Palikot Plus :)

          Wczorajsza konferencja prasowa Aleksandra Kwaśniewskiego, Marka Siwca i dziwnie milczącego Janusza Palikota poruszyła media – w komentarzach przewija się ton- Kwaśniewski wrócił, powstaje silny blok centrolewicowy, Europa Plus to nowa siła, która może zmienić polską scenę polityczną .

Jakbyśmy zapomnieli, że to wg ostrożnych obliczeń czwarta próba byłego prezydenta włączenia się w bieżącą politykę. We współpracy z nim Marek Borowski porzucił SLD i zorganizował własną partię socjaldemokratyczną. Na bazie tegoż samego poparcia Jerzy Hausner i Marek Belka zaangażowali się w Partię Demokratyczną. To także Kwaśniewski był patronem bloku Lewica i Demokraci, który umarł w jakiejś kawiarni śmiercią niesławną. W poprzednich próbach opierał się na grupach znaczących polityków lewicy i centrum, ze sporym zapleczem w strukturach – lecz gdy okazywało się, że inicjatywa nie ma szans na 20-30% poparcia, patronat b. prezydenta słabł i zanikał.

Obecna inicjatywa wydaje się już na starcie słabsza od poprzednich – nieprzewidywalny Janusz Palikot  jest znakomitym partnerem w destrukcji, niewiele ma jednak zalet takich jak np. stabilność czy lojalność, niezbędnych przy obliczonym na lata procesie budowania formacji, a nie na kilkumiesięczną kampanię outdoorową.

Europa Plus opiera się na Marku Siwcu, przedstawionym jako playmaker nowego ruchu, wyciszonym (na jak długo?) Palikocie i wezwanym na konferencji z nazwiska Kaliszu, którego hamletyzowanie w sprawie  współpracy z Ruchem Palikota trwa dokładnie odtąd, odkąd istnieje inicjatywa polityczna przedsiębiorcy z Biłgoraja.

W perspektywie krótkoterminowej wczorajsza konferencja to porażka Aleksandra Kwaśniewskiego. Brak  Leszka Millera podważa tezę o zdolności łączenia i jednoczenia b. prezydenta. Jakby inicjatywy nie nazywać, Kwaśniewski poparł wczoraj Ruch Palikota w rywalizacji z SLD. W perspektywie dłuższej – przy nieuchronnie czekających nas kontrowersyjnych posunięciach lidera ruchu własnego imienia, Kwaśniewski i Siwiec albo wycofają się rakiem z inicjatywy, albo – jeśli będą mocno zdeterminowani – wystawią listy Europa Plus bez Palikota.

Już wczoraj dały się wychwycić pewne rozbieżności – nazwa listy (nieprzesądzona wg JP), przynależność do międzynarodówki ( Kwaśniewski  i Siwiec mówią o socjalistach, Palikot o mitycznych jak dotąd federalistach)

Dla Palikota w krótkoterminowo wczorajsza konferencja to wielki sukces. Przerywa złą passę, dodaje mu politycznej wiarygodności, której posiadał już chyba jedynie śladowe ilości. Długoterminowo – nie wydaje się, by  taka perspektywa zaprzątała mu zbytnio umysł.

Europa Plus ma dwóch przeciwników, których lekceważyć nie może – Donalda Tuska, który nie da się bez walki wypchnąć z centrum sceny politycznej – tego Kwaśniewski już doświadczył przy swoich poprzednich „powrotach”. I Leszka Millera, który długo jeszcze, mimo braku uroku jaki ma Kwaśniewski, będzie swoim uporem, systematycznością w działaniu i przewidywalnością przekonywał, ze jest lepszym wyborem od wszelkich nowinek.

Naprzeciw Europa Plus  z jednej strony stoi aparat trzymania się władzy PO, sprofesjonalizowany przez lata rozmontowywania wewnętrznych i zewnętrznych zagrożeń dla własnej dominacji, z drugiej strony sprawny i zaprawiony w politycznych bojach Miller. Za sobą mają niezweryfikowaną w praktyce od lat popularność Aleksandra Kwaśniewskiego oraz pospolite ruszenie Ruchu Palikota z nieco szalonym regimentarzem na czele.  To chyba nie wystarczy.

Czy Palikot przekroczył kolejną granicę? :)

Zacznę od tego, że nawet jeśli interes danego polityka nie jest dla Janusza Palikota na pierwszym miejscu to uważam, że robi to dla sprawy o którą walczy i tą sprawą niekoniecznie jest większe poparcie. Posłowie powinni sami siebie jako polityków (nie jako ludzi) traktować instrumentalnie. W końcu mają służyć zmienianiu świata na lepsze i ich interes nie jest najważniejszy. A jak słusznie zauważyła Agnieszka Graff polityka to gra zespołowa i czasem trzeba się podporządkować woli ugrupowania szczególnie jeśli chodzi o stanowiska a nie własne poglądy.

Nie pierwszy raz można zauważyć, że w Polsce dziennikarze (nie tylko feministki) mają alergię na sam dźwięk słowa gwałt. Moim zdaniem Janusz Palikot nie powiedział nic upokarzającego poza publicznym stawianiem diagnozy, być może nietrafnej. Porównywanie tego do wypowiedzi Leppera, gdzie pytał on „Jak można zgwałcić prostytutkę?” jest grubym uproszczeniem i potraktowaniem sprawy powierzchownie niczym pies Pawłowa, który odruchowo wydziela ślinę gdy tylko dojdzie do niego dany bodziec nie wnikając czy to rzeczywiście pożywienie czy tylko sygnał dźwiękowy na przykład.

Moim zdaniem Palikotowi chodziło tu o rzekome skłonności masochistyczne Wandy Nowickiej, chęć bycia skrzywdzoną, a przede wszystkim postawienia się w wygodnej i chwalebnej w pewnych środowiskach roli zaszczutej przez męskich szowinistów ofiary w walce z patriarchatem. Do tego zdaniem Palikota Nowicka poszukuje w tym celu na siłę kata, którym miałby być on sam. Stwierdził że na kata się nie nadaje i tyle. Każdego mężczyznę, który szanuje postulaty feministek zabolałoby stawianie go w roli szowinistycznego samca, przecież nie odwołał Nowickiej za to, że jest kobietą. Co do dość niefortunnego sformułowania wypowiedzi. Czy gdyby użył słowa „pobita” czy nawet „zamordowana” a już na pewno „potraktowana przedmiotowo”  to byłyby podobne reakcje mediów, które na czołowych pozycjach piszą o „skandalicznych słowach Palikota”? Gdyby użył słowa skrzywdzić czy potraktować przedmiotowo byłoby z pewnością bardziej fortunnie patrząc na bezrozumną niewnikającą w szczegóły alergię.

Ktoś może powiedzieć, że jestem naiwny uważając, że decyzje Janusza Palikota wynikały z jego wartości i przywiązania do pewnych zasad być może zbyt rygorystycznie przestrzeganych jednak to Wanda Nowicka dziękowała za „przejaw solidarności ponad partyjnymi podziałami” głosującym przeciwko odwołaniu posłom. W ową „solidarność ponad podziałami” mającą na celu rzekomą obronę idolki polskich feministek nie wierzę ani trochę. Na pewno głosujący bali się zająć stanowisko w sprawie Grodzkiej ewentualnie chcieli zdezorganizować Ruch Palikota a Nowicką ludzie, których nazwała przyjaciółmi mają gdzieś.

Wanda Nowicka obiecała, że w razie nie odwołania jej sama ustąpi. Myślę, że na złamanie przez nią słowa wpływ mają głosy poparcia feministek starej daty, które zaciekle i przyznam, że nie bezstronnie opisując sytuację broniły jej jako swojej głównej nadziei politycznej. Po prostu najpierw była pod wpływem partii i to wobec jej zachowywała lojalność a potem oszołomiło ją poparcie jakie z różnych stron zaczęło napływać, uznała widocznie, że jest na tyle silna żeby przeciwstawić się decyzji własnego ugrupowania co moim zdaniem było błędem, w końcu nadal mogłaby działać i propagować swoje idee, poza Ruchem będzie jej trudno.

Wracając do tej rzekomo kontrowersyjnej wypowiedzi to nawet Magdalena Środa się nie oburzyła zbytnio na te słowa, powiedziała tylko żeby Palikot odpoczął co przy jej notabene słusznym wyczuleniu na godność kobiet jest bardzo miękką krytyką. Chociaż zaraz potem dodała, że Nowicka ustępując zachowała by się jak typowa kobieta, której nie zależy na stanowiskach i karierze tylko na cichej służbie a żaden facet nie wstydzi się kurczowego trzymania stołka (nie skomentuję słów, iż rzekomo zachowań kobiet nie rozpatruje się w kategoriach honoru). Czyli feministka (jak już mówiłem starej daty) do tego lewicowa, twierdzi, że Wandzie Nowickiej powinno zależeć na karierze i stanowisku a nie cichej służbie krajowi? Ja uważam dokładnie na odwrót i to nie dla tego, że tak się zachowuje stereotypowa kobieta tylko dlatego, że tak się powinien zachowywać każdy polityk (chociaż słowo służba jest dużo ważniejsze od słowa cicha). Według Środy równouprawnienie polega na upodobnieniu kobiet do męskich szowinistycznych samców. Gratuluję

Padły też słowa, że „tak się nie robi z ludźmi, nawet w polityce”, moim zdaniem w polityce sprawa o którą się walczy jest ważniejsza od szanowania interesu politycznego polityków. Co takiego zrobił Palikot? Wycofał poparcie dla kogoś za coś i wystawił następną kandydatkę, ja w tym politycznych gierek nie widzę. Mam tylko pytanie czemu przy każdej innej dymisji nie zarzuca się tego politykom? Być może był jakiś konflikt w partii, zawsze po konflikcie ktoś traci, co w tym dziwnego? Było tak wiele razy, że ktoś na przykład Rokita stracił wpływy. A Nowicka straciła poparcie z wyraźnego powodu, być może została osądzona zbyt rygorystycznie, ale nie wierzę że to tylko pretekst.

Zgadzam się, że wypowiedź Janusza Palikota była jak na polskie warunki mocno niewyważona, ale nie uwłaczała niczyjej godności. Po prostu była to stanowcza i trochę zbyt emocjonalna reakcja na próby stawiania go w roli szowinistycznego kata (co na pewno też nie jest miłe) przez różne środowiska a szczególnie Wandę Nowicką. A przecież istnieje taki podświadomy syndrom w psychoanalizie jak chęć bycia skrzywdzonym. Czy mówiącemu o nim psychologowi też zarzucimy poniżanie pacjenta? Istnieje też choćby syndrom sztokholmski, której to nazwy używa się w wielu publicystycznych metaforach, gdy ktoś zachowuje zbytnią lojalność wobec tych, którzy go skrzywdzili.

Myślę, że pogłoski o politycznej klęsce Palikota są mocno przesadzone bo chociaż część elektoratu odejdzie to o wiele więcej dojdzie na skutek bezpardonowej wierności głoszonym zasadom (w tym przypadku). To się wyborcom, przyzwyczajonym do zasady „ręka rękę myje” na pewno spodoba a wspomniane wcześniej feministki (starej daty) nie mają aż takiego posłuchu w społeczeństwie aby znacząco wpłynąć na poparcie jakiejś partii. Ci, którzy dzisiaj linczują Palikota moim zdaniem naprawdę przesadzają. Przecież chodziło o gwałt w sensie pogwałcenia woli człowieka a nie seksualnym co oczywiste. Feministki po prostu straciły „swoją kobietę” i mniej je obchodzi dlaczego, że ma ona też inne obowiązki niż walka w imieniu organizacji kobiecych.

Mówienie, że Palikot tą wypowiedzią pokazał jakim jest człowiekiem jest grubym nadużyciem tym bardziej ocenianie całego jego człowieczeństwa przez pryzmat jednego wypowiedzianego, do tego wyrwanego z kontekstu zdania. Szczególnie, że robią to poplecznicy SLD, które znane jest ze swojej obłudy w kwestiach równouprawnienia. Publicznie będąc gorącymi zwolennikami praw kobiet, w kuluarach opowiadają seksistowskie żarty.

Żeby nie zarzucono mi, że Janusza Palikota bezwarunkowo bronię zaznaczę, że dużo bardziej nie spodobała mi się jego wypowiedź na temat Tuska, któremu po tym jak przyznał, że osiągnął sukces „przywalił” chyba programowo. Krytykował go za to, że nie zmienił majtek i o tym publicznie mówił oraz za wspomnienie, że Arabski chrapał. Moim zdaniem to dobrze, że Tusk pokazał ludzkie oblicze ale też dobrze, że Palikot przyznał, że w negocjacjach Polska osiągnęła sukces i okazał z tego radość a nie sztuczną wstrzemięźliwość jak to zwykle PiS.

Dodam, że pominięta została ważniejsza część wypowiedzi Janusza Palikota, który powiedział, że on się do roboty robienia ofiary z Nowickiej nie nadaje. Środowiska kobiece są stronnicze i bardzo szybko przypisują komuś etykietkę męskiego szowinisty. Poza tym Środa część partii Palikota nazywa drobnomieszczaństwem, myślę, że to stwierdzenie jest ostatnim przynajmniej jeśli chodzi o mentalność określeniem jakie charakteryzuje członków Ruchu Palikota.

Na zakończenie dodam, że rozumiem organizację kobiece, które bronią teraz Nowickiej, w końcu straciły swojego człowieka a karę dla niej sam oceniłbym jako zbyt surową (moje współczucie dla niej minęło po tym jak zachowała się po całej aferze). Jednak powinny one patrzeć na sprawę bardziej bezstronnie, bez emocji, w końcu Wanda Nowicka nie była zmuszana do odejścia z polityki, mogła dalej propagować swoje popierane przez resztę ruchu idee walki o równouprawnienie, jednak wybrała inną drogę, teraz nie ma poparcia własnej partii, myślę, że ani jej ani sprawie, o którą walczy się to nie opłaci, chociaż zawsze może ją ktoś zastąpić.

Bunt młodych? O szansach Palikota i przyszłych Palikotów :)

Ruch Palikota w 2011 r. z hukiem wdarł się do polskiego sejmu i ku niezadowoleniu starego SLD usadowił się po lewej stronie izby. Niezależnie od aktualnych notowań Ruchu, oscylujących między pięcioma a dziesięcioma procentami, jego wynik wyborczy sprzed roku był dla jednych sporym zaskoczeniem, dla innych zaś – ostrzeżeniem. Czy ponad 10 proc. wyborców, którzy oddali swoje głosy na Ruch Palikota, to zarzewie buntu młodych, zmierzających do przebudowania polskiej sceny politycznej? Czy może mamy do czynienia z antypolitycznym niezadowoleniem znudzonych polskimi elitami obywateli? A może to jedynie chwilowa fluktuacja, analogon populistycznych Samoobrony czy Ligi Polskich Rodzin, bazująca jednakowoż na odmiennym elektoracie?

http://www.flickr.com/photos/mjaniec/5608696307/sizes/m/
by mjaniec

Młodzi w wyborach

Sama liczba głosów oddanych na Ruch Palikota nie mówi nam nazbyt wiele, jeśli nie przyjrzymy się statystykom – przynajmniej kilku – pokazującym szczegóły dotyczące elektoratu, który tej partii udzielił poparcia. Z punktu widzenia ugrupowania Janusza Palikota takie dane statystyczne należałoby traktować jako niezwykle optymistyczne i dobrze wróżące na przyszłość. Otóż – jak pokazało badanie OBOP-u – na Ruch Palikota zagłosowało aż 23,3 proc. ludzi między 18 a 25 rokiem życia. Wśród wyborców z tej samej kategorii wiekowej Prawo i Sprawiedliwość cieszy się poparciem 23,8 proc. ankietowanych, czyli o ponad 5 punktów procentowych mniejszym od ostatecznego wyniku uzyskanego przez partię Jarosława Kaczyńskiego. Na Platformę Obywatelską zaś zagłosować miało 32,7 proc. młodych, co jest wynikiem aż o 7 punktów procentowych gorszym od październikowego rezultatu wyborczego. Wychodzi więc na to, że Ruch Palikota okazał się tą siłą polityczną, którą poparło nadproporcjonalnie więcej młodych. Wynik trzech największych polskich ugrupowań – czyli PO, PiS i RP – właśnie wśród najmłodszych obywateli był najbardziej wyrównany.

Polscy młodzi od kilkunastu lat chętniej głosują raczej na formacje lewicowe i centrowe aniżeli na prawicowe. W roku 2007 liderem młodych głosujących była Platforma Obywatelska, w roku 2005 – także Platforma Obywatelska oraz koalicja Lewica i Demokraci, w roku 2001 – Sojusz Lewicy Demokratycznej, a w roku 1997 – Sojusz Lewicy Demokratycznej i Unia Wolności. Przyjmując taką perspektywę, wynik Ruchu Palikota z 2011 r. można by potraktować jako sytuację do przewidzenia. Jednak niewielu spodziewało się, że wśród najmłodszych wyborców poparcie dla tych trzech największych ugrupowań będzie aż tak wyrównane i – co prawdopodobnie miało miejsce – największe straty w tej kategorii wiekowej na rzecz sukcesu RP zanotuje tak dotychczas lubiana przez młodych Platforma Obywatelska. Czy nie przekonała „Polska w budowie”? Czyżby nie udało się pokazać młodym, że nasza prezydencja w Unii Europejskiej była – jak przekonywał premier i jego ministrowie – wielkim sukcesem? A może pierwszy sezon serialu pt. „Donald Tusk i przyjaciele” nie zachwycił aż tak bardzo, a za ciekawsze i bardziej emocjonujące uznano pierwsze odcinki „Szaleństw Janusza Palikota”?

Zapewne wszystko naraz. „Polska w budowie” była pomysłem dobrym i dość skutecznym, opartym na politycznym realizmie i drodze racjonalnego umiaru. Jednak ten pomysł nie musiał przypaść do gustu tym, którzy oczekują radykalnej zmiany: nie tylko nowych torowisk, lecz także pociągów mknących po żelaznych drogach niczym pendolino; nie żmudnie budowanych dróg i autostrad, ale ich gęstej sieci, która z dnia na dzień uczyni z Polski siostrę bliźniaczkę niemieckiej sieci komunikacyjnej; nie zmiany praktyk w karaniu za posiadanie miękkich narkotyków, lecz legalizacji przemysłu narkotykowego. W serialu „Donald Tusk i przyjaciele” intryga rozwija się bardzo wolno i brak w niej nagłych, przełomowych momentów, które utrzymywałyby widza w ciągłym napięciu – bardziej przypomina „Plebanię” niż „Grę o tron”. Za to „Szaleństwa Janusza Palikota” ściągają przed ekrany wszystkich: jedni całym sercem walczą z nim o swoiste aggiornamento, inni drżą, pomstują, odsądzają od czci i wiary – jedni i drudzy w emocjonalnym pędzie ekscytują się kolejnym odcinkiem.

Co z tego wynika à propos szans Palikota i przyszłych Palikotów? Ano to, że aby wygrywać wybory i do tego jeszcze przyciągać do siebie młody elektorat, wymagane jest umiejętne wykorzystywanie mediów, w tym szczególnie nowych mediów, a także wkomponowanie się w to, co Tomasz Olczyk nazywa „politrozrywką”. Jego zdaniem, „próba całkowitego wyrugowania «politrozrywki» czy jakakolwiek odgórna reforma dyskursu medialnego w stronę jego «uracjonalnienia»” nie są możliwe do zrealizowania. Stąd wniosek – może i smutny – że ci politycy, którzy będą potrafili uczynić ze swojej działalności publicznej efektowny spektakl, najpewniej będą również łatwiej uzyskiwali polityczny mandat zaufania. Daleki jestem od stwierdzenia, że każdy polityk powinien – dla zmaksymalizowania swoich wyborczych szans – urozmaicać formy swojej obecności w mediach tak bardzo, jak Janusz Palikot, jednak niewątpliwie ci, którym się to uda, zaskarbią sobie miłość (i prawdopodobnie również nienawiść) tłumów.

You win or you die

Młodzi domagają się polskiej „Gry o tron” – pragną, aby w walce o władzę wygrywano i przegrywano z wszystkimi konsekwencjami, jakich należałoby oczekiwać od zwycięzców i przegranych. Siódmy odcinek pierwszego sezonu ekranizacji sagi George’a R.R. Martina jest zatytułowany „Wygrywasz albo giniesz”. Perspektywa tak rozumianej polityki jest niezwykle kusząca dla młodych wyborców. Zwycięstwo ma być jedynie pewnym metafizycznym momentem, w którym konstytuuje się nowy świat, ma być swoistym przełomem ontologicznym, podczas którego Stare zostaje pokonane, a Nowe wygrywa. Zwycięstwo ma być jednak nie tylko uroczystym nałożeniem korony nowemu władcy, ale wiązać się musi z jakościową przemianą całej rzeczywistości społecznej, politycznej i gospodarczej. Jeśli taka radykalna zmiana i przebudowa nie może się dokonać, wówczas zwycięstwo okazuje się jedynie pozorne. Procedura wyborcza nie ma być wyłącznie świętem demokracji, podczas którego każdy z nas werbalizuje swoje wyobrażenia na temat otaczającego nas świata, nie ma polegać na samym wskazaniu, który – moim zdaniem – kwiatek najbardziej pasuje do kożucha. To wybór samego kożucha.

Jeśli używać określenia „bunt młodych”, to niewątpliwie chodziłoby o bunt poprzez kartkę wyborczą – nie o jakieś zdarzenie o charakterze stricte rewolucyjnym. Młodzi postanowili zmienić kożuch, zamiast kolejny raz dokonywać wymiany kwiatków, które stary kożuch miałyby czynić pozornie atrakcyjniejszym. Palikot obiecał nowoczesną Polskę – wolnościową, tolerancyjną, otwartą, liberalną, europejską. Jak każda nowa partia polityczna pozwolił swoim wyborcom uwierzyć, iż jest on w stanie tę nowoczesną Polskę wybudować z dnia na dzień, za pomocą kilku ustaw, za pomocą kilku odważnych decyzji odpowiedzialnego premiera. Tusk też obiecywał taki nowy kożuch, jednak Polska pod jego rządami nie przeobraziła się w sposób tak radykalny, jak tego od Platformy Obywatelskiej oczekiwała spora część jej wyborców z 2007 r. A skoro nie dał nam Nowej Polski, to trzeba go uznać za przegranego. W myśl logiki „Gry o tron” – „wygrywasz albo umierasz” – premier Tusk powinien zostać pozbawiony korony i zginąć (oczywiście w sensie metaforycznym, tudzież politycznym).

Bunt młodych to zarazem sprzeciw wobec polskiej (a zapewne nie tylko polskiej) logiki politycznej, w której zwycięstwo niekoniecznie prowadzi do rewolucji, w której przejęcie tronu nie pociąga za sobą zmiany świata, w której koronacja to niemalże to samo co dyskontynuacja. W logice buntownika przejęcie władzy i pozostawienie na niektórych wysokich stanowiskach państwowych ludzi wyniesionych na nie przez politycznych poprzedników jest zaskakujące – uznaje się takie działanie za desakralizację zwycięstwa i zarazem za konserwowanie niebezpiecznych wrogów. Zwolennik tego typu logiki oczekuje, że nowa władza – jeśli tylko tego zapragnie – będzie w stanie cofnąć wszystkie postanowienia, decyzje i rozstrzygnięcia podjęte przez starą władzę. Jak jednak wiedzą zaawansowani obserwatorzy, badacze i uczestnicy życia politycznego, nie zawsze taki odwrót jest możliwy, czasami może on być kosztowniejszy niż samo wprowadzenie w życie danego rozwiązania.

Budowanie politycznego sukcesu na poparciu tak rozumujących buntowników i ślepych wyznawcach logiki „wygrywasz albo umierasz” stanowi jednak broń obosieczną. Zmiany społeczne i wcielanie w życie wszelkiego rodzaju przedsięwzięć modernizacyjnych to w państwach współczesnych demokracji procesy powolne i długotrwałe. W niewielu przypadkach możliwe jest – zgodnie z przyjętymi procedurami i w duchu biurokratycznej rutyny – przeprowadzenie radykalnych zmian ustrojowych, politycznych i gospodarczych, zwłaszcza jeśli oczekiwalibyśmy jeszcze szybszych efektów tych zmian, w szczególności zaś jakiejś rzeczywistej zmiany społecznej. Ugrupowaniu politycznemu, szarżującemu z hasłem „You win or you die” na ustach, trudno będzie się wyplątać z logiki tego hasła, kiedy już znajdzie się u sterów rządów. Oparcie się jedynie, bądź przede wszystkim, na młodych buntownikach doprowadzi w efekcie do śmierci (politycznej) tego ugrupowania, a bezpośredni cios w serce zostanie zadany najprawdopodobniej przez tych samych buntowników, którzy uprzednio włożyli na skroń koronę.

Co z tego wynika à propos szans Palikota i przyszłych Palikotów? Ano to, że – jak mówi przysłowie – „przyszła kryska na Matyska” czy też – jak mówili klasycy – „mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, lecz po tym, jak kończy” – czy znowu – żeby sięgnąć może również do pism świętych o charakterze profetycznym – „po owocach ich poznacie”. Wiele razy przekonywaliśmy się, jak puste bywają rozbuchane obietnice wyborcze. Kiełbasa wyborcza ubrana w płaszczyk „budowy nowego świata”, „radykalnej modernizacji”, „zmiany”, „rewolucji moralnej” może i przyciąga, może i zachwyca, jednakże ostatecznie jej niepowodzenie może się stać przyczyną klęski – równie radykalnej, jak i uprzednie obietnice – podczas następnego wyborczego rozdania. W myśl zasady „You win or you die”.

Sukces dromomaniaków

Logika „wygrywasz albo umierasz” – jakkolwiek nie jest wpisana w demokratyczne procedury i praktykę współczesnych państw o stabilnych ustrojach demokratycznych, w których przecież partie polityczne nieustannie wymieniają się u sterów rządów, a wielkie upadki silnych ugrupowań zdarzają się niezwykle rzadko – w pewnym stopniu przystaje do realiów współczesnych społeczeństw, dla których sama prędkość stała się głównym motorem zmiany. Paul Virilio w swojej książce „Prędkość i polityka” wskazuje, że „metoda nieustannego wykorzystywania gotowości nieorganicznej masy do ruchu traktowana [jest] jako rozwiązanie społeczne”. Ruch i prędkość stają się – zdaniem Virilia – dla współczesnych społeczeństw nie tylko metodami na realizację własnych celów i dążeń, lecz także celami i dążeniami sui generis. Nie tyle zmiana na lepsze jest kusząca, ile zmiana sama w sobie. Współczesny człowiek nienawidzi bezruchu, który jest synonimem degradacji społecznej, upadku kultury, biedy i ubóstwa. Współczesny młody buntownik to Viriliański dromomaniak, który mając wybór między zmianą a jej brakiem, między ruchem a bezruchem, między modernizacją a stabilizacją, między przekształceniem a zastyg-
łym kształtem wybierze zawsze to pierwsze.

Virilio mówi, że współczesna „masa nie jest ludem ani społeczeństwem, jest tłumem przechodniów”, zaś „rewolucyjny kontyngent osiąga swą idealną postać nie w miejscu produkcji, lecz na ulicy, z chwilą, gdy przestaje na moment pełnić […] [funkcję] trybiku w machinie technicznej, by samemu stać się motorem (machiną szturmową), czyli wytwórcą prędkości”. Nieustannie zmieniające się struktura społeczna, ruchliwość społeczna na niespotykaną dotychczas skalę sprawiają, że współcześni wyborcy są rzeczywiście niczym „tłum przechodniów”, którego potrzeby i oczekiwania nieustannie się zmieniają, jak też zmienia się miejsce poszczególnych aktorów w tym Viriliańskim tłumie. Dlatego również oferta polityczna musi być odzwierciedleniem tychże potrzeb i oczekiwań, odpowiedzią na ten zmieniający się ciągle świat. Jeśli owych buntowników z okresu panowania prędkości i ruchu nazywać „małymi rewolucjonistami”, to paradoksalnie można by mówić jedynie o oczekiwaniu rewolucji ujętej w ramy proceduralne, usankcjonowanej wynikiem wyborczym, odpowiednio – ale zarazem szybko i sprawnie – przygotowanej i przeprowadzonej. Ucieleśnieniem tych oczekiwań mogłaby być nawet nowoczesna, sprawna i dynamiczna biurokracja, dla której politycy byliby jedynie przekaźnikami oczekiwań społecznych i zachodzących w środowisku zmian.

Sukces Palikota jest więc jednocześnie pierwszym małym sukcesikiem współczesnych polskich dromomaniaków. Zmiana, prędkość i ruch są dla nich najistotniejsze, a zastój, spokój i trwanie traktują jako anachroniczne przymioty rodziców i dziadków. Dla tych wyborców nie są istotne zmiany ustrojowe w państwie, oni nie będą rozważali plusów i minusów systemu parlamentarno-gabinetowego, prezydenckiego i semiprezydenckiego, spory kompetencyjne między najwyższymi organami państwa będą co najwyżej traktowali jako przejaw niekompetencji, braku profesjonalizmu i nieumiejętności rządzenia obu stron takiego potencjalnego sporu. Tych wyborców interesować będzie raczej ich poziom życia i możliwości wyboru życiowej drogi, decyzje zaś najwyższych władz państwowych staną się istotne wyłącznie wtedy, gdy na obie te sprawy będą znacząco wpływać. Sukces polskich dromomaniaków z 2011 r. – a przykładem ich sukcesu jest również wygrana batalia wokół umowy międzynarodowej ACTA – stanowi z jednej strony swoiste ucieleśnienie tego, o czym pisał Virilio, a z drugiej strony jest dość wyraźnym zwrotem współczesnych młodych ku sprawom im najbliższym, przejawem decentralizacji, jaka dokonała się nie tylko w ustroju organizacji samorządu terytorialnego, lecz także w umysłach młodych ludzi.

Rewolucja informatyczna, jaka dokonała się w ostatnich latach i nieustannie się dokonuje, przeobraziła sposób myślenia współczesnych młodych. Dla nich Polska, Europa i świat znaczą już zupełnie coś innego, Unia Europejska i NATO nie są przedmiotem dążeń, ale codziennością, podróże zagraniczne i kontakty międzynarodowe nie powodują kompleksów, ale stają się kluczem do rozwoju i sukcesu życiowego, komputer, telefon i Internet nie są luksusem, ale warunkiem koniecznym do funkcjonowania w tym świecie. Możliwe więc, że ów wspominany bunt młodych nie jest żadnym buntem, lecz jedynie krzykiem młodych dromomaniaków, werbalizujących swoje istnienie i domagających się od starych, aby chociaż przez chwilę spojrzeli na świat przez szkła okularów należących do swoich dzieci.

Co z tego wynika à propos szans Palikota i przyszłych Palikotów? Ano to, że zmieniające się społeczeństwa, a zarazem zmieniające się oczekiwania Jana Kowalskiego, Johna Smitha, Jeana Duponta czy Otto Normalverbrauchera muszą prowadzić do zmiany oferty partii politycznych. Stopniowe poszerzanie się rynku wyborczego o młodych ludzi dorastających w realiach postzimnowojennego, konsumpcjonistycznego i zinformatyzowanego świata doprowadzić musi także do przeformułowywania się programów politycznych tak, aby swoją ofertą przyciągały także tych nowych wyborców. Może i jest w Polsce miejsce na polityczny konserwatyzm o twarzy narodowo-katolicko-martyrologicznej, ale raczej nie wśród dzisiejszych nastolatków, więc za kilkanaście lat trudno będzie takiej opcji znaleźć poparcie i uznanie również wśród czterdziestolatków. Jeśli rzeczywiście vox populi (vox Dei) – a chyba w demokracji tak właśnie jest – to rzeczywiście scena polityczna już w najbliższych latach będzie ulegać przekształceniom i delikatnie i systematycznie przesuwać się ku centrum i lewej stronie (w sensie kulturowym i światopoglądowym).

Antypolityczność buntowników

Antypolityczność współczesnych dromomaniaków nie ma więc nic wspólnego z antypolitycznością wyborców Andrzeja Leppera i Samoobrony czy Romana Giertycha i Ligi Polskich Rodzin z okresu, kiedy oba te środowiska odnosiły swoje największe sukcesy. Antypolityczność buntowników, o jakiej można mówić w kontekście sukcesu wyborczego Ruchu Palikota sprzed roku, skupia się w pierwszej kolejności na sprzeciwie wobec polskiej sceny politycznej. Młodzi postrzegają ją jako skostniałą i anachroniczną, nudną i apatyczną, mało konkurencyjną i ekskluzywną. Popierając Palikota i jego ludzi, chcieli dać wyraz temu swojemu niezadowoleniu i pokazać, że jeśli ta scena polityczna nie otworzy się sama wówczas przewietrzenie zostanie przeprowadzone przez młodych. Sejm z posłami Anną Grodzką, Robertem Biedroniem czy Romanem Kotlińskim – całkowicie abstrahując od ich kompetencji oraz oceny indywidualnych zdolności politycznych – wydaje się zwyczajnie bardziej interesujący, czasem wręcz zabawny, a przede wszystkim – bez skojarzeń – kolorowy. Zupełnie w myśl słów dwudziestolatka Jerzego Dąbrowskiego, że „być politykiem, a być przyjemnym, fajnym, ciekawym to dwie wykluczające się postawy”.

W rzeczywistości pod względem statystycznym i organizacyjnym polską scenę polityczną trudno nazwać zabetonowaną. Mieliśmy bowiem zarówno wielkie upadki – chociażby niewejście do sejmu w roku 2001 rządzących poprzednio Akcji Wyborczej „Solidarność” i Unii Wolności czy najniższy w historii wynik Sojuszu Lewicy Demokratycznej w roku 2005 – jak i wielkie skoki – sukces nowo utworzonej koalicji AWS w 1997 r. czy zwycięstwo w 2005 r. Prawa i Sprawiedliwości. Mieliśmy wielkie rozstania: odejście części polityków z Donaldem Tuskiem na czele z Unii Wolności w roku 2001 i założenie przez nich Platformy Obywatelskiej, wyjście ludzi Marka Borowskiego z SLD w roku 2004 i utworzenie Socjaldemokracji Polskiej, wreszcie słynne wyjścia z PiS-u: Elżbiety Jakubiak, Pawła Poncyljusza, Michała Kamińskiego, a także wielkie transfery: Andrzeja Celińskiego, Joanny Kluzik-Rostkowskiej, Bartosza Arłukowicza czy Dariusza Rosatiego. Trudno też powiedzieć, że dla „zasiedziałych” struktur nie pojawiały się alternatywne propozycje, czego przykładem: wspomniany SDPL, Polska Jest Najważniejsza, Unia Lewicy, Polska Lewica, Kongres Polskiej Prawicy, Prawica Rzeczypospolitej itp., itd. Sam zarzut zabetonowania polskiej sceny politycznej wydaje się więc chybiony. Jednak jeśli szukać oferty politycznej skierowanej przede wszystkim do młodego elektoratu, wówczas rzeczywiście poszukiwania spełzną na niczym.

Wielokrotnie orzeka się o antypolitycznym nastawieniu młodych ludzi na podstawie danych o niechęci młodzieży do angażowania się w sferę polityki. Prof. Krystyna Skarżyńska, psycholog społeczny, dowodzi, że rzeczywiście „z badań i rozmów z młodymi ludźmi wynika, że oni nie bardzo wiążą swój własny los z polityką i z tym, kto rządzi”, ale przyczyną tego jest fakt, iż „są pewni siebie, inwestują w siebie i chcą wierzyć, że to oni sami kształtują swoją przyszłość”. Skarżyńska nie mówi więc o jakimś szerszym zjawisku, które można by określić jako antypolityczność młodych. Wskazuje raczej na pierwszoplanowość młodzieńczych marzeń, pragnienie samorealizacji i rozwoju, a wszystko to w połączeniu z nieustannym ruchem i mobilnością. Podobnie nie należy utożsamiać z antypolitycznością pierwszych słów z programu politycznego Ruchu Palikota: „Mamy dość tego, że ktoś za nas decyduje, że ktoś nam mówi, jak żyć, jak się kochać, ile mieć dzieci i z kim. Że ubrani na czarno panowie decydują o tym, kto może mieć dzieci, kto ma być pochowany na Wawelu i na kogo głosować w wyborach, a także kto to jest Polak”. Fragment tego manifestu mógłby posłużyć jednocześnie za manifest młodych ludzi, tak bardzo domagających się własnej reprezentacji politycznej, która odzwierciedlałaby ich przekonania światopoglądowe i spojrzenie na współczesne społeczeństwo i kulturę.

Co z tego wynika à propos szans Palikota i przyszłych Palikotów? Ano to, że sama antypolityczność nie była i nie jest kluczem do sukcesu politycznego. Może – jak najbardziej – poprowadzić do sukcesu pozornego, krótkotrwałego – jak sukcesy wspominanych już Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin – jednak prawdziwym sukcesem dla każdej formacji politycznej powinno być wieloletnie funkcjonowanie na scenie politycznej, wchodzenie w skład ekip rządzących oraz zmienianie krajobrazu administracyjnego, społecznego i gospodarczego zgodnie z własnymi projektami i oczekiwaniami swojego elektoratu. Antypolityczność sui generis oraz antysystemowość to ślepe zaułki, z których nie można się wydostać, jak już się w nie wpadnie. Ślepa antypolityczna opozycyjność spycha na margines realnej polityki i sprawia, że reszta sceny politycznej zawsze utrzymywać będzie dystans względem takiego politycznego gracza. Analiza szeregu przypadków historycznych dowodzi, że przyjęcie takiej strategii politycznej skazuje politycznego lidera na nieufność ze strony partnerów politycznych, a w perspektywie długoterminowej prowadzi także do odwrotu elektoratu.

Otwarte serce buntownika

Bunt młodych, którego symptomy widać właśnie w sukcesie partii Janusza Palikota, dopiero się rozpoczyna. Można mówić również o buncie względem zachowawczej, konserwatywnej i anachronicznej postawy polskich elit politycznych w kwestiach kulturowych, społecznych i światopoglądowych. I bynajmniej nie należy tego postrzegać tak, jak to robi spora część polskich elit konserwatywnych świata politycznego i medialnego: nie chodzi bowiem o dewaluację porządku społecznego i moralnego, nie chodzi o atak na tradycyjną formułę rodziny, nie chodzi wreszcie o promocję – jak mówią niektórzy – sodomii i szeregu pokrewnych zboczeń ani także o wyrugowanie z życia społecznego kościołów i związków wyznaniowych połączoną z promocją oświeceniowego, racjonalistycznie zorientowanego ateizmu. Przyjęcie takiej kliszy czyni rzeczywiście z otwartości kulturowej i światopoglądowej niebezpieczną hydrę o marksistowsko-lewacko-ateistycznej proweniencji, a rozsądną kulturę tolerancji i umiaru nakazuje rozumieć jako przejaw cywilizacji śmierci. Wszystkie te wnioski są zdecydowanie nazbyt daleko idące i wynikają – zdaje się – jedynie z przestrachu i trwogi przed tym, co nieznane i może niezakorzenione w tradycyjnie pojmowanej polskości.

Skoro jednak mielibyśmy bronić owej tradycyjnie pojmowanej polskości, to może najpierw należałoby się zastanowić, czym ta tradycyjnie pojmowana polskość była w XIX w., czym w czasach stanisławowskich, a także jak na nią spoglądano w erze reformacji i tzw. polskim złotym wieku. Zmienność mentalności (a zarazem moralności) i elastyczność świadomości społecznej są procesami tak naturalnymi, że obrona społeczno-intelektualnego skostnienia wydaje się wręcz absurdalna z historycznego punktu widzenia. Ci młodzi buntownicy, o których tutaj mowa, domagają się zgody na wyjście na powierzchnię pewnych zjawisk, które przez niektórych moralistów oraz tradycyjnie patrzących na człowieka i rodzinę zostały niegdyś uznane za złe bądź niegodziwe. Liberalizacja przepisów prawa dotyczących aborcji czy eutanazji ma być przejawem dowartościowania jednostki oraz oddania jej pełnego prawa do decydowania o swoim ciele i swej drodze życiowej. Dopuszczenie związków jednopłciowych to wyłącznie zagwarantowanie bezpieczeństwa prawnego osobom żyjącym już de facto w takich związkach. Dopuszczenie innych niż tradycyjna form rodziny i stworzenie im ram instytucjonalno-prawnych należy zaś rozpatrywać jako równe traktowanie wszystkich obywateli, niezależnie od ich przekonań, konstrukcji psychicznej czy wybranego – jak mówią młodzi – lifestyle’u.

Domaganie się otwartości i tolerancji we wspomnianych powyżej, ale przecież także w wielu innych, kwestiach kulturowych, światopoglądowych i aksjologicznych to nie przejaw ślepej i bezmyślnej westernizacji polskiego społeczeństwa, ale raczej dostosowanie instytucjonalno-prawnych form do rzeczywistej treści społecznej. Hasła liberalizacyjne, jakie pojawiają się w Polsce, wypływają z rzeczywistych odczuć coraz większej części polskiego społeczeństwa. Nie należy interpretować ich jako przejawu siłowej implementacji zachodnich wzorców, gdyż te wzorce naturalnie przenikają i zakorzeniają się w naszej rodzimej przestrzeni społecznej. Podróże Polaków, podejmowanie przez nich pracy w zachodniej Europie, nawiązywanie kontaktów i relacji z przedstawicielami innych kręgów kulturowych, a także coraz częstsze zawieranie międzykulturowych związków małżeńskich to realne przyczyny zmiany naszych rodzimych wzorców i postaw aksjologicznych. Otwartość buntowników stała się faktem – teraz domagają się oni tej samej otwartości w sferze instytucji.

Co z tego wynika à propos szans Palikota i przyszłych Palikotów? Ano to, że frakcja polityczna, która liczy na poparcie młodych ludzi – a przecież z roku na rok coraz więcej tych młodych (myślących nowymi kategoriami) będzie brało udział w procedurze wyborczej – musi przyjąć w kwestiach społecznych, kulturowych i aksjologicznych postawę zdecydowanie liberalną. Niekoniecznie musi to sprawić, że w najbliższych wyborach ugrupowanie to zdobędzie pozycję lidera, ale coraz bardziej prawdopodobne, że stanie się liderem w kategorii najmłodszych wyborców. Największe polskie partie polityczne dotychczas w kwestiach światopoglądowych albo robiły (i zrobiły) niewiele, albo zdecydowanie obrały kurs zachowawczy i konserwatywny. Zapewne jest w tym wiele strachu przed gniewem tzw. konserwatywnej większości, pewnie częściowo wynika to z pragmatycznej kalkulacji, która nakazuje raczej milczeć, aniżeli rozjuszać, ale bez wątpienia najwięcej w tym ślepoty dotyczącej postrzegania trendów społecznych i zmian w konstrukcji mentalno-moralnej współczesnego polskiego społeczeństwa. Kurs na liberalizację jest jednocześnie kursem na wolność i tolerancję, zaś w perspektywie polityczno-pragmatycznej jest zarazem kursem na sukces, ale z zastrzeżeniem, że chodzi o sukces nie dzisiejszy, lecz jutrzejszy.

Błąd socjalizmu

Nauka, jaką należy wyciągnąć, jeśli myśli się o zagospodarowaniu elektoratu młodych zbuntowanych, opierać się musi na całkowitej i ostatecznej rezygnacji z socjalizmu (zarówno socjalizmu w sferze gospodarczej, jak i socjalizmu w sferze społecznej oraz antropologicznej). Fakt, iż przypomina się o tym ponad dwadzieścia lat po ostatecznym upadku bloku państw komunistycznych, w sytuacji ciągłej kompromitacji rozwiązań planistycznych w Korei Północnej oraz systematycznego odchodzenia od nich w Chinach, zakrawa na absurd. Należy jednak jeszcze raz wyraźnie przypomnieć słowa Friedricha Augusta von Hayeka, że „socjaliści mylą się co do faktów”, a „socjalistyczne cele i programy są faktycznie niemożliwe do osiąg-
nięcia i zrealizowania”. Młodzi ludzie w największym stopniu chyba cenią sobie niezależność i samodzielność, a współczesny świat – otwarty i tolerancyjny – staje się dla nich areną, na której mogą autonomicznie budować swoje własne życie. Socjalistyczna omnipotencja państwa bądź struktur ponadpaństwowych, a także hegemonia tradycjonalistycznych wspólnot stanowią dla nich największą badajże przeszkodę w kreowaniu indywidualnej drogi życiowej.

Wolna gospodarka jest swego rodzaju symbolem pragnień osiągnięcia sukcesu oraz dążeń do zbudowania dobrobytu. Nie należy jednak hasła wolności gospodarczej postrzegać jako pochwały libertariańskiej wizji gospodarki całkowicie uwolnionej od wpływu państwa – liberalizm wolnorynkowy naszych czasów ma domagać się wyrugowania przerostu sfery państwowej oraz administracji i regulacji we wszystkich tych sferach, w których byłoby to bardziej korzystne dla jednostek i wspólnot. Świadomość obecności państwa w gospodarce musi wypływać z przekonania, że w niektórych sferach życia jest to zwyczajnie opłacalne, nie zaś z nieuzasadnionej fetyszyzacji tego, co państwowe, oraz przekonania – niemającego wiele wspólnego z rzeczywistością – że wyłącznie państwo, regulacje i centralizacja pozwalają budować sprawiedliwość społeczną i społeczeństwo oparte na równości. Państwo przerośnięte, nadmiernie rozbudowane i przeregulowane jest zarazem nieskuteczne, drogie i szkodliwe. Interwencjonizm gospodarczy musi być więc racjonalny, a państwo winno raczej wycofywać się ze sfer, gdzie gospodarka wolnorynkowa okazuje się wydajniejsza i bardziej opłacalna. Na tym polega dziś sprzeciw wobec socjalizmu.

Sprzeciw wolnościowców wobec współczesnego socjalizmu nie ma podłoża ustrojowo-politycznego (demokracja ludowa skompromitowała się na tyle, że nie ma dziś sensu dowodzenie wyższości demokracji parlamentarnej czy demokracji liberalnej), ale raczej instytucjonalno-społeczny. Jego konsekwencją musi być także głośne i wyraźne domaganie się zniesienia wszelkich nieuprawnionych przywilejów, niezależnie od tego, których grup społecznych dotyczą. Niewykluczone, że niektóre z tych przywilejów w innych warunkach historycznych, społecznych, politycznych czy gospodarczych miały sens i spełniały swoją funkcję, jednak dziś mogą one być jedynie źródłem niezadowolenia i poczucia niesprawiedliwości. Mowa tutaj zarówno o przywilejach emerytalnych szeregu grup zawodowych, jak i przywilejach Kościoła katolickiego w sprawach chociażby podatkowych. Należy abstrahować od źródła tychże przywilejów i ich zasadności w momencie ich wprowadzania, trzeba przede wszystkim brać pod uwagę sytuację obecną i ich zasadność w dniu dzisiejszym. Bunt młodych to odpowiedź na dostrzeżenie niesprawiedliwości w tych sferach, to również odpowiedź na konieczność dokonania zmiany, która także w tej sferze będzie wyrazem swoistego aggiornamento.

Co z tego wynika à propos szans Palikota i przyszłych Palikotów? Ano to, że wszelkie flirty z socjalizmem czy chociażby z współczesną tradycyjną socjaldemokracją nie mogą dotyczyć tych sfer, w których jakiekolwiek ograniczenia wolnego rynku i wolnej konkurencji nie są realnie uzasadnione współczesną sytuacją czy sprawiedliwością społeczną. Zabieganie o głosy młodych nie może więc iść w parze z flirtem ze związkami zawodowymi – bo do nich młodzi nie należą, bo widzą w tym raczej przestarzałą formułę broniącą bezruchu i bezładu oraz „starego świata” aniżeli gwarantującą rozwój w duchu sprawiedliwości społecznej. Zabieganie o głosy młodych nie może iść również w parze z nadmierną i bezmyślną krytyką wolnego rynku i wolnej konkurencji – należy dopuszczać jakąś formę interwencjonizmu państwowego, ale jedynie tam, gdzie jest ona konieczna z punktu widzenia pewnych interesów społecznych. Młodzi, zdolni i wykształceni oczekują państwa, które nie będzie im przeszkadzać w rozwinięciu skrzydeł, a nie nadopiekuńczego kontrolera, który zamiast przedsiębiorczości uczyć będzie bezradności. Formacja polityczna licząca na głosy młodych musi być w kwestiach gospodarczych liberalna, jednak nie zacietrzewiona leseferystycznie, ale otwarta na hasła pomocniczości i sprawiedliwości społecznej.

Raj zbuntowanych

Czy więc w toku tych wszystkich rozważań mamy pewność, że w roku 2011 doszło do jakiejś pierwszej fazy buntu młodych, którego przejawem byłoby zwrócenie się ich ku Ruchowi Palikota? Może rzeczywiście słowo „bunt” nie jest terminem najbardziej adekwatnym do określenia tego, z czym mieliśmy i najprawdopodobniej mamy do czynienia na osi relacji społeczeństwa i sceny politycznej. Słowo to za bardzo kojarzy nam się z nadejściem bądź domaganiem się jakiejś rewolucji; sprawia pozory istnienia jakiejś zorganizowanej grupy młodych, którzy postanowili zebrać się wokół pewnej frakcji politycznej i przejąć władzę. A przecież bynajmniej nie o to chodzi. Ów tytułowy „bunt młodych” to raczej konglomerat zmian mentalnościowo-aksjologicznych, a przez to również oczekiwań społecznych i politycznych, których emanacją stają się decyzje wyborcze. To przede wszystkim odwrócenie się od tych polityków i formacji politycznych, którzy pozostają ślepi na potrzeby młodych obywateli i nie dostrzegają tego, jak społeczeństwo zmieniło się w początkach XXI w.

Bunt młodych dotyczy przede wszystkim kwestii aksjologiczno-światopoglądowych. Młodzi dostrzegają potrzebę zmian w regulacjach dotyczących takich kwestii jak: aborcja, eutanazja, związki homoseksualne, posiadanie i używanie narkotyków, zapłodnienie in vitro, a także relacji państwo–Kościół oraz związanych z alternatywnymi formami rodziny. Kwestie te są na razie werbalizowane w sferze publicznej w sposób nieśmiały, delikatny i subtelny, jednak w ciągu najbliższych lat nabiorą niewątpliwe znaczenia politycznego i zmuszą rządzących do podjęcia działania we wspomnianych kwestiach. Można również mówić o odwrocie młodych od ufności w omnipotencję państwa. Młodzi domagają się raczej państwa otwartego, tolerancyjnego i gwarantującego znaczną sferę jednostkowej autonomii aniżeli państwa mocno zaangażowanego w procesy społeczne. Takie oczekiwania młodych można by podsumować w haśle liberalizmu integralnego, czyli połączenia przekonań liberalnych w sprawach gospodarczych i dotyczących koncepcji państwa z przekonaniami liberalnymi w kwestiach kulturowych, obyczajowych i aksjologicznych, utożsamianych dziś częściej z doktrynami lewicowymi.

Czy można więc mówić o jakimś raju młodych zbuntowanych? Czy istnieje jakaś ich wizja „dobrego świata”? Taki raj zbuntowanych można by określić mianem „raju wolności i szans”. Byłby to świat, w którym każdy ma swobodę decydowania o swojej drodze życiowej, a zarazem każdy ma szanse, aby przy odpowiednim wkładzie indywidualnym móc tą drogą życiową podążać. Taki swoisty raj wolności i szans musiałby zostać ufundowany na zniesieniu ograniczeń, zakazów, limitów i przywilejów w tych sferach, w których nie spełniają one żadnych racjonalnych funkcji i częściej prowadzą do patologii. Najlepiej taką wizję raju oddaje metafora zaproponowana w XIX w. przez Wilhelma von Humboldta, dla którego każdy człowiek jest artystą, a jego życie dziełem sztuki. „Dobry świat” to ten, w którym panuje swoboda twórcza i dopóki artysta nie czyni krzywdy i szkody drugiemu artyście, dopóty jego praca nad swym dziełem nie podlega żadnym limitom. Koncept życia postrzeganego jako dzieło sztuki nakłada jednak na indywiduum pełną odpowiedzialność za finalny efekt dążeń i działań. Odpowiedzialność ta nie może spoczywać na rodzinie, wspólnocie, społeczeństwie i państwie – jednak dla realizacji takiej koncepcji potrzebne byłyby odpowiednie ramy polityczne, społeczne, gospodarcze i instytucjonalne, a także pewne podłoże aksjologiczno-światopoglądowe.

Co z tego wynika à propos szans Palikota i przyszłych Palikotów? Ano to, że jakkolwiek można już mówić o sukcesie Ruchu Palikota z 2011 r. – uzyskaniu bardzo dobrego wyniku politycznego i zdobyciu szansy na kształtowanie pozytywnych zmian w Polsce – to jednak prawdziwym sukcesem będzie dopiero zbudowanie formacji zdolnej do przejmowania przyszłych pokładów elektoratu młodych buntowników oraz utrzymywania dotychczasowych. Kluczem do tego sukcesu musi być dobra, rozumna i wyważona diagnoza, świadomość oczekiwań, potrzeb i dążeń młodych ludzi, a także wyzbycie się wszelkich uprzedzeń, stereotypów oraz strachów i obaw, jakich mnóstwo w polskim życiu publicznym. Czy należy trzymać kciuki za Palikota? Tego nie wiem. Wiem jednak, że zawsze warto trzymać kciuki za młodych ludzi. ◘

Olejnik z Palikotem, Pochanke ze Schetyną, czyli fotoradarów ciąg dalszy :)

Kilka dni temu pisałem o poniedziałkowym programie Tomasza Lisa. Jako że polskie media przez ostatni tydzień zapomniały o niemal wszystkim poza fotoradarami, szybko okazało się, że argumentacja, którą posługuje się redaktor naczelny „Newsweeka” ma swoich wiernych zwolenników wśród polityków oraz dziennikarzy.

Dla jasności – uważam, że o przepisach drogowych w Polsce należy rozmawiać nie tylko w kontekście karania kierowców: uporządkować znaki drogowe, zmienić niektóre ograniczenia prędkości oraz zlikwidować absurdalnie umiejscowione fotoradary. Jednak to w jaki sposób rozmawiają o tym polskie media, tak naprawdę przekreśla szansę na jakąkolwiek zmianę. Jeśli w trzech programach publicystycznych („Tomasz Lis na żywo”, „Kropka nad i” oraz „Fakty po faktach”) słyszymy wyłącznie powtarzane z ust do ust miejskie legendy, to oznacza, że nie możemy liczyć na żadną merytoryczną dyskusję.

http://www.flickr.com/photos/66462425@N07/7663810672/sizes/m/
by Better Driving Please

We wtorek (dzień po programie Tomasza Lisa) gościem Moniki Olejnik w „Kropce nad i” był Janusz Palikot. Zaproponował sposób walki z fotoradarami: maski Donalda Tuska, Jacka Rostowskiego oraz Sławomira Nowaka, które rozda kierowcom, aby mogli ukryć się przed złowrogimi fotoradarami. Bardzo się cieszę, że lider Ruchu Palikota użył właśnie masek, w tym przypadku wyjątkowo symbolicznych. Oglądaliśmy to już w filmie „Na fali”, w którym czterech przestępców ubranych w maski prezydentów Stanów Zjednoczonych okradało banki. Mam nadzieję, że Janusz Palikot w równie happeningowy sposób poradzi społeczeństwu, jak omijać inne przepisy prawa. Ciekawe też, czy polityk pomyślał o tym, że być może dzięki jego metodzie pozbawienia prawa jazdy mógłby uniknąć przyszły sprawca śmiertelnego wypadku drogowego. Panie pośle, prosimy o więcej przykładów takiej odpowiedzialnej polityki oraz lewicowej wrażliwości.

Janusz Palikot w doskonały sposób uargumentował swoją propozycję: „nie może być tak, że facet, który raz w tygodniu lata do pracy samolotem, będzie rozstrzygał o tym, jak ciężkie jest życie kierowcy w Polsce”. Oczywiście, wywód ten nie ma logicznego sensu, ponieważ fakt, że ktoś lata raz w tygodniu samolotem, nie wyklucza tego, że jest również kierowcą. Zresztą, Palikot kilkukrotnie podczas rozmowy mieszał się w sprawie tego, czy Donald Tusk kieruje samochodem jako premier, o tych tabloidowych rozważaniach nie warto pisać. Jednak, nawet przyjmując tę retorykę, aż boję się pomyśleć, o ilu podobnych rzeczach musi decydować premier, który – chociażby – nigdy nie przeprowadzał operacji, a ma wpływ na tysiące chirurgów!

Następnie Janusz Palikot podparł się statystyką: według niego osiemdziesiąt procent wypadków powodowanych jest albo przez pijanych kierowców, albo przez rajdowych kierowców. Ze względu na (wyjątkowo specjalistyczne) określenie „rajdowy”, podane dane trudno zweryfikować. Według opracowania Komendy Głównej Policji „Wypadki drogowe w Polsce w 2011 roku”, nietrzeźwi kierowcy uczestniczyli w 12,4 procentach wypadków. Janusz Palikot – oraz wszystkie osoby, które wypowiadają się na ten temat – powinien wiedzieć, że do jednej statystyki nie można wrzucać wpływu alkoholu oraz prędkości, ponieważ brak trzeźwości nigdy nie jest bezpośrednią przyczyną wypadku. Taką może być np. nieprawidłowa zmiana pasa ruchu lub nadmierna prędkość. Według tego samego opracowania KGP w 2011 roku nadmierna prędkość była przyczyną 28,5 procent wszystkich wypadków spowodowanych przez kierujących.

Nawet, przyjmując najbardziej korzystne dla Janusza Palikota rozwiązanie i dodając obie te liczby (a przecież na pewno znaczna część kierowców, która nie dostosowała prędkości do warunków jazdy, była jednocześnie nietrzeźwa) – wychodzi nam 40,9 procent. Skąd zatem absurdalna liczba 80 procent, przytoczona przez Palikota? Nie wiadomo, najprawdopodobniej pochodzi stąd, skąd większość argumentów, które pojawiają się w mediach przy okazji dyskusji o fotoradarach.

Lider Ruchu Palikota opowiedział o pomyśle, częściowo znanym już z programu Tomasza Lisa. Zaapelował, żeby pieniądze pozyskane z mandatów były przeznaczane na kampanie społeczne, promujące bezpieczne zachowanie na drogach. Według niego dzięki takim kampaniom we Francji spadła liczba wypadków (swoją drogą – także nie wiem, jak Palikot to sprawdził, nie ma skutecznej metody, żeby jednoznacznie zweryfikować, dlaczego wypadków jest mniej). Nie wiem, czy Palikot, który od trzech kadencji jest posłem, naprawdę nie wie, że przygotowanie budżetu nie działa w tak prosty sposób, czy jego populizm wspiął się na takie wyżyny, które trudno już nawet zrozumieć.

Chwilę później poznaliśmy także najczęstsze – według polityka – przyczyny, z powodu których Polacy dostają mandaty: na krzywej drodze ustawiane są ograniczenia do 20, 30 i 40 km/h. Bardzo rzadko widzę główne drogi (a nie ukrywajmy – na takich najczęściej mierzona jest prędkość), na których jest ograniczenie do 30 lub 40 km/h. Zawsze jest tego jakiś konkretny powód – nie krzywa droga, jak twierdzi Palikot, tylko np. pobliska szkoła, ponieważ takie ograniczenia znajdują się właściwie tylko w obszarze zabudowanym. Ograniczenie do 20 km/h to już naprawdę wyjątek – ustawiany tylko w przypadkach remontów (często zbyt długo po ich zakończeniu), osiedli mieszkaniowych lub nieutwardzonej drogi, która kurzy się, przez co mieszkańcy proszą o ustawianie bardzo niskiego limitu prędkości. Mierzenie prędkości we wszystkich tych przypadkach (czy to przez policję, czy to przez fotoradar) jest sytuacją naprawdę rzadko spotykaną. Dlatego wmawianie społeczeństwu, że mandaty to wyłącznie skutek takich ograniczeń jest wyjątkowo cyniczne. Gdy następnym razem jakiś polityk będzie opowiadał takie historie, naprawdę warto żeby wcześniej zastanowił się nad kilkoma tysiącami osób, które co roku giną na polskich drogach.

Wątek ograniczeń był zresztą dłuższy – Palikot ponarzekał także, że jest bardzo mało miast, w których przez cały czas jest ograniczenie do 50 km/h – „najczęściej te ograniczenia są znacznie większe”. I znów, wnioski polityka, to raczej refleksje wysnuwane podczas podróży po Polsce niż efekt jakiejkolwiek analizy. Zwiększanie ograniczeń najczęściej wynika bowiem np. z bliskości szkoły lub rynku (w wielu miejscowościach droga przechodzi przez rynek i ścisłe centrum) lub – po prostu – dużej liczby śmiertelnych wypadków. Rozumiem, że Ruch Palikota w takich sytuacjach nie starałby poprawić bezpieczeństwa? Zresztą, obwinianie tego, że na jakiejś drodze ograniczenie wynosi 40 a nie 50 km/h świadczy także o całkowitym niezrozumieniu zasad projektowania dróg. Do skracania czasu podróży służą drogi ekspresowe i autostrady, ewentualnie obwodnice miejscowości. W przypadku mniejszych dróg absolutnym priorytetem powinno być bezpieczeństwo mieszkańców, a nie fakt, że przejeżdżający przez tę miejscowość kierowca zaoszczędzi trzydzieści sekund, jadąc dziesięć kilometrów szybciej.

Monika Olejnik – na szczęście, przeprowadzająca rozmowę w zupełni inny sposób niż Tomasz Lis – wspomniała o tym, co w poniedziałek najbardziej emocjonowało dziennikarza TVP: uniknięciu punktów karnych, gdy zapłacimy więcej. Żeby mieć czyste sumienie, napiszę jeszcze raz: niekoniecznie więcej, po prostu maksymalną stawkę mandatu. Głównym celem tego przepisu nie jest unikanie przyznawania punktów karnych, chociaż rzeczywiście wielu kierowców w ten sposób oszukuje państwo.

„Niech sobie premier nawet w ogóle nie jeździ samochodem, tylko niech się nie wypowiada na temat spraw, których kompletnie nie zna” – mówi Palikot, po czym dodaje, że w Polsce większość znaków jest ustawionych wbrew zdrowemu rozsądkowi. Oczywiście, to wiatr, wiejący w żagle, kierowców, którzy myślą: „ja nie łamię przepisów, to przepisy są złe/drogi zbyt dziurawe/autostrad za mało”. Co prawda, polityk nie będzie już się tym przejmował, ponieważ o swoich słowach nie będzie najprawdopodobniej pamiętał chwilę po wyjściu ze studia. Palikot, który krytykuje innych za wypowiadanie się na tematy, o których nie mają pojęcia, trudno nawet komentować – w kontekście całej rozmowy brzmi to po prostu jak dowcip.

Zdaniem polityka najbardziej w Polsce pomoże wybudowanie dróg oraz prowadzenie kampanii społecznych. Problem w tym, że najważniejsze drogi już zostały wybudowane albo właśnie się budują, może stwierdzić to każdy, kto zgłębi ten wątek chociażby na tyle, żeby na Wikipedii spojrzeć na mapkę dróg ekspresowych oraz autostrad i porównać ją do stanu z 2007 roku. Warto też spojrzeć, jakie odcinki zostaną oddane przez najbliższe dwa lata. Przeświadczenie Palikota o działaniu kampanii społecznych – jak już pisałem – trudno w jakikolwiek sposób zweryfikować. Podobnie nie da się jednoznacznie powiedzieć, czy liczbę ofiar zmniejszają cokolwiek innego, np. przydrożne krzyże lub fotoradary. Przede wszystkim jednak powinniśmy wyjść z założenia, że jedno nie wyklucza drugiego, a kampanie społeczne można przeprowadzać przy jednoczesnym egzekwowaniu obowiązującego prawa.

W rozmowie pojawia się też kolejny wątek, który ostatnio jest bardzo często eksploatowany przez media – mandatów jako sposobu na zwiększenie finansów państwa. Od doświadczonych polityków – jak Palikot – wymagałbym więcej zrozumienia, że takie zarzuty (półtora miliarda to na tle całego budżetu suma relatywnie niewielka) są absurdalne. Niestety, politykowi wystarcza wniosek, że w polskich fotoradarach chodzi tylko o „zagrabienie pieniędzy od obywateli”.

W tej fazie rozmowy temat półtora miliarda złotych wracał jak bumerang – tym razem podrzuciła go Monika Olejnik, proponując, aby pieniądze były przeznaczone na budowę dróg. Palikot podchwycił ten wątek i poprosił, żeby Donald Tusk zobligował się, że wyda te pieniądze co do złotówki. Dziennikarce i politykowi umknął istotny szczegół: Polska wyłącznie na budowę dróg przeznacza wielokrotnie więcej. Nie mówiąc już o innych wydatkach częściowo związanych z bezpieczeństwem dróg: policji, innych służbach, edukacji, etc. I – znów – dziwić może to, że dziennikarka i polityk traktują budżet, jak miejsce, w którym można konkretne dwieście złotych z mandatu przeznaczyć na kupno czterech łopat, za pomocą których będzie się budowało autostradę.

Jednak, gdy myślałem, że usłyszałem już wszystko, Palikot powiedział rzecz, która pozostałe zdystansowała o kilka długości – zaproponował, aby państwo wypłacało (oczywiście ze słynnej puli półtora miliarda złotych) nagrody dla kierowców, którzy nie łamią prawa. Ta propozycja może konkurować wyłącznie z zaproponowanym przez Tomasza Lisa (i nie tylko – o tym w dalszej części tekstu) systemem mandatów bez kar finansowych. Mam nadzieję, że kolejne nagrody Palikot wypłaci mężom, którzy nie biją żon oraz wszystkim obywatelom, którzy nie kradną?

Na tym skończyła się część rozmowy poświęcona fotoradarom. Później mogliśmy usłyszeć wypowiedzi Janusza Palikota na szereg innych tematów. Ciekawe, czy pozostałe refleksje Janusza Palikota oparte są na równie merytorycznej wiedzy oraz dogłębnej analizie, jak w przypadku fotoradarów?

Niestety, na tym się nie skończyło – dwa dni później Justyna Pochanke w „Faktach po faktach” rozmawiała z Grzegorzem Schetyną. Tutaj znów obejrzeliśmy popis populizmu i niewiedzy – niestety, z obu stron, także posła Platformy Obywatelskiej. Dziennikarka (podpierając się być może tymi samymi statystykami, o których mówił Tomasz Lis) stwierdziła, że większość Polaków jeździ przyzwoicie. Co ciekawe, słowo „większość” jest w dyskusji o fotoradarach kluczowe – dokładnie tak samo mówił Palikot o znakach: „większość z nich ustawiona jest wbrew zdrowemu rozsądkowi”.

Pochanke zasugerowała (tradycyjnie), że akcja Sławomira Nowaka wynika z troski o budżet. Gdybyśmy porównali budżet Polski do miesięcznego budżetu domowego, to kwota, którą państwo zamierza uzyskać z mandatów (półtora miliarda złotych) wynosi 15 złotych dla osoby, która zarabia 3000 złotych netto. Dodajmy, że ta przykładowa osoba jednocześnie bardzo wysoki kredyt do spłacenia. Czy to naprawdę oszczędność, która w takiej perspektywie wydaje się istotna? Według dziennikarzy i niektórych polityków – najwyraźniej tak, ponieważ teorię o uzupełnianiu budżetu dzięki mandatom wygłaszali oni w minionym tygodniu dziesiątki razy.

Przez ostatni tydzień słyszeliśmy coraz bardziej nieprawdopodobne historie związane z tą kwotą – m.in. że teraz policja specjalnie będzie łapała więcej kierowców, żeby nie stracić pieniędzy. Po pierwsze – w 2012 roku w budżecie przewidziano niewiele mniejszą kwotę, której nie udało się zrealizować. Po drugie – prognozowanie jest bardzo ważną częścią zarządzania państwem. Władza musi prognozować dziesiątki rzeczy, począwszy od liczbę chorych na grypę, skończywszy na ilości powstających firm. Nikt nikomu nie zarzuca, że władza wymaga w ten sposób, żebyśmy masowo chorowali (albo zakładali firmy). Jestem jednak przekonany, że w przypadku odwrotnej sytuacji (tj. braku pewnych prognoz) opozycja krytykowałaby rząd za to, że nie potrafi nawet przewidywać, co stanie się w najbliższej przyszłości.

Zgodnie z nową tradycją polskiego dziennikarstwa, Justyna Pochanke postanowiła zaproponować własną reformę ruchu drogowego – ironicznie zaproponowała, żeby rząd wprowadził wszędzie ograniczenie do 30 km/h, a wtedy nikt się nie zabije. Zarzut mija się z faktami i realnymi działaniami, które miały miejsce przez ostatnie lata – m.in. podniesieniem dozwolonej prędkości na drogach ekspresowych oraz autostradach.

Następnie dziennikarka analizowała, co wpłynęło na zmianę opinii Donalda Tuska, który jeszcze sześć lat temu mówił, że: „tylko facet, który nie ma prawa jazdy może wydawać takie pieniądze na fotoradary, a nie na drogi”. Być może, gdyby dziennikarze (nie tylko Justyna Pochanke, ten zarzut powtarzany jest przez wielu z nich) zajrzeli do internetu, zamiast powielać kalki, zorientowaliby się, że w dzisiejszych realiach wypowiedź Donalda Tuska jest nieaktualna. Dróg jest coraz więcej, a liczba ofiar wypadków – niestety – wzrasta (wyjątkiem jest 2012 rok).

W tym momencie Grzegorz Schetyna postanowił przyłączyć się do najgłośniejszego chóru zeszłego tygodnia. Stwierdził, że „za przekroczenie prędkości o 12, 15 km/h są już bardzo wysokie kary”. Dodał też, że we Francji jest inaczej, ponieważ do 15 km/h jest ostrzeżenie lub kara do 10 euro. Natomiast powyżej 50 km/h – 3 tysiące euro.

Przeanalizujmy tę wypowiedź po kolei. Za przekroczenie prędkości, o których mówił Schetyna, można w Polsce dostać… od 50 do 100 złotych mandatu! Wartość pieniędzy jest subiektywna, ale – w porównaniu do innych państw – na pewno nie są to „bardzo wysokie kary”. W niemal każdym europejskim kraju otrzymalibyśmy zdecydowanie wyższy mandat. Przytoczony przykład Francji jest bardzo efektowny, jednak całkowicie nieprawdziwy. Za przekroczenie prędkości do 19 km/h we Francji płaci się 72 lub 135 euro, powyżej 50 km/h – 1700 euro. Skąd więc wziął się przykład, o którym mówił Schetyna? Nie wiadomo. Z ciekawości sprawdziłem też poprzednie stawki mandatów we Francji, jednak – niestety – również nijak mają się do tych, które były wicepremier podawał za przykład.

W Polsce wielu kierowców twierdzi: „ja nie przekraczam prędkości, jadę jedynie piętnaście kilometrów więcej niż można, jechanie tyle to nie jest łamanie przepisów, łapcie tych wszystkich piratów, a ode mnie się odczepcie!”. Policjanci wielokrotnie udowodniali, że piętnaście kilometrów to czasami bardzo dużo – wystarczy sprawdzić, jak wydłuża się droga hamowania przy prędkości np. 50 i 65 km/h. Schetyna, mówiąc o karaniu wyłącznie za duże przekroczenie prędkości, promuje taki sposób myślenia.

Po wysłuchaniu interesującej historii o Francji, Justyna Pochanke postanowiła zrewanżować się własnym pomysłem. Zresztą, pomysłem, który już raz słyszeliśmy: zlikwidowanie kar finansowych i pozostawienie wyłącznie punktów. Uzasadnienie: „pirat zapłaci, jak chce”. To nic, że wszystkie kraje idą w przeciwną stronę – zwiększania stawek mandatów. To nic, że najbezpieczniejsze (pod względem ruchu drogowego) kraje to te, gdzie kary finansowe są najwyższe. To nic, że stwierdzenie „pirat zapłaci, jak chce” nie ma żadnego sensu – skąd wniosek, że ktoś, kto jeździ niebezpiecznie, musi być bogaty? 90 km/h w obszarze zabudowanym można jechać też fiatem 126p. Nie zważając na to wszystko, Justyna Pochanke stwierdziła, że ta, nadzwyczaj awangardowa, metoda sprawdzi się właśnie w Polsce.

Wymagam od mediów i polityków opozycji, żeby przyjrzały się programowi poprawy bezpieczeństwa drogowego, który proponuje rząd. Wystarczy spojrzeć na liczbę ofiar wypadków drogowych, żeby zobaczyć, że to absolutnie najważniejszy temat współczesnej Polski. Chciałbym, aby obserwatorzy życia politycznego oraz sami politycy potrafili wskazać, co można zrobić, aby w przyszłych latach można było uratować więcej Polaków, którzy poruszają się po drogach.

Właśnie dlatego nie potrafię zrozumieć, dlaczego ten temat stał się wypadkową najgorszych cech polskiej polityki oraz dziennikarstwa: populizmu, płytkości osądów, a przede wszystkim – opowiadania widzom wielu, zasłyszanych gdzieś lub wymyślonych podczas programu, dyrdymałów. Naprawdę, średniej wielkości miejscowość, która co roku znika z mapy Polski, zasługuje na znacznie większy szacunek. Nie zdziwmy się, jeśli za kilka lat liczba ofiar nie spadnie, a kierowcy będą ubierali maski, żeby nikt ich nie złapał; twierdzili, że piętnaście kilometrów więcej niż ograniczenie to żaden problem i we Francji za to płaci się dziesięć euro; opowiadali o dwunastu fotoradarach na Słowacji oraz żądali, aby państwo zlikwidowało kary finansowe za łamanie przepisów i wprowadziło nagrody dla kierowców, którzy nie przekraczają prędkości.

Palikot bezkarny bo zgodny z prawem – o niedorzecznych zarzutach Jakiego :)

Z bloga rzecznika „Solidarnej Polski” Patryka Jakiego dowiedziałem się jakoby Janusz Palikot znieważył Romana Dmowskiego nazywając go „faszystą i hitlerowcem”. Ja osobiście nie jestem wielkim znawcą twórczości Dmowskiego, jedyne co o nim wiem z „drugiej ręki” to fakt, że był nacjonalistą, uważał, że kraju nie może ograniczać moralność katolicka w dążeniu do swojego interesu (czyli ma on prawo być niemoralny), oraz, że Polska będąc pod zaborami ma jednego głównego wroga (i nie jest nim Rosja) lecz „żydostwo” co chcąc nie chcąc już jest prorosyjskie (i bardzo logiczne jeśli chodzi o konstruktywne działania mające na celu odzyskanie niepodległości). Jak mówi współczesna psychologia łatwiej się walczy z wrogiem wyimaginowanym bo nam nie zagraża, no ale z drugiej strony żeby odzyskać niepodległość trzeba walczyć z wrogiem realnym.

Z tych powodów dziwi mnie, że Platforma za pomocą uchwały (oraz ustanawiając przystanek koło jego pomnika podczas prezydenckiej demonstracji) oddaje Romanowi Dmowskiemu cześć jako wielkiemu mężowi stanu.

Janusz Palikot może przesadził nazywając Dmowskiego hitlerowcem ale faszystą (w polskim wydaniu) to z tego co wiem już go nazwać można (przecież nie każdy faszyzm to od razu Holocaust).

Jednak to co było najbardziej bezczelne to grożenie Palikotowi sprawą w sądzie za „znieważenie narodu”. Otóż Palikot co najwyżej znieważył Dmowskiego a utożsamianie go z całym narodem czy w ogóle narodem jako ideą jest aberracją i absurdem jaki wymyślić może tylko cyniczny były PiSowiec – rzecznik prasowy „SP” – Patryk Jaki. Jest to tak niedorzeczne, że doprawdy nie wiem jak to skomentować. Panu Jakiemu mogę tylko doradzić, żeby nie zaśmiecał biurka prokuratora podobnym pozwem bo z pewnością ma on ważniejsze sprawy na głowie niż tłumaczenie kolejnemu choremu umysłowi, że jest chory i ślepy z nienawiści oraz, że tylko wyszukuje sposobów by dokopać bliźniemu instrumentalnie wykorzystując w tym celu prawo. Z panem Jakim mogę założyć się o wszystko, że prokuratura taki wniosek z paragrafu o „znieważenie narodu” odrzuci i pewnie nie dojdzie nawet do sprawy a jeśli już to na pewno nie do skazania Janusza Palikota.

(Bez)państwo. Palikot a Krishnamurti :)

Jeden żyje i próbuje być nowoczesnym politykiem, drugi nie spaceruje już po świecie. Jeden pragnie być zauważalnym i istotnym graczem, drugi nie zaprzątał sobie tym umysłu. Jeden lubi medialny przekaz w stylu performance’u z świńską głową czy wibratorem, drugi wolał mówić do tych, którzy mieli ochotę słuchać. Jeden zanegował potrzebę istnienia europejskich państw, drugi zapraszał do sięgnięcia głębiej niż do tożsamości państwowej, przynależności religijnej czy obudowania się we własnym światopoglądzie.

Tylko zjednoczona Europa będzie mogła stawić czoło wyzwaniom, które przed nami stoją. Gdybyśmy mieli choćby możliwość posiadania jednych wspólnych euroobligacji, to już o 3-4 proc. jako cala Europa zaoszczędzilibyśmy na kosztach finansowych. Gdybyśmy wspólnie jako Europa mieli możliwość zakupu od Rosji surowców takich jak choćby gaz i ropa, to polskie firmy miałyby niższe ceny” – mówił jeszcze niedawno Janusz Palikot.

Lider Ruchu Palikota wykuł teorię o korzyściach płynących z likwidacji państwa polskiego, przedstawił ją i zaproponował ideę stworzenia większego, europejskiego super-państwa, które da rodakom i innym obywatelom Europy bezpieczeństwo. Na koniec barwny polityk kwituje wypowiedź twierdzeniem, że flagi i godła są fałszywymi symbolami prowadzącymi do wojen i antagonizmów.

Co o idei państwowości zdążył przekazać nam Jiddu Krishnamurti? Przede wszystkim najpierw zachęca nas wszystkich do poznania samego siebie i zrozumienia czym jest dla nas bezpieczeństwo, gwałt i gniew.

W swoich wykładach poruszał kwestię bezpieczeństwa. Wynika z nich, że aby czuć się bezpiecznie oddzielaliśmy się od ludzi, którzy różnili się od nas.

„Czy jesteście hindusami, muzułmanami czy chrześcijanami, Europejczykami czy kimkolwiek innym, jest w was skłonność do gwałtu. Czy wiecie, dlaczego tak jest? Bo oddzielacie się od reszty ludzkości. Rodzicie gwałt, oddzielając się od reszty ludzi z powodu wiary, narodowości, tradycji. Toteż człowiek, który stara się zrozumieć gwałt, nie należy do żadnego kraju, do żadnej religii, do żadnej partii politycznej czy systemu partyjnego. Zajęty jest wyłącznie próbą pełnego zrozumienia ludzkości”.

Stworzyliśmy dla własnego poczucia komfortu państwa. Gdy to nie wystarczało, obudowywaliśmy się dalej tworząc bardziej zamknięte kręgi, kończąc na 4 ścianach w domu.

Gdy nasze „4 ściany” stawały się zagrożone, gdy chwiała się nasza strefa komfortu, pojawiał się gniew.

Gniew jest według Krishnamurtiego podstawowym składnikiem gwałtu. „Najpospolitszym objawem gwałtu jest gniew. Uważam, że gdy ktoś zaatakuje moją żonę czy siostrę, słusznie jestem zły. Gdy ktoś napada na mój kraj, atakuje moje pojęcia, zasady czy mój sposób życia, to mam prawo popaść w gniew. Gniewam się również, gdy podważa się moje błahe poglądy lub zmienia nawyki. Gdy ktoś nadepnie mi na odcisk lub obrazi mnie, popadam w gniew. Gdy ktoś ucieka z moją żoną i ogarnia mnie zazdrość, wówczas uważam, że mam prawo być zazdrosny, bo żona jest moją własnością. W każdym z tych wypadków gniew jest moralnie usprawiedliwiony. Ale zabijanie dla kraju jest też usprawiedliwione”.

Palikot co prawda mówi o symbolach państw jako źródłach nacjonalizmu i odrzuca je, ale w ich miejsce proponuje inne, które mają zapewnić bezpieczeństwo, iluzoryczny komfort i większe posiadanie. Pragnie zmiany nie dlatego, że dostrzega potrzebę poszerzania świadomości, lecz dlatego iż jako koniunkturalista stara się wyczuć nastroje społeczne, ugrać coś na kontrowersyjnych społecznie hasłach i medialnie zaistnieć.

O ile nawet Palikot co do diagnozy mówiącej, że państwo i przywiązanie do niego rodzi wojny i konflikty ma rację, o tyle chciałby zmieniać rzeczywistość od zewnątrz. Krishnamurti komentuje takie próby na przykładzie ruchów młodych, oburzonych generacji.

„Współczesna młodzież, jak każda młodzież, buntuje się przeciw społeczeństwu, co samo w sobie jest dobre. Jednak sam bunt nie jest wolnością, bo jest reakcją, a reakcja ta ustanawia swój schemat, który człowieka zniewala. Człowiekowi wydaje się, że to coś nowego. Tymczasem wcale tak nie jest. To tylko coś starego w odmiennej formie. Każda społeczna lub polityczna rewolta powróci w końcu do starej, dobrej „mieszczańskiej” mentalności”.

Aby więc zmiana mogła zaistnieć na głębszym poziomie i wnieść trwałą wartość zmieniającą życie na ziemi, potrzebne jest zdaniem Krishnamurtiego podążanie nie wytartymi ścieżkami, lecz drogami wewnętrznego poznania, po których nie stąpał nikt przed poszukującym. Ani Krishnamurti, ani żaden inny przebudzony nauczyciel nie jest w stanie podać idealnej recepty na zrozumienie samego siebie przez każdego z nas, gdyż samo to zdanie brzmi dosyć paradoksalnie. Może być jednak kimś, kto w terminologii zen jest kijem czy palcem wskazującym na metaforyczny księżyc.

Mistyk urodzony w Indyjskim stanie Andhra Pradesh podpowiada, że kluczem jest uchwycenie niezmąconego momentu, który zawsze jest momentem teraźniejszym, obecnym ale bardzo często zakłóconym intelektualnymi dywagacjami umysłu, który ze swojej natury wspomina przeszłość lub snuje plany na przyszłość.

„Czy zadaliście sobie kiedykolwiek pytanie, dlaczego ludziom brakuje tego stanu umysłu? Rodzą dzieci, utrzymują stosunki seksualne, starają się być delikatni, potrafią dzielić się po koleżeńsku, żyć w przyjaźni i solidarności, lecz dlaczego nie są w tym stanie umysłu? Czy nie zastanawialiście się, idąc leniwie brudną ulicą, przebywając na wakacjach nad brzegiem morza, przechadzając się po lesie wśród ptactwa, drzew, strumieni i zwierząt – czy nie przyszło wam nigdy na myśl pytanie, dlaczego człowiek, który żyje od milionów lat, nie osiągnął tego stanu umysłu, tego niezwykłego, nieprzemijającego kwiatu? Dlaczego wy, ludzie tak zdolni, sprytni, inteligentni, ciągle współzawodniczący z sobą, dysponujący tak cudowną technologią, że sięga ona już niebios, dostaje się pod ziemię i w głębiny mórz, wynajduje mózgi elektroniczne – dlaczego nie osiągnęliście tej jedynej rzeczy, która ma sens?”

„Powstaje więc pytanie, czy możliwe jest dojście do tego stanu umysłu bez zapraszania go, czekania na niego, szukania czy badania go? Czy może się to stać tak, jak zjawia się powiew zimnego wiatru, gdy zostawicie otwarte okno? Nie można zaprosić wiatru, ale musicie zostawić otwarte okno. Nie znaczy to przecież, że czekacie. To nie znaczy, że musicie się otworzyć, aby otrzymać. Byłby to tylko inny rodzaj myśli”.

Cytaty pochodzą ze zbioru spisanych mów Krishnamurtiego pt. „Wolność od znanego”.

 

 

Sukces Ruchu Palikota a „LIBERTÉ!” :)

Sukces wyborczy Ruchu Palikota spadł na scenę polityczną jak grom z jasnego nieba. Ugrupowanie Janusza Palikota niespodziewanie weszło do sejmu, burząc dobre nastroje czterech głównych partii, od kilku lat obsadzonych na scenie politycznej w tych samych rolach. W atmosferę spokojnego „konsumowania” przez większość rządową swojej politycznej bezalternatywności Ruch Palikota wdarł się ze swoimi obrazoburczymi, jak na polskie warunki, hasłami politycznym i barwnymi postaciami pierwszej linii. Granice rzekomo „zabetonowanej” sceny politycznej zostały poszerzone, zaistniała na niej partia, która wydawała się wnosić do życia politycznego nie tyle nowy program, ile raczej nowe przesłanie ideowe.

Im dalej od dnia wyborów istota zaskakującego sukcesu Ruchu Palikota zaczyna się zacierać, na pierwszy plan wysuwa się bowiem przekaz czysto polityczny. Media analizują potencjalny sojusz Ruchu Palikota z SLD i obserwują, jak nowa konkurencja polityczna wpływa na lewą flankę Platformy Obywatelskiej. Uwaga publicystów koncentruje się na osobie lidera Ruchu, a samo ugrupowanie utraciło początkowy impet, co pokazuje, że eventowy sposób uprawiania polityki ma swoje ograniczenia w pracy parlamentarnej. Chciałoby się powiedzieć, że wszystko wraca do medialnej normy, ale czy naprawdę nic się nie zmieniło?

http://www.flickr.com/photos/kancelariapremiera/7044278871/sizes/m/
by Kancelaria Premiera

Liberalne centrum od czasu upadku Unii Wolności i mało autentycznej Partii Demokratycznej było pozbawione reprezentacji politycznej. Żeby uratować Polskę przed węgierską koncepcją funkcjonowania państwa, centryści w latach 2007 i 2011 gremialnie popierali więc Platformę Obywatelską. Nie ma wątpliwości, że była to decyzja słuszna i mówiąc językiem nowomowy, podjęta w „naszym dobrze pojętym interesie”. Zagwarantowała w gospodarce i polityce zagranicznej zachowanie głównych linii politycznych realizowanych od 1989 roku (z nieszczęsną przerwą w latach 2005–2007). Pomogło to Polsce przetrwać w dobrym stanie dwie fale kryzysu gospodarczego, a dzięki zręcznej polityce zagranicznej wzmocnić pozycję kraju wśród członków Unii Europejskiej. Po drodze trafiały się również inne dobre decyzje, które mieściły się w liberalnej wizji rozwoju kraju (np. częściowa reforma emerytalna). Jednak ekipa Donalda Tuska – coraz bardziej gnuśniejąca w komfortowej sytuacji, w której „nie ma z kim przegrać” – podejmowała również decyzje złe i antyliberalne. Bezceremonialnie przeforsowano „reformę” OFE, a minister finansów stanął do telewizyjnej debaty, kiedy rząd podjął już wszystkie decyzje. Kulminacją rosnącej pewności siebie rządowej większości było przegłosowanie w parlamencie poprawki senatora Marka Rockiego, która ograniczyła dostęp do informacji publicznej. Mimo że działo się to na trzy tygodnie przed wyborami, większość nie okazała najmniejszych przejawów zainteresowania protestami organizacji pozarządowych. Nie były one zresztą zbyt głośne, bo przecież kto by chciał wzmacniać PiS!

Jednak to, co wystarczyło dla efektywnego bycia anty-PiS-em, przestało wystarczać po wyborach w 2011 roku. Ostatnie miesiące pokazały, że „betonowa” konstrukcja sceny politycznej ma słabe fundamenty. Uprawianie polityki poprzez unikanie dyskusji przestało być receptą na sukces.

Jakie wnioski płyną więc z tych politycznych wydarzeń ostatnich miesięcy? Czy i jak na sukces Ruchu Palikota i kłopoty rządu powinni zareagować liberałowie skupieni wokół „Liberté!”?

Sukces Ruchu Palikota jest wyzwaniem dla środowisk centrowo-liberalnych, których wiele postulatów, przede wszystkim tych społecznych, znalazło się wśród haseł ugrupowania Janusza Palikota. Jednocześnie nie sposób nie mieć wrażenia, że Ruch odniósł ten sukces, idąc „na żywioł”, bez wypracowanej podpory ideowej. Ugrupowanie przypomina raczej pospolite ruszenie niż ruch polityczny, który wniósł do parlamentu swój gotowy manifest ideowy. Głosowanie na Ruch Palikota było dla wielu intuicyjnym wyrażeniem ogólnego poparcia dla czegoś, co jest jeszcze niezdefiniowane. Palikot otworzył pole do dyskusji na tematy, które – jako „zbyt europejskie” lub „nie na polskie warunki” – były dotychczas pomijane lub jawnie lekceważone. Sukces Ruchu stał się jednak pretekstem nie tylko do dyskusji o jego własnej tożsamości ideowej, lecz także początkiem kształtowania się przyszłych cech politycznej przestrzeni, w której będą w najbliższych latach poruszały się osoby o poglądach centrowych i liberalnych.

Po kilku miesiącach natarcie ideowe Ruchu Palikota zatrzymało się. Towarzyszy temu swoiste Schadenfreude wielu środowisk przekonanych o efemeryczności tego ugrupowania (a tak naprawdę mających nadzieję na uwiąd poglądów, które za nim stoją). Zjawisko to jest zauważalne również w środowisku „Liberté!”, które w wielu aspektach dało się wciągnąć w czysto polityczną analizę Ruchu Palikota, w niewielkim stopniu analizując przesłanki, dla których 10 proc. wyborców poparło ugrupowanie Palikota. Niebezpieczną konsekwencją takiego stanu rzeczy może stać się przeoczenie najistotniejszej kwestii – wątków programowych, które znalazły się w politycznym przekazie Ruchu.

Tymczasem społeczna dynamika, którą ugrupowanie wprowadziło do sejmu, wykracza daleko poza Janusza Palikota, jego partyjne otoczenie czy gadżety, którymi się posługuje. Sukces Ruchu Palikota otworzył pole do dyskusji nad tą częścią liberalnej agendy, która do tej pory była w debacie publicznej obecna marginalnie lub karykaturalnie (w czym pewien udział ma również Janusz Palikot): wolnością jednostki, stosunkami państwo–Kościół, statusem mniejszości seksualnych itp.

To niezaprzeczalne osiągnięcie samego Janusza Palikota, pomimo jego pełnej wiraży drogi politycznej i – jak się wydaje – wciąż nie do końca zdefiniowanej tożsamości politycznej. Zamiast więc skupiać się na niechęci do samego Palikota, roztrząsać niekonsekwencje jego drogi politycznej i nieestetyczne otoczenie, „Liberté!” powinno wykorzystać fakt poszerzenia obszaru debaty publicznej i podjąć wymienione tematy. „Liberté!” może, a nawet musi, włączyć się do tej dyskusji teraz, zanim to otwarte „okno możliwości” zacznie się zamykać. Należy się spodziewać, że w perspektywie kilku lub kilkunastu miesięcy Ruch Palikota zdoła się wydobyć z obecnej niemocy i jeśli nie napotka w debacie publicznej podmiotów przygotowanych do dyskusji o liberalnej agendzie, będzie miał otwartą drogę do jej zmonopolizowania.

W rezerwie, z jaką część środowiska skupionego wokół „Liberté!” podchodzi do Ruchu Palikota, widać schemat charakterystyczny dla osób wywodzących się z kręgów ideowych dawnej Unii Wolności. Środowisko to, pomimo zasług dla kraju oraz walorów, których również dzisiaj brakuje w życiu publicznym, charakteryzowało się nieznośnym mieszaniem pojęć politycznych i estetycznych, prymatem intelektualnej dysputy nad praktycznym myśleniem, większą pasją do rozważania abstrakcyjnych koncepcji niż do zajmowania się tym, co interesuje obywateli tu i teraz. (Obecny premier popadł w odwrotną skrajność).

Unici, uprawiając politykę, chcieli robić to w sposób tak estetyczny, że często zapominali o konieczności zdobywania poparcia wyborców. Gdy w 2001 roku powstawała Platforma Obywatelska, jeden z najwybitniejszych polityków UW mówił, że: „kilku uciekinierów to nie partia polityczna”, a w samej Unii dominowała radość z pozbycia się „pragmatyków” i „oportunistów”. W efekcie realnym politycznym punktem odniesienia stała się Platforma Obywatelska, a unici, w coraz skromniejszym gronie, dyskutowali między sobą o starych dobrych czasach. „Liberté!” nie jest oczywiście partią polityczną ani kontynuacją UW, jednak schematy z dawnych unijnych czasów są wciąż obecne w jej środowisku. Niektórzy członkowie redakcji, w tym piszący te słowa, działali przecież w UW lub PD.

Środowiska liberalne, w tym „Liberté!”, mogą dzisiaj popełniać zasadniczy błąd wobec Ruchu Palikota – zamiast podejmowania dyskusji na tematy ważne dla liberałów, pojawia się tendencja do ich unikania, bo „przecież jest już tam ten nieestetyczny Palikot”, który ze swoją przeszłością w pismach prawicowych „nie może być traktowany jako prawdziwy liberał”. Jednak o czasach „Ozonu”, poza prawdziwie elitarnymi pasjonatami polityki, mało kto już pamięta. W efekcie liberalne tematy mogą zostać oddane bez większej walki podmiotom dużo mniej liberalnym niż „Liberté!”.

Istotą takiej sytuacji w dłuższej perspektywie może być przeoczenie szansy na zwiększenie roli „Liberté!” w ugruntowywaniu liberalnego programu w Polsce. Dzisiaj wiele osób zmęczonych degrengoladą głównych mediów zaczyna szukać innych źródeł informacji (i ideowej inspiracji). Jeśli ich nie znajdą w takich pismach jak „Liberté!”, wówczas – chcąc nie chcąc – trafią do Janusza Palikota.

Innym elementem, który może wpłynąć na potencjalnie groźną nieokreśloność większości młodych liberałów skupionych wokół „Liberté!” jest fakt, że jako osoby o poglądach umiarkowanych w sposób naturalny mają skłonność do wspierania decyzji podejmowanych przez rząd. To również część wspomnianego wyżej genotypu Unii Wolności, partii, która nawet w opozycji była nierzadko prorządowa. I choć nie ma wątpliwości, że ten element DNA centrystów pozwolił podtrzymać w latach 90. reformatorską agendę, dzisiaj może skutkować stworzeniem nieostrego wizerunku ideowego, a w konsekwencji zmniejszeniem zainteresowania potencjalnych odbiorców. Nie oznacza to przyłączenia się do i tak wystarczająco licznego chóru medialnych krzykaczy, których jedyną metodą istnienia jest permanentne i przesadne krytykowanie rządu. Oznacza to jedynie, że liberałowie z „Liberté!” muszą podjąć wyzwanie bardziej intensywnej komunikacji ideowej z aktualnie funkcjonującym otoczeniem społecznym. Trzeba rozmawiać z takim społeczeństwem, jakie ono jest, a nie takim, jakim chcielibyśmy, aby było. Jeśli „Liberté!” będzie czekało, aż pojawi się duża i liberalnie świadoma grupa społeczna, z którą będzie można podjąć dyskurs na odpowiednim poziomie, to może się okazać, że ta przestrzeń ideowo jest już dostatecznie zapełniona podmiotami bardziej wiarygodnymi dla czytelników.

Istotą działania „Liberté!” powinno być więc nawiązanie liberalnego dialogu z tymi Polakami, którzy go aktywnie poszukują, i próba przekonania kolejnych, że jest to wartościowa droga ideowa zarówno dla kraju, jak i dla nich samych. Ważniejszym niż odnoszenie się do bieżących działań rządu zadaniem „Liberté!” powinno być w większym niż do tej pory stopniu inspirowanie debaty publicznej poprzez dostarczanie jej treści spoza przewidywalnego schematu i większa koncentracja na sprawach krajowych. Mówiąc krótko, lekturą do poduszki redaktorów „Liberté!” powinna być raczej „Diagnoza społeczna” prof. Janusza Czapińskiego niż orędzie o stanie państwa Baracka Obamy. To zobowiązanie również dla piszącego te słowa.

Celem liberałów z „Liberté!” powinno być również stałe wywieranie presji na główne siły polityczne, szczególnie na te, z którymi istnieją ideowe i programowe zbieżności. W przypadku Ruchu Palikota, będącego jak dotąd w rozkroku pomiędzy liberalizmem ekonomicznym a redystrybucją, chodzi o to, by blokować jego wychylenia się w tym drugim kierunku, wpadnięcia w lewicowo-liberalną (a może tylko lewicową) logikę zbliżoną do europejskich Zielonych. Zadaniem „Liberté!” winna tu być jednoznaczna obrona wolnorynkowych pryncypiów zapoczątkowanych reformami 1989 roku, które przyniosły bezprecedensowy rozwój kraju i wzrost poziomu życia. Tak jak cechą polskiego liberalizmu pierwszych dwudziestu lat jego istnienia było niemal stuprocentowe skoncentrowanie się na sprawach ekonomicznych, to zasadniczym błędem liberalizmu trzeciej dekady demokracji byłoby poświęcenie się tylko sprawom społeczno-obyczajowym, a taka może stawać się linia polityczna Ruchu Palikota. Próba wdrażania w Polsce skandynawskiego modelu państwa opiekuńczego cofnęłaby Polskę, przy jej obecnym poziomie rozwoju gospodarczego, do ekonomicznego PRL-u bis. Dobre nastroje towarzyszące obecnemu umiarkowanemu wzrostowi gospodarczemu mogą być wkrótce zastąpione społeczno-gospodarczym marazmem na kształt francuski.

„Liberté!” powinno jak najaktywniej brać udział w dyskusji nad dalszym modelem rozwoju kraju, który – jak pokazują m.in. alarmistyczne raporty Jerzego Hausnera, Michała Kleibera czy Krzysztofa Rybińskiego – zaczyna się wyczerpywać. Polska może zatrzymać się na etapie półnowoczesności, w której pozostałości po PRL-u są już wprawdzie uprzątnięte, ale brakuje pomysłu na dalszy rozwój. W tym scenariuszu w Polsce ze zdwojoną siłą odżyłaby żałosna logika „nic się nie da” i „jakoś to będzie”, którą znamy z dawnych lat. Model społeczno-gospodarczy Polski zbliżyłby się wówczas do biurokratyczno-redystrybucyjnej specyfiki, w której bardziej liczy się na pieniądze z Brukseli i Berlina niż na swoje własne. Na razie to ten drugi scenariusz wydaje się bardziej prawdopodobny.

Trzecia dekada po 1989 roku przynosi nieuchronne zmiany w sposobie i treści debaty publicznej. Coraz bardziej widoczna w niej jest nie tyle zmiana pokoleniowa, ile przede wszystkim kulturowa. Wychowany w PRL-u powojenny wyż demograficzny przechodzi na emeryturę, ustępując miejsca młodym ludziom w niewielkim stopniu (przynajmniej w teorii) dotkniętym nawykami i myśleniem z dawnych lat. Co więcej, w debacie publicznej swoje miejsce zaczyna zaznaczać pokolenie urodzone już w latach 90. Sukces Ruchu Palikota idzie w ślad za tą przemianą.

„Liberté!” w ciągu kilku lat zrobiło wiele dla propagowania liberalnej wizji gospodarki i społeczeństwa. Dokonujące się na naszych oczach zmiany społeczne i kulturowe wymuszają wrzucenie nowego biegu na trasie wiodącej do osiąg-
nięcia przez liberałów ich ideowych celów. Mimo sympatii do środowiska dawnej Unii Wolności dzisiaj nadchodzi czas na zwrócenie się do zupełnie nowego odbiorcy w coraz szybciej zmieniającym się otoczeniu. Kluczem do sukcesu będzie nie tylko komunikowanie liberalnych treści odbiorcom, lecz przede wszystkim wysłuchanie ich głosu. Jak im się żyje w dzisiejszej Polsce? Jaką chcieliby ją widzieć w przyszłości? Co im się podoba, a co przeszkadza w życiu społecznym, politycznym i gospodarczym?

„Liberté!” ma oczywisty potencjał, aby szukać odpowiedzi na te pytania i stać się liberalną platformą do takiej dyskusji. Krótko mówiąc, sukcesu Ruchu Palikota nie można zostawić samemu Palikotowi. ■

Palikot i Korwin na ślubnym kobiercu :)

Analizując obecny kryzys wyników sondażowych Ruchu Palikota, politolog dr Rafał Chwedoruk przedstawił dwa interesujące poglądy.

Pierwszy to bardzo trafna konstatacja: RP nie jest faktycznie partią lewicową i nie toczy bezpośredniej konkurencji o głosy z SLD. Próby Ruchu, aby akcentować prosocjalne elementy w swojej retoryce (budowanie fabryk przez państwo, kapitalizm jako „bezwzględna religia”) w trakcie koszmarnego eventu 1 maja, są dość czytelnie główną przyczyną zniżkujących notowań. Nie tego oczekują wyborcy RP, którzy nie stanowią roszczeniowego elektoratu lewicowego i socjalnego, a centrolewicowy i liberalny, w tym także prorynkowy. Z własnej strony dodam, że RP nosi dużo znamion upodabniających to ugrupowanie do francuskiej Partii Radykalnej, takiej, jaką ona była około 100 lat temu. Parafrazując dwa ówczesne głośne hasła tej partii: Palikot mówi „nie ma wroga na lewicy” i chce ulokować się w tej części sceny politycznej, ale jego wyborcy odpowiadają mu „nie ma kwestii socjalnej”, sugerując, że odnajdują się dobrze w rzeczywistości wolnorynkowej, a ich progresywizm dotyczy spraw obyczajowych.

Druga konstatacja dr. Chwedoruka dotyczy szans na sukces politycznej inicjatywy, która łączyłaby jaskrawo, ostro stawiane sprawy obyczajowe, tak jak czyni to Ruch Palikota, ze skrajnie wolnorynkowymi postulatami, zamiast flirtu z interwencjonizmem państwa w gospodarce. Zdaniem politologa miałaby ona duże szanse, „taka partia mogłaby być spokojna o parlamentarny byt”, stwierdza dr Chwedoruk. Bardzo chciałbym wiedzieć, czy ta konstatacja jest rzeczywiście prawdziwa. Bo jeśli tak, to osobiście byłbym kandydatem na działacza takiej właśnie partii, zaś perspektywa powstania niezależnego, integralnie liberalnego ugrupowania w Polsce nagle stałaby się bliska.

Czy ta konstatacja jest prawdziwa, trudno jednak ocenić. Na pewno nie w formule, o jakiej mówi Chwedoruk, czyli politycznego sojuszu Palikota z partią Janusza Korwin-Mikkego. W RP jest bowiem mniejszościowe, ale w mediach bardzo wpływowe skrzydło socjalistyczne, do którego należą najlepiej rozpoznawalni politycy tej partii poza samym liderem (Nowicka, Grodzka, Biedroń), które musiałoby w przypadku tego rodzaju sojuszu dokonać secesji z Ruchu. Jeszcze większy problem byłby po stronie Nowej Prawicy Korwin-Mikkego, gdzie równie silnie obecny jest libertariański pogląd o całkowitym uwolnieniu gospodarki spod regulacji państwa, jak i iście pisowski konserwatyzm obyczajowy, pozwalający temu środowisku regularnie wchodzić w sojusze z Markiem Jurkiem. Chłodno analizując, poza sprawą legalizacji miękkich narkotyków, to stronnictwo w żadnym temacie z przedziału kwestii obyczajowych się z Palikotem nie porozumie. Tak więc ta propozycja to zupełne mrzonki.

Jednak podjęcie przez Palikota decyzji o powrocie na kurs wolnorynkowej polityki gospodarczej i rezygnacja zarówno z postulatów interwencjonistycznych, jak i używania łatki „lewica”, kojarzonej jednak z socjalną roszczeniowością SLD, Samoobrony czy OPZZ, to już bardziej realna perspektywa. Zwłaszcza jeśli podziela on opinie ekspertów, że straty w sondażach zaczęły się od 1 maja. Jeśli zrezygnuje z flirtu z socjalizmem, być może za cenę pożegnania się z kilkoma „towarzyszami” (na pewno z Piotrem Ikonowiczem, to jasne), to Ruch stanie się ponownie głównym punktem zbierania się wyborców centrowych rozczarowanych PO. Tych zaś będzie w kolejnych latach niemało, siłą rzeczy: trudne rządy, działania platformianych konserwatystów wokół in vitro, zmęczenie materiału. Natomiast próby zdobywania roszczeniowych wyborców kosztem SLD, a co dopiero PiS, sukcesu nie wróżą. Dobrze by było, gdyby Janusz Palikot swoją decyzję podjął w najbliższym czasie. Jej czytelnym przejawem byłoby związanie się bardziej formalne z liberalną frakcją w Parlamencie Europejskim ALDE i zerwanie kontaktów z tamtejszymi socjalistami i Zielonymi.

Dobrych decyzji życzę.

Palikot semper catholicus, czyli chrzest niewiniątek :)

Ciągle wydzwaniają do mnie w sprawie Janusza Apostaty. Ba, miałem nawet w pięknej ceremonii Jego cesarskiej apostazji uczestniczyć, czemu jednakże przeszkodziło moje bawienie w stolicy. Niechaj więc każden człowiek mediów, a takoż i człowiek prosty dowie się z niniejszego i wie, co Profesor Hartman sądzi w temacie i więcej niechaj już nie dzwoni!
Apostazja jest rzeczą piękną, bo pięknie jest występować z organizacji, do której wcielono nas pod przymusem. Jak sobie bowiem wyobrażam, taki Janusz Palikot na przykład został się katolikiem pacholęciem i nikt się go o zdanie naówczas nie pytał. A nawet, jak pytał, to trudno było odgadnąć znaczenie Jego wieszczbnego „ęsi, ęsi”. Ano tak: takie coś nazywa się właśnie przymus. W dawniejszych czasach, nawet nieco dawniejszych niż przedpółwieczne narodziny Prezydenta Palikota, tego rodzaju drobiazgi, jak wciąganie kogoś w wyznanie bez pytania o zgodę, w ogóle nie stanowiły problemu. I większe bowiem grzechy i niecnoty uchodziły za rzecz najzwyklejszą pod słońcem, by wspomnieć o niewolnictwie, przywilejach z urodzenia, dyskryminacji rasowej, narodowościowej, religijnej i wszelakiej innej. Mało komu to zresztą wadziło, bo prawie każdy, kogo zrobili katolikiem w kołysce, ani myślał, że mógłby nim kiedykolwiek przestać być. Miał inne sprawy na głowie, niż czcze rojenia, iż może do innych by się uciekać bogów albo i do żadnych. Dziś jednak wszystko się zmieniło. Żaden ksiądz nie może uważać się za człeka tak prostego i niepoinformowanego, iżby głosił, że nic mu nie wiadomo o wysokim prawdopodobieństwie, że chrzczone przezeń pacholę w przyszłości może nie chcieć być katolikiem, ba, może zostać innowiercą, ateistą i czym tam jeszcze. Nie może więc twierdzić, że nie rozumie, iż chrzcząc niemowlę, stosuje wobec niego przymus, za nic mając jego wolność wyboru i wolność religijną. Nie może też udawać, że nie słyszał o tym, że przymus religijny jest nieetyczny. Na ciemnotę i niedorozwój moralny można było wyłudzić pobłażanie z politowaniem w ciemnych czasach PRL, ale przecież nie po 23 latach budowania wolnego społeczeństwa.
Sprawa przymusowego chrztu i apostazji mogłaby się wydawać błaha, ale nie jest taka. Właściwie żaden to temat do żartów. Kościół uważa chrzest za akt sakramentalny i nadprzyrodzony, a więc nieodwracalny. Semel catholicus, semper catholicus, czyli: kto został katolikiem, ten będzie nim zawsze. Tak właśnie głosi kościół. Świadomie więc usidla dzieci swoich wyznawców, pozbawiając je (wedle własnych przekonań o znaczeniu chrztu) wolności religijnej. Nic go nie obchodzi poczucie upokorzenia, jakie przeżywają przymusowo ochrzczeni w nim ateiści czy też przeciwnicy katolicyzmu, wiedzący, że w żaden sposób nie mogą zerwać z kościołem, dla którego na zawsze pozostaną katolikami. Apostazja niczego tu nie zmienia. Wprawdzie czynienie jakichkolwiek trudności ze strony kościoła w dokonaniu tego aktu jest głęboko nieetyczne (z wolnego stowarzyszenia każdy ma prawo wystąpić i nie można mu w tym przeszkadzać), ale obstrukcja ta i tak niewiele znaczy. Człowiek raz ochrzczony, a żywiący do kościoła katolickiego uczucia, no powiedzmy takie, jakie on żywi w stosunku do masonerii czy new age, musi żyć ze świadomością, że ci, których tak nie znosi, wciąż uważają go za swego.
Jestem etykiem, ale chyba kiepskim, bo nie mogę wyobrazić sobie jakiegokolwiek poważnego argumentu, za pomocą którego kościół mógłby bronić etycznej akceptowalności chrzczenia dzieci, skoro uważa chrzest za nieodwracalny. Przychodzą mi do głowy same cyniczne bzdury. Szyderca mógłby powołać się na „dobrą wolę”, mówiąc, że chrzest jest aktem miłości, a bycie ochrzczonym katolikiem jest dobrem, a nie złem. Miłość i dobro na siłę? No, ładnie. Cynik bardziej jeszcze przewrotny mógłby powiedzieć, że osoba niewierząca, a nie czująca się katolikiem powinna być obojętna wobec faktu, że jest ochrzczona, gdyż nie wierzy w sakramentalną moc chrztu. No i co z tego, że nie wierzy? Ale katolicy wierzą! Czy to dziwne, że jest jej nieprzyjemnie, że jakaś obca jej wspólnota uważa ją za swojego członka? Zostaje więc argument ostateczny: jeśli ktoś żałuje, że go kiedyś ochrzczono w kościele katolickim, to sam jest winien swojemu dyskomfortowi, gdyż głęboko myli się, sądząc, że ów chrzest był dla niej zły i że źle jest należeć do wspólnoty katolickiej. I tu jest pies pogrzebany! Katolicy (oczywiście) uważają się za wspólnotę religijną, do której bardziej godzi się należeć, niż do jakiejkolwiek innej, wobec czego chrzest niedobrowolny jest usprawiedliwiony. Taaa, podobnie myśleli owi święci mężowie, poczytujący sobie za wielką zasługę, gdy zabili wielu takich, co odmówili chrztu. Wszak lepiej zginąć od miecza, niż obrażać Pana odmową nawrócenia! Czy to krzewiąc dobrą nowinę pośród „pogan”, czy to strzegąc katolickich owczarni przed zgorszeniem, przez kilkanaście stuleci kościół i zdominowane przez niego państwa karały śmiercią za odmowę chrztu. Roztropniej przeto było zafundować ten bilet do raju noworodkowi. Oj, nie odmawiało się chrztu, nie odmawiało.
Jakoś nie mogę sobie wyobrazić biskupów na serio zastanawiających się, czy chrzest niewiniątek jest rzeczą etyczną. Daleko do tego. Najpierw musieliby poćwiczyć na prostszych rzeczach, na przykład czy dzwonienie na całą okolicę o 6.30 rano jest zgodne z zasadami kultury osobistej i szacunku dla innych? Kompletne church fiction! Bardziej wszak ruszają ich kwestie teologiczne. Może więc zastanowiliby się, dlaczego Jezus dał się ochrzcić w wieku dorosłym i czy nie wypadałoby, aby jego wyznawcy i w tym względzie go naśladowali? Ale co ten Hartman wie o teologii!

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję