Umiejętności przyszłości: Jak i kto powinien je kształcić? :)

Co wiemy o przyszłości przydatnych umiejętności?

Mówienie o tym, jakie umiejętności powinna rozwijać polska szkoła, to zadanie trudne i czasem niewiele się różniące od wróżenia. Dzieci dziś rozpoczynające naukę wejdą na rynek pracy za mniej więcej 20 lat i będą się podejmować profesji, które pojawią się za 30, a nawet 40 lat. Trudno uznać, że w latach 70. ubiegłego wieku spodziewano się, jak na pracę wpłynie komputeryzacja, nie mówiąc już o Internecie. Nawet jeśli ktoś już wtedy przewidywał rewolucyjne zmiany w strukturze zawodów, to z pewnością nie był w stanie stwierdzić, jakie specyficzne umiejętności będą przydatne w zawodach, które dziś gwarantują absolwentom zatrudnienie, a gospodarce rozwój. Wielu specyficznych umiejętności, jak choćby tych związanych z analizą dużych zbiorów danych gromadzonych online, wtedy jeszcze nie kształtowano z tego prostego względu, że nie istniały dziedziny gospodarki, w których można by je było wykorzystać. To lekcja z przeszłości. Należy ją zrozumieć, ale i tak jej znaczenie jest niewielkie, jeśli chodzi o przewidywanie, jakie specyficzne umiejętności staną się potrzebne w przyszłości. Za jakiś czas zapotrzebowanie na określone umiejętności będzie się zmieniać jeszcze szybciej niż teraz, podobnie jak zawody, które będą wykonywać dzisiejsi uczniowie.

800px-France_in_XXI_Century._SchoolWniosek może być tylko jeden: szkoła powinna kształcić przede wszystkim umiejętności ogólne, które można będzie wykorzystać do dalszego rozwoju i budowania specyficznych umiejętności. Na przykład umiejętności matematyczne – a w szczególności umiejętność rozumowania matematycznego, analizowania danych i budowania algorytmów – są umiejętnościami na tyle ogólnymi, że dają się zaadaptować do wielu zawodów, które rozkwitają obecnie i zapewne będą się rozwijać w przyszłości. Wbrew pozorom umiejętności myślenia analitycznego, których znaczenie także będzie rosło, mogą być z powodzeniem rozwijane przez przedmioty humanistyczne i również znajdą zastosowanie w budowaniu specyficznych umiejętności przyszłości. Kiedy w USA zabrakło programistów, wiele firm poszukiwało zdolnych absolwentów kierunków humanistycznych, by ich szybko doszkolić w nowo powstałych zawodach związanych z komputerami. Wiele z tych firm na kolejnym etapie uświadomiło sobie także potrzebę połączenia pracy inżynierów z osobami o zupełnie odmiennych umiejętnościach.

Docieramy do kolejnego ważnego aspektu kształcenia w dzisiejszych czasach. Nie jest aż tak ważne, jaką wiedzę i konkretne umiejętności uczniowie posiądą. O wiele ważniejsze jest to, żeby zyskali zdolność do samokształcenia i motywację do nauki przez całe życie. Tak zwane Life-long learning skills to być może najważniejsze umiejętności, które powinni rozwijać w sobie młodzi ludzie. Wiemy już, że w przyszłości wiedza stanie się łatwo dostępna, każdy z nas będzie się mógł uczyć od najlepszych i poznawać dziedziny, które dopiero co powstały w odległych zakątkach świata. Co prawda takie możliwości istnieją już teraz, ale zwolennicy opinii, że tradycyjna edukacja to relikt przeszłości, który zostanie wkrótce zastąpiony przez nauczanie online, są zaskoczeni niewielką liczbą osób z takich możliwości korzystającą i dość mizernymi efektami takiej edukacji. Najbardziej przyziemną barierą są języki obce, a konkretnie niewystarczający poziom znajomości angielskiego. Jednak jest to przeszkoda, która w coraz mniejszym stopniu dotyczy młodych ludzi i która niedługo przestanie stanowić problem dzięki spopularyzowaniu automatycznego tłumaczenia przez komputery. Prawdziwą barierą jest natomiast brak umiejętności samokształcenia i odpowiedniej motywacji. To ona w przyszłości będzie dzielić ludzi na tych, co mogą i umieją, oraz na tych, co nie mogą i się nie nauczą. Naukowcy już teraz mówią o nowym podziale w społeczeństwie i wskazują, że on już wpływa na dramatyczny wzrost zróżnicowania dochodów i możliwości udziału w życiu społecznym.

Nauki polityczne czy szkoła branżowa?

W Polsce od kilku lat mówi się o potrzebie odnowy kształcenia zawodowego. Niestety powszechnie uważa się, że szkoły zawodowe powinny uczyć konkretnych praktycznych umiejętności związanych z danym zawodem. Dobrze by było, gdyby wręcz „dawały pracę”. Jako przykład przywołuje się szkoły zawodowe w Niemczech i bardzo niskie bezrobocie wśród młodych Niemców. Takie myślenie to pułapka, w którą od kilku lat wpadają dziennikarze, eksperci, pracodawcy i politycy. Nie jest bowiem możliwe odtworzenie niemieckiego systemu w polskich warunkach, gdzie pracodawcy nie chcą inwestować w kształcenie kadr, ponieważ łatwo mogą znaleźć pracownika i zazwyczaj tanio go przysposobić. W Niemczech system dualny także działa już tylko tam, gdzie są stabilni pracodawcy i stabilne zawody. Jednak w polskiej gospodarce takich miejsc pracy jest niewiele i twierdzenie, że kształcąc wąsko pod danego pracodawcę, gwarantujemy komuś zatrudnienie, byłoby wysoce nieodpowiedzialne.

Nie jest bowiem prawdą, że szkoły zawodowe dają pracę. Bezrobocie wśród młodych z wykształceniem zawodowym w czasach ostatniego kryzysu wzrosło do ok. 50 proc. Oczywiście, wiele z tych osób pracowało w szarej strefie lub wyjechało za granicę, ale to dokładnie pokazuje, jak słaba jest ich pozycja na rynku pracy. Bezrobocie wśród absolwentów szkół wyższych także wzrosło, ale jedynie do ok. 20 proc. Co ciekawe, osoby wykształcone, które tracą pracę, nieczęsto pozostają trwale bezrobotne. Może i absolwenci rzadko kiedy znajdują pracę od razu i często długo szukają możliwości odpowiadających ich ambicjom, jednak w ciągu roku większość osób ze stopniem magistra podejmuje pracę niezależnie od profilu studiów. Mitem jest więc stwierdzenie, że szkoły wyższe kształcą bezrobotnych, czego niestety nie można powiedzieć o wielu szkołach zawodowych.

Z drugiej strony pracodawcy narzekają, że absolwenci nie są gotowi do podjęcia pracy w ich firmach i że czeka ich długi oraz kosztowny proces przysposabiania do zawodu. Faktem jest również i to, że wielu absolwentów uczelni nie znajduje pracy w zawodach w jakikolwiek sposób związanych z ich wykształceniem. Powstaje więc postulat reformy systemu kształcenia tak, aby odpowiadał zapotrzebowaniu rynku pracy. Podobnie szkoły zawodowe mają kształcić do zawodów, na które jest zapotrzebowanie. Nie do końca wiadomo jednak, kto miałby to zapotrzebowanie określać. Czy ktoś może brać na siebie odpowiedzialność za to, że za 10 lat wciąż będą potrzebni fachowcy w danej dziedzinie? A za 20 lat? Praktycznie nie ma już takich zawodów i to powinna być odpowiedź na postulat kształcenia „pod pracodawcę”. Nie tędy droga, jeśli chcemy efektywnie inwestować w młodych ludzi.

Co nas czeka już niedługo?

Analiza danych z rynku pracy z ostatnich dekad pokazuje ogólne trendy, na które musi odpowiedzieć szkoła chcąca zapewnić sukces swoim absolwentom za 20–30 lat. Pierwszym z nich jest rozwój technologiczny. W USA i kilku najbardziej zaawansowanych krajach Europy Zachodniej widać postępujące zróżnicowanie dochodów w wyższej warstwie społeczeństwa. Oczywiście przyczyn tego trendu jest wiele, ale niewątpliwie jedną z nich są rosnące korzyści z wykształcenia, a raczej z umiejętności dostosowania się do potrzeb rynku pracy i wykorzystania szans stwarzanych przez nowe technologie w gospodarce. Warto podkreślić, że w USA różnice w dochodach między osobami z dyplomem i bez niego nie rosną tak szybko, jak różnice w dochodach osób dobrze wykształconych. To pokazuje, że wcale nie dyplom i uzyskanie typowego zawodu są obecnie najważniejsze, ale to, czy jesteśmy w stanie podnosić swoje kompetencje zawodowe po ukończeniu studiów. Przecież najszybciej rozwijające się firmy potrzebują fachowców, których w tym momencie jeszcze nikt nie kształci.

W wypadku osób o niższym potencjale najważniejszymi trendami są: automatyzacja, robotyzacja i coraz szersze wykorzystywanie komputerów. I mówimy nie tylko o maszynach w całkowicie zautomatyzowanych fabrykach, lecz także o komputerach potrafiących chociażby przeprowadzić rozmowę telefoniczną z klientem. Spotkają się z tym wszyscy pracownicy wykonujący prace rutynowe oraz te, które co prawda za rutynowe nie uchodzą, ale mogą zostać zautomatyzowane dzięki najnowszym technologiom big data. Oceny wpływu automatyzacji się różnią, ale nawet ostrożne szacunki mówią, że w krajach OECD zagrożona jest ponad połowa miejsc pracy. Miliarderzy z Doliny Krzemowej zaproponowali ostatnio wprowadzenie gwarantowanej płacy obywatelskiej, co spotkało się z zainteresowaniem i zdziwieniem jednocześnie, ale propozycja ta motywowana jest właśnie obawą o bunt obywateli, którzy stracą pracę przez wprowadzenie innowacji. To są już realne wyzwania. Chcąc na nie odpowiedzieć, musimy myśleć o tym, co mogą robić w przyszłości nasi uczniowie.

Czy prawdziwe jest jednak powszechne przekonanie, że to jedynie osoby specjalizujące się w naukach ścisłych i informatyce mają szanse na dobrą pracę w przyszłości? Zdecydowanie nie. Badania wyraźnie pokazują, że choć zapotrzebowanie na prace rutynowe systematycznie w ostatnich dekadach spada, to rośnie popyt na prace wymagające zarówno umiejętności analitycznych, jak i społecznych. Poszukiwani są i w dalszym ciągu będą pracownicy mający umiejętność krytycznego myślenia i analizowania, a dodatkowo potrafiący pracować z wykorzystaniem nowych technologii. Ale poszukiwane będą też osoby potrafiące się komunikować, pracować w zróżnicowanych grupach i radzić sobie w trudnych sytuacjach. Takie osoby w przyszłości także będą miały gwarancję zatrudnienia, o ile poznają podstawy nowych rozwiązań technologicznych.

Trendy na rynku pracy nie pozostawiają wątpliwości, że właśnie umiejętności analityczne, znajomość technologii oraz kompetencje społeczne to wyzwania przyszłości. Wykres 1 prezentuje analizy popytu na różnego rodzaju umiejętności na amerykańskim rynku pracy. Na pewno jest to gospodarka bardziej rozwinięta, o innej strukturze, ale też trendy są tak silne, że nie pozostawiają złudzeń co do zmian zachodzących już w Europie Zachodniej i zaczynających się w Polsce.

wyk3Badanie kapitału ludzkiego realizowane przez zespół pod przewodnictwem prof. Jarosława Górniaka z Uniwersytetu Jagiellońskiego od kilku lat zbiera opinie pracodawców na temat zapotrzebowania na określone grupy umiejętności. Pracodawcy rzadko narzekają na braki związane z nauczaniem tradycyjnych przedmiotów, w tym matematyki. Można to tłumaczyć zarówno dobrymi kompetencjami młodych Polaków w tym zakresie, jak i niską innowacyjnością polskiej gospodarki. Pracodawcy najczęściej wskazują na trudności w znalezieniu osób wykazujących się umiejętnościami specyficznymi dla danego stanowiska, ale ponadto zgodnie wytykają braki w samoorganizacji i kompetencjach interpersonalnych1. Nie ulega wątpliwości, że są to umiejętności, które powinna kształcić polska szkoła, i to niezależnie od tego, czy dany uczeń wybiera kształcenie zawodowe, czy też planuje zrobić doktorat.

Do listy umiejętności poszukiwanych na rynku pracy czy też gwarantujących zatrudnienie w najbliższej przyszłości można dodać także te związane z językami obcymi, w szczególności z językiem angielskim, a także rozumienie nowoczesnych technologii i umiejętność ich głębszego wykorzystania. W Polsce często myli się umiejętność prostego używania programów komputerowych z kompetencjami związanymi ze zrozumieniem, jak funkcjonują komputery i Internet czy też z kreatywnymi sposobami ich wykorzystania. Polski uczeń wciąż się dowiaduje, jak wykonać proste czynności w edytorze tekstu. Nie rozumie jednak, jak komputery działają, nie zna podstaw programowania i myślenia algorytmicznego, nie ma pojęcia, jak funkcjonuje sieć i w jaki sposób można ją wykorzystać w różnych dziedzinach niezwiązanych bezpośrednio z informatyką. Na pewno w nauczaniu technologii mamy jeszcze wiele do zrobienia i musimy odejść od myślenia, że aby prowadzić lekcje informatyki, nie wystarczy kupić sprzęt komputerowy i uczyć funkcji edytora tekstu.

Nowością, która podbiła świat edukacyjny i zdominowała programy nauczania od USA po Azję, jest uczenie tzw. character skills. W USA szczyt popularności osiągnęła koncepcja grit, co na polski można tłumaczyć jako „upartość” czy też „zdolność do osiągania celów”. Jednak początkowe sukcesy tej koncepcji obecnie poddaje się krytycznej ocenie zarówno pod względem przydatności w procesie nauczania, jak i w życiu codziennym. Krytycy pokazują liczne przykłady, w których upartość wcale nie jest cechą pożądaną, np. gdy uczeń dąży do celu, który jest dla niego nieosiągalny, i nie potrafi skorygować swoich oczekiwań. Dużo ciekawszą koncepcją, która także zdobyła w USA mnóstwo zwolenników, jest podejście przedstawione przez Carol S. Dweck w książce „Mindset: The New Psychology of Success”. To podejście w dużym uproszczeniu kładzie nacisk na uświadomienie uczniom, że mogą osiągnąć wiele, ale muszą traktować swoje porażki jako lekcje, z których należy wyciągnąć wnioski, jako pomoc i motywację do dalszej pracy w celu osiągnięcia sukcesu. Osobiście uważam, że jest to lekcja dla Europejczyków niezwykle ważna, a dla Polaków w szczególności, bowiem nasi uczniowie i nauczyciele często postrzegają porażki jako ostateczny dowód własnej słabości, a nie jako informację przydatną w dalszym rozwoju. W innych szkołach z kolei promowane jest podejście zakładające, że każdy może osiągnąć wszystko niezależnie od tego, czy jest to plan realistyczny, i bez uwzględniania informacji zwrotnej. W oczywisty sposób takie podejście sprzyja życiowym porażkom, a Carol S. Dweck nazywa je false psychology of success.

Niezależnie od tego, którą koncepcję rozwoju umiejętności społeczno-emocjonalnych przyjmiemy, nie ulega wątpliwości, że szkoły muszą traktować ich rozwój znacznie poważniej. Praca w grupie, rozwój relacji interpersonalnych, zdolności zarządzania projektem i grupą, radzenie sobie z konfliktami i własnymi emocjami czy też umiejętność budowania realistycznego obrazu samego siebie i dążenia do osiągania celów okażą się w przyszłości umiejętnościami kluczowymi, bo praca będzie mieć charakter interdyscyplinarny, grupowy, projektowy i z tych względów znacznie bardziej wymagający właśnie pod względem społecznym i emocjonalnym.

Jak zmieniać polską szkołę?

Polska szkoła wymaga zmian, ale też docenienia tego, co już się udało. Uczniowie osiągają bardzo wysokie kompetencje w zakresie tzw. umiejętności kluczowych, a więc: myślenia matematycznego, rozumowania w naukach przyrodniczych czy też rozumienia tekstu. Nasi gimnazjaliści brylują w międzynarodowych badaniach PISA, co niestety jest podważane przez pseudoekspertów lub też niedoceniane przez samych zainteresowanych: uczniów, rodziców i nauczycieli. Faktem jest, że dzięki wydłużeniu kształcenia ogólnego do 9 lat (po wprowadzeniu gimnazjów) zmniejszyliśmy liczbę uczniów z bardzo niskimi kompetencjami do poziomu w Europie rzadko spotykanego. Mamy wreszcie sporo uczniów, których zdolności matematyczne są na najwyższym poziomie i dzięki ostatniej reformie podstawy programowej przebiliśmy pod tym względem nawet Finów. Chodzi mi nie tylko o wyniki badania PISA, lecz także największego międzynarodowego badania dorosłych PIAAC, które wyraźnie pokazuje, że pod względem kluczowych umiejętności polscy nastolatkowie to najlepiej wykształcona generacja Polaków. Wzrost umiejętności analitycznych sygnalizują też badania krajowe, jak choćby duże badanie „Laboratorium myślenia”.

Trzeba docenić wysoki poziom kształcenia w polskich szkołach, a jednocześnie zwiększyć nacisk na kompetencje opisane wcześniej. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby polska szkoła się modernizowała i jeszcze lepiej rozumiała znaczenie pracy w grupie i nad projektem. Żeby odchodziła od nauczania przedmiotowego i podkreślała aspekt praktyczny, eksperymentalny oraz odnoszenia wiedzy szkolnej do rzeczywistości. Takie wątki zostały już wprowadzone do nowej podstawy programowej, ale na pewno wymagają rozwinięcia i przede wszystkim wyposażenia nauczycieli w kompetencje umożliwiające taką pracę z uczniami. Powinniśmy odejść od typowej lekcji w sali z tablicą, nauczycielem i ławkami na rzecz pracy w grupach zgromadzonych wokół jednego projektu związanego z rzeczywistym problemem i łączącym wiedzę z kilku przedmiotów. Oczywiście z szerokim wykorzystaniem nowych technologii.

Najsłabszym ogniwem polskiej edukacji nie są jednak szkoły, ale uczelnie wyższe. Niestety popularne jest narzekanie na niskie kompetencje obecnych maturzystów, ale dane nie pozostawiają złudzeń. Ich kompetencje są znacznie lepsze niż jeszcze 10 lat temu, ale szkoły wyższe przyjmują niemal każdego, co w czasach niżu demograficznego powoduje, że poziom polskich studentów rzeczywiście jest coraz niższy. Uczelnie niepotrzebnie nastawione są na kształcenie akademickie w czasach, gdy przyjmują na studia magisterskie niemal połowę populacji. Czas wprowadzić stopnie zawodowe i kierunki, które podnosiłyby ogólne i praktyczne umiejętności studentów, ale nie kładły nacisku na kształcenie czysto akademickie. Czas wprowadzić także bardziej klarowne wymagania co do jakości i efektów kształcenia na polskich uczelniach, które można opuścić z dyplomem niepopartym realnymi umiejętnościami.

Warto znowu odwołać się do badania PIAAC, które pokazało nie tylko bardzo smutny obraz efektywności polskiego szkolnictwa wyższego, lecz także brak edukacji dorosłych. Jako jeden z niewielu krajów nie podnosimy kompetencji młodych ludzi po tym, jak opuszczą szkołę. Umiejętności kluczowe zwykle pozostają u nich na takim samym poziomie jak po maturze. Wyjątkiem są choćby przyszli inżynierowie podnoszący umiejętności matematyczno-analityczne. W krajach skandynawskich kompetencje kluczowe są rozwijane także w pracy, podczas gdy w Polsce obserwujemy spadek ich poziomu już od zakończenia edukacji formalnej. Można odwrócić pytanie o zmiany nauczania w polskiej szkole tak zdecydowanie ostatnio stawiane przez wielu pracodawców. Zapytajmy więc, kiedy to pracodawcy wezmą większą odpowiedzialność za kształcenie i rozwój pracowników. Czy polskie firmy stać wreszcie na inwestowanie w ludzi i wspieranie rozwoju kompetencji przyszłości?

1 (Nie)wykorzystany potencjał: szanse i bariery na polskim rynku pracy: raport podsumowujący V edycję badań BKL z 2014 roku, pod red. Jarosława Górniaka, Warszawa-Kraków 2015, s. 19.

Nowoczesna edukacja :)

Polskie podejście do kwestii edukacji to zbiegowa wielu krzyżujących się i często niezgodnych podejść, przesadnego pragnienia uniformizacji, a także lęków, kompleksów, poczucia, że nie dzieje się najlepiej przy jednoczesnym nieumiejętnym diagnozowaniu mankamentów, chęci dołączenia do elity naukowej świata i, niestety, braku całościowego oglądu rzeczywistości. Nadto, dyskurs edukacyjny w Polsce bez reszty się już upolitycznił, a strony, jak można było przewidzieć, a nad czym teraz można już tylko ubolewać, przeważnie usztywniły stanowiska i po części dla samej zasady nie są zdolne do kompromisu. Podskórnie i niezależnie od rytmu reform, kontrareform i pseudoreform, buzuje kocioł zmian, zwłaszcza wynikających ze zmieniającego się świata, rewolucji internetowej z jej pozytywnymi i negatywnymi skutkami. Obie płaszczyzny nierzadko zupełnie się nie pokrywają, a reformatorzy tylko pozornie odpowiadają na rzeczywiste potrzeby, wkładając gros wysiłku w sprawy widoczne, ale nie najważniejsze. Co więcej, często pobudką do działania, szczególnie w tej sferze, jest chęć zyskania poklasku nauczycieli lub rodziców, pragnienie przypodobania się elektoratowi, wylegitymizowania nowoczesnością albo, na odwrót, tradycjonalizmem. Stąd jakakolwiek deklaracja polityczna na temat zmian w systemie edukacyjnym musi być szczególnie dokładnie i wielostronnie obejrzana.

Bogaty program Nowoczesnej kładzie tradycyjny, już po tej stronie dyskursu politycznego, nacisk na modernizację. Nie zawsze łatwo odsiać kontekst wizerunkowy od zasadniczych oczekiwań politycznych, jako że postulaty, ubrane w typowo zjednującą a niekiedy wręcz reklamową retorykę zbliżają do siebie oba poziomy. Jest jednak dość jasne, że kwestie edukacyjne wpisują się w te szersze modernizacyjne plany, różne od analogicznych propozycji PO sprzed kilku lat o świadomość potknięć tamtej ekipy (co nie dziwi, jeśli dostrzeże się, że nawet w omawianych deklaracjach programowych politycy tej partii usiłują się wyraźnie dystansować od poprzedniczki i konkurentki). Nie sposób nie poczytać też na plus pewnego ducha optymizmu i empatii społecznej, otwartości i tolerancji wyrażanej zresztą nie tylko w partyjnych dezyderatach, o czym zaświadczają działania wielu polityków tej partii w codziennym działaniu politycznym. Samo to niemniej nie wystarczy, by program edukacji .N ocenić całościowo pozytywnie. Podobnie nie wystarcza, choć cieszy i winna zostać doceniona, deklaracja szacunku dla wszystkich poglądów, wyznań i stylów życia (s. 27), mająca – o ile przyjmowana bądź odrzucana przez polityków w praktyce – nader istotne przełożenie na forsowane postawy systemu szkolnego. Wizja Polski jako „neutralnej światopoglądowo wspólnoty wolności” w każdym razie, potraktowana poważnie, przywraca budowę otwartego, wielopoglądowego społeczeństwa poprzez szkoły, albo raczej daje gwarancje wspierania nauczycieli w tego rodzaju działaniach, obecnie prowadzonych często wbrew systemowym naciskom.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że edukacyjne poglądy Nowoczesnej są cokolwiek eklektyczne, choć w tym akurat upatrywałbym siły propozycji programowych, nie słabości. Trzeba docenić i nadstawić uszu, gdy centroliberałowie polscy – wzorem swoich nowoczesnych odpowiedników , choćby w Skandynawii – promują wyrównywanie nierówności społecznych w dostępie do edukacji (s. 49), chcą powszechności świetlic środowiskowych (s. 50), piszą o programach pracy i opieki stypendialnej dla dzieci szczególnie utalentowanych (s. 50) albo o poszerzeniu pomocy psychologiczno-pedagogicznej w szkole (s. 51). Zrozumiałe i uzasadnione są pomysły relatywnie wczesnego wieku i powszechności edukacji pierwszych lat życia, kształcenia dzieci nastawionego na kreatywność i krytycyzm. Razi natomiast piętnowanie „umiejętności akademickich” (s. 49). Budzi podejrzenie, że znowu chodzi tu o elementy wiedzy i zapamiętywania, które, choć nie mogą polegać na terroryzowaniu formułkami ani zasypywaniu encyklopedycznymi didaskaliami, nie mogą też przestać w edukacji funkcjonować. Ostatnie lata ery internetowej dobrze udowadniają, że elementy erudycji nie przestają być nowoczesnemu członkowi społeczeństwa potrzebne, że mantra „nie muszę wiedzieć, mam wiedzieć, gdzie sprawdzić” jest z gruntu błędna, a brak wiedzy sprzyja już na etapie choćby nastoletnich zwolenników skrajnych postaw: stereotypom, ksenofobii, wrogości wobec odmienności.

Komponenty wiedzy, umiejętności i postaw trzeba zatem odpowiednio balansować, a nie rugować jedne na rzecz drugich. Pewne elementy takiego spojrzenia program Nowoczesnej zawiera – wadliwie funkcjonującą, bo nieefektywną, szkołę umiejętności korygować ma podniesienie jakości edukacji językowej (dlaczego jednak tylko „poza dużymi ośrodkami miejskimi”, skoro i w metropoliach nie jest najlepiej?). Ogólnopolski program nauki języka angielskiego to mądry i dość oczywisty postulat (s. 50), zważywszy na postępy ostatnich dwóch dekad, już duże, ale wciąż niewystarczające. Są wymogiem chwili pomysły dotyczące rozwijania umiejętności IT, dążenie do premiowania szkolnictwa zawodowego i wprowadzenie generalnego, niefasadowego doradztwa zawodowego dla dzieci i rodziców. Cieszy, że nie wystraszono się i nie poniechano żądania zaprzestania finansowania religii w szkole z funduszy publicznych, choć zapytać można by, dlaczego nie postawić kropki nad ‘i’, i nie zasugerować renegocjacji odnośnego przepisu konkordatu ze Stolicą Apostolską dla wyprowadzenia nauczania wyznaniowego z murów szkół publicznych – w myśl zasady „przyjaznego rozdziału”. Dobrze, że autorzy programu chcą kształtować u dzieci wrażliwość i tolerancję.

Wszystkie te elementy są istotne, i szkoda tylko, że między wierszami odczytać można nadal pewną nieufność wobec kształcenia humanistycznego, które jest jedną z podstaw wyuczania wartościowego człowieka, obywatela państwa, członka otwartego społeczeństwa. Ani słowa o ratowaniu nadszarpniętej zgrozą czytelniczą i zmianami cyfrowymi – polszczyzny, o bogactwie języka ojczystego jako podstawie powodzenia nauki języków obcych, rozumienia świata, dojrzałości intelektualnej, wyrażania siebie. Błędy w obecnej edukacji humanistycznej należy poprawić, ale podobne zmilczenie bardziej smuci niż daje nadzieję. Szczęśliwie polityka Nowoczesnej wobec kultury podnosi wagę nauczania przedmiotów artystycznych w powiązaniu z wolnością wyrazu i swobodą ideologiczną sfery kultury (s. 57). To ważna deklaracja, nie tylko w świetle dzisiejszego stanu nadingerencji państwowej, wywodzonej ze zwulgaryzowanych ideologii. Należałoby tylko postawić nie wyłącznie na kształcenie uczniów szczególnie utalentowanych, ale na powszechną, rzeczywistą edukację w zakresie sztuki, muzyki, kultury. Politycy opcji wolnościowej muszą raz na zawsze uświadomić sobie, jak ważne są one w wypracowywaniu postaw empatii, tolerancji, wrażliwości w skali całego społeczeństwa – wobec czego przecież w tym dokumencie generalnie widać zrozumienie. Podobnie pozytywnie odebrać należy postulat ogólnonarodowych akcji czytelniczych, wzorowanych na doświadczeniach naszych północnych sąsiadów.

Osobno należy docenić relatywnie obszerne miejsce, poświęcone nowoczesnemu patriotyzmowi (s. 31-33 programu), pomyślanemu najwyraźniej jako pozytywna odpowiedź i antidotum na rozplenienie się postaw nacjonalistycznych i ksenofobicznych, a i prób zawłaszczania sfery wizualnej patriotyzmu przez radykalne środowiska. Wreszcie centroliberalna strona dyskursu publicznego dostrzegła, że patriotyzmu nie da się sprowadzić tylko do stoickiej apatii w stosunku do państwa, społeczeństwa i polskości jako takiej, do płacenia podatków, przestrzegania przepisów, uczciwej pracy i nieśmiecenia w parkach. Pora najwyższa, bo próżnię wypełniły dużo gorsze wersje związku jednostka-wspólnota, nie bez winy liberałów, niekiedy niedoceniajacych do niedawna siły i pozytywnego potencjału polskiej tożsamości etniczno-narodowej, zwłaszcza opartej na samoidentyfikacji. Stąd Deklaracja nowoczesnego patriotyzmu, przychodzi nieomal w ostatniej chwili (s. 33). I z tego powodu gotowość promowania patriotyzmu bez nacjonalizmu, patriotyzmu bez ksenofobii, rzetelnej edukacji historycznej – ma znaczenie kapitalne. Osobno podkreślam wagę stwierdzenia: Będziemy dbali o to, by żaden aspekt polskiej przeszłości nie był przemilczany, ale też o to, by dyskusja na ten temat nie była zdominowana przez ideologię i politykę. Tylko prawdziwa historia może być dla nas lekcją i inspiracją na przyszłość. (s. 31). Chciałbym tylko, aby dodano do tego konieczność rzetelnego i równie wszechogarniającego przekazywania historii powszechnej, geografii świata itp. Polska historia będzie wychowywała otwartych obywateli tylko wtedy, gdy będzie włożona w szeroki kontekst, a nie od niego abstrahowana.

Chcę też zaznaczyć , jako przejaw tej pozytywnej przemiany, następującą konstatację z programu Nowoczesnej: Zarazem nie będziemy się zgadzać na atakowanie tradycji i tożsamości, brak poszanowania dla polskiej historii i jej bohaterów. Tu z kolei, przyklaskując tak wyrażonej koncyliacji z polskim dziedzictwem historycznym, dopraszałbym się sprecyzowania, albo raczej uświadomienia, że rzecz nie może zawężać się do li tylko spuścizny lat 70.-80. XX w., KOR-u, Solidarności, względnie lat II wojny światowej i polskich zrywów patriotycznych, ale musi zawierać w sobie wszystkie wartościowe tradycje pierwszej, drugiej i trzeciej RP oraz okresów pomiędzy nimi. Piszę to tym bardziej, że program jasno wyraża docelowy nacisk na historię po 1989 r., korzenie wolnorynkowości i swobód. Tymczasem przekłamywanie historii odbywa się w tej chwili zarówno na etapie nowoczesności, jak i historii ziem polskich w starożytności i średniowieczu (vide nieszczęsne „imperium Lechitów” z jego wszystkimi anaukowymi, nacjonalistycznymi konotacjami i odbiorcami), choć polska historiografia kwitnie i nawiązuje znowu od kilku dekad intensywny kontakt z nauką ogólnoświatową – wbrew trudnościom, odium niepotrzebnej rzekomo humanistyki, wbrew potocznej pseudohistorii. Nadto tylko koherentne spojrzenie na wartość i pozytywne wzorce wszystkich okresów polskiej historii może chronić przed narracjami nacjonalistycznymi.

Rzucona na takie programowe tło edukacji podstawowej i średniej, stosunkowo sztampowo i anachronicznie w duchu nieledwie technokratycznym przedstawia się zarysowo rozpisana recepta Nowoczesnej na obecne bolączki systemu akademickiego (s. 61-62). Nie sposób ocenić jej inaczej niż ambiwalentnie, choć poziom ogólności zostawia znaczny margines swobody interpretacyjnej. Sentencja przedstawionych przekonań jest co do zasady pozytywna, buduje na kontynuacji, a nie na negacji – czego potrzebujemy teraz w ocenie każdego segmentu życia publicznego. Wiele postawionych tez to albo nowe, albo sugerowane już od pewnego czasu posunięcia słuszne i oczekiwane. Mam tu na myśli w szczególności upomnienie się o naukowców najniższych szczebli, rozwinięcie systemu stypendialnego dla studentów z niezamożnych rodzin, nadanie rzeczywistej wartości praktykom studenckim, system monitorowania wartości kształcenia, większą przejrzystość procedur grantowych przed głównymi krajowymi instytucjami grantodawczymi, jak i konkursów na stanowiska (szkoda przy tym, że program nie odnosi się do przesady ustawowej w stosowaniu procedur konkursowych, co obecnie tak bardzo podważa zaufanie do uczelni i szkodzi autorytetowi wykładowców). Istotnie, konieczne jest przywrócenie rzeczywistej autonomii uczelni, obecnie zmuszonych do błyskawicznego akomodowania do każdego ministerialnego rozporządzenia, nierzadko idącego wbrew długofalowej polityce naukowej i dydaktycznej akademii. Można tylko przyklasnąć zadeklarowanemu wsparciu dla edukacji wyższej w mniejszych ośrodkach i zrozumieniu kulturotwórczej roli nauki; cieszy wsparcie dla popularyzacji.

Tymczasem, z drugiej strony, Nowoczesna nie odpowiada na całą liczbę fundamentalnych pytań, stojących dzisiaj przed światem akademickim. Jak zapobiec dalszej pauperyzacji uniwersytetów? Jak sprawiedliwie oceniać większe i mniejsze ośrodki, większe i mniejsze kierunki studiów? Jak sanować i wspierać Polską Akademię Nauk, o której nie ma w tekście ani zdania? Jak ocalić świetną polską humanistykę, nie składając jej na ołtarzu reform i potocznej niechęci? Nad odpowiedziami na wiele kwestii spornych ciążą stereotypy, np. wyrażona jako lejtmotyw sugestia niedostatecznego powiązania studiów wyższych z rynkiem pracy. A przecież to diagnoza strywializowana i nieuwzględniająca całej masy wad systemu, składających się na zbyt małą satysfakcję absolwentów z ich życia zawodowego w pierwszej dekadzie po zakończeniu studiów. Problem jest rzeczywisty, mniejszy może niż w innych krajach Unii Europejskiej, ale jego przyczynami są w równej mierze umasowienie kształcenia, obniżenie poziomu ze względu na dopuszczenie do akademii ogromnych mas abiturientów, którzy w normalnych warunkach nie powinni dostać się na studia, konieczność walki o każdego chętnego studenta przy nazbyt dużej liczbie uczelni (w tym zwłaszcza psujących rynek, z bardzo nielicznymi wyjątkami, szkół prywatnych), nierówne szanse poszczególnych wydziałów, fiasko dydaktyczne szkół ponadpodstawowych. Kiedy polskie centrum zda sobie wreszcie sprawę, że edukacja akademicka, także w granicach systemu bolońskiego, przy całym swoim demokratyzmie musi być intelektualnie elitarna, że system opłacania dydaktyki z tytułu napływu studentów nie sprawdza się i jest glajchszaltująco niesprawiedliwy w swoim obecnym kształcie. Że nie można każdego kierunku kształcenia traktować podobnie, że kierunki, które w miejsce kohort bezrobotnych mają przysparzać wąskie grupy specjalistów, winny być traktowane inaczej niż kierunki powszechne i popularne, przy czym i jedne, i drugie stanowią o potencjale intelektualnym państwa? Że edukacja uniwersytecka ma charakter tylko w części zawodowy, a w części ogólny i nie każdemu rodzajowi studiów odpowiada jedna tylko profesja o tożsamej nazwie. Że nie godzi się dokonywać diagnoz wiążących, mierząc jakość kształcenia szkół wyższych, i pokazując, jak szybko po zakończeniu danej uczelni można znaleźć pracę i za jakie wynagrodzenie (s. 61), zanim nie zoptymalizuje się liczby i jakości studentów, dając szanse na kształcenie węższej grupy o rzeczywistych predyspozycjach kierunkowych, obojętnie czy humanistycznych, społecznych czy ścisłych.

Brak dalej odpowiedzi na pytanie, jak cywilizowane państwo w granicach Unii ma odpowiadać na niż demograficzny, który pogłębi się jeszcze w najbliższych latach, by nie narazić na szwank rzeczywistej jakości nauczania. Sama wiara w wyliczenia i kontrolowanie jakości na obecnych zasadach to za mało – jeszcze nigdy w historii polskiej edukacji nie poświęcano tyle, co w ostatnich latach, uwagi monitorowaniu i rozpisywaniu jakości kształcenia przy jednoczesnym drastycznym pogarszaniu się tej ostatniej. Tu trzeba odważnych decyzji finansowych i porzucenia stereotypowego myślenia o próżnych naukowcach okupujących etaty. Gdy autorzy piszą, że nauka na ostatnich latach powinna być tak zorganizowana, by młodzież mogła łączyć pracę z edukacją, zdają się nie zauważać, że studia II stopnia w przeważającej części kraju to już edukacja fasadowa, przez którą przepuszcza się wielkie liczby studentów przedkładających do przesady pracę nad naukę, nieuczestniczących w zajęciach, coraz częściej zamawiających prace dyplomowe od ghostwriterów. Profesjonalne, rzetelne nauczanie przyszłych elit nie może być zawężone li tylko do kilku wiodących uczelni, przy milczącej zgodzie na patologie systemowe w większości innych ośrodków. Tak, Nowoczesna dobrze zauważa, że poziom polskiej nauki jest bardzo wysoki – niech jednak reformatorzy dostrzegą również coraz większy rozziew między pracą naukową uczonych a możliwościami prowadzenia wysublimowanego, specjalistycznego kształcenia dla takich rzesz coraz bardziej przypadkowych odbiorców. Bez zrozumienia potrzeby zmniejszenia limitów minimalnych przyjmowania na poszczególne kierunki studiów (co ostatnio, z dużym opóźnieniem dotarło chyba do polskiej prawicy), bez zawężenia sita selekcyjnego na etapie przyjmowania na studia – żadna reforma podnosząca poziom i jakość po prostu się nie powiedzie. Odpowiedzią wyłączną nie może być – tu proponowany przez kolejną z rzędu opcję polityczną – podział uczelni na naukowo-badawcze i dydaktyczne. Pomysł ten jest częściowo zresztą sprzeczny z chęcią wspomagania mniejszych ośrodków akademickich; tę kolizję postulatów przyjdzie Nowoczesnej rozwiązać w pierwszym rzędzie.

Razem biorąc, poglądy wyrażone w programie Nowoczesnej, stanowią dobrą podstawę do dyskusji i nie najgorszą mapę drogową zmian. Wiele zagadnień trzeba jednak doprecyzować i wyzbyć się resztek poplatformianego niezrozumienia złożoności systemu kształcenia, w imię realizacji jednego z aksjomatów zasadniczych: realizacji idei społeczeństwa otwartego, złożonego ze świadomych, mądrych i przyjaznych wobec świata patriotów. Nie można nie docenić pozytywnej siły, płynącej z proponowanych kierunków działań. Dobrze, że w tekst wpisano przeświadczenie o witalności polskiej kultury (s. 57), której najbardziej szkodzą resentymenty bezrefleksyjnie i stereotypowo mówiące o jej upadku. Wiele propozycji pada niemniej zbyt późno: gdyby na przykład parę lat temu polskie partie i środowiska politycznego środka zgodziły się z sugestią nauczycieli szkolnych i akademickich, aby wydłużyć liceum do lat czterech, dyskontując o rok wcześniejsze posyłanie dzieci do szkół podstawowych, być może nie byłoby dzisiaj na agendzie gruntownego przemodelowania systemu szkolnego en general. Trudno jednak winić Nowoczesną, jeszcze wówczas nieistniejącą, o błędy wynikające z pychy ministeriów pp. Hall i Kudryckiej. Znamienne zresztą, że autorzy obecnej reformy edukacji nie oceniają w programie partyjnym, choć w dyskusjach publicznych nie stronią od zajmowania stanowiska. Jeśli jednak mamy zarzucić notoryczne przerzucanie polskiej edukacji od bandy do bandy w rytm pomysłów kolejnych ekip, trzeba odnieść się do realiów chwili i zastanowić, co należy po odejściu obozu pisowskiego pozostawić bez naruszania. Pierwsze będą musiały odejść kordony ideologiczne, ale przynajmniej ramy instytucjonalne sugerowałbym raczej zachować, adaptując do myślenia wolnościowego. Przy całym sprzeciwie, jaki mogą budzić niektóre z pomysłów wprowadzanych z inicjatywy obecnego obozu rządzącego, powinny być potraktowane jako podstawa dialogu – i życzyć tylko trzeba, by Nowoczesna nie postąpiła, jak tylu innych przedtem, w duchu wendety i negacji, odwracania kierunku zmian w całej ich rozciągłości. Polem porozumienia może być choćby podniesienie wymagań egzaminu maturalnego, system akademicki 5 – 2 przy odpowiednim skoordynowaniem go z normami unijnymi, albo przywracane czteroletnie liceum ogólnokształcące. Byłoby to piękne potwierdzenie dojrzałości spojrzenia, której w programie tak nowej partii nie sposób nie dostrzec i nie ocenić z przychylnością.

Potencjał polityki światowej – wywiad z Leszkiem Moczulskim :)

Marcin Celiński: Jaka jest pańska ocena sytuacji geopolitycznej Polski? Na ile zmieniła się ona w ostatnim dwudziestopięcioleciu i w jakiej skali możemy ją ocenić jako dobrą, a w jakiej skali jako złą? Co z tego wynika?

Leszek Moczulski: Sytuacja geopolityczna zmieniła się w niewielkim stopniu. Jest wyjątkowo dobra nie tylko dziś, lecz także w obliczu nadchodzących zagrożeń. Trudny okres dla Europy niewątpliwie się zbliża, ale my – z racji położenia – będziemy w lepszej sytuacji niż większa część Europy, zwłaszcza kraje śródziemnomorskie. Przed ćwierćwieczem nasza sytuacja dość raptownie uległa radykalnej zmianie. Niektórym trudno się do tego przyzwyczaić, gdyż ciągle żyjemy w cieniu krytycznego położenia geopolitycznego ostatnich kilku stuleci. W XVII w. znaleźliśmy się w kleszczach szwedzko-tureckich, później rosyjsko-pruskich czy niemieckich, wreszcie pod dominacją rosyjsko-sowiecką. Obecnie wracamy do stanu z połowy minionego tysiąclecia, choć w zupełnie innym charakterze. Wtedy byliśmy mocarstwem integrującym formalnie dwa państwa, a w istocie wcześniej istniejące cztery czy nawet pięć, o potencjale geopolitycznym, który zapewniał nam prymat w naszej części Europy. Dzisiaj taką potęgą nie jesteśmy, ale patrząc z perspektywy bezpieczeństwa państwa, znów aktualne stają się wersy z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Aktualne napięcia na linii Polska–Rosja, elementy wojny propagandowej wokół agresji na Ukrainę nic istotnego nie zmieniają.

Nasza sytuacja się polepszyła, bo osłabła Europa, a stało się to głównie dlatego, że walczyła sama z sobą. Groźne dla nas wcześniej niebezpieczeństwa europejskie bardzo zmalały albo przestały istnieć. Kontynent, na którym nie są prowadzone działania wojenne, siłą rzeczy jest bardziej bezpieczny, a ten stan został radykalnie umocniony przez załamanie potęgi naszych agresywnych sąsiadów z czterech stron, choć pamiętamy tylko wschodniego i zachodniego. Niebezpieczeństwo z Zachodu pojawiło się później, bo dopiero w XVIII w., i już szczęśliwie minęło. Mocarstwo wschodnie przez trzy stulecia napierało na Europę i samo zniszczyło własną potęgę. Obecnie zmienia się w samoredukujące się geopolityczne vacuum, otoczone przez rzeczywiste mocarstwa, które niedawno weszły w sferę przyśpieszonego rozwoju. Chiny, Indie, rozpoczynający integrację świat islamski, ale także zjednoczona Europa to podmioty, które trzy–cztery pokolenia temu praktycznie jeszcze nie istniały, zaktywizowały się dopiero w latach życia ostatniej generacji. Takie generalne przeobrażenie relacji potencjałowych, gdy silna jest społeczna i indywidualna pamięć poprzedniego układu geopolitycznego, z ogromnym trudem przebija się do świadomości powszechnej, także polityków. Tworzy to pozornie niestabilną sytuację, w której możliwe są nieracjonalne zachowania polityczne, co może prowadzić do lokalnych nieszczęść. Ale ten czas szybko mija.

Europa po bardzo przykrych doświadczeniach szuka dla siebie formuły i zaczyna ją znajdować. Nie jest to jeszcze formuła w pełni świadoma, dochodzimy do niej metodą prób i błędów. Nie wystarcza wezwanie: „integrujmy się!”. Sama koncepcja integracji jest przecież wieloznaczna. I Karol Wielki chciał zintegrować Europę, co szybko doprowadziło do uformowania walczących z sobą państw narodowych – i Hitler chciał zintegrować Europę, co doprowadziło do jej katastrofy. Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej. Przypomnijmy: Rzeczpospolita Obojga Narodów była dualistyczna tylko zewnętrznie. W rzeczywistości tworzyła federację ponad 70 sejmików, z których każdy w swojej ziemi czy w powiecie dzierżył cząstkę suwerenności, a reprezentanci wszystkich podejmowali jednomyślne decyzje w sprawach wspólnych. Tak zorganizowane państwo przez trzy stulecia działało zupełnie dobrze, póki nie pojawiły się przeważające zagrożenia zewnętrzne. Upadło, bo – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – nie broniło go morze. UE docelowo będzie się składała z blisko 40 krajów członkowskich, a już przy sześciu w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej były problemy. Największy kryzys, jaki dotknął integrację europejską, zdarzył się w początkowej fazie jej historii, gdy Charles de Gaulle zablokował możność podejmowania decyzji – czyli sparaliżował działalność formującej się dopiero wspólnoty. Nie oznacza to, że obecnym kryzysem UE nie należy się przejmować. Wszystkie trzeba rozwiązywać, lecz byłoby dobrze, gdyby Donald Tusk – nominalny prezydent tej wspólnoty – nie ograniczał się do zawierania kompromisów mających godzić różniące się w swoich dążeniach strony, lecz zainicjował prace, a co najmniej dyskusję nad świadomą i pełną formułą integracyjną. Dziś tonie ona w swarach euroentuzjastów i eurosceptyków – całkowicie nierozumiejących, że działają dokładnie przeciwko temu, co pragną osiągnąć.

Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej.

Integracja to po prostu łączenie osobnych podmiotów, a w zasadzie cała historia Europy (Europy politycznej, Europy cywilizacyjnej, Europy kulturowej, Europy gospodarczej) to długi warkocz splotów i rozłączeń. Jedność kulturową, a także gospodarczą osiągnięto szybko, później polityka zaczęła tworzyć podziały. Nas interesują integracje i dezintegracje państwowe. Powodziły się na ogół integracje lokalne, aby osiągnąć stopień wystarczający do obrony przed innymi. Znacznie gorzej było z regionalnymi, a katastrofalnie z paneuropejskimi. Przyczyna była prosta – przez tysiąc lat, odkąd uformowała się geopolityczna Europa państw narodowych, głównym narzędziem integracji terytorialnych były: podbój, dominacja, narzucanie interesu silniejszego. To przesądzało o ich niepowodzeniu. Przymusowe integracje budzą opór. Silniejszy uważa swój interes za najważniejszy i narzuca swoją wolę innym, a słabsi się buntują. Jeżeli mają większość, łączą się i narzucają swoją wolę silniejszemu. Obie strony dochodzą więc do wniosku, że integracja zagraża ich żywotnym interesom. Tak wytwarza się nierównowaga uniemożliwiająca racjonalne funkcjonowanie wspólnoty i wymuszająca dezintegrację. Unia Europejska na razie uniknęła tego błędu. Spora w tym zasługa Niemiec, które ciągle jeszcze pamiętają, że w niedawnej przeszłości dwukrotnie chciały narzucić swoją hegemonię w Europie siłą, doprowadzając własny kraj do straszliwej katastrofy. Dziś zresztą nie ma w Europie państwa, które byłoby w stanie zdominować wszystkie pozostałe, lecz dyrektoriat trzech czy czterech wielkich jest możliwy. Niestety, powrotu tych złych formuł nie można wykluczyć. Możemy je nazywać integracją imperialną, ale przede wszystkim jest to integracja narzucona. Nie chodzi zresztą o samo preferowanie interesu najsilniejszych, tylko o lekceważenie potrzeb mniejszych państw, tych liczących mniej niż 10 mln mieszkańców. Stanowią one w UE większość – i nikt ich nie zatrzyma, jeśli będą chciały odejść. A to oznacza koniec paneuropejskiej integracji.

Czy taka rzeczywistość wyklucza dalszy rozwój integracji zmierzającej do przekształcenia związku państw w jedno państwo federalne? Na pewno nie. Łatwo sobie wyobrazić moment, gdy nadejdzie taki czas. Mówiąc obrazowo, wówczas, gdy Finów i Portugalczyków połączą nie tylko interesy, lecz także albo przede wszystkim poczucie wspólnego losu. Kiedy będą jednym narodem. Wymaga to czasu liczonego w pokoleniach, a wszelkie polityczne próby przyśpieszenia tego procesu tylko go hamują.

Euroentuzjaści pragną przekształcić UE w państwo federalne. Najprostszą drogą do tego ma być tzw. demokratyzacja Unii. Parlament UE, uznany za naczelny organ wspólnoty, byłby wybierany w wyborach powszechnych proporcjonalnie do liczby mieszkańców. Da to bezwzględną większość reprezentantom czterech najludniejszych państw i natychmiast uruchomi procesy dezintegracyjne. Wszystkie wcześniejsze wymuszone integracje tego doświadczyły. Eurosceptycy, obawiając się przyśpieszenia takiego rozwoju wydarzeń, pragną maksymalnie ograniczyć kompetencje wspólnych organów. Są przekonani, że bronią suwerenności państw członkowskich, ale w rzeczywistości osłabiają ich bezpieczeństwo w zglobalizowanym świecie. Przyda się im doświadczenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W końcu XVIII w. modernizację ustrojową, dzisiaj również konieczną, przeprowadzaliśmy przed stworzeniem armii wystarczająco silnej, aby te przemiany obronić. Skutki są wiadome. Współcześnie, w ustawicznych starciach potężnych sił pojedyncze państwa mogą się okazać bezbronne. Dotyczy to zarówno konfliktów politycznych, jak i coraz częściej ekonomicznych. Największym niebezpieczeństwem jest samoizolacja.

Połączmy te dwa wnioski. Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne, natomiast przekazywanie organom wspólnym niektórych kompetencji rządów narodowych – w tym także dotyczących obrony – zapewnia suwerennym państwom bezpieczeństwo, jakiego same, w pojedynkę, nie są w stanie sobie zapewnić.

Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne.

No właśnie, ale Unia Europejska to taki projekt, który powstał w obliczu pewnych zagrożeń, wynikających choćby z tego, że małe państwa europejskie (one są wszystkie małe w zestawieniu z Chinami albo Stanami Zjednoczonymi) mają mniejsze możliwości oddziaływania i potrzebny jest związek ponad państwami narodowymi, żeby wytworzyć pewien potencjał. Jeśli chodzi o potencjał gospodarczy, to do jakiegoś stopnia już go wypracowaliśmy. Integracja gospodarcza została skonsumowana, ale pojawiają się wyzwania, które nas martwią bardziej bądź mniej, w zależności od poglądów, jak np. kwestia rosyjska. W tym momencie można zadać pytanie o politykę obronną i politykę zagraniczną, czyli – przyzna pan – podstawowe atrybuty suwerennego państwa.

Tak, to są podstawowe atrybuty, ale nie traktujmy ich absolutnie. I Unię Europejską, i NATO tworzą suwerenne państwa, ale jest między tymi organizacjami istotna różnica, obecnie jakby niedostrzegana. W środkach masowego przekazu raz po raz pojawiają się alarmy, że większa część respondentów jakiegoś kraju niechętnie patrzy na jego czynny udział w obronie innego państwa członkowskiego paktu. Nawet wybitni i inteligentni komentatorzy obawiają się dzisiaj, że w wypadku agresji rosyjskiej na kraje bałtyckie czy Polskę zachodni sojusznicy, przymuszeni przez własną opinię publiczną, ograniczą się do protestów. Otóż NATO jest tak pomyślane i zorganizowane, aby w wypadku agresji – głośny dziś art. V – nie reagować ani na opinię publiczną, ani na postulaty środków przekazu, ani na debaty parlamentarne, tylko działać automatycznie. Współczesne możliwości techniczne pozwalają zresztą, aby samo działanie było prawie niewidoczne, zaś jego skutki – bardzo wyraźne. Niedawny, ale ostatni z całej serii przykład to błyskawiczne obezwładnienie elektronicznego systemu dowodzenia armii Muammara Kaddafiego. Rosjanie określają to jako „doświadczenie libijskie”, szczególnie ważne przy przeprowadzanej obecnie generalnej przebudowie ich sił zbrojnych. Po prostu Kaddafi nagromadził dość petrodolarów, aby zakupić w Rosji najnowocześniejszy system elektronicznego kierowania operacjami. Gdy Organizacja Paktu Północnoatlantyckiego zdecydowała się na interwencję, w ciągu kilku godzin system libijski został obezwładniony. Po raz kolejny, poczynając od wojny nad Zatoką Perską, przez działania wojenne w Afganistanie i Iraku, amerykańska technologia militarna, bardziej nowoczesna, już na wstępie rozstrzygnęła losy konfliktu zbrojnego (gorzej, a nawet bardzo źle było w wypadku konfliktu politycznego). Modernizując armię, Rosjanie mają „libijski” problem; na pewno pracują nad lepszym systemem, lecz jak na razie zdecydowali się tak przebudować siły zbrojne, aby uzyskały pełną zdolność prowadzenia wojen lokalnych i regionalnych; konflikt z NATO nie jest rozważany. Środki przekazu mało o tym wiedzą; wolą pokazywać kolumny czołgów czy rakiety eksponowane na defiladach, albo – z większą częstotliwością – zbliżające się do granicy Donbasu.

Unia Europejska funkcjonuje na innej zasadzie. Decyzje podejmowane są wspólnie i jednomyślnie. Przedstawiciele suwerennych państw, ich rządy, które chcą wygrać następne wybory, bardzo liczą się z opinią publiczną, słupkami sondaży, naciskami środków przekazu oraz – oczywiście – debatami parlamentarnymi. Jest to prawie całkowite odwzorowania Sejmu Pierwszej Rzeczpospolitej. Posłowie ziemscy przybywali z dokładnymi instrukcjami swoich sejmików, mimo to w niektórych nadzwyczajnych kwestiach zwyciężała „cnota obywatelska” – rezygnowano ze sprzeciwu, przyłączano się do zdania większości. Dzisiaj rządy Austrii czy Węgier są niechętne sankcjom nałożonym na Rosję, lecz pod wpływem europejskiej opinii publicznej wstrzymują się od sprzeciwu. Weto jest jednak narzędziem dobrze znanym i bywało niejednokrotnie stosowane, także już w początkach funkcjonowania EWG. Sejm Rzeczpospolitej był bardziej wstrzemięźliwy; pierwsze skuteczne liberum veto padło po 150 latach funkcjonowania tej instytucji.

Sprzeczność pomiędzy funkcjonowaniem NATO i UE jest oczywista i bardzo niebezpieczna. W wypadku zagrożenia militarnego – a w perspektywie następnej dekady będzie ono bardzo poważne – może sparaliżować zdolność decyzji bloku euroatlantyckiego.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne. Działając pojedynczo, wszystkie państwa europejskie kolejno padną. Integracja militarna nie oznacza utraty suwerenności. Dowodzą tego liczne przykłady. Połączenie sił zbrojnych krajów zachodnich pod wspólnym dowództwem w końcowych latach II wojny światowej dało druzgocące zwycięstwo na froncie zachodnim (a pośrednio także na wschodnim) i w niczym nie ograniczyło praw suwerennych USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Kanady, Południowej Afryki, Australii, Nowej Zelandii itd., a tylko ich niepodległość umocniło. Nie zależy ona bowiem od stopnia podziału kompetencji władzy państwowej pomiędzy organa narodowe i wspólne, tylko od źródła władzy. Jeśli pochodzi ona od wewnątrz – to państwo jest niepodległe, jeśli z zewnątrz – to zależne.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne.

Jednocząca się Europa bardzo długo była porozumieniem gospodarczym. Przypomnijmy, kiedy zaczęła być porozumieniem politycznym: otóż w czasach Ronalda Reagana, gdy w latach 80. zaostrzył się konflikt między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Europa Zachodnia bała się, że zostanie w ten konflikt uwikłana, i robiła wszystko, by w nim nie uczestniczyć. Niektóre kraje, takie jak Republika Federalna Niemiec w czasach kanclerza Helmuta Schmidta, zbliżały się do sytuacji pełnej neutralności. Zagrożeniem były i Związek Radziecki, i dezintegracja w obrębie EWG – to zagrożenie podziałało i wtedy pojawiła się koncepcja – już nie formalna, ale realna – żeby EWG przekształcić w Unię Europejską, żeby nadać wspólnocie mocniejsze ramy. Traktat z Maastricht miał być taką spóźniona próbą. Choć to nie całkiem się udało, to proszę spojrzeć, co było wcześniej, przed upadkiem ZSRR. Szukano własnej polityki, lecz nie w obliczu realnego zagrożenia, jakie mógł stanowić Związek Radziecki, tylko w warunkach zagrożenia sojuszniczego. USA były sojusznikiem, który zapewniał bezpieczeństwo Europy, lecz stanowcza polityka Waszyngtonu wobec agresywnej i hegemonistycznej polityki Sowietów budziła niepokój bronionych. Skoro bezpośrednio nie byli oni zagrożeni, postawę USA uznali za niebezpieczną dla siebie. Pytanie, czy tak odczuwane zagrożenie doprowadziłoby do wzmocnienia EWG/UE kosztem osłabienia NATO i jakie byłyby tego skutki. Zabrakło tego doświadczenia, bo zawalił się Związek Radziecki…

No, tego bym akurat nie żałował…

Ja oczywiście też tego nie żałuję, ale widzę korzyści z czynnika czasu w integracji. Doświadczenia na własnej skórze są konieczne, zwłaszcza gdy politycy nie są w stanie skorzystać z nauk słabo znanej im historii. A szkoda. Dzisiaj widać wyraźnie, że czołowi przywódcy UE nie sięgają wyobraźnią zbyt daleko i za szczyt polityki uważają administrowanie. Przerabialiśmy to już w naszych dziejach. Pierwsza Rzeczpospolita wyróżniała się rozwiniętym systemem demokracji, Jean-Jacques Rousseau uznał jej ustrój za doskonały, żyrondyści w okresie Wielkiej Rewolucji Francuskiej starali się go naśladować. Bardzo dobrze działał na dolnym poziomie, gdzie o wszystkich swoich sprawach rozstrzygali sami obywatele – na sejmikach tzw. gospodarczych i poza nimi, doraźnie. Na najwyższym szczeblu był jednak niezdolny do odpierania zagrożeń zewnętrznych. Gdzie Unia Europejska ma osiągnięcia? Na tym dolnym szczeblu. Poszczególne kraje, poszczególne społeczności – w Polsce widać to bardzo wyraźnie – naprawdę się wybijają. Mimo to niektóre tego nie potrafią, możliwości rozwojowe zjada im nadmierny skok konsumpcji, jutrzejszą sytość zamieniają na doraźny dobrobyt. Ale to wyjątki. Generalnie integracja przyniosła Europie widoczny postęp w demokracji, gospodarowaniu, warunkach bytowania. To wszystko skutki dobrego administrowania. Jest regres w rozmaitych dziedzinach, np. w kulturze, poziomie edukacji ogólnej, lecz ten regres jest spowodowany zupełnie czymś innym, nie ma nic wspólnego z integracją, wynika zaś z niesprzyjającej fazy przemian cywilizacyjnych.

Spokojne administrowanie – na poziomie zarządzania możliwościami i zasobami – wymaga spokoju zewnętrznego. Od ćwierćwiecza Europie nic nie zagraża, do żadnego wielkiego wstrząsu w rodzaju amerykańskiego 11 września nie doszło. Historia, która nie ma końca (chyba że przestanie istnieć czas), wypełniona jest jednak głównie przemianami i konfliktami, nie zna stanu bezruchu. Ta prawda wydaje się zapomniana. Od kilku pokoleń politycy europejscy przeobrazili się w administratorów. De Gaulle i Konrad Adenauer nie mają następców. Blisko pół stulecia o bezpieczeństwo Europy dbali Amerykanie, w ostatnim ćwierćwieczu groźby zewnętrzne zanikły, mężowie stanu postrzegający rzeczywistość z perspektywy globalnej przestali być potrzebni. Świat, jak zawsze, jest pełen konfliktów, lecz Europa izoluje się od nich, jak tylko potrafi. Luki w wyobraźni stają się niebezpiecznie duże. Pani kanclerz Angela Merkel – pierwsza osoba na europejskiej scenie politycznej – przyznała, że nie rozumie Władimira Putina. Nie chodzi o to, że nie rozumie postsowieckiego myślenia. To kaszka z mlekiem. Ona nie rozumie, jak polityk może myśleć kategoriami konfliktu, gdy przecież wszystko można rozwiązać kompromisem. To szkoła myślenia, która zrodziła się w latach 30. minionego wieku, w zgoła innych warunkach. Wówczas jednak demokracjom zachodnim brakowało siły, dzisiaj mają jej nadmiar. Administratorzy odrzucają jednak konflikt niejako doktrynalnie, gdyż utrudnia on lub wręcz uniemożliwia racjonalne zarządzanie.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca. Łatwiej zrozumieć, że bez instytucjonalnego przygotowania do zduszenia, a przynajmniej powstrzymania zewnętrznego zagrożenia, może dojść do tragedii. Hulające po świecie konflikty wcześniej czy później zaczną się integrować. Już dzisiaj łatwo dostrzec, gdzie i dlaczego rodzą się zagrożenia. Można je dostrzegać bezpośrednio, choć występują w różnej skali – lokalnej czy kontynentalnej. Pojawiają się już nie jako groźba potencjalna, lecz na granicach UE. Widać je na Łotwie czy na Sycylii. Tymczasem – co pan już sam powiedział – Unia Europejska nie jest przygotowana ani do prowadzenia polityki zagranicznej, ani do prowadzenia polityki obronnej. Szkoda będzie, gdy z lekcji ukraińskiej nie wyciągnie głębszych wniosków odnośnie do własnych słabości.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca.

Tutaj dochodzimy do innego kluczowego problemu. Zawodzi system powoływania władzy. Współcześnie w Europie w znacznym stopniu rządzą ludzie i środowiska, których to zadanie przerasta. Dominują politycy zaściankowi, którzy są nie tylko ślepi na zagrożenia zewnętrzne Europy, lecz także nie potrafią zrozumieć, na czym polega sens uczestnictwa ich krajów w UE. Gdy administracyjna obrona cech etnicznych wyrasta ponad problemy dobrego urządzenia Europy, polityka spada do grajdołka.

Źródła tego stanu rzeczy mają charakter uniwersalny, lecz można wskazać na kilka kluczowych czynników. To przede wszystkim gwałtowny, dziesięciokrotny wzrost liczby ludności świata w ciągu 250 lat – mniej więcej dziesięciu pokoleń. W połączeniu z rozwojem wolności i równości, uzyskiwaniem praw politycznych i zwykłych, ludzkich, świat się przeobraził. To generalnie zmiana bardzo korzystna, lecz ma również skutki uboczne. Równość uśrednia, podnosi dolny poziom i obniża górny. W krajach rozwiniętej cywilizacji, a zarazem najbardziej zamożnych, dominuje ten drugi proces. Doprowadził on już do ogromnego obniżenia standardów intelektualnych. To widać już nawet nie z pokolenia na pokolenie, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecie. Dotyczy wszystkich, również zajmujących się sprawami publicznymi. Proszę spojrzeć na polityków europejskich czy polskich sprzed trzech pokoleń i na dzisiejszych. Są przyzwyczajeni i nauczeni obracania się w świecie stereotypów, a w następstwie przygotowani psychicznie, mentalnie, a także intelektualnie tylko do jednej formy polityki – w zakresie stosunków międzynarodowych jest to polityka porozumienia i kompromisu. Wobec konfliktu stają się bezradni. Widać to nie tylko w powstrzymywaniu Putina, lecz także – może nawet jeszcze wyraźniej – w rozwiązywaniu kryzysu greckiego. Dzisiejsi politycy europejscy nie potrafią się poruszać w sytuacji konfliktu – zarówno zbrojnego, jak i dyplomatycznego. Nie potrafią reagować i ocenić zagrożenia.

Kontynuujmy wątek przywódców i elit. Dyskutujemy w naszym środowisku o tym, co się stało, że ich w tej chwili nie mamy, że możemy o nich czytać w podręcznikach do historii, że nie znamy nikogo, kto mógłby do obecności w tego rodzaju podręcznikach aspirować. Wszyscy skupili się nie na rządzeniu, ale na bieżącym administrowaniu.

Jeżeli wyjdziemy poza politykę, jeżeli pan sięgnie do nauki, do kultury, do ekonomii, to zobaczy pan – choć może to nie będzie tak wyraźne – że tam jest to samo. Tych krytycznych uwag nie chciałbym ograniczać tylko do polityków. W naukach ścisłych badaczy i odkrywców coraz częściej zastępują techniczni racjonalizatorzy, a w humanistyce – przepisywacze. Finansowane ze środków publicznych wyższe uczelnie mają dostarczać kadr i innowacji prywatnej gospodarce (60 lat temu Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej za cel funkcjonowania szkolnictwa wyższego uznał dostarczanie kadr dla realizacji planu sześcioletniego; półanalfabeta Władysław Gomułka już tej bzdury nie powtórzył, choć realizował ją w praktyce). Ale wejdźmy na pańskie podwórko – środki masowego przekazu. Jak dalekie są one od XIX-wiecznego ideału wolnej prasy! Tam zaś, gdzie ta wolność istnieje rzeczywiście – na forach internetowych, w tzw. mediach społecznościowych, widzimy tylko jej karykaturę. Ilu pan dzisiaj wyliczy poważnych publicystów w Polsce? Czy trzeba wskazywać palcem prezenterów telewizyjnych, w dużej mierze kształtujących opinię publiczną, z widocznym znudzeniem podających informacje ważne, lecz ożywiających się natychmiast, gdy dotyczą one sportu albo rankingu piosenkarek?

No tak, ale to jest spowodowane umasowieniem się mediów. Zgadzam się z pańską tezą, że średnia bardzo się obniżyła…

…przynajmniej dzisiaj, bo nadchodzi lepszy okres. Eksplozja demograficzna rozpoczęła się w Europie – lecz w tejże Europie dobiegła końca. Przed początkiem następnego stulecia wygaśnie na całym globie. Prymat ilości zostanie zastąpiony dominacją jakości. Ludzkość przeżywała to już wielokrotnie. Przykładowo po załamaniu przyśpieszenia demograficznego w XIV w. Europa dość szybko weszła w epokę renesansu. Jeśli tylko zdołamy okiełznać narastające obecnie konflikty globalne, to czeka nas podobna przyszłość, w której jakość przeważy nad ilością.

Oczywiście, pojawią się nowe problemy. Zahamowanie przyrostu ludności, a nawet pewna redukcja zaludnienia świata przełoży się m.in. na koniec ustawicznego rozwoju gospodarczego. To nic nowego: znamy epoki historyczne, liczone w stuleciach, gdy ilościowy wzrost produkcji towarów i usług był niepotrzebny. Jedynym celem gospodarki jest zaspokajanie indywidualnych i zbiorowych potrzeb ludzi. Ekonomika wysunęła się na plan pierwszy, gdy trzeba było zapewnić środki przeżycia lawinowo powiększającym się populacjom. Przypuszczam, że pan jako liberał łatwo przyjmie tezę o błędzie pierworodnym myśli marksistowskiej. Karol Marks zbudował swoją teorię na ustaleniach Thomasa Malthusa, że liczba ludności wzrasta szybciej niż produkcja żywności. Prowadzi to do pauperyzacji najbiedniejszych, czyli proletariatu, a nawet braku środków do życia. Jedynym rozwiązaniem miała być redystrybucja dóbr. Ponieważ kapitaliści nie będą chcieli oddać zawłaszczonych środków produkcji, trzeba ich zlikwidować jako klasę. Uspołeczniona gospodarka pozwoli na sprawiedliwy rozdział dóbr. W czasie, kiedy żył Marks, zaludnienie świata ledwo przekraczało miliard. Teraz, proszę pana, jest nas ponad 7 miliardów. Proszę pomyśleć czy sama redystrybucja była w stanie zapewnić środki przeżycia tak gwałtownie rozradzającej się ludzkości? Oczywiście, że nie. To była ślepa uliczka. Tylko rozwój gospodarczy, ilościowy wzrost środków przeżycia zapewnił przetrwanie ludzkości, a także stopniowe jej wydobywanie z niedostatku.

Cóż jednak będzie, gdy boom ludnościowy się skończy? Już dzisiaj znaczna część środków produkcji jest niewykorzystywana. Blisko wiek temu gospodarka światowa została sparaliżowana kryzysem nadprodukcji – i te stany depresyjne zaczęły się powtarzać cyklicznie. Wzrost ilościowy przestaje być potrzebny, co spowoduje, że gospodarka z pozycji dominującej spadnie bardzo nisko. Dojdzie do tego w sytuacji społecznego przyzwyczajenia, że bez rozwoju gospodarczego świat nie może funkcjonować, a większa część ludzkości aktywna jest w tej właśnie dziedzinie. Nie chcę wdawać się w opis konsekwencji takiego stanu rzeczy. Zwrócę tylko uwagę, że do tej nowej sytuacji trzeba jakoś ludzi przygotować. Zwłaszcza w krajach rozwiniętych gospodarczo. Kreowanie popytu, sprowadzanie aktywności gospodarczej do spekulacji papierami wartościowymi to droga donikąd.

Mając takie doświadczenie historyczne, zapewne można znaleźć nowe obszary i nowe rynki, tak jak swego czasu zrobiła Hiszpania. Poradziła sobie z faktycznym bezrobociem wśród szlachty, kolonizując Amerykę Południową.

To zupełnie inne zagadnienie. Będziemy mieli do czynienia nie z koniecznością szukania nowych rynków zbytu ani nowych terenów aktywności społecznej, tylko z ilościowym nadmiarem produkowanych dóbr. Przekształcenie społecznych potrzeb z ilościowych na jakościowe zmieni to w niewielkim stopniu. Jeśli chodzi o ekspansję hiszpańską, to warto zauważyć, że masa energii społecznej skierowana za Atlantyk rzeczywiście stworzyła Amerykę Łacińską. Tyle tylko, że osłabiona tym wylewem potencjału Hiszpania sama się zawaliła.

W którymś momencie Ameryka Łacińska stała się dla Hiszpanów atrakcyjniejsza od Hiszpanii.

Nie. Chętnie wracają ci, których na to stać. Natomiast w Hiszpanii już w XVIII w. zabrakło energii społecznej. Energia społeczna została wyeksportowana. Proszę pomyśleć: to jest doświadczenie dla współczesnej Europy. Kierowanie energii na zewnątrz, poza Hiszpanię, przypomina współczesne wykorzystywanie rezerw tzw. krajów Trzeciego Świata. Europa czy też kraje cywilizacji zachodniej dość chętnie się w to wszystko angażują, lecz jest to eksport energii społecznej. Dla doraźnych korzyści gospodarczych osłabia się bazę.

Wróćmy na nasze podwórko. Przywołał pan cytat z „Wesela”. Pasuje on w tym momencie i do Polski, i do Europy, ale ja patrzę na ten obszar, który pan jeszcze kilkanaście lat temu w książce „Geopolityka: potęga w czasie i przestrzeni” określił jako próżnię, jeśli dobrze pamiętam, czyli przestrzeń między Polską a Rosją, mówimy o Białorusi i Ukrainie. W tej próżni coś nam się dzieje. Nie sposób przy tej „polskiej wsi spokojnej” zapomnieć o Donbasie…

Dziś ta luka strategiczna, ten pusty obszar geopolityczny to już przeszłość.

Co się z nim stało?

Przesunął się na wschód. Prawdziwa próżnia powstaje dzisiaj w Rosji. Niech pan spojrzy na otoczenie i bliskie sąsiedztwo tego kraju: Japonia, Korea Południowa, Chiny, Indie, Pakistan, Iran, Turcja, jednocząca się Europa. Wszystkie one mają potencjał większy albo przynajmniej taki jak rosyjski. Demograficznie Rosja się kurczy, jej otoczenie wschodnie i południowe ciągle jeszcze rośnie. Rosji jeszcze ustępuje być może Korea, lecz w najbliższym ćwierćwieczu, po nieuniknionym zintegrowaniu Korei Południowej z Północną, łączne zaludnienie tego kraju zrówna się z rosyjskim na poziomie ok. 120 mln. Proporcje gospodarcze są jeszcze gorsze. Charakterystyczne jest porównanie Produktu Krajowego Brutto Rosji i Korei Południowej. Przy wysokich cenach ropy naftowej rosyjski PKB jest wyższy, ale przy ich spadku relacja się zmienia. Korea ma rozwinięty nowoczesny przemysł, Rosja jest państwem surowcowym. Nie ma wątpliwości, kto tę rywalizację wygra. Porównania z innymi wskazanymi krajami nie wymagają wyjaśnień. Rosja jest najrozleglejszym państwem na świecie, lecz połowę jej terytorium stanowi wieczna zmarzlina, a blisko połowę pozostałych ziem porastają tundra i borealne lasy iglaste. Głównym brakiem jest niedostateczna do zagospodarowania tak rozległego kraju liczba ludności. Potężne Stany Zjednoczone posłużyły się milionami dobrowolnych emigrantów z Europy i niewolniczych z Afryki. Rosja próbowała to czynić zesłańcami syberyjskimi. Jeśli do tego dodamy, że ten kraj w minionych 250 latach więcej wydał na armię i zbrojne ekspansje niż na zagospodarowanie własnej ziemi, regres Rosji będzie bardziej zrozumiały. Apogeum potęgi Rosja osiągnęła dokładnie 200 lat temu, tuż po epoce napoleońskiej. Od tej pory przeżyła liczne, coraz gorsze załamania. Były one przerywane paroma wzniesieniami, lecz szczyt był za każdym razem niższy. Teraz powoli przekształca się w geopolityczne vacuum. Przykrywa to mocarstwową propagandą, lecz to nie starczy na długo. Po prostu tam, gdzie nie ma ludzi, gdzie jest ich coraz mniej – powstaje próżnia.

Kraje zaś, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą. Prawdopodobnie Białoruś wejdzie do UE wcześniej niż parę razy większa Ukraina.

Kraje, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą.

Proszę jednak spojrzeć, jak ta Ukraina błyskawicznie się wybiła! I jak cofnęła się Rosja. Niech pan sobie przypomni sytuację sprzed dwóch lat. Ukraina wydawała się wówczas krajem bez przyszłości, coraz bardziej rozkładającym się wewnętrznie, całkowicie zależnym od Moskwy. Jakoś uznawała to nawet Julia Tymoszenko, bohaterka pierwszego Majdanu. Rosja wracała do grona potęg. Miała udoskonalać stosunki z Niemcami, zresetować te ze Stanami Zjednoczonymi, pamiętamy uściski i uśmiechy Tuska i Putina na Westerplatte, prawda? Żyć nie umierać… Najważniejsze – globalny prestiż. Putin brylował na salonach, kierowane przez niego państwo było cennym partnerem politycznym i ekonomicznym głównych państw Zachodu. Właśnie w 2010 r. rozpoczął kompletną reorganizację i modernizację sił zbrojnych, siecią rurociągów pętał Europę, inicjował sojusz z Chinami jak równy z równym.

I co z tego zostało? Anektował Krym, ale utknął w Donbasie. Zdobycz niewielka i tylko czasowa, a koszty straszliwe. Prysnął mit Rosji jako współkonstruktora globalnego porządku, współkierownika światowej gospodarki. Państwo Putina znalazło się w politycznej i gospodarczej izolacji. Zachód obłożył je sankcjami, Chiny traktują je jak satelitę, dostawcę surowców za cenę ustalaną w Pekinie. Gospodarka się cofa, płaci wielka cenę za agresję. Spadek cen ropy opróżnia kasę. Odrobienie dotychczasowych strat wymaga wieloletniego wysiłku. Rosja znalazła się w politycznym, militarnym i gospodarczym impasie, a wyjście z tego coraz głębszego dołka wymaga całkowitej zmiany władzy. W tak nieprzyjaznej sytuacji Związek Radziecki od 1920 r. się jeszcze nie znalazł, bo w chwili największych załamań – w roku 1941 czy w roku 1991 pomocną dłoń podawała wielka Ameryka.

Wręcz przeciwny proces zachodzi na Ukrainie. Gdy Wiktor Janukowycz ugiął się przed Moskwą, przeciw hegemonii rosyjskiej wystąpili Ukraińcy. Majdan przetrwał i mrozy, i krew. Kolaborancka, złodziejska władza upadła. Niepodległa i demokratyczna Ukraina formuje się szybciej, niż my budowaliśmy Trzecią Rzeczpospolitą po roku 1989. W ciągu kilku miesięcy przeprowadzili wybory prezydenckie i parlamentarne, podczas gdy nam to zajęło dwa lata. Spuścizna zacofania, bezhołowia i korupcji jest na Ukrainie wielokroć większa, niż była w Polsce, lecz wola jej zwalczenia jest silniejsza niż u nas. Kraj ustabilizował się politycznie, szybko buduje siły zbrojne, reformuje administrację. Trudności przed nim olbrzymie, lecz wysiłek, by je pokonać, jest widoczny. Sytuacja się poprawia, nie pogarsza. Mimo kłopotów, mimo strat i problemów, z którymi sobie ciągle nie radzą. Proszę spojrzeć na Rosję, która Ukrainę miała praktycznie w ręku. I co jej zostało? Kłopot na karku.

Analizujemy sytuację, mierzymy potencjały, oceniamy skalę ryzyka i relacje sił. Ale liczą się imponderabilia. Ukraińcy upomnieli się o swój honor. Moc daje im determinacja przeważającej części narodu, podczas gdy Rosjanie potrafią tylko klaskać i narzekać. Potencjał moralny Ukrainy jest większy od materialnego. To dzięki niemu ten wcześniej marginalny kraj teraz przyciąga uwagę świata i wygrywa pojedynek z Rosją.

No właśnie, ale dyskusja o Wschodzie trwa nadal. Wspomniał pan o Westerplatte. To z tej okazji minister Radosław Sikorski opublikował duży tekst, w którym stwierdził, że tak naprawdę cała doktryna Jerzego Giedroycia, myślenie o współpracy ze Wschodem to przeżytek, archaizm, który trzeba odrzucić na rzecz porządnej koncepcji piastowskiej, w której z jednej strony współpracuje się z Niemcami, a z drugiej strony rozmawia z Rosją. Ostatnie wydarzenia wymusiły zmianę polityki, ale w Polsce wciąż trwa dyskusja dotycząca tego, czy mniejsze państwa powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego są naszymi partnerami, czy tylko niedodefiniowaną strefą buforową pomiędzy nami a prawdziwym naszym partnerem – Rosją.

Obok Ukrainy, Białorusi i Litwy Giedroyc widział jeszcze Rosjan. Przystosował koncepcję Józefa Piłsudskiego do rzeczywistości pojałtańskiej, którą uważał za trwałą. Jego wizję przyszłości tworzył humanistyczny socjalizm. Równolegle Giedroyc marzył o stworzeniu wewnątrzobozowej przeciwwagi. Dziś to pomysł przestarzały, a zawsze był nierealny. Co do Radka Sikorskiego, znam go od 1987 r. chyba. Poznałem go jeszcze jako młodego początkującego dziennikarza w Londynie, wrócił akurat z Afganistanu. Nauczył mnie pisać na komputerze. To bardzo inteligentny chłopak. Szuka wielkich koncepcji, co jest największą zaletą polityka. Przeszkadza mu jednak PRL-owskie wykształcenie, które daje właśnie takie efekty. To powszechna przywara społeczna, która zginie, dopiero gdy odejdzie tamto pokolenie. Sikorski przeciwstawieniu Polski piastowskiej i Polski jagiellońskiej nadał inne znaczenie: opcja zachodnia czy opcja wschodnia. Jednak potrafił zaangażować się w Partnerstwo Wschodnie, a później w obronę Ukrainy tak, jakby za rękę prowadził go Piłsudski. Nawiasem mówiąc, realizację koncepcji wyjścia na Wschód – czyli tzw. jagiellońskiej, zapoczątkował Kazimierz Wielki, który akurat był Piastem.

Dla publiczności symbole…

Prawdziwe pomagają zrozumieć, fałszywe ogłupiają. Proszę pomyśleć, to przecież o tym mówiliśmy przed chwilą. Zadania przerastają powołanych do ich wykonania. Patrząc na poziom byłych czy aktualnych europejskich ministrów spraw zagranicznych albo szefów parlamentów europejskich, tacy politycy jak Radosław Sikorski to czołówka – i to wcale nie jest komplement. Niech pan spojrzy choćby na tych nieszczęsnych Francuzów, na prezydenta, który już w chwili elekcji przegrywa następne wybory. Na męża stanu wyrasta pani, która myśli kategoriami sprzed prawie stu lat. Kraj pełen symboli, rewolucja bez morderstw, wielkość bez klęski, równość dla wszystkich – z wyjątkiem tych nierównych, tolerancja powszechna – ale nie dla odwołujących się do innych symboli. Czy należy się dziwić, że tam od kilkudziesięciu lat brakuje dojrzałego polityka?

Chcę nawiązać do możliwych czarnych scenariuszy dla Polski. Zakładając hipotetycznie, że UE jakoś się rozluźni, jakoś zdezintegruje – znane są choćby nastroje brytyjskie, a i Niemcom, jako najbogatszym krewnym, może się w którymś momencie znudzić – a w Stanach Zjednoczonych pojawi się prezydent, który obieca to, co Barack Obama, i zacznie to realizować, czyli skupi się na polityce wewnętrznej… Zgodzimy się zapewne, że NATO bez Stanów Zjednoczonych czy z małą aktywnością Stanów Zjednoczonych jest fikcją. W sytuacji jakiegoś zagrożenia ze Wschodu, ze strony Rosji, która jest państwem o strukturze gospodarczej państwa kolonialnego opartym na wpływach z surowców, z PKB faktycznie porównywalnym z niewielkimi krajami, no ale nadal mającym sporą liczbę czołgów, nadal mającym iskandery, głowice jądrowe, w związku z czym stanowiącym dla nas śmiertelne zagrożenie – to gdzie są strategie, gdzie jest plan B? Plan A znamy – on się wiąże z reakcją NATO i z UE. Jeżeli on z jakichś przyczyn nie zadziała, to czy jest plan B?

Nie podzielam pańskiego pesymizmu, jeśli chodzi o UE i o NATO. Zgadzamy się, że poziom przywódców, generalnie całej polityki systematycznie się obniża. Nie jest to jednak czynnik decydujący. Losy zaś tych wybitnych są bardzo pouczające. Wiemy, jak skończył Richard Nixon, najwybitniejszy z powojennych prezydentów USA. Wcześniej przeobraził system światowy z dualistycznego w trialistyczny, polityka w trójkącie Waszyngton–Moskwa–Pekin automatycznie tworzyła warunki do katastrofy ZSRR. Reagan potrafił to wykorzystać, wygrał dla Zachodu zimną wojnę – było to ostatnie wielkie zwycięstwo USA, choć przez bzdurną aferę Iran-contras niemalże spotkał go los poprzednika. Przypomnijmy wielkiego człowieka klęski – Napoleona Bonapartego – który o dwie głowy przerastał swoich przeciwników (niedawno minęła dwusetna rocznica bitwy pod Waterloo). Można przegrać jak Nixon i zapewnić zwycięstwo. Można wygrywać jak Bonaparte, aby doprowadzić do katastrofy, z której, prawdę mówiąc, Francja do dzisiaj się w pełni nie podniosła.

Reagan wygrał, bo konflikt czysto polityczny przekształcił w potencjałowy. Wywindował wyścig zbrojeń tak wysoko, że ZSRR musiał pęknąć. Taki skutek taką samą polityką mógł osiągnąć każdy z powojennych prezydentów amerykańskich. Nawet Gerald Ford, gdyby nie miał hamulca w postaci Henry’ego Kissingera – miłośnika Świętego Przymierza. Zapytałem go kiedyś, czy warto było przegrać wojnę w Wietnamie, aby pozyskać Chiny, ale zmienił temat rozmowy. No tak, decydował przecież prezydent.

Polityka światowa to gra potencjałów (krajowa zresztą też, tylko trochę innych). Amerykanie dysponowali tak ogromną przewagą nad Sowietami, że mogli to wykorzystać w każdej chwili. Nie wszyscy prezydenci to rozumieli, a pozostali nie chcieli rozumieć. Czuli się bezpiecznie, a ZSRR – panujący nad wschodnią częścią Europy i północną Azji – pomagał im utrzymać stabilizację światową. Status quo wydawało się wieczne, złamała je mała Polska. Sowieci po trzech dekadach zimnej wojny już wyraźnie osłabli, a do tego zaangażowali się gdzie indziej – i zabrakło im siły, aby przywrócić porządek u krnąbrnego satelity. Reagan, wybrany na prezydenta miesiąc przez stanem wojennym w Polsce, wykorzystał okazję. Nie była nią słabość sowiecka, tylko oburzenie zachodniej, a zwłaszcza amerykańskiej opinii publicznej na zdławienie Solidarności. Zapału na zwalczanie Imperium Zła starczyło na parę lat. Gdy wiosną 1987 r. – już po aferze Iran-contras – rozmawiałem z ówczesnym wiceprezydentem George’em Bushem, uprzedzał mnie, że system PRL-owski zliberalizuje się na pewno, lecz na niepodległość Polska nie ma co liczyć, bo najpierw musiałby upaść ZSRR – a to przecież niemożliwe. Już chciałem wykrzyknąć, że właśnie pada, lecz ugryzłem się w język. Wystarczy, że wariat, który przyjechał z Warszawy, rozpowiada o upadku komuny w Polsce za dwa–trzy lata, a jeśliby jeszcze zaczął wieścić, że marny los czeka takie wielkie mocarstwo, byłoby już za wiele! Cztery lata później Bush – już jako prezydent – 1 sierpnia 1991 r. w Kijowie zapewniał Radę Najwyższą Ukrainy o szczęśliwej przyszłości zdemokratyzowanego ZSRR. Pech, bo trzy tygodnie później ten sam organ ogłosił niepodległość.

Nie przejąłem się słowami Busha i widoczną zmianą polityki Waszyngtonu, bo uruchomiony potencjał prze dalej i ciężko go wyhamować. Zaatakowany automatycznie podejmuje obronę. Politycy mają ogromne możliwości: są w stanie uruchamiać potencjały geopolityczne swych państw oraz orientować je w pożądanym kierunku i wykorzystywać lepiej czy gorzej. Lecz te potencjały istnieją i funkcjonują niezależnie od nich. Mogą słabnąć i zanikać – lecz to wymaga czasu. ZSRR wyszedł z wojny jako jedno z dwóch supermocarstw, więcej – biegunów polityki światowej. Szybko podjął globalną rywalizację – co było działaniem ponad siły. Trzeba było jednak dwóch kolejnych pokoleń, aby doszło do katastrofy potencjałowej. To się nie dzieje z dnia na dzień.

Mogę być krytyczny wobec rzeczywistości politycznej, lecz jestem optymistą, gdyż potencjał geopolityczny krajów cywilizacji zachodniej nadal dominuje nad światem. Nie jest już tak wielki, jak sto dwa lata temu. Wówczas co czwarty mieszkaniec tej planety żył w Europie. Ogromna kumulacja energii społecznej w ciągu jakichś dziesięciu pokoleń doprowadziła do skoku cywilizacyjnego, który zmienił oblicze świata. Dzisiaj w geopolitycznej Europie bytuje mniej niż 10 proc. populacji światowej. Regres jest znaczny, lecz nie tragiczny. Zachód nadal dominuje – i nie widać odpowiednio silnego konkurenta. Ci, co mówią o Chinach, nie dostrzegają, że nieusuwalna sprzeczność pomiędzy systemem politycznym a systemem ekonomicznym wchodzi w stan krytyczny. Może uda się przekształcić Chiny ewolucyjnie – bo zmiany eksplozyjne byłyby bardzo kosztowne dla całego świata.

Niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej. Potężny Zachód wchodzi w niebezpieczną przełęcz. Przyrost energii społecznej jest bliski zera, gdy w innych rejonach świata będzie trwać jeszcze kilkadziesiąt lat. Nie naruszy to istotnie proporcji potencjałowych, gdyż wysiłkiem poprzednich pokoleń kraje euroatlantyckie wybiły się na dostatecznie wysoki poziom naukowy, gospodarczy i kulturowy, aby skutecznie zwielokrotnić moc energii społecznej. Problem stanowi różnica w dynamice. Przykładowo, od początków XX w. ludność krajów islamskich pomiędzy Atlantykiem a Indiami zwiększyła się dziesięciokrotnie – i nadal rośnie. Nie dysponują wystarczająco wielkim potencjałem geopolitycznym ani nie są w stanie powiększać go dostatecznie szybko. Stabilizacja pęka, rozpaczliwy ruch ogarnia miliony. Dzisiaj to problem, za jakieś dwadzieścia lat będzie śmiertelnym zagrożeniem. Nadchodzące dwie dekady tworzą margines naszego bezpieczeństwa. Jest dostatecznie szeroki, aby podjąć najrozmaitsze przeciwdziałania. Taki miecz Damoklesa nad głową z reguły ożywczo działa na polityków, prowadzi do brutalnej selekcji, wymusza szukanie rozwiązań. Sprawa Ukrainy, jak wspomniałem, to ważny sygnał ostrzegawczy.

Przejdźmy do wspomnianych przez pana szczegółów. Unia Europejska zrobiła parę poważnych błędów, nadmiernie, a często i bezmyślnie wychodząc do przodu. Teraz powinna się zatrzymać, dopasować projekty do możliwości krajów członkowskich oraz ich społeczeństw. Rozpad Unii nie grozi. Grecja jest najlepszym dowodem, że nawet buntujące się społeczeństwa nie chcą opuszczać ani UE, ani nawet Eurolandu, co nie przeszkadza być niezadowolonym. Skoro Bruksela tak chętnie dawała pieniądze i przyjmowała każde rozliczenie, czemu teraz tak rygorystycznie domaga się spłaty długów? Korzyści płynące z integracji są naprawdę znaczne, a ludzie przyzwyczaili się do nich tak dalece, że trudno sobie wyobrazić, aby chcieli rezygnować. Właściwie w imię czego?

Mieliśmy już rządy zdecydowanie antyunijnej partii w Austrii, lecz Austria jest krajem marginalnym. Co gdyby Marine Le Pen czy Nigel Farage nadawali ton polityce swoich krajów? Czy wówczas reszta państw UE miałaby siły i środki, żeby ratować projekt UE?

Czy pani Le Pen ogłosiłaby, że nie będzie dopłat dla rolników, że każdy musi granicę przekraczać z wizą i paszportem, opłacić cło itd.? Niektórzy politycy nie chcą integracji doktrynalnie, inni głoszą taki program, bo chcą pozyskać niezadowolonych wyborców. Tylko że w momencie, kiedy dochodzi się do władzy i chce się tę władzę utrzymać, nie sposób działać jawnie wbrew oczywistym interesom ludzi.

Czyli liczy pan na ucywilizowanie przez władzę?

Niekoniecznie ucywilizowanie, wystarczy zwykły instynkt samozachowawczy. Radykalizm jest przywilejem opozycji. Tak za każdym razem postępuje PiS. Uważa na przykład, że należy prowadzić „ostrzejszą politykę” w stosunku do Rosji. Nie bardzo wiem, co to znaczy „ostrzejsza polityka” w stosunku do Rosji. Głośniej na nich krzyczeć, używać mocniejszych słów? Przecież nie wypowiemy im wojny ani nie ogłosimy embarga na wszystkie ich towary, ani nie zabronimy eksportu naszych. Można skrajnie zaostrzyć propagandę, co im w niczym nie zaszkodzi, ale zaostrzyć politykę? Już jest wystarczająco ostra, wręcz wroga. O ile opozycja nie jest pociągana do odpowiedzialności za swoje żądania, o tyle rządzący za swoje już tak. Kaczyński nie wypowie wojny Rosji ani nie wyśle czołgów, by odbijały Krym, Marine Le Pen nie skieruje przeciwko sobie rolników, turystów, przemysłowców, rentierów, młodzież. Wie, że nie zdąży wystąpić z UE, bo wcześniej odbiorą jej władzę. Francuzi to potrafią.

Mówił pan o słabości elit europejskich. Obaj się zgodzimy, że potrzebujemy trochę lepszych elit, takich z szerszymi horyzontami, także w Polsce.

To kwestia stworzenia mechanizmu. Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w. Brytyjski system parlamentarno-gabinetowy, francuski model trójpodziału władz zostały stworzone w zupełnie innej rzeczywistości, dziś nie przystają do przekształconych społeczeństw. Ponadto wszystko w czasie ulega korupcji, zepsuciu. Co jest w Polsce władzą ustawodawczą? Nie sejm, bo sejm nie przygotowuje ustaw, ustawy przygotowuje rząd, a ludzie rządu w sejmie głosują za tymi ustawami. Sejm przestał być organem ustawodawczym, natomiast stał się nim rząd. Ale od kogo zależy los gabinetu? Od sejmu, a nawet od pojedynczego posła – jak było w wypadku gabinetu Hanny Suchockiej. Podobnie upadł rząd Leszka Millera. Bez głosowania prezydent Aleksander Kwaśniewski odebrał mu poparcie grupy posłów. Przy większej liczbie stronnictw w koalicji najważniejsza jest ta malutka partyjka pośrodku, gdyż to ona decyduje, komu oddać władzę. Tyle tylko, że sama nie jest w stanie przepchnąć żadnej ustawy. Podział władz miał ograniczyć kompetencje dziedzicznego monarchy, ale to się dawno skończyło. Dziś, co Konstytucja RP bardzo silnie podkreśla, wszystkie organa państwowe podlegają jedynej, zwierzchniej władzy narodu. Nie wolno jej ograniczać, pozbawiać uprawnień. Mamy trzecią władzę, wymiar sprawiedliwości w dwóch odmianach – oddzielną prokuraturę i oddzielne sądy. Patrząc trochę z boku i nieco krzywo – to samouzupełniające się zawodowe korporacje. Trudno tylko dopatrzyć się, w jaki sposób jest realizowana zwierzchnia władza narodu nad nimi. To zresztą nie dziedzictwo po brytyjskich wigach, tylko swojskim PRL-u.

Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w.

W XVIII w. życie toczyło się z szybkością dyliżansu, dzisiaj tempo nadaje łączność elektroniczna. Tylko procedura podejmowania kluczowych decyzji jest taka sama, a przestrzeganie weekendu pozostaje świętością. Proponowane modernizacje sięgają często do rozwiązań antycznych, bo takie są sławetne jednoosobowe okręgi wyborcze, w referendum zaś mają o tym rozstrzygać ludzie, którzy w większości nie wiedzą, że działają one przeciwnie niż projektodawcy przypuszczają. Właściwie trudno się dziwić. Od kierowcy autobusu, nim siądzie za kółkiem, wymaga się dłuższej praktyki i kilku trudnych egzaminów. Jest to konieczne, bo od jego umiejętności zależy bezpieczeństwo, a nawet życie 40 pasażerów. Za los 40 milionów odpowiedzialność można przekazać każdemu – zgodnie ze świętym prawem równości rozwiniętym twórczo przez niejakiego Lenina: nawet kucharka może być premierem.

Poczynając od trzeciej kadencji sejmu, wyniki wyborów w Polsce są wprost proporcjonalne do wydatków wyborczych poszczególnych list. Decydują pieniądze, a nie obywatele. Nie jest to sprzeczne z innym przekonaniem, że o wyniku wyborów decydują środki masowego przekazu z telewizją na czele. Teraz dowiadujemy się, że programy wyborcze są zbędne, bo zawierają same fałsze.

Właściwie trudno się dziwić, że elity polityczne zostały zastąpione przez klasy polityczne. Elity były przygotowane i miały wyrobione poczucie obowiązku. Klasa polityczna, tak jak klasa robotnicza, żyje ze swojej działalności. Nie jest to wartościowanie ludzi, dzielenie na lepszych czy gorszych – tylko wartościowanie funkcji publicznych. W tym wypadku decyduje interes wspólny, a nie jednostkowy. Jeśli tego nie zrozumiemy, gorszy pieniądz wypierać będzie lepszy – i na nic się zdadzą narzekania, że z kadencji na kadencję wybieramy coraz słabszych. To zresztą wcale nie jest takie oczywiste, bo resztki dawnych elit politycznych, zwłaszcza wykształconych w demokratycznej opozycji – przecież zaprzeczeniu oportunizmu – nadal funkcjonują. Kierunek procesu trzeba tylko odwrócić.

Najpilniejsza jest reforma systemu wyborczego. Mniej ważne, jaki system zostanie wybrany: proporcjonalny czy większościowy. Kluczową kwestią jest to, by obywatel miał pełną świadomość, kogo i po co wybiera. Wszystkie chyba wybory w Trzeciej Rzeczpospolitej miały jedną ujemną cechę: znaczna część głosujących na daną listę, jeśli ta okazała się zwycięska, w końcu żałowała swego wyboru. To spowodowało, że wszystkie rządy poza jednym były u władzy tylko przez jedną kadencję albo jeszcze krócej. W tym kontekście można powiedzieć, że z punktu widzenia interesu całej Rzeczpospolitej prawie wszystkie wybory były nieudane.

Przyczyny są dwie. Znaczna część wyborców nie wie, na kogo głosować, ale idzie do urny, twierdząc, że to obowiązek, i stawia krzyżyk przypadkowo. Druga grupa też nie wie, ale wierzy jakiemuś autorytetowi. Może nim być polityk albo sąsiad, sprzedawczyni w sklepie, ksiądz czy nauczyciel lub tylko twarz częściej pokazywana w telewizji, względnie inaczej propagowana przez środki przekazu. Takich wyborców jest chyba więcej niż połowa – i to oni głównie czują się zawiedzeni przez swoich wybrańców.

Uczestnictwo w wyborach to prawo, a nie obowiązek – mimo że łowiące głosy stronnictwa sugerują coś przeciwnego. Ludzie ulegają rzekomym autorytetom i oddają własny głos do dyspozycji innych. Masowość takich postaw rodzi głęboką przepaść pomiędzy oczekiwaniami wyborczymi a wynikami wyborów. Skutki stają się coraz bardziej opłakane.

Ograniczanie głosów przypadkowych i sugerowanych zdecydowanie poprawi jakość parlamentu. Można to osiągnąć różnymi metodami. Omawianie ich wychodzi poza zakres naszej rozmowy. Podobnie jak wskazywanie na cechy i umiejętności kandydata, niezbędne do wykonywania mandatu poselskiego. Generalnie chodzi o maksymalne ułatwienie wyborcy dokonania rzetelnego i racjonalnego wyboru. Trzeba likwidować uboczne wpływy na indywidualny wybór, tępić komercjalizację i reklamiarstwo kampanii wyborczych, rzetelnie informować o tym, co ważne w pracy parlamentarnej. Bez tego żadna reforma ustrojowa się nie powiedzie. W demokracji najważniejszy jest głos obywatela – od tego wszystko zależy. Jeśli chcemy żyć w państwie demokratycznym, to musimy walczyć o jakość tego głosu, o autentyczność indywidualnego wyboru.

Stoimy przed wyzwaniem. Dopóki nie zmienimy systemu, dopóty będziemy produkowali miałkich polityków i w najlepszym wypadku otrzymamy to, na co pozwalają ich szczytowe możliwości. Kierowcy autobusów, ta elita szos, nie mają się czego obawiać.

No ale wpadliśmy w pułapkę, bo ten system i tę konstytucję mogą zmienić tylko ci politycy, innych w Zgromadzeniu Narodowym nie mamy.

Wpadliśmy w pułapkę, ponieważ w okresie rządów AWS-u powstał, a za rządów SLD został umocniony system dotacji partyjnych. Kampanie wyborcze są coraz droższe, a subwencje budżetowe gwarantują, że dana partia po kolejnych wyborach znajdzie się w parlamencie. Tak powstał zamknięty klub stronnictw, które władzę przekazują sobie nawzajem. System zresztą sam się niszczy, bo członków ubywa tylko przez samokompromitację. Po kolei odchodzą albo stopniowo zanikają wszyscy. Teraz doszło do krytycznego momentu, bo zapewnione miejsce w klubie mają tylko dwie partie. Jednak sytuacja tak się ułożyła, że przegrywające stronnictwo pod ciężarem klęski najpewniej się rozsypie. Pozostanie więc tylko jedna partia, która będzie rządzić sama. Rządzenie wymaga jednak poparcia obywateli, bo jeśli oni stoją z boku i patrzą, co z tego wyjdzie, to kto będzie realizował projekty rządowe? Przyjmijmy, że zwycięska partia uzyska 50 proc. głosów przy 50-proc. frekwencji. Poparcie czwartej części obywateli budzi obawy co do skuteczności i trwałości rządu. Tak rodzi się pokusa rządów silnej ręki i otwarcia drogi do dyktatury. Bo jak inaczej mniejszość miałaby zachować władzę?

Doszedł nowy element. Nadchodzący krach klubu partii parlamentarnych widoczny jest gołym okiem. Na wpół świadoma reakcja społeczna jest natychmiastowa: „Dobić trupa, co nam tak długo zamykał drogę!”. Najbardziej dynamiczne, bo młode i niezadowolone środowiska zerwały się do ataku. Tyle tylko, że nie są to stronnictwa przygotowane do prowadzenia polityki czy rządzenia krajem. Na razie widać, że nie wiedzą, czego chcą, a jeśli wiedzą, to nie znają mechanizmów, jak to osiągnąć. Może potrafią się zorganizować, bo jeśli nie, to wniosą z sobą chaos. A ten również otwiera drogę do dyktatury.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne. A szkoda marnować uzyskany już dorobek. Tak wyglądają sprawy. Zobaczymy, czy październikowe wybory będą wystarczająco rozumne, aby sobie z tym poradzić.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne.

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”. Styczeń/Marzec 2016. 

Kurs na zmiany w administracji centralnej :)

Tekst pochodzi z XX numeru Liberté! „O naprawie Rzeczpospolitej”, dostępnego w sklepie internetowym Liberté! oraz za pośrednictwem prenumeraty.

 

Jakikolwiek pozytywny zwrot w sferze zarządzania wymaga przede wszystkim głębszych zmian organizacyjnych, bowiem w swojej obecnej formule polski model sektora publicznego doskonale opiera się staraniom modernizacyjnym.

I DIAGNOZA OGÓLNA

Polska nie posiada jednej administracji. Jest ich wiele, a każda ma swoją ustawę regulującą zasady działania danego korpusu urzędniczego. I tak istnieje ustawa o służbie cywilnej, ustawa o pracownikach samorządowych, ustawa o pracownikach urzędów państwowych. Czy tylko? Przecież w służbie publicznej znajdują się też inne grupy pracownicze, choćby setki tysięcy nauczycieli czy pracowników państwowych agencji wykonawczych. Nie ma uniwersalnego modelu służby publicznej. Jeżeli nawet do przestrzeni publicznej przebija się rzeczowa dyskusja o funkcjonowaniu administracji, zazwyczaj abstrahuje ona od uwarunkowań instytucjonalnych. A to najsilniejszy czynnik determinujący obecny model.

Wieloszczeblowa struktura organizacyjna Rzeczpospolitej jest ociężała i ospała. Zwieńczona u szczytu administracją resortową hołduje utrwalonej kulturze hierarchiczności. Wypiera zdolność do współpracy, nauki czy dzielenia się doświadczeniami zarówno w obrębie sektora publicznego, jak i czerpania z opinii, głosów i myśli płynących spoza niego. Złożoność struktur państwa – niezrozumiała dla obywateli – to przestrzeń, gdzie skutecznie rozprasza się odpowiedzialność za dostarczanie usług publicznych. Tak naprawdę nie wiadomo, która administracja powinna być ostatecznie rozliczana z efektów wykonywanych zadań. Niektóre pokrewne obowiązki są realizowane na trzech poziomach samorządów i w dodatku przez centralną administrację rządową. Gdzie tu efektywność? I czy administracja nie staje się sztuką doraźnego rozwiązywania stale występujących mankamentów źle zaprojektowanej struktury?

Problemy ze skutecznością zaczynają się na poziomie centralnej administracji rządowej. Członkowie Rady Ministrów są z definicji zakładnikami i reprezentantami setek instytucji działających w strukturze resortowej. Wśród nich dziesiątek podmiotów, które w warunkach tak zaplanowanej architektury i podziału kompetencji znajdą sposób, aby uzasadnić rację swojego istnienia. Chodzi bowiem o bezpieczne „trwanie”, niezakłócone i wzbraniające się przed podejmowaniem rozsądnego ryzyka. Bierność czy brak innowacyjności to inherentne cechy tego systemu. Nie zmienią tego kolejne zastępy młodych, wykształconych, rzutkich urzędników, także absolwentów znajdującej się od lat w kryzysie Krajowej Szkoły Administracji Publicznej.

Podstawowy problem dotyczy ministerstw, które powinny być awangardą administracji rządowej. Zasady funkcjonowania służby cywilnej nie pozwalają na naturalną rotację kadr, a brak systemowej zasady kadencyjności na stanowiskach kierowniczych wspiera kulturę „bycia”. W ten sposób kierujący departamentami nie są zmotywowani do zapisywania na swoim koncie skutecznie przeprowadzonych dużych przedsięwzięć legislacyjnych czy organizacyjnych. Niewielka fluktuacja na wyższych stanowiskach i znikoma liczba udanych karier w innych sektorach dyrektorów ministerialnych jest symptomatyczna.

Drugim zasadniczym problemem jest zbytnie wyeksponowanie znaczenia kadry kierowniczej przy zaniedbaniu ekspertów średniego szczebla. Lepiej płatne i prestiżowe stanowiska, obsadzane w drodze często mało uzasadnionych decyzji kadrowych, stają się nieosiągalne. To demoralizuje osoby kompetentne, pozbawiając je wiary w realny awans. Skoro w tym modelu nie ma szans na przesunięcie się w hierarchii, należałoby zaoferować ekspertom przynajmniej możliwość samodoskonalenia się. Nic z tego. Polityka zasobów ludzkich w urzędach centralnych nie istnieje, a nawet pracownicy kadr mówią o fikcji indywidualnych ścieżek rozwoju zawodowego. Podobnie jak brakuje elastyczności w stosunku do wyróżniających się pracowników. Tym sposobem w ministerstwach celem staje się bieżące funkcjonowanie, a nie tworzenie wizji w sferach, za które odpowiadają ministrowie. Stąd formalizacja pracy, nacisk na przestrzeganie procedur i prewencyjne zbieranie wszelkich dowodów braku winy, w razie poważniejszych błędów. A przecież to centralna administracja rządowa powinna stać się polem odnowienia misji służby publicznej, oczywiście z elementami menedżerskiego profesjonalizmu. Zacząć należy od redefinicji funkcji ministerstw.

II ORGANIZACJA MINISTERSTW

Ministerstwa to instytucje państwowe działające w najsilniej uregulowanym kontekście prawnym. Zdefiniowanie ich jako urzędów obsługujących właściwego ministra determinuje rozumienie roli tego ciała. Korzystając z podległych i nadzorowanych instytucji publicznych, minister uzyskuje możliwość kształtowania polityki w ramach działów administracji rządowej, za które odpowiada. W grę wchodzą tu decyzje o charakterze organizacyjnym i personalnym. Ministerstwo dysponuje potężnymi instrumentami wpływu na kształtowanie rzeczywistości. Składa się na nie ustalanie „reguł gry” przez tworzone prawo oraz decyzje systemowe o sposobie dystrybucji pieniędzy publicznych. Dlatego nie może rządzić się wewnętrznie ustalonymi zasadami bez akcentowania celu służby publicznej. Powinno być wyznacznikiem efektywności i transparentności dla całej administracji.

Ministerstwo powinno analizować i wykonywać polityki publiczne, przedstawiając decydentom scenariusze i instrumenty ich realizacji. Model centralnej administracji rządowej musi jasno oddzielać instytucje analizujące i kreujące polityki publiczne od instytucji wdrażających. W obecnym stanie większość osób tam zatrudnionych dostrzega co najwyżej szczątkowy cel swojego działania, rzadko natomiast rozumie misję całego ministerstwa.

Ministerstwo z założenia reprezentuje określony sektor. Prowadzi to do powstawania naturalnego napięcia wewnątrz samej instytucji, szczególnie jeżeli zajmuje się więcej niż jednym działem administracji rządowej. Jeszcze bardziej pewna jest niezgoda w relacjach pomiędzy resortami: będą miały tendencję do koncentrowania się na polityce w swojej dziedzinie i utraty możliwości spojrzenia ponadsektorowego czy horyzontalnego.

W skład ministerstwa wchodzą komórki organizacyjne: departamenty – do realizacji merytorycznych zadań ministerstwa, biura – do realizacji zadań w zakresie obsługi ministerstwa, sekretariaty – do obsługi ministra oraz komitetów, rad i zespołów oraz wydziały, referaty, zespoły jako wewnętrzne komórki organizacyjne. Może więc zaistnieć sytuacja, w której żaden z departamentów nie odpowiada ostatecznie za określone sprawy. Tworzy to dogodną przestrzeń do powstawania konfliktów organizacyjnych, rozpraszania odpowiedzialności, czasochłonnego wysiłku związanego z koordynowaniem spraw.

Ustawodawca co najmniej zachęcił do tworzenia struktur pionowych i przyzwolił na mnożenie stanowisk kierowniczych, szczególnie kierowników niższego szczebla (np. naczelników wydziałów) oraz zastępców dyrektora. Dyrektorzy są na ogół pierwszymi obrońcami status quo w ministerstwie. Mogą wprawdzie spierać się, wikłać w konflikty kompetencyjne, ale niejasne zakresy odpowiedzialności nie stanowią zagrożenia dla ich pozycji. Żaden z dyrektorów nie zakwestionuje sensowności istnienia swojej komórki organizacyjnej. Dlatego jednym z pierwszych nakazów dla dyrektora generalnego powinna być ocena zasadności istnienia danej komórki. W Polsce, poczynając od roku 2001, jednoznacznie zwyciężyła koncepcja ministerstw „dużych”, zatrudniających wielu pracowników, co jest również funkcją stopnia skomplikowania i rozbudowania polskiego prawa. Nie ma jasności, jaką funkcję mają pełnić poszczególne stanowiska pracy: „wizjonerów” (ludzi identyfikujących nowe potrzeby, projektujących zmiany), analityków, „animatorów”, legislatorów, „konserwatorów” ustaw i rozporządzeń czy sprawnych „operatorów” np. ordynacji podatkowej. Dodatkowo typowe jest istnienie wielu stanowisk o funkcjach administracyjnych, obsługowych, które marginalizują znaczenie stanowisk merytorycznych.

Kultura organizacyjna urzędu ministerstw jest typowa dla staromodnej instytucji biurokratycznej i odtwarza się dzięki nowym pracownikom, co zapewnia jej nieprzerwane trwanie. Pierwszym i podstawowym czynnikiem ją determinującym jest niedostrzeganie urzędnika jako osoby posiadającej talenty, aspiracje i kształtującej opinię. Większość pracowników nie przejawia inicjatywy, zastępując aktywność reaktywnością. A przecież praca w ministerstwie powinna być postrzegana jako coś elitarnego oraz wyróżnienie dla ekspertów w danej dziedzinie. Środkiem do naprawy tego stanu rzeczy byłoby nie tylko kadrowe zmniejszenie ministerstw, lecz także, a może przede wszystkim przyporządkowanie każdemu z pracowników jasnej i ostatecznej odpowiedzialności za dane zagadnienie. Obecnie panuje przekonanie, że pracownik jest anonimowym uczestnikiem hierarchicznej struktury organizacyjnej, w której dostrzega się głównie pracę dyrektorów. Innym czynnikiem, który może wytwarzać w pracownikach ministerstwa poczucie fatalizmu i determinizmu, jest brak szans na indywidualny rozwój – awans płacowy i merytoryczny. Kolejny aspekt to ciągły nacisk na formalizację pracy oraz marnowanie potencjału wysoko kwalifikowanych kadr zadaniami niszczącymi potencjał intelektualny i zdobyte wykształcenie. Prace o charakterze mechanicznym, technicznym lub powtarzalnym nie powinny stanowić podstawowych zadań wykonywanych na rzecz instytucji.

Często stosunki panujące w ministerstwie można określić jako plemienne. Zjawisko to przejawia się forsowaniem na stanowiska kierownicze osób, z którymi pozostaje się w relacjach towarzyskich lub rodzinnych. Tworzy to sytuację zależności, nierównego dostępu do informacji, umożliwia powstawanie sieci wymiany i przywilejów (np. dostępu do szkoleń, staży, wyjazdów zagranicznych). Ryzyko kształtowania się takich stosunków jest tym większe, im większe jest ministerstwo. Stabilizacja, jaką oferuje instytucja publiczna, i atrakcyjność zarobków na stanowiskach kierowniczych jeszcze bardziej powiększa przestrzeń do występowania tych mechanizmów.

Jedną z ważniejszych instytucji, wzorowanych na rozwiązaniach stosowanych w demokracjach zachodnich, która miała zapewnić stabilność, fachowość i polityczną neutralność administracji rządowej jest służba cywilna. Jednak to ona poddawana była w ostatnich kilkunastu latach najczęstszym modyfikacjom. Proces jej budowania jest mozolny i wymaga od decydentów cierpliwości oraz silnej woli nieingerowania w niego, tymczasem każda kadencja parlamentu, począwszy od roku 1996, oferowała własny pomysł na funkcjonowanie korpusu służby cywilnej. Tak duża zmienność przepisów na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat pokazuje, że nie został wypracowany trwały konsensus w procesie budowania apolitycznej i profesjonalnej służby cywilnej.

Rekomendacje

Rządzący powinni odpowiedzieć sobie na pytanie, jak ukształtować zarówno ministerstwa, jak i całą rządową administrację centralną. Czy słuszne jest lansowanie koncepcji dużych ministerstw o połączonych funkcjach kreowania polityki i jej wdrażania – typowej dla Austrii, Francji i Niemiec, czy też lepsze byłoby przyjęcie modelu skandynawskiego – „małych ministerstw” o funkcjach strategicznych (policy making), wdrażających swoją politykę za pomocą organizacji implementujących (jak w Danii, Finlandii, Szwecji), czyli agencji wykonawczych. Ministerstwa nie potrzebują „mistrzów KPA” i rozbudowanych pionów obsługowych, ale specjalistów i wizjonerów.

Należy spłaszczyć, uprościć i „rozluźnić” strukturę organizacyjną ministerstw, zmniejszając liczbę stanowisk kierowniczych, poprzez zredukowanie zarówno liczby, jak i wielkości komórek organizacyjnych. Powinno nastąpić przejście od staromodnej organizacji hierarchicznej w kierunku organizacji funkcjonalnej.

W miejsce istniejących w każdym ministerstwie pionów administracyjno-organizacyjnych trzeba stworzyć jako samodzielną jednostkę organizacyjną wspólne centrum usług, które obsługiwałoby wszystkie ministerstwa i Kancelarię Prezesa Rady Ministrów. Zadania centrum miałyby również obejmować całościowe kwestie obsługi administracyjnej: finansowej, zasobów ludzkich i spraw kadrowych, a także obsługi informatycznej, rejestrów itd.

Ministerstwa powinny zatrudniać wyłącznie adekwatnie wynagradzanych specjalistów, a każdemu z nich powinna być przypisana ostateczna i łatwo identyfikowalna odpowiedzialność za dane zagadnienia.

W każdym ministerstwie powinno się stworzyć rejestr zagadnień, projektów lub zadań, którym zajmuje się pracownik. Jego istnienie zmniejszyłoby poczucie anonimowości urzędników, stanowiąc zapis kariery zawodowej oraz podawałoby informację o ich doświadczeniu, co ułatwiłoby prowadzenie ministerstwom zindywidualizowanej polityki zarządzania zasobami ludzkimi.

Należy wprowadzić kadencyjność wybieranych w drodze konkursu organizowanego przez szefa służby cywilnej: dyrektorów generalnych, dyrektorów departamentów i biur, ich zastępców oraz naczelników wydziałów z ograniczeniem okresu, na jaki następuje powołanie. Inny tryb obsadzania stanowisk kierowniczych powinien następować jedynie za zgodą szefa służby cywilnej.

Trzeba zwiększyć kompetencje Rady Służby Cywilnej dotyczące ochrony korpusu służby cywilnej.

III SEKTOR RZĄDOWY

Jeśli chodzi o sektor rządowy, to pójściem o krok dalej byłoby przyjrzenie się strukturze całej administracji centralnej, a następnie zaproponowanie modelu alternatywnego. Kluczowa jest tu odpowiedź na pytanie, czym jest w wymiarze organizacyjnym sektor rządowy i jakie napotyka problemy.

Choć Główny Urząd Statystyczny prowadzi rejestr REGON i regularnie zbiera informacje od podmiotów gospodarki narodowej – prywatnych i publicznych – to nie wiadomo, ile jest czynnych podmiotów sektora publicznego. Wycinkowe informacje o działaniu specyficznych administracji lub innych struktur są w posiadaniu różnych ministerstw. Brakuje zgromadzonych w jednym miejscu kompletnych i aktualnych danych o zatrudnieniu, finansach, mieniu poszczególnych instytucji, mimo że dużą ich część regularnie pozyskuje się w programie badań statystycznych. Rządzący są pozbawieni informacji, a więc podstawowego narzędzia pozwalającego na kreowanie i realizację polityk publicznych. Z kolei obywatele nie mają możliwości bliższego przyjrzenia się strukturom, które utrzymują ze swoich podatków.

Na podstawie informacji z aż czterech różnych źródeł można ocenić, że sektor rządowy obejmuje 4057 podmiotów (wszystkie organizacje reprezentujące Skarb Państwa, a także inne, na które ma on dominujący wpływ). Wielość i zróżnicowanie form organizacyjnych odzwierciedla przede wszystkim problem z ustaleniem zakresu państwa. Brak też jasności, czym ono jest w sensie organizacyjnym. Rozwiązaniem tej sytuacji byłoby przypisanie GUS-owi odpowiedzialności za budowanie i publiczne udostępnianie informacji o poszczególnych organizacjach sektora rządowego.

Podstawowym rysem polskiego sektora rządowego jest silosowość. Nie ma mowy o jednej silnie zaznaczonej polityce rządu względem poszczególnych struktur. Minister – formalnie członek Rady Ministrów – staje się reprezentantem resortu. Pod każdym ministerstwem znajdują się instytucje bezpośrednio mu podległe lub przez niego nadzorowane; niekiedy są ich setki (Ministerstwo Finansów, Ministerstwo Gospodarki). W tej strukturze władzę ministra podkreśla jego samodzielne prawo do kreowania kolejnych jednostek organizacyjnych. Dowodem na siłę resortów są nieudane próby zespolenia administracji rządowej w województwie oraz wielość form organizacyjnych jednostek sektora finansów publicznych, specyficznych dla danych dziedzin działalności (instytucje kultury, Samodzielne Publiczne Zakłady Opieki Zdrowotnej, uczelnie wyższe).

Dominacja państwa resortowego wyraża się również w pionowym układzie organizacyjnym sektora rządowego. Niemal nieobecna jest w nim Rada Ministrów, choć to ona zgodnie z Konstytucją RP „kieruje administracją rządową”. Zajmuje najwyższe miejsce w piramidzie władzy, ale faktycznie jej nie sprawuje. Dysponują nią minister, rzadziej wojewoda i premier. Hierarchiczność wspomaga trójszczeblowy samorządowy podział administracyjny.

Sektor rządowy przypomina archipelag instytucji. Mocno zaznaczona autonomia każdej z nich ma swoje umocowanie w trzech ważnych rozwiązaniach systemowych. Po pierwsze, kierownik instytucji jest zazwyczaj również organem administracji publicznej. Co gorsza, aktualny ustrój administracyjny skutkuje mnożeniem liczby instytucji. Po drugie, szef każdej wyodrębnionej instytucji poza tym, że ma być specjalistą z danej dziedziny, jest również kierownikiem podmiotu gospodarczego, którym zazwyczaj jest państwowa jednostka budżetowa. Ma ona własny plan finansowy, plan kont, sprawozdawczość i rachunek bankowy, a także obowiązkowo zatrudnia głównego księgowego. Kierownik ma gwarancję przekazywanego mu co miesiąc finansowania z budżetu państwa, które funduje jego samodzielność. Po trzecie, postępuje proces organizacyjnej dezintegracji sektora rządowego. W imię elastyczności i efektywności powoływane są mające osobowość prawną jednostki sektora rządowego – agencje, fundusze. Wielkość zasobów i status części z nich (np. Narodowy Fundusz Zdrowia, Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej) tworzą iluzję rządowego wpływu na ich poczynania. Względem takiego podmiotu resortowe ministerstwo jest za słabe. Równocześnie Rada Ministrów nie jest wyposażona w odpowiednie kompetencje władcze, kompensujące samodzielność takiej jednostki. Pozostaje mało wyrafinowany instrument wywierania wpływu, jakim są decyzje personalne.

Rekomendacje

Przedstawiana propozycja systemowa istotnie odchodzi od obecnego modelu organizacyjnego sektora rządowego. Architektura tego sektora powinna dawać władzom wybieranym zgodnie z kanonami demokratycznego państwa prawa możliwość sprawnego wdrażania polityk publicznych. Obecne struktury inercji należy zastąpić modelem o wysokiej zdolności do adaptacji, zgodnej z szybko zmieniającymi się warunkami zewnętrznymi i wolą rządzących. Ta sterowalność logicznie komponuje się z mandatem do sprawowania władzy i politycznej odpowiedzialnością za nią.

Nowy system zarządzania publicznego powinien mieć następujące cechy strukturalne:

  • Rada Ministrów musi kolegialnie zarządzać poszczególnymi jednostkami sektora rządowego. Narzędziem będą wydawane przez nią przepisy wykonawcze, ustalanie ekonomicznych ram działalności instytucji (asygnowanie środków budżetowych, określanie warunków korzystania z nich, zasad prowadzenia działalności odpłatnej i inwestycji) oraz budżetowanie zadaniowe. Rząd („małe ministerstwa”) ma odpowiadać za definiowanie kierunków polityk publicznych i monitorowanie ich realizacji.
  • Struktura zarządzania w sektorze rządowym powinna obejmować tylko dwa szczeble. Radzie Ministrów podlegaliby wojewodowie i inne instytucje. W efekcie nastąpi większy zasięg kierowania, ale w odniesieniu do dużo mniejszej liczby instytucji, niż mają aktualnie pod swoją pieczą ministerstwa i KPRM. Rząd będzie ustalał terenową organizację każdej z instytucji (biura, oddziały itd.) w kształcie, jaki uzna za niezbędny ze względu na realizowane zadania. W jego gestii znajdzie się też powoływanie szefów lub zarządów instytucji, a także kierujących strukturami terenowymi. Kierownictwo instytucji będzie miało istotną swobodę operacyjną dotycząca wykorzystania zasobów finansowych i zatrudniania, a równocześnie ostateczną odpowiedzialność za efekty prowadzonej działalności.
  • Zasada bezpośredniej podległości Radzie Ministrów powinna mieć zastosowanie również do nielicznych podmiotów prowadzących działalność gospodarczą, pozostawionych w gestii sektora rządowego. Chodzi tu o spółki kapitałowe, przedsiębiorstwa państwowe i fundacje. Wojewodom nie podlegałyby żadne instytucje ani nie mieliby oni prawa do ich kreowania.

Spójność sektora rządowego wyrażałaby się na dwa sposoby. Po pierwsze, każda ogólnokrajowa instytucja wykonawcza zostałaby stworzona według tych samych ogólnych zasad. Nawet przy bardziej złożonej strukturze organizacyjnej stanowiłaby pojedynczy podmiot gospodarczy. Tym samym cała działalność rządowa w danej sferze byłaby odzwierciedlona i kontrolowana przez jeden plan finansowy, jeden plan kont oraz jedno sprawozdanie dopasowane do specyfiki danej instytucji. Takie uniwersalne co do założeń konstrukcyjnych instytucje działałyby w każdej sferze, w której obecny jest sektor rządowy. Jedną organizacją mogłaby być np. administracja podatkowa, wojsko polskie czy policja. Funkcjonowanie takich instytucji pozwoliłoby na redukcję tysięcy etatów związanych z realizacją funkcji typowo obsługowych (kadry, księgowość itp.). Po drugie, spójność sektora rządowego oznacza, że jego instytucje będą organizacyjną emanacją Skarbu Państwa, a ich działalność zawrze się w jednym planie finansowym: budżecie państwa. Z polskiego prawa całkowicie wyeliminowane powinny być – w sensie konstrukcji organizacyjnej – państwowe osoby prawne sektora finansów publicznych (np. jednostki badawcze).

IV SPRAWY ADMINISTRACJI, FINANSÓW I MAJĄTKU PAŃSTWA POD JEDNYM MINISTREM

Następnie Forum Od-nowa proponuje utworzenie w miejsce dotychczasowych trzech działów (obszarów) administracji rządowej – „administracji publicznej” (vide punkt V.), „budżetu” i „finansów publicznych” – jedynie dwóch: „sektora finansów publicznych” i „danin publicznych”. Propozycje te stwarzają warunki do bardziej elastycznego kształtowania zakresu działania członków Rady Ministrów, a więc wzmacniają filozofię ustawy o działach administracji rządowej.

W obrębie spraw, za które w tej chwili odpowiadają cztery resorty – Ministerstwo Finansów, Ministerstwo Skarbu Państwa, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych oraz Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji – możliwe jest dokonanie lepszego podziału odpowiedzialności w celu zintegrowania spraw zarządzania z finansami.

W tym celu należy:

  • Zastąpić działy „administracja publiczna” i „budżet” nowym działem – „sektor finansów publicznych”, w którego obrębie znalazłaby się ogólna odpowiedzialność za kształtowanie zasad funkcjonowania, finansowanie i nadzór nad całym sektorem finansów publicznych (ze szczególnym uwzględnieniem wydatków publicznych). Zmiana wiązałaby się z przydzieleniem do nowego działu pomniejszych spraw z obecnego działu „finanse publiczne”.
  • Zastąpić dział „finanse publiczne” działem „daniny publiczne”, który objąłby sprawy podatków, opłat, składek i innych danin publicznych, a także realizację i egzekucję tego rodzaju dochodów. Propozycja motywowana jest faktem, że za pobór większości danin publicznych odpowiadają służby państwowe.
  • Zrezygnować z zapisów zakładających, że minister finansów jest ministrem odpowiedzialnym za określone działy, co sprawia, że nie jest możliwe – bez zmiany ustawowej – inne rozdzielenie zadań pomiędzy członków Rady Ministrów. W obecnym stanie prawnym do zakresu działania ministra finansów nie może być dodany np. dział „administracja publiczna”.
  • Wskazać, że dział „Skarb Państwa” obejmuje również problematykę gospodarowania mieniem jednostek samorządu terytorialnego.

Biorąc pod uwagę wyzwania, jakim będzie musiało sprostać państwo w obszarze sektora publicznego, korzystne byłoby, aby minister finansów odpowiadał nie tylko za działy: „sektor finansów publicznych”, „daniny publiczne”, lecz także „instytucje finansowe” i „Skarb Państwa”.

Warunkiem skutecznego przeprowadzenia tych zmian jest głębokie przeorganizowanie Ministerstwa Finansów w urząd o czterech wyraźnie wyodrębnionych pionach merytorycznych oraz delegowanie zadań o charakterze wykonawczym do utworzonych w tym celu jednostek budżetowych, np. agencji zarządzania finansami państwa (dział „sektor finansów publicznych”), agencji do spraw podatkowych (dział „daniny publiczne”), zgodnie z koncepcją „małych ministerstw”, odpowiadających jedynie za policy making. W tej chwili w Ministerstwie Finansów zadania te są rozdzielone na szereg komórek organizacyjnych.

V MINISTER FINANSÓW JAKO MINISTER ADMINISTRACJI PUBLICZNEJ

Rozstrzygnięcie prawne, które istnieje od 1997 r., stworzyło z Ministerstwa Finansów instytucję skostniałą, z niemal ustawową gwarancją nienaruszalności struktur wewnętrznych. W ramach tych struktur za sprawy gospodarki finansowej sektora finansów publicznych zarówno w aspekcie systemowym, jak i planowania oraz wykonywania budżetu państwa odpowiada wiele komórek organizacyjnych. Spośród aż 39 departamentów i biur (sic!) sprawom tym poświęcona jest w całości lub w części praca aż 13 komórek organizacyjnych. Co więcej, podlegają one pięciu różnym wiceministrom. Kompetencje i odpowiedzialność za poszczególne sprawy są nieczytelne i niezrozumiałe; istnieje wiele komórek organizacyjnych wykonujących te same lub zbliżone zadania, co generuje koszty.

Postuluje się, aby minister finansów odpowiadał całościowo i ostatecznie za organizację, zarządzanie i finansowanie administracji publicznej, w tym politykę płacową. Wyodrębnienie spraw administracji rządowej w osobnym dziale, pozostającym poza kompetencją ministra finansów, jest rozwiązaniem archaicznym i nieefektywnym, gdyż podstawowe problemy działania administracji publicznej sprowadzają się do kwestii ekonomicznych wynikających z organizacji, finansowania i powiązań pomiędzy poszczególnymi segmentami – rządowym i samorządowym oraz polityki zatrudnienia i wynagrodzeń.

Kompetencje ministra finansów powinny obejmować przede wszystkim: ogólnie rozumianą problematykę zarządzania w sektorze finansów publicznych, kreowanie nowych organizacji tego sektora (i recenzowanie takich zamiarów) czy chociażby wpływ na podział terytorialny kraju. Dzięki temu minister finansów nie tylko uzyska odpowiednie narzędzia, lecz także zostanie uczyniony odpowiedzialnym za poszukiwanie metod poprawy jakości funkcjonowania administracji publicznej.

O modelu kształtowania kadr. Jeszcze jeden przyczynek do kryzysu uniwersytetu. :)

Relacja student-uczelnia, student-wykładowca została sformalizowana i utowarowiona. Zamiast zaufania mamy umowę, zamiast wielowymiarowej oceny studenta – średnie ważone dla przedmiotów wieloskładnikowych, zamiast rozmowy – test, zamiast relacji uczeń-mistrz, relację wykładowca-urzędnik. Zamiast pytań i poszukiwania prawdy, mamy dogmatyczną pewność, że najsłabszy nawet student akademię ukończy.

W „Dodatku. O rzemiośle intelektualnym”, końcowym rozdziale książki uznanej przez ISA za drugą z najistotniejszych w dorobku zachodniej socjologii – mowa tu o „Wyobraźni socjologicznej” – Charles Wright Mills przypomina, że najbardziej rzetelne refleksje teoretyczne wychodzą spod pióra tych, którzy (…) nie czynią rozróżnienia pomiędzy swoją pracą a swoim życiem. Jedno i drugie traktują, jak się wydaje, zbyt poważnie, by pozwolić na taki rozdźwięk – pragną używać każdego z nich, by wzbogacać drugie. W tym duchu chcielibyśmy podjąć temat, do znużenia eksploatowany w ostatnich miesiącach zarówno przez badaczy zawodowo zajmujących się analizą „kondycji polskiego uniwersytetu”, jak i wszystkich zainteresowanych jego stanem. Powodów, które decydują o alarmistycznym tonie i częstotliwości pojawiania się w dyskursie publicznym „uniwersyteckiej wiązki tematycznej” jest wiele, ale większość z nich nazwać możemy problemami. Można je w tym miejscu rozumieć m.in. jako zwyczajne zmory pracowników uniwersyteckich (naturalnie zajmujących różne stanowisko wobec tych samych zjawisk i procesów), choć z całą pewnością ich substancja nadaje się również do sformułowania klasycznych problemów badawczych.  Istnieje również grupa zawodowo – politycznie i administracyjnie – oddelegowana do zarządzania polem uniwersyteckim i posiada ona swoje, zapewne uzasadnione, kompletnie odmienne od „akademików”, wyobrażenie o tym, co w systemie polskiego szkolnictwa wymaga gruntownej naprawy, ale nie będziemy się nią tutaj zajmować.

Problemy polskiego szkolnictwa wyższego w najszerszym tego słowa znaczeniu, widziane oczami naukowców i dydaktyków uniwersyteckich, dają się podzielić na dwie grupy: endo- i egzogennych. W dyskursie, o którym tu mowa, dominują te drugie. Wyróżniają się zapewne kontrowersje wokół „utraty autonomii uniwersytetu”, a symboliczną egzemplifikacją „upadku” mają być techniczne rozwiązania parametryzacji i ewaluacji pracy dydaktycznej, a przede wszystkim karier zawodowych, suflowane przez polityków i ich zaplecze eksperckie. Dodatkowo, piętrzą się tego niezliczone konsekwencje degradujące etos pracy naukowej. Nierzadko wśród źródeł problemów wskazuje się również na lokalne – narodowe, rozwiązania instytucjonalne, które rozumieć należy jako specyficzne „polityki modernizacyjne” zastosowane dla osiągnięcia określonego celu, jakim było spragmatyzowanie pracy naukowej i procesu dydaktycznego. Na najwyższym poziomie przyczynowości, jako powód, i tu już można zaryzykować sformułowanie, uwiądu humanistyki, rozpatruje się specyficzny typ konfiguracji cywilizacyjno-kulturowej, która zdaje się z krańcowo uprzedmiotowiającego modelu stosunków społecznych czynić model uniwersalny.

http://germanhistorydocs.ghi-dc.org/print_document.cfm?document_id=1600
http://germanhistorydocs.ghi-dc.org/print_document.cfm?document_id=1600

Do problemów endogennych należy z pewnością zagadnienie dotyczące zakresu potencjalnego sprawstwa środowiska pracowników samodzielnych, a przede wszystkim, zinstytucjonalizowanych ciał, które powinny stać na straży uniwersyteckiej autonomii. Permanentnie wyrażane w „prywatnych” rozmowach przez niemałą liczbę pracowników samodzielnych niezadowolenie z kształtu dokonywanych reform powinno przecież znajdować wyraz w sytuacjach, delikatnie rzecz nazywając, innych niźli pozbawienie ulg z tytułu kosztów uzyskania przychodu dla zarabiających rocznie powyżej 80.000 PLN. Nie spotkaliśmy się z takimi inicjatywami. Akademickie cnoty rozumu i wolności zobowiązują, oraz, jeśli czynić z nich użytek, pozwalają na organizację środowiskowego sprzeciwu wobec „złych praktyk” mających swoje konsekwencje dla akademickiej macierzy. Do zakresu podobnych dylematów należą zapewne procesy konwergencji poszczególnych polityk wydziałowych, intencjonalnie organizowane przez akademików obsadzonych w rolach funkcyjnych.

W powyższym katalogu przyczynków „mizerii panującej w polskiej nauce” odbija się rzeczywistość. Należy z całą pewnością zauważyć, że dają się one sprowadzić do braku „wyróżnicowania” systemu nauki spośród wszystkich innych systemów społecznych w okresie płynnego kapitalizmu, czego konsekwencją jest ogólny trend ekonomizacji, obecny w każdym z nich. Tyle w beznamiętnym języku teorii systemów społecznych Niklasa Luhmanna. Istnieją jednak, w naszym mniemaniu nie mniej istotne, przemilczane powody opisywanych słabości (dające się również wyjaśnić poprzez analogiczne procesy zewnętrzne). Nie rozmawia się o nich tak często, jak o pozostałych, być może dlatego, że wszystkim zaangażowanym w pracę uniwersytecką niezręcznie jest eksponować szczególny rodzaj braku, o którym tutaj mowa, czyli o nieobecności choćby cienia relacji mistrzowsko-uczniowskich. Można to zapewne tłumaczyć uwarunkowaniami zewnętrznymi, wtedy należy zauważyć, że obserwowane umasowienie szkolnictwa wyższego strukturalnie uniemożliwia poważne relacje wewnątrz pola akademickiego. Można afirmować ideę demokratyzacji uniwersytetu i w konsekwencji twierdzić o archaiczności tego typu formacji intelektualnej. Można też, w zgodzie z duchem „epoki selfmademana”, brać swoje sprawy w swoje ręce i nie oglądać się na czasochłonne pomysły formacyjne. Mimo wszystko, chcielibyśmy, zapewne równie naiwnie, co retorycznie, zapytać o to, czy akces do Alma Mater, podobnie jak do szczególnej kategorii zawodowej, posiada jeszcze jakikolwiek wymiar formacyjny i wspólnotowy. Uważamy, że całkowite wypłukanie pola akademickiego z określonych cnót formacyjnych, skutkuje de facto słabością systemu nauki i szkolnictwa wyższego w każdym jego elemencie, od studenta i pracownika, przez instytucje kultury i nauki po kształt formacji cywilizacyjno-kulturowej. W konsekwencji również ten element przyczynia się do pogłębiania stanu ogólnego kryzysu.

Pajdeja – wielki nieobecny

Oczywiście nie jesteśmy aż tak naiwni, żeby lamentować nad nieobecnością szczególnego modelu kształtowania w kulturze humanistycznej, jakim jest dosłownie rozumiana pajdeja oraz idea akademii. W Postscriptum do „Dzienników z Păltinişu” Gabriel Liiceanu zauważa, że aby model pajdei (…) mógł się narodzić, potrzebny jest oczywiście umysł kierujący i drugi, który będzie mocno chciał, aby go modelowano, kontrolowano i wspomagano do chwili, gdy wreszcie będzie mógł się oderwać, oddalić, ba nawet zwrócić przeciwko temu, kto przez jakiś czas towarzyszył mu i kierował jego krokami. Ta klarowna recepta nie jest jednak dzisiaj osiągalna. Rozumiemy, że dzisiaj nie sposób już wyobrazić sobie tak pełnego i absorbującego zaangażowania, a szczególnie nie sposób wyobrazić sobie tego w skali masowej. Weźmy więc ten specyficzny rodzaj relacji społecznej mistrz – uczeń w nawias. Potraktujmy pajdeję jako wyspecyfikowany stosunek uspołecznienia studentów przez wykładowców oraz pracowników niedoświadczonych przez pracowników posiadających ten bezcenny w polu akademickim atrybut. Zapytajmy o „solidnych rzemieślników”, „zwyczajnych trenerów”, którzy, jak pisze w innym miejscu „Dzienników…” Liiceanu, (…) codziennie sprawdzają, jak rośnie młode zboże. Przecież nikt, włącznie z urzędnikami odpowiadającymi za prowadzenie skreślonych pokrótce „polityk modernizacyjnych”, nie zaprzeczy, że procesowi przekazywania wiedzy powinny towarzyszyć, jeśli nie dostojeństwo i wytworność, to przynajmniej namysł i powaga. Zgodzą się najpewniej co do tego wszystkie zainteresowane strony, nawet jeśli przy okazji ustalą, że praktyki te muszą mieć mniej ortodoksyjny charakter niźli ten, który dominuje w dyskursywnym ceremoniale publicznym. Nikt nie chce dobrowolnie pozbawiać się symbolicznego splendoru uniwersyteckiego, podobnie jak nikt nie lubi płacić za wybrakowany towar. Nie obserwujemy zbyt wielu budujących przykładów podejmowania prób adaptacji modelu mistrzowsko-uczniowskiego do kształtowania relacji wewnątrz pola. Zdaje się, że próba poważnego stawiania tej sprawy, w rzeczy samej trącącej konserwatyzmem i tradycjonalizmem, może sprawiać w warunkach dzisiejszej akademii wrażenie prowokacji, bądź pysznego żartu. Nie możemy się jednak wyłącznie z tego powodu poddawać. Zbyt wiele przegadanych godzin, zbyt wiele napięć i konfliktów, zbyt wiele osobistego poczucia porażki wiąże się z brakiem poważnego modelu kształtowania odbiorców wiedzy. Żeby zadośćuczynić staroeuropejskiej tradycji dojrzewającej samoobserwacji, należałoby w sposób tak przesadny, że nie znajdziemy dla niego odpowiedniej formy, zauważyć, że żyjąc i pracując w „społeczeństwie wiedzy” nie doświadczamy i nie uczestniczymy w poważnej tradycji uniwersyteckiego kształtowania. Pytanie o to, jak to możliwe, że w „społeczeństwie wiedzy”, myślenie, ten prymarny akt istoty ludzkiej, nie może się swobodnie realizować, wymagałoby grubego opracowania. Niemniej, daje się skreślić spis podstawowych problemów, które przynależą do kategorii naszych prywatnych i zawodowych trosk a jednocześnie, stanowią wady systemowe.

Nasza wyobraźnia socjologiczna podpowiada nam, że zawodowe (osobiste) troski stanowią jedynie fasadę realnych problemów społecznych. Troska, jak powiada Mills, jest sprawą prywatną, związaną z charakterem jednostki i mieszczącą się w obrębie relacji bezpośrednich. Problem społeczny to sprawa, która wykracza poza lokalne środowisko jednostki i poza jej obszar życia wewnętrznego. (…) Wiąże się on ze zorganizowaniem wielu takich środowisk w instytucje historycznego społeczeństwa jako całości, z tym jak różne kręgi nakładają się na siebie i przenikają wzajemnie, tworząc szerszą strukturę życia społecznego i historycznego. Troski zatem mają swoją przyczynę zazwyczaj w zmianach strukturalnych. Innymi słowy, problem to objaw kryzysu rozwiązań instytucjonalnych. By zrozumieć osobiste troski, należy sięgnąć wzrokiem poza nie.

Społeczeństwo niewiedzy

Przyjrzyjmy się zatem idei struktury społecznej, która stanowi najczęstsze uzasadnienie wszelkich reform w dziedzinie szkolnictwa wyższego i nauki w Polsce, czyli „społeczeństwie wiedzy”. Wiedza to wytrych do obecnej rzeczywistości. Wystarczy przyjrzeć się ministerialnym dokumentom, czy nazwom unijnych programów (np. „Budujemy na Wiedzy – Reforma Nauki dla Rozwoju Polski”, pakiet „Partnerstwo dla Wiedzy”, Program Operacyjny Innowacyjna Gospodarka), nie wspominając o prywatnych inicjatywach opatrzonych podobnymi etykietami. Czy te często stosowane współczesne magiczne zaklęcia w postaci „społeczeństwa wiedzy”, „innowacyjnej gospodarki”, „gospodarki opartej na wiedzy”, „społeczeństwa informacyjnego” etc. nie są jedynie sloganami reklamowymi, poprzez które próbuje się nam sprzedać imitacyjną modernizację?

Społeczeństwo wiedzy to formacja, w której centralnym towarem gospodarki staje się wiedza. Jest ono konsekwencją gwałtownego rozwoju technologii informacyjnych i komunikacyjnych. Takie społeczeństwo potrzebuje specyficznych warunków i zaplecza zdolnego do wytwarzania, dystrybuowania oraz praktycznego wykorzystania wiedzy i informacji. W tak skonstruowanym społeczeństwie jednym z kluczowych ogniw systemu staje się pole edukacji. To tutaj wykuwać się mają nowe idee i wynalazki, czyli wiedza, która następnie ma być przekazywana w taki sposób by tworzyć wysoce rozwinięty kapitał ludzki i społeczny, w tym intelektualny (kognitariat i digitariat). Sprzyjać ma temu także idea permanentnej edukacji (longlife learning), której poddani mają być wszyscy członkowie społeczeństwa, którzy nie chcą zasilać informacyjnego lumpenproletariatu. Regulatorami tych procesów stają się idee innowacyjności i kreatywności.

W duchu tych idei MNiSW postanowiło zaprojektować akademię przyszłości, której jednym z fundamentów uczyniono Krajowe Ramy Kwalifikacji. Ich wprowadzenie oznacza, że w programach kształcenia obok przekazywania aktualnej wiedzy powinno się pojawić między innymi kształcenie umiejętności praktycznych i kompetencji społecznych, wymaganych dziś przez pracodawców. Tyle w temacie teorii…

Czas wyjść poza fasadę haseł i przyjrzeć się, co w praktyce oznacza „uzawodowienie” studiów wyższych. Jest to bowiem Millsowskie pytanie o to, jakie typy ludzi będą w przyszłości przeważać w naszym społeczeństwie, jakie cechy będą wyzwalane i tłumione, jak ludzie będą uwrażliwiani i otępiani. Dodajmy, ci, którzy zgodnie z założeniami MNiSW, mają stanowić przyszłą elitę kraju. Po pierwsze oznacza to zmianę programów nauczania, które w swej istocie powinny być nastawione na efektywność i pragmatyczność kształcenia. Oznacza to ograniczanie przedmiotów, mówiąc językiem Habermasa, hermeneutyczno-historycznych, których głównym zadaniem jest zapewnienie rozumienia sensu ludzkich działań i wytworów, służących budowaniu porozumienia i wspólnoty. W siatkach zajęć coraz więcej przedmiotów nauczanych jest w wymiarze 15 godzin dydaktycznych, co przekłada się na około 7 spotkań ze studentami w trakcie semestru, z których jedno należy przeznaczyć na zaliczenie. Dodatkowo następuje łączenie grup studenckich, a nawet kierunków w ramach nauczania jednego przedmiotu. Jak w coraz liczniejszych grupach, przy coraz mniejszej liczbie godzin przekazać młodym ludziom fundamentalne idee? Zadanie staje się jeszcze bardziej karkołomne jeśli oprócz wiedzy mamy nauczyć młodych ludzi umiejętności praktycznych i kompetencji społecznych.

Współczesne kształcenie kadr wymaga również, zgodnie z przyjętymi założeniami, przekazywania wiedzy nie tyle rzetelnej, co aktualnej. Aktualna wiedza wymaga również aktualnych lektur (które są wymagane przy tworzeniu sylabusów), nie zwracając uwagi na kumulatywny charakter wiedzy społecznej. Czas stał się wyznacznikiem jakości wiedzy. Nawet w nauce zapanował kult młodości. Być może dlatego tak „stare” przedmioty jak filozofia, czy logika coraz częściej znajdują się w programach dopiero na drugim stopniu studiów. W końcu to wiedza zupełnie niepraktyczna, przecież pytanie o fakty nie jest pytaniem filozoficznym… Rozumienie – naczelny cel i sens filozofii nie jest dziś w cenie, podobnie jak krytyczny namysł.

W tak zakrojonym planie, wydawałoby się, że nacisk zostanie położony na nauki empiryczno-analityczne podporządkowane realizacji interesu technicznego, poznaniu i kontrolowaniu świata oraz społecznych procesów. W przypadku socjologii, logicznie, oznaczałoby to zwiększenie wymiaru godzin poświęconych na naukę metodologii badań społecznych, którą przyszły absolwent mógłby wykorzystać w swojej pracy. Jak się okazuje, niekoniecznie. Ta część również została w swojej zdecydowanej większości przesunięta na II stopień studiów.

Nomen omen, jeszcze przed reformą i wprowadzeniem systemu bolońskiego układ był dokładnie odwrotny. Pomimo, iż były to jednolite 5-cio letnie studia magisterskie, student po III roku swoich studiów (a więc odpowiednik dzisiejszego licencjata) miał przekazaną większość wiedzy ogólnej, jak również tej metodologicznej. Paradoksalnie okazuje się, że ówczesny student był lepiej przygotowany zawodowo, niż dzisiejszy absolwent. Podsumowując, z wymiaru studiów licencjackich, które zgodnie z przyjętą nomenklaturą oznaczają wyższe studia zawodowe, absolwent wychodzi z ograniczoną wiedzą teoretyczną, jak i praktyczną. A zatem idea pragmatyzacji oznacza w polskich warunkach uniwersyteckich de facto depragmatyzację. Mamy za to mnóstwo regulacji administracyjno-biurokratycznych mówiących o tym, czego, w jakim wymiarze i w jaki sposób powinniśmy uczyć, jak oceniać studentów, jak oceniać nauczycieli etc. Jak słusznie zauważa Edwin Bendyk, (…) wiedzy nie wyprodukują najlepsze nawet procedury. Ale chyba nie o wiedzę tu jednak chodzi, skoro (…) Z punktu widzenia ustawodawcy (a także zapewne – kryteriów, które będą używane w procedurze akredytacji) nie ma nic niestosownego w tym, że zdefiniowane przez jednostkę prowadzącą studia efekty kształcenia są mało ambitne – nie wykraczają poza minimum określone przez wymagania obszarowe. Jest natomiast poważnym uchybieniem zdefiniowanie efektów kształcenia, które nie są osiągane przez każdego absolwenta uzyskującego dyplom potwierdzający osiągnięcie tych właśnie efektów. (…) Definiowane przez uczelnię efekty kształcenia nie powinny odzwierciedlać oczekiwań i ambicji kadry, lecz realne możliwości osiągnięcia tych efektów przez najsłabszego studenta („Jak przygotowywać programy kształcenia zgodnie z wymaganiami Krajowych Ram Kwalifikacji dla Szkolnictwa Wyższego?”).

Trzecim elementem nauczania zostały uczynione kompetencje społeczne. Wydawać by się mogło, że wprowadzenie ich do programu kształcenia ma na celu wzmocnić kapitał społeczny i umiejętności pracy grupowej, której, jak pokazują badania, brakuje polskim uczniom, studentom i pracownikom, aczkolwiek stanowią one element dodatkowy/poboczny. Jak można przeczytać w ministerialnym dokumencie pt. „Jak przygotowywać programy kształcenia zgodnie z wymaganiami Krajowych Ram Kwalifikacji dla Szkolnictwa Wyższego?”: (…) jednym z zasadniczych celów realizowanych zmian w systemie kształcenia jest osiągnięcie stanu, w którym kwalifikacje absolwentów są „mocno nasycone” umiejętnościami i kompetencjami społecznymi, a nie – jak to ma dziś czasami miejsce – zdominowane przez zasób posiadanej wiedzy. Jak zatem widzimy, w „społeczeństwie wiedzy” wiedza to najmniej pożądany atrybut. Oczywiście na samym końcu tego dokumentu nie omieszkano wspomnieć, że kompetencje społeczne w rozumieniu Europejskich Ram Kwalifikacji to przede wszystkim odpowiedzialność i autonomia. A zatem uczelnia, projektując zestaw efektów kształcenia, powinna także zwrócić uwagę na to, jak kształtuje u studentów autonomię i odpowiedzialność w myśleniu i działaniu. Ale to już chyba ukryty żart bądź kpina. Wobec zarysowanej powyżej sytuacji, na pytanie o miejsce autonomii w tak skrojonym systemie szkolnictwa wyższego czytelnik musi odpowiedzieć sobie sam.

Dla zaprojektowania i wprowadzenia tych wszystkich reform zostały powołane liczne ciała i gremia, napisano podręczniki, skonstruowano zawiłą nomenklaturę i aparaturę. Zastanawiano się, jakie czasowniki najlepiej oddadzą efekty kształcenia w zakresie wiedzy, którą student ma zapamiętać, a jakie w przypadku gdy wymaga się od studenta zrozumienia. Problemem nurtującym zespoły eksperckie było to, na jakim etapie definiowania efektów kształcenia powinno nastąpić przejście z formy opisowej, na używanie czasowników opisujących działanie lub sposób zapisania efektów kształcenia w matrycy wiążącej efekty kierunkowe z efektami zdefiniowanymi dla poszczególnych przedmiotów, tzw. matrycy efektów kształcenia. To chyba dostateczna ilustracja tego, dlaczego nie doświadczamy poważnej tradycji uniwersyteckiego kształtowania i nie mamy szansy w niej uczestniczyć.

Sokratejska metoda nauczania zakładała bezpośredniość relacji i krytyczny namysł. Była to sztuka stawiania pytań i poszukiwania odpowiedzi. Zakładała pokazanie komuś, że się myli, co miało wytrącić go z dogmatycznej pewności. Równocześnie głosiła, że wszyscy jesteśmy brzemienni w prawdę, potrzebujemy jednak nauczyciela, który będzie nam towarzyszył w tej drodze i stanie się tej prawdy akuszerem. To była istota akademii. Dziś, tak jak większość relacji w późnym kapitalizmie, również relacja student-uczelnia, student-wykładowca została sformalizowana i utowarowiona. Zamiast zaufania mamy umowę, zamiast wielowymiarowej oceny studenta – średnie ważone dla przedmiotów wieloskładnikowych, zamiast rozmowy – test, zamiast relacji uczeń-mistrz, relację wykładowca-urzędnik. Zamiast pytań i poszukiwania prawdy, mamy dogmatyczną pewność, że najsłabszy nawet student akademię ukończy.

Aby w rzetelny sposób diagnozować stan szkolnictwa wyższego należy również odnieść się do insiderów, czyli pracowników naukowo-dydaktycznych. Zacząć można od samej formy określania naszych zadań, są to bowiem: dydaktyka i działalność naukowa. Wymaga się więc od nas budowania właściwych relacji na linii wykładowca-student (w typie idealnym zmierzającej do relacji mistrz-uczeń), przekazaniu słuchaczom studiów w najlepszy sposób tego, co wiemy i potrafimy. Naszą pracą jest również budowa gmachu wiedzy na drodze owocnych naukowych dociekań i przedsięwzięć badawczych. Dziś, kiedy uniwersytet w swojej formie coraz częściej przypominać ma przedsiębiorstwo działające na wolnym rynku, w pierwszym przypadku chodzi zazwyczaj o wydajność, w drugim o mnożenie publikacji w myśl zasady publish or perish. Uczelnia ma więc dostarczać na rynek absolwentów, którzy, jak oczekują tego pracodawcy, będą gotowym produktem odpowiadającym na zapotrzebowania zarówno ich, jak i rynku. Służyć temu mają przygotowywane co pewien czas „nowe”, „lepsze” programy studiów, „właściwsze” siatki zajęć oraz „precyzyjnie” określone efekty kształcenia w zamierzeniu uzyskiwane na każdym z kierunków studiów. Ponadto zaleca się, aby relację wykładowca-student cechowało indywidualne podejście i rozpoznanie potrzeb edukacyjnych studiujących. Pomijając, że trudno przyjąć tego rodzaju postawę na łączonych wykładach, gdzie mamy np. 400 słuchaczy lub w grupach ćwiczeniowych liczących 30 osób (w ramach 15-godzinnych kursów), to pomysł, że przy dzisiejszej zmienności rynków, heterogeniczności społeczeństwa i wszechogarniającym braku pewności, uczelnia i naukowcy będą w stanie stworzyć program studiów trafiający w to, czego od przyszłych absolwentów będzie oczekiwał rynek jest mocno ryzykowny. Inną kwestią jest to, dlaczego nie wystarczy kształcić dobrych humanistów, rzetelnie przygotowanych do obywatelskiego i krytycznego myślenia, którzy mogliby realizować ideał wolności, żyjąc i działając tak, aby ich preferencje jako wolnych ludzi stały się w przyszłości prawem. Dlaczego nazwy kierunków studiów muszą być przede wszystkim atrakcyjne i dobrze brzmiące, jakby od tego zależała jakość programów i faktyczny profil sylwetki absolwenta? Popadnięcie w ułudę, że uniwersytety, podobnie jak korporacje, są w stanie na tych samych zasadach działać w środowisku reklamy, promocji i szeroko rozumianego marketingu nie zaprowadziło nas chyba tam, gdzie chcielibyśmy być.

Wspólnota uczonych vs zlepek grantów

Ponadto, cechą akademii, czymś co odnosiłoby się do etosu naukowców, miało być traktowanie jej jako „wspólnoty uczonych”. To określenie pasuje dziś jednak najczęściej do podniosłych chwil z okazji inauguracji roku akademickiego, bądź wręczaniu luminarzowi literatury doktoratu honoris causa. Akademia stała się zlepkiem prywatnych historii i z trudem realizowanych naukowych planów biograficznych. Naukę buduje się z mozołem przed ekranami laptopów (które naukowcy kupują zwykle sami) próbując własnym sumptem realizować projekty pozwalające na myślenie o sobie jako o badaczu, a nie jedynie komentatorze otaczającej nas rzeczywistości. Współpracę zastępuje dziś coraz częściej rywalizacja o to, aby znaleźć się wśród uczestników pola mającego dostęp do narzędzi finansowania nauki. Pracownicy naukowi ruszyli więc do wyścigu po granty (np. w ramach programów NCN). Nie oznacza to jednak, że w tym naukowym zrywie uczestniczy „uniwersytet jako wspólnota”, bądź chociażby jej składowe części, czyli wydziały, czy instytuty. Myliłby się ten, kto zakłada, że zgodnie z zaleceniem Millsa na wydziałach uniwersytetu (piszemy tu o własnym doświadczeniu) trwają nieformalne dyskusje i spory co do teoretycznych podstaw projektów i ich metodologicznych założeń.  Grupa, która decyduje się wziąć udział w konkursie najczęściej liczyć może sama na siebie, a częstą radą, jaka pojawia się ze strony starszych i bardziej doświadczonych pracowników jest ta mówiąca o „byciu cierpliwym” i „nie załamywaniu się” w razie porażek.

Nie jesteśmy bynajmniej przeciwnikami konkurencji i ścierania się racji w polu nauki (zwłaszcza humanistyki). Jednak, aby mówić o realnym konkurowaniu to kryteria, wedle których tworzy się rywalizacyjne ramy powinny przynajmniej w części oddawać realia funkcjonowania placówek naukowych w Polsce, jak i przygotowanie merytoryczne i biurokratyczne kadry do aplikowania w tego typu przedsięwzięciach. Dla przykładu można dodać, że w konkursach NCN (które skądinąd wydają się być dobrym rozwiązaniem i wprowadzane tam zmiany wydają się zmierzać we właściwym kierunku) w projektach dla młodych naukowców (do 35 roku życia) wnioskodawca otrzymuje znaczną liczbę punktów (co przybliża go do końcowego sukcesu) za wcześniejsze kierowanie projektami. Pomijając, że nie jest to zjawisko częste wśród młodych pracowników naukowych, to poprzeczkę w ramach konkurencji ustawia wyżej przed tymi, którzy robią to po raz pierwszy. Dlatego też młody naukowiec, musi się liczyć z odsunięciem w bliżej nieokreśloną przyszłość szans realizacji wymarzonych badań. Jest to tym trudniejsze jeśli badacz chce uchwycić zmiany zachodzące w społeczeństwie, które dzieją się teraz, których kontekst jest niepowtarzalny, być może nieuchwytny w przyszłym rozdaniu konkursowym. Ponadto, kryteria oceny projektów, jak i te najważniejsze dotyczące ścieżek naukowych, w tym uzyskiwania habilitacji są wciąż in statu nascendi.

Nie chodzi nam o to, aby uniwersytety wyłączać z procesów transformacyjnych, jak i z różnym skutkiem podejmowanych modernizacyjnych prób mających zmieniać układ instytucjonalny. Wiemy, że każda zmiana rodzi koszty, które należy. Jednak projektowanie zasad, na których nasza praca ma się opierać powinno pozwolić pracownikom nauki na działanie w warunkach przewidywalnych. To miał na myśli Max Weber, kiedy twierdził, że rozwój biurokracji nowożytnego państwa pozwoli przedsiębiorcy w kapitalizmie na minimalizację ryzyka, a w efekcie na racjonalne gospodarowanie. W naszym przypadku tak jednak nie jest. Dla wielu z nas logika, wedle której wprowadza się zmiany jest niejasna i niezrozumiała. Rodzi to frustrację, poczucie rozgoryczenia, które zmierzają niebezpiecznie w stronę biernej akceptacji. Dlatego, aby uwiarygadniać się w polu nauki zamiast namysłu, rozmów, czytania i badań (w tej właśnie kolejności) pojawia się nerwowe poszukiwanie punktów za publikacje (co już w środowisku określa się mianem „syndromu punktozy”). Kończy się to w zasadzie „produkcją” artykułów, co chyba trafnie mianem publikacyjnego spamu określił jeden z naszych kolegów profesorów. Najważniejsze jest to, aby artykuł miał określoną liczbę znaków i spotkał się z przychylnością redakcji (a potem recenzentów) jakiegoś wysoko punktowanego czasopisma. Taka ścieżka ma pozwolić naukowcowi na przynajmniej krótką chwilę rozkoszowania się dużą liczbą punktów w ankiecie parametryzacyjnej oceniającej jego dokonania. O czym był artykuł, jaki był jego odbiór, co myślą o nim ci, którzy go przeczytali? To oczywiście ważne, ale zwykle pozostaje niewypowiedziane.

Nie wolno zapominać też o kwestiach ekonomicznych. Podstawa miesięcznego wynagrodzenia brutto niesamodzielnego pracownika naukowo-dydaktycznego UŁ, zatrudnionego na stanowisku adiunkta ze stopniem naukowym doktora i dziesięcioletnim stażem pracy to ok. 3500 złotych. Na tyle wyceniana jest jego praca, kompetencje, czy zaangażowanie. Piszemy o tym dlatego, aby pokazać, że wraz z oczekiwaniami kierowanymi w stronę uniwersytetu i jego kadry, w myśl których mieli się oni stać sprawnie działającym rynkowym przedsiębiorstwem, nie idą zmiany o charakterze finansowym i infrastrukturalnym.

Biorąc pod uwagę łączne nakłady przeznaczane przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego na naukę i dzieląc je między wszystkich (ok. 76 tysięcy) pracowników naukowych otrzymujemy ok. 53 tysięcy na rok na pracownika. Jest to więc niewiele ponad 4400 złotych miesięcznie. W kwocie tej uwzględnić należy wynagrodzenie, zapewnienie działania administracji, utrzymanie infrastruktury (w tym koszty funkcjonowania budynków), zakup nowych urządzeń i aparatury, zakup książek, czy stworzenie godnych warunków do pracy naukowej i nauczania. Z wielkości tej kwoty wynika między innymi żenująco niski poziom wynagrodzeń w nauce w Polsce, które dawno przestały pełnić rolę czynnika motywacyjnego. Równie niezadowalająco wygląda to jeśli przyjrzymy się ważnej pozycji w budżecie jaką są wydatki na badania i rozwój.  W proporcji do PKB w 2011 roku wyniosły one 0,77 % (dane według GUS) i były o 0,03% wyższe niż w roku 2010, a od roku 2006 wzrosły o 0,21% (wskaźnik ten wynosił wtedy 0,56%). Niech czytelnik spróbuje sobie wyobrazić korporacyjnego menedżera średniego szczebla, odpowiedzialnego za pracę zespołu, nadzorowanie projektów, stałe podnoszenie swych kwalifikacji i systematyczne wdrażanie innowacyjnych rozwiązań, który funkcjonuje w tak mizernym środowisku finansowym. Nie chcemy, aby uwagi te wybrzmiały jako roszczeniowa postawa domagająca się niczym nieograniczonego finansowania naszych przedsięwzięć. Obserwując jednak sposób finansowania nauki w zachodnim świecie dostrzegamy, że to właśnie państwo jest instytucją stymulująca jej rozwój zarówno w sposób bezpośredni, jak też poprzez pomoc w tworzeniu ram współpracy między sektorem prywatnym a uczelniami. Mamy poczucie, że świat nauki funkcjonuje obok relacji gospodarczych i zaangażowanych w nie prywatnych podmiotów, przez co potencjał naukowców nie jest właściwie ukierunkowany i spożytkowany.

Świat  naukowców nie tworzy jednej wspólnoty. Nasza grupa zawodowa nie ma swej wyraźnej reprezentacji, mediatorów mogących wywierać skuteczny nacisk na elity władzy. Często pozostaje więc „dopasowanie się” i wyścig w rankingach wszelakich, mających uwiarygadniać nas zarówno w środowisku, jak i w społeczeństwie rywalizacji, by nie mieć poczucia, że jesteśmy wyłącznie wysoce kosztowną grupą utrzymywaną „z pieniędzy podatników”.

Nie doszło do pożądanego mariażu między politykami (mimo, że wielu z ministrów było profesorami na uczelniach) a światem naukowców. Uniwersytety nie uczestniczyły w takim zakresie jak powinny w dyskusji na temat procesów transformacyjnych i pomysłach na nową ich formułę w świecie, za którym przecież tam również tęskniono. Przyczyny tego są różne. Z jednej strony, to zapewne brak zainteresowania elit rządzących, z drugiej to brak głębszej refleksji akademików, którym mogło brakować zarówno chęci jak i czasu. Byli między innymi pochłonięci podnoszeniem swej upokarzająco niskiej, w sensie relatywnym, kondycji finansowej. Nie udało się zatem wykształcić zadowalającego modelu autonomii uniwersytetu jako faktycznie niezależnego podmiotu (zarówno pod względem naukowym, jak i finansowym), zaś jego formuła jako uczestnika wolnorynkowych relacji wygląda dziś na wypaczoną.

Na koniec zogniskujmy jeszcze raz uwagę na temacie naszego artykułu. Nasza propozycja polega na pewnym ćwiczeniu myślowym związanym ze sposobem refleksji jednego z mistrzów naszej dyscypliny – Ervinga Goffmanna. Jego „dramaturgiczny” model myślenia socjologicznego polega na postrzeganiu uczestnictwa w społeczeństwie poprzez analogię (nie metaforę!) do teatru życia społecznego.  Sądzimy, że da się go również zastosować do referowanego tutaj problemu. Zakładając, że model mistrzowsko-uczniowski w warunkach edukacji masowej musi zamienić się w model trenerów i ich wychowanków, musimy zadać pytanie o edukacyjne szkoły trenerskie funkcjonujące w Polsce. Zazwyczaj narzekamy na fatalne wyniki polskich sportowców, próbując rzecz wyjaśniać m.in. brakiem profesjonalnego i metodycznego kształcenia oraz osób-trenerów, które byłyby w stanie zbudować wysoką jakość polskiego sportu. Niemniej „jakoś” funkcjonujemy w światowych rankingach i nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie, że bez tego kiepskiego szkolenia, zapalony i posiadający najlepsze predyspozycje amator, mógłby się do tych rankingów wedrzeć. Tak bowiem wyglądał sport sto lat temu. Niewiele ryzykujemy pytając, czy aby polscy studenci i młodzi pracownicy naukowi nie znajdują się w sytuacji sportowców amatorów sprzed lat, bez należytej, choćby półprofesjonalnej opieki. Stawia się przed nimi zadanie konkurencji z zawodowcami na międzynarodowym rynku praktyki. W takiej sytuacji publiczny dyskurs władzy o modernizacji może trwać wyłącznie dzięki opisywanym przez nas zmianom w nomenklaturze administracyjno-biurokratycznej oraz urzędowym narzędziom dyscyplinowania, które zaczynają przypominać „środowisko”, w którym brakuje zarówno „człowieka”, jak i „idei”.

Profesor Tadeusz Kotarbiński, pierwszy rektor naszej Matki Karmicielki – Uniwersytetu Łódzkiego, zawarł nasze oczekiwania i intelektualne marzenia w jednym zdaniu: „Trzeba podważać wszystko, co się da podważyć, gdyż tylko w ten sposób można wykryć to, czego podważyć się nie da”. Czy oprócz wartości użytkowej w postaci reklamy uczelni ta dewiza ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Jeśli tak, to dlaczego tak rzadko robi się z niej użytek wtedy, kiedy rządzący projektują i wdrażają krytycznie oceniane przez środowisko projekty reform, w wyniku których niemożliwy jest do wyobrażenia poważny model kształtowania odbiorców wiedzy? Bo przecież wiemy, że nie są temu winni pojedynczy aktorzy społeczni, których moglibyśmy wskazać i obciążyć winą za wszelkie niepowodzenia polskiej nauki.

LIBERAŁOWIE-INŻYNIEROWIE? O WARUNKACH DOPUSZCZALNOŚCI EKONOMII SPOŁECZNEJ :)

Ekonomia społeczna z pozoru wydaje się działaniem o charakterze radykalnie antyliberalnym. Utożsamiana jest z socjalistycznymi rozwiązaniami interwencjonistycznymi i z przekonaniem, że naczelnym imperatywem struktury państwowej jest ingerowanie w gospodarkę w celu dostosowywania jej do bieżących potrzeb i celów społecznych. Jeśli jednak przyjrzeć się społecznym założeniom, postulatom i celom nurtów liberalnych, wówczas okaże się, że nic bardziej mylnego, że liberalna ekonomia społeczna jest możliwa. Jej zasadniczym celem ma być jednak nie jakaś formuła społecznej inżynierii, ale rzeczywista niezależność jednostek, prawdziwa ich autonomiczność – na tyle, na ile jest ona w ogóle we współczesnych realiach możliwa do osiągnięcia.

http://www.flickr.com/photos/2t2s/3434788519/sizes/m/
by 2thin2swim

Introdukcja: Społeczne socjalne

Oczywiście, jeśli będziemy postrzegać mechanizmy ekonomii społecznej jako formę realizacji polityki socjalnej państwa, wówczas nie wyrwiemy się z okowów takiego postrzegania wszystkich działań określanych jako właśnie ekonomia społeczna czy nawet szerzej – będziemy tak postrzegać wszelkie mechanizmy polityki społecznej. Pamiętać trzeba bowiem, że „społeczne” to niekoniecznie to samo co „socjalne”. Słowniki języka polskiego wskazują, rzecz jasna, na dwa znaczenia przymiotnika „socjalny”: po pierwsze – „związany ze społeczeństwem” (czyli po prostu „społeczny”), po drugie – „związany z zaspokojeniem potrzeb materialnych i bytowych członków społeczeństwa”. Wyłącznie w tym drugim znaczeniu można bez omyłki postawić znak równości między „społecznym” a „socjalnym”. Kiedy jednak mówimy – my liberałowie – o ekonomii społecznej, wtedy w większym stopniu posługujemy się sensem pierwszym niż drugim. W taki też sposób i ja w tym miejscu posługuję się przymiotnikiem „społeczny”.

Nie jest oczywiście wykluczone stworzenie czy zaproponowanie takiej ekonomii społecznej, która byłaby jednocześnie „związana z zaspokajaniem potrzeb materialnych i bytowych członków społeczeństwa” – wtedy jednak najczęściej trudno taką ekonomię społeczną określić mianem liberalnej. Należy więc w tym miejscu powtórzyć, że wszelkiego rodzaju nieracjonalne rozdawnictwo, nieprzemyślana quasi-pomoc i haniebne w skutkach oszukiwanie wszystkich wokół, że wręczanie przysłowiowych kopert z pieniędzmi tym, którzy wykażą się zaświadczeniami o rzekomo zerowych dochodach, to mądra polityka walki z rozwarstwieniem społecznym i wspieranie grup najbardziej upośledzonych. Podobnie jak zatrudnianie bezrobotnych w instytucjach i organizacjach o charakterze wybitnie autotelicznym, których działalność ma na celu wyłącznie zakamuflowanie rzeczywistego transferowania środków finansowych. Socjalne oszustwo to jeden z najniebezpieczniejszych mitów wyznawanych przez większość naszych kolegów z lewej strony (choć w polskich warunkach także z prawej) sceny politycznej. Dlatego liberalna polityka społeczna (LPS), w tym także liberalna ekonomia społeczna (LES), nic nie mają wspólnego z socjalną mitologią rzekomych bojowników o sprawiedliwość społeczną.

Ponadto nie należy identyfikować wszelkich rozwiązań z zakresu ekonomii społecznej, w tym w szczególności LES, z tzw. społeczną inżynierią. Liberałowie nigdy nie chcieli być inżynierami ludzi ani społeczeństw, nastawiali się raczej na uczenie ich niezależności i autonomicznego, racjonalnego dokonywania osądu, na którego podstawie możliwe będzie dokonanie jakiegokolwiek wyboru. Planistyczne roszczenia i dążenia – należy to podkreślić z pełną powagą – nie mają nigdy nic wspólnego z ideologiami i doktrynami politycznymi, w których aksjologii wartością naczelną będzie wolność. Prawdziwi liberałowie nie dążą do wykreowania konkretnie wyobrażonego świata i zbudowania dookreślonego w ich założeniach człowieka. Ich celem jest takie wygenerowanie pola działania jednostek, aby miały one możliwy wybór w wytyczaniu sobie celów, przekształcaniu świata i budowaniu swojego potencjału społecznego. Krótko mówiąc, liberał nigdy nie wie, jak będzie wyglądał świat jutra – zdaje sobie bowiem sprawę, że ludzkie wybory mogą ten świat poprowadzić w przeróżnych kierunkach.

Aspiracja: Generowanie pola = ?

To właśnie generowanie pola, na którym odbywają się ludzkie działania, w którego ramach każdy ma mieć możliwość i szansę do świadomego, autonomicznego i suwerennego podejmowania decyzji jego dotyczących, ma być naczelnym zadaniem LES. Natomiast jeśli chodzi o wskazanie podstawowych i fundamentalnych zasad, które należałoby przyjąć w celu nakreślenia tego, co ową liberalną ekonomią społeczną nazywamy, to wydaje się, że powinny stać się nimi dwie zasady sprawiedliwości Johna Rawlsa, sformułowane przez niego w jego najważniejszej pracy zatytułowanej „Teoria sprawiedliwości”. Pierwsza z nich mówi, że „każda osoba ma mieć równe prawo do jak najszerszego systemu równych podstawowych wolności możliwego do pogodzenia z podobnym systemem wolności dla innych”. Druga natomiast wskazuje, że „nierówności społeczne i ekonomiczne mają być tak ułożone, by zarówno (a) można się było rozsądnie spodziewać, że będzie to z korzyścią dla każdego, jak i (b) wiązały się z pozycjami i urzędami otwartymi dla wszystkich”[1]. Konkluzje Rawlsa, płynące z obu zasad sprawiedliwości, sformułowane także w pracy „Liberalizm polityczny” – będą się w dalszej części rozważań pojawiały i do nich będę niejednokrotnie odnosił się w niniejszym szkicu projektu LES.

Jeśli chodzi o realizację pierwszej zasady sprawiedliwości, to trzeba przyznać, że w państwach demokratycznych stała się ona fundamentem systemu prawnego, w którego ramach rzeczywiście zagwarantowano – zazwyczaj konstytucyjnie – szereg wolności i praw wszystkim obywatelom (niezależnie od wszelkich wyobrażalnych cech odróżniających). Chodzi tutaj zarówno o prawa o charakterze politycznym czy obywatelskim, jak i te z zakresu drugiego koszyka praw człowieka, czyli socjalne, gospodarcze i kulturalne. Także do polskiej konstytucji z 1997 r. zostały one wpisane i tym samym złożyły się na swoisty liberalny system gwarancji podstawowych praw i swobód. Zdajemy sobie jednak sprawę, że czym innym jest podjęcie kwestii prawnych gwarancji, czym innym zaś faktyczne i zarazem świadome wykorzystywanie tych możliwości przez wszystkich obywateli. I tutaj w grę wchodzi już druga zasada sprawiedliwości Rawlsa, która odsyła nas od teorii do praktyki.

Rawlsowskie postulaty pozwalają nam – obok fundamentalnych zasad liberalnej ekonomii i polityki społecznej – zdefiniować również ich zasadniczy cel, a być nim powinien tzw. częściowy liberalizm, czyli równość szans dla wszystkich obywateli. Zdając sobie sprawę z różnic między ludźmi, z odmiennych ich losów i dążeń, najrozmaitszych przymiotów, talentów i zdolności – odrzucić trzeba mit o egalitaryzmie innym, szerszym, który prowadzić może jedynie do niebezpiecznych tendencji uniformistycznych, a rozwiązań wyłącznie o charakterze totalitarnym. Jedyna możliwa równość, jaką jesteśmy w stanie zbudować i osiągnąć, to równość szans, czyli takie zdefiniowanie pola działań istoty ludzkiej, w którego ramach wszyscy będą swobodnie się poruszać, świadomie wykorzystując wszelkie dostępne instrumenty (umiejętności społeczne, znajomość rynku pracy, zaangażowanie społeczne) w celu realizacji własnego, autonomicznego planu życiowego.

Sekwencja I: Edukacja Niezależność

LES musi opierać się na permanentnym i równoczesnym realizowaniu celów edukacyjnych. Opracowywanie działań różnego rodzaju przedsiębiorstw społecznych musi wiązać się ze świadomością przyczyn nieefektywności osób objętych konkretnym działaniem pomocowym oraz podjęciem działań naprawczych mających przyczyny te wyrugować, nie zaś wyłącznie zatroszczyć się o realizację celu zatrudnieniowego. Szeroko rozumiane przedsiębiorstwa społeczne, czyli spółdzielnie socjalne, centra integracji i aktywizacji społeczno-zawodowej, powinny przygotowywać człowieka, który się w nich znajdzie, do odnalezienia się w realiach gospodarczo-społecznych współczesnego społeczeństwa, nie wystarczy zagwarantowanie mu wypełnienia czasu. Braki w wykształceniu zawodowym, nieprzyswojone podstawowe kompetencje społeczne, a także nabyta pasywność społeczno-obywatelska, muszą być wskazywane jako podstawowe przypadłości przeznaczone do korekty przez wszystkie dostępne instrumenty z zakresu LES. Jeśli mamy mówić o swobodnym poruszaniu się osób objętych LES po meandrach współczesnego społeczeństwa, to zacząć trzeba od edukowania właśnie w tym zakresie.

Mówiąc o edukacji, mamy więc na myśli szeroko rozumiane przystosowanie do realiów współczesnego państwa, społeczeństwa, kultury i gospodarki, a rozpocząć się ono musi wraz z zapoznaniem z działaniem wszystkich tych mechanizmów. Jedną z przyczyn braku zaufania do państwa i jego organów jest niewiedza dotycząca jego działania oraz brak świadomości działania i istnienia instrumentów pomocowych, z których obywatel może skorzystać. Gdyby ekonomia społeczna ograniczała się do wzięcia zagubionego za rękę i przeprowadzenia go niczym ślepca przez ulicę, wówczas nie okazałaby się mechanizmem korekcyjnym, ale raczej konserwującym biedę, pasywność i niewiedzę. Mechanizm taki byłby radykalnie nieliberalny i w rzeczywistości nie likwidowałby żadnych przyczyn niepożądanego stanu rzeczy. LES ma jednakże stawiać sobie za cel przede wszystkim likwidowanie przyczyn i skłanianie osób objętych LES do samodzielnego radzenia sobie z nimi (niezależnie od tego, w jak wielu/niewielu przypadkach działania takie okażą się sukcesem). Taktyka „przeprowadzania ślepca przez ulicę” to wyraz bezsilności i poczucia beznadziejności, a także braku wiary w możliwości skutecznego przeprowadzenia jakichkolwiek działań korygujących.

Wymiar edukacyjno-wychowawczy LES jest ukierunkowany osobowo i nosi znamiona wytycznych charakterystycznych dla wszelkiej proweniencji etyk perfekcjonistycznych. W „Teorii sprawiedliwości” Rawls wskazuje, że „należy dążyć do zapewnienia najgorzej sytuowanym poczucia ich własnej wartości”[2], instrumentem zaś do osiągnięcia tak zamierzonego celu ma być właśnie odpowiednie lokowanie przedsięwzięć edukacyjnych. Rawls – doprecyzowując – wskazuje dalej, że „środki na edukację nie mają być przydzielanie wyłącznie ani przede wszystkim odpowiednio do zwrotu szacowanego wykształceniem pożytecznych umiejętności, lecz także stosownie do ich wartości we wzbogacaniu osobistego i społecznego życia obywateli, włącznie z najgorzej sytuowanymi”[3]. Efektywność działań edukacyjnych należy więc mierzyć nie tylko ilością wykształconych specjalistów i osób przystosowanych do wykonywania specjalistycznych czynności, lecz także wzrostem samozadowolenia i poczucia wartości jednostek dotychczas pozostających na marginesie życia społeczno-zadowolonego, ofiar wyuczonej bezradności i dzieci środowisk patologicznych czy – używając bezpieczniejszych i mniej stygmatyzujących słów – dysfunkcyjnych.

Sekwencja II: Obywatelskość → Niezależność

 

Ekonomia społeczna, która określana jest również mianem przedsiębiorczości społecznej, nie może być jednak zwrócona wyłącznie ku wdrażaniu osób ze słabiej radzących sobie grup społecznych w mechanizmy gospodarki wolnorynkowej. Przedsiębiorczość społeczna to także wypracowywanie cnót obywatelskich w osobach, do których jest ten mechanizm adresowany, czyli do bezrobotnych, niepełnosprawnych, walczących z takimi problemami jak chociażby uzależnienie czy przemoc w rodzinie oraz osób pragnących reintegrować się ze społecznością po odbyciu wyroków więzienia. Mowa tutaj o cnotach obywatelskich w kontekście przedsiębiorczości społecznej, albowiem niektóre z nich – jak tolerancja, uczciwość, odpowiedzialność czy dyscyplina wewnętrzna – pozwalają budować jednostce relacje z innymi ludźmi, a przez to sprawnie i harmonijnie funkcjonować w społeczności. Celem LES nie ma być bowiem wyłącznie pomoc w znajdowaniu pracy przez osoby jej instrumentami objęte, chodzi nie tylko o dotowanie i gwarantowanie zamówień spółdzielniom czy zakładom o charakterze społecznym, lecz także o pomoc w nabywaniu odpowiednich kompetencji społecznych, pozwalających jednostce funkcjonować w sieci relacji międzyludzkich współczesnej rzeczywistości społecznej.

Kompetencje społeczne, o których tutaj mowa, są u Rawlsa związane z tym, co nazywa on moralnością stowarzyszenia, „zgodnie z którą członkowie społeczeństwa postrzegają siebie nawzajem jako równe jednostki, jako przyjaciół i współpracowników, złączonych systemem kooperacji, o którym wiadomo, że jest korzystny dla wszystkich, i który rządzi się wspólną wszystkim koncepcją sprawiedliwości”[4]. Przywiązanie liberalizmu do społeczeństwa i refleksji nad nim wynika nie z przekonania o przewadze, dominacji czy wręcz prymarności wielkich grup społecznych względem jednostki, ale z pragmatycznej wiary, że istnienie indywiduum poza społeczeństwem nie jest możliwe – a skoro nie jest możliwe, to wygodniejsze i bardziej korzystne wydaje się przyswojenie sobie przymiotów i postaw pozwalających odnaleźć się jednostce w meandrach społeczeństwa. Stanie się aktywnym obywatelem – świadomym swych praw, a także obowiązków – może stanowić kolejny krok do niezależności jednostek objętych mechanizmami LES.

Projekt LES musi wychodzić z założenia, że osoba korzystająca z tychże instrumentów to nie tylko potencjalny pracownik, robotnik czy podwykonawca, lecz także –przede wszystkim – obywatel, czyli podmiot demokratycznego państwa prawnego, a zarazem element składowy zbiorowego suwerena. Ważne, by zdawać sobie sprawę z tego, co sygnalizuje Rawls w „Liberalizmie politycznym” odnośnie do cnoty obywatelskości. Zaznacza on bowiem, że „w społeczeństwie dobrze urządzonym jest wiele nierówności społecznych i ekonomicznych, nie można ich tłumaczyć tym, jak ściśle jednostki przestrzegają wymagań publicznej sprawiedliwości”[5]. Nie można więc redystrybucji dóbr, dostępności świadczeń i pomocy z zakresu ekonomii społecznej, tym bardziej gwarantowania odpowiedniego poziomu korzystania z usług publicznych, uzależniać od poziomu obywatelskiego zaangażowania potencjalnego korzystającego z LES. Zadaniem jednak wyjątkowym powinno być zsynchronizowane i harmonijne wplecenie promowania cnót obywatelskich w realizację określonych zadań LES. Nie może mieć to promowanie cnót obywatelskich znamion indoktrynacji, czy to w liberalnym, czy też w innym ideologicznie sensie – bardziej wartościowe byłoby chociażby zaangażowanie jednostek w jakiekolwiek formy symbolicznej czy też nawet niekonwencjonalnej partycypacji politycznej.

 

Sekwencja III: Kooperacja → Niezależność

 

Wzmiankowany już w niniejszym tekście wielokrotnie Rawls zwraca uwagę, że „w rzeczy samej trzeba porzucić nadzieję na polityczną wspólnotę, jeśli przez taką wspólnotę rozumiemy społeczeństwo polityczne zjednoczone wyznawaniem tej samej rozległej doktryny”[6] – mamy tutaj do czynienie z dość twardym uprawomocnieniem zasady pluralizmu politycznego i tym samym deklaracją odrzucenia wszelkich uniwersalistycznych roszczeń każdej bez wyjątku doktryny politycznej. Nawet LES stanowić więc musi projekt nie tylko wpisany w liberalną formułę społeczeństwa, państwa i gospodarki, lecz także dający się wcielić w życie w warunkach demokratycznego pluralizmu, wielości rozwiązań i propozycji instytucjonalnych, a także różnorodności planów życiowych. Stąd właśnie kolejny z celów stojących przed LES, a mianowicie pomoc w umiejętnie nawiązywanej przez jednostki objęte zadaniami z zakresu ekonomii społecznej kooperacji z przedstawicielami różnych grup społecznych. Centra integracji społecznej, zakłady aktywności zawodowej, a także szereg organizacji pozarządowych realizujących zadania z zakresu ekonomii społecznej integrują osoby wykluczone bądź zagrożone wykluczeniem, skłaniają je do współpracy przy niejednokrotnie zbiorowo wykonywanych zadaniach.

Umiejętności zespołowego wykonywania zadań oraz wspólnego rozwiązywania problemów – jak również szereg innych kompetencji społecznych o charakterze emocjonalnym – stać się mają walorem jednostki w jej późniejszych staraniach o zatrudnienie, jednak w pierwszej kolejności mają zagwarantować jej harmonijne funkcjonowanie we wspólnocie lokalnej. Nie należy stawiać sobie zbyt ambitnych celów, w których deklarować się będzie uczynienie z osób wykluczonych bądź zagrożonych wykluczeniem współczesnych rekinów biznesu. Takiej inżynierii społecznej nie jest w stanie wcielić w życie ani liberał, ani żaden inny specjalista od ekonomii społecznej, niezależnie od doktrynalno-ideologicznej proweniencji, jaką deklaruje. Trzeba sobie zdawać sprawę z takich trudności jak chociażby brak zdolności do utrzymania stałego zatrudnienia przez osoby chronicznie bezrobotne bądź uzależnione czy też nieumiejętność zdefiniowania sensowności pracy i zatrudnienia przez wyuczonych bezradnych i wieloletnich beneficjentów świadczeń socjalnych. W przypadku takich osób sukcesem z punktu widzenia LES będzie już regularne, choćby temporalne, zaangażowanie w realizację jakiegoś projektu. Zdolność do kooperacji musi być wskazywana jako klucz do niezależności i autonomii – chociażby z tego powodu, że pozwala rozwinąć w jednostce takie kompetencje społeczne jak: empatia, asertywność, zdolność perswazji czy umiejętności przywódcze.

LES – jak zresztą każda ekonomia społeczna – opierać się powinna na zasadzie racjonalności (jednak niewątpliwie dla liberała postulat racjonalności powinien mieć znaczenie szczególne). Ta wymaga od projektujących system ekonomii społecznej rzetelnego zbadania obszaru, na którym ma on zostać uruchomiony, wraz z opracowaniem potencjalnych profilów osobowych jednostek nim objętych. Dopiero na takiej bazie może zostać przygotowany zbiór wytycznych i celów, które będzie można starać się zrealizować. Zasada racjonalności wymaga również, aby projekt LES był realizowany przez szeroką gamę partnerów społecznych: jednostki samorządu terytorialnego, organizacje pozarządowe, fundacje i stowarzyszenia wraz z już istniejącymi spółdzielniami pracy czy spółdzielniami socjalnymi bądź chociażby wzorując się na ich dobrych doświadczeniach. Kooperacja oznacza więc nie tylko kształtowanie tej postawy w osobach objętych mechanizmami ekonomii społecznej, lecz także koordynację działań z jej zakresu przez wszelkie możliwe podmioty zaangażowane w zadania o charakterze polityki społecznej.

 

Sekwencja IV: Praca → Niezależność

Ostatecznym jednak celem ekonomii społecznej ma być zapewnienie zatrudnienia osobom wykluczonym lub zagrożonym wykluczeniem społecznym, chronicznie bezrobotnym, niepełnosprawnym oraz osobom, które z innych powodów z niepowodzeniem poszukują zatrudnienia. Praca jest ostatecznym potwierdzeniem niezależności jednostki: (1) jako jej źródło utrzymania i zapewnienia sobie oraz własnej rodzinie środków do życia, (2) jako metoda na umocnienie samoświadomości, czyli zdolności do podejmowania refleksji nad własnymi zdolnościami, umiejętnościami, postawami, zadaniami i celami, (3) wreszcie jako swoiste ćwiczenie indywidualnej samooceny, czyli zapewnienie samego siebie o własnej wartości, umiejętności radzenia sobie w życiu, a zarazem świadomości własnych ograniczeń. Praca stanowi więc – w połączeniu z poprzednimi czynnikami: edukacją, obywatelskością i kooperacją –swego rodzaju czworokąt będący szkieletem dobrze zorganizowanej liberalnej ekonomii społecznej. Z oczywistych względów praca stanowi tutaj zwieńczenie i ostateczny fragment owego czworokąta, albowiem zapewne jest celem najtrudniejszym do realizacji, skutki zaś jego osiągnięcia okazują się dla osoby objętej instrumentami LES sukcesem namacalnym i zyskiem niemalże dotykalnym.

Praca jest tym samym ostatecznym potwierdzeniem społecznej przydatności jednostki, jak pewnie wskazywaliby czy to socjaldemokraci, czy też utylitaryści, jednakże z perspektywy liberalnej można tutaj w szczególności mówić o realizacji wkomponowanego głównie w koncepcje liberalizmów dziewiętnastowiecznych ideału vita activa. Dla Wilhelma von Humboldta człowiek pracujący to artysta misternie, ale zarazem ambitnie i wytrwale kształtujący swoje dzieło sztuki. Dla Adama Smitha i Davida Ricardo człowiek pracujący to jeden z trybików machiny postępu i rozwoju ekonomicznego świata, to jeden z elementów produkujących bogactwo narodów. Dla Johna Stuarta Milla człowiek pracujący był społecznie użyteczny, a sam dla siebie był niewątpliwie wykonawcą swojego pomysłu na życie, scenarzystą, reżyserem i odtwórcą głównej roli jednocześnie. LES ma zagwarantować współczesnemu człowiekowi, zagubionemu w gąszczach szans, możliwości, bodźców i trudności, swoiste vita activa – aktywne życie na miarę jego własnych indywidualnych możliwości.

Dlatego właśnie liberałowie muszą być wrogami wszelkich form ekonomii społecznej, które skutkowałyby uzależnianiem się człowieka od państwa i innych struktur o charakterze instytucjonalnym; muszą oprotestowywać wszystkie te formy pomocy osobom wykluczonym bądź zagrożonym wykluczeniem, które podtrzymują jedynie ich stan bierności bądź bezradności; powinni ograniczać te wszystkie mechanizmy pomocowe, które nie tylko ograniczają ludzką niezależność i autonomiczność, lecz także nie pozwalają im się rozwinąć. LES ma być mechanizmem angażującym i mobilizującym, aktywizującym i integrującym, zarazem uświadamiającym i rozwijającym. Celem ostatecznym jest pomoc jednostce w uzyskaniu zatrudnienia, jednak celami pośrednimi są także edukacja, obywatelskość i kooperacja. Realizacja ich wszystkich daje szanse na uczynienie jednostek z różnych przyczyn zepchniętych na margines, zapomnianych, porzuconych i bezradnych  jednostkami bardziej niezależnymi. A wszystko pod hasłem: LES = Niezależność!


[1] J. Rawls, Teoria sprawiedliwości, przeł. M. Panufnik, J. Pasek i A. Romaniuk, Warszawa 2009, s. 107.

[2] Tamże, s. 169.

[3] Tamże, s. 169.

[4] Tamże, s. 668.

[5] Tamże, s. 131.

[6] Tamże, s. 210.

Życie na kredyt :)

Ruch oburzonych, który powstał podczas kryzysu, nie jest grupą złożoną z biedniejszej części społeczeństwa, która domaga się podwyżki płac i lepszej dostępności pracy. To byłoby uproszczenie sprawy. W rzeczywistości chodzi o społeczną rewolucję, próbę zmiany mentalności. Nie „mieć”, lecz „być”.

Wiek XX ma wielkie osiągnięcia w rozszerzaniu koncepcji praw człowieka i walce o emancypację grup upośledzonych społecznie. Kraje, obecnie nazywane „rozwiniętymi”, dokonały rewolucji w sprawach mniejszości etnicznych, równouprawnienia kobiet czy zmniejszenia dysproporcji społecznych. Globalizacja, przedsiębiorczość, społeczeństwo informacyjne sprawiają, że łatwiej jest wyrwać się z biedy, przeprowadzić do innego miasta, zrobić karierę. Dobrze jednak przestrzegać pewnych wytycznych, charakteryzujących klasę, do której aplikujemy. Dzięki temu zostaniemy potraktowani poważnie i całkiem możliwe, że nasi potomkowie będą już przynależeć tam z urodzenia.

http://www.flickr.com/photos/babrzkr/6259907317/sizes/m/
by babrzkr

Dla klas średnich praca stanowiła wartość życiową. Społeczeństwo funkcjonowało z podziałem zajęć dostosowanym do swoich potrzeb, a ludzie podejmowali zawody zgodnie z popytem na usługi. Co się zmieniło dzisiaj? Po co teraźniejszy bunt? Aby odpowiedzieć na to pytanie, po pierwsze, należy sobie uzmysłowić, jakiej pracy się dziś pożąda i jakie zawody podziwia. Po drugie, jakich składowych, związanych ze stylem życia, wymaga od nas należenie do elit i bycie szanowanym przez ogół społeczny.

W zmieniających się warunkach rynkowych najrozsądniejszą perspektywą jest uzyskanie zatrudnienia na podstawie umowy o pracę. Posiadających takie zabezpieczenie znajomych traktuje się z podziwem, że wywalczyli dla siebie godziwe (znów!) warunki pracy. Dzisiejsza definicja godnej pracy wiąże się z odpowiednim zabezpieczeniem zdrowotnym i socjalnym. Takie możliwości daje praca dla największych firm, najczęściej wielkich korporacji. Nie należy się jednak na ten fakt oburzać. W korporacjach przywiązuje się ogromną wagę do wyników, ale nacisk kładzie się także na kulturę pracy i na wewnętrzną atmosferę. A więc produktywność, etyka, relacje międzyludzkie. A do tego fakt, że w ogromnych firmach często mogą znaleźć zatrudnienie fachowcy różnych profesji, od inżynierów i informatyków, poprzez menedżerów i doradców, aż do humanistów, którzy – niestety – po kiepskich i nieprzydatnych na rynku pracy studiach mogą poradzić sobie jako asystenci, PR-owcy, copywriterzy czy na innych stanowiskach kreatywnych. Korporacje to aktywna polityka równych szans, można powiedzieć.

Na drugie pytanie, z pozoru bardziej skomplikowane, odpowiedź jest jeszcze prostsza. Dla każdego, kto zna obowiązujący status quo, jest wręcz oczywista. Po prostu, przychodzi w życiu czas stabilizacji. Dla pokolenia obecnie wstępującego w dorosłość, ze względu na trudną sytuację ekonomiczną, przyjdzie on może nieco później niż dla pokolenia ich rodziców. Ale przyjdzie z pewnością. Będzie to czas, w którym należy przywdziać garnitur, uczesać włosy, ustabilizować swoją sytuację osobistą i zalegalizować związek, kupić na kredyt mieszkanie na strzeżonym osiedlu, zadbać o jeden samochód na każdego członka rodziny, poprawić swoje kwalifikacje zawodowe, odstawić tabletki antykoncepcyjne, wychować dzieci na rozsądnych i zdolnych ludzi, przeprowadzić się na przedmieścia, do większego domu i regularnie spędzać wakacje w ciepłych krajach. Tak powinno wyglądać modelowe życie dzisiejszych elit. Albo przynajmniej taki jego obraz wyłania się z poradników, najczęściej tłumaczonych z angielskiego i wydanych w Ameryce, a także magazynów lifestylowych, których liczba wciąż zwiększa swój udział w rynku. Ubrania, kosmetyki, podróże i samochody mają tam swój standard i cenę. Nawet jeżeli powyższe wskazówki nie są tam ujęte w spójne paragrafy, taki styl życia jest promowany. I to bardzo skutecznie.

Jeśli ktoś chce mieć komfortową przyszłość, doradza się mu pójście na studia. Najnowsza reforma edukacji wyższej w Polsce, ze względu na niedobór specjalistów, skupia się na promowaniu kierunków opłacalnych, przydatnych państwu, inżynierskich. Wybierającym je młodym ludziom dyplom pozwala wierzyć, że wejdą do społecznej elity. Humanistom tymczasem stara się przedstawić pełny obraz rynku pracy, który może nie być w stanie przyjąć ich wszystkich. Ograniczane są więc limity miejsc na kierunkach humanistycznych, przyznawane coraz mniejsze fundusze na badania, powstają plany wprowadzenia częściowych opłat za studia. Rządowi eksperci zwrócili także uwagę, że liczba cytowań polskich naukowców w międzynarodowych czasopismach naukowych jest niewielka i doradzili tworzenie prac po angielsku.

Czy jednak ten utylitarny typ inżynierii edukacyjnej, jaką nam serwują władze, ma szansę przynieść  wymierne efekty? Minister Barbara Kudrycka argumentuje, że „w laboratoria, innowacyjne projekty, budynki dla kadry naukowej i studentów rząd inwestuje więcej niż w autostrady i stadiony”. To piękne stwierdzenie ma ujmować politykę edukacyjną w te same ramy sukcesu, w których przyglądaliśmy się w mediach organizacji Euro 2012. Problem jednak leży gdzie indziej. Mimo coraz lepszego naśladowania modelów uniwersyteckich z Zachodu, a także mimo niżu demograficznego absolwenci polskich uczelni wciąż mają problemy na rynku pracy. Czasem trzeba zwolnić pracownika, który jest świetnym specjalistą, czasem zamyka się zbyt rozbudowane działy w korporacjach. Czasem nie ma zleceń dla niesamowicie uzdolnionych wolnych strzelców.  Wykształcenie ich nie ratuje. Można nawet powiedzieć, że czasem przeszkadza, bo pociąga za sobą konkretne wymagania, jeśli chodzi o pensję. Nie kształcimy się po to, by zarabiać marne grosze, ale aby należeć do elity. Młodzież na perspektywicznych kierunkach (prawo, medycyna, studia techniczne) ma od pierwszego roku wtłaczane do głów, ile to będą zarabiać po studiach. Stąd potem biorą się ich wygórowane (przynajmniej z punktu widzenia pracodawców) oczekiwania przed podjęciem pierwszej pracy. Ten system kształci ludzi myślących rywalizacyjnie, a nie społecznie. Nastawionych na siebie, a nie na grupę.

Mniejsze dysproporcje w dochodach zapewniają szczęśliwsze społeczeństwo, jak wynika z badań między innymi prof. Shingehiro Oishiego czy Richarda Easterlina. Są jednakże badania, które stoją w kontrze do takiego ujęcia sprawy. Justina Fischer z uniwersytetu w Mannheim, uzyskała w swoich badaniach rezultaty odwrotne do wyników Richarda Easterlina. Te różnice interpretuje poprzez okres, w jakim wykonane były badania, i punkt odniesienia, jaki posiadali respondenci. Podczas prosperity nie martwimy się o bezpieczeństwo socjalne i wolimy płacić mniejsze podatki, aby inwestować w wybrane przez nas dobra. Z kolei, gdy nadchodzi kryzys, oczekujemy, że państwo zadba o nasze bezpieczeństwo materialne. Easterlin przeprowadzał swoje badania w czasie trudniejszym ekonomicznie niż Fischer.

Z drugiej strony możemy przyjrzeć się sytuacji Izraela. Tamtejszy rząd, aby poradzić sobie z kryzysem lat 80., postanowił sprywatyzować większość państwowych firm i instytucji. W założeniach argumentowano, że przedsiębiorcy będą lepiej zarządzać wszystkim (edukacją, ubezpieczeniami, opieką zdrowotną, firmami telekomunikacyjnymi) niż wielkie państwo z niewydolną administracją. Obecnie, pomimo braku kryzysu i szybkiego wzrostu gospodarczego (w porównaniu z USA i Europą), a także relatywnie niskiego bezrobocia na poziomie około 5 proc. sytuacja mieszkańców Izraela jest coraz trudniejsza. Patrząc z perspektywy siły nabywczej, mają jedno z najdroższych do życia państw na świecie. Liberalne teorie ekonomiczne tu nie działają. Izrael, według wskaźników ekonomicznych, rozwija się wzorcowo, ale społeczeństwo się nie bogaci – klasa średnia się kurczy, a biednych przybywa.

Ruch oburzonych, który powstał podczas kryzysu, nie jest grupą złożoną z biedniejszej części społeczeństwa, która domaga się podwyżki płac i lepszej dostępności pracy. To byłoby uproszczenie sprawy. W rzeczywistości chodzi o społeczną rewolucję, próbę zmiany mentalności. Nie „mieć”, lecz „być”. Jeśli oburzeni żądają lepszych płac, nie chodzi im o to, by pieniądze były rozdawane za nic, ale o to, by zrezygnować z niekończącej się pogoni za awansami, by uspokoić swoje życie, swój apetyt konsumpcyjny, by zmienić hierarchię wartości.

Wskazanie oburzonych jako inicjatorów antykonsumpcyjnego buntu byłoby jednak przesadą. Te wielkie ruchy protestacyjne dały raczej wyraz czemuś, co istnieje obok nas już długi czas. Na czym polega fenomen CouchSurfingu? To nie jest zwyczajna oszczędność na noclegu w dalekim kraju, to świadomościowa zmiana w podróżowaniu. Zamiast gonić z aparatem od zabytku do zabytku, na chwilę zatrzymujemy się, by poczuć życie takim, jakim przeżywają je tamtejsi mieszkańcy. O co chodzi w spotkaniach swapowych? To nie tylko tani sposób na zdobycie nowych ubrań czy książek, ale przede wszystkim przeciwstawienie się bezsensownej konsumpcji oraz możliwość spotkania z drugim człowiekiem. Powyższe przykłady pokazują, że można żyć taniej. Jednak ich istota nie dotyczy tego, żeby żyć oszczędniej, ale żeby żyć pełniej. Pełniej w sensie kontaktów z ludźmi, potrzebnego każdemu spowolnienia, chwili samotności oraz umiejętności wejrzenia w siebie.

Działająca w Krakowie grupa Pod Kopułą (nieistniejąca już – co też jest bardzo istotne w tej historii) to czwórka przyjaciół, którzy wynajęli mieszkanie w zupełnie odmiennym od głównego nurtu stylu. Miejsce o wspaniałej lokalizacji, ale w przerażającym stanie, wymagające całkowitego remontu. Dlaczego mieliby się tak męczyć, skoro status wynajmu nie gwarantuje im nic poza tymczasowością? Za jeszcze bardziej pozbawione sensu można uznawać ich dalsze działania. Po przystosowaniu wnętrza do życia zmienili swoje mieszkanie w przestrzeń kulturalną. Organizując koncerty, zajęcia medytacyjne, filozoficzne, taneczne, pokazy filmów, dali ich uczestnikom ofertę różnorodnych aktywności, a prowadzącym – przestrzeń, gdzie mogli swoje talenty i pasje przekazać innym. W Kopule nie było sztywnego cennika. Osoby biorące udział w zajęciach mogły zapłacić tyle, na ile oceniały pracę swoich prowadzących. Lokatorzy Kopuły na tym nie zarabiali, żyli w ciężkich warunkach, pozbawieni prywatności, a po pół roku umowa z nimi nie została przedłużona. Jaki sens w takim razie miały ich działania? Ci, którzy odwiedzili Kopułę, nigdy nie zadadzą sobie podobnego pytania. Ziarno zostało zasiane, idea zaszczepiona. Zresztą, ludzie z Kopuły mają teraz nowe miejsce – przestrzeń samokształceniowo-warsztatową na Białej Drodze, gdzie wciąż zapraszają na przeróżne zajęcia. Ostatnio zaczęli promować idee kooperatyzmu. Nie zniechęcają się, tylko działają. Nie szukają materialnego spełnienia, za to promują tryb życia, w którym nie liczy się posiadanie.

Warszawski kolektyw Syrena to squattersi, co sprawia, że z zasady muszą działać w sposób bardziej radykalny. Ideologicznie walczą z niesprawiedliwym traktowaniem lokatorów i innymi nieetycznymi działaniami władz miasta. Jednak Syrena przypomina raczej dom kultury niż bazę anarchistycznej bojówki. Odbywają się tam zajęcia językowe, sportowe, rękodzielnicze, a przed wakacjami co niedzielę można było zjeść obiad. Wszystkie zajęcia są darmowe, na obiadach zbierano wolne datki. Priorytetem ludzi z Syreny było udostępnianie wolnej kultury ludziom w mieście, w którym wszystko drożeje. Ich kamienica jest także otwarta jako przestrzeń, gdzie można zorganizować debatę, obejrzeć film. Regularnie spotykają się tam Warszawska Kooperatywa Spożywcza, grupa teatralna Minutka i Performeria Warszawa. Członkowie kolektywu od czasu do czasu organizują blokadę eksmisji warszawskich lokatorów, oni też odpowiadają za głośną próbę ponownego otwarcia Baru Mlecznego Prasowy w grudniu 2011 r. Jak widać, życie squattersa to nie tylko palenie papierosów i picie piwa w nielegalnie zajętym budynku, jak chcieliby uważać niektórzy. Większość squatów jest zajęta przez ludzi, którzy takie życie wybrali, a nie zostali do niego zmuszeni. Nie kierują nimi wymierne korzyści. Dlaczego ktoś miałby poświęcać swoje bezpieczeństwo i (o zgrozo!) szanse na świetlaną przyszłość dla walki z wiatrakami? Według syrenowiczów strata stabilizacji i pozycji społecznej jest niczym w porównaniu z tym, co zyskują, a mianowicie z wolnością finansową i swobodą w kształtowaniu swojego czasu.

Modelowy styl życia zakłada, że każdy z nas powinien posiadać mieszkanie lub dom. W tym momencie historyczno-gospodarczym nie jest to jednak możliwe dla nikogo, kto nie jest już bogaty z racji pochodzenia lub nie zdecyduje się na wzięcie kredytu. Kredyt z kolei zmusza do posiadania stałej pracy, z której dochód musi być na tyle znaczny, aby starczyło na spłatę kredytu, rachunki i jeszcze na przeżycie do końca miesiąca. Osoby, które dużo zarabiają, najczęściej spędzają w pracy dużo czasu. Efekt? Poświęcenie się pracy, aby podtrzymać standard swojego bytu. Przynależność do elity. Czy do tego sprowadza się konsumpcjonizm? Do tego, aby pracować tak długo, by stać nas było na wszystkie wyznaczniki statusu? Bo jeśli tak, pojawia się proste pytanie: kiedy mamy czerpać przyjemność z przedmiotów naszego posiadania?

Na pięciu się po drabinie hierarchii społecznej spędzamy wiele lat. Męczymy się, aby zarobić pieniądze, którymi i tak nie potrafimy się cieszyć, gdyż nasz apetyt konsumpcyjny wciąż wzrasta. Brakuje czasu dla rodziny, bliskich i rozwijania swoich pasji. Stajemy się schematyczni. Nie mamy zainteresowań lub nie wykraczają one poza to, czym interesują się wszyscy. I to jest właśnie największe przekleństwo konsumpcjonizmu. Nie materialistyczna chęć posiadania jak największej liczby bogactw, ale to, że stają się one bezwartościowe.

To, co robimy poza pracą, jest ściśle związane z wyznacznikami zdrowego i pobudzającego intelektualnie – jednym słowem właściwego – stylu życia. Te same rzeczy do znudzenia powtarzane przez poradniki, kolorowe magazyny i amerykańskie bestsellery w stylu „Jedz, módl się i kochaj”. Musimy zdrowo się odżywiać, uprawiać sporty, podróżować, bo podróże kształcą. Możemy kupić egzotyczne warzywa i owoce w pobliskim supermarkecie, polecieć na surfing zimą, a w Alpy latem – w globalnym społeczeństwie wszystko stało się możliwe, jest dostępne na wyciągnięcie ręki. Przy okazji jednak coraz mniej znaczące poznawczo. Galerie, kluby, kina, do których chodzimy, parki, w których spacerujemy, kluby sportowe, szkoły językowe, miejsca, które wybieramy na wakacje, uniwersytety, na które się dostajemy – to wszystko stanowi dziś wyznacznik statusu. Jednak traktowane jest o wiele bardziej powierzchownie. Ponieważ ciężar organizacyjny wakacyjnych wojaży przejęły od nas wyspecjalizowane firmy, kolekcjonujemy miejsca, do których wykupujemy wycieczki, wymieniamy doświadczenia z hoteli i plaż dookoła świata. Dzisiaj nie trzeba już wielkiego wysiłku, aby czerpać satysfakcję z podróży. Ale powiedzenie „podróże kształcą” zupełnie traci na znaczeniu. Podróżujemy, bo tak powinniśmy, bo to modne. Uczymy się tego, co wszyscy inni. Nawet z plecakiem wszyscy podążamy tymi samymi ścieżkami, a poprzez nowe, nieco głębsze niż kiedyś stereotypy częściej umacniamy swoje wyobrażenia, niż faktycznie otwieramy się na inność. Globalna turystyka degraduje wiele miejsc kulturowo i ekologicznie, przystosowuje cały świat do zachodnich oczekiwań. Dzikość i autentyczność, której żądamy, jest przez te poszukiwania niszczona. Ciekawie do tego tematu podchodzi Jennie Dielemans w książce „Witajcie w raju: reportaże o przemyśle turystycznym”, gdzie zwraca uwagę na pozornie drobne i niedostrzegalne dla zagranicznych turystów dramaty mieszkańców ciepłych krajów i postuluje ograniczenie globalnej turystyki ze względu na jej destrukcyjny charakter. Składa się nań między innymi zanieczyszczenie środowiska przez paliwo samolotowe. Zyski z prywatnych plaż, hoteli i przemysłu turystycznego czerpią często międzynarodowe firmy, a lokalni mieszkańcy zarabiają grosze. Turystyka w krótkim czasie spowodowała poważne zmiany w lokalnych strukturach ekonomicznych. Likwidacja tradycyjnych źródeł dochodów i utworzenie z dziewiczych rajów miejsc, w których narzekamy na pazerność autochtonów, to nasza wina.

Turystyczna hipokryzja dotyczy w nie mniejszym stopniu backpackersów i ich sposobu podróżowania, nastawionego przecież na poznawanie krajów od dzikiej, prawdziwej strony. Młodzi Europejczycy i Amerykanie (chociaż nie tylko), w poszukiwaniu przygody, degradują odwiedzane miejsca w sposób analogiczny do pasywnych klientów biur podróży. Do tego, wyznaczając swoje trasy z przewodnikiem „Lonely Planet” w ręku i forami podróżniczymi w komórce, szczycą się swoją niezależnością. Turyści z plecakami odpowiadają choćby za zwiększony handel narkotykami i wykorzystywanie kobiet w wielu miejscach świata. Ich obecność wyniszcza tradycyjne kultury, zamieniając dziewicze wioski w skanseny.

Problem z konsumeryzmem i nieposkromionym kapitalizmem to nie tylko nasze codzienne wybory i styl życia, lecz także namacalna konstrukcja świata, w jakim żyjemy. W przemówieniu otwierającym Forum 2000 z 2010 r. (temat przewodni: „Świat, w jakim chcemy żyć”) Vaclav Havel zwrócił uwagę na zmianę architektury miast. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat przedmieścia zmieniły się w bezkształtne, nieuregulowane twory. Potentaci budowlani nie przejmują się wyglądem tworzonych przez siebie inwestycji. Znacznie łatwiej zbudować wiele parterowych magazynów niż kilka piętrowych, zwłaszcza jeśli przestrzeń, na której umiejscowione jest przedsięwzięcie, nie niesie z sobą żadnych ograniczeń. Rugowanie okolic spójnych niegdyś w zabudowie miast obrazuje nasze podejście do konsumpcjonizmu: „Jeśli coś wolno, a zysk jest odpowiedni, to czemu nie?”. Jeśli nie musimy się liczyć z innymi, to po co się nimi przejmować?

W poprzednim numerze „Liberté!” Justyna Kesler krytykuje przeciwników konsumpcjonizmu i staje po stronie jego apologetów. Na podstawie obserwacji własnych, a także wielu naukowych tekstów dowodzi, że w swej istocie konsumeryzm jest wyjątkowo pozytywnym zjawiskiem, przyczyniającym się do postępu cywilizacyjnego. Cytuje na przykład Stephena B. Younga, który twierdzi, że „własność zapewnia nam prywatność i suwerenność oraz daje swobodę decydowania o własnym losie i na własne ryzyko”. Pełna własność na pewno bardziej, ale co mają powiedzieć ludzie obciążeni zobowiązaniami kredytowymi? Lub tacy, którzy z różnych przyczyn muszą sprzedać nieruchomość, ale nie udaje im się to przez kilka lat? Gdzie ich swoboda decydowania o własnym losie?

W tym samym duchu Kesler utrzymuje, że dzięki konsumpcjonizmowi i modom jesteśmy prawdziwie wolnymi ludźmi. Ostatecznie wyzwolonymi z jarzma tradycji i ze społecznego etykietowania. Nasza wolność wyraża się w możliwościach wybierania społecznych masek w zależności od dnia, żonglowania tożsamościami. Owszem, społeczeństwo konsumpcyjne jest bardziej tolerancyjne na różne dziwne mody, ale z zaznaczeniem, że uznawane są one za dziwne lub właś-
ciwe tylko młodości. Normy i nacisk społeczny wciąż mają się dobrze, a poważanie, jakim się cieszymy, wciąż zależy od tego, jak dobrze odgrywamy swoją rolę. Nasza wolność sprowadza się do wybrania koloru koszuli i stroju na rower. Ale zawsze muszą być one pewnego rodzaju, muszą być modne, jeśli nie chcemy ponieść konsekwencji. Podobnie jak zarost, który powinien wyglądać na dwudniowy.

Konsumpcjonizm pobudza gospodarkę – to twierdzenie jest bezdyskusyjne. Ludziom potrzebne są pieniądze do samodzielnego funkcjonowania – z tym też się zgadzam. Mam tylko wątpliwości, czy apologeci konsumpcjonizmu rzeczywiście koncentrują się na ludzkiej godności i aspektach ekonomicznych, czy raczej na wygodzie, dążeniu do maksymalizacji komfortu. Obwiniam konsumpcjonizm nie o to, że zmusza nas do nabywania dóbr, których nie potrzebujemy, ale o to, że zmienia nasz system wartości. Poprzez porównywanie się z innymi upowszechnia nienasycenie i niezadowolenie. Degeneracja systemów wartości, traktowanie moralności i wiedzy naukowej utylitarnie – oto przekleństwa dzisiejszego świata.

Konsumpcjonizm propaguje postawę brania, doznawania jak największej liczby wrażeń, które można zdobyć dzięki sile pieniądza. Nawyki pobudzające gospodarkę nie przynoszą jednak prawdziwej satysfakcji ich użytkownikom, a strat wokół jest zbyt dużo. To nie tylko szkody ekologiczne, kulturowe, zanikanie małej i średniej przedsiębiorczości. To przede wszystkim dostosowywanie modeli idealnego życia do oczekiwań koncernów, a nie nas samych. Służy przede wszystkim nabijaniu wyników finansowych spółek, a nie szczęściu jednostki. Dość przewrotnie sprawia, że przestajemy być wolni w kwestiach kształtowania własnych wyborów.

Państwo: opiekun czy partner? Debata „Liberté!” :)

Błażej Lenkowski: Jakimi zasadami filozoficznymi powinna kierować się polityka społeczna. Po co państwo powinno podejmować się takich działań?

Jeremi Mordasewicz: Chciałbym zaproponować punkt widzenia przedsiębiorcy, który uczestniczy na co dzień w polityce gospodarczej, co więcej od 20 lat frapuje go wpływ polityki społecznej na politykę gospodarczą. Są trzy czynniki decydujące o dobrobycie zarówno jednostki, jak i całej społeczności. Po pierwsze, to motywacja do nauki i pracy. Źle jest, jeżeli polityka społeczna osłabia motywację w jakiejkolwiek dziedzinie. Po drugie, kompetencje zawodowe i społeczne. Odpowiednio prowadzone polityki społeczne mogą je wzmacniać lub osłabiać. Po trzecie, efektywna alokacja kapitału na rynku pracy. Jeśli polityka społeczna zakłóca efektywną alokację czyni więcej szkody niż korzyści. Na dziesięć polityk społecznych, które prowadzi państwo, jedną z najpoważniejszych jest ta dotycząca wsi. Uważamy, że państwo nie powinno wspomagać biednych mieszkańców wsi, transferując do nich pieniądze z KRUS, dotacji unijnych i innych. W ten sposób transferujemy do wsi ponad 40 miliardów rocznie. Jest to transfer pieniędzy wypracowanych w wyżej produktywnych sektorach gospodarki do najniżej produktywnego sektora, który zatrudnia w tej chwili 13.5 % ludności, wytwarzając niecałe 4% produktu krajowego. Ta polityka spowodowała, że proces przechodzenia ze wsi do miast został spowolniony a konsolidacja gospodarstw rolnych się zatrzymała. Są one nadmiernie rozproszone i nie mogą być efektywne. Polityka ta nie daje dobrych rezultatów, ale nie potrafimy się z niej wyzwolić. A wyobraźmy sobie, że część tych środków wykorzystujemy inaczej. Na edukację młodzieży wiejskiej, żeby mogła znaleźć pracę poza rolnictwem. Myśmy mieli problem, żeby znaleźć w Ostródzie 150 młodych ludzi, którzy mogliby pracować. Po szkołach rolniczych i lokalnych musieliśmy ich uczyć przez dwa lata, ponosząc koszty, żeby móc ich zatrudnić na normalnych stanowiskach pracy. Powinniśmy zamiast przeznaczać środki na gospodarstwa rolne, przeznaczyć je na transfer części ludzi ze wsi i małych miasteczek do dużych aglomeracji miejskich, gdzie są inwestorzy oraz praca dla nich. Inwestorzy nie przyjdą na tereny rozproszonej zabudowy wiejskiej, ponieważ dopasowanie popytu i podaży pracy oraz pracowników jest bardzo utrudnione i rynek pracy funkcjonuje źle. Jeśli w dużym mieście upada jedna fabryka, to 99 pozostałych przejmuje jej pracowników. Jeśli w małym miasteczku upada fabryka, to jest to dla niego katastrofa. Stawiam tezę, że polityka pomocy wobec wsi jest absurdalnie nieskuteczna i nieefektywna. A do tego niesprawiedliwa. Dlaczego rolnik ma dostawać średnio 20 tysięcy rocznie? Mógłbym to wyjaśnić jedynie, jeśli byłby to jakiś bardzo biedny rolnik inwalida nie mogący pracować. Chciałbym się odnieść jeszcze do drugiej z tych dziesięciu państwowych polityk. Kardynalnym błędem polityki społecznej jest transfer dochodów do osób starszych, zamiast do wielodzietnych rodzin, bo to wielodzietne rodziny najczęściej występują w sferze ubóstwa. Wynika to z mitu, według którego osoba starsza, odchodząc z rynku pracy zostawia miejsce pracy dla osoby młodszej. Lata całe pozwalaliśmy szybko odchodzić na emeryturę, chociaż doskonale wiemy, że we wszystkich krajach, gdzie wcześniej się odchodzi na emeryturę jest wysokie bezrobocie młodzieży. Liczba miejsc pracy w gospodarce nie jest stała. Jeżeli w tej chwili utrzymujemy za 30 miliardów rocznie młodych emerytów, to tych pieniędzy my, przedsiębiorcy nie przeznaczymy na dźwigi, obrabiarki, komputery, przy których moglibyśmy posadzić młodych ludzi. Spada poziom inwestycji w gospodarce i miejsca pracy tworzą się wolno Brakuje tu niestety społecznego zrozumienia jak działa rynek pracy.

Jacek Żakowski: Podstawowy problem z politykami społecznymi to kultura, w której dominuje złudzenie, wypowiedziane kiedyś przez Margaret Thatcher: „Społeczeństwo? A co to takiego?” Musimy uporać się z tym przekonaniem. Człowiek funkcjonuje tylko w społeczeństwie i robi to tak dobrze, jak dobrze funkcjonuje społeczeństwo. Ponieważ mamy kryzys, to powołam się na dane Eurostatu o nim. Pokazują one, że duże straty ponoszą te kraje, które mają współczynnik Giniego powyżej 30. Dobrze sobie radzą te, które mają 30 i mniej. Portugalia ma 35 Finlandia 25, a Polska znajduje się pośrodku z 31. Polityka społeczna to nie pomoc ludziom, to pomoc w redukcji rozpiętości nie tylko dochodowych, ale też edukacyjnych, kulturalnych i innych. Jeśli rozpiętości wzrastają, to widzimy jak funkcjonuje ta logika w gospodarce amerykańskiej: zrujnowała klasę średnią, zmuszając rząd do udzielenia absurdalnych kredytów NINJA dla powstrzymania wzrostu gospodarczego, co doprowadza do pęknięcia systemu w pewnym momencie. Ludzie odnoszą sukcesy w tym gospodarcze, podnoszą jakość życia i lepiej je wykorzystują, wtedy, gdy egzystują w społeczeństwach dających wszystkim szansę, a nie dających dystans nie do pokonania. Nie za bardzo wiem dziś, jak stworzyć taki pomost, na przykład dla dzieci wiejskich. Nie da się o nie zadbać zostawiając rodziców na boku, nie w skali masowej, chyba, że przy ogromnych kosztach. Jak edukować te dzieci, kiedy nie ma normalnej komunikacji, zamyka się kolej i tak dalej, trzeba je dowozić specjalnym transportem.

Błażej Lenkowski: Zakłada Pan, że trzeba dawać jałmużnę, bo niemożliwe jest wyciągnięcie kogoś z trudnej sytuacji?

Jacek Żakowski: Dawanie jałmużny jest absurdem! Oczywiście, jak człowiek przymiera głodem, to trzeba mu pomóc, ale to nie jest polityka państwa. Państwo musi pilnować, żeby rozbieżności nie pogłębiały się w sposób uniemożliwiający części społeczeństwa rozwój. Na wsi mamy trochę taką sytuację, jak amerykanie z Indianami. Mamy polityki podtrzymujące status quo i gigantyczne niesprawiedliwości pogłębiające strefę nędzy, która jest zasypywana pieniędzmi, żeby przeżyć.  Mówimy, że „polityka społeczna to jest pomoc dla tych, którzy sobie nie radzą”. A pomoc dla banków, to nie jest pomoc, dla tych, którzy sobie nie radzą? Bardzo dużo jest osób i instytucji w Polsce, którym się pomaga w znacznie większym stopniu i z większym nakładem publicznych pieniędzy. Przypomnę chociażby reformę opodatkowania minister Gilowskiej, czy ona zwiększyła zgodnie z zapowiedziami inwestycje? Dlaczego nie ma inwestycji w Polsce? Bo nie ma pieniędzy? Nie, gotówka jest, sto kilkadziesiąt miliardów leży na kontach prywatnych i kontach przedsiębiorstw, bo nie ma popytu, jest nadmiar sił wytwórczych w gospodarce. A nadmiar jest, bo ulgi podatkowe zostały przyznane ze złej strony. Jak się systemem płac i podatków przesuwa do małej grupy społecznej, to one się koncentrują i leżą. Nie napędzają popytu, nie ma inwestycji. Mówi się, że tyle miliardów kosztuje polityka społeczna, a nie mówi się ile kosztuje ochrona państwa dla uprzywilejowanej pozycji na rynku tych, co bez tej ochrony by sobie nie poradzili. Stąd się bierze nierównowaga, która jest później przyczyną nieszczęść społecznych.

Błażej Lenkowski: Czy nie odnoszą Państwo wrażenia, że ta polityka społeczna jest nieskuteczna, ponieważ mamy absolutnie złą alokację środków? Nie działa zasada dochodowa, w której przyznajemy pomoc tylko tym naprawdę najbardziej potrzebującym, a jest ona wysłana z nieznanych przyczyn często do grup zawodowych faworyzowanych przez państwo takich jak  rolnicy czy górnicy, a na przykład dyskryminuje się taksówkarzy lub kioskarzy. To rażąca niesprawiedliwość i marnotrawienie środków, które powinny trafiać do osób najbiedniejszych.

Andrzej Sadowski: Większość spraw, o których rozmawiamy bierze się z tego, że politycy uprzywilejowują sektory, zawody, całe grupy społeczne, tworząc system jawnej niesprawiedliwości. Zaburza to ład moralny i procesy w gospodarce. Mowa tu była o jednostkach nie funkcjonujących bez społeczeństwa. Polityków to nie dotyczy. Oni doskonale sobie radzą bez społeczeństwa, co zresztą widać w ostatnich latach. W Wielkiej Brytanii bardzo dobrze udokumentowano i przebadano dwa procesy, jakie tam zaszły. Z raportu Partii Pracy dotyczącego prowadzonej przez nią przez kilkadziesiąt lat polityki społecznej wynika, że owa polityka zwiększyła zakres biedy. Kolejne pokolenia, widząc rodziców na zasiłku, przyjmowały bierność w postawie życiowej. W dodatku różne mechanizmy sprawiały, że uprzywilejowane były samotne kobiety, dlatego opłacało się przeprowadzać fikcyjne rozwody, żeby rodzina była niepełna. Premiowano zasiłkami już 16 letnie dziewczyny, które były w ciąży lub miały dzieci. Uruchomiło to trwający dziesięciolecia proces powtarzania takiego modelu życia. Był on po prostu opłacalny ekonomicznie, można było przeżyć życie na zasiłku, nie dotykając nawet pracy. W Niemczech po obcięciu zasiłków przez Angelę Merkel część społeczeństwa zapowiedziała, że nigdy do pracy nie pójdzie, bo nawet te zasiłki, które zostawiono, pozwalają na w miarę komfortowe życie. Kolejny raport Partii Pracy dotyczył porównania siły ekonomicznej brytyjskich rodzin. Porównano rodziny o tej samej liczebności dzieci, z których jedna chciała się utrzymać tylko z własnej pracy, druga tylko z zasiłków. Po porównaniu dochodów netto, okazało się, że ta rodzina, która się utrzymuje tylko z zasiłków ma większą siłę nabywczą, niż ta, która została rodzinie pracującej, po opłaceniu wszystkich podatków. Tego typu polityki społeczne prowadzą do jawnej patologii, reprodukcji biedy i braku zainteresowania normalnym życiem z własnej pracy – bo jest nieopłacalne. Przeanalizowano to i dowiedziono w wielu państwach na świecie. Przy porównaniu polskiego dwuletniego zasiłku dla bezrobotnych i czeskiego, po trzech miesiącach zmniejszanego, okazało się, że w Czechach znacznie szybciej ludzie znajdowali pracę, niż w Polsce, ponieważ tam mieli do tego motywację, a u nas gwarantowane dwuletnie utrzymanie. Stąd, jeżeli ma być prowadzona polityka społeczna to jedynie dla tych osób, które naprawdę znajdują się w sytuacji, która tego wymaga. Obecnie mamy taką ilość najróżniejszych programów, że dochód rodziny wyspecjalizowanej w pisaniu wniosków może wynieść tysiące złotych miesięcznie, tylko dlatego, że wiadomo z jakiego urzędu, jakie pieniądze można uzyskać. Polityka społeczna powinna być prowadzona tylko na poziomie gmin i małych społeczności, bo tam wiedzą do kogo skierować pomoc, a do kogo nie. Natomiast rządowa polityka społeczna, ze strukturami, z oddziałami wojewódzkimi i całymi armiami urzędników, powoduje, że ludzie naprawdę wymagający pomocy są pod płotem, żebrzą, śpią na dworcach, a ci, którzy tej pomocy specjalnie nie potrzebują żyją w stosunkowo komfortowych warunkach. Urzędnik pracuje do godziny 16 i to co się dzieje z osobą mu powierzoną, zwyczajnie go nie interesuje. Stąd właśnie tak duży udział organizacji społecznych, pozarządowych w prowadzeniu polityk pomocowych. Dlatego zmianą powinno być rozbicie dotychczasowego odgórnego, niezwykle marnotrawnego modelu. Jak pokazały badania amerykańskie dla programu ”Wielkie Społeczeństwo” prezydenta Johnsona, z jednego dolara federalnego przeznaczonego dla potrzebujących, do biednego docierało maksymalnie kilkanaście centów, reszta szła na koszty obsługi i funkcjonowanie biurokracji. Nie sądzę, żeby w Polsce współczynnik administracji rządowej był znacznie lepszy niż w Ameryce, stąd marnotrawstwo pieniędzy jest gigantyczne. A mówiąc o wsi: jest ona ofiarą członkostwa w Unii Europejskiej i wspólnej polityki rolnej. The Economist napisał, że jest ona jedną z bardziej absurdalnych na naszej planecie i taka jest prawda. Próby jej rozmontowania dotąd nie skutkują, a jest ona ewidentnie szkodliwa pod każdym względem. Nic na to nie poradzimy, póki Komisji Europejskiej nie zabraknie środków na podtrzymywanie takiego patologicznego układu. Póki nie zmienimy pewnych fundamentalnych cech naszego sytemu politycznego, będzie tak, że każda z grup społecznych w Polsce jest w jakiś sposób uprzywilejowana. Chcę jeszcze przytoczyć obserwację jednego z ekonomistów amerykańskich: bieda nie ma żadnych przyczyn, to dobrobyt je ma. Zatem kwestia takich mechanizmów, które by nie powodowały blokad i przeszkód do dobrobytu ludzi, o których mówiliśmy, że są poszkodowani, jest jedyną skuteczną, prowadzącą do zmiany status quo.

Błażej Lenkowski: Czy uważa Pan, że przeniesienie pomocy społecznej na najniższy, gminny plan jest możliwe?

Wiktor Wojciechowski: Jeśli jest grupa osób, której trzeba pomóc, to jest to jeden z przydatnych elementów. Pomoc dla konkretnej grupy powinna być bardzo precyzyjnie dopasowana do potrzeb, bo im bardziej jest horyzontalna, tym większe prawdopodobieństwo błędu i nieefektywnego wydawania pieniędzy. Tyczy się to wszystkich wydatków państwa, głównym kryterium wydawania publicznych pieniędzy, powinna być ich efektywność – czy ten złoty wydany publicznie będzie lepiej wydany, niż gdyby był wydany w sektorze prywatnym. Mówiliśmy też o rozpiętościach dochodowych w kontekście biedy. Dość często popełnia się prosty błąd utożsamiając różnice dochodowe z zakresem biedy. Miara biedy polega na pytaniu: na co może sobie pozwolić osoba o relatywnie małych dochodach. A nie jest nią to, że w społeczeństwie istnieje grupa, która może sobie wielokrotnie od niej więcej kupić w sklepie. Głównym kryterium stosowania pomocy społecznej powinno być, żeby jej odbiorców od niej nie uzależniać, a w pewnym momencie pozwolić na ekonomiczną samodzielność. Sukces jest wtedy, kiedy ktoś po otrzymaniu pomocy podejmuje pracę i jest samowystarczalny. Z wielu badań empirycznych wynika, że główną przyczyną biedy jest brak pracy. Jeżeli zwiększamy opodatkowanie, żeby zwiększyć wydatki publiczne, w tym wydatki socjalne, to szkodzimy powstawaniu miejsc pracy i powstaje błędne koło. Trzeba ustalić cele, czy chcemy utrzymać dane zjawisko, czy chcemy, żeby część osób wyszła z biedy i sama się utrzymywała.

Jacek Żakowski: Im większa rozpiętość, tym mniejszy poziom zaufania społecznego. Od lat 80-tych w Europie jest wyraźny związek spadku zaufania wraz ze wzrostem współczynnika Giniego. Im niższy poziom zaufania, tym mniejsza skuteczność polityki państwa, ponieważ władza staje się populistyczna. Rozdaje ulgi podatkowe najbogatszym, najbiedniejszym daje transfery. Powstaje deficyt budżetowy. To stało się też ostatnimi laty w Polsce. Radykalne cięcia podatkowe, przy dużym zadłużeniu państwa, doprowadziły nas na skraj przekroczenia deficytu. Ekonomia, polityka i polityka społeczna są systemem naczyń połączonych. Polityka społeczna musi być dostosowana do możliwości politycznych systemu społecznego. Idąc dalej, jedni ludzie są bardziej, inni mniej przystosowani do funkcjonowania w danym systemie polityczno-społecznym. Jest problem co robić ze sporą grupą ludzi gorzej przystosowanych. Nie jestem miłośnikiem Freedmana, ale trzeba przyjąć, że bieda jest naturalnym i stałym zjawiskiem społecznym. Postulat wymuszenia na tych ludziach tego, aby zostawieni sami sobie, zaczęli sobie radzić jest nierealistyczny. Radykalnym rozwiązaniem Freedmana jest podatek negatywny, jak ktoś nie ma dochodów na danym poziomie, to państwo mu dopłaca. Dziś wracamy do tego. Phelps pisze, że w gospodarce usługowej dla wielu rodzajów pracy nie ma innego wyjścia niż odciążenie pracodawcy z części kosztów i przejęcie ich przez państwo. Społeczeństwo, gospodarka są zróżnicowane i dla różnych fragmentów społeczeństwa trzeba stosować różne systemy bodźców. W miarę jak komplikuje się system społeczny, zwiększają się różnice i trzeba je uwzględniać w politykach. W tym także w dopłatach do rynkowo sensownej pracy. Wiele przedsiębiorstw bez pewnej osłony upadłoby, w Polsce górnictwo, w USA duża część handlu.

Jeremi Mordasewicz: Rozwarstwienia dochodowe są jednymi z kluczowych kwestii w polityce społecznej i nikt, nawet intuicyjnie nie twierdzi, że duże są lepsze niż małe. Dla mnie spójność społeczna jest wartością. Pytanie, to czy w pewnych okresach, transformacji na przykład nie jest rzeczą naturalną, a po drugie jak je zmniejszać? Należy się zastanowić i oddziaływać na przyczyny, a nie na skutki. Czy skuteczne jest stosowanie transferów od jednych do drugich? Podstawową przyczyną zróżnicowania dochodów są zróżnicowane kwalifikacje, a więc wykształcenie, mieszkanie w określonych regionach, a specyficznie polską jeszcze alkoholizm. Transfer ludzi ze wsi do miast jest zerwaniem z polską zaściankowością i przejście na wyższy poziom urbanizacji kraju. Wyższy poziom urbanizacji, to szybszy wzrost. Polityka polska nie odpowiada na to wyzwanie. Chodzi o to, żeby zmniejszyć zróżnicowanie dochodów nie hamując wzrostu gospodarki. Polska jest jedynym krajem, w którym wieś pogłębia rozwarstwienie dochodu. We wszystkich krajach, to w miastach jest największe zróżnicowanie dochodowe, a na wsi jest to bardziej spłaszczone. Polityka wobec wsi to spowodowała. Zgadzam się, że warto zastosować rozwiązania zmniejszające różnice dochodowe i zwiększające produkt narodowy. Takimi instrumentami dla dzieci wiejskich są na przykład: lepsza edukacja, darmowe podręczniki i pomoce szkolne, lekcje wyrównawcze. Jednak my tego nie finansujemy, my w sposób ordynarny wydajemy pieniądze na podnoszenie na wsi konsumpcji osób dorosłych. A te osoby nie mają dużych aspiracji edukacyjnych i nie przeznaczą ich na edukację dzieci. Moja odpowiednio zainwestowana złotówka w politykę społeczną może przynieść równie wysoką stopę zwrotu co przeznaczona na inwestycje w firmie. Jeśli zainwestuję w edukację wiejskich dzieci, to będę miał lepszych pracowników. Obecnie transfer 5 miliardów złotych na wieś i 4.5 miliardów na emerytury i renty górnicze, to tyle samo ile wydajemy na naukę i badania, też 5 miliardów. To jest kretynizm!

Andrzej Sadowski: Dlaczego kretynizm? Przecież chodziło o to, żeby pobudzać popyt wewnętrzny, żeby choćby przemysł mógł funkcjonować. Patrząc na aspirację polskiego społeczeństwa ma ono inne priorytety niż wyrównywanie różnic i pilnowanie, żeby ludzie za dużo nie wydawali. Jest ono jednym z trzech najciężej i najwytrwalej pracujących na świecie, po koreańskim i amerykańskim, a wg Komisji Europejskiej jesteśmy najbardziej przedsiębiorczym narodem w Europie. Należy się zastanowić, jak stworzyć system legalnego bogacenia się, żeby każdy miał w Polsce prawo bycia doktorem Janem Kulczykiem, a nie tylko Ci z listy 100 najbogatszych Polaków. Z których wielu ma rezydentury podatkowe poza Polską, bo system podatkowy w Polsce jest bardzo niekorzystny dla zwykłych ludzi, opodatkowana jest praca, będąca źródłem dobrobytu rodzin, na tym samym poziomie, co wódka i papierosy. Po skumulowaniu wszystkich podatków, ZUS i składek okazuje się, że jest to dla pracującego człowieka poziom kilkudziesięciu procent. Nie da się nadrobić dystansu cywilizacyjnego, tak jak chciał to zrobić Alan Greenspan, rozdając administracyjnie kredyty, co miało stworzyć klasę średnią i sprawić , że Ameryka stanie się bogatsza. Nie ma bogactwa, które nie pochodzi z pracy, tak jak nie było bogactwa ze złota i kosztowności, które w czasach kolonialnych zgromadziła Portugalia. Nie ma też bogactwa w wyniku stymulacji gospodarki, przy zadłużaniu się na kilka pokoleń naprzód, jak to zrobiły różne rządy. Transfery zwiększające popyt prowadzą jedynie do zubożenia społeczeństwa. Doskonałym przykładem mechanizmów zabezpieczających ludzi i skłaniających ich do pracy jednocześnie jest Dania. Tam w każdej chwili można pracownika zatrudnić i w każdej chwili można zwolnić. Osoba, która jest zwolniona z pracy, dostaje na tyle dużą przez krótki czas zapomogę, a jednocześnie ma zachętę, żeby tej pracy szukać, że przedsiębiorca mając możliwość zatrudniania na nowo, robi to bez wahania. W Polsce przedsiębiorcy wstrzymują się z zatrudnianiem, bo przy tym kodeksie pracy i zmiennej koniunkturze, nie da się utrzymywać wysokiego zatrudnienia.

Błażej Lenkowski: Doktor Maciej Duszczyk postawił w Liberté! tezę, że polityka społeczna skierowana na zwiększenie liczby urodzeń jest kompletnie nieskuteczna, ponieważ jest to sprzeczne z obecnymi trendami kulturowymi na Zachodzie. Drugi pomysł pojawił się na Forum Europejskiej Polityki Społecznej, żeby powołać jedną europejską politykę imigracyjną i koordynować procesy imigracyjne.

Wiktor Wojciechowski: Nawet gdyby w Polsce udało się wprowadzić model zwiększający współczynnik dzietności powiedzmy z 1.3 na dwoje lub więcej dzieci, to i tak wpływ tego na rynek pracy nastąpiłby z bardzo dużym opóźnieniem 17-20 lat. Jesteśmy więc skazani na otwarcie się na emigrację. Wszystkie reformy ułatwiające godzenie zatrudnienia z obowiązkami rodzinnymi, przyczyniają się do wzrostu dzietności i zatrudnienia kobiet. Będą to takie działania jak zwiększanie elastyczności rynku i czasu pracy, możliwość pracy w niepełnym wymiarze czasu przez kobiety. Kilka dekad temu w krajach, gdzie był wysoki poziom dzietności, zatrudnienie było niskie. Obecnie tam, gdzie jest dużo pracujących kobiet, rodzi się więcej dzieci. Jednym z istotnych czynników decydowania się na dziecko jest stabilność dochodowa i pewność posiadania pracy. Zbyt mocno regulując rynek pracy, szkodzimy tym, którym chcemy pomóc.

Jacek Żakowski: Kwestia posiadania dzieci jest szersza niż tylko rynek pracy, bo też obejmuje sens i jakość życia, szczęście. Gospodarka odzwierciedla choroby społeczne, czemu ludzie nie mają dzieci? Zapracowywanie się Polaków jest patologią. Nie mamy też w debacie kogoś, kto powie o tym, że celem polityki jest dobre życie ludzi, a nie pęd do liberalizacji, wzrostu gospodarczego czy innych celów. Nie mówi się o tym, że przedszkola są po to, żeby dzieci się dobrze rozwijały, a nie po to, żeby kobieta mogła pracować. Brak nam ludzkiej perspektywy, jesteśmy zdominowani przez kwestie techniczne, co powoduje poczucie zagrożenia zmianami i reformami. Na początku lat 90-tych popełniliśmy błąd, wierząc, że ludzie mają dzieci, jako inwestycję, co było prawdą w XIX i na początku XX wieku. Obecnie jednak dzieci to element samorealizacji, to kompletnie inny mechanizm. Chcąc rozwiązać problemy demograficzne, wróćmy do fundamentów. Prawdą jest, że dzieci urodzone teraz wejdą na rynek pracy za lat kilkanaście, ale żyjemy w świecie ponowoczesnym, gdzie nie godziny pracy mają znaczenie dla efektu, ale kreatywność, równowaga emocjonalna ludzi i społeczeństw, dynamika ludzkich charakterów. Jeżeli tak, to obecność dzieci nas zmienia. Spójrzmy na Chiny, gdzie jest podobny współczynnik dzietności co u nas. Jakie procesy społeczne i zagrożenia się wytwarzają, gdy jedno dziecko ma czworo dziadków? To jest samozniszczenie… Z drugiej strony w nawet tak tolerancyjnym i otwartym społeczeństwie jak holenderskie, zdolność asymilacyjna dostosowania kulturowego jest bardzo ograniczona. Jakiej skali imigrację, przy ograniczonej zdolności asymilacyjnej Polska byłaby w stanie wytrzymać? Milion? Dwa? Trzecią rzeczą jest napędzanie gospodarki. Z doświadczeń amerykańskich wynika, że najbardziej robią to budownictwo i dzieci. Nikt nie mobilizuje tak rodziców do zdobywania i wydawania pieniędzy, jak dziecko, które ciągle czegoś nowego chce. To też fantastyczny biznes. Myślę, że obecnie bardzo wiele możemy uzyskać w Polsce prostymi ruchami, mówiąc choćby matkom, ojcom, że nie będą sami, a dzieci to nasz wspólny problem i szansa. Przez dwadzieścia lat mówiliśmy: chcesz mieć dziecko, to musisz sobie radzić i społeczeństwo się tego nauczyło.

Andrzej Sadowski: Padło pytanie dlaczego kwestie demograficzne wyglądają w sposób, jaki widzimy obecnie. Mianowicie rozerwano związek przyczynowo-skutkowy. Kiedyś, aby dożyć późnego wieku, trzeba było mieć dzieci, które były naturalnym funduszem emerytalnym. Od reform Bismarcka, rozszerzanych później na szersze kręgi i wydłużania się życia, okazało się, że dzieci nie są nam potrzebne, żeby mieć emeryturę od rządu. Doszło do tego, że dzieci okazały się całkowicie zbyteczne, bo nie było potrzebne, żeby pod koniec życia ktoś nas utrzymywał. W krajach, gdzie nie ma systemu emerytalnego jest ogromna wielodzietność. Te grupy etniczne w Europie korzystają z udogodnień socjalnych i to głównie u nich rodzą się dzieci. System emerytalny nie zachęca do dzietności. Odnosząc się do kwestii zapracowania, wynika ona ze złego zarządzania. Polak pracujący w USA lub Wielkiej Brytanii jest o kilkaset procent wydajniejszy. To kwestia nie tyle organizacji firmy, ale jej otoczenia. W źle rządzonym i zorganizowanym państwie nie zatrzymamy wyżu demograficznego stanu wojennego, będzie on pracował na bogactwo innych państw w Europie. Stosunkowo najwięcej rodzą Polki w Wielkiej Brytanii, bo tam kariera, zarobki są bardzo przewidywalne, w Polsce nie. Nawet polscy przedsiębiorcy rejestrują działalność w Wielkiej Brytanii, żeby płacić tam trzykrotnie mniejszy ZUS; opodatkowanie pracy w Polsce zabija polskie rodziny.

Jeremi Mordasewicz: Mitem jest, że budownictwo daje wzrost, co mówię jako budowlaniec. Poza rolnictwem, górnictwem, budownictwo jest najmniej produktywnym sektorem. Przez nie wyłożyła się Hiszpania, częściowo Irlandia. W Polsce budownictwo to 6-7 % PKB. W Hiszpanii doszło do 19% i jaki był tego rezultat? W tym sektorze produktywność rośnie tak wolno, że ludzie nigdy nie będą wiele zarabiać. W Polsce też zasoby nieruchomości są tak ogromne, że nie jesteśmy w stanie ich utrzymać. Polityka wspierająca kredyty dla młodych małżeństw, wspieranie budownictwa, obniżony VAT-to bzdura. Powinniśmy uciąć dotacje, tak jak dla rolnictwa i górnictwa. Nie wiem też dlaczego tak zajmujemy się demografią. Jej skutki dla budżetu mogą być straszne, ale możemy je też złagodzić. Skoro co 6 lat żyjemy dłużej o rok to załóżmy, że na emeryturze nie powinniśmy przeżywać dłużej niż 15 lat. Nam się w Europie coś w głowach poprzewracało. W Polsce mieliśmy sytuację, że część kobiet pobierało emeryturę równie długo, jak na nią pracowało, to jest ponad dwadzieścia lat. W polityce demograficznej są proste zabiegi, które możemy zrobić od zaraz. Dziś młodzi ludzie mający dzieci dofinansowują osoby starsze. To są transfery od młodych pracujących, którzy nie mają nic. Muszą oni utrzymać dzieci, wynająć mieszkanie. I ich pieniądze idą do starszych, którzy mają mieszkanie i pewne zasoby. Odejdźmy od sytuacji, gdzie moja synowa rodzi dziecko, a jej matka rzuca pracę, żeby je wychować. Dzieci są inwestycją, więc nie powinniśmy ich opodatkowywać. Jeśli przedsiębiorca inwestuje, to opodatkowanie powinno objąć nie inwestycję, a majątek nieproduktywny. Tak nie jest. Dziś ja za metr kwadratowy swojej rezydencji płacę 31 razy mniej, niż szewc za swój zakład. Zmniejszmy też nieuzasadnione dopłaty dla osób starszych, jak ta do mieszkania staruszki z dwoma pokojami, z którym ona się nie potrafi rozstać (a piętro niżej w kawalerce mieszka małżeństwo z dwójką dzieci). Kiedy stać ją na to, ja to rozumiem. Gorzej, gdy nie stać, a ona sięga po pomoc społeczną, a to młode małżeństwo musi oddać 60% swojego dochodu netto, z czego części idzie do osób starszych. Dlaczego młody w Irlandii w małżeństwie dwa plus jeden, w którym mężczyzna uzyskuje przeciętne wynagrodzenie, a kobieta odchodzi z pracy bo akurat urodziła, ma klin podatkowy 6% a w Polsce ponad 40%? Te wysokie składki na ubezpieczenia to źle pojęta polityka społeczna, która się utrwaliła, bo każdy pilnuje swego interesu. Moglibyśmy ułatwić rodzinom posiadanie dzieci poprzez uwzględnienie ich w systemie podatkowym, żłobki, przedszkola, przeznaczając na te rodziny 60-70 miliardów złotych przeznaczanych na osoby starsze.

Głosy z sali:

 

Marek Góra: W ekonomii mówiąc o polityce społecznej możemy mówić jedynie o rządzie, jednostkach, wspólnocie, które mogą sobie pomagać, a nie o państwie. Pomoc innym ma sens. Może być charytatywna, albo wyrachowana, bo jeżeli ja część środków przekieruję na kształcenie dzieci innych ludzi, to będę żył w lepszym świecie za parę lat. W części debaty mówiąc innym językiem mówiliśmy o tym samym, zwalczając się przy tym jak najwięksi wrogowie, a z drugiej strony osiągaliśmy złudne wrażenie zgody nazywając w ten sam sposób zupełnie różne rzeczy. Jest w takiej dyskusji dylemat. Czy przejść na poziom filozoficzny, mówić o ideach, o tym co się ciężko testuje i jest do intelektualnego przerobienia. Czy może przejść do konkretów, co trafia do ludzi i pozwala na przekazanie prostych treści. I jedno i drugie jest niedobre. W przypadku pierwszym trafiamy trochę kulą w płot, nie mając szansy się przebić do szerszej publiczności. W przypadku drugim, gdy mówimy o szczegółach popadamy w pułapkę, generalizację jednostkowych spostrzeżeń. Trzeba uważać, czy jedno, drugie, trzecie spostrzeżenie już nas uprawnia do powiedzenia czegoś ogólnego. Zazwyczaj nie. Natomiast są rzeczy, których powiedzenie jest zawsze prawdą i warto się ich trzymać. Jedną z nich jest fundamentalne stwierdzenie, że tylko praca tworzy dobrobyt, co na szczęście tutaj padło. Powinien mieć to w pamięci każdy, kto myśli o polityce społecznej, bo nie da się budować polityki społecznej inaczej niż pozyskując środki od kogoś, kto wytworzył coś. Jeżeli chcemy wydać złotówkę, to jest pytanie skąd ją wziąć? Chcemy ją wydać z sensem, ale również uzyskać ją możemy z sensem lub bez. Fundamentalną kwestią jest dylemat do jakiego stopnia ma sens docisnąć pracujące pokolenie, żeby finansować niepracujących.  Mam jedną złotówkę i co z nią robię? Dam ją osobie niepracującej, czy zapłacę za pracę osobie pracującej? Jeśli chcę dać niepracującemu, to muszę zabrać pracującemu. Odpowiedzi w gruncie rzeczy nie ma. Powinna ją dać polityka społeczna za pośrednictwem demokracji w której nasze preferencje wcielą wybrani przez nas politycy. Rzecz w tym, że to nie do końca działa. Niedoskonałością demokracji ujawniającą się w tym przypadku jest to, że działa w krótkim horyzoncie. Nie pozwala na myślenie o tym, że jutro także nadejdzie. Hasło „Tu i teraz” jest ważne, a co będzie potem to się zobaczy. Jest to nieszczęściem. Chodzi o zrównoważenie perspektywy teraźniejszej i tego, że jutro także nadejdzie. Gdy mamy przegięcie w którąkolwiek z tych stron, popełniamy błędy. Niestety w całym demokratycznym świecie horyzont to 4 lata (i to co się zrobi w 4 lata się liczy, a dalej to nieważne), co prowadzi do tego, że jak najwięcej chcemy zrobić dziś, płacąc za to jutrzejszymi pieniędzmi. Przez wieki było to niemożliwe, ale wiek XX dostarczył nam cudowne możliwości, dzięki przejściu demograficznemu, które powodowało, że przez dwa stulecia każde kolejne pokolenie było większe od poprzedniego. W związku z tym Święty Mikołaj istniał. Można było zrobić rzeczy wielkie i wspaniałe, więc zostało to zrobione. Idea państwa dobrobytu jest tak naprawdę ufundowana na wzroście demograficznym. Gdy ów wzrost skończył się, Święty Mikołaj niestety umarł. Wszystko to, do czego przywykliśmy jest dziedzictwem XX wieku. Cały sposób myślenia o społeczeństwie jest już właściwie nieważny. Wszystko musimy zrobić od nowa, dobrze definiując cele, ale pamiętając, że tej cudownej metody mieć już nigdy nie będziemy. I to nie dlatego, że nasza polityka demograficzna jest nieskuteczna, tylko dlatego, że ona skuteczna być nie może. Ona może być troszeczkę skuteczna i możemy być raczej w sytuacji Francji, niż Niemiec czy też naszej obecnej. To jest wykonalne i warto to zrealizować. Natomiast jeżeli ktoś myśli, że możemy przywrócić mechanizm Świętego Mikołaja, to jest to zwyczajnie pozbawione podstaw. Tak się zrobić nie da. Skazani jesteśmy na to, że teraz musimy sami. A co my robimy? Żądamy większych wydatków. I idziemy z tym do polityków, na co oni chętnie przystają. Dawniej byli dealerami Świętego Mikołaja, ale teraz tego Mikołaja nie ma. Pozostaje im udawanie przez pewien czas, że są Mikołajami, a potem zrobienie czegoś, czego będą nienawidzić. Ale będą musieli zrobić, bo nie będzie już innej możliwości, niezależnie od tego, czy będą chcieli, czy nie, jaka będzie im przyświecała ideologia. Będą musieli ciąć wydatki. Nie da się dłużej tego balona nadymać, jakim jest konsumowanie ponad to, co wytwarzamy. Przez jakiś czas było to możliwe. W finansach publicznych i rynkach finansowych było złudzenie, że można mieć bogactwo bez pracy. Tego zrobić się nie da. Musimy powiedzieć sobie prawdę: będziemy mieć tyle ile sobie wytworzymy. I ani trochę więcej. Wszelkie rzeczy, które rząd może zrobić w budżecie to jedynie lekkie przesunięcia, łagodzenie cyklu koniunkturalnego, ale nie zmienienie linii długookresowego wzrostu. Nasz problem polega na tym, że jeżeli nawet zrozumiemy to teraz, to mamy na plecach bagaż długów z przeszłości. I nie bardzo wiadomo co z nimi zrobić. Te długi nie będą oddane i to będzie bardzo bolało. Polityka społeczna będzie w większości wystawiona na strzał, będziemy likwidować, likwidować, likwidować. Warto sobie uzmysłowić, że taki proces będzie następował i wybrać z tego co jest dla nas ważne, to co jest dla nas najważniejsze. Nie znaczy to, żeby zrezygnować z rzeczy nieważnych, bo takich nie ma. Trzeba zrezygnować z tych mniej ważnych, żeby utrzymać te, które mają dla nas znaczenie kluczowe, bo wszystkich nie jesteśmy w stanie finansować. Powiedzenie sobie prawdy jest pierwszym krokiem do tego, żeby sobie poradzić z wyzwaniem dotyczącym zarówno polityki społecznej jaki i w ogóle życia społecznego. Łatwo nie będzie. Łatwo już było i skonsumowaliśmy część naszej przyszłości. Wspieranie słabszych w tych naprawdę ciężkich czasach jest naprawdę fundamentalne i z tysiąca powodów nie można z niego zrezygnować. Musimy pamiętać, że przeciętnie zarabiającemu obywatelowi we wspólnocie pomóc się nie da, bo nie jesteśmy w stanie mu wygenerować środków, oni muszą sami na siebie pracować. Rzecz w tym, że należy finansować dolne dwa decyle, najlepiej z dochodów górnych dwóch decyli, a zostawić środek, który też ma ciężko. Nie jest też rozwiązaniem imigracja. Jest ona potrzebna, ale już nawet politycy to wiedzą, że nie da się zakleić dziury demograficznej migracjami. I nawet nie warto, bo to nie jest dobre rozwiązanie. Nie da  się też wpłynąć na procesy cywilizacyjne, które doprowadziły do tego, że dzieci rodzi się mniej. Nawet przykład innych kultur, gdzie się rodzi więcej dzieci musimy traktować ostrożnie, bo dynamika tego procesu bardzo gwałtownie zjeżdża w dół. Jest to proces cywilizacyjny, który jest poza zakresem oddziaływania jakiejkolwiek polityki i trzeba wobec tego zachować pokorę. Nie sądząc, że możemy zmienić wszystko. Musimy się raczej dostosować i neutralizować system dla większości społeczeństwa. Zasadą powinna być neutralność. Interwencja powinna być wtedy, kiedy wiemy, co trzeba zrobić, jak trzeba zrobić, kto ma za to zapłacić. I powinna być dodatkiem, a nie stałym elementem.

Deklaracja założycielska Towarzystwa Kursów Naukowych z 22 stycznia 1978 :)

Niżej podpisani powołujemy do życia Towarzystwo Kursów Naukowych. Inicjatywą tą pragniemy wyjść naprzeciw dążeniom do poszerzenia, wzbogacenia i uzupełnienia wiedzy, które ożywiły się od pewnego czasu w kręgach młodzieży studenckiej i młodej inteligencji w Polsce. Dążenia te są szczególnie żywe w zakresie nauk społecznych i humanistycznych. Rodzi je potrzeba rozumienia epoki i społeczeństwa, w którym żyjemy, oraz chęć pogłębienia własnej samowiedzy. Zarówno to ożywienie intelektualne, jak i jego motywy są zjawiskiem cennym społecznie. Bez poszukiwania prawdy o świecie i samym sobie nie mogą bowiem kształtować się twórcze, samodzielne, obywatelskie postawy ludzi. Dla ich formowania nie wystarczą, skądinąd niezbędne, zdobywanie kwalifikacji specjalistycznych, lecz konieczne jest również zrozumienie całości życia społecznego. Potrzebna jest głęboka wiedza o historycznej genezie dnia dzisiejszego we wszystkich jego wymiarach. Nigdzie na świecie system szkolnictwa nie jest zdolny sprostać dziś tym potrzebom. Nastawiony przede wszystkim pragmatycznie sprzyja – zarówno w nauczaniu, jak w badaniach – coraz dalszemu zwężaniu specjalizacji. Dezintegruje przez to niebezpiecznie kulturę na jej warstwę instrumentalną i poznawczą ze szkodą dla obu. Przekształca inteligenta w wykonawcę zadań, w których formułowaniu nie tylko nie uczestniczy, ale sensownie uczestniczyć nawet nie może. Bowiem właśnie wskutek wąskiej specjalizacji zawodowej nie jest w stanie zdać sobie sprawy z charakteru ich konsekwencji. Struktura władzy politycznej w naszym kraju pogłębia to potencjalne niebezpieczeństwo. Przynosi to szkodę społeczeństwu, jego nauce i kulturze. Najbardziej odczuwa to młodzież, dlatego szuka zaspokojenia swych potrzeb, podejmując inicjatywy samokształceniowe.

Niedostatki wykształcenia oficjalnego oraz polityczne i ideologiczne ograniczenia nauki znane były i krytykowane od wieków. Chcąc im zaradzić, społeczeństwa tworzyły i tworzą instytucje oraz formy nauczania i samokształcenia poza systemami oświaty oficjalnej. Również dzieje nauki i oświaty polskiej mają w tym względzie świetne tradycje wielu towarzystw naukowych, Uniwersytetu Latającego, „Poradnika dla samouków” czy Wolnej Wszechnicy Polskiej w okresie międzywojennym.

Świadomi tej tradycji oraz współczesnych potrzeb występujemy z naszą inicjatywą, mającą na celu pomoc wszystkim, którzy poprzez samokształcenie pragną wzbogacać swą wiedzę. W miarę swych możliwości chcemy służyć radą, informacją oraz pomocą dydaktyczną i naukową każdemu, kto zechce się o to do nas zwrócić. Rada Programowa, którą wyłaniamy, weźmie na siebie merytoryczną odpowiedzialność za poziom i programy tej działalności, jej metody i kierunki, swobodę dyskusji i dociekań. Zaczątkiem tej działalności jest praca grup samokształceniowych, które w bieżącym roku akademickim studiują i studiować będą wybrane zagadnienia historii, socjologii, ekonomii, literaturoznawstwa, filozofii i pedagogiki. Zajęcia są powszechnie dostępne i bezpłatne. Uczestniczą w nich studenci i absolwenci wszystkich niemal kierunków studiów oraz pracujący bezinteresownie wykładowcy. Mimo że udział w samokształceniu nie daje żadnych praw i nie zapewnia dyplomu, zainteresowanie młodzieży jest znaczne, co potwierdza społeczną potrzebę takiej działalności. Przedsięwzięcie nasze podejmujemy w przekonaniu, że działanie tego rodzaju jest dziś pilnie potrzebne. Rozwój tej inicjatywy uzależniamy od jej przyjęcia przez samą młodzież studiującą oraz od poparcia przez społeczeństwo.

Tekst programowy TKN „Dlaczego Tradycja”, ogłoszony 10 października 1978 r.

1. Towarzystwo Kursów Naukowych w roku 1978/1979 zamierza podjąć cykl odczytów i dyskusji poświęconych roli tradycji historycznej w dzisiejszym życiu naszego narodu oraz niebezpieczeństwom, jakie niosą z sobą jej propagandowe zniekształcenia.

Wiemy, że przeszłość nie zawiera w sobie miarodajnych odpowiedzi na niepokojące nas dzisiaj pytania o kształt naszego dnia jutrzejszego. Uznając konieczność głębokich reform skostniałego systemu zarządzania gospodarką i kulturą narodową, zdajemy sobie zarazem sprawę z tego, iż kierunek tych reform, sposób i tempo ich przeprowadzenia wyznaczyć może tylko współczesna, z realiów obecnej naszej sytuacji wychodząca, myśl ideowa i programowa.

Towarzystwo Kursów Naukowych nie czuje się jednak powołane do tworzenia programów politycznych, ekonomicznych, socjalnych. Nie jego jest to zadaniem. Jest natomiast jego zadaniem troszczyć się – wraz z całą patriotyczną inteligencją polską – o to, aby twórcza i nowoczesna myśl diagnostyczna i planująca nie została wyzuta z tych wartości, jakie tkwią w rozumieniu historii, w poważnym i krytycznym stosunku do ideowego dziedzictwa.

Nie jest ono jednolite. Składają się na nie różne, nieraz antagonistyczne nurty myśli i działania, rozmaite sposoby podejmowania dobra publicznego. Nie jest też, nie musi i nie może być jednolity w swych opiniach, postawach i pragnieniach nasz naród dzisiaj, bo jednomyślne bywają tylko społeczeństwa posłusznych niewolników. Przyszłe formy naszego życia zbiorowego będą wypadkową i kompromisem różnych zapatrywań i dążeń. Na troskę o pomyślność ojczyzny żaden autorytet, żaden urząd i żadna organizacja nie może mieć monopolu. Każde zaś grono świadomych swej odpowiedzialności obywateli Rzeczypospolitej, złączone podobnymi przekonaniami, odnajdzie w naszej przeszłości bliskie mu duchowe ideały i wzory, programy i style zbiorowego działania.

Dziedzictwo naszej historii i kultury, stanowiącej część wielkiego strumienia cywilizacji europejskiej, podejmujemy więc jako pole otwartego dialogu i swobodnych wyborów ideowych. Ze znajomości tradycji i zrozumienia ciągłości rodzi się poczucie tożsamości narodowej. Choć zmieniają się krajobrazy naszego codziennego życia i warunki egzystencji, a wraz z nimi problemy, z jakimi borykać się musi myśl polityczna i gospodarcza, trwałe pozostają naczelne wartości etyczne i kulturalne przyświecające ruchom społecznym. Chcemy się spierać o to właśnie, jakie projekty, jakie marzenia i jakie wiary poprzednich pokoleń, minionych ruchów, ugrupowań, stronnictw zachowały dla nas po dziś [dzień] swoją aktualność i żywotność. Bez takich sporów, toczonych pełnym głosem, a nie językiem ukrytych aluzji i skojarzeń, jałowieje kultura i karleje wykorzeniony ze swej historii naród.

2. Centralistycznie i autorytarnie zarządzany monopol kultury i wychowania traktuje naszą tradycję dziejową jako przedmiot politycznej manipulacji niezagrożony konkurencją, może dowolnie przemilczeć niewygodne dlań postacie historyczne lub dzieła narodowego piśmiennictwa, cenzurować przeszłość, ustanawiać obowiązujące interpretacje wydarzeń, stronnictw, ruchów umysłowych. Może także przeinaczać ideowe motywacje działań ludzkich i przywłaszczać sobie tradycje i symbole jawnie sprzeczne z nagradzanymi przezeń postaciami. Takim to sposobem na przykład dawni rewolucjoniści patronować mają oportunizmowi, walki wolnościowe włączone zostają do tradycji ugody, a szermierze demokracji stają się patriotami biurokratyzmu. W wyniku takich zabiegów składniki dziedzictwa tracą znaczenie, historia okazuje się zbiorem znaków pustych, wartości zafałszowanych lub zneutralizowanych, a przeto – dla młodzieży zwłaszcza – staje się obojętna. W ten proces sterylizacji dziedzictwa wprzęgane są szkoły, system kształcenia nauczycieli, film i telewizja, prasa i wydawnictwa popularne. Temu samemu celowi służą reżyserowane obchody rocznicowe oraz cały aparat cenzury i propagandy.

http://www.flickr.com/photos/22243732@N03/3422395658/sizes/m/in/photostream/
by Amanda Abright

W ciągu trzydziestu z górą lat polscy uczeni, twórcy i nauczyciele uczynili niemało, aby w codziennej swej pracy oprzeć się niszczącym praktykom zarządzania historyczną przeszłością narodu, aby w badaniach naukowych, w literaturze, sztuce i edukacji ocalić autentyczny, nieokrojony zasób dziedzictwa wraz ze wszystkimi konfliktami, które ją wzbogacają. Wysiłki te z pewnością nie pozostały bezowocne, ale jakże często obracane były wniwecz przez przemożny dyktat instytucji ustalających kanony prawdy i prawomyślności.

Sądzimy, iż nadszedł czas po temu, aby wspólnymi siłami humanistyki i literatury polskiej zbadać i ujawnić, wedle jakich to reguł, jakimi środkami i z jakim wychowawczym skutkiem dokonuje się owe preparowanie „tradycji” w różnych dziedzinach masowej kultury i oświaty. Sądzimy także, iż jest naszym, inteligencji polskiej, wspólnym obowiązkiem wiązać na powrót porwane wątki ideowe, odsłaniać obszary historii, do których wstęp publiczny został wzbroniony, przywracać, gdzie potrzeba właściwe proporcje postaciom, ruchom i zdarzeniom dziejowym, a przede wszystkim ukazywać barwną wielorakość ludzkich i narodowych ideałów, dążeń, zwycięstw i rozczarowań. Nikt nas nie wyręczy w tej pracy, której celem jest kulturowe uwłaszczenie nowej inteligencji i przekazanie dziedzictwa następnemu pokoleniu.

Najcenniejszym naszym dziedzictwem jest język, główna podstawa więzi i tożsamości narodowej – symboliczny język literatury i sztuki oraz potoczny język codziennej ludzkiej rozmowy. Język ten jest deprawowany w swojej semantyce i gramatyce przez atakującą nas z głośników i szpalt potworkowatą „nowomowę”. Szkoła wypuszcza co roku kandydatów na studia nieumiejących często mówić po polsku i zastępujących własne myśli lepkim bełkotem wyuczonego frazesu. Słowom, które oznaczały kiedyś wielkie idee ludzkości, odebrano wszelki sens albo, co gorsze, sens ten obrócono w jego przeciwieństwo. Obrona języka jest więc także obroną tradycji i obroną autentyczności kultury, bez której rozwijać się nie może bogata i pełna osobowość ludzka.

3. Towarzystwo Kursów Naukowych zrzesza i skupia wokół siebie ludzi różnych przekonań światopoglądowych i politycznych. Jedni z nas czują się najsilniej związani z tradycją katolicyzmu, inni z tradycjami radykalizmu społecznego; do niektórych z nas głębiej przemawiają buntownicze słowa romantycznej poezji i tradycje powstańcze, do innych raczej ideały liberalizmu i pracy organicznej. Różnorodne okażą się bez wątpienia nasze historyczne sympatie i rozbieżne będą oceny postaci, stronnictw i ugrupowań z dziejów najnowszych. Czyż trzeba więc wyjaśniać, że jak najdalsi jesteśmy i od chęci, i od możliwości po temu, aby jednemu monopolowi przeciwstawić inny monopol, urzędowemu preparatowi „postępowych tradycji” jakiś inny, równie trywialny preparat? Pragniemy szczerej i swobodnej dyskusji nad każdą kontrowersyjną sprawą z naszych dziejów. Dyskusji, która prowadzić będzie do wyjaśnienia, ale wcale niekoniecznie do uzgodnienia stanowisk.

Są wszelako wartości drogie nam wszystkim i – wierzymy w to – drogie przeważającej większości polskiej inteligencji. Należy do nich w pierwszym rzędzie przekonanie, że nowoczesny, cywilizowany naród o długiej i bogatej historii nie może na czas nieograniczony być biernym przedmiotem rządowej opieki, że ma prawo i obowiązek sam sobie wyznaczać cele działania. Dlatego w naszej dziejowej tradycji bliskie nam są szczególnie wszelkie przejawy suwerennej aktywności społeczeństwa, tradycje demokracji politycznej i samorzutnie powstających zrzeszeń robotniczych i ludowych, związków młodzieży, organizacji zawodowych i oświatowych. Sądzimy, że ogromny walor wychowawczy mieć będzie ukazanie w naszych dziejach niemal nieprzerwanego wątku walki o rozszerzenie i poszanowanie praw człowieka i obywatela, o wolność słowa i o wolność stowarzyszeń, o wielogłosowość kultury narodowej i jej autentyczność rodzącą się w ideowych spięciach i konfliktach. Nie zamierzając przeto proponować ograniczeń w wyborze i waloryzowaniu historycznej spuścizny, wyrażamy przekonanie, że te właśnie jej elementy i cechy posiadają dzisiaj największe znaczenie dla kształcenia samowiedzy współczesnych Polaków. Na nich też pragnęlibyśmy głównie ześrodkować naszą uwagę i troskę.

Jest w naszej tradycji historycznej trwale obecna, choć rzadko zwycięska, idea społeczeństwa otwartego, wolnego od lęku przed różnorodnością i od opresywnej tyranii przeciętności i konformizmu. Idea społeczeństwa związanego wzajemnym szacunkiem ludzi różnych przekonań i wiar, a także otwartego ku sąsiedzkim narodom, ku innym kulturom, ku uniwersalnym wartościom wielkich religii i cywilizacji. Jest w naszej historii i w nas dzisiaj obecna humanistyczna, wolna od szowinizmu i zasklepienia idea ojczyzny wierzącej w siebie i przyjmującej czynną odpowiedzialność za swoje losy.

Od tych wątków naszego dziedzictwa nie mogą zostać odcięte nowe pokolenia. Dlatego, obróceni dzisiaj raczej w przyszłość niż w przeszłość, zapomnieć nie chcemy wciąż aktualnego wskazania [Joachima] Lelewela, iż trzeba „wiązać rzecz własną polską z dążnością wieku”.

Takie są nasze założenia. Pragniemy je sprawdzić i uściślić w toku rocznego cyklu odczytów i spotkań dyskusyjnych. Wszystkich, którzy dzielą nasz niepokój, bez względu na przekonania ideologiczne, serdecznie zapraszamy do współpracy.

–         Lista sygnatariuszy Deklaracji Towarzystwa Kursów Naukowych z lat 1978 – 1980

–         Amsterdamski Stefan, Barańczak Stanisław, Barański Marek, Bartoszewski Władysław, Bieńkowski Władysław, Bocheński Jacek, Brandys Kazimierz

–         Brandys Marian, Brodzka Alina, Buczyńska – Garewicz Hanna, Budkowska Janina, Bugaj Ryszard ,Burek Tomasz, Celiński Andrzej, Chamcówna Mirosława, Cywiński Bohdan, Dąmbska Izydora, Drawicz Andrzej, Duda Roman, Dziewicka Maria,Filipowicz Kornel, Gajewski Wacław, Geremek Bronisław, Gleichgewicht Bolesław, Głowiński Michał, Gołubiew Antoni

–         Górski Konrad, Guze Joanna, Hartmann Stanisław, Hauke – Ligowski Aleksander, Holzer Jerzy, Jabłoński Aleksander, Janion Maria, Jawłowska Aldona, Jedlicki Jerzy, Karpiński Jakub, Kersten Adam, Kielanowski Jan, Kijowski Andrzej, Konorski Bolesław, Konwicki Tadeusz, Kowalik Tadeusz, Krasnowolski Stanisław, Król Marcin, Krzywicki Andrzej,

–         Kuczyński Waldemar, Kunicki – Goldfinger Władysław, Lipiński Edward,

–         Lipski Jan Józef, Łapiński Zdzisław, Łukawer Edward, Malewska Hanna,

–         Małowist Marian, Mazowiecki Tadeusz, Michnik Adam, Mikołajska Halina,

–         Mycielski Zygmunt, Nowak Leszek, Nowakowa Irena, Ostrowski Wojciech,

–         Pollak Seweryn, Radomska Maria, Rodziński Stanisław, Skarga Barbara   ,

–         Sławińska Irena, Stanowski Adam, Starczewska Krystyna, Stryjkowski Julian, Szczepański Jan Józef, Szpakowski Zdzisław, Szymborska Wisława

–         Śliwiński Krzysztof, Śpiewak Paweł, Tabin Marek, Tarnowski Karol, Tyszka Andrzej, Waszkiewicz Jan, Wereszycki Henryk, Werner Andrzej, Wierzbicki Zbigniew, Wolicki Krzysztof, Woroszylski Wiktor, Wosiek Maria, Woźniakowski Jacek,Wóycicka Irena, Zagajewski Adam, Zgorzelski Czesław, Zipser Tadeusz,

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję