nie od razu odrzucić. Rewolucja technologiczna w wojskowości, szczególnie zaś użycie dronów i ich inteligentnych, samonaprowadzających wersji stanowi szansę na zwiększenie bezpieczeństwa żołnierzy i ludności cywilnej jednocześnie; niespotykana wcześniej świadomość sytuacyjna i precyzja, którą dają, pozwalają jednocześnie razić wroga celnie i z daleka. Przy rozsądnym zastosowaniu eksploduje to, dosłownie i w przenośni, dylemat moralny z którym mieliśmy do czynienia np. w wypadku użycia artylerii na terenach zamieszkałych.

Nie powinniśmy oczywiście łudzić się, że od problemów i wyrzeczeń związanych z ekspansją i obsadą sił zbrojnych uratują nas roboty; robotyczne myśliwce i czołgi to ciągle pieśń przyszłości, a ludzie w siłach zbrojnych będą potrzebni zawsze, a już na pewno w przewidywalnej przeszłości. Warto jednak pamiętać, że każdy dron to jeden patrol mniej; każda robotyczne wieżyczka to jeden mniej ochotnik czy poborowy wystawiony na ogień przeciwnika, a przy okazji większa precyzja ognia i mniejsze emocje u strzelającego. Są kraje, których stać na traktowanie posiadania wojska jako czegoś w rodzaju wstydliwe nałogu, który warto powoli rzucać – co nie znaczy, że postawa ta jest mądra lub szlachetna. My i nasi sąsiedzi do takich krajów niestety się nie zaliczamy. Tam, gdzie technologia może pomóc w zmniejszaniu ciężaru i ryzyk spoczywających na żołnierzach bez przerzucania ich na barki ludności cywilnej, mamy nie tylko możliwość, ale i moralny obowiązek to zrobić.

Rosyjskiej agresja przeciw Ukrainie, a także realna groźba zawieszenia amerykańskiego członkostwa w NATO domagają się naszej reakcji na poziomie tak państwa, jak społeczeństwa. Skomplikowane zagadnienia wojskowości i polityki międzynarodowej nie mogą być już domeną małej grupki ekspertów, bo dotyczą naszych podstawowych praw i interesów. Dyskusje o nich to także, a może przed wszystkim, dyskusje etyczne, niemożliwe z kolei do przeprowadzenia bez solidnej podstawowej na temat realiów wojny i dyplomacji. Każdy obywatel powinien je rozumieć przynajmniej w zarysie, w czym powinny go wspomagać system edukacji powszechnej, media i organizacje pozarządowe. Budowa powszechnego konsensusu na temat podstawowych celów naszej polityki obronnej i zagranicznej, połączona z wykształceniem stosownej i trwałej determinacji do jego realizacji jest konieczna. Inaczej grozi nam porażka bez jednego wystrzału.

Jaką cenę warto zapłacić za bezpieczeństwo w tej nowej rzeczywistości? Pytanie to przypomina trochę pytanie o to, jak wiele rodzic powinien poświęcić swojemu dziecku – tyle ile potrzeba. Niezależnie od tego, czy wystarczy wystawienie dobrze wyposażonej, finansowanej, wspieranej i wysoce zrobotyzowanej armii zawodowej, czy też siły zawodowe będą musiały być wsparte pewną liczbą poborowych, musimy wreszcie zadbać o to, aby poświęcenia w imię dobra wspólnego spotykały się w naszym kraju z właściwą rekompensatą, zamiast z szeregiem niekoniecznych niedogodności czy upokorzeń. Jeśli tych zmian dokonamy, efektem będą nie tylko znacznie bardziej profesjonalne, ale też znacznie bardziej obywatelskie siły zbrojne, odzwierciedlające sobą wartości społeczeństwa, którym jesteśmy i chcemy być. Jeśli ich nie dokonamy, zagramy w rosyjską ruletkę o przyszłość swoją i naszych dzieci – i to jak najbardziej dosłownie. 

Porażka rządu w walce z pedofilią :)

Musimy sobie wyraźnie powiedzieć, że w kwestii walki z pedofilią jako państwo ponieśliśmy w ostatnich latach sromotną klęskę. Jej symbolicznymi dowodami jest oczywiście niezwykle szkodliwa i miejmy nadzieje, że dobiegająca końca kadencja Mikołaja Pawlaka, Rzecznika Praw Dziecka, oraz sparaliżowanie prac państwowej komisji ds. przeciwdziałania pedofili. Jednak nie tylko. Kluczowym aspektem fatalnej oceny obecnego rządu tzw. Zjednoczonej Prawicy pod względem ochrony najsłabszych przed seksualnymi nadużyciami jest autorytarna filozofia rządzenia, która wybitnie sprzyja niegodziwym zachowaniom.

Według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) wykorzystanie seksualne dziecka rozumiane jest jako „włączanie dziecka w aktywność seksualną, której nie jest ono w stanie w pełni zrozumieć i udzielić na nią świadomej zgody i/lub na którą nie jest dojrzałe rozwojowo i nie może zgodzić się w ważny prawnie sposób i/lub która jest niezgodna z normami prawnymi lub obyczajowymi danego społeczeństwa. Z wykorzystaniem seksualnym mamy do czynienia, gdy taka aktywność wystąpi między dzieckiem a dorosłym lub dzieckiem a innym dzieckiem, jeśli te osoby ze względu na wiek bądź stopień rozwoju pozostają w relacji opieki, zależności, władzy. Celem takiej aktywności jest zaspokojenie potrzeb innej osoby (Sajkowska, 2002, s. 7).

Skala wykorzystania dzieci w Polsce nie jest znana. Z oficjalnych statystyk wiemy, że liczba stwierdzonych przestępstw z tego tytułu wynosi około 1200-1400 rocznie. Liczby te są dramatyczne. Jeszcze bardziej dramatyczne jest to, że to tylko drobny wycinek całości. Na posiedzeniu parlamentarnego zespołu praw dziecka, które zwołałam zaraz po śmierci „Kamilka” z Częstochowy na pytanie o statystyki przemocy, wiceminister rodziny i polityki społecznej odpowiedziała, że niestety instytucje państwa nie monitorują tego zjawiska. Jedynym źródłem informacji, jakie posiadamy w tej kwestii, może być procedura „Niebieskiej Karty”, choć wskazywanie w niej dzieci nie jest niestety regułą. „Niebieska Karta” może zostać założona przez przedstawicieli policji, pomocy społecznej, oświaty, ochrony zdrowia i gminnych komisji rozwiązywania problemów alkoholowych. W praktyce zdecydowana większość procedur jest wszczynana przez policję i jest to prawie 80 proc. 13 proc. przez pomoc społeczną, tylko 4 proc. przez przedstawicieli oświaty i jedynie 3 proc. przez gminne komisje rozwiązywania problemów alkoholowych, a 1 proc. przez pracowników ochrony zdrowia (dane MRiPS, 2022). Dane te wskazują jednoznacznie, jak bardzo ślepy i głuchy na kryzwdę dziecka jest system oświaty, a to w jego instytucjach dzieci spędzają przecież największą część dnia. Pisząc o tym, że system jest ślepy i głuchy nie mam na myśli winy nauczycielek i nauczycieli oraz niepedagogicznego personelu szkół i przedszkoli. Oskarżenie kieruję w stronę decydentów, którzy widząc falę doniesień o seksualnych nadużyciach w Polsce, w tym w wielu instytucjach kościelnych, kolturalnych i sportowych, mając świadomość procedur i kampanii wdrażanych w wielu innych krajach, zlekceważyli ten problem, a także sami przyczyni się poważnie do stygmatyzacji i powtórnej wiktymizacji wielu ofiar seksualnych nadużyć poprzez ideologiczną wojnę wytoczoną grupom mniejszości seksualnych, osobom niebinarnym, nazywanych przez wielu liderów życia politycznego „ideologią LGBT”. Tymczasem osoby te w najwyższym stopniu zagrożone są nadużycami seksualnymi oraz innymi formami przemocy. Ta sama grupa społeczna zagrożona jest także kryzysami suicydalnymi. Od dawna mówią o tym wyspecjalizowane ośrodki, apelując o szczególną wrażliwość i działania profilaktyczne. W zamian otrzymywaliśmy ze strony kierownictwa resortu oświaty oraz samego RPD komunikaty odwrotne. Wokół organizacji społecznych udzielających wsparcia dzieciom i młodzieży niebinarnej rozpętano społeczną histerię próbując formalnego zakazu podejmowania działań na terenie placówek oświatowych, a RPD, oficjalnie drwiąc z trudnych doświadczeń najmłodszych, wysyłał do szkół ocenianych jako „przyjazne dla LGBTQ+” kontrole mające dawać efekt mrożący.

Z danych Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę wiemy, że 71 proc. młodych ludzi doświadczyła w swoich życiu jakiejś formy krzywdzenia. 20 proc. posiada obciążające doświadczenie seksualne, a 7 proc. została seksualnie wykorzystana.

Kiedy na jaw zaczęły wychodzić kolejne skandale związane z instytucją Kościoła w Polsce, księżmi i biskupami, tuszującymi przez lata seksualne nadużycia swoich podwładnych, a także z organizacji sportowych i kulturalnych, w których tajemnicą poliszynela jest, że dopuszcza się takich zachowań wielu terenerów, animatorów i opiekunów cieszących się społecznym uznaniem, parlament powołał państwową komisję ds. przeciwdziałania pedofilii. Komisja ta od samego początku miała wybitnie polityczny charakter. Była miejsciem przepychanek różnych frakcji oraz wielu nacisków, żeby ograniczać zainteresowania pedofilią w strukturach kościelnych. Mówił o tym sam prof. Błażej Kmieciak, pierwszy przewodniczący komisji. Prace tego organu zostały sparaliżowane poprzez odejścia części członków oraz brak woli uzupełnienia składu i wyboru nowego przewodniczącego. Stan prac komisji jest papierkiem lakmusowym podejścia rządu do problemu pedofilii. Jedyne momenty składania deklaracji, najczęściej „groźnego ścigania” przestępców, zaostrzania kar i ochrony najmłodszych pojawiając się w sytuajach silnego zainteresowania mediów. Żadne z podjętych decyzji nie wskazują na jakąkolwiek chęć faktycznego zmierzenia się z tym wyzwaniem, a nawet mogą sugerować celową ochronę środowisk bliskich obozowi rządzącemu, co odczytywać właśnie po potraktowaniu przez rząd, RPD i innych polityków powołanej przez siebie komisji, a także po wypowiedziach ważnych postaci kościoła, w tym o. Tadeusza Rydzyka, usprawiedliwiającymi publicznie i w obecności rządzących „słabość” niektórych księży.

Takie są konsekwencje autorytarnej filozofii rządzenia. Odrzuca ona dialog, przejrzystość i dąży do utrzymania władzy za wszelką cenę, zazwyczaj za cenę najsłabszych i najbardziej bezbronnych. Zamiast ofiar władza koncentruje się na utrzymywaniu struktury władzy w każdym środowisku, od którego otrzymuje poparcie. Poprzez ciągłe poszukiwanie „kozłów ofiarnych” z najbardziej bezbronnych czyni społecznych wrogów, przyzwalając na ich stygmatyzacje i dehumanizację. To czysta forma symbolicznej i instytucjonalnej przemocy, z jaką mamy do czynienia w bardzo wyrazistej formie od prawie ośmiu lat.

Biorąc pod uwagę powyższą diagnozę, naprawa tego stanu rzeczy opierać powinna się na pięciu priorytetach.

Po pierwsze, jak najszybciej należy naprawić i odblokować prace państwowej komisji ds. przeciwdziałania pedofilii oraz udrożnić jej współpracę z RPD. Definitywnie musi dojść do zmiany na funkcji RPD, bowiem Mikołaj Pawlak jest hamulcowym dla rozwoju praw dziecka w Polsce, a także dla samej komisji. Komisja nie może koncentrować się wyłącznie na sprawach kościelnych, ale bez poważnego zajęcia się nimi, trudno będzie zbudować jej reputację. Uwzględniając dotychczasowe doświadczenia, spory i naciski na komisję, wydaje mi się za niezbędne, żeby funkcję przewodniczącego, podobnie jak RPD, sprawowała osoba, która ma w sobie wystarczająco dużo odwagi i asertywności wobec nacisków ze strony hierarchów kościoła oraz skrajnie prawicowych organizacji. W polskich warunkach wydaje się to być jedną z kluczowych kompetencji- tej komisji.

Po drugie, wprowadzić do polskiego porządku prawnego definicję dobra dziecka, a więc wartości i zasady prawnej obecnej w Konwencji o Prawach Dziecka od 1989 roku i kategorii, na którą powołują się sądy biegli i całe środowisko prawnicze i pedagogiczne, ale którego definicja nie istnieje. Przypomnę, że Konwencja nakłada na Polskę obowiązek kierowania się dobrem dziecka przed interesami innych grup społecznych. Przy braku kodyfikacji tej zasady ciężko jest ją w jednoznaczny sposób egzekwować w działaniach instytucji państwa, rynku i organizacji. W 2018 roku komisja kodyfikacyjna przy RPD Marku Michalaku, zaproponowała następującą definicję: „to stan, w którym dziecko osiąga prawidłowy, całościowy i harmonijny rozwój psyhiczny, fizyczny i społeczny, z poszanowaniem jego godności i wynikających z niej naturalnych praw. Dobro to jest kształtowane w szczególności przez pozytywne relacje osobiste, relacje rodzinne i sytuacje wychowawcze”. Definicja ta jest bardzo dobrym punktem wyjścia dla debaty nad projektem nowego Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, który zastąpi instytucję władzy rodzicielskiej, rodzicielską odpowiedzialnością. Odejście od relacji władzy i zdefiniowanie dobra dziecka są warunkiem koniecznym do walki z pedofilią i innymi nadużyciami, w tym przemocą fizyczną, psychiczną, ekonomiczną, cyberprzemocą i zaniedbaniem.

Po trzecie, uwzględniając największy kryzys zdrowia psychicznego w najnowszej historii Polski oraz skalę ujawnianych krzywd dzieci, najwyższy czas powołać służby ochrony dzieci działające w ramach pomocy społecznej, integrujące dotychczasowe instrumenty prawne i rozwijające nowowoczese formy wspierania dziecka oraz naturalnego środowiska jego życia i rozwoju, czyli rodziny.

Po czwarte, szkoły i przedszkola muszą stać się się pierwszą i krytycznie ważną linią zarówno działań profilaktycznych jak i interwencji w przypadku podejrzenia krzywdzenia dzieci. Pisałam wcześniej, że 4 proc. zgłoszeń w ramach procedury „Niebieskiej Karty” pochodzące ze szkół i przedszkokli, to niestety dowód na całkowitą porażkę funkcji ochronnej tych instytucji. W nanjbliższym czasie w życie wejśc powinny obowiązkowe standardy ochrony dzieci we wszystkich placówkach wychowawczych. W każdej z placówek funkcjonować powinny zespoły interwencji kryzysowej współpracujące z zespołami samorządowymi i państwowymi. W jego skład wchodzić powinno kierownictwo szkół i przedszoli, psycholodzy, pedagodzy, pielęgniarki, nauczyciele, ale także pracownicy niepedagogiczni, których rola w szkole jest nie do przecenienia. Bardzo ważną rolę w planie działania takiego zespołu odgrywać powinny organizacje pozarządowe posiadające specjalistyczną wiedzę. W zakresie profilaktyki, szkolenia z zakresu psychoedukacji przechodzić powinni wszyscy pracownicy społeczności szkolnej. Do podstawy programowej musi być wprowadzona edukacja seksualna mająca na celu ochronę dzieci przed nadużyciami. Każda szkoła powinna prowadzić ustawiczną promocję placówek wsparcia dla dzieci i młodzieży oraz telefonów zaufania.

Po piąte, Konwencja o Prawach Dziecka wprowadza podmiotowość dziecka, które – używając języka Janusza Korczaka – jest człowiekiem i obywatelem. Bycie podmiotem praw i relacji społecznych oznacza potrzebę tworzenia rozwiązań prawnych w oparciu o potrzeby najmłodszych. Kierowanie się zasadą podmiotowości dziecka wymaga poszerzanie uprawnień dzieci i młodzieży o nowe instrumenty prawne. Praktyka obecnego rządu jest dokładną odwrotnością tego podejścia. Rząd odmawia dzeciom bycia wysłuchanym, uznaje, że prawo w stopniu wystarczającym chroni ich prawa i nie należy poszerzać praw dziecka. Od lat przeciwny jest ratyfikacji protokołu do Konwencji o Prawach Dziecka dające dzieciom w Polsce oraz ich przedstawicielom prawo skarżenia do Komitetu Praw Dziecka ONZ. Obecnie są tego prawa pozbawione. Ratyfikacja tego protokołu powinna stać się jednym z priorytetów i narzędzi umożliwiających skuteczną walkę z pedofilią.


W trakcie pisania korzystałam z następujących publikacji:

M. Sajkowska, „Wykorzystanie seksualne dzieci. Ustalenia terminologiczne, skala zjawiska, oblicza problemu społecznego”. Dziecko Krzywdzone. Toeria, badania, praktyka, 1(1), 5-28

„Dzieci się liczą 2022. Raport o zagrożeniach bezpieczeństwa i rozwoju dzieci w Polsce” pod red. M. Sajkowska i R. Szredzińska

„Ogólnopolska diagnoza skali i uwarunkowań krzywdzenia dzieci”, Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, Warszawa 2018

Strony www Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej, 2022

W poszukiwaniu odpowiedzi na „Palące pytania” :)

Bez Ciebie bowiem [czytelniku – przyp. red.] działalność 

pisarska byłaby bezsensowna i bezcelowa,

I dlatego sama przez się stanowi wyraz nadziei, 

ponieważ pisanie zakłada istnienie przyszłości, 

w której będzie swoboda czytania.

Margaret Atwood, Palące pytania

 

Koło książki Margaret Atwood trudno przejść obojętnie. Autorka Opowieści podręcznej w zetknięciu z wydarzeniami i lekturami zadaje Palące pytania, na które nie sposób odpowiedzieć w sposób jednoznaczny. Jest to zbiór esejów tworzonych przez nią przez dwie dekady. Składa się z pięciu części zawierających rozważania, nad którymi pochylała się Atwood: polityka, przyszłość, rola pisarza w świecie, kryzys klimatyczny, sytuacja kobiet i inne, składające się na obraz świata malowany przez nią zarówno jasnymi, jak i ciemnymi barwami.

Co będzie dalej?

Pierwsze pytanie ma istotną funkcję i działa tym lepiej, im mniejsza jest szansa na uzyskanie odpowiedzi. Porusza nas poprzez chęć rozwikłania tajemnicy – tutaj Atwood porusza temat wyprawy Johna Franklina (opisany w książce Na zawsze w lodzie) i jej klęski w 1845 roku. Co sprawiło, iż ta katastrofa wzbudziła tyle emocji, domysłów, próby samodzielnej eksploracji (podejmowane przez wielu śmiałków, niekoniecznie badaczy) miejsca, w którym znaleziono zwłoki trojga uczestników ekspedycji – w tym dość dobrze opisane w eseju ciało Torringtona, idealnie zachowane w lodzie? Otóż – tajemnica. Osoby znikające bez śladu, jak zauważa Atwood, nie umierają w ludzkiej świadomości. Błąkają się w archiwach i zakamarkach ludzkich umysłów niczym dusze osób niepochowanych w mitologii greckiej, nie mając wytchnienia i nie dając go bliskim i ciekawskim. Ludzie więc szukają i szukają, i dopasowują kawałki układanki, by uzyskać pełny obraz. Nie ma nawet znaczenia, czy będzie makabryczny czy choćby najbardziej prozaiczny (jak znalezienie przyczyny śmierci marynarzy na długich rejsach – zatrucie ołowiem z puszek z konserw) – byle rozwiązać tajemnicę i dać zaginionym odejść.

„Co będzie dalej?” podnosi też karki zgięte przez reżimy. W zetknięciu z okrucieństwem, które panoszy się coraz bardziej przy absurdach totalitarnych władz w końcu zawsze pada pytanie: „Ile jeszcze?” Przecież po nawet najciemniejszej nocy musi nastać świt. W tym miejscu Atwood daje nadzieję i odczarowuje nieco Orwella jako rozgoryczonego pesymistę – pokazuje jego ogromną nadzieję pokładaną w najsilniejszej broni przeciw uciskowi – prostą, elementarną, ludzką przyzwoitość. Ta przyzwoitość odesłała w przeszłość reżim w Roku 1984 i chore fanaberie fanatyków w Gileadzie z Opowieści Podręcznej. Czytanie dzieła tak dobrej pisarki o tak aktualnym temacie było strasznym przeżyciem, zlewanie się dystopii z niebezpiecznie bliską jej rzeczywistością zatrważa (gdy po lekturze podzieliłam się na pewnym forum informacją, że przez jakiś czas obawiałam się korzystać z wpłatomatu, szybko okazało się, że nie byłam jedyna) – w takiej sytuacji każdy mały symbol sprzeciwu, każdy miły gest ze strony sojusznika czy sojuszniczki, każda małe światełko nadziei może stać się częścią łuny zwiastującej świt.

Sztuka jest naszą naturą

W kolejnej części Atwood rozwodzi się między innymi nad sytuacją pisarza – czy jest agentem politycznym, czy cokolwiek „musi” i jak wygląda jego „obowiązek”. Pokusa uczynienia z pisarzy narzędzi dla polityków i aktualnie dominujących idei, ideologii, jest wprost przez autorkę Opowieści podręcznej wyśmiana. Są oczywiście reporterzy, dziennikarze lub po prostu twórcy, których absorbuje ta tematyka, jasne. Wielu powieściopisarzy i poetów jednak wobec polityki przyjmuje postawę dziecka z „Nagich szat cesarza”: stwierdza ono, że cesarz jest nagi nie przez nieposłuszeństwo lub złe intencje, ale dlatego, że widzi człowieka bez ubrań. A potem jest zdziwione, że dorośli się czepiają. To sprawia, że powieściopisarze często są powodem ataku, a sztuka dla wielu osób radykalnych postrzegana jest jako zagrożenie. Nie bez powodu Atwood twierdzi, że „o tym, jak bliskie wolności jest społeczeństwo, świadczy to, na ile rozmachu pozwala ono ludzkiej wyobraźni i nieskrępowanemu głosowi człowieka”¹.

Dla autorki Opowieści podręcznej ważna jest także relacja sztuki z naturą. Z początku z goryczą opowiada o wielu kaznodziejach, niezwykle chętnych mówić głupim i niepokornym pisarzom, jak mają tworzyć literaturę i narracje o środowisku. Trudno mieć do niej o to pretensje – niech rzuci kamieniem autor, którego reakcje na jego tekst nigdy nie skłoniły do fantazji o T-shircie z napisem w stylu „napisz własną wartościową książkę”. Później jednak…

Rozważa zespolenie sztuki z naturą. Można się dowiedzieć między innymi, że w wymarłym świecie nie będzie pisarzy ani czytelników chętnych poznać ich dzieła. Że sam fakt, iż człowiek dożył dzisiejszego dnia jest skutkiem… opowieści. Widząc kogoś, kto zjadł roślinę, która go zabiła, świadkowie dedukowali jej trujące właściwości i przekazywali tę wiedzę dalej. Odkrycie, że krokodyl szybko biega tylko w linii prostej i skręca w wolniej niż człowiek, i przekazywanie tego faktu w opowieściach także zapewne przyczyniło się do przetrwania wielu jednostek. Opowieści (najlepiej z fabułą, tak je łatwiej zapamiętać) kształtowały świat i świadomość ludzką przez wieki. I tak, od pierwszych historii o tym, jak upolować antylopę i nie umrzeć po spożyciu jagód świat przeszedł do blogów z przepisami i poradników jak walczyć o swoje prawa pracownicze. A ten, kto choć trochę miał do czynienia z SEO, wie, że najwyżej w wyszukiwarkach pozycjonują się dobre opowieści (stąd na wielu stronach zanim dojdzie się do przepisu na ciasto, trzeba przescrollować historię o babci, która niegdyś piekła placki w piecu kaflowym). Wiele jest dyskusji o tym, czym jest dobra opowieść, a czym nie jest. To można rozszerzyć na całe pojęcie sztuki. Według Atwood jedno jest pewne: ani te dyskusje ani sama sztuka nie przetrwają w świecie pozbawionym bioróżnorodności – zieleni, która produkuje tlen i utrzymuje znośną dla człowieka temperaturę, ognia, wody i zwierząt, które kiedyś traktowane jak pobratymcy, obecnie często nie widzą choćby promienia słońca w hodowlach przemysłowych. Co pisarze i artyści mają z tym robić? Ten dylemat pisarka zostawia im do rozstrzygnięcia.

Kto ma być Panem?

Dałam się złapać w pułapkę i zaczęłam szukać w esejach z 2014-2016 roku dokładnej odpowiedzi na zadane pytanie. Jest to dla mnie na tyle intrygujące, że zapomniałam o specyfice Atwood, która choć pokazuje rzeczywistość pod różnymi kątami, w najbardziej palących kwestiach po prostu zmusza do namysłu. Tu zaczyna od lekcji, którą czerpie z rozmowy Humpty’ego Dumpty’ego z tytułową postacią Alicji w Krainie czarów. Po wierszu złożonym z niemal samych neologizmów ten pierwszy dumnie twierdzi: „Gdy ja używam jakiegoś słowa (…) oznacza dokładnie to, co każę mu oznaczać… ni mniej, ni więcej”. Na pytanie Alicji: „czy potrafisz nadawać słowom tak wiele znaczeń?” odpowiada: „Pozostaje pytanie… kto ma być panem… to wszystko”². Kto ma być panem… Prowadzi to do licznych pytań o to, czy język determinuje myśli, czy jakakolwiek myśl bez niego by powstała, czy da się w jednym języku przekazać coś, czego w innym się nie wyrazi… To kolejne zagadnienie, z którym zostawia czytelnika Atwood. Wyraża przy tym wdzięczność dla tłumaczy, w których pracy widzi wiarę w to, że komunikacja jest możliwa. Kto choć raz mierzył się z przekładem lub cierpiał, czytając książkę, w której nie był on najwyższych lotów, zapewne teraz w duchu się do tego dołącza. Ale pytanie pozostaje… Czy ludzie są narzędziami własnego wytworu? Czy zaprogramowali się stworzonym przez siebie kodem setki lat przed wynalezieniem maszyn, które programują obecnie?

Trudno mi było pominąć esej zawierający refleksje autorki na temat Opowieści Podręcznej. Zwłaszcza fragment, w którym autorka odpowiada na dwa pytania o swoje dzieło: 1) Czy jest ono obecnie (w 2015 roku) bardziej aktualne niż w momencie wydania (1985 rok) i 2) czy autorka uważa, że jest to powieść profetyczna.

Na pierwsze z pytań odpowiada twierdząco – akcja książki to mieszanka wydarzeń zaczerpniętych z historii, na przykład wielożeństwo esesmanów i rabowanie polskich dzieci, zbiorowe wieszanie ze średniowiecza, zakaz nauki czytania i pisania dla niewolników… Nawet strój Podręcznej inspirowany był rysunkiem z płynu do czyszczenia, który napawał ją grozą za młodu. Atwood dobrze wiedziała, że wszelkie totalitaryzmy nad wyraz interesują się kobietami, które rodzą, przytacza kilka przypadków z historii związanych z rabowaniem dzieci (gdy potrzebni byli obywatele dla reżimu lub mięso armatnie) lub ich mordowaniem (gdy przez małą ilość zasobów nie było czym ich wykarmić). Jeśli chodzi o odpowiedź na drugie pytanie… Autorka zauważyła roztropnie, że powieść ocenia się jako profetyczną dopiero z perspektywy czasu, gdyż zbyt wiele jest zmiennych, by ocenić to z miejsca. Czy na zakończenie jej lektury można życzyć sobie czegoś innego, niż by historia nie zatoczyła koła?

Czy nie staczamy się po równi pochyłej?

Atwood w jednym z esejów przedstawia nieżyjącą już pisarkę, Ursulę Le Guin, której zadała pytanie nawiązujące do jej eseju – „dokąd odchodzą ci, którzy odchodzą z Omelas?”. Krótki zarys teoretyczny: w eseju Le Guin Omelas to miasto, w którym nie ma niewolników, żołnierzy czy kapłanów, a ludzie są kulturalni i nie brak im intelektu. Ich potrzeby są zaspokojone, choć nie żyją w przepychu. W pewnym wieku poznają jednak cenę tego spokoju – okrutnie traktowane dziecko, zamknięte w lochu.

Tu Atwood (nie tylko w podstępnym pytaniu zadanym koleżance po fachu) zastanawia się, gdzie można znaleźć kraj, którego dobrobyt można zbudować… nie na cierpieniu innych. Ale czy takie coś jest możliwe? Czy da się uzyskać jakieś dobro, które nie będzie tworzone na krzywdzie? Jeśli ktoś myśli „ale mój dobrobyt nikogo nie krzywdzi”, zapewne nie ujrzał jeszcze ceny swoich dóbr. A daleko szukać nie trzeba – mika w kosmetykach w łazience, koltan w telefonach, które nosimy zawsze przy sobie, dzieci w szwalniach w Bangladeszu, których niewolnicza praca pozwala na atrakcyjne rabaty – to nie jest jedno dziecko, ich są tysiące. Są jednak umieszczone daleko od ludzkiego wzroku (dużo dalej niż dziecko w piwnicy w Omelas), który rzadko fatyguje się spojrzeniem głębiej niż na parametry najnowszego smartfona czy cenę bluzki za kilka złotych na promocji w sieciówce.

Pod wpływem tego krótkiego eseju, w dobie internetu chciałabym zadać inne pytania: czy z Omelas da się jeszcze odejść? i co takie budowanie dobrobytu na krzywdzie mówi o kondycji ludzkiej? Czy za jakiś to słowo „nieludzkie” nie będzie wyrazem uznania dla czyjejś postawy?

Myśl i pamięć

W ostatnim z wątków pragnę naprędce uwypuklić ostatnie zagadnienie. Są to uwagi Atwood na temat pandemii (oczywiście w eseju z 2020 roku). W czasie, gdy „Dżuma” przeżywała renesans i znikała z półek, a młoda ja próbowałam ułożyć sobie życie, w którym straciłam niemal wszystkie punkty odniesienia, chciałabym usłyszeć słowa starszej kobiety, wspominającej, że jak za czasów jej młodości ktoś przestawał chodzić do szkoły, nie było wiadomo, czy wróci i patrzącej na tabliczki z napisami chorób na domach objętych kwarantanną. Nie uważam, że zmarnowałam czas lockdownu (studia z filozofii były strzałem w dziesiątkę), ale może byłoby prościej.

Palące pytania są jak kije wtykane w mrowisko – każdy ze swoich esejów Margaret Atwood wbija w umysł czytelnika, zmuszając go do głębokiej refleksji i niejednokrotnie konfrontacji z własnymi przekonaniami. Nie jest to lekka lektura na długie jesienne wieczory – to treści, które zagnieżdżają się w głowie i zostają z osobą czytającą, przypominając o sobie w najmniej spodziewanych momentach. Świecie, dziękuję ci za Margaret Atwood.

____________________

¹ Atwood M., Palące pytania. Eseje aktualne z lat 2004–2021, tłum.: Kłobukowski M., Dobrogoszcz T., Warszawa: Wielka Litera 2022, s. 182.

² Ibidem, s. 285.

Człowieczeństwo każdego człowieka :)

„Podstawowym obowiązkiem intelektualisty jest myśleć i mówić prawdę. 

(…) Myśleć to znaczy zastanawiać się nad tym, 

kim jesteśmy i jaka jest otaczająca rzeczywistość. 

Oznacza to siłą rzeczy odpowiedzialność za słowo”. 

Zbigniew Herbert

 

Tuż za bramą trzeba skręcić w prawo i iść wzdłuż muru. Miejsce trochę na końcu świata. Po drodze mijam dwa, może trzy samochody. Na cmentarzu cisza. Słychać szum drzew, czasem odzywają się ptaki, kiedy indziej brzęczy pszczoła. Kolejne groby znaczne półksiężycem, tylko tym różniące się od nagrobków na cmentarzach katolickich. Jeden znak. Groby uchodźców, tych co zmarli z wychłodzenia w lesie przy granicy, tych co utonęli w rzece, wyróżniają się samotnością. Jest ich siedem. Niewiele wobec szacunków wskazujących, iż na granicy śmierć spotkała przynajmniej pięćdziesiąt osób. Ale są. Wspólnota muzułmańska użyczyła miejsca na cmentarzu w Bohonikach swoim braciom, którzy poszukiwali lepszego życia, uciekali przed prześladowaniem, przed wojną, przed chaosem, przed strachem. Którzy zderzyli się z kłamstwem, złudną obietnicą, brakiem współczucia, lekceważeniem prawa; którzy stali się narzędziami w wojnie hybrydowej; którzy miast życia spotkali śmierć. Od starożytności wiemy, że prawo boskie nakazuje pochować zmarłych. Tragiczny los Antygony pozostaje wskazówką. Dla chrześcijan pochówek jest uczynkiem miłosierdzia wobec ciała, ostatnim czynem współczucia. Dla etycznie myślących… jest powinnością moralną. Ostatecznym gestem, jaki wykonujemy wobec cierpienia i śmierci. Ostatecznym świadectwem szacunku wobec niezbywalnego człowieczeństwa każdego człowieka. Już podczas poprzedniego kryzysu uchodźczego z roku 2015 dało się słyszeć głosy, że skoro w Polsce nie przyjmujemy żywych, to przynajmniej „powinniśmy pochować te trupy”. 

Minęło osiem lat, a my wciąż jesteśmy w tym samym miejscu. Ba, jest gorzej, bo kryzys na granicy polsko-białoruskiej stał się narzędziem politycznym pogłębiającym podziały i podsycającym strach przed migrantami. Szczęśliwie i tragicznie zarazem, ten kryzys ujawnił też dobrą wolę innych – tych, którzy niestrudzenie pomagają uchodźcom i migrantom przy granicy; tych, których opowieści możemy dziś przeczytać choćby w doskonałej książce Mikołaja Grynberga Jezus umarł w Polsce, w relacjach o tym, co naprawdę wydarza się między ludźmi. Gdzieś w tle rozgrzeszamy się wojną za naszą wschodnią granicą; rządzący niczym mantrę powtarzają liczby ukraińskich uchodźców, którzy znaleźli schronienie w domach polskich obywateli; uniewinniamy się również, bo – jak pisał Zygmunt Bauman w książce Obcy u naszych drzwi – „natura szoku polega na tym, że z czasem przemienia się on w nudną rutynę normalności, a moralna panika ulega wyczerpaniu”. Czas – choć nie powinien – znieczula. Paradoksalnie może i szczęśliwie, bo dzięki owemu „wyczerpaniu” straszenie uchodźcami, które miało być narzędziem rządzących w rozpoczętej właśnie oficjalnie kampanii wyborczej, może nie mieć już aż takiej siły rażenia. Przechodzony mechanizm nie zadziałał w przewidywany sposób, co nie znaczy, że całkowicie znikł nam z oczu. Ba, choć gra ludzkim losem jest po prostu niegodna, nie znaczy, że na dobre żegnamy się z nią w kampanijnej narracji partii władzy.

Polski rząd, tak chwalący się „stanięciem na wysokości zadania” w kwestii uchodźców z Ukrainy przegrał coś jeszcze. Nie docenił bowiem ani własnych obywateli, ani skali „zmęczenia empatycznego”. Miast budować poczucie społecznego bezpieczeństwa starał się nam je odebrać… strasząc. Zapomniał przy tym o wartościach, które tak lubi wciągać na swoje sztandary. O sprawiedliwości, solidarności, odpowiedzialności czy wreszcie trosce o ludzką godność/podmiotowość/wartość (w tym „wartość każdego życia”). Zasłonę milczenia spuszczono nawet na słowa tak przecież „bronionego” i „szanowanego” Jana Pawła II, który już w roku 1987, w orędziu na Światowy Dzień Migranta podkreślał, że wyrazem katolickości jest gościnność udzielana uchodźcom niezależnie od ich przynależności religijnej, a „żyć wiarą znaczy oddawać swoje serce do dyspozycji innych”, przede wszystkim tych najbardziej potrzebujących. O przenoszeniu przez uchodźców chorób nie ma tu ani słowa. Co więcej, migranci – czytamy w tym samym orędziu – „powinni oni doznawać przyjęcia tak serdecznego i bezinteresownego”. Wyrazem takiego przyjęcia nie jest budowa muru, nie jest skazywanie ludzi na wegetację, na zagrożenie życia. Wyrazem takiego przyjęcia nie są pushbacki. Te ostatnie są niezgodne zarówno z przepisami prawa krajowego, w tym z Konstytucją RP, jak i z wiążącymi Polskę umowami międzynarodowymi, w tym z Konwencją genewską dotyczącą statusu uchodźców z roku 1951 oraz z zawartą w Karcie Praw Podstawowych UE zasadą non-refoulement, zgodnie z którą państwo nie może wydalić lub zawrócić uchodźcy do granicy terytoriów, gdzie mógłby być prześladowany ze względu na swoje cechy lub przynależność do grupy społecznej (vide uzasadnienie WSA w Białymstoku, pushback, z 15 września 2022). Wyrazem takiego przyjęcia powinna być troska o ludzką godność, a wreszcie i wymogi samego człowieczeństwa. Niezaprzeczalnego i niezbywalnego człowieczeństwa każdego człowieka. Każdego, bez wyjątku. 

„Postępuj tak, byś człowieczeństwa tak w twej osobie, jako też w osobie każdego innego używał zawsze zarazem jako celu, nigdy tylko jako środka” – powiadał Immanuel Kant, dając tym samym podstawę dla naszych wyborów. Drugi jest celem, nigdy środkiem, a już na pewno nie środkiem w politycznej walce. Drugi jest faktem, który staje naprzeciw mnie i… domaga się odpowiedzi. Odpowiedzi na swojego człowieczeństwo. To… racjonalne. Prawo moralne we mnie jest nieusuwalne, „podnosi moją wartość” czy wreszcie „objawia mi życie”. Kategoryczność Kantowskiego imperatywu oznacza, iż poddajemy się mu bez sprzeciwu, bez cienia dyskusji, gdyż obowiązek etyczny powinien być przez człowieka spełniony właśnie dlatego, że jest obowiązkiem. Nie dlatego, że coś pasuje lub nie do politycznej czy społecznej układanki. I nie mówimy wcale o szerokim otwieraniu drzwi i krzyczeniu: „Chodźcie wszyscy!” Nie o to chodzi. Mamy prawo, mamy stosowne procedury, zaś wybory moralne (również w ich obrębie) winny stanowić odzwierciedlenie rozumności. Nie można wciągać na sztandar wartości, a jednocześnie migać się od etyki. Dopiero wsparte o nią wybory stanowią podstawę dla istnienia jednostek w społeczności, ale i dalej, istnienia szerszych wspólnot (w tym poszczególnych państwa) w społeczności międzynarodowej. Wobec kolejnych kryzysów powodowanych przez wojnę, głód, prześladowania, czy wreszcie przez zmiany klimatyczne, etyczna (ale też ekonomiczna/demograficzna) ślepota jest niczym dobrowolne pędzenie na ścianę i liczenie się z tym, że to ściana nam ustąpi. Zapominanie o wymogach, jakie stawia nam człowieczeństwo Drugiego jest niczym patrzenie w otchłań, co w końcu pochłonie i nas samych. Zapominanie o prostej matematyce przynosi identyczny efekt. Odwracanie się od szacunku, od godności jest ryzykowaniem siebie. Bo przecież ludzie wszędzie są ludźmi, zaś w odczłowieczeniu bierze początek wszystko, co nieludzkie. „Osobowa jakość jednostki to właśnie jakość «moralna»” – powie gdzie indziej Hannah Arentd. To jakość, jakiej nie tylko musimy wymagać od samych siebie, ale której również mamy prawo domagać się od rządzących. Bo powiedzieć, że człowieczeństwo to zestaw charakterystycznych cech, sposób formułowanie myśli, język, uczucia i zachowanie to… słownikowo prawidłowe, ale wciąż za mało Że to również umiejętność kochania, współczucia, brania odpowiedzialności, gotowość do poświeceń, życzliwość w codzienności, chęć rozumienia? Tak, ale… wciąż mało. To jeszcze godność, nie do odsprzedania za żadną cenę. I… jeszcze coś. 

Liczy się człowiek. Faktem jest – znów Bauman – że „uchodźcy uciekający przed bestialstwem wojny i despotyzmem lub barbarzyństwem, na jakie skazuje życie w głodzie i bez perspektyw, od zarania nowoczesności pukali do cudzych drzwi”. Nie ma się co oszukiwać, Polska już jest krajem migrantów, wystarczy spojrzeć na twarde dane, choćby w ZUS, gdzie jest ich ponad milion. Ba, Polska bez migrantów sobie nie poradzi. I mowa tu nie tylko o pracownikach, przybywających niemal ze wszystkich stron świata, ale także o ludziach najzwyczajniej szukających miejsca do życia, tych, co będą pracować, płacić podatki, tworzyć rodziny. Dla starzejącego się polskiego społeczeństwa to szansa. To także szansa na przebudowanie modelu mono-polskiego, na powrót do różnorodności, która nie była nam obca jeszcze przed II wojną światową. Ostra narracja zatrzaskująca im drzwi przed nosem to kolejna pułapka. Jasne, owa obecność niemal zawsze postrzegana jest jako obecność „innych”, kogoś, kto przychodzi z „drugiej strony drzwi”. Jednak owa inność/odmienność nie odbiera im godności, nie odbiera im człowieczeństwa, nie odbiera im prawa ani szansy. Nie może też odbierać im nadziei. „Ujrzeć twarz to usłyszeć: «Nie zabijaj»”. Ta manifestacja twarzy to element fenomenologii etycznej Emmanuela Levinasa, jego „fenomenologii uspołecznienia”, która zaczyna się właśnie od doświadczenia „twarzy” (le visage) drugiej osoby, od „bliskości” Innego. Wdowa, sierota i… obcokrajowiec (uciekinier, uchodźca) – symbole, personifikacja ludzkiej bezbronności, tu ludzka bieda wzywa ratunku, a wobec jej wołania nie ma wymówek. Skoro powiedziało się „a”, warto powiedzieć i „b”; skoro postuluje się państwo budowane na wartościach, to nie można ich (jak skutecznie czynią to dziś rządzący) przekłamywać/wykrzywiać, czy po cichu wyrzucać do kosza. Jasne, ów Inny nie jest przecież kategorią nową, zawsze istniał w opozycji do „Ja”. „Oni” odróżnialni byli/są od każdego „my”, istotnym jest jednak moment, gdy w odróżnieniu od „swoich” podkreśla się wielowymiarową „obcość” innych. I dalej, rozpoznając i uwypuklając ów element „obcości”, tworzy się narrację – znamy to przecież doskonale nie tylko z lokalnego podwórka – kreującą niepewność i podsycającą dość naturalny lęk przed nieznanym. W kolejnym kroku „inny”, „obcy” przeistacza się we „wroga”. Ten zaś zostaje uprzedmiotowiony, odczłowieczony, doprawiony strachem, a następnie jest wykorzystywany w takiej czy innej, politycznej, społecznej czy ekonomicznej batalii. Ta obcość, inność, a wreszcie wrogość staje się narzędziem budowania murów, stawiania mniej czy bardziej metaforycznych zasieków; narzędziem podziału, gdzie gębę „obcego” przykleja się już nawet tym, co nominalnie (choćby przez posiadanie dowodu osobistego wydanego przez to samo państwo) przynależą do tej samej społeczności/wspólnoty państwowej. Kategoria stawiająca na hasło „My i Oni, Oni i My” (zawsze w domniemanej kontrze) determinuje zachowania, rozmowy, wybory; zamyka w bańkach, w jakimś sensie odczłowiecza. Ten podział miał w historii świata tragiczne konsekwencje. Miał i… ma.

***

Kant poucza nas o człowieczeństwie, o racjonalności, o drugim, który ma być celem a nie środkiem. Etyka nie pozwala na unarzędziowienie człowieka, na przestawianie go na planszy w politycznej grze. Praktyka pokazuje coś zgoła innego, zarówno gdy patrzymy na własne, jak i na inne podwórka, skrzętnie zagospodarowywane przez populistów/autorytarystów/despotów. Kantowskie przykazanie: „postępuj tak, byś człowieczeństwa tak w twej osobie, jako też w osobie każdego innego używał zawsze zarazem jako celu, nigdy tylko jako środka” ma dziś znaczenie zarówno na granicy polsko-białoruskiej, jak i w naszych codziennych wyborach i relacjach; ma znaczenie, gdy zaczyna się kampania wyborcza, która każdego z nas powinna rozpoznawać jako cel… nie obietnic, nie gry pozorów, nie rozdawnictwa, ale jako cel. To nie heroizm. Patrzmy zatem na człowieczeństwo każdego człowieka…, bo jeśli o nim zapomnimy, to ryzykujemy, że sami będziemy wkrótce uchodźcami. 

Dlaczego Francja płonie? :)

W ostatnich tygodniach Polskę obiegły doniesienia o dramatycznych wydarzeniach we Francji. Rozbój, zrabowane sklepy, podpalone samochody nie są czymś, do czego przywykli Polacy. PiS chętnie wykorzystuje to zaskoczenie, grając na strachu opowieściami o zgubnych skutkach wpuszczania imigrantów z krajów muzułmańskich, traktując obrazki z Francji jako przestrogę przed wielokulturowym społeczeństwem. To co można było zobaczyć w wiadomościach wyglądało apokaliptycznie, ale czy faktycznie oznacza, że Francja przeżywa swój upadek?

Śmierć Nahela M.

Wydarzenia z 27 czerwca wyglądały w dużym skrócie tak: policjanci zatrzymali żółtego Mercedesa za łamanie przepisów drogowych. Jak twierdzą, wyciągnęli broń po to, żeby nakłonić kierowcę, 17-letniego Nahela M., do wyłączenia silnika. Z kolei według współpasażerów zamordowanego nastolatka, funkcjonariusze byli agresywni, zaczęli chłopaka uderzać bronią z dwóch stron, grożąc mu śmiercią, aż jego noga zsunęła się z hamulca, a ponieważ samochód miał automatyczną skrzynię biegów, momentalnie ruszył. W momencie doprowadzającego do śmierci chłopaka strzału, obie wersje stają się zbieżne. Co ciekawe, samochód będący punktem centralnym tej tragedii, został zarejestrowany w Polsce. Policjantów zatrzymano, jeden z nich jest oskarżony o zabójstwo.

We Francji mało kiedy niezadowoleniu społecznemu nie towarzyszą manifestacje. Zamieszki to stały element protestów we Francji. Niewątpliwie ludzie są już do tego mniej lub bardziej przyzwyczajeni, ale to, co zaskoczyło tym razem, to fakt, że zaatakowano również budynki mieszkalne i użytku publicznego. Zatarła się granica między tym, co reprezentuje państwo i lud. Nie było taryf ulgowych. Były mer Bondy, jednego z tzw. „popularnych” przedmieść, gdzie mieszkają najbiedniejsi, nie ukrywa zdruzgotania po obejrzeniu filmów z grabieży lokalnych sklepów sieci Darty i Conforama, gdzie „każda rodzina w Bondy zna kogoś, kto tam pracuje”.

Grupy młodych, przeważnie zamaskowanych zadymiarzy nie tylko brały udział w starciach z policją, ale też rozbijały szyby, okradały sklepy, podpalały i dewastowały budynki, stanowiąc zagrożenie dla zwykłych ludzi. Zaczęły pojawiać się kartki z prośbami, żeby nie niszczyć mienia prywatnego, niektórzy prosili wprost. Na jednym z nagrań z Villeurbanne widać kobietę idącą w stronę zamaskowanej grupy, krzyczącą błagalnie, by oszczędzili szkołę. Największy szok wzbudziła jednak napaść na dom mera podparyskiej miejscowości L’Haÿ-les-Roses, Vincenta Jeanbruna. Agresywni uczestnicy zamieszek staranowali ogrodzenie posesji samochodem, który następnie podpalili. Przebywająca wówczas w domu żona mera uciekła z dwójką małych dzieci do ogrodu sąsiada. Jest ranna, jeden z maluchów również. Sprawę zakwalifikowano jako usiłowanie zabójstwa. Słusznie.

Nikt nie protestuje przeciwko wymierzaniu sprawiedliwości przestępcom. Nie ma wątpliwości, że zatrzymani sprawcy na nią zasłużyli. Jednocześnie pojawiają się pytania o to, kim są tak naprawdę, a przede wszystkim, dlaczego zrobili to, co zrobili. Dziennik „Le Monde” postanowił to sprawdzić, zadając pytania osobom skazanym, dlaczego wzięły udział w rozboju. Odpowiedzi szokują. Nie wyłania się z nich, jak pragnęliby populiści, chaotyczna grupa muzułmanów z zagranicy, ale młodzi ludzie, którym najwyraźniej czegoś brakuje w życiu. Jedni pracują, inni to uczniowie szkół zawodowych, jeszcze inni to licealiści. Zdarzają się też pracujący na czarno imigranci. Jednym z nich jest niekarany wcześniej 35-letni pomocnik rzeźnika Mohamed z podparyskiego Créteil. Przybył z Algierii w 2017 roku, na co populiści zapewne mogliby zacierać ręce, ale w jego motywacji próżno szukać czegokolwiek związanego z inną kulturą czy islamem. Wyszedł po piwo. W trakcie okolicznych zamieszek był pijany i dlatego wrzucił palącą się koszulkę przez wybite szyby do ciężarówki. Został za to skazany na sześć miesięcy pozbawienia wolności. Kolejny przypadek 19-letniego Yannisa, bezrobotnego bezdomnego, wyrzuconego przez przemocowego ojca z domu. Zazwyczaj spał pod mostem, ale jego materac był przemoczony, więc chciał znaleźć schronienie w sklepie Lacoste. Zapytany przez sąd, dlaczego w ogóle zdecydował się na spanie w okradzionym sklepie, powiedział, że dla niego to jak urbex, czyli eksplorowanie opuszczonych budynków. Wycofano oskarżenie o kradzież, zostawiając tylko znieważenie policji i stawianie oporu. Inny bezdomny, Michel z Marsylii, został zatrzymany przy wyjściu z okradanego supermarketu, skąd wynosił brzoskwinie i morele. Do kradzieży skłoniła go tęsknota za owocami, których nie jadł od roku. Niektórzy po prostu ulegli pokusie wejścia w posiadanie rzeczy za darmo. Nie brakuje tłumaczeń „wszyscy brali, to też wziąłem”. 27-letni Jérôme z Marsylii, mający przejąć firmę po ojcu, jest sądzony za kradzież dżinsów ze sklepu Hugo Bossa. Nie brał udziału w napaści. Po prostu wziął spodnie rzucone przez kogoś na ulicę. Teraz żałuje. Pewnie podobny los spotkał dziewczynę widoczną na nagraniu z rabunku sklepu Zara w Strasbourgu, wynoszącą ubrania. Umalowana, schludna, bez zakrytej twarzy. Nie wygląda jakby planowała się tam znaleźć. Raczej to nie ona rozbiła szyby, a „tylko” skorzystała z okazji.

Oczywiście, wśród skazanych trafiają się również tacy, którzy chcieli po prostu wywołać bójki z policją. Jordan, lat 28, rzucał materiałami pirotechnicznymi w żandarmów za to, że dostał od nich mandat za hałasowanie. Osiemnastoletni Adrien rzucił granatem z gazem łzawiącym. Z kolei 19-letni Aboudramane, uczący się w zawodówce na elektryka, odpierając zarzuty, twierdził, że nie brał udziału w zamieszkach. Przeczą temu znalezione na Snapchacie wiadomości z godziną i miejscem spotkania, a także nagrania aktów przemocy. Niekarany wcześniej. Choć wyłania się z tego obraz bezsensownej agresji powodowanej niedojrzałością, wielu zadaje sobie pytanie: „Dlaczego?” Skąd w młodych ludziach aż tak przemożna chęć niszczenia, coraz bardziej wymykająca się spod kontroli. Nie znajdzie się tu jednak żadnej manifestacji odrębności religijnej czy kulturowej, jak sugeruje skrajna prawica.

Nieprzenikające się dwa światy

Przepaść społeczna między „popularnymi” przedmieściami a resztą kraju jest ogromna. Obserwujący napięcia w tych rejonach obwiniają za ten stan trwającą od lat gettoizację. Biedne rejony tworzą rządzącą się innymi prawami hermetyczną rzeczywistość. Bezrobocie utrzymuje się na wyższym poziomie niż w innych miejscach. Często najlepszą karierą, na jaką można liczyć, to kierowca Ubera. Handel narkotykami może wydawać się w porównaniu z tym dość kuszącą opcją, mając na uwadze wysokość zarobków, raczej nieosiągalnych w legalny sposób. Wielu młodych ludzi z „popularnych” przedmieść przedwcześnie rzuca szkołę, ponieważ nie widzi w niej realnych perspektyw. Według sędziego Youssef Badr skazani w wieku 20-25 lat, z którymi miał styczność, w większości skończyli edukację bardzo wcześnie, ponieważ, jak sami przyznają, zeszli na złą drogę.

Przepracowani rodzice, często wykonujący wymagające czasowo oraz fizycznie zajęcia, nierzadko też w ciężkiej sytuacji życiowej, nie mają możliwości poświęcić wystarczająco dużo uwagi swoim dzieciom. Dziewczęta częściej przebywają w domach, a chłopcy głównie poza. Przestrzeń zewnętrzna staje się ich nieformalnym królestwem, gdzie w jakimś sensie pełnią władzę. Tam udowadniają swoją wartość, walcząc o pozycję, choćby poprzez bunt. Żyją w świecie stereotypów podobnie jak dziewczęta, dla których ucieczkę od powielenia losów swoich rodziców stanowi najczęściej szkoła.

Niestety edukacja w „popularnych” przedmieściach jest na fatalnym poziomie. Nauczyciele często nie umieją pracować z wymagającą wsparcia, trudną młodzieżą, właściwie pozostawioną samą sobie. Tym bardziej, że często sami pochodzą z innego środowiska. Ci, którzy mieli trochę więcej szczęścia i trafili jakimś cudem do lepszych szkół (np. ze względu na czasowe mieszkanie w innym miejscu, dające jednocześnie możliwość kształcenia na wyższym poziomie) nauczyli się jak się dopasowywać, by móc swobodnie poruszać się po dwóch nieprzenikających się światach. Dla działaczy społecznych zajmujących się pomocą osobom z „popularnych” przedmieść to podstawowa umiejętność, umożliwiająca porozumienie.

Skrajna prawica, do której obecnie dołączyła partia Republikanów, rozwiązania problemu upatruje w zaostrzeniu prawa migracyjnego dla osób spoza Unii Europejskiej, jednocześnie nie ukrywając, że jej celem są głównie osoby przybywające z Afryki oraz krajów muzułmańskich. Choć Zgromadzenie Narodowe bardziej obserwuje niż zabiera głos, wie, ile może ugrać na strachu. Pomocny w tym zadaniu staje się Éric Zemmour ogłaszający „wojny cywilizacji” i mówiący o biednych przedmieściach jako o „obcych enklawach”. Podobnie jak przewodniczący Republikanów w Senacie, Bruno Retailleau, który w związku z zamieszkami mówi o „regresie w kierunku pochodzenia etnicznego” w odniesieniu do drugiego i trzeciego pokolenia imigrantów. Niestety są to opinie rugujące ze świadomości konieczność zmierzenia się z faktem, że problemy mieszkańców przedmieść są nieustannie spychane na margines, o którym bogatsze warstwy społeczeństwa nie chcą wiedzieć. Faktycznie, pierwsze pokolenie mogło przyjechać do Francji w nadziei na lepsze życie, ale dzieci czy wnuki już tej perspektywy nie znają. Za to boleśnie odczuwają, że choć są prawnie Francuzami, funkcjonują jako obywatele gorszej kategorii, stając się obcymi we własnym państwie. Kultura, w jakiej żyją, jest obca, ale nie przyszła zza granicy. Powstała z biedy i towarzyszącego jej wykluczenia. Samorządowcy z „popularnych” przedmieść apelują o zrozumienie, przekonując, że likwidowanie zasiłków czy zaostrzenie prawa imigracyjnego nie rozwiąże problemu zakorzenionego głównie w braku edukacji, a jedynie może pogłębić istniejące podziały. Wskazują również na konieczność większej koegzystencji, by osoby z różnych warstw społecznych miały ze sobą styczność, co przyczyniłoby się do niwelowania różnic i wyrównywania szans (np. w bardziej zbliżonym poziomie edukacji). 

Niestety, prawda dla wielu osób jest niewygodna. Łatwiej odciążyć kolektywne sumienie, jeśli przyjmie się, że zagrożenie było importowane, a nie pojawiło się ze względu za to, że państwo gdzieś zawiodło. Dlatego skrajnie prawicowa retoryka nierzadko pada na podatny grunt, o czym świadczy chociażby wynik zbiórki dla policjanta, zabójcy Nahela, zapoczątkowanej przez nacjonalistę Jeana Messihę (związanego poprzednio ze Zgromadzeniem Narodowym Marine Le Pen, a obecnie ze skrajnie prawicową partią Rekonkwista Érica Zemmoura) – 1,6 miliona euro. Ponieważ zbiórka dla rodziny zamordowanego nastolatka osiągnęła o wiele gorszy wynik, Messiha umieścił tweeta, w którym cieszy się z pokonania „lewackich-progresistów”, jego zdaniem „zszokowanych cichym powstaniem Francji wspierającej swoją policję w reakcji na powstanie nie-Francji”. Rodzina Nahela chce złożyć skargę na zbiórkę Messihy, a aktywiści apelują do GoFundMe, by usunęli „zbiórkę wstydu”. Warto w tym miejscu wspomnieć o oburzeniu urodzonego w Egipcie Messihy, gdy w 2017 roku został poinformowany na Twitterze przez konto związane z telewizją ARTE, że według statystyk, każdy kto nie urodził się Francuzem liczy się jako imigrant, nawet jeśli był naturalizowany. Czyżby była to gorliwość neofity, obawiającego się zakwalifikowania do tej drugiej, gorszej kategorii? 

Gniew w stanie zapalnym

Oprócz młodzieńczej inklinacji do głupich, nieodpowiedzialnych zachowań, zamieszki niewątpliwie stanowiły ujście akumulującego się od lat poczucia niesprawiedliwości i rasizmu systemowego. Historia zresztą zatoczyła koło. Cały czas żyje pamięć podobnych wydarzeń z 2005 roku w Clichy-sous-Bois, gdy grupa nastolatków, wracając ze stadionu, przechodziła koło placu budowy. Pracownik sąsiadującego domu pogrzebowego, podejrzewając, że ci młodzi ludzie mogą być złodziejami, zawiadomił policję. Gdy chłopcy zobaczyli funkcjonariuszy z bronią, zaczęli uciekać. Trzech ukryło się w stacji transformatorowej, co doprowadziło do tragedii. Dwóch zostało śmiertelnie porażonych prądem, trzeci został uratowany, choć dozał bardzo ciężkich oparzeń. Tragiczna śmierć Zyeda Benny i Bouny Traoré’ego doprowadziła do ogromnych zamieszek w kraju. Dwa lata później miejscowością Villiers-le-Bel, w departamencie Val-d’Oise, wstrząsnął kolejny wypadek z udziałem policji. Prowadzony z nadmierną prędkością radiowóz śmiertelnie potrącił dwoje nastoletnich chłopców jadących na motorynce. Prawie pięć lat zajęło lokalnej społeczności postawienie policjantów uczestniczących w wypadku przed wymiarem sprawiedliwości za fałszywe zeznania w sprawie prędkości.

Kolejna fala niezadowolenia wylała się w 2016 roku, gdy na posterunku żandarmerii w Persan zmarł 24-letni Adama Traoré (zbieżność nazwisk przypadkowa) w wyniku brutalnego aresztowania przez funkcjonariuszy. Żandarmi chcieli zatrzymać jego brata Bagui. Adama, który przebywał razem z bratem, nie stanowił przedmiotu zainteresowania funkcjonariuszy, ale nie miał przy sobie dokumentu tożsamości (jak zeznaje rodzina, złożył podanie o wyrobienie nowego dowodu, a następnego dnia po zatrzymaniu powiadomiono, że jest gotowy do odbioru). Podjął próbę ucieczki, jednak został złapany i pobity. Jeden z żandarmów miał go przygnieść swoim ciężarem do ziemi. Zgon nastąpił w wyniku uduszenia. Jak wynika z raportów medycznych, przyczyniły się do tego obrażenia poniesione w wyniku napaści. We Francji, Adama Traoré stał się symbolem policyjnej przemocy analogicznym do George’a Floyda, a w reakcji na wydarzenia w Stanach Zjednoczonych zorganizowano marsz w imieniu Adamy, który zgromadził ponad 20 000 osób pomimo zakazu ze względu na zagrożenie pandemiczne. Podobny marsz odbył się teraz, 8 lipca na placu République w Paryżu. Znowu nielegalnie, ale tym razem ze względu na sytuację spowodowaną zamieszkami. W mediach społecznościowych pojawiły się nagrania brutalnych zatrzymań przez specjalną zmotoryzowaną jednostkę policji BRAV-M, powołaną do reagowania w przypadku manifestacji, oskarżaną o agresywność. Nietrudno te zarzuty zrozumieć. Wśród nagrań obiegających sieć można zobaczyć między innymi, jak funkcjonariusze z BRAV-M biją niezależnego dziennikarza Clémenta Lanota, na innym – zbiorowo rzucają się na mężczyznę.

Nieustannej krytyce podlega również fakt, że bez takich nagrań w wielu wypadkach nie byłoby mowy o jakimkolwiek dochodzeniu sprawiedliwości. Nie wiadomo, czy byłoby możliwe nagłośnienie śmierci Nahela, gdyby młoda kobieta nie nagrała całego zajścia i nie opublikowała go w sieci. Wieczorem 21 listopada 2020 roku, czarnoskóry producent muzyczny, Michel Zecler, wracał do swojego studia nagrań, gdy dwóch policjantów zatrzymało go za brak maseczki. Policjanci aresztowali go za stawianie oporu i przemoc wobec służb porządkowych. W studiu jednak znajdowały się kamery, które zarejestrowały całe zdarzenie, gdzie widać jak Zecler był kopany i bity przez funkcjonariuszy przez 6 minut, wbrew ich wersji zdarzeń. Producent zeznał również, że został nazwany „brudnym czarnuchem”, czemu policjanci również zaprzeczali. W następstwie tych wydarzeń Emmanuel Macron wycofał się z propozycji kontrowersyjnego prawa, mającego zabraniać filmować funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa. Takie rozwiązanie miało zapewniać im oraz ich rodzinom ochronę przed ewentualnymi prześladowaniami. Ale w takim wypadku, kto zapewni ochronę obywatelom, siłą rzeczy nie będącym w stanie obronić się innymi środkami przed niesprawiedliwością ze strony służb?

Resentyment wśród biedniejszych, zwłaszcza o ciemniejszym kolorze skóry rośnie wraz ze świadomością o statusie obywatela drugiej kategorii. Niesprawiedliwość znieczula też na przemoc. Ali Soumaré, rzecznik rodzin w Villiers-le-Bel, przypomina niepokoje po wspomnianym wypadku z radiowozem w 2007 roku, gdy widział matki pozwalające swoim synom przenosić kosze na śmieci w celu ich podpalenia, w czym dostrzega „pewien rodzaj nienawiści i wściekłości pomieszanych z rywalizacją”. Gdy państwo zawodzi, a wręcz staje się wrogiem, łatwo o szukanie ratunku gdziekolwiek można go znaleźć, niezależnie od formy, jaką przyjmuje. Dlatego w tych środowiskach rozwijał się religijny radykalizm, ponieważ stwarzał przestrzeń, w której dyskryminowani na co dzień mieli możliwość odzyskać godność. Według opublikowanych w lutym wyników sondażu Rady Reprezentatywnej Osób Czarnoskórych, 9 na 10 osób czarnoskórych doświadcza dyskryminacji rasowej. To samo badanie wskazuje, że jedna trzecia Francuzów (31%) zareagowałaby „źle”, gdyby ich dziecko poślubiło osobę czarnoskórą, a prawie połowa (46%), jeśli byłaby to osoba pochodzenia maghrebskiego (w przypadku osób tej samej płci niezadowolenie wyraziłoby 36% ankietowanych). Dominacja osób o ciemniejszej karnacji w biedniejszych dzielnicach jest faktem, tak samo jak gettoizacja tych rejonów, ale nie wynika to, jak sugerują populiści, z ich niechęci do asymilacji, ale ograniczonego dostępu do awansu społecznego czy samej akceptacji. Oczywiście, wśród bogatszych Francuzów również można spotkać osoby czarnoskóre bądź pochodzenia maghrebskiego, ale z perspektywy skali makro należą do mniejszości, której udało się przebić przez dostęp do lepszej edukacji czy mniejszy lub większy łut szczęścia. Aczkolwiek nie oznacza to, że nigdy nie spotykają się z rasizmem, a nierzadko dochodzi do tego również odrzucenie przez tych biedniejszych, którzy postrzegają sukces społeczny jako zdradę. 

Niewątpliwie pomysły populistów dyskryminacji imigrantów czy marginalizowania islamu nie są niczym innym niż chwytem propagandowym, bazującym na strachu reszty społeczeństwa, podobnym do straszenia chorobami wywoływanymi rzekomo przez maszty 5G. Nie przyczynią się w żaden sposób do zwalczenia problemu, a nawet wręcz przeciwnie, doprowadzą do jego pogłębienia. Nie ma innego rozwiązania niż łączenie ze sobą dwóch, obecnie obcych sobie, światów mozolną pracą w postaci zasypywania nierówności, większego przemieszania społecznego, lepszej edukacji dla biedniejszych, a przede wszystkim aktywna praca na rzecz rozmontowywania krzywdzących stereotypów. Dopóki jednak Francja nie przestanie rugować ze świadomości tej niewygodnej prawdy, dopóty będzie żyć od zamieszek do zamieszek, a płonące samochody będą bardziej rozpoznawalnym symbolem niż bagietki.

Kogo szukacie? :)

Gdzieś na skrzyżowaniu światów rodzi się religia, rodzi się to, w co wierzymy. Różne to drogi. Jedni powiedzą, iż sami stworzyliśmy boga/bogów na obraz i podobieństwo. Z lęku, z potrzeby, by zaspokoić własne niedostatki, by odnaleźć ojca/matkę by oddać sprawiedliwość naturze, by znaleźć choć odrobinę uzasadnienie dla wszystkiego, o co potykamy się każdego dnia. Inni oczekiwać będą znaków z nieba, stanowiących odpowiedź na modlitwy, nadzieje, żale. Podążając tropami różnych oblicz rozmaitych religii patrząc na sposoby poszukiwania boga, przyglądamy się najbardziej ludzkiemu z pragnień. Bo oto przychodzą: po jedność, po cud po siłę, po przebaczenie, po wysłuchanie, po zrozumienie, po wiedzę. Przychodzą po spokój – codzienny, ale i ten wieczny. By znaleźć moc, co przekracza ludzkie pojęcie; by znaleźć łączność z tymi, co klekną obok, co dawno minęli, co przyjdą na długo po każdym z nas. I już by się wydawało, że… wiemy. Tymczasem prawdziwy człowiek pozostaje równie nieuchwytny jak każde bóstwo. Patrząc zatem przez pryzmat różnych wyznań, różnych sposobów poszukiwania sacrum, potrzeba, jakie pchają pokolenia wierzących do stawania naprzeciw, czy raczej wobec bóstwa, pytamy „Kogo szukacie?” Czego szukamy? Cykl obejmuje 15 zdjęć. 15 obrazów pokazujących oblicza wiary, oblicza poszukiwania, ufności, nadziei, czy wreszcie spokoju jakie odnajdujemy w nie-wierze, tak trudnej, a jednocześnie prostej. Nasza podróż to świętowane przez aszkenazyjskich Żydów Kaparot; Boże Ciało w zakątku, który domaga się cudu; jednodniowa jedność, celebrowana przez kibiców piłkarskich; wytrwała pielgrzymka na Świętą Górę Grabarkę; izolacja, w jaką popadają Rycerze Chrystusa Króla. To również wybór zakonnej drogi życia; tajemniczość staroobrzędowców; twarze polskich Tatarów; religia słowiańskich przodków, jaką starają się odnaleźć rodzimowiercy; „zagadka” Karaimów; wytrwałość pielgrzymów czy wreszcie oblicze tych, dla których wiara nie ma twarzy ani imienia. 15 zdjęć. 15 podróży w głąb jednego tylko pytania: Kogo szukacie?

Potrzeba cudu

Pange, lingua, gloriosi. Sław języku tajemnicę – XIII-wieczny hymn św. Tomasza z Akwinu rozbrzmiewa na ulicy, którą co roku kroczy procesja. Setki lat. Procesja, która przypomina o cudzie, o ofierze Boga. O Bogu, który stał się chlebem, o chlebie przemienionym w boskie ciało. Najprawdziwsza obecność. Tak przynajmniej mówi tradycja. Tak zakłada doktryna. Za nią, w wierze, podążają wyznawcy, rokrocznie w czwartek po oktawie Zesłania Ducha Świętego, wychodząc na ulicę by czcić Najświętsze Ciało i Krew. Miasta zatrzymują się na chwilę, oddając wiernym ulice i place, które na kilka godzin zmieniają się w miejsce kultu. Dziękczynienie, radość, zetknięcie z sacrum, co wyszło im naprzeciw. Sztandary, proporce, święte figury, dzieci sypiące kwiaty, komunijne sukienki zamiatające miejski bruk, sutanny przykurzone drogą w pyle, kolana otrzepywane po każdym przyklęknięciu. Droga prowadzi od widzeń przeoryszy augustianek, św. Julianny z Cornillon, przez cud eucharystyczny w Bolsenie, przez mądrość Doktora Kościoła, przez synody, edykty, spory, aż tu, na Śląsk. Do Lipin. Do najbiedniejszej, zaniedbanej, jakby zapomnianej przez ludzi i Boga dzielnicy Świętochłowic. 

Dwie większe ulice na krzyż. Familoki, kamienice z XIX wieku, kościół. Kopalnię zamknięto jeszcze w latach 70. XX wieku, zakłady przemysłowe nie przetrwały transformacji. Padły jakieś 20 lat później. Stagnacja. Bieda aż piszczy, a jednak czekają na cud. Nie tylko tego jednego dnia. Ale dziś… złotą tkaninę trudno było upiąć. Teraz połyskuje w słońcu królewskim dostojeństwem, zakrywając codzienną brzydotę. Pod nią wysprejowany napisami mur, osypujący się tynk, widoczne spękanie muru. Na niej obraz Madonny, tak typowy dla tutejszych domów. Jedno z przedstawień znanych z sypialni czy pokojów dziennych tutejszych domów. Madonna, Święta Rodzina, Ostatnia Wieczerza, Jezus nauczający na łodzi… W kolejce na swoje miejsce czeka doszorowana figurka Niepokalanej. Taki prosty komplet. Wiara w pigułce. Wiara mimo wszystko. Wiara aż pod niebo. Kolejny obraz oparty jeszcze o mur, tuż za rogiem. Jezus błogosławi dzieci. Każdy przynosi, co może – obrazy, figury, świeczniki, kwiaty. Pomaga jak może. Trzeba sprzątnąć, zawiesić, przybić, zebrać. Tak, jest biednie, ale przecież to w ubóstwie miał narodzić się Bóg.

Dziś jest święto. Wypucowane okna świecą białymi krzyżami framug. Na szybach obrazki, w oknach świece, kwiaty. Dziś jest święto. Zamurowane, zabite dyktą okna zyskują zewnętrzne zasłony. Tu także zawisną obrazy, które znaczyć będą drogę do jednego z czterech ołtarzy. Ścieżkę ku chwale i tajemnicy. Jeszcze wczoraj wieczorem hulał tu wiatr, można było zwichnąć kostkę na dziurawym chodniku. Jeszcze kilka dni temu piwko albo papieros w bramie, ale dziś… Dziś są dywany z kwiatów, śląskie stroje, głośny śpiew. Dziś ulicą przejdzie Bóg. W biedę wraca godność, choć może to właśnie najlepsze świadectwo, że nigdy stąd nie odeszła. Inaczej, na jeden dzień wraca wiara w cud. W przemianę. W szansę, którą wspólnymi siłami da się wypracować, a może wymodlić. W tę pomoc, która nadejdzie. Przecież język sławi tajemnicę… Śpiewają: Co dla zmysłów niepojęte, niech dopełni wiara w nas

  

Zawierzenie na Świętej Górze

Las krzyży. Las modlitw. Las nadziei na wysłuchanie. Las zawierzenia, że oto dana zostanie łaska, że przyjdzie zmiłowanie, że prośbie łaskawe będzie niebo. Krzyże stoją w ciasnym półkolu. Niektóre zdobne we wstążki, inne w wianki plecione z kwiatów, na kolejnych zawieszono różaniec albo mniejszy krzyżyk, nawet garść małych krzyżyków związanych wspólną tasiemką. Są i te zdobne w rusznik – haftowany w magicznie-ochronne znaki ręcznik, którym tradycja ludów wschodniosłowiańskich każe przykrywać leżący na stole chleb; materiał, co wielu pokoleniom towarzyszy tu od kolebki do mogiły. Z wyrytym imieniem, intencją, ale najwięcej jest tych anonimowych. Na każdym złożona prośba, modlitwa, ufność. Krzyże mosiężne, kamienne, ale najwięcej drewnianych. Niektóre malowane. Pachnące nowością, dopiero co zbite z świeżo ociosanych deszczułek, ale i te poszarzałe, pokryte mchem, sieczone deszczem. Tak bardzo różne, nie tylko prawosławne. Bo przecież dziś „znak, któremu sprzeciwiać się będą” nie dzieli. A przynajmniej nie tu. Jeden obok drugich, na drugich, przy drugich. Splatają się w jedną opowieść o zawierzeniu. Ludzie mówią, że na Świętej Górze Grabarce nie ma dwóch takich samych krzyży. Liczą, że już ponad 10 tysięcy. Krzyże wyrastają… jak ludzie. Podobni, a różni. Dzieci, dorośli, starcy. W wózku, na wózku, wyprostowani, na kolanach. W samotności, to znów w świątecznej procesji. W największej nawet skromności – piękni. W ciszy, w refleksji, w zadumie, w modlitwie, a w końcu w śpiewie, co ma otworzyć niebo na płynące stąd prośby. Na wiarę. Na bezgraniczną ufność.  Na rozpacz, co ugina kolana…

Święta Góra Grabarka. Co roku tysiące pielgrzymów wspinają się na wzgórze. Tysiące próśb, modlitw, nadziei. Tysiące wotywnych krzyży, z których każdy niesie na sobie ludzką ufność, wiarę w ten najbardziej prywatny cud. Las krzyży rośnie każdego dnia, każdego roku, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto pokona drogę ku cerkwi, kto wspinając się na Świętą Górę, odda swój trud, swój krzyż, swoje cierpienie na ofiarę przebłagalną. Na świadectwo dziękczynienia. Na chwałę Boga. Najwięcej pątników przybywa na Święto Przemienienia Pańskiego, 18 i 19 sierpnia. Rokrocznie. Na wzgórzu trzy klasztorne cerkwie – Przemienienia Pańskiego, Zaśnięcia Przenajświętszej Bogurodzicy i ta pod wezwaniem Ikony Matki Bożej „Wszystkich Strapionych Radość”. Tradycja, a raczej legenda powiada, że tutejszy kult sięga XIII wieku. Historycy wskazują jednak na pięć stuleci później, gdy już oficjalnie 1 lipca 1717 roku biskup zgodził się na odprawianie nabożeństw na Górze Grabarce. Tradycja masowych pielgrzymek ożyła w latach 80. XX wieku. Od tego czasu rośnie nowy las krzyży. Nowy, a przecież sięgający legendy, wedle której podczas epidemii z początku XVIII wieku pewien mieszkaniec pobliskich Siemiatycz – ponoć starzec wielce pobożny – miał widzenie. I sam Bóg wskazał, iż ratunkiem przed zarazą jest krzyż. Ratunkiem jest droga na Świętą Górę z krzyżem w dłoni. Droga proszalna, błagalna. Droga na kolanach. I znów legenda, co mówi, że w drodze doznali uzdrowienia i nie zmogła zaraza ani jednego spośród tych, co w procesji wyruszyli, by błagać, by ku niebu wołać, by czcić. I tak, wracając rok za rokiem. Do cudownego źródła. Na pielgrzymkę ku Świętej Górze, co daje im nadzieję… na spełnienie nawet najbardziej skrywanych pragnień.

  

„To moja pokuta”

Na ulicy skrzynie pełne ptaków. Kury, koguty. Wszystkie białe. Wszystkie na sprzedaż albo na wynajem. Na zadośćuczynienie. Na ofiarę. Słychać gdakanie, a później ciszę. Wyciągnięty z klatki ptak rzadko się wyrywa. Chwycony za nogi nieruchomieje, jakby już zawczasu znał swoje przeznaczenie. Bez niego nie będzie święta, bez niego grzech i wina nie pozwolą świętować Jom Kipur, bez niego dusza nie zazna spokoju, bez niego nie będzie oczyszczenia. I choć religia pozwala – jak często czynią sefardyjczycy – zamienić go na woreczek monet, to w Me’a Sze’arim chyba nikt nie bierze tego pod uwagę.

Jamim Noraim – Straszne Dni, Groźne Dni. Czas pokuty. Czas rozciągnięty pomiędzy Rosz ha-Szana a Jom Kipur. Dziesięć pierwszych dni nowego roku, gdy nie o śpiewie, karnawale, zabawie myśleć trzeba, ale o pokucie, o żalu, o zadośćuczynieniu. Kto bowiem nie chciałby okazać się zapisanym w Księdze Życia, kto nie chciałby zostać zaliczony do grona tych, co odznaczają się dobrem, co cnotliwi, co prawi. Druga księga napawa strachem, bo oto w Księdze Śmierci imiona czyniących zło, siejących występek. Trzecia… w niej ci, których postępki, których codzienność, których życie nie tak łatwo ocenić. I życzyć sobie trzeba, by być zapisanym w tej pierwszej. Księgi przez owe dziesięć Strasznych Dni są otwarte, jakby czekały na ostateczny wyrok, na osąd Boga, co zdecydować ma o najważniejszym z zapisów. O roku dobrym, roku złym, roku co przyniesie śmierć. O kolejnym roku.

„Oto mój zastępca, to moja pokuta. Ten ptak pójdzie na śmierć, ja dostąpię życia w pokoju” – słowa gładzące grzechy, wypowiadane podczas obrzędu Kaparot. Bo gdy uczyniłeś krzywdę, to musisz się z drugim pogodzić. Z drugim, ze sobą, z Bogiem. Znaleźć, a raczej odzyskać spokój. Trzy okręgi zakreślone nad głową, dłonią, w której trzymać należy białego koguta powinny wystarczyć wierzącym. Praktykowane tak przez Żydów aszkenazyjskich przeniesienie grzechu na zastępczą ofiarę, przeniesienie winy na osobę, istotę żywą, a nawet na przedmiot nawiązuje do obrzędu świątynnego, do praktykowanego niegdyś przeniesienia grzechów narodu na kozła ofiarnego. Zastępstwo, które pozwala żyć w spokoju, które pozwala się nie bać, które wzbudza nadzieję na dobry nowy rok. Na zapis w Księdze Życia.

Ptaka trzeba kupić. Stąd te klatki, ten uliczny zgiełk, sam obrzęd, a w końcu cisza śmierci zabijanej zgodnie z religijnym nakazem ofiary. Jedni u bram synagogi, inni wprost na ulicy. Rodzice kreślący rytualne kręgi nad głowami swych dzieci. W skupieniu, a przecież pośród ludzi. Na świadectwo oczyszczenia. Z nadzieją na…

  

Pielgrzymka w jedność?

Setki rozkrzyczanych gardeł. Gromki śpiew. Ręce wzniesione wysoko ponad głowami. W rozpostartych dłoniach szalik ukochanego klubu. Później krzyk. Bojówko brzmiące: „Bóg! Honor! Ojczyzna!” Każde ze słów ostre, jednoznaczne, tnące. Tu nie ma miejsca na jakiekolwiek kompromisy. Na oddech. Na myślenie spoza zwartego tłumu, który gruntowany w swoich racjach przychodzi tu po łaski. Po pewność na kolejny rok. Za plecami dym z czerwonych rac i zarys śpiącej Jasnej Góry, gdzie rok za rokiem przychodzą na pielgrzymkę kibiców. Chwila dziwnej jedności, która tuż za bramami „Panny Świętej” rozbija się na podziały, animozje, chęć do bitki. A jednak… chwila jedności na moment zamknięta zostaje w znak pokoju. Znak przekazany tą samą dłonią, która za chwilę zdolna będzie do wygrażania innym, „tym obcym”, do przemocy. Do stanowienia tej ojczyzny, która miast karmić, dusi. Ale teraz stop…

Stłoczeni w kaplicy jasnogórskiej kibice śpiewają. Śpiewają, że „Anioł pasterzom mówił…”, a obok w żłóbku „leży Malusieńki”. Jeszcze nieobrzezany. Tylko co to za paterze przybyli… Jakie przynieśli dary? Jakiej glorii się spodziewają? Dla siebie? Dla Polski? Śpiewają: „Nie damy pogrześć mowy”, a w tej samej mowie opowiadają o strachu, przemocy, wykluczeniu. Tą samą mową dzielą na „swoich” i „obcych”, „nas” i „onych”. Powtarzają mit o domniemanym wrogu, a przecież z mitami się nie dyskutuje. Mówią o narodzie, co tracąc pamięć, najzwyczajniej ginie. Tylko jaka to pamięć, gdy zapominają, że różnymi słowami opowiadać można te same, a jakże odmienne historie. Śpiewają: „Ojczyznę wolną racz nam zwrócić Panie”, ale na wolność patrzą przez pryzmat innego posłuszeństwa, niczym obraz w wykrzywionym zwierciadle, gdzie miast różnorodności wciąż obowiązuje unaradawiająca unifikacja. Patriotyzm co jedno tylko ma oblicze, co miast światła niesie lęk. Wciąż wsłuchują się w głosy, co mówią o zniewoleniu, ideologii, zagrożeniu… a w ten jeden dzień każdy z nich przecież „przed żydowską matką klęka”. Głos w tle wciąż woła: „Wielka Polska katolicka!”. 

Kogo szukają? Kto z kim się tu brata? Mijając się na dziedzińcu jasnogórskiego klasztoru niektórzy padają sobie w objęcia, inni obchodzą się z dala, kolejni – zamknięci w małych grupkach – odwracają się do siebie plecami. Pozdrowienia zdają się mieć charakter klanowy, gdzie ostatecznie warte zachodu wydaje się być to, kto z kim trzyma. Na szaliku: „Jako pierwsi szliśmy w Polskę budząc strach i budząc przemoc”, albo inaczej: „Niech nas nienawidzą, byle się nas bali”. Szaliki poświęcone… Zaraz powrócą do Warszawy, Radomia, Krakowa, Poznania… w każdy zakątek kraju, gdzie trwa kibicowska wojna, budząca się do życia wraz z nową kolejką rozgrywek. Wrócą, by znów przeklinać, złorzeczyć, nienawidzić, bo… tak rozpruła się Polska. Wrócą, by komuś powiedzieć: „Precz!” By bronić mitów, by snuć te nowe sny o potędze. Cóż to zatem za jedność dnia jednego, ku czemuś czy przeciw czemuś? Kogo zatem szukają, mówiąc o Bogu, ojczyźnie czy honorze?

I znów, już po mszy, niczym karne wojsko krzyczą: „Bóg! Honor! Ojczyzna!”, a słowa im więdną na wargach…

Czestochowa, 11.01.2020. 12 Patriotyczna Pielgrzymka Kibicow na Jasna Gore. Fot. Wojciech Grabowski / FORUM
Czestochowa, 08.01.2022. „Racowisko” pod Jasna Gora. Kibice pala race. Fot. Wojciech Grabowski / FORUM
Czestochowa, 05.01.2019. 11. Pielgrzymka Kibicow na Jasna Gore. Fot. Wojciech Grabowski / FORUM

Szukając pasterza

Płaszcz z Chrystusem Królem możesz kupić już za 100 złotych. Kawałek obrębionej czerwonej szmatki, tasiemki do wiązania pod szyją, nabożny obrazek na plecach. Mężczyzna, kobieta, a nawet dziecko – nieważne. Przecież każdy może zostać rycerzem. Wystarczy wypełnić kilka obowiązków. Koronka, różaniec, droga krzyżowa, nowenna – to one wyznaczają dzienny, tygodniowy, miesięczny, coroczny rytm Rycerzy Chrystusa Króla. Każdy tu może służyć sprawie nazywanej Bogiem. Sprawie, od której Kościół odcina się głosami swoich hierarchów, owczarni, której pasterz już lata temu – za nieposłuszeństwo wobec biskupa – został zawieszony. Suspensa, nałożona jeszcze przez kardynała Stanisława Dziwisza pozostaje w mocy. Więc… nic tu się nie liczy. Msze sprawowane niegodziwie, świętokradczo; sakramenty nieważne. Grzech w Grzechyni? Błądzenie na pustyni. Pustelnia Niepokalanów, rzut kamieniem od Suchej Beskidzkiej. Pustelnia, co zamieniła się niemal w ufortyfikowaną twierdzę, do której dostępu bronią baszty i solidna brama. Zadanie – nie wpuszczać nikogo. Nikogo, kto mógłby wynieść poza mury prawdziwe oblicze osobnej wioski, gdzie gromadzą się wierni… Wierni jednemu tylko głosowi.

Słowa brzmią strasznie. „Jestem skazańcem. Ostatnim banitą” – powie o sobie ks. Piotr Natanek. I kto mu nie uwierzy, w końcu to ksiądz profesor… Ma internetową telewizję, kanał na YouTube, codzienne przemowy dla jemu tylko wierzących. Powtarza, że rozmawia z Jezusem, że uważnie słucha tego, co mówi mu sama Matka Boska. To od nich ma dostawać konkretne wytyczne, daty, plany. „Matka Boska zatwierdziła” – podsumowuje święto, którego ustalenia ma się domagać samo bóstwo. Rycerze wierzą. Rycerze bronią. Rycerze nie pozwolą na krzywdę. Rycerze padają na twarze przed tajemnicą głoszoną przez swego pasterza. Przez swego proroka, jak powtarzają, niezrozumianego i niedocenianego, czy nawet (jakże biblijnie) znienawidzonego we własnym kraju. Słowa takie jak „nieposłuszeństwo” czy „odstępstwo” puszcza się tu mimo uszu. Tu, w Grzechyni, wybudował się osobny świat, do którego głos hierarchów kościelnych – przez samego ks. Natanka nazywanych „masonami” – nie ma dostępu. Nie ma tu dostępu również świat, bo Natanek uparcie odmawia wykonania nakazów władzy świeckiej. Tu… wie się lepiej. Lepiej o historii, lepiej o prawdzie, lepiej o Bogu. Lepiej i więcej… również o diable. Słuchają natchnionego głosu: „Gdy twoja dorastająca córka używa jaskrawych lakierów do paznokci, to już wiedz, że diabeł się nią interesuje”. Lepiej i więcej o… życiu, co poczęte inaczej niż naturalnie zwane jest „produktem”, że jest „zwierzęciem, nie istotą”. Lepiej i więcej o niebie i piekle, w którym (znów Natanek) ma „wyć” arcybiskup Józef Życiński. Więcej… o świecie. Tuż za rogiem.

Kuria pisze, że „jego działanie może doprowadzić do rozbicia kościelnej jedności, a nawet do oderwania od wspólnoty wierzących”, ale wierni wiedzą lepiej. Rycerze Chrystusa Króla stukają do drzwi pustelni, maszerują w pochodach, głośno domagając się „intronizacji Jezusa na Króla Polski”, padają na twarze… Nieufni, zamknięci, ślepi. Szukając pasterza, zdają się coraz dalsi od ludzi. 

Czestochowa, 15.08.2020. Uroczystosci wniebowziecia Najswietszej Marii Panny na Jasnej Gorze. Fot. Wojciech Grabowski / FORUM

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję