TRZY PO TRZY: Każdy ma swoją nostalgię :)

Starzeję się i coraz mniej lubię współczesny świat. Naczelnym objawem mojego osobistego kryzysu wieku średniego jest nostalgia za latami 90-tymi. Zbyt głęboko uwierzyłem, że wszystko wtedy było lepsze, aby ktokolwiek mógł mnie jeszcze z tego błędu wyprowadzić. Żył Kurt Cobain, a teraz nie żyje. Co tydzień publikowano po kilka płyt ze świetną muzyką, a teraz dzieje się to może raz, dwa razy na kwartał. Mogłem naprzykrzać się ojcu, a teraz to mi się naprzykrza. Wolny rynek był modny, a teraz modne są depresje. Poprawność polityczna polegała wtedy na tym, że się z uprzejmości i dobrowolnie mówiło np. „osoba z nadwagą” (zamiast „grubas”), a dziś polega na tym, że strasznie wielu rzeczy powiedzieć w ogóle nie można, bo ryzykuje się nalotem twitterowej Policji Myśli (poza tym wskutek każdego tweeta potencjalnie setki osób mogą rozważać samobójstwo, więc sumienie nie pozwala za szeroko otwierać pyska). W końcu, wtedy dekoltami i nogami świeciły gwiazdy kina z mojego pokolenia, a dziś czynią to panny o dwie i pół dekady młodsze, co skłania do ostrożności procesowej przy nieopacznym kontakcie z tego rodzaju materiałami.

Ale każdy ma swoją nostalgię, a specjalistami od nostalgii są prawicowi konserwatyści (cały ich światopogląd to w zasadzie jedna wielka nostalgia). Ostatnio mamy erupcję marzeń o powrocie do takich lat 90-tych, jakimi zapamiętali je prawicowcy. Do czasów Jana Pawła nieskazitelnego, małżeństwa nierozerwalnego, opozycji bezpaszportowej czy TVP monopolistycznej.

2 kwietnia cały kraj rozdeptały marsze solidarności z Janem Pawłem II. Prawica tęskni za czasami, w których nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, że Karol Wojtyła podjął jakąkolwiek decyzję, wskutek której ktoś został skrzywdzony. A gdyby jednak takie informacje zostały wykryte, to z szacunku dla świętości zostałyby przemilczane i zatajone. W końcu przecież „tylko nie mów nikomu” było nie od parady. Na pomysł marszów solidarności z ofiarami duchownych, których Wojtyła przenosił z parafii do parafii, nikt nie wpadł. Solidarność z „maluczkimi” to w końcu wymysł wrażej współczesności.

Współczesność przyniosła także plagę rozwodów, czego w latach 90-tych nie było. Stąd pomysł konfederackiej prawicy, aby młodzi małżonkowie mogli oświadczyć w USC, że wyrzekają się prawa do rozwodu. Pozbawienie się wolności następowałoby oczywiście dobrowolnie, a więc byłyby jej aktem. Wolność do braku wolności – to zaiste oryginalna myśl. John Stuart Mill musiał polskich konfederatów jakoś antycypować, bo już w XIX w. tłumaczył jak krowie na rowie, dlaczego dobrowolne oddanie się w niewolę nie jest aktem wolnościowym, a jego zakazanie chroni wolność, a nie ją ogranicza (Mill zresztą w dodatku nazwał kiedyś małżeństwo „wyrafinowaną formą niewolnictwa”). W pomyśle konfederatów jest jednak kuriozalna luka: wyrzekający się rozwodu młodzi mieliby możliwość uzyskania go mimo wszystko „za zgodą biskupa diecezjalnego”. Losy Jacka Kurskiego dobitnie pokazują, że jest to luka szeroka niczym Grand Canyon i że statystyczny biskup diecezjalny w Polsce małżeństwa lekką ręką unieważnia. Zapewne jest to kwestia znajomości i kwoty.

Nostalgią nawet za latami 80-tymi wykazali się ministrowie Moskwa i Czarnek, kreśląc wizję odbierania paszportów zwolennikom i politykom opozycji za krytykę ich rządu. Niejasne pozostało tylko, po której granicy pozbawione papierów „lewactwo” miałoby zostać. Moskwa chyba raczej łaknie naszej banicji poza granice RP, więc sięga ku tradycji „Żydzi na Madagaskar!”. Czarnka zaś bardziej inspiruje PRL, czyli zakaz wyjazdów dla opozycji poza Polskę. Niech zostanie na miejscu i w bólach ogląda, jak Czarnkowa szkoła robi z mózgów ich dzieci pulpę!

W końcu, zanim uda się ze wszystkimi telewizjami zrobić to, co z gazetami Polska Presse, na pilotach winna królować TVP. O istnieniu alternatyw można by zapomnieć i znów byłyby w Polsce tylko dwa kanały, jak we wczesnych latach 90-tych. Komu to przeszkadzało? Programy TVP winny być na jednocyfrowych kanałach, dostępne jednym wciśnięciem guzika. A te wobec rządu krytyczne? Niech mają jakieś trzycyfrowe kanały, w dodatku takie, które na klawiaturze najtrudniej wybrać, jak 924 lub 716.

Nostalgia to świetna rzecz. Każdy wyobraża sobie piękniejszy świat i żyje marzeniami.

 

Autor zdjęcia: Vika Strawberrika

O zmierzchu pora na jazz intelektualny :)

Początki jazzu sięgają końca XIX wieku. To czas, kiedy Ameryka zaczynała prawdziwie liczyć się na świecie. Z kraju głównie rolniczego stała się czołowym uprzemysłowionym państwem, a centrum światowych finansów przenosiło się z Londynu do Nowego Jorku.

 

Słodko-gorzki smak Ameryki

Choć nadal wielu Europejczyków patrzyło niepoważnie czy wręcz z niechęcią na Amerykanów jako na młodszych, nie tak rozwiniętych jeszcze braci, coraz bardziej stawało się jasne, że to nie Europa jest światem przyszłości, lecz właśnie Stany Zjednoczone. Spełniała się więc przepowiednia Alexisa de Tocqueville’a sprzed pół wieku, choć w momencie jej powstania odnoszono się do niej z dużym dystansem. W końcu za Starym Kontynentem stała wielowiekowa, bogata tradycja. Nowy Świat nie mógł dorastać mu do pięt. Europa była dla Amerykanów miejscem nauki i inicjacji, obcowania z wielką kulturą światową, do którego odbywały się pielgrzymki. Ameryka nie miała nic wzniosłego do zaoferowania. Wyższość wciąż przebijała się w arystokratycznych warstwach społecznych w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech czy Włoszech. Stany Zjednoczone były ziemią obiecaną osób chcących ułożyć sobie nowe życie, na zupełnie innych zasadach niż dotychczas.

Życie od nowa pragnęła rozpocząć m.in. grupa polskich artystów, a wśród nich Helena Modrzejewska i zakochany w aktorce Henryk Sienkiewicz. W Kalifornii chcieli założyć coś na kształt falansteru, utopijną wspólnotę bliską naturze. Ten pomysł zakończył się spektakularną klapą. Modrzejewska jednak dzięki tej podróży stała się wielką gwiazdą amerykańskiego, a później również brytyjskiego teatru. Natomiast dwuletni pobyt w Ameryce w latach 1876-78 był dla Sienkiewicza szkołą pisania – powstały reportaże publikowane w prasie krajowej – i wyobraźni.

Obserwował amerykańskie społeczeństwo. O Nowym Jorku pisał, że jest owładnięty kultem pieniądza. Na wszystkich ulicach widział tylko biznes i handel, kupców i bankierów, ludzi pozbawionych ogłady i delikatności obyczajów. Czynił również uwagi na temat tamtejszej demokracji. Zachwycał się prasą informacyjną, narzekał jednak na rubryki literackie. Kręcił nosem na system sprawiedliwości. Krytykował ciągłe przechodzenie władzy z jednej partii do drugiej, a wraz z tym naprzemienne porządki w administracji. Uważał społeczeństwo amerykańskie za mało skłonne do filozofowania, myślenia i poczucia smaku, za to skupione na działaniu, sprawach materialnych i pragmatyczne.

Ale to właśnie filozofia pragmatyzmu pozwoliła wejść Ameryce na europejskie salony intelektualne. Myśliciele tacy jak Charles S. Peirce czy William James, tworzący zręby tego nurtu pod koniec XIX w., wpłynęli na europejskich filozofów i rozwój nauki. Ameryka w końcu mogła pochwalić się osiągnięciami na tych polach. Również pojawili się cenieni pisarze – Henry James, brat filozofa, Mark Twain, Ralph Waldo Emerson czy poeta Walt Whitman.

Ameryka nie była wyłącznie krainą mlekiem i miodem płynącą. Miała też inne oblicze. Choć wielu podkreślało demokratyczny charakter tamtejszego społeczeństwa, a konstytucja w preambule wychwalała znaczenie błogosławionej wolności, w wielu miejscach tego rozległego kraju nawet nie wszyscy obywatele posiadali pełnię praw obywatelskich. To przecież skończyło się dopiero w latach 60. XX w. Do tego na Południu wciąż obowiązywała segregacja rasowa. W 1896 r. Sąd Najwyższy ogłosił niesławną doktrynę Separate but Equal (Oddzieleni, ale równi). Pojawiła się ona w uzasadnieniu wyroku w sprawie Plessy v. Ferguson. To pokłosie nieposłuszeństwa obywatelskiego Homera Plessiego, który kilka lat wcześniej w Nowym Orleanie jako Kreol usiadł w wagonie „tylko dla białych”.

Filozofia jazzu

Życie Nowego Orleanu w ostatniej dekadzie XIX w. nie było jednak tak czarno-białe jak przepisy prawa. Toczyło się w zupełnie innym rytmie. To właśnie w tym mieście zrodziła się zupełnie nowa muzyka – jazz. Można było go usłyszeć nie tylko, jak się upowszechniło, w dzielnicy prostytutek, Storyville, ale prawie na każdym rogu, a także w bardziej luksusowych lokalach. Jazz grano przy różnych okazjach – podczas pogrzebów, potańcówek, przyjęć i pikników. Była więc to muzyka bardzo demokratyczna, egalitarna i inkluzywna.

Zresztą genealogia jazzu predysponowała go do tego. Wyrósł z różnych gatunków muzycznych z wielu zakątków świata. Są w nim obecne rytmy zachodnioafrykańskie, kubańskie, sycylijskie i amerykańskie. Będąc miastem portowym, Nowy Orlean świetnie nadawał się do powstania takiej mieszanki. Jazz czerpał również z form wyrażających odmienne stany emocjonalne – bluesa opartego na bolesnych ludzkich doświadczeniach, ragtime’u mającego charakter taneczny i parodiowy oraz spirituals związanego z życiem religijnym czy duchowym. Od początku nie był również zamknięty na konkretne instrumenty, dając szeroki wybór muzykom – od bardzo skomplikowanych, takich jak fortepian czy kornet, po tak prymitywne jak tarka. Przełamywał nie tylko kwestie z tradycyjnie rozumianym rytmem wykorzystując synkopę, ale również podziały rasowe. Słuchali i grali go czarni, kreole i biali. Występy zespołów odbywały się niezależnie od rasowych porządków. Muzyka jazzowa od początku opierała się w dużym stopniu na improwizacji i interpretacji, ponieważ wykonujący często nie byli muzycznie wykształceni, nie znali i nie rozumieli zapisu nutowego. Grali z pamięci i ze słuchu. Były to często wariacje na „zadany” przez pierwszy głos temat, melodię czy nawet dźwięk.

Jazz od swego zarania ma więc charakter konwersacyjny. To rozmowa muzyków, dialog improwizowany, a więc z konieczności opierający się na otwartości. Zarówno twórcy, jak i widownia nie wiedzą w jaką stronę potoczy się utwór. Jazz nie byłby jednak sobą, gdyby nie był pojemny na tyle, by pomieścić utwory aranżowane i solowe improwizacje. Jest muzyką rozrywkową, artystyczną i ludową zarazem. Ciężko zakwalifikować go jako folklor, muzykę popularną czy poważną. Zawiera elementy każdej z nich. Nie dziwi więc, że panuje polifonia w tak zasadniczej kwestii jak ta, czym jest jazz i jak do niego powinno się podchodzić. Niektórzy wydobywają przede wszystkim rozrywkowy czy użyteczny charakter tej muzyki, nadającej się nie tylko do tańczenia podczas zabaw czy grania podczas uroczystości, ale także posiadającej siłę buntu, a nawet emancypacji. Inni z kolei podkreślają, że do zrozumienia jazzu potrzebna jest odpowiednia wiedza, bo jest to trudna sztuka, wymagająca namysłu. A przecież te rozbieżności pojawiają się wśród tych, którzy niewątpliwie znają historię oraz teorię jazzu.

Z pewnością teoria jazzu nie jest tak porywająca, jak sama muzyka. Bez wątpienia granie na instrumentach lub słuchanie muzyków i podziwianie ich kunsztu jest znacznie bardziej przyjemne, daje więcej satysfakcji i przyjemności. Posiadanie wiedzy o powstawaniu utworów, nie tylko z praktyki, ale i teorii, pozwala nam jednak zobaczyć więcej, a jeśli jesteśmy otwarci, to również zmienić naszą perspektywę czy zacząć inaczej odczuwać to, z czym obcujemy. I dotyczy to nie tylko muzyki.

Mała obrona teorii

To pierwszy powód, do którego trudniej chyba znaleźć bardziej teoretyczne stwierdzenie niż „to tylko teoria, więc do niczego mi się nie przyda”. I określenia „teoretyczne” używam tu jednocześnie w negatywnym, jak i pozytywnym sensie, w zależności od nastawienia czytelnika do teorii (tu wolałbym użyć dawnego słowa teoryj, wyraźnie podkreślającego mnogość). Drugi powód można przedstawić w następujący sposób.

Praktyka rządzi światem, a doświadczenie jest walutą cenną i pożądaną. Zarzuty o teoretyczność mają dyskredytować prezentowane tezy. Teoriom nie pomaga nastawienie ich głosicieli – pewność siebie, poczucie nieomylności, zaborcza obrona. Tyle że również praktyków można opisać w ten sam sposób. O ile jednak teoretykom przypisuje się pewnego rodzaju bezpodstawność twierdzeń, o tyle za tymi drugimi przemawiać ma doświadczenie. Ma to odzwierciedlenie w niewielkim zainteresowaniu głoszonymi przez nich tezami, w odróżnieniu od uwagi przykładanej do wypowiedzi i mądrości praktyków. Czytamy książki przez nich wydane, uczestniczymy w programach mentorskich, chodzimy na wykłady z ich udziałem, słuchamy podcastów z nimi. Mamy nadzieję, że czegoś możemy się od nich nauczyć, pomogą nam uporać się z naszymi problemami czy wątpliwościami albo chociaż utwierdzą nas w słuszności.

Tu jednak pojawia się pewien problem, zarówno teoretyczny, jak i praktyczny. Jeśli praktycy w danym obszarze mówią te same lub bardzo podobne rzeczy, rozkładając nieco inaczej akcenty, to w zasadzie mamy do czynienia z gotową teorią skrywającą się za maską praktyki. Z kolei przy wyraźnych różnicach, podkreślających taki lub inny czynnik, mamy do czynienia z kilkoma rywalizującymi teoriami. Różnice te mogą wynikać z odmiennych doświadczeń, problemów, z którymi akurat dane osoby w największym stopniu się mierzyły czy tego, na co zwracają większą uwagę w swoim życiu lub czego nie doceniają. Czasami może to być po prostu kalkulacja marketingowa. Trudno zresztą zmierzyć dokładnie wpływ danych czynników, tym bardziej, że w poszczególnych sytuacjach może się on różnić i w sytuacji odbiorców może mieć inną wartość. A jednak u takich praktyków-teoretyków poszukujemy rozwiązań, rad czy choćby wskazówek.

Jest jeszcze trzecia możliwość pochwały praktyki. To podejście radykalne. Wiąże się ono wyłącznie z doświadczeniem własnym. Tylko ono ma autentyczną wartość. Inni na niewiele się nam mogą zdać. Oznacza to również, że my sami nie jesteśmy w stanie dzielić się doświadczeniem z innymi. Nie możemy ubrać go w słowa, a już na pewno zteoretyzować. Jest bowiem niepowtarzalne i nieprzekazywalne. Takie podejście przypomina więc doświadczenie mistyczne, choć nawet co poniektórzy mistycy starali się niezgrabnie opisać ów stan, stając się nawet niekiedy inspiracją dla czytelników. Bliższe jest to jednak prozie czy wręcz poezji niż stricte teorii, jak ją na ogół postrzegamy.

Może więc problem nie leży w teoriach, lecz w naszym na nie spojrzeniu i rozumieniu czym są? Czasami nie wiemy co z daną teorią zrobić, jak z niej skorzystać. Wydaje się wtedy kompletnie nieprzydatna. Często po prostu nie interesuje nas jej temat. Innym razem język lub sposób przedstawienia jest nieznośnie nieprzystępny. Znany fizyk-teoretyk, Richard Feynman podkreślał, że w sposób prosty i jasny można przedstawić nawet najbardziej skomplikowane zjawiska. Można to jednak zrobić, kiedy samemu rozumie się je bardzo dobrze.

Trudno wymagać od naszego leniwego umysłu zbyt dużego wysiłku. Świetnie pokazał to psycholog i laureat Nagrody Nobla z ekonomii Daniel Kahneman w książce Pułapki myślenia. Niechętnie wprowadzamy nasz mózg na wyższe obroty, by myśleć… wolniej. Przechodząc z szybkiego, automatycznego i bezproblemowego myślenia w ramach Systemu 1. uruchamiamy większe możliwości Systemu 2., wymagającego jednak uwagi, skupienia i wysiłku. Ten dostaje impulsy nieustannie, jednak większość czasu pracuje w trybie stand-by – na możliwie niskiej wydajności i poborze energii.

Koncepcja dwóch systemów umysłu zaprezentowana przez Kahnemana jest teoretyczna. Opiera się na eksperymentach, obserwacjach i własnych doświadczeniach autora. Nie jest to jednak przewodnik po naszym umyśle, ani tym bardziej jego instrukcja obsługi. Nie wynika również z neurobiologicznego funkcjonowania mózgu. Sam noblista określa swoją książkę psychodramą. Wciąga też w nią czytelnika. To właśnie dzięki prostym eksperymentom możemy poczuć, jak w naszych głowach toczy się nieustanny improwizowany dialog między Systemem 1. a Systemem 2. Myśląc o sobie chętniej utożsamiamy się z drugim bohaterem. To jednak nieco ukryty, często przeoczany przez nas samych System 1., wybudzający mniej lub bardziej skutecznie swojego partnera, jest dla Kahnemana kluczową postacią. Tym bardziej, że wbrew pozorom potrafi ogarniać całkiem złożone sytuacje, choć nie potrafi weryfikować i kontrolować podawanych odpowiedzi. To zadania Systemu 2, jednak nawet on nie gwarantuje niepopełniania błędów. W każdym razie relacje między bohaterami Pułapek myślenia przypominają jazzowych muzyków podczas Jam Session, nieustającego Call & Response pierwszego i drugiego głosu.

Domy stawiano bez znajomości praw fizyki

To był argument teoretyczny, choć na koniec zrobiło się nieco metaforycznie. Czas spojrzeć z bardziej praktycznej perspektywy. Poplątany związek teorii i praktyki doskonale widać na przykładzie jednej z najbardziej technicznych dziedzin, czyli inżynierii.

Odnotujmy najbanalniejszy fakt. Budowle, i to nieraz całkiem imponujące, ludzie wznosili zanim poznali wiele praw fizyki i zaawansowanych wzorów matematyczno-fizycznych. Jednak rozwój nauk fizycznych pozwolił nam na wznoszenie nowego typu budynków. Dokładne obliczenia, produkcja i wykorzystanie nowych materiałów od drugiej połowy XIX w. stawały się coraz bardziej powszechne. Budowa mogła być nie tylko lepiej zaplanowana, zorganizowana, ale również bardziej oszczędna. Wciąż jednak potrafimy narzekać na jakość współczesnych konstrukcji, ich trwałość czy estetykę, a za wzór długowieczności i dobrego smaku stawiamy budowle sprzed tego okresu – antyczne świątynie czy amfiteatry, gotyckie katedry, rokokowe pałace.

Jeszcze 150 lat temu, kiedy wznoszono w Nowym Jorku Most Brookliński, co musiał widzieć Sienkiewicz podczas swojej podróży, budownictwo nie opierało się na bardzo dokładnych wyliczeniach. Inżynieria nie była nauką, tak jak dziś o niej myślimy. Nie była tak dokładna, wciąż pozostawała niejasną sztuką, jedną z działalności człowieka opartą bardziej na doświadczeniu niż zaawansowanych teoriach i obliczeniach. Analiza wektorowa, mechanika statystyczna czy termodynamika dopiero raczkowały. Wkład w te dziedziny wniósł m.in. Josiah Willard Gibbs, szerzej nieznany, ale przez takich noblistów jak Einstein, Max Planck czy nawet ekonomista Paul Samuelson uznawany był za jednego z największych naukowców, który jako pierwszy w Ameryce w 1863 r. otrzymał tytuł doktora z inżynierii.

Dekadę wcześniej, bez tej wiedzy Elisha Graves Otis skonstruował pierwszą windę z mechanizmem zabezpieczającym przed spadnięciem. Zaprezentował ją podczas wystawy światowej w nowojorskim Szklanym Pałacu w 1853 r. Pokaz zrobił wrażenie, a kilka lat później sprzęt jego produkcji został zamontowany w jednym z domów handlowych na Manhattanie. Był to zaledwie pięciopiętrowy budynek i nie wymagał windy, jednak wynalazek Otisa, którego nazwisko wciąż możemy znaleźć w wielu budynkach, przyczynił się do upowszechnienia wind. Zanim jednak umożliwiły one powstanie drapaczy chmur i manhattańskiego skyline potrzebne było udoskonalenie ich mechanizmów w oparciu o fizykę teoretyczną. Dopiero to pozwoliło wdrapać się na wyższy poziom, dosłownie i w przenośni.

W przypadku myślenia jest podobnie jak z inżynierią. Bez rozmaitych teorii umysł sobie poradzi. System 1., a nawet System 2. przedstawi odpowiedź. Ba, rozwiąże niejeden problem. Często z sukcesem, a przynajmniej w zadawalający nas sposób. Znajomość teorii, przywołanie jej w pamięci, odwołanie się do niej, a następnie przeprowadzenie rozumowania w oparciu o nią wymaga niechcianego przez nasz mózg wysiłku. Skoro możemy dać sobie radę bez niego, to po co się wysilać? Z czasem teoria może stać się częścią Systemu 1. i przez jej pryzmat odruchowo patrzeć na pewne kwestie. Czy wtedy jesteśmy mniej narażeni na błędy?

Pochwała błądzenia

Czy teoria chroni nas przed popełnieniem błędu? Nie. Czy praktyka niechybnie zabezpiecza przed nim? Bynajmniej. Powoływanie się na teorie i praktykę z pewnością pozwala nam łatwiej wytłumaczyć przed innymi i sobą samym błąd. Odepchnąć go od siebie, zdepersonalizować. W końcu postąpiliśmy właściwie, zgodnie ze sztuką. Nie można do nas mieć pretensji. W neuronauce błąd i reakcja mózgu na niego zanim go sobie jeszcze uświadomimy (pomiar ERN, error-related negativity) jest częstym miernikiem. Oczywiście w grę wchodzi znaczenie błędu i jego konsekwencji. Jeśli dotyczy zadania podczas eksperymentu, nie będzie on wywoływać tak silnego stresu, jaki pojawi się w przypadku decyzji życiowych, nie wspominając o sytuacjach decydujących o naszym lub czyimś życiu. Różne czynniki zmniejszają reakcję naszego organizmu na popełniony błąd. Jak pokazuje neuronauka, jednym z nich jest nawet wiara religijna. Jak zauważyli w swoim eksperymencie Michaela Inzlichta i Alexy Tullett, w przypadku osób wierzących działa ona w podobny sposób jak leki przeciwlękowe czy uśmierzające ból, choć u niewierzących zwiększa stres i wywołuje postawy obronne. W świetle dzisiejszego podejścia do zdrowia psychicznego, z pierwszego powodu wiary i przekonań religijnych nie powinno się stygmatyzować, z drugiego narzucać, nie tylko nachalnie, ale i dyskretnie.

W sercu samej nauki, dla której teorie i praktyczne ich sprawdzanie są krwioobiegiem, leży popełnianie błędów. Feynman podkreślał, że mylenie się jest ostateczną weryfikacją w nauce, dzięki której rozwija się wiedza, pozwala nie tracić czasu i sprawdzać kolejne przypuszczenia. Podobnie przedstawiał to filozof nauki Karl Popper, dla którego możliwość falsyfikacji była jednym z kryteriów naukowości twierdzeń. Innymi słowy, jeśli nie można udowodnić, że coś jest błędne, nie może być naukowe. Wszelkie piękne teorie, objaśniające niepodważalnie wszystko a niemogące zostać obalone należą do innego porządku i trzeba podchodzić do nich z dużą ostrożnością. Również historyk nauki, Thomas Kuhn w swojej koncepcji rozwoju nauki nie poprzez kumulację wiedzy a zmieniające się paradygmaty zakładał milcząco, że nieuchronne trzymanie się środowiska naukowego jakiegoś hegemonicznego paradygmatu opierać się musi na błędzie, choć w danym czasie czy okolicznościach użytecznym i wystarczającym. Jeszcze dalej posunął się Paul Feyerabend namawiając do anarchizmu metodologicznego, odwagi korzystania z rozmaitych, niewspółmiernych teorii (ryzykując błądzenie), których słuszność określi dopiero empiria.

Dla Feyerabenda teorie, a zwłaszcza śmiałe korzystanie z ich mnogości jest otwierające. Kuhn natomiast pokazał ograniczającą moc trzymania się jednej. Zafiksowanie na teorii i odrzucanie wszystkich innych, nawet w przypadku, zdawać by się mogło, tak otwartych umysłów i refleksyjnych osób jak naukowcy, jest jednak dość powszechne i grozi tkwieniem w błędzie. Ignorowanie anomalii lub niezachwiane przekonanie o wyjaśnieniu jej w oparciu o obowiązujące lub wyznawane przez daną osobę podejście bierze się nie tylko z trzymania się tego, co dobrze znane i sprawdzone, ani z przekonania o kumulatywnym charakterze wiedzy, ale także z nadziei, że całą wiedzę da się połączyć w jedną spójną całość. Skoro wszystko ostatecznie ma do siebie pasować, to nic nie stoi na przeszkodzie, by pozostać na swoim polu badawczym i je kultywować. Jednak, jak podkreślał Feynman w przypadku fizyki, w której najsilniej obecne jest założenie o spójności wiedzy, nie wiadomo czy coś takiego może się udać. Co jeśli poszczególne puzzle nie składają się w całość, a wyłaniający się częściowy obraz i nadzieja na złożenie wszystkiego wiąże się jedynie z tendencji naszego mózgu do kreowania pełnych, koherentnych wizualizacji, nawet gdy brakuje dużej części elementów? To przecież robi chociażby z niepełnym i rozmytym obrazem z siatkówki oka czy fragmentami historii.

Wizja niepasujących do siebie fragmentów wiedzy musi budzić większy niepokój niż spoglądanie na świat jako harmonijną całość, a przynajmniej z wiarą, że tak jest lub może być. Skoro jednak nie wszystko pasuje, to co w sytuacji konfliktu jednego rodzaju wiedzy z innymi, jednej teorii z drugą i trzecią? Co ma decydować o tym, do której się odwołać? Albo która w danej sytuacji jest lepsza czy bardziej użyteczna? A jeśli dla kogoś kategoria prawdy jest kluczowa, to jak wyznaczyć podejście czy metody zbliżające do niej? I w końcu, kto ma o tym wszystkim decydować?

Nie lepiej wygląda to w przypadku praktyki. Ona też ogranicza. Jeśli coś się sprawdza, niechętnie zmieniamy postępowanie. „Lepsze jest wrogiem dobrego” głosi ludowe porzekadło, wyrażające oakeshottowską postawę konserwatywną. Sami praktycy swoje doświadczenie starają się uniwersalizować, o czym była mowa przy okazji możliwości dzielenia się nim. Nie zawsze głoszone przez nich mądrości są ze sobą zgodne, i wtedy też musimy decydować, które podejście będzie bardziej odpowiednie w naszym przypadku. Które do nas bardziej przemawia? Czy istnieje tylko jedno właściwe rozwiązanie, jedna prawidłowa odpowiedź? Czy prowadzi do nich tylko jedna ścieżka? Jeśli nie, w jaki sposób wybrać spośród nich? Jak rozstrzygnąć, co będzie lepsze w danej sytuacji? Jakimi kryteriami powinniśmy się kierować? Czy są lub muszą być one zawsze merytoryczne, a może decyduje czas czy zadowolenie nasze czy drugiej osoby? Czasami jesteśmy zwolnieni z dokonywania takich wyborów, gdy mamy narzucony z góry konkretny model. Innym razem sami sobie go wypracowaliśmy i się go trzymamy. W obu przypadkach nie musimy już zastanawiać się nad istniejącymi alternatywami. Możemy działać intuicyjnie, na poziomie Kahnemanowskiego Systemu 1.

Nauki społeczne a literatura

Po co były te rozważania o sprawach teoretycznych, inżynieryjnych i naukach fizycznych? By podkreślić, po pierwsze, że dobrze zachowywać elastyczność i czerpać z wielu, niekiedy sprzecznych ze sobą doświadczeń. Po drugie, że nawet w wydawać by się mogło tak weryfikowalnych dziedzinach nie jest łatwo o jednoznaczność i bezdyskusyjność. Jak w takim razie oczekiwać tego od życia społecznego i politycznego? Jednak jeśli wsłuchamy się w codzienne rozmowy, przyjrzymy się wyznawanym wartościom czy głoszonym światopoglądom, nagle znika ta wieloznaczność. Pojawiają się sztywne elementy, tendencja do jednoznacznych odpowiedzi. Nawet w naukach społecznych wciąż spotykamy się z tą pokusą. Pomimo odcięcia się od swoich XIX-wiecznych korzeni fizjologii czy fizyki społecznej – dziedzin wówczas utożsamianych jeszcze z wiedzą niebudzącą wątpliwości – wciąż poszukiwane są jednoznaczne odpowiedzi. Oczekiwania i presja społeczna na to jest ogromna, pomimo doświadczenia wielości podejść przedstawianych jako pewne, jednak niewspółmiernych. Jednocześnie opór w społeczeństwie przed inżynierią społeczną, nawet opartą na najlepszej w danym momencie wiedzy, stoi z tym w sprzeczności, nawet pomimo odwiecznego dyscyplinowania czy nowoczesnych – od czasu XVIII-wiecznych fizjokratów – technik władzy nakierowanych na bezpieczeństwo państwa i społeczeństwa nie poprzez zakazy i nakazy, lecz pozostawienie szerokiej sfery wolności, czemu chcąc nie chcąc ulegamy.

Gdy w XIX w. dojrzewały nauki społeczne, o status wiedzy i refleksji nad życiem nowoczesnych społeczeństwach rywalizowały z literaturą, zwłaszcza z rodzącą się powieścią. Naprzeciwko siebie stali Comte i Balzac, Quételet i Flaubert, Malthus i Dickens, Marks i Thackeray. Naukowa ekonomia, socjologia i pokrewne dziedziny dopiero torowały sobie drogę do społecznego uznania i ulokowania się między naukami przyrodniczymi a humanistycznymi. Znaczeniem odkryć i pewnością zdobytej wiedzy chciały dorównać przyrodoznawstwu, w tym zwłaszcza prawom fizyki. Jednocześnie dążyły do odcięcia się od humanistyki i literatury filozoficznej, historycznej, politycznej, moralistycznej czy nawet teologicznej. Paradoksem jest, że najbardziej doniosła teoria przyrodnicza tamtego czasu, teoria ewolucji Darwina rozprzestrzeniała się, ponieważ książka brytyjskiego biologa O powstaniu gatunków była świetnie napisaną literaturą czerpiącą z narracji powieści, dramaturgizującą nudne, trwające tysiąclecia procesy.

Dziś nieśmiało wraca się do związków nauk społecznych z literaturą. Filozofka Nancy Cartwright czy ekonomista Dani Rodrik w książce Rządy ekonomii pokazują, że modele ekonomiczne nie są niczym innym jak w innym języku opowiedzianymi baśniami, opowieściami lub przypowieściami. Ich mnogość odpowiada odmiennym sytuacjom. Z tego też powodu ich morały bywają sprzeczne. Stąd bierze się niepewność i pytanie jakie rozwiązanie czy podejście w konkretnej sytuacji sprawdzi się najlepiej. Ta wielość, różnorodność i niespójność przypomina biblijne mądrości, dzięki którym chrześcijaństwo mogło przetrwać wieki, dając odpowiedzi czy propozycje działań w różnych sytuacjach, z których ludzie mogli wybierać i którymi mogli się podpierać w sytuacji wyboru. W przypadku ekonomii pomocne powinny być dane empiryczne, jednak w ich przypadku sprawa nie jest taka prosta. Nawet jeśli baśnie te próbować przebrać w skrajnie naukowe szaty i podchodzić do nich niczym do eksperymentów laboratoryjnych – jak pokazuje Rodrik – naukowiec stoi przed koniecznością szeregu wyborów, które wpłyną na interpretację danych. Dodatkowa trudność pojawia się, gdy wybór dotyczy przyszłej polityki ekonomicznej – przyszłość jest wynikiem eksperymentów, nawet jeśli polegających na powtarzaniu tego, co już sprawdzone. Z punktu widzenia demokracji ważne jest, że po pewnym czasie ich wyniki mogą jednak zostać zweryfikowane. Tylko bowiem empiryczne kwestie, niezależnie od uzasadnień i dorabianych tłumaczeń mogą podlegać demokratycznej kontroli. To jedyne pocieszenie w tym pogmatwanym świecie, choć nie ma już pewności jakie rezultaty przyniosą konkretne rozwiązania w innym czasie i okolicznościach. I większość opcji pozostanie niesprawdzona. A także jakimi kryteriami zostaną ocenione.

Podziały i spory w demokracji opierają się w dużej mierze właśnie na preferencjach dotyczących baśni. Nie tylko tych ekonomicznych, ale i politycznych. W czasie, kiedy rodziły się nauki społeczne, krystalizowały się również główne stanowiska i wrażliwości społeczno-polityczne – konserwatywne, liberalne i socjalistyczne, do dziś kształtujące politykę na Zachodzie. Nie były one nigdy jednorodne, w ramach każdej z nich toczyły się ostre spory o metody działania, o możliwe kompromisy z rzeczywistością. Nie inaczej jest dziś. Podobnie jak przypowieści ekonomiczne, tak baśnie polityczne zawierają mnóstwo mądrości. Jednak w imię stworzenia spójnej doktryny i w oparciu o nią budowanie świata społecznego oraz dbania o jego czystość, niektórzy gotowi są porzucić część ludzkiego doświadczenia. Ignorować, uznawać je za nieistotne albo wręcz nieistniejące, podchodzić do niego jakby było nieprzekazywalne. Wszystko w oparciu o przekonanie, że istnieć może tylko jedna słuszna odpowiedź na problemy, jeśli nawet nie ludzkości, to społeczeństw w zachodnim kręgu kulturowym.

Wielka rozmowa ludzkości

Wróćmy na chwilę do Ameryki końca XIX w., w której coraz głośniej rozbrzmiewał jazz. W tym czasie psycholog i filozof William James tworzył zręby pragmatyzmu. Po stu latach jego myśli, niedotyczące bezpośrednio polityki, i postawa zostały odczytane jako demokratyczny temperament. „Demokratyczny temperament – pisał J.J. Miller – obejmuje gotowość do działania, przedkładanie dobra publicznego nad prywatną wygodę, wielkoduszność wobec przeciwników i niemal powszechny szacunek”. Choć Ameryka za życia Jamesa uchodziła za najbardziej demokratyczne społeczeństwo, wciąż przecież istniała segregacja rasowa, kobiety nie posiadały praw wyborczych i kultura stawiała im liczne przeszkody, co oznacza, że były osoby, które takie rzeczy głosiły i popierały.

Choć dziś poprawiło się pod wieloma względami, wciąż przecież wiele jest do zrobienia. Dodatkowo dochodzą nowe problemy. Powiększająca się niechęć do politycznych przeciwników, radykalizacja języka – pomimo narzekań na nie zjawiska te pozostają na tyle skuteczne, że żadna strona nie chce z nich zrezygnować, wykorzystuje się każdy błąd przeciwnika do ataku na niego. Jak zauważył Cass Sunstein (prawnik, szef Biura Informacji i Regulacji [OIRA] w Białym Domu za prezydenta Obamy) w książce Sprzeciw w życiu społecznym, grupy podobnie myślących osób mają tendencję do radykalizacji.

Obserwował to .in.. w przypadku sędziów, którzy w zależności od preferencji wyjściowej – skłaniania się do umiarkowanie łagodnego lub surowego wyroku – po konsultacjach z sędziami o podobnych preferencjach radykalizowali swoje wstępne podejścia, w stronę bardziej łagodnych lub bardziej surowych. Nawet jednak w zróżnicowanych grupach osoby umiarkowane lub mniejszości inaczej myślące mają skłonność do niedzielenia się informacjami czy swoją perspektywą, ukrywania ich, oddając miejsce dla samonapędzającej się radykalizacji, od tej zachodzącej w głowach po tę wypowiedzianą.

Na poziomie społeczeństw taka rozmowa toczy się nieustająco. Głosy w niej stanowią również rozmaite teorie, filozofie, podejścia zarówno te najnowsze, jak i sprzed dekad, stuleci, a nawet tysięcy lat. Każda osoba zapoznająca się z nimi jakby rozmawiała z przyjaciółmi, nawet bardzo różniącymi się wrażliwością społeczno-polityczną, sposobami myślenia, perspektywą czy hierarchią wartości. To wielka rozmowa ludzkości, która w cywilizacji europejskiej toczy się od starożytnej Grecji, ale nieobce są w niej wpływy innych kultur. Są to często wariacje na dobrze znany temat, podejmowanie starego motywu i jego rozwijanie czy modyfikowanie, ale pojawiają się także nowe instrumenty i melodie. Ukazujące się głosy często są improwizowane, ale można też spotkać się z przygotowaną aranżacją. Ta wielka rozmowa ludzkości przypomina więc filozofię i praktykę jazzu.

Michael Oakeshott opisał wielką rozmowę ludzkości dotyczącą relacji człowieka z samym sobą i z innymi ludźmi jako konwersację, w której biorą udział cztery instrumenty. Brytyjski filozof wymieniał historię, naukę, praktykę i poezję. Każda z nich na swój sposób wyraża ludzkie doświadczenie, ma własną barwę dźwięku i możliwości. Musi panować między nimi otwartość, żadna z tych dziedzin nie może dążyć do wyłączności i dominacji. Ta rozmowa jest na swój sposób niekonkluzywna, jeśli przez to rozumieć ostateczną, a nie przygodną odpowiedź. Razem tworzą jednak utwory. Podobne pluralistyczne podejście dobrze się sprawdza również w każdej z tych dziedzin, z ich wewnętrzną różnorodnością, do których zaliczyć należy niewspółmierne teorie i praktyki.

Często jednak napotykamy konkretną teorię czy filozofię, która nas porywa. Chcemy tylko jej słuchać, czy wyłącznie na niej grać. Zdaje się nam, że tłumaczy otaczający nas świat, odpowiada na pytania, które są naszymi pytaniami, proponuje rozwiązanie problemów przez nas uznawanych za najważniejsze. Zaczynamy otaczać jeśli nie autora, to jego prace pewną czcią, nawet dopuszczając ich krytykę lub samemu posiadając krytyczne uwagi. Często jednak lądujemy w bańce, w tematach przez nią poruszanych i proponowanych odpowiedziach. Zamykamy się, usztywniamy, radykalizujemy. O ile w przypadku osób chcących rozwijać daną teorię czy podejście, pracować nad nimi, doprecyzowywać je jest to całkiem normalne – działają jak naukowcy w laboratorium, „bawiąc się” swoim obiektem i narzędziami lub chcą stać się wirtuozami gry na swoim ulubionym instrumencie – to w przypadku pozostałych takie podejście nastręcza wiele problemów. Jeśli uznalibyśmy, że tylko jedna doktryna może być prawdziwa, wtedy musielibyśmy przyjąć wszystkie inne za pozbawione sensu. Jak ostatecznie uzasadnić, że to nasze podejście jest słuszne, a dla niektórych nawet prawdziwe? W jaki sposób przekonać innych do tego? Kto miałby rozstrzygnąć słuszność?

Wcale nie bardziej jednoznaczne i pozbawione pytań jest dopuszczenie możliwości wielu konkurencyjnych doktryn czy teorii. Pojawia się pytanie: jak odróżnić te z nich, które mają podstawy i odniesienie do rzeczywistości, od tych, które są zwykłymi fantasmagoriami? Jak sprawdzać ich wartość? Czy istnieje jedna niezawodna metoda? A może jesteśmy skazani, jak w przypadku nauki pokazał to Feyerabend, na poszukiwania z wykorzystaniem różnych metod i teorii? Z perspektywy historycznej to się właśnie dzieje.

Obywatelska lingua franca?

Inny problem w przypadku doktryn i teorii, nawet ich mnogości, wiąże się z ich tworzeniem i dalszym życiem. Jeśli mogą być wyrażane tylko w określonym języku – w konkretnej siatce pojęć – to ich autor stawałby się kimś na kształt mesjasza. Trzeba byłoby też strzec czystości doktryny, chronić przed zewnętrznymi wpływami. W ten sposób stracilibyśmy jedną z najważniejszych wolności – wolność języka. A język musi być żywy, plastyczny inaczej popadnie w mowę-trawę czy nowomowę, a więc pustkę, oderwie się od rzeczywistości.

Nowe słowa lub ich znaczenia natomiast otwierają przed nami nowe możliwości, nowe przestrzenie. Mogą zmieniać nasze myślenie o sprawach, łącznie z nastawieniem do nich. Z tego powodu zawsze obawiano się wprowadzania w ten sposób tylnymi drzwiami tego, co dotychczas społeczeństwo odrzucało uznając za „nienormalne” czy niepożądane. Stąd też wynikała zaciekłość, zwłaszcza obrońców dotychczasowego porządku moralno-pojęciowego, przed upowszechnianiem nowej nomenklatury. Nie można jednak uznać, że każde nowe pojęcia mające zmienić sytuację są same z siebie dobre. Mowa-trawa czy nowomowa są właśnie najlepszymi tego przykładami. W ocenie każdego przypadku – uznania nowych słów za pozytywny czy negatywny – pozostajemy sami. Nie możemy zrobić nic więcej niż zajrzeć za kurtynę i zobaczyć, co za danymi słowami się kryje. Tu jednak czeka pewne niebezpieczeństwo – dotychczasowy stosunek i podejście do tematu, a także dobrze znane pojęcia. Mimo to tkwi w tym nadzieja zmian.

Inna nadzieja wiąże się ze zmianą wartościowania pojęć, a przynajmniej ich neutralizacją. Tu pojawia się kolejne pytanie. Które z podejść wybrać – nowe pojęcia czy przewartościowanie dotychczasowych? Nie wiadomo, które się sprawdzi, które poniesie porażkę. Ostatecznie oba mogą okazać się nieskuteczne. Z pozycji pragmatycznych trudno więc wyrokować, jaką drogą pójść. Do tego dochodzi kwestia, czy i jak bardzo chcemy ograniczać nasz język o pojęcia czy zwroty negatywnie naznaczone w toku historii w obawie przed recydywą niechcianych zjawisk? Na ile jest to w ogóle możliwe? Wydaje się więc, że istotniejsze niż same pojęcia jest to, co się za nimi kryje. Tu jednak wpadamy w pułapkę dawnego sporu między realizmem a nominalizmem, czyli na ile pojęcia ogólne są realne, a na ile są tylko słowami reprezentującymi wchodzące w jego zakres pojęciowy rzeczy. Czy człowiek jest po prostu człowiekiem, czy jednak zbiorem narządów takich jak mózg i ręka z których się składa, ale te z kolei składają się z komórek itd.? Każde z tych podejść ma swoje konsekwencje, jak pokazywał chociażby konserwatywny myśliciel Richard Weaver.

Trudności dostarcza także sama plastyczność języka z jego zabiegami stylistycznymi. Pozwalają nam one sprawniej się komunikować, odkładając na bok problemy takie jak powyższy, choć czasami prowadzą do nieporozumień lub niezrozumienia. Z pewnością jednak utrudniają sporządzenia niepodważalnych odpowiedzi, ostatecznego zapisu nutowego, a zachęcają do improwizacji. Ciężko bowiem wyobrazić sobie we współczesnych mocno zróżnicowanych społeczeństwach opisywanie świata jednym językiem, pomimo że w nieodległej przeszłości nie trudno znaleźć osoby zabiegające o przekształcenie jednej teorii w jedynie obowiązującą i chcące wyrugować innych uczestników rozmowy.

W sytuacji pluralizmu potrzebne są pewne umiejętności obywatelskie pozwalające porozumiewać się pomimo tych znaczących różnic w preferowanych teoriach, posiadanych doświadczeniach, wyznawanych hierarchiach wartości. Niezbędna jest pewna otwartość, podejście do innych jak do uczestników wielkiej rozmowy ludzkości, nawet jeśli druga strona go nie odwzajemnia. Nawet teorie spiskowe – choć mogą drażnić, a czasami być niebezpieczne – mogą stanowić głos w rozmowie ludzkości. Jeśli nie są głoszone dla beki, mogą wyrażać bunt przeciwko dominującej w oczach buntownika wizji świata. Czasami zachłyśnięcie się nimi może wynikać z potrzeby uporządkowania chaotycznego świata czy znalezienie wytłumaczenia dla zachodzących – na ogół przez daną osobę nielubianych czy wręcz nieakceptowanych – procesów i zjawisk społecznych i politycznych. Odbijają jak w krzywym zwierciadle założenia myślenia, np. że władza zawsze musi być skoncentrowana w czyichś rękach mających pełną kontrolę czy przeświadczenie, że nawet jeśli sprawy idą w złym kierunku, to ktoś konkretny za nie odpowiada.

Elastyczność czy sztywność?

Obraz wyłaniający się z całości tych rozważań nie przedstawia się w jasnych barwach. Dominującym odcieniem jest niepewność, w obliczu której pozostajemy sami. Sami musimy oceniać i podejmować decyzje. Z tego powodu nie dziwi zwracanie się w stronę konkretnych doktryn, teorii i trzymanie się ich kurczowo. Oferują one gotowe odpowiedzi, porządkują otaczający nas chaos, usuwają niejednoznaczności, a do tego tłumaczą świat. Czasami proponują jedynie miarę, podług której możemy oceniać rzeczywistość, z którą się mierzymy, ale to już coś. Wizja niezastanawiania się, nierozstrzygania, niedokonywania wyborów samemu bywa kusząca.

Przypomina to ucieczkę od wolności, którą opisał Erich Fromm. Z tą różnicą, że amerykański psycholog i filozof niemieckiego pochodzenia pisał swoją pracę w kontekście nazizmu i kluczowe dla niego było zjawisko osamotnienia ludzi w nowoczesnych społeczeństwach poszukujących w tej ideologii odpowiedzi na nie. Zarysowana tu perspektywa na pierwszy rzut oka może się wydawać znacznie mroczniejsza, ponieważ przekracza ona konkretne historyczne doświadczenie, a wydobywa na wierzch kondycję nie człowieka nowoczesnego, lecz człowieka jako takiego w oparciu o nowoczesne głosy w wielkiej dyskusji ludzkości. Jednak wbrew pozorom jest to niezwykle optymistyczna wizja, która daje większą swobodę niż poszukiwania schronienia w wąskich ramach tej czy innej doktryny czy teorii. Zachęca do sięgania po różne doświadczenia i czerpania z nich pełnymi garściami.

Czasami można mieć wrażenie, że przy takim podejściu ludzie mogą sobie nie poradzić, a świat się rozpadnie. Jednak doświadczenie pokazuje, że potrafimy sobie radzić bez niepodważalnych doktryn. Przykładem z jednej strony są ci, którzy zrobili już taki krok i wyszli poza dotychczasowe swoje mniemania, a także ci, którzy pomimo zmian, jakie dokonały się w społeczeństwach Zachodu poradzili sobie.

W ostatnich latach wiele mówiło się o zmierzchu demokracji (Tak umierają demokracje Letvistskyego i Ziblatta, Zmierzch demokracji Applebaum, Faszyzm. Ostrzeżenie Albright, nieco wcześniej Wieczny powrót faszyzmu Riemena). Jeszcze inni wieścili zmierzch liberalizmu, a przynajmniej jego dotychczasowej postaci (Jan-Werner Muller, Mark Lilla). Ci szli zresztą śladami Johna Graya. Liczni konserwatyści nieustająco walczą z upadkiem cywilizacji i chcą jej bronić, usztywniając swoje podejście i doktrynując innych, by się do ich wizji dostosowali. Podobnie zresztą jak lewicowi autorzy utyskujący na koniec świata pracy i ideałów socjaldemokratycznych. W obliczu kryzysu są dwa wyjścia. Albo sztywno i niezachwianie trwać przy swoich przekonaniach i doktrynach, albo uelastycznić swoje podejście, co nie oznacza przecież rezygnacji ze stanowczości. Liberałowie mają większą skłonność do mniej doktrynalnego podejścia i chętniej czerpią z wielu doświadczeń, choć są wśród nich również tacy, którzy w doktrynie upatrują lekarstwa na społeczne bolączki. Wydaje się jednak, że gdy zmierzcha, smak wolności przynosi jazz intelektualny.

 

 

Wyimki:

– Filozofia pragmatyzmu pozwoliła wejść Ameryce na europejskie salony intelektualne.

– Jazz od swego zarania ma więc charakter konwersacyjny. To rozmowa muzyków, dialog improwizowany, a więc z konieczności opierający się na otwartości.

– Praktyka rządzi światem, a doświadczenie jest walutą cenną i pożądaną.

– Znajomość teorii, przywołanie jej w pamięci, odwołanie się do niej, a następnie przeprowadzenie rozumowania w oparciu o nią wymaga niechcianego przez nasz mózg wysiłku.

– Wszelkie piękne teorie, objaśniające niepodważalnie wszystko a niemogące zostać obalone należą do innego porządku i trzeba podchodzić do nich z dużą ostrożnością.

– Podziały i spory w demokracji opierają się w dużej mierze właśnie na preferencjach dotyczących baśni. Nie tylko tych ekonomicznych, ale i politycznych.

– Nowe słowa lub ich znaczenia natomiast otwierają przed nami nowe możliwości, nowe przestrzenie. Mogą zmieniać nasze myślenie o sprawach, łącznie z nastawieniem do nich.

– Sami musimy oceniać i podejmować decyzje. Z tego powodu nie dziwi zwracanie się w stronę konkretnych doktryn, teorii i trzymanie się ich kurczowo.

Popaprany świat :)

Jedni mają większą, inni mniejszą tolerancję wobec tego, czego nie akceptują czy co ich oburza, co nie mieści się w wyobrażeniach o świecie, a na pewno tego, w jakim chcieliby żyć.

Chętnie uznajemy się za osoby o otwartych umysłach. W przeciwnym razie moglibyśmy się narazić na miano twardogłowych, betonu czy dzbana. Jednocześnie każdy z nas ma granice tego, co dla niego lub niej jest dopuszczalne, co odrzucamy niemal odruchowo lub w najlepszym razie możemy zrozumieć, ale nie przyjąć. Oczywiście jedni mają większą, inni mniejszą tolerancję wobec tego, czego nie akceptują czy co ich oburza, co nie mieści się w wyobrażeniach o świecie, a na pewno tego, w jakim chcieliby żyć.

Mimo wszystko otwarty umysł jest jedną z tych cech, do których wiele osób aspiruje. A ponieważ ona tak niewiele oznacza – albo patrząc na to z innej strony, znaczy tak wiele – to chętnie na nią każdy się powołuje. Nawet ci, którzy bez ceregieli przyznają się do swoich wyraźnych, nienaruszalnych granic. „Skoro jesteś tak otwarty, to uszanuj mnie i mój pogląd” – zdają się mówić. W takiej sytuacji problemem nie jest ich brak otwartości. Nic jej im nie ujmuje. Nawet jeśli granice wydają się nam bardzo ciasne. Cóż, rozmawia się wtedy trudniej, a dyskusja może nawet wkurzać, ponieważ do drugiej osoby nie docierają nasze racje, nasze oczywistości. To wtedy też sprawdzana jest nie tyle ich, co nasza otwartość. Na próbę wystawiane są założenia naszego myślenia, te jego elementy, na których budujemy naszą logikę. Taka konfrontacja, zwłaszcza gdy nie jesteśmy na nią gotowi, bywa irytująca.

Jeśli więc nie brak otwartości, to co może być rzeczywistym problemem, gdy ktoś prosi nas o wyrozumiałość, tolerancję lub akceptację wobec swoich „ciasnych” poglądów czy wręcz postaw? Krzywdzenie innych z pewnością jest nieprzekraczalną granicą. Tylko z nim wiąże się kilka trudności.

Kto jest skrzywdzony?

Po pierwsze, wbrew pozorom niełatwo jest jednoznacznie określić, kiedy mamy do czynienia z krzywdzeniem. Nawet w przypadku konkretnej osoby nie posiadamy ostatecznego rozstrzygnięcia, kiedy została skrzywdzona. Czy jej subiektywna ocena czy nawet odczucie wystarcza? Pozytywna odpowiedź na to pytanie zawierałaby się w stwierdzeniu „czuję się skrzywdzony, więc jestem skrzywdzony”. O ile w przypadku relacji prywatnych takie podejście może być akceptowalne i mieć nawet uzasadnienie, to w życiu społecznym jest bardziej kłopotliwe.

Gdy ktoś w sferze publicznej zostanie subiektywnie skrzywdzony – ma poczucie skrzywdzenia – może publicznie to ogłosić, wyjaśnić sytuację ze swojej perspektywy czy podjąć polemikę i poddać pod osąd opinii publicznej. Może z tego zrodzić się debata, gdy pojawi się odpowiedź drugiej strony. Głos zabrać mogą obserwatorzy i komentatorzy, zadeklarowani stronnicy. Konkretny przypadek może stać się tylko przykładem jakiegoś szerszego zjawiska i z tej perspektywy być roztrząsany. Przekształca się on wtedy w spór o kulturę.

Sytuacja może potoczyć się jeszcze inaczej. Poczucie skrzywdzenia jest w ostateczności jedynie podstawą do zgłoszenia się do sądu, np. w przypadku naruszenia dóbr osobistych. Nawet kalkulując z prawnikami szanse powodzenia pozwu, nie ma pewności, że – mówiąc kolokwialnie – zostanie się uznanym za pokrzywdzonego. Rodzi się też wątpliwość czy sąd lub jakiś inny zewnętrzny, niezależny człowiek lub instytucja są jedynymi uprawnionymi do orzekania o skrzywdzeniu. To przecież również rodzi wątpliwości. Nawet pomijając niedopuszczalne sytuacje, gdy „obserwator zewnętrzny” jest w jakiś sposób związany z potencjalnym pokrzywdzonym, lub ma ku niemu jakieś bezpośrednie sympatie tudzież antypatie do potencjalnie krzywdzącego. Wpływ na ogląd sytuacji może przecież mieć kontekst kulturowy sprawiający, że pewnych mechanizmów nawet się nie dostrzega, jak np. w USA: przez dekady przypisywano czarnym większą skłonność do zachowań wykraczających poza normy społeczne. Sprawa sądowa również może stać się przyczynkiem do debaty publicznej. Ciężaru gatunkowego nadaje wyrok i argumenty prawnicze – dotychczasowe orzecznictwo, jego adekwatność do zmieniającej się kultury – a także znaczenie w przyszłych procesach.

Oba przypadki – zarówno ten poddany jedynie pod osąd opinii publicznej, jak i rozgrywający się na sali sądowej – pokazują, że o uznaniu za skrzywdzonego decydują postronni niezależni obserwatorzy. Decydują, czy zgodnie z obowiązującą kulturą były uzasadnione podstawy do poczucia bycia skrzywdzonym czy też nie. W takim przypadku w socjologicznym żargonie można mówić o intersubiektywnym poczuciu krzywdy. To wiąże się z pewnym niebezpieczeństwem. W przypadku nieprzyznania racji osobie czującej się pokrzywdzoną powstaje ryzyko trywializacji jej doświadczenia. W konsekwencji może to prowadzić do takich reakcji jak „przesadzasz”, „jesteś przewrażliwiony”, „straszna z ciebie histeryczka”. Innym razem reakcja może przejawiać się ignorowaniem, przemilczaniem czy ostracyzmem. To wszystko stanowi narzędzia znajdujące się w rękach każdej wspólnoty, społeczeństwa, społeczności oraz grupy, za pomocą których wyznaczają one swoje granice, definiują swoich członków i członkinie. Sięganie po to instrumentarium jest szczególnie dotkliwe, gdy zmiana miejsca czy przynależności wiąże się z dużymi kosztami psychicznymi, społecznymi lub materialnymi.

Wspólnota krzywd?

W ten sposób płynnie przechodzimy do krzywdzenia lub poczucia bycia skrzywdzonym związanym z przynależnością do wspólnoty, co przysparza jeszcze większych kłopotów. W grę wchodzi bowiem ta dziwna więź łącząca człowieka z osobami mu podobnymi. W niektórych przypadkach jest ona z wyboru – nie ma znaczenia, czy jest on dokonany przed przystąpieniem do grupy, czy jest niejako potwierdzeniem istniejącej sytuacji, np. pozostanie członkiem narodu – w innych decydujące są czynniki wykraczające poza naszą wolę – kolor skóry, rasa, etniczność, płeć, orientacja seksualna, wiek. Istniejące od kilku dekad możliwości zmiany czy też korekty płci dają szansę urealnienia sytuacji danej osoby, dlatego raczej nie należy zaliczać ich do kategorii „z wyboru”.

Jeśli słowa mogące krzywdzić wymierzone są w członka grupy lub nawet całą wspólnotę, czy uderza to personalnie we wszystkich jej przedstawicieli i przedstawicielki? Gdy słyszymy wypowiedzi obrażające lub szkodzące kobietom, mamy do czynienia z dyskryminacją osób czarnoskórych czy homoseksualistów, to czy każda jednostka należąca do danej wspólnoty jest krzywdzona? W grę na pewno wchodzi tu poziom utożsamiania się z grupą. Znajdą się przecież osoby mówiące, że dopóki nie dotyka to ich bezpośrednio lub nie jest skierowane do nich personalnie, to nic im do tego. Takie, które zostawią sprawę tym, którzy chcą stanąć w czyjejś obronie, a nawet dążyć do zmiany istniejącej sytuacji.

Takie zaangażowane osoby, czujące z pewnością silniejszą więź ze swoją wspólnotą, często wypowiadają się w jej imieniu są mniej lub bardziej formalnymi reprezentantami, mniej lub bardziej samozwańczymi liderami, cieszą się mniejszym lub większym poparciem współziomków, braci czy sióstr. W tym tkwi kolejny kłopot. Na ile wyrażane poczucie krzywdy jest podzielane w rzeczywistości przez wspólnotę, a na ile przez grupę wypowiadającą się w imieniu wszystkich. I patrząc z innej perspektywy, na ile wzorce i normy kulturowe mogą sprawiać, że dane słowa nie są postrzegane jako krzywdzące przez członków wspólnoty lub są przez nich bagatelizowane. Mówiąc inaczej, na ile posiadają fałszywą świadomość. I dalej, czy przywódcy wspólnoty – a nawet jej większość – mają prawo chronić przed krzywdą swojego współplemieńca, swoją członkinię, którzy nie są świadomi, że dzieje im się krzywda? Czy wtedy rola liderów nie sprowadza się jedynie do uświadamiania, ale niczego poza tym?

Przypadki te pokazują trudności, z jakimi mamy do czynienia w doborze metody określenia, kiedy ktoś jest skrzywdzony. Czy należy kierować się subiektywnością czy intersubiektywnością? A może obiektywnością, w kierunku której pewnie wiele osób zwróciłoby wzrok i serce, jednak obiektywnie sprawy kulturowe wykraczają poza nią.

Ten nieznośny kontekst

Oprócz metody uznania krzywdy problemem zawsze jest kontekst. To samo zachowanie, te same słowa mogą być uznane za dopuszczalne lub krzywdzące w zależności od sytuacji. Nie dotyczy to tylko oczywistego podziału na grono przyjacielskie, krąg towarzyski, relacje w pracy i wypowiedzi publiczne. To, co uchodzi w kontaktach z rodziną czy ze znajomymi, może być już przekroczeniem granic wśród współpracowników, zwłaszcza gdy w grę wchodzi dominująca pozycja jednej ze stron. Wyrazem tego jest również prawo, choć wiemy, że często w takich przypadkach jego egzekucja jest ciężka. Daje jednak podstawy i dodaje pewności.

Kontrowersje budzi sytuacja, w której wspólnota odmawia osobom postronnym możliwości posługiwania się jej językiem czy jej rytuałami w stosunku do swoich członków. Budzi to wrażenie podwójnych standardów czy nawet hipokryzji. Z pewnością taka grupa nie jest inkluzyjna. Ale czy każda być musi? Czy osoby z zewnątrz mają określać czy chociaż pouczać, jak otwarta ma być konkretna wspólnota? A jednak trudno sobie wyobrazić, by zabronić prawa do krytyki, głoszenia własnych opinii na ten temat. I znowu, kto ma rozstrzygać taki spór – dana grupa lub jej przedstawiciele, ci, którzy się z nią nie zgadzają, a może niezależni obserwatorzy? Do tego przecież wszyscy jesteśmy osadzeni w określonym kontekście kulturowym i posiadamy pewien stosunek do niego i zmian zachodzących w kulturze – afirmatywny, krytyczny lub niechętny. To nastawienie również trudno pomijać.

Na tym kłopoty się nie kończą. W sferze publicznej przecież te same wypowiedzi raz są akceptowalne, dopuszczalne czy choćby tolerowane, innym razem nie. Znaczenie ma kto mówi i z jakiej pozycji. To nieco wstydliwe w kulturze, która na sztandary wzięła sobie równość. Jednak słowa polityka będą inaczej oceniane niż przechodnia w ulicznej sondzie, tego prominentnego jako bardziej znaczące niż kogoś z tylnych rzędów. W jednym przypadku zostaną napiętnowane, w drugim przemilczane. Kobieta wygłaszająca przemówienie o prawach czy bolesnych doświadczeniach kobiet ma większe znaczenie i moc niż ten sam przekaz wygłaszany przez mężczyznę. Podobnie to wygląda w przypadku czarnych, homoseksualistów, robotników, pracodawców itp. Nemo iudex in causa sua – nikt nie może być sędzią we własnej sprawie, głosi starożytna paremia. „Nikt lepiej nie rozumie sytuacji, niż ten, który jej doświadcza, niż ta, która musi się z nią mierzyć”. „Ci, których dotyka dana sytuacja i walczą o jej zmianę dbają przede wszystkim o własne interesy, nie licząc się z drugą stroną”. Takimi założeniami często podszyte są dyskusje. W różnych sytuacjach te same osoby powołują się raz na jedną, raz na drugą. Z kolei trzymanie się jednej prowadzić może do absurdu albo wniosków, z którymi z innych powodów się nie zgadzają. W każdym razie, straszne z tym zamieszanie.

Świat artystyczny to jakby oddzielna kategoria. W wolnym społeczeństwie na więcej on pozwala. Twórczość artystyczna stale jest osądzana, natomiast nad twórcami wisi groźba stanięcia pod pręgierzem krytyki sztuki i odbiorców, a także opinii publicznej, gdy poruszane są gorące tematy społeczne. Pisarze, malarze i rzeźbiarki, scenarzyści i reżyserzy filmowi czy teatralni, komicy, piosenkarki oraz fotografki w tworzeniu dzieła mają dużą swobodę, jednak jako osoby publiczne – zwłaszcza ci powszechnie cenieni, te cieszące się uznaniem – podlegają tym samym ograniczeniom i prawom co reszta, łącznie z tym nieformalnym przykładaniem różnych miar, przemilczania czy infamii. Zarówno w przypadku twórczości, jak i publicznych wypowiedzi twórców to niekończąca się dyskusja o tym, co wolno wyrażać, a czego nie. W jej trakcie pojawiają się głosy o banowaniu. To wszystko ma bezpośredni wpływ na konkretnego twórcę. Bojkotowanie jego dzieła i nawoływanie do tego, niezapraszanie artysty do programów czy na łamy pism w przypadku powodzenia akcji może rodzić poczucie krzywdy. W pluralistycznych społeczeństwach okazać się jednak może, że przyniesie to wręcz odwrotny skutek – zachęci do zapoznania się z dziełem, choć już w innych środowiskach czy kręgach. W niektórych przypadkach takie „nowe odkrycie” bojkotowanego dzieła czy autora może nawet zrazić ogół do jego przeciwników. To zawsze społeczne przeciąganie liny.

Trudno wyobrazić sobie, że głos jednej czy drugiej osoby, nawet najbardziej płomienny, zostanie potulnie przez wszystkich zaakceptowany. Choćby tuzin najbardziej znamienitych postaci poszło w ich ślady, pojawi się polemika. W jej trakcie mogą padać nie tylko kontrargumenty. Mogą pojawiać się postulaty namawiające do ostracyzmu, a nawet do prawnego uregulowania kwestii – zabronienia głoszenia pewnych idei lub gwarantujące im prawo. Przynajmniej do momentu spenalizowania tego zakresu toczy się pełnokrwista debata publiczna, choć przecież i potem dyskusja nie jest zamknięta raz na zawsze. Oburzać może tylko to, kiedy ktoś chciałby odbierać prawo do polemiki, polemiki z polemiką itd. Kluczowe więc nie jest samo dzieło, ani reakcja na nie, wygłoszony komentarz artysty, ani jego krytyka. Kwestią nie jest tu wolność, w tym wolność słowa i ekspresji. Głównym ograniczeniem tej publicznej przepychanki jest krzywdzenie innych, z wszystkimi opisywanymi tu trudnościami.

Sztuka z jednej strony ma w sobie potężną siłę przełamywania, rozkruszania zastanego stanu rzeczy, zmiany tego co niepożądane i ustanawiania nowych norm, z drugiej podtrzymywania istniejącej kultury, petryfikowania sposobów myślenia i postępowania, tego co uchodzi za oczywiste i zdroworozsądkowe, jak i tego, co jest niewłaściwe, niemoralne, wykraczające poza przyjęte stosunki społeczne. Sztuka wpływa na wrażliwość społeczną, kształtując postrzeganie tego, co jest krzywdzeniem, a co nim nie jest. Między tymi dwoma podejściami cały czas balansują wspólnoty, środowiska, grupy. To napięcie między ciągłością a zmianą dotyczy wielkich formacji cywilizacyjnych, narodowych, kręgów intelektualnych oraz artystycznych, a także partii politycznych.

Co z intencją?

Zanim przejdziemy do tak rozumianych spraw politycznych, bez których dotychczasowe uwagi pozbawione są osadzenia, jeszcze na moment zatrzymajmy się przy kłopotach związanych uznaniem słów czy działań za krzywdy.

Często osoba broniąca się przed zarzutem o krzywdzenie zarzeka się, że nie takie były jej intencje. Nigdy jednak nie możemy być w stu procentach pewni, jakie one były. Zresztą nawet dobre intencje nie gwarantują, że się kogoś nie skrzywdzi. To, co komuś wydaje się dobre i właściwe, niekonieczne jest takie dla drugiej osoby, a nawet może negatywnie na nią wpływać. Paradoksalnie działanie (mówienie i pisanie też jest działaniem) z dobrymi intencjami może zaszkodzić bardziej niż ktoś mający złe intencje. To, co powie lub zrobi osoba chcąca zaszkodzić, może spłynąć jak po kaczce, natomiast ktoś chcący dobrze może nadepnąć na odcisk, poruszyć do żywego. Takie przewrotne bywa życie.

To, co w debacie publicznej może obrażać, w powieści staje się głównym problemem moralnym dzieła, wypowiedziane ze sceny stand-upowej wywołuje rechot. A przecież każda z tych form jest pewnym głosem w dyskusji. Trudno odebrać którejś z nich znaczenia w kształtowaniu odbiorców. Choć każdą określa odmienny rodzaj niepisanego kontraktu. Ale przecież w debacie publicznej również dopuszczalne są żarty, a nawet ironia (będąca przecież problemem dla osób z autyzmem), z kolei widz może czuć się urażony słowami komika. To kolejny przykład tego, jak płynna jest materia, o której mówimy. Zwłaszcza, gdy wszystko miesza się dziś na jednym wallu czy feedzie w social mediach. Pod poważnym artykułem czy wywiadem, komentarzem znajomego, wyskakuje nagranie występu stand-upera na ten sam temat, a zaraz reklama z fragmentem książki, w której bohater z nim się mierzy.

Dla porządku odpowiedzmy jeszcze na jedno pytanie. Czy osoby o otwartych umysłach mogą krzywdzić? Choć korci, by na takie pytanie udzielić przeczącej odpowiedzi, by dać wyraz klarowności wywodu, to jednak niepodobna tego uczynić. Otwartość może mieć w sobie również raniące ostrze, zwłaszcza, gdy zaczyna traktować się ją jako powód do wyższości. I tak jak w przypadku dobrych intencji, łatwo można przeoczyć, jak szkodliwe i toksyczne tworzy się relacje z tymi, których uważa się za twardogłowych, beton czy dzbany. Otwarty umysł niczego jeszcze nie gwarantuje.

Jakby wszystko było łatwiejsze, gdyby można było zaprogramować wszystko, ustanowić jakieś bezdyskusyjne normy i prawa. Słowem ustanowić normalność trwającą tysiąc lat. Wyeliminować raz na zawsze niepożądane sposoby myślenia, idee, działania. A jednak cały czas nam ona ucieka. Nie udaje się osiągnąć upragnionego celu. Dzieje się tak, nie tylko dlatego, że ciągle są obecni dotychczasowi jego wrogowie. Jest tak również dlatego, że wciąż pojawiają się nowe ideały, a wraz z nimi kolejne osoby, które mącą, szkodzą sprawie, już tej nowej.

O co w tym chodzi?

Można w tym wszystkim się pogubić. Skąd taka ciągła ruchawka? Czemu nie może być spokojnie? Dlaczego komuś zależy by nie było „normalnie”? Zawsze kusi odpowiedź, że to kwestia zabobonów, ignorancji, lenistwa umysłowego, uprzedzeń, nienawiści, głupoty, braku wiedzy czy wreszcie złej woli. Jednak można tak mówić z perspektywy każdego ideału życia społecznego. W nich bowiem zawsze wszystko dobrze funkcjonuje, i nawet gdy przewidywane są jakieś trudności to przewidziane są rozwiązania zgodne z podstawowymi założeniami, takie, które nie wzruszają fundamentów ideowej konstrukcji. Zatem tylko przywary stoją na przeszkodzie urzeczywistnienia idealnego – nawet programowo nieidealnego, jak w przypadku niektórych odmian liberalizmu czy chrześcijańskich wizji społeczeństw – świata. Stąd też wszechobecna wiara w zbawienną moc edukacji.

Właśnie te kulturowe wizje rywalizują ze sobą o to, co jest dobrym, właściwym życiem, jakie zachowania są pożądane, a jakie powinny być piętnowane, jak należy rozumieć tak podstawowe dla każdego społeczeństwa kategorie: sprawiedliwość, równość i wolność. Do tego dochodzi kwestia bardziej praktyczna, w jaki sposób pokonać pozostałe wizje lub zachować wobec nich pozycję dominującą.

W ten sposób doszliśmy do nadania sensu dotychczasowym rozważaniom, w których przewijał się zwrot: kontekst kulturowy. Chodzi o kulturową hegemonię wyznaczającą ramy mainstreamu, „zdrowego rozsądku”, oczywistości, truizmów, niepodlegających dyskusji założeń. Dopuszcza ona istnienie „subkultur”, zwłaszcza tych niebędących w jaskrawej z nią sprzeczności, jednak mocno pilnując, by nie stały się one dla niej zagrożeniem. Zresztą w liczebnie ogromnych, spluralizowanych społeczeństwach – w których różne grupy i społeczności są zsieciowane, przenikają się, a niektóre ważne dla nich wartości zazębiają się z mainstreamowymi – hegemoniczne jądro musi budować i utrzymywać swoją pozycję również w oparciu o orbitujące wokół niego mniejsze podmioty.

To brzydkie słowo na „h”

Koncept hegemonii kulturowej i jej zasadniczego znaczenia w życiu społecznym został opracowany przez włoskiego marksistę Antonio Gramsciego. To jeden z powodów niechęci do podejmowania tego tematu zarówno przez liberałów, jak i konserwatystów. Sięganie po autorów lewicowych jest w ich przypadkach działaniem nieczystym, a przywoływanie czymś podejrzanym. Ot, taki środowiskowy przejaw hegemonii kulturowej. Najbezpieczniej tkwić w swoich zakonach, bronić swoich okopów, za żadną cenę nie otwierać furtki wrogowi. Jeśli zapoznawać się z jego myślą – w końcu dobrze posiadać rozległą wiedzę i mieć otwarty umysł – to tylko poprzez masakrujących ją autorów środowiskowych. Żeby nie było, to odnosi się także do lewicy.

W przypadku liberałów dochodzi jeszcze inny, bardziej zasadniczy powód. Ich zainteresowanie jednostką i jej wolnością sprawia, że w hegemonii dostrzegają jedynie zagrożenie. Raczej walczą z nią niż o nią. Dzieje się tak w myśl wolności negatywnej, dla której każdy pozytywny program łączy się z czyhającym niebezpieczeństwem. Nawet jeśli nie oburzają się, to przestrzegają przed wszelkimi formami ograniczającymi człowiekowi możliwość ekspresji i wypowiedzi, które nie ograniczają wolności innych. A czy sprzeciwiają się ekspresji i wypowiedziom mogącym krzywdzić? W tym względzie są podzieleni. Jedni je odrzucają z przyczyn doktrynalnych, inni bardziej z praktycznych, o których była mowa, a są i tacy, dla których krzywdzenie jest naruszeniem wolności. Odzwierciedlają w ten sposób podział w dzisiejszej liberalnej kulturze Zachodu, w której trwa spór. Zresztą od XIX w. lewica zarzuca liberałom, że są konserwatystami, a konserwatyści oskarżają ich o lewicowość, jeśli nie bezpośrednio, to o torowanie drogi lewicowym ideom. Ta krytyka przetrwała do dzisiejszych czasów, a rozdarcie jest przecież widoczne w liberalnych środowiskach czy partiach politycznych. Jeśli spojrzeć na to w kontekście hegemonii, to niekoniecznie jest to słabość.

Trzecim powodem braku nadmiernego zainteresowania znacznej części liberałów kwestiami hegemonii kulturowej jest ich skupienie się na ekonomii. Tu jakby byli najpilniejszymi uczniami swojego wroga Karola Marksa, który przedkładał bazę nad nadbudowę. A właśnie Gramsci jeśli nawet nie postawił myśl niemieckiego filozofa na głowie, to wydobył zagadnienia kultury z cienia spraw gospodarczych. Żył w czasach, w których widział, jak idee komunistyczne są wprowadzane w społeczeństwie zupełnie innym, niż przewidywał to Marks, oraz doświadczał na własnej skórze dojścia do władzy faszystów, którzy wsadzili go do więzienia. Dwudziestolecie międzywojenne to epoka, w której właśnie o hegemonię kulturową rywalizowały trzy wielkie koncepcje życia społecznego – komunizm, faszyzm i demokracja liberalna (bardzo jednak odległa od tej dzisiejszej, na co wpływ właśnie miała hegemoniczna w tamtym czasie kultura). Można było zobaczyć jak w soczewce, o co i w jaki sposób toczy się gra. Gra, która kosztowała miliony żyć. Dziś, w ramach demokracji liberalnej, która historycznie dotychczas wygrywa starcie z początku XX w., można dostrzegać ułomną analogię tamtego starcia. Lewica domaga się kultury większej równości, zarówno w różnorodności, jak i ekonomicznej. Prawica pragnie większego kulturowego podobieństwa jednostek, najlepiej w oparciu o dotychczasowe wzorce chrześcijańskie. A centrum czy też liberałowie stawiają na więcej wolności indywidualnej, nie określając jej specjalnych ograniczeń (prócz tego zasadniczego, choć wieloznacznego o nienaruszaniu wolności innych), bo gdy ona jest… niech się dzieje wola nieba lub – jak kto woli – hulaj dusza, piekła nie ma. A w każdym przypadku to obietnica polepszenia życia ludzi, funkcjonowania społeczeństwa.

Nie tylko Gramsci w wojnie kultur sprzed 100 lat dostrzegał, że gra toczy się nie tylko o obsadzenie stanowisk, wprowadzenie własnych rozwiązań ustrojowych czy prawnych, prowadzoną politykę gospodarczą, ale zwłaszcza o coś, co będzie legitymizowało zdobytą władzę, uzasadniało poczynania „rządzącej grupy politycznej”. Inny włoski myśliciel, zwolennik ustroju mieszanego, twórca teorii elit, reprezentujący poglądy konserwatywno-liberalne, zadeklarowany przeciwnik faszyzmu, Gaetano Mosca określał to mianem formuły politycznej. Jej zmiana pociąga za sobą zmianę rządzących i odwrotnie, gdy ci się zmieniają, zaszczepiają w społeczeństwie nowe sposoby myślenia, nowe spojrzenia na otaczający świat, oczywistości czy dogmaty.

Gdy ścierają się tak odmienne wizje jak komunizm, faszyzm i liberalizm (choćby konserwatywny), widać jak na dłoni, że wizja demokracji czy parlamentaryzmu, w których walka toczy się na programy polityczne oraz techniczne rozwiązania, w oparciu o racjonalne argumenty jest mrzonką lub przygodnym zbiegiem okoliczności. Jest on możliwy, kiedy kultura hegemoniczna jest na tyle silna, że czyni inne formuły polityczne marginalnymi lub nieistotnymi. Daje również na tyle dużo swobody, że w jej obrębie jest z czego wybierać, bo hegemoniczne założenia umożliwiają alternatywne rozwiązania, które między sobą się ścierają. Oczywiście to wielki ideał każdej formacji, zwłaszcza takich, które nie roszczą sobie pretensji do monopartyjności. Jednak w rzeczywistości często różne proponowane w ramach demokracji rozwiązania szczegółowych kwestii opierają się na odmiennych założeniach filozoficznych. Niektóre mogą współgrać lub co najmniej nie są sprzeczne z hegemoniczną kulturą, w innych przypadkach przyjęcie jednego punktu programowego, jeśli nie pociąga, to przynajmniej otwiera możliwość zmian – czyniąc wyłom w konstrukcji, prowadzi do niespójności logicznych, prawnych. Stąd też w szeregach każdej formacji znajdują się strażnicy czystości doktryny, doktrynerzy.

Czas liberalnej hegemonii

Czy wspomniane trzy powody braku zainteresowania liberałów kwestiami hegemonii kulturowej oznaczają, że nie są do niej zdolni, czy też nie potrafią jej ustanowić? Już pojawiły się sugestie, że tak nie jest. Zresztą nawet współczesna lewicowa filozofka podejmująca temat hegemonii kulturowej i bez skrupułów opisująca strategię, jaką powinna przyjąć lewica by ją osiągnąć, Chantal Mouffe, jako przykład do naśladowania przywołuje sukces liberalnej myśli od połowy lat 70., a w jego następstwie rządów Margaret Thatcher. To wówczas na Zachodzie doszło do przeorientowania się polityki i kultury po powojennych dekadach hegemonii konsensusu głównych partii wokół państwa dobrobytu oraz keynesowskiego spojrzenia na kwestie gospodarcze. To wtedy brytyjscy konserwatyści uznali, że rosnące w siłę ruchy społeczne z ich demokratycznymi, równościowymi żądaniami doprowadzają społeczeństwa do upadku. Do tego doszła chęć rozprawienia się ze związkami zawodowymi, których ówczesna pozycja była utrapieniem dla rządzących chcących prowadzić politykę oszczędności rekomendowaną przez właśnie odmieniony Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a w związku z otrzymaną pożyczką (uzyskaną jeszcze przez rząd Partii Pracy w 1976 r.) wręcz konieczną.

Thatcher nie tylko rozprawiła się ze związkami zawodowymi. Również wykorzystała hegemoniczną strategię, by uznać aparat biurokratyczny z założenia za opresyjny i szkodliwy, a osoby korzystające z pomocy społecznej za obciążenie. Przeciwstawiała im wszystkim przedsiębiorcze jednostki, potrafiące zadbać o siebie same i rodziny – najlepiej te, za którymi stoi moralna słuszność. Państwo, na którego czele stała, przedstawiała jako wroga. Trzeba przyznać, że liberalna brytyjska premier „umiała w hegemonię”, z tym nieodzownym dzieleniem, przeciwstawianie większości „gorszemu sortowi”. Mouffe posuwa się nawet do stwierdzenia, że w ten sposób prowadziła politykę populistyczną i w jej ustach nie jest to nic gorszącego, bowiem sama belgijska filozofka stawia się w pozycji demiurga lewicowego populizmu.

Mouffe patrzy na politykę jako na sferę agonalną, czyli taką, w której stale obecny i niezbędny jest konflikt. Jest on potrzeby, gdyż tylko wtedy mamy do czynienia z właściwą, demokratyczną polityką. Nie musi on sprawiać, że w wyniku starcia rodzi się najlepsze rozwiązanie, rywalizacja przyczynia się do wzajemnego uszlachetniania się oponentów, a tym samym polityka staje się lepsza. Spór hegemoniczny może dewastować, nie przyczyniać się do niczego pozytywnego, być jałowy. Jednak każdy z jego uczestników, jeśli chce wygrać, zdobyć większość, zwłaszcza w dzisiejszych warunkach demokratycznych społeczeństw, musi być populistyczny. Nie chodzi o to, by schlebiać ludowi. Ani tym bardziej o mamienie go, utożsamiając z nim swoją wolę. Nie oznacza to również porzucenia racjonalizmu, choć takiego w wersji kartezjańskiej, to i owszem. Jak przekonują neurobiolodzy, co najmniej od połowy lat 90. i ukazania się książki Antonio Damasio „Błąd Kartezjusza”, emocje są ważnym czynnikiem racjonalnego myślenia, są pełnoprawnym jego uczestnikiem, być może nawet najważniejszą jego przesłanką. To jednak sprawia, że ideał jednego wspólnego wszystkim racjonalizmu jest fantazją. W ten sposób staje się jednym z elementów każdej hegemonicznej propozycji opierającej się ostatecznie na emocjonalnym uwikłaniu niezbędnym do powstania i utrzymywania wspólnej identyfikacji politycznego podmiotu zbiorowego.

O sukcesie Thatcher nie świadczą więc wprowadzone rozwiązania prawne czy gospodarcze. Te się zmieniały, były korygowane. Zresztą trudno sobie wyobrazić, by jakaś polityka była dobra w każdym czasie, w każdych warunkach, posiadała uniwersalną wartość, niezawodne recepty. Nawet jeśli często są one tak przedstawiane. Co zatem najdobitniej poświadcza o zwycięstwie thatcheryzmu? Nie to, że przez 11 lat stała na czele Rządu Jej Królewskiej Mości. Nawet nie to, że przez kolejne prawie 7 lat rządziła jej macierzysta Partia Konserwatywna. Lecz to, że pomimo druzgocącej klęski konserwatystów w wyborach w 1997 r. rząd Partii Pracy na czele z Tonym Blairem kontynuował kurs neoliberalnej polityki, choć z zainstalowaną bardziej socjaldemokratyczną aktualizacją (Trzecia Droga). W ten sposób powstała nowa oś sporu w obrębie hegemonicznej formuły politycznej, o to, czy prowadzić trochę bardziej wolnościową, czy jednak trochę bardziej socjalną politykę, co raczej dotyczy spraw technicznych niż zasadniczych. Stąd zarzuty neoliberalizmu o postpolityczność.

Ten liberalizm nie był apolityczny, lecz bezczelnie polityczny. Jeśli zarzuca mu się postdemokratyczność (Mouffe) czy depolityzację (Jan-Werner Müller), to dlatego, że przez lata skutecznie rugował pojawiające się hegemoniczne alternatywy i trwał, gdy konkurencyjne propozycje upadały (komunizm). Jeśli oskarżano go o nadmierne skupienie się na kwestiach ekonomicznych, a niedocenianie kulturowych, to dlatego, że nie dostrzegano w nim siły dyscyplinującej jednostki, a ostatecznie tego, co Thatcher nazwała pracą nad „przemianą serca i duszy narodu”, serc i dusz ludzi poprzez gospodarkę. I przemienił. Zresztą w sposób, o którym tyle mówili sami ideolodzy neoliberalizmu, czyli nieprzewidywalny i niezgodny z intencjami polityków. Małym piwem było utracenie przez konserwatystów swojej bazy społecznej, która choć na początku zyskała na przemianach, to długofalowo straciła najbardziej, przy osłabieniu obywatelskich form kontroli władzy i nowej, opartej na relacjach konsumenckich jej legitymizacji.

Nieodzownym uzupełnieniem neoliberalizmu stała się kultura masowa nastawiona na rozrywkę gwarantującą niezbędny do pozostawania efektywnym, produktywnym i kreatywnym relaks i odpoczynek. Kultura leisure & pleasure pozwala trochę odetchnąć po codziennym wyżyłowywaniu się. To jedyny moment, w którym można poleniuchować, bo lenistwo jest świeckim grzechem głównym, powodem do potępienia, jedną z najgorszych przywar. Jest tym, czym dla czasów heroicznych była acedia.

Mainstreamowa kultura masowa jako przemysł bardziej przypomina wielki zakład produkcyjny niż nonszalancki światek artystyczny, a tym bardziej osamotnionych geniuszów. Nie może więc dziwić, że obowiązują w nim nie tylko nieformalne zasady środowiskowe, ale również dąży się do ich sformalizowania, co musi wywoływać poruszenie. Tematy, które podejmuje, mają podobać się konsumentom, głównie z powodu nastawienia na zysk. Mają być bliskie ludowi, choć przede wszystkim jako przedstawicielom uniwersalnej kultury lub aspirującym do niej. Stąd też może wynikać pewna nieadekwatność poruszanych problemów i dyskusji wokół niej w lokalnych warunkach. Pytanie, czy powstałą lukę potrafią wypełnić rodzimi twórcy, napisać odpowiedni apendyks. To znowu zagadnienie bliskie Gramsciemu. Interesowała go, podobnie co w tym samym okresie liberała Benedetto Crocego, odnowa kultury włoskiej, rinnovamento. O ile jednak Croce skupiał się na kulturze duchowej, wysokiej, elitarnej, to Gramsciego interesowało przede wszystkim podnoszenie intelektualne i moralne ludu włoskiego. Jego zdaniem na przeszkodzie do tego stało oderwanie twórców od niego, nawet jeśli mieli ludowe korzenie. Zajmowali się sprawami dla mas nieciekawymi czy też nieistotnymi, często skupiając się na sobie. A przecież – zauważał lewicowy myśliciel – ówcześni Włosi chętnie sięgali po literaturę francuską, co Gramsci uznał za przykład hegemonii obcej kultury, w ten sposób mogąc dziś stawać się idolem dla krytyków nie tylko amerykanizacji, ale również nieprzejednanych obrońców wyższości kultur narodowych.

Pyrrońskie wersety

Co poradzić na zewsząd płynącą hegemoniczną opresję? Cóż począć z tymi wszystkimi pytaniami i niewspółmiernościami, o których była tu mowa? Czy można się nie załamać w obliczu tej złożoności i przewrotności świata? Jak mieć przekonania, a nie stać się fundamentalistą, mieć jakąś pewność, ale i posiadać wątpliwości? W jaki sposób zachować swoją przestrzeń wolności? Nie podając ostatecznych odpowiedzi w formie recept, można przedstawić kilka uwag.

Zacząłbym od tej mówiącej, że nie ufać bezkrytycznie w żadne głoszone bezdyskusyjnie prawidła odnoszące się do życia społecznego. Niech w tym przewodnikiem będzie Michel de Montaigne, który w swoich „Próbach” z uporem godnym lepszej sprawy obnażał często przywoływane stwierdzenia, zarówno te ludowe, jak i głoszone przez uczonych, pokazując, że w historii są przykłady na każde z nich i z nimi niezgodne. XVI-wieczny francuski myśliciel był przedstawicielem tradycji sceptycznej, wywodzącej się od Pyrrona z Elidy. W duchu więc greckiego filozofa trzeba pamiętać, że nawet jeśli wydają się nam one równe pod względem wiarygodności i niewiarygodności, nie znaczy to, że są równoznaczne czy symetryczne.

Trzeba więc stale zachowywać otwarty umysł. Choć właśnie na jego napełnienie zawsze znajdą się chętni, chcący wlać w niego niepodważalne prawdy i oczywistości, wykorzystując do tego emocjonalny wywar z słów, obrazów, argumentów. Otwartość umysłu jest jednak niezbędna do krytycznego myślenia, sprawdzania tych, którzy chcą nas przekonać, wmówić swoje racje. Jest potrzebna przy powściąganiu sądu, a więc nie uznawaniu za prawdziwe lub nieprawdziwe danych stwierdzeń. To bardzo niewygodna postawa dla przekonujących. Znacznie bardziej niż niezgoda dodająca im paliwa, wzmacniająca poczucie misji, a tę zazwyczaj posiadają głosiciele świętych doktryn, czy to religijnych, czy świeckich.

Nawet czysty doktrynalny liberalizm – jeśli w ogóle uznać, że kiedyś powstał jako zlepek myśli wielu sprzecznych ze sobą pisarzy przyznających się lub przypisywanych do tradycji liberalnej – możemy włożyć między bajki. Jest niedoścignionym wzorem jak millenarystyczne rojenia. Argumentowanie z perspektywy urzeczywistnienia raju na ziemi powinniśmy odrzucić jak w przypadku religii. Nie dlatego, że to herezja, ale ponieważ jest to zwodnicze, choć – jak w przypadku jego religijnego odpowiednika – może być porywające.

Szlak ten przecierał m.in. John Gray. Brytyjski filozof dał się porwać thatcheryzmowi w pierwszych jego latach. Jednak już na początku lat 90. odszedł od niego. Nie porzucił jednak tradycji liberalnej. W oparciu o nią zaproponował formułę pyrronizmu politycznego. Na czym ona polegała? Na dewaluowaniu panujących fikcji czy komunałów, nawet tych z liberalnego imaginarium, ale jednocześnie wydobywaniu wartościowych elementów tradycji wolnościowych i społeczeństwa obywatelskiego. W ten sposób jest zarówno wywrotowy, jak i konserwatywny. Stawia sobie za cel uzdrawianie i odnawianie praktyk życia społecznego i politycznego.

Polityczny pyrronista nie ma wprost ambicji zmieniania kultury hegemonicznej, ale jednocześnie cały czas ją podkopuje, nie dając jej zdroworozsądkowym mniemaniom wiary. Nie ufa żadnym uniwersalnym rozwiązaniom, ani łatwym odpowiedziom oferowanym przez nią. Wzbrania się przed konstruowaniem doktryn, choćby najbardziej liberalnych. Broni siebie i społeczeństwa przed wszelkimi ideologicznymi ekscesami, mogąc jednocześnie wspierać zmiany z innych pobudek i pozycji, zwłaszcza własnych odczuć nie wymagających dodatkowych, nadmiernych intelektualnych konstrukcji czy zwłaszcza nachalnego przekonywania. Bardziej niż jednorodną doktrynę ceni dziedzictwo historyczne. Dziś jest ono na tyle rozległe, że mieszczą się w nim liczne, różnorodne i sprzeczne tradycje. Chętnie więc wybiera z nich to, co najbardziej wartościowe z perspektywy wolności obywatelskich. Nie dziwi też, że bez wahania opowiada się za ustrojem czerpiącym z wielu europejskich tradycji: republikanizmu, konstytucjonalizmu, rządów prawa, trójpodziału władzy, sprawiedliwości, liberalizmu, społeczeństwa obywatelskiego i idei obywatelskości oraz procesu demokratyzowania się społeczeństw. Stąd też takie uznanie i przywiązanie do demokracji liberalnej i instytucji ją urzeczywistniających.

Nad abstrakcyjne filozofowanie i poszukiwanie uzasadnień w naturze czy metafizyce współczesny pyrronista przedkłada teoretyzowanie historycznie odziedziczonych przypadkowych form życia, w tym życia społecznego. Dla sceptyka opisana więc tu rzeczywistość może być fascynująca, inni mogą widzieć w niej popaprany świat, ciągle niepewny, nie do końca określony, bez trwałych fundamentów, na których chcieliby się opierać.

Lektury Liberała 2022 :)

Rok 2022 był dla nas wszystkich dotkliwy: wojna w Ukrainie i bezpardonowe łamanie prawa międzynarodowego i praw człowieka przez rosyjski reżim, postpandemiczna drożyzna i szalejąca inflacja, trwale złe relacje polskiego rządu z Unią Europejską i będący tego efektem brak środków z Krajowego Planu Odbudowy dla Polski, postępująca ruina polskiej edukacji dokonywana rękoma ekipy nacjonalistycznej prawicy… Tak, wszystko to zapewne odbije się w książkowej rzeczywistości dopiero w roku 2023, jednakże już rok 2022 bogaty był w literaturę, której lektura może być – przynajmniej w pewnym stopniu – jakąś odpowiedzią na wspomniane problemy Polski, Europy i świata.

W tym roku – podobnie zresztą jak w zestawieniach z lat ubiegłych – prezentuję Państwu katalog dziesięciu naprawdę różnych książek, jednak każda z nich odsłania przed nami inny aspekt refleksji nad współczesnym światem. Ponieważ pozostajemy w sferze „lektur liberała”, to z oczywistych względów wątkiem dominującym jest problem wolności. Z konieczności zaś musiał on zostać sprzężony z takimi zagadnieniami, jak: kryzys liberalnej demokracji, populizm, filozofia pragmatyzmu, kapitalizm i problemy wolnego rynku, rządy prawa czy feminizm. Paradoksalnie tematyka zaprezentowanego cyklu idzie w parze z głównymi osiami debat publicystycznych i politycznych w Polsce w 2022 r.

Do ubiegłorocznego cyklu dziesięciu najciekawszych – moim zdaniem – „lektur liberała” dołączyłem jeszcze jedną pozycję anglojęzyczną i jedną antylekturę. Pozycji anglojęzycznej nie wliczyłem do głównej dziesiątki nie ze względu na wątpliwości co do jej wartości, ale ze względu na to, że oczekiwać będę z niecierpliwością polskojęzycznego jej wydania, a wówczas – jestem tego całkowicie pewien! – książka ta będzie na szczycie listy „lektur liberała” w roku wydania jej polskojęzycznej edycji. Musiałem katalog uzupełnić również o antylekturę! Tak, musiałem, bo była to jednak książka, która w 2022 r. wywołała największe i najbardziej burzliwe dyskusje w Polsce. Przyznajmy zaś; rzadko w Polsce tak zacięcie i zażarcie kłócimy się o książki.

Zapraszam więc do mojego cyklu Lektur Liberała 2022! Wierzę, że każdy „miłujący wolność” znajdzie w nim coś dla siebie. Jestem też przekonany, że każda z tych książek nie tylko otwiera nas na kontakt z odmiennym doświadczeniem wolności, ale sprawia, że i my – liberałowie czy też po prostu „ludzie miłujący wolność” – otworzymy się na refleksję niekoniecznie zgodną z tym, co można by nazwać liberalną prawomyślnością. Wreszcie lektury te pokazują nam nie tylko szarą i frustrującą rzeczywistość populistycznych raczkujących dyktatur, ale przede wszystkim przynoszą nam nadzieję.

 

Numer 1.

Adam Gopnik, Manifest nosorożca. Rozprawa z liberalizmem, Fundacja Liberté!, Łódź 2022

Ten niesamowicie wciągający manifest Nowego Liberalizmu w największym stopniu przynosi nam nadzieję, że osiągnięcia liberalnej demokracji nie zostały jeszcze zupełnie zaprzepaszczone i że spisywanie liberalnej demokracji na straty jest daleko idącą przesadą. Gopnik jednakże – nie należy mieć złudzeń – pokazuje nam słabości projektu liberalnego, stąd ten lekkim pesymizmem skażony podtytuł zapowiadający „rozprawę z liberalizmem”. Konkluzja jednak każdego liberała powinna napełnić szczątkową przynajmniej radością – autor bowiem broni liberalnych wartości, pokazuje ich ponadczasowość i uniwersalizm, werbalizuje przeświadczenie o konieczności postępowego podejścia do wszystkich liberalnych idei i konceptów, choćby początkowo wydawało się nam, że od niniejszego liberalizmu się oddalamy. Liberalizm nie jest i nie może być niczym tożsamy z zamkniętymi interpretacjami i totalnie wiążącymi wykładniami.

 

Numer 2.

Marcin Popkiewicz, Zrozumieć transformację energetyczną. Od depresji do wizji albo jak wykopywać się z dziury, w której jesteśmy, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2022

Z biegiem lat coraz bardziej chyba upewniamy się, jak bardzo liberalizm musi stawać się „zielonym liberalizmem”! Bioróżnorodność, ekologia, zrównoważony rozwój, czy prawa zwierząt, czyli po prostu „zielona polityka”, muszą zostać wchłonięte i zestawione z katalogiem tradycyjnych wartości liberalnych. Dlaczego? Dlatego, że jeśli tego nie zrobimy, to nasza wolność staje się iluzją – stanie się iluzją, bo zrujnujemy nasz świat, udusimy się w oparach smogu i zatrujemy tym, co nazywamy jeszcze jedzeniem. Właśnie dlatego tak ważna jest książka Popkiewicza. Dzięki niej możemy wreszcie zrozumieć tę tytułową „transformację energetyczną”, jak również przyczyny oraz skutki nadciągającej „katastrofy energetycznej”. Jeśli już znajdujemy się w trakcie tej katastrofy, to tym bardziej koniecznym wydaje się zrozumienie jej podstaw oraz uświadomienie sobie, jak możemy ją spowolnić bądź zatrzymać. Książka ta bardziej jest podręcznikiem dla tych liberałów, którzy nie chcą być ignorantami w kwestiach ekologiczno-energetycznych.

 

Numer 3.

Tomasz Sawczuk, Pragmatyczny liberalizm, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2022

Gdyby nie osobiste zainteresowania filozoficzno-politologiczne, które z oczywistych względów skłoniły mnie do lektury książki Sawczuka, to „zmusiłaby” mnie zapewne jednoznaczna rekomendacja prof. Andrzeja Szahaja z jego recenzji. Skoro pisze on, że „mamy do czynienia z książką wybitną”, to bez najmniejszych wątpliwości trzeba po tę książkę sięgnąć. Mamy do czynienia z pasjonującym studium filozofii politycznej Richarda Rorty’ego, opowiedzianej przez pryzmat teorii i filozofii demokracji. Znajdziemy tutaj klasyczne konteksty liberalne: od Johna Locke’a, przez Monteskiusza, aż po Johna Stuarta Milla; znajdziemy tutaj kontekst sporu liberałów z komunitarystami; znajdziemy wreszcie refleksję na temat kryzysu liberalizmu i jego starcie z lewicową myślą i praktyką polityczną. Z całego tego studium wyłania się wizja liberalizmu pragmatycznego – wizja, która może okazać się niezwykle atrakcyjna nie tylko dla liberałów ślepo wierzących w swoje wartości, ale również dla tych bardziej „letnich”, może nieco rozczarowanych, może nawet zdruzgotanych „neoliberalnymi” potknięciami.

 

Numer 4.

Dominik Héjj, Węgry na nowo. Jak Viktor Orbán zaprogramował narodową tożsamość, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2022

Ponieważ nie wolno nam – liberałom – nadmiernie ulegać samozadowoleniu, toteż koniecznym wydaje się sięgnięcie do literatury, która w sposób dosadny i dobitny przypomni nam o tym, jak liberalną demokrację rozmontowują nacjonalistyczni populiści współczesnej europejskiej prawicy. Héjj przenosi nas do współczesnych Węgier, które przez Viktora Orbàna i jego partię zostają systematycznie przeobrażane. Autor nie tylko pokazuje nam, co się działo i dzieje w państwie i społeczeństwie węgierskim ostatniego dwudziestolecia, ale wprowadza nas w kulisy tej sytuacji, zarysowuje diagnozę, prezentuje historyczne i socjologiczne konteksty. Okazuje się bowiem, że ślepe i bezrefleksyjne przekładanie na społeczeństwo węgierskie polskich wniosków jest cokolwiek nieuzasadnione. Pomimo tego jednak na każdej niemalże stronie tej analizy znajdziemy myśli i wnioski, które sprowadzać nas jednak będą na polskie podwórko polityczne.

 

Numer 5.

Renata Grochal, Zbigniew Ziobro. Prawdziwe oblicze, Ringier Axel Springer Polska, Warszawa 2022

Nie da się – prezentując katalog „lektur liberała” na 7 lat po przejęciu władzy w Polsce przez nacjonalistyczno-populistyczną prawicę – uniknąć kontekstu sensu stricto politycznego. Dlatego właśnie w katalogu tym musiała znaleźć się książka poświęcona człowiekowi, który po 2015 r. okazał się jednym z najbardziej wpływowych polityków tego okresu. Czy nazwiemy go największym politycznym szkodnikiem tego czasu, to już kwestia na inną – czysto polityczną – analizę, jednakże zanim się jej dokona, warto zrobić sobie polityczno-biograficzne wprowadzenie. Taką perspektywę otrzymujemy właśnie w książce Renaty Grochal o Zbigniewie Ziobrze. Czy mamy do czynienia z pisanym nieczułym i sprawozdawczym językiem kalendarium życia aktualnego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego? Zdecydowanie nie. Przedstawiony portret Ziobry daje nam wgląd w kulisy rządów tzw. Zjednoczonej Prawicy, w relacje w obozie władzy i jego związki ze światem zewnętrznym. Nie jest to encyklopedyczna notka o Ziobrze, ale bardziej studium charakteru, wpływów i wojen.

 

Numer 6.

Thomas Piketty, Kapitał i ideologia, przeł. Beata Geppert, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2022

Znajdą się zapewne tacy, którzy uznają umieszczenie tej książki w katalogu „lektur liberała” albo za pomyłkę, albo za przejaw paranoi lub – chyba jeszcze gorzej – publicystycznego pogubienia. Od razu więc mówię expressis verbis: liberałowie muszą czytać Piketty’ego, liberałowie muszą znać Piketty’ego, liberałowie muszą umieć odpowiadać Piketty’emu! I bynajmniej daleki jestem od stwierdzenia, że prawdziwy liberał musi z Pikettym wyłącznie polemizować! Autor Kapitału i ideologii bierze nas w podróż po historii cywilizacji. Wędrujemy przez społeczeństwa niewolnicze, społeczeństwo stanowe, społeczeństwa kolonialne, aż wreszcie docieramy do społeczeństwa socjaldemokratycznego, komunistycznego i postkomunistycznego, po czym zderzamy się z erą turbokapitalizmu. Tak, tak, wielbiciele Szkoły Frankfurckiej nie będą rozczarowani, a liberałowie będą musieli przemyśleć, czy szczątki „nowej utopii”, jakie zarysowuje Piketty, nie wypływają z realnych mankamentów współczesnych społeczeństw kapitalistyczno-liberalnych i czy to nie tam właśnie rozpoczynają się wszelkie krytyki liberalizmu.

 

Numer 7.

Timothy Garton Ash, Obrona liberalizmu. Eseje o wolności, wojnie i Europie, Fundacja Kultura Liberalna, Warszawa 2022

Po Pikettym najlepiej sięgnąć od razu do Gartona Asha, czyli do prawdziwej „obrony liberalizmu”. Choć osoby mające upodobanie do eseistyki autora, zapewne większość zamieszczonych w tym zbiorze tekstów będą kojarzyć z pracy międzynarodowej, to jednak umieszczenie ich w jednym tomie sprawia, że rzeczywiście wydawcom udało się stworzyć nową jakość. Garton Ash zabiera głos w sprawach bieżących: od triumfu populizmów i autorytaryzmów, aż po najświeższą tragedię wojny w Ukrainie. Pytanie, które powraca nieustannie, a jego echo znajdziemy w każdym właściwie z esejów, to pytanie o wolność. Nie zawsze jest to wprost pytanie o kondycję liberalizmu, jak może sugerować tytuł cyklu, bo raczej centralnym motywem rozważań autora jest sama wolność – niekoniecznie zawsze postrzegana z perspektywy liberała i liberalizmu. Ważne jednak, że Garton Ash w swoich tekstach jednak odbudowuje nadzieję, że wolność można ocalić. Nie tylko trzeba ją ocalić, ale rzeczywiście można!

 

Numer 8.

Luc Boltanski, Ève Chiapello, Nowy duch kapitalizmu, przeł. Filip Rogalski, Oficyna Naukowa, Warszawa 2022

Nie da się stworzyć sensownej listy lektur liberała bez Nowego ducha kapitalizmu Boltanskiego i Chiapello. Książka ta ponad dwadzieścia lat czekała na swój polski przekład i możliwość przedostania się do polskiego dyskursu wokół liberalizmu i kapitalizmu. Autorzy prezentują swoją koncepcję trzech duchów kapitalizmu. Pierwszy – mieszczański – ukształtował się w XIX wieku. Drugi – menedżerski – formował się od lat czterdziestych do siedemdziesiątych XX wieku. Trzeci – nowy duch kapitalizmu – pojawia się w latach osiemdziesiątych i jest do dziś dominującą hipostazą tego ustroju społeczno-gospodarczego. Paradoksem nowego ducha kapitalizmu jest to, że choć pobudza on kreatywność i innowacyjność, to jednak przynosi zawężanie się sfery praw społecznych i skutkuje rozwojem prekariatu. Autorzy każą nam otworzyć oczy na mankamenty współczesnego kapitalizmu. Zdają się apelować do współczesnych liberałów, przede wszystkich do tych wciąż zafascynowanych kapitalizmem: „Otwórzcie oczy! Szukajcie człowieka! Szukajcie wolności!”.

 

Numer 9.

Mariusz Surosz, Ach, te Czeszki!, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022

Żaden katalog lektur liberała nie może obyć się bez tematyki związanej z kobietami! Skoro przez wieki odmawiano paniom pełnego miejsca w społeczeństwie, to teraz nadchodzi czas, żeby ich historie – historie pań – bardziej przedostawały się do narracji i dyskursu publicznego. W 2022 r. najciekawiej bodajże zrobił to Surosz w diabelsko i bezlitośnie wciągającym reportażu historycznym, który z pozoru jest opowieścią o dziejach Czechosłowacji w XX wieku, jednakże w rzeczywistości jest to opowieść o kobietach, które mogłyby żyć wszędzie. Czechosłowackie czy czeskie otoczenie, historia, dziedzictwo czy kultura stanowią pretekst jedynie do tego, żeby zajrzeć do życia tych kilku pań. Notabene – jak zwykle zresztą w tekstach Surosza – znajdujemy tutaj mnóstwo interesujących informacji o naszych południowych sąsiadach. Przestajemy podśmiewać się z nich, a raczej zagłębiamy się w te historie, którymi wciąga nas w swoją narrację autor.

 

Numer 10.

Piotr Beniuszys, Bariery dla liberalizmu. Antologia tekstów, Fundacja Liberté!, Łódź 2022

Last but not least: nie mogło się przecież obyć bez Barier dla liberalizmu Beniuszysa! O, tak, bardzo lubię się z nim nie zgadzać i trochę z nim polemizować! W tekstach zawartych w tym zbiorze będzie do tego bardzo dużo okazji. Tym bardziej, że autor mówi nam o liberalizmie z perspektywy największych dla niego zagrożeń: konserwatyzmu, nacjonalizmu i słabości demokracji. Jestem przekonany, że najciekawszymi wątkami dla czytelnika będą te, w których autor pozwala sobie na komentarze dotyczące współczesnej Polski i naszej krajowej sceny politycznej. Przyznaję, że w tegorocznym zestawieniu propozycji książkowych nawiązujących wprost do polskiej polityki jest w istocie mniej, dlatego można się pocieszyć tego typu komentarzami w książce Beniuszysa. Finalna konkluzja autora jest raczej optymistyczna: chyba jednak liczy on na triumf rozumu i rozsądku w polityce, a te z konieczności prowadzić muszą do umiarkowanego liberalizmu i obrony wolności.

 

Anglojęzyczna Lektura Roku

Wojciech Sadurski, A Pandemic of Populists, Cambridge University Press 2022

Pisałem już o tej książce na łamach „Liberté!”, jednakże jestem głęboko przekonany, że nie można jej pominąć w tym zestawieniu! Nie można, bo każda okazja jest dobra, żeby zwerbalizować swoje oczekiwanie, aby książka Sadurskiego jak najszybciej ukazała się w polskim przekładzie, bo przecież jest to również książka o Polsce i Polakach! Jest to jednak przede wszystkim książka o polskiej scenie politycznej, przede wszystkim zaś o rządzących Polską prawicowych populistach. Żeby jednak nikt nie wyrobił sobie przekonania, że Sadurski pisze przede wszystkim czy też tylko o Polsce – nic bardziej mylnego! Pandemia populistów to książka o współczesnych modelach populizmu, jakie występują – i niewątpliwie mają one swój dobry okres – we współczesnym świecie. Sadurski pokazuje cechy typowe współczesnych ruchów populistycznych, ich sposoby zdobywania władzy, a także to, w jaki sposób przy tej władzy się utrzymują. Po przeczytaniu tej książki można zupełnie inaczej spojrzeć na historię rządów populistycznej prawicy w Polsce czy na Węgrzech – na pewno spojrzeć z dużo większym zrozumieniem.

 

Antylektura Roku

Wojciech Roszkowski, Historia i teraźniejszość. 1945-1979, Biały Kruk, Kraków 2022

Wreszcie książka, o której w 2022 r. pisano najwięcej, dyskutowano najwięcej i kłócono się najwięcej. Ba, sam o niej pisałem niejednokrotnie i również na łamach „Liberté!” da się znaleźć więcej niż kilka niezwykle ostrych zdań o tym pseudopodręczniku, napisanym notabene przez akademika o tak znacznym przecież nazwisku. Podręcznik do HiTu napisany przez Roszkowskiego powinien uzyskać oficjalny tytuł Wstydu Roku 2022. Wstyd, bo książkę tę wydano jako podręcznik dla 14- i 15-latków, a tymczasem jej forma i treść niewiele mają wspólnego z współczesnymi podręcznikami. Wstyd, bo coś takiego promowane było przez polskie ministerstwo edukacji, wielu polityków i publicystów. Wstyd wreszcie, bo pseudopodręcznik Roszkowskiego jest kwintesencją zideologizowanej narracji historycznej, manipulacji faktami i prezentowania ich skrzywionych interpretacji. Książka ta jest kwintesencją wszystkiego tego, co tzw. lewactwu zarzucają kręgi polskiej prawicy: indoktrynacja, manipulacja, seksualizacja, epatowanie przemocą i przede wszystkim tworzenie własnej wersji historii. Czy zatem czytać tę książkę? Tak, czytać! Czy się wstydzić? Tak, wstydzić się mocno!

 

 

Relatywizm ocen jako zasada etyki liberalnej :)

Życie społeczne byłoby z pewnością lepsze, pozbawione przesadnej nieufności i rozmaitych uprzedzeń, gdybyśmy nauczyli się relatywizmu w ocenie ludzi. Tendencja do posługiwania się stereotypami w procesach poznawczych wynika z dwóch powodów.

Pierwszym jest intelektualna gnuśność, która skłania do ucieczki przed wymagającymi wysiłku głębszymi analizami. Drugim natomiast jest wpojone fundamentalistyczne przekonanie, że relatywizm oddala od prawdy, która jest niezmienna, prowadząc do moralnego nihilizmu. Wszak Biblia nakazuje jednoznaczność ocen: „tak, tak – nie, nie”. Byłoby jednak dobrze, gdyby w edukacji i wychowaniu kładziono większy nacisk na myślenie krytyczne, poszukiwanie wątpliwości, kierowanie się raczej inkluzywną koniunkcją niż wykluczającą alternatywą. Jednoznaczność może dotyczyć prawd wiary, ale nigdy racjonalnego myślenia. Nieufne traktowanie relatywizmu jest pokłosiem władzy autorytarnej, która zawsze chciała mieć podwładnych posłusznych, a nie sceptycznych.

Weźmy pod uwagę kilka stereotypów, którymi ludzie często się kierują w ocenie innych. Łatwo będzie zauważyć jak poważne szkody społeczne powoduje bezmyślne do nich przywiązanie.

1. Człowiek dopuszczający się czynów niegodziwych, lub prezentujący poglądy społecznie szkodliwe, pozbawia swoje dzieła wszelkiej wartości

Mamy w tym wypadku do czynienia z przenoszeniem oceny, której przedmiotem są określone zachowania człowieka, na wytwory jego działalności twórczej w takiej czy innej dziedzinie. Takie rozciąganie oceny z twórcy na dzieło jest nieuprawnione z powodu nieporównywalności przedmiotów oceny, co wymaga zastosowania odrębnych kryteriów. Negatywna ocena zachowań człowieka nie może więc dyskwalifikować jego dzieła, które posiada jakąś wartość artystyczną, naukową lub użyteczną. Podobnie jak pozytywna ocena wartości dzieła nie może być usprawiedliwieniem złych czynów jego twórcy na innym polu i zwolnieniem go z odpowiedzialności za nie. Stolarz, który nadużywa alkoholu i bije żonę, może robić wspaniałe meble, których wartość w niczym nie usprawiedliwia tego, co on robi w życiu prywatnym.

Brak odróżnienia twórcy od jego dzieła jest charakterystyczny dla systemów totalitarnych. Ludzkie dzieła w tym systemie mają wartość zmienną i ściśle zależną od oceny ich sprawcy. Dzieła ludzkie nie egzystują tu samodzielnie, ale są naznaczone stygmatem ich twórców i solidarnie dzielą ich los – są dobre, gdy twórca oceniany jest przez władzę pozytywnie, i tracą natychmiast wartość, gdy przestaje cieszyć się jej zaufaniem. Indeks ksiąg zakazanych w państwach teokratycznych czy autorzy objęci zakazem publikacji w świeckich autorytaryzmach, są przykładami tego zjawiska.

Nawyk oceniania dzieła przez pryzmat osoby twórcy jest przejawem integryzmu ocen, pozostającego pod wpływem stereotypu doskonałości kompletnej. Jest to wyraz postawy naiwnej i infantylnej, według której autor podziwianego dzieła musi być człowiekiem dobrym i szlachetnym, bo przecież tylko tacy ludzie mogą tworzyć dzieła wybitne. Ta naiwność jest wykorzystywana zarówno w kontekście politycznym, jak i społeczno-kulturowym. Można się oburzać na niegodziwość, serwilizm, obłudę czy niesłuszne zafascynowanie ideowe tego czy innego pisarza, reżysera lub profesora, ale to nie znaczy, że te ich dokonania, które są wolne od inspiracji ideologicznych lub politycznych, albo – co też się zdarza – niezależnie od tych inspiracji noszą znamiona wielkości, tracą wartość. Gdyby przyjąć postawę integryzmu oceny, to należałoby wycofać z bibliotek dzieła Heideggera, bo był zwolennikiem nazizmu; Sartre’a, bo pozostawał pod urokiem Stalina, a także dzieła wielu innych wybitnych myślicieli, bo albo ich aktywność społeczna była szkodliwa, albo prowadzili się niemoralnie.

W państwach demokratycznych, pozbawionych cenzury, dzieła na ogół odrywają się od swoich twórców i żyją własnym życiem. Wyjątek stanowią jedynie te, które są wiernym odbiciem psychopatycznej natury ich autorów, jak „Mein Kampf” Hitlera czy „Europejska deklaracja niepodległości” Breivika. W państwach autorytarnych zasada zintegrowanej oceny obowiązuje natomiast jak najbardziej. W PRL-u już od 1946 roku zaczęto układać listy książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu z bibliotek, bo ich autorzy dali się poznać jako oponenci komunistycznej władzy. Liczni twórcy obejmowani byli zakazem publikacji w całym okresie Polski Ludowej, kiedy władza traciła zaufanie do ich lojalności. Kto w PRL-u, poza nielicznym gronem literaturoznawców, znał twórczość Miłosza, Koestlera czy Orwella? Ich książki pojawiły się, oczywiście poza cenzurą, dopiero wtedy, gdy zaczęły działać opozycyjne, podziemne wydawnictwa, czyli po 1980 roku. Niestety, pewne nawyki z tamtego okresu pozostały, bo widać są one charakterystyczne dla ludzi o skłonnościach autorytarnych. Kiedy Olga Tokarczuk wyraziła się niezgodnie z oczekiwaniami nacjonalistycznej prawicy, natychmiast jej przedstawiciele zorganizowali akcję odsyłania jej książek.

Ch. Hampden-Turner i A. Trompenaars w książce „Siedem kultur kapitalizmu” zwracają uwagę, że tendencja do integralnej oceny twórcy i jego dzieła nie jest powszechna, bo nie wynika z naturalnego dążenia do prostoty i jednoznaczności. W nieodległej nam terytorialnie kulturze holenderskiej krytyka danego człowieka w danej dziedzinie działalności nie może mieć nic wspólnego z dezawuowaniem wartości rezultatów jego pracy w innej dziedzinie. Jeszcze bardziej elastyczni w ocenianiu ludzi są jednak Japończycy, dla których próba formułowania jednej zbiorczej oceny jakiegoś człowieka jest kompletnie niezrozumiała. W kulturze japońskiej dominuje partykularyzm, skłonność do traktowania niemal wszystkiego jako wyjątku. Powoduje to, że tego samego człowieka można kochać i wspomagać ze względu na określoną jego cechę, a jednocześnie nienawidzić i zwalczać ze względu na jakąś inną cechę.

2. O słuszności sądów i prawdziwości informacji decydują ich źródła

Adam Gopnik w swoim „Manifeście nosorożca” krytykuje esencjonalizm, jako nienaukowy sposób podejścia do procesów poznawczych. Polega on na dociekaniu, skąd pochodzi dana idea, kim jest ten, który ją przekazuje. W ten sposób za słuszne i prawdziwe uznaje się jedynie te przekazy informacji, które pochodzą od osób i środowisk, które szanujemy i do których mamy zaufanie. Natomiast każda informacja pochodząca z innych źródeł, a zwłaszcza od osób, z którymi się nie zgadzamy w innych sprawach, jest odrzucana jako niesłuszna i fałszywa. Ten prosty sposób oceny informacji w istocie nie jest procesem poznawczym, w którym dąży się do odkrycia prawdy, ale procesem budowania własnej bańki informacyjnej, w której prawdą jest tylko to, co jest zgodne z przekonaniami politycznymi, ideologicznymi lub religijnymi środowiska, do którego się należy.

Im większa jest polaryzacja społeczna w odniesieniu do tych przekonań i im głębiej są one zakorzenione, tym mniej znaczą racjonalne argumenty i naukowe metody weryfikowania twierdzeń, a tym bardziej liczy się poczucie środowiskowej tożsamości. Z taką sytuacją mamy do czynienia obecnie w Polsce za sprawą ciągłego konfliktowania grup społecznych, z którego Jarosław Kaczyński uczynił strategię walki o władzę. W rezultacie każdy pomysł, propozycja lub diagnoza, dotyczące funkcjonowania państwa, rozpatrywane są przede wszystkim, a najczęściej wyłącznie, z punktu widzenia pochodzenia ich autorów. Władza lekceważy i odrzuca projekty opozycji z zasady, ponieważ ich przyjmowanie świadczyłoby o jej słabości, a zatem wzmacniałoby opozycję. Z kolei opozycja nieufnie podchodzi do rozwiązań proponowanych przez władzę, ponieważ uznaje ich krytykę za swoją oczywistą powinność. Doszukiwanie się słuszności i racjonalnego jądra w poglądach przeciwnika czy wręcz wroga nie wchodzi w rachubę. Dla władzy Tusk zawsze będzie się mylił, podobnie jak dla opozycji – Morawiecki. Bo przecież nie o prawdę, która byłaby korzystna dla wszystkich, tu chodzi, ale o zwycięstwo w walce politycznej. Ta walka przenosi się na całe społeczeństwo. Mamy swoje odrębne gazety, stacje radiowe i telewizyjne oraz portale społecznościowe. Rozmawiamy o polityce i problemach społecznych we własnym gronie; z przeciwnikami możemy się tylko kłócić, bo zarówno jedna, jak i druga strona nie zamierza zastanawiać się nad obcymi jej argumentami. Społeczeństwo, które funkcjonuje w ten sposób, któremu obiektywna prawda jest niepotrzebna, bo ma swoje różne własne prawdy, prostą drogą zmierza do katastrofy.

Racjonalne zachowanie powinno wykluczać esencjonalizm. Niezależnie od tego, jaki mamy stosunek do nadawcy informacji, powinna być ona poddana wnikliwej i niczym nie uprzedzonej analizie, aby można było stwierdzić jej obiektywną wartość i prawdziwość. Oczywiście taka postawa poznawcza możliwa jest tylko wtedy, gdy chęć zrozumienia jest ważniejsza od uprzedzeń. W przypadku polityków oznacza to stawianie interesu społecznego ponad interes partyjny.

3. Człowiek dopuszczający się czynów niemoralnych szkodzi reputacji grupy społecznej, której jest członkiem

To przekonanie ma stare tradycje sięgające struktur klanowych i plemiennych. Ich kolektywistyczna kultura obfitowała we wzory utrwalające członków wspólnoty w przekonaniu o ważności ich grupy i jej przewadze nad innymi. Każde zdarzenie, które temu przeczyło, było wypierane i ukrywane przed otoczeniem. Członkowie grupy dopuszczający się czynów sprzecznych z podstawowymi wartościami, zwłaszcza z tymi, które miały decydować o jej autorytecie w szerszym otoczeniu, są więc zagrożeniem dla reputacji grupy i prowadzą do obniżenia jej prestiżu. Grupa kierując się solidarnością może tych ludzi bronić i usprawiedliwiać, ale znacznie skuteczniejszą strategią jest tuszowanie ich czynów. Izolowanie, ukrywanie i nie przyznawanie się do „czarnych owiec” oraz „zamiatanie wstydliwych spraw pod dywan”, stało się powszechne dla wielu grup społecznych, poczynając od rodzin, a kończąc na narodach. Hipokryzja, będąca hołdem składanym cnocie przez występek – jak to ładnie określił John le Carre – stała się dzięki temu ważnym elementem komunikacji społecznej.

Przykładów stosowania strategii hipokryzji jest wiele w życiu społecznym, ale szczególnie jest ona niepokojąca w przypadku instytucji o dużym stopniu oddziaływania na społeczeństwo. W Polsce strategia ta jest stosowana przez Kościół katolicki i nacjonalistycznie ukierunkowany rząd. W Kościele plaga pedofilii przekroczyła masę krytyczną, co spowodowało powstanie filmów i reportaży ujawniających tę ciemną stronę kościelnego życia. Nie dało się już zaprzeczyć, że zbrodnie te nie mają miejsca, a informacje o nich są tylko złośliwymi pomówieniami wrogów Kościoła. Nie dało się też usprawiedliwiać, że zbrodnie te są absolutnym wyjątkiem, który zdarza się przecież w każdym, nawet najlepszym środowisku. Na jaw wyszły bowiem sposoby reagowania władz kościelnych na pedofilskie występki księży. Nie polegały one bowiem na usuwaniu winowajców ze stanu duchownego i przekazywaniu ich organom ścigania. Reakcją było przenoszenie ich do innych parafii i to tylko wtedy, gdy ich poczynania zaczynały być widoczne w lokalnym środowisku. Hipokryzja, jako obrona przed utratą autorytetu, jest tu aż nadto widoczna. Trzeba uczciwie dodać, że jest ona charakterystyczna dla całego Kościoła katolickiego, a nie tylko polskiego.

Hipokryzja polskiego rządu wyraża się w przyjętej polityce historycznej. Rząd przeciwstawia się w niej patriotyzmowi krytycznemu, dostrzegającemu wady, błędy i zbrodnie popełniane przez Polskę i Polaków w stosunku do innych nacji. Zamiast tego propaguje się patriotyzm apologetyczny, w którym Polska i Polacy zawsze stali po stronie dobra i sprawiedliwości. Jest to oczywisty fałsz nie uwzględniający udziału Polaków w Holokauście i licznych pogromów Żydów po wojnie, obok wielu przykładów heroicznej obrony ludzi tej narodowości. Patriotyzm apologetyczny jest ewidentnym przykładem zakłamania w obronie narodowego autorytetu. W dodatku, co czyni tę postawę jeszcze bardziej odrażającą, polskie prawodawstwo przewiduje odpowiedzialność karną za szkalowanie Polski i Polaków, zamykając w ten sposób usta badaczom najnowszej historii Polski.

A przecież wystarczy zarówno w przypadku Kościoła, jak i polskiego rządu, otrząsnąć się z megalomańskich ambicji i otwarcie przyznać się do popełnianych błędów, niesprawiedliwości i zbrodni. Skrytykować je, odciąć się od nich i jednoznacznie potępić, aby znaleźć swoje właściwe miejsce w międzynarodowej wspólnocie ekumenicznej i państw demokratycznych. Cóż, nie będzie to możliwe dopóki katolicki i nacjonalistyczny szowinizm będzie znajdował zwolenników.

4. Negatywna ocena przypisana grupie społecznej przekłada się na negatywny stosunek do każdego z jej członków

W tym przypadku mamy do czynienia z odwróceniem poprzedniej zależności. Już nie niegodziwe czyny szkodzą grupie społecznej, ale negatywna ocena tej grupy szkodzi poszczególnym jej członkom. Obowiązuje w tym wypadku ta sama zasada, co poprzednio, a mianowicie odpowiedzialności zbiorowej. Gnuśność intelektualna idzie bowiem w parze z silnym poczuciem tożsamości zbiorowej, które deprecjonuje tożsamość indywidualną. Ważna nie jest indywidualność człowieka, jego osobiste cechy, ale jego przynależność do określonej grupy. Na tym tle pojawiła się bzdurna koncepcja charakteru narodowego, będąca skutkiem nieuzasadnionej i często złośliwej generalizacji. W nacjonalistycznej kulturze narody ustawicznie ze sobą rywalizują, starając się osiągnąć jakąś korzyść kosztem innych. Etykietowanie całościowe, służyć ma gloryfikowaniu własnej wspólnoty i wywoływaniu nienawiści, lub tylko niechęci, w stosunku do innych grup. Takie jest źródło antysemityzmu, rasizmu, homofobii i wszelkich innych uprzedzeń żywionych w stosunku do różnych grup społecznych.

Nienawiść do Rosjan jako takich, z powodu wojny prowadzonej przez to państwo w Ukrainie, jest równie niedorzeczna, jak nieufność do Niemców z powodu zbrodni hitlerowskich. Odpowiedzialność zbiorowa jest świadectwem wynaturzonego plemiennego kolektywizmu. Człowiek nie może być oceniany pozytywnie lub negatywnie za czyny innych przedstawicieli jego grupy społecznej, dokonywane kiedykolwiek. Ocenianie ludzi na podstawie ich przynależności jest zaprzeczeniem zasady odpowiedzialności indywidualnej, co odbiera im wolność. Nastawienie, że członkowie pewnych grup społecznych i narodowości są z góry napiętnowani jest sprzeczne z podstawowymi prawami człowieka. Natomiast takie podejście służy łatwemu znajdowaniu kozłów ofiarnych i jest pożywką dla snucia teorii spiskowych.

5. Określone czyny i postawy człowieka w przeszłości, od których się on później dystansuje, uzasadniają krytyczny i wykluczający do niego stosunek

W tym wypadku wynikająca z lenistwa niechęć do zmiany utrwalonego poglądu, łączy się z trudnością przezwyciężenia niechęci czy nawet nienawiści do dawnego wroga, który mógłby być teraz przyjacielem. Relatywizm ocen wymaga elastyczności, która utrudnia życie. Większość ludzi nie lubi zmian i źle znosi dysonans poznawczy. Aby uniknąć dyskomfortu, który powodują informacje sprzeczne z ich dotychczasową wiedzą i przekonaniami, wolą ten dysonans zlikwidować, odwołując się do swoich dotychczasowych doświadczeń, aniżeli korygować swoje dotychczasowe oceny rzeczywistości. Często tendencję dotyczącą stałości przekonań światopoglądowych czy politycznych, usiłuje się nobilitować. Ma ona jakoby świadczyć o dojrzałości i niezłomności charakteru w przeciwieństwie do chwiejności emocjonalnej i intelektualnej tych, którzy często zmieniają swoje poglądy. Tymczasem ta stałość, wynikająca z zamykania się na nowe informacje, świadczy przede wszystkim o braku chęci lub umiejętności uczenia się.

Uczenie się, jako uparte dążenie do poznawania zmiennej prawdy o ludziach, zdarzeniach i sytuacjach społecznych, jest procesem ciągłym. Jest również czymś zupełnie innym od postawy oportunistycznej, przy której zmiana ocen i poglądów nie wynika z chęci poznania aktualnej prawdy, tylko z chęci uzyskania określonych korzyści. Oportuniści nie są moralnymi wzorcami i można ich lekceważąco nazywać kameleonami lub chorągiewkami na wietrze. Nie wolno jednak odnosić się w ten sposób do ludzi, u których zmiana postaw jest efektem uczenia się. Nie wolno odwracać się od ludzi, którzy chcą pomóc w słusznej sprawie, chociaż w przeszłości często jej szkodzili. Zawsze lepiej cieszyć się z pozyskania nowego zwolennika, niż z zemsty wykluczenia go na zawsze z grona osób godziwych. Dlatego dziwią mnie i złoszczą fochy niektórych polityków, zwłaszcza gdy pochodzą ze środowiska liberalnego, niechętnych do współpracy z dawnymi dygnitarzami komunistycznymi, którzy aktywnie włączyli się w proces transformacji ustrojowej Polski. Tymczasem takim politykom, jak Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller czy Włodzimierz Cimoszewicz, którzy odegrali główne role w akcesji Polski do NATO i Unii Europejskiej, zawdzięczamy największy postęp w drodze do demokracji liberalnej.

Populistyczna prawica nie znosi relatywizmu i ma potrzebę trwałego szufladkowania ludzi i grup społecznych do kategorii „swoich” i „obcych”. Jakiekolwiek działania ze strony tych osób lub grup sprzeczne z tym podziałem budzą jej irytację i niechęć do kogoś, kto koniecznie chce „zmienić skórę”. Kiedy głos w obronie swobód obywatelskich zabrała w swoim czasie Wisława Szymborska, przypomniano jej wiersz napisany kiedyś przez nią ku czci Stalina, którego stosunek do swobód obywatelskich był powszechnie znany. Tego rodzaju wypowiedzi w prawicowych mediach wypominające dawne grzechy ludziom, którzy już dawno zmienili swoje poglądy, jest niczym innym jak świadectwem złośliwej głupoty przeciwników demokracji.

 

Autor zdjęcia:Ana Flávia

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Liberalizm, czyli demaskowanie iluzji. Refleksje na temat książki Adama Gopnika „Manifest nosorożca. Rozprawa z liberalizmem”. :)

Amerykański pisarz i publicysta Adam Gopnik napisał książkę niezwykle ważną i potrzebną w czasach, gdy o liberalizmie wypowiada się wiele osób, które o tej ideologii mają pojęcie raczej mgliste. W swoim bardzo głębokim analitycznym studium autor wyjaśnia czym jest liberalizm, jaki jest jego wkład w ukształtowanie współczesnego zachodniego społeczeństwa i dlaczego liberalizm tak często jest przedmiotem krytyki. Szczególnie trafna jest myśl przewodnia książki, że liberalizm jest sprzeciwem wobec okrucieństwa, którego dopuszczają się ludzie niekoniecznie źli z natury, ale przeniknięci wiarą w utopie mające uszczęśliwić ludzkość. Oto kilka refleksji, które mi się nasunęły po przeczytaniu tej, znakomicie napisanej książki.

Gopnik zwraca uwagę na trzy charakterystyczne cechy różniące liberalizm od ideologii radykalnych, takich jak prawicowy autorytarny nacjonalizm czy lewicowy totalitarny fundamentalizm. Pierwszą z nich jest przekonanie o ludzkiej omylności i brak wiary w możliwość stworzenia świata idealnego. Zarówno to założenie wyjściowe, jak i główny cel liberalizmu, jakim jest obrona przyrodzonych praw człowieka jako jednostki, decydują o sceptycznym podejściu do wszelkich prób radykalnej naprawy ludzkiego świata. Ludzie są omylni, nietrwali w dążeniach i zróżnicowani w swoich oczekiwaniach. Dlatego żadna jednolita, totalna koncepcja ładu społecznego jest nie do przyjęcia. Prawa człowieka mogą być tylko chronione w warunkach społecznego pluralizmu i tolerancji.

W tych warunkach trzeba jednak ustawicznie podejmować próby godzenia rozmaitych sprzeczności. Stąd drugą charakterystyczną cechą liberalizmu jest koncyliacyjne podejście do rozmaitych sporów i konfliktów. Podejście to zakłada konieczność posługiwania się racjonalnymi argumentami i upartego dążenia do kompromisu. Mniejszym złem jest bowiem dyskomfort spowodowany niemożnością pełnego zaspokojenia swoich potrzeb, aniżeli dyskomfort powodowany całkowitym brakiem ich zaspokojenia. Ciągłe targi i negocjacje to istota liberalnego podejścia, w przeciwieństwie do jednoznaczności rozstrzygnięć dokonywanych w imię Boga, władcy lub dominującej większości. To także różnica między demokracją a autorytaryzmem.

Koncyliacyjność oznacza z kolei trzecią cechę, jaką jest stopniowość i cierpliwość w dążeniu do reform wychodzących naprzeciw liberalnym wartościom. Wszelkie radykalne zmiany o charakterze rewolucyjnym zawsze bowiem oznaczają czyjąś krzywdę, budzą nienawiść i prowadzą do okrucieństw. Jak pisze Gopnik, w liberalizmie sądzi się, że nie można udoskonalić rodzaju ludzkiego, co nie znaczy, że nie trzeba stale, krok po kroku, dążyć do upowszechniania liberalnych wartości. Liberalizm jest niczym innym, jak bezustannym programem reform nakierowanym na łagodzeni okrucieństwa dostrzeganego wokół nas. Przy czym ciągle wyłaniać się będą nowe problemy do rozwiązania. Nie chodzi jednak, żeby było dobrze, chodzi o to, żeby było lepiej.

Przedmiotem sporu między liberalizmem a konserwatywną prawicą jest sprawa porządku społecznego – kto go ustanawia i na czym on polega? Według prawicy najważniejszą potrzebą ludzi jest potrzeba ładu i porządku, który jako naturalny pochodzi od Boga, albo jako sztuczny pochodzi od władcy. Jest to zatem zawsze porządek określany odgórnie, jest jednolity, stały i obowiązujący wszystkich. Mniejszości, które się z niego wyłamują narażone są na dyskryminację lub wykluczenie. Jest to porządek oparty na autorytecie, którym jest Kościół, homogeniczny naród i stabilna heteroseksualna rodzina. Więzią łączącą członków takiej z góry określonej i hierarchicznej wspólnoty jest poczucie tożsamości zbiorowej.

Liberalizm jest naturalnym wrogiem takiego porządku ze względu na niemożność przestrzegania w nim praw człowieka. W przeciwieństwie do prawicy, która koncentruje się na wspólnocie, liberalizm koncentruje się na jednostce. Wynika stąd potrzeba budowania porządku społecznego oddolnie, poprzez swobodną wymianę informacji, negocjacje i współpracę. Gopnik słusznie zauważa, że wizja społeczeństwa zamkniętego, klanowego czy etnicznego albo nie może być zrealizowana, albo wymaga zastosowania przymusu. Prezentując porządek liberalny, autor odwołuje się do koncepcji kapitału społecznego Hilarego Putnama, według którego są nim silne sieci obywatelskiej partycypacji, które wpływają pozytywnie na działanie instytucji. Odwołuje się on także do pojęcia cywilizacji powszechności Fredericka Olmsteda, którą tworzą debaty w sferze publicznej generowanej przez małe społeczności. Liberalny porządek to zatem ten, który jest tworzony w toku działalności społeczeństwa obywatelskiego.

Nie jest prawdą, że liberalizm niszczy wspólnotę. Przez rozproszenie władzy i inicjatywy obywatelskie tworzy on ustawicznie nowe wspólnoty, które, choć zwykle nietrwałe, budowane są w poprzek linii etnicznej, wzbogacając życie społeczne w nowe idee i przedsięwzięcia. Prawicowo-populistyczna krytyka liberalizmu wysuwa zarzut, że wprowadzając płynny porządek naraża ludzi, pozbawionych trwałych podstaw działania, na poczucie utraty tożsamości zbiorowej, wiary, a nawet samego sensu istnienia. Dzięki temu jednak ludzie mają szansę lepiej odczuwać swoją tożsamość indywidualną, dotychczas tłumioną przez podporządkowanie wspólnocie narodowej lub wyznaniowej, w których obecność nie wynika z ich własnego wyboru. Silne poczucie tożsamości indywidualnej pozwala człowiekowi w pełni wykorzystać swoje predyspozycje i potencjał oraz mieć poczucie samorealizacji. Prawa człowieka muszą być oparte na tożsamości indywidualnej, a nie grupowej. Jak zauważa Gopnik, nihilizm przypisywany liberalizmowi okazuje się pluralizmem, a jego rzekomy totalitaryzm – tolerancją.

Liberalizm jest bliski ideologii lewicy, ponieważ ma te same cele. Różnica polega na metodzie ich osiągania. Lewicowi radykałowie nie znoszą stopniowej ich realizacji. Swoją iluzję sprawiedliwości społecznej chcieliby zrealizować natychmiast, stąd uwielbienie dla rewolucyjnej bezkompromisowości. Gopnik słusznie jednak zauważa, że wszelkie romantyczne i utopijne wizje realizowane w rzeczywistości zawsze ponoszą klęskę i zwykle kończą się straszliwym karambolem. Rewolucyjna metoda nie prowadzi do osiągania szlachetnych celów ale nierzadko oznacza ich przeciwieństwo.

Lewicowi fundamentaliści zarzucają liberałom, że ich koncyliacyjność prowadzi do ulegania imperialistycznym zapędom i kapitalistycznemu wyzyskowi. Prześladowanie klas upośledzonych staje się dzięki temu coraz bardziej wszechogarniające i podstępne, o czym świadczy epidemia otyłości i uzależnienie od narkotyków. Jest to rezultat działań drapieżnego biznesu posługującego się wyrafinowanym marketingiem, w którym działania promocyjne i reklamowe prowadzą do plagi konsumpcjonizmu. Liberałowie zwykle na te zarzuty odpowiadają, że postęp nie może polegać na odbieraniu ludziom wolności. Zamiast proponowanych przez lewicę prawnych nakazów i zakazów, lepiej ludzi edukować, aby dokonując wolnych wyborów potrafili sami się bronić przed wyzyskiem i manipulacją. Liberalna demokracja nie jest pozbawiona wad i niedostatków, bo idealnych ustrojów nie ma. Przykładem mogą być Stany Zjednoczone z fatalnym systemem opieki zdrowotnej i strzelaniną w miejscach publicznych. Zamiast zmieniać ustrój, trzeba te wady i niedostatki stopniowo eliminować, zdając sobie przy tym sprawę, że wciąż pojawiać się będą nowe.

Lewica atakuje absolutystyczne doktryny wolnorynkowe, które podporządkowują życie społeczne wymaganiom rynku, obwiniając za to liberalną ideę wolnego społeczeństwa. W Polsce przyjęło się mylić ideologię społeczną, jaką jest liberalizm, z neoliberalizmem, będącym ideologią ekonomiczną. Neoliberalizm, dla którego bardziej adekwatną nazwą byłby turbokapitalizm, jest prostacką wiarą w wolny rynek wyrosłą na gruncie chciwości, uważanej za źródło postępu. Nieograniczony pęd do bogacenia się, bez względu na koszty społeczne i ekologiczne, stał się przyczyną poważnych problemów zagrażających wręcz ludzkiej egzystencji na Ziemi. Lewicowa krytyka neoliberalizmu nie może jednak obejmować liberalizmu jako takiego. Jeśli ktoś myli te pojęcia, to zdradza tym brak elementarnej wiedzy na temat liberalizmu opartego na poglądach Johna Stuarta Milla. Nieprzypadkowo jednak w Polsce, gdzie liberalizm jest największym wrogiem Kościoła katolickiego, wiedza ta nigdy nie była szerzej rozpowszechniana. Liberalizm nie jest przeciwny ingerencjom państwa w procesy gospodarcze, pod warunkiem, że ograniczone one będą do sytuacji szczególnych i nie będą tłumić oddolnych inicjatyw. Gopnik przytacza celne sformułowanie Lincolna: „rządy są po to, aby uczynić dla wspólnoty ludzi wszystko, czego oni potrzebują, ale sami, używając swoich indywidualnych zasobów, nie mogą uczynić lub nie mogą uczynić równie dobrze”.

Fundamentalistyczna lewica walczy z dyskryminacją różnych grup społecznych, co nie przeszkadza jej w dyskryminowaniu tych, którzy nie w pełni podzielają jej przekonania. Przykładem może być ruch cancel culture, który jawnie dyskryminuje ludzi, którym zdarza się zapomnieć o zasadach poprawności politycznej przyjętych przez bojowników lewicy. Sprawa dotyczy więc liberalnej zasady wolności słowa, gdzie lewica łączy się z prawicą w krytyce liberalizmu. Przedmiotem ataku jest więc właściwa liberalizmowi tolerancja. Lewica twierdzi, że liberalna wiara w wolność słowa pozwala szerzyć się poglądom rasistowskim, antysemickim, faszystowskim, czyli tym, które kwestionują społeczny egalitaryzm i akceptują dyskryminację. Z kolei prawica narzeka, że z winy liberałów szerzone są poglądy urażające uczucia religijne, patriotyczne, sprzeczne z oficjalnie przyjętymi zasadami moralnymi lub godzące w honor narodu. Zarówno lewica, jak i prawica zarzucają w związku z tym liberalizmowi demoralizowanie społeczeństwa.

Tymczasem liberalna wiara w wolność słowa wcale nie jest absolutna. Tolerancja jest pozytywną wartością, ale ma swoje granice. Liberałowie stoją na stanowisku, że każdy ma prawo wyrażać swoje poglądy, nawet wtedy, gdy budzą one powszechne zgorszenie. Przestrzeń publiczna musi być otwarta na ścieranie się poglądów, wolną dyskusję, w której każdy ma prawo do krytyki wszystkiego. Obraza przekonań religijnych, ideologicznych i politycznych przez ich krytykę i zakwestionowanie jest jak najbardziej dopuszczalna. Granicą tolerancji jest to samo, co jest granicą wolności, a mianowicie zagrożenie czyjemuś bezpieczeństwu. Wykluczona jest zatem mowa nienawiści, która może kogoś zachęcić do wyrządzenia krzywdy ludziom, którzy są tej nienawiści przedmiotem. Liberał, godząc się na krytykę i ośmieszanie poglądów i przekonań, nie godzi się na obrażanie i upokarzanie ludzi, którzy je głoszą. Należy odróżniać człowieka od jego poglądów. Dlatego bzdurą jest przekonanie, że krytykując religię, krzywdzi się jej wyznawców. Obowiązujący w polskim prawie przepis o urażeniu uczuć religijnych pochodzi z innej epoki i jest społecznie szkodliwy, bo wprowadza cenzurę do debaty publicznej. Podobnie zresztą jak przepis o odpowiedzialności karnej za publiczne znieważenie narodu lub okazywanie mu lekceważenia. Czyni on Polskę jedynym krajem w Europie tak wrażliwym na punkcie swojej godności.

Liberalizm preferuje rozsądek, opanowanie i stopniowe dążenie do poprawy życia społecznego. Ale wielu spośród jego krytyków twierdzi, że życie oparte na rozsądku jest ograniczone i pozbawione barw. Utarło się przekonanie, że liberalizm nie jest seksowny, a sam Gopnik przyznaje, że jego credo nie nadaje się na sztandar. No cóż, zależy co kogo podnieca. Tego rodzaju opinie budzą mój największy sprzeciw. Są one bowiem charakterystyczne dla osób infantylnych, tęskniących za ufnym i bezmyślnym ludem, którego uskrzydlają dźwięki karmanioli, porywają apele przywódców o potrzebie poświęcenia dla sprawy i upaja dreszcz podniecenia ryzykowną przygodą. Można im tylko współczuć, że nie mogąc znaleźć zaspokojenia potrzeb emocjonalnych w swoim życiu osobistym, muszą go szukać w życiu zbiorowym. A przecież te strzeliste akty poświęcenia, gdy emocje wypierają rozum, nigdy nie prowadzą do niczego dobrego. Ani lewicowe rewolucje dla naprawy świata, ani prawicowe krucjaty w imię Boga, ojczyzny lub moralności nigdy się nie przyczyniły do rozwoju ludzkości, przynosząc śmierć i zniszczenia.

Dlatego tym, którym nie odpowiada polityka liberalna – zimna i oparta na procedurach, bo uwielbiają politykę gorącą, gniewem natchnioną, warto zacytować pogląd mądrego człowieka, Isaiaha Berlina: „nasze czasy, wbrew temu, co się często słyszy, nie wymagają bynajmniej mocniejszej wiary, silniejszego przywództwa ani bardziej naukowej organizacji. Raczej przeciwnie – przydałoby się im mniej mesjanistycznej żarliwości, więcej światłego sceptycyzmu, więcej tolerancji dla odmienności, częstszego stosowania środków ad hoc dla osiągnięcia celów w możliwej do przewidzenia przyszłości, więcej miejsca dla jednostek i mniejszości, których upodobania i przekonania nie znajdują (mniejsza o to czy słusznie) rezonansu wśród większości”.

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Sztuka jest kobietą, czy może kobieta jest sztuką? :)

Prehistoryczne rysunki naskalne, starożytna sztuka grecka czy rzymska, płótna renesansowych mistrzów, czy pop-artowy Warhol – wspólnym mianownikiem sztuki tworzonej na przestrzeni wieków zdaje się być jej przedmiot (a w zasadzie – podmiot): kobieta.

Nie wiem, czy ktoś skwantyfikował i obliczył w jakim procencie kobieta jest głównym tematem przedstawianym w sztuce. Z moich obserwacji rzeźb, płócien czy instalacji wynika jednak, że to właśnie kobieta jest najczęściej pojawiającym się i interpretowanym motywem artystycznym.

Muza, inspiracja, modelka, wzór, natchnienie, materiał, który odpowiednio ukształtowany, najczęściej męskimi rękami, przeistacza się w dzieło sztuki uchwycone na zawsze i zaklęte w płótno (bądź w jakikolwiek inny materiał, którym posługuje się artysta). Niczym profesor Higgins z Pigmaliona, w którego sprawnych i kompetentnych dłoniach prosta kwiaciarka Eliza przepoczwarzyła się w wysublimowaną damę z towarzystwa.

Jak często, gdy podziwiamy kunszt artysty, zastanawiamy się kim była lub jest postać uwieczniona na płótnie? Zapewne nie tak często jak powinniśmy.

Historie i życie bohaterek dzieł sztuki nierzadko są szalenie fascynujące, piękne, czy tragiczne. Bo kobieta z obrazu to nie tylko wsparcie dla artysty w jego osobistym procesie przeistoczenia się w nieśmiertelnego poprzez swoje prace – to przede wszystkim człowiek, z marzeniami, pragnieniami i życiorysem, który warto znać.

„(…) Była uwodzicielką, nawet wrogowie nie potrafili się jej oprzeć”[1]. Te słowa odnoszą się do Almy Mahler, którą na swoich płótnach malował Gustaw Klimt czy Oskar Kokoschka.

„(…) Bella była marzycielką. (…) Szybko uznała Witebsk za zbyt mały, zbyt ciasny, zbyt prowincjonalny”[2]. Te krótkie słowa charakteryzują Bellę Chagal, wielokrotnie przedstawianą na płótnach pędzla męża – Marca Chagalla.

„(…) Tylko najbliżsi wiedzieli, że pod tajemniczą powściągliwością Berthe drzemią demony, że najmłodszą z panien Morisot to diabeł w spódnicy”[3]. Fragment charakteryzuje Berthe Morisot, której twarz i ciało wielokrotnie były inspiracją dla Edouardo Maneta.

„(…) Lizzie Siddal od dawna zasypiała już tylko po laudanum. Dawka narkotyku, a właściwie lekarstwa, uśmierzała dolegliwości ciała i duszy”[4]. Twarz Elizabeth Siddal, wraz z rudą aureolą włosów zna każdy miłośnik nurtu prarafelickiego i wielbiciel Dantego Gabriela Rossettiego i Johna Everetta Millaisa, którzy Lizzie uczynili bohaterką wielu swoich płócien, w tym tego, na którym przedstawiona jest jako szekspirowska Ofelia, dryfująca w bagiennym jeziorku (by oddać szczegóły i detale z najwyższą starannością i precyzją, artysta umieścił Lizzie w wannie z zimną wodą, gdzie mokła i marzła w imię sztuki).

„(…) Ciało nie miało przed Suzanne Valadon tajemnic, nie znała wstydu. Stawała nago przed lustrem i przyglądała się sobie wnikliwie”[5]. Wnikliwie i bacznie przyglądali się Suzannie Auguste Renoir i Henri de Toulouse-Lautrec, czyniąc ją główną bohaterką swoich obrazów.

Z duża dozą prawdopodobieństwa możemy przyjąć, że wyżej wymienione damy i muzy są nam znane „z widzenia”, tak jak znane nam są obrazy artystów, którzy ujęli je w swoich kompozycjach, zapewniając im nieśmiertelność. Nieśmiertelność rozumianą jako przemianowanie tych kobiet na pozujące obiektom, wypełniające polecenia i wizje autora płótna.

Trzy z pięciu wspomnianych powyżej kobiet również było malarkami, a nie jedynie modelkami. O tym fakcie wie już niewielu, prawda? A przecież bycie definicją piękna i personalizacją artystycznych wizji innych, nie wyklucza, a przynajmniej nie powinno wykluczać, z grona twórców.

Ich wkład w rozwój sztuki jest więc tak samo ważny i istotny jak mężczyzn, których pociągnięcia pędzlem przemieniły żywe, czujące i pragnące kobiety w milczące obrazy. Pamiętajmy więc o Nich, nie tylko jako o dziełach sztuki, ale przede wszystkim jako o kobietach.

 

[1]                M. Czyńska, Kobiety z obrazów. Nowe historie., Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2021, s. 7

[2]                Ibidem, s. 37

[3]                Ibidem, s. 65

[4]                Ibidem, s. 115

[5]                Ibidem, s. 189

 


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Nosorożce versus Jednorożce :)

Każdy zwolennik, a choćby nawet i umiarkowany sympatyk idei liberalnych powinien publikację książki Adama Gopnika „Manifest nosorożca. Rozprawa z liberalizmem” w polskiej wersji językowej uznać za dobrą nowinę. Pozycja ta jest zupełnie odmienną od innych próbą reakcji na kryzys liberalnego paradygmatu, który obserwujemy (pozwalamy sobie wmawiać?) od około 2008 r. Gopnik nie bierze skalpela, piły czy siekiery i nie przystępuje do prób amputowania z ciała liberalizmu członków, które lewicowa narracja poprawnościowa każe liberałom uznać za „nieaktualne” czy „niepopularne”. Zamiast tego zabiera czytelnika w niezwykłą i zupełnie niespodziewaną podróż przez nieuczęszczane dotąd ścieżki i przesmyki wokół tego wielkiego „nosorożca”, jakim okazuje się być liberalizm. Zamiast standardowo czytać o podstawowych założeniach doktrynalnych Locke’a, Smitha, Milla, Constanta, Humboldta, Rawlsa i Hayeka, w dziele Gopnika dostajemy zupełnie inną perspektywę i nowe metody czytania misji liberalizmu. Autor ukazuje nam liberalizm jako krucjatę moralną, niesioną najpiękniejszym zamysłem, jaki w relacjach międzyludzkich można sobie tylko wyobrazić – czyli misją złagodzenia i w końcu usunięcia okrucieństwa z życia człowieka pośród innych ludzi.

Gopnik nie idealizuje liberalizmu. Tym właśnie różnią się liberałowie od ideologów socjalizmu, nacjonalizmu, faszyzmu, komunizmu czy doktryn opartych na objawieniach religijnych, że swojej idei nie traktują bezkrytycznie. To dlatego autor obiera nosorożca jako manifestację liberalizmu. To szczególnie inspirujący moment w książce. Gopnik ubolewa nad tym (ale i wykazuje zrozumienie), że ludzie od zawsze gonią za ideałem utopii. Te utopie są niczym jednorożce – idealne, piękne, majestatyczne. Tak jak ludzka wyobraźnia – od starożytności po współczesne kreskówki dla małych dziewczynek – wielbi jednorożca, tak ludzka myśl polityczna goni za idealnym ładem, za porządkiem społecznym, który zapewni wszystkim ludziom wieczną szczęśliwość, pomyślność i sprawiedliwy układ korzyści. Wszystko pięknie, ale z tymi socjalistycznymi, chrześcijańskimi czy narodowymi jednorożcami wśród idei jest jeden problem – ten sam, który dotyczy też samych jednorożców. One nie istnieją.

Nosorożec zaś istnieje i stanowi zjawisko najbliższe jednorożcowi spośród tych, które w warunkach ziemskich mogły zostać przez proces ewolucji z uwzględnieniem wszystkich czynników wygenerowane. W sferze idei nosorożcem jest liberalizm, bo – jak pokazało ostatnie 200 lat – jest realnie możliwy. Owszem, nosorożec jest też brzydki, przysadzisty, jakoś eklektyczny (jakby ktoś go sztucznie zlepił z nie do końca do siebie przystających elementów), trudno go podziwiać, a co dopiero się w nim zakochać. Nikomu nie przyjdzie do głowy umieszczać go na malowidłach w majestatycznych pozach. Ale nosorożec jest nie tylko realny. Gdy się już raz rozpędzi, pochyli łeb i wystawi swój róg do przodu, to jest także zajebisty. Można mu wtedy, w najlepszym przypadku, zejść z drogi.

Gopnik osią swojej książki czyni intymne wręcz historie ludzi, których działania i idee stanowiły namacalną emanację liberalizmu. Często ludzi dotąd niewiązanych w oczywisty sposób z liberalizmem. Na kartach „Manifestu…” pojawia się więc John Stuart Mill, ale sens jego przywołania odkrywamy poprzez kontekst jego, stanowiącej akt założycielski liberalnego feminizmu, miłości do Harriet Taylor. Inną parą miłosną są George Henry Lewes i George Eliot, którzy liberalizm wprawiają w wieczny ruch. Znaczącą postacią jest wielki orator epoki walki z niewolnictwem Frederick Douglass, przywołana zostaje skrajnie lewicowa Emma Goldman, pojawia się David Hume, ale głównie za sprawą sposobu, w jaki umierał. Emblematycznym przykładem działania liberalizmu jest projekt budowy nowoczesnego systemu kanalizacyjnego w Londynie, który uratował wielu ludzi przed śmiercią z powodu paskudnych chorób.

Gopnik korzysta z tych i jeszcze dalszych przykładów, aby nakreślić obraz liberalizmu jako przede wszystkim procesu, a więc działania które nie osiąga założonych celów za jednym zamachem czy za sprawą przełomowego wydarzenia, jakoby rewolucji. Liberalizm to złożona z tytułowych (w oryginalnej wersji angielskiej) „drobnych przebłysków zdrowego rozsądku” działalność polegająca na zidentyfikowaniu przyczyn ludzkiego cierpienia i źródeł zadawanego ludziom okrucieństwa, a następnie przechodząca do etapu, zazwyczaj niestety powolnego, stopniowego redukowania i likwidowania tych zjawisk. Tak pojęty liberalizm jest dla Gopnika jedną wielką historią niesłychanego wręcz sukcesu, o czym świadczy współczesny świat – a więc miejsce, w którym ilość okrucieństwa dotykającego ludzi jest mniejsza niż kiedykolwiek wcześniej w dziejach ludzkości. Dla Gopnika to długa podróż, którą zaczęła refleksja, iż odzieranie człowieka żywcem ze skóry lub łamanie go kołem nie są moralnie uzasadnionym postępowaniem, nawet jeśli w grę wchodzi obraza króla, a która dotarła do punktu, w którym głównym tematem sporu w debacie publicznej stała się dopuszczalność używania słów, przez nieliczne grupy uważanych za krzywdzące.

Gopnik zgadza się, że powolność zmian, będąca esencją liberalnego stylu, jest znaczącą wadą naszego nosorożca. Z tego bierze się cała frustracja liberalizmem, zwłaszcza ze strony młodego pokolenia, które z natury swojej konstrukcji chce rezultatów na asap i nie ma żadnej tolerancji wobec strachliwego kulenia się „dziadersów” w obliczu zmian społecznych. Liberalizm jest ociężały i mało zwrotny, to jasne. Ale Gopnik widzi w tym zalety i prosi młodych o cierpliwość. Pokazuje raz po raz, że natychmiastowe, rewolucyjne zmiany nie potrafiły podołać próbie czasu i po krótkim okresie „karnawału”, ale i zawieruchy, bywały w całości lub w zasadniczej części odwoływane. Co innego zmiany będące dziełem liberalizmu. One oparte są na najmocniejszym fundamencie głębokiej przemiany społecznej. To proces, który kończy się ustawami w parlamencie, ale zaczyna się przy kuchennym stole setek tysięcy lub milionów domów, w sypialnianych łóżkach, na kanapach przed telewizorami i przy kawie w kafejce na rogu. Tam ludzie ze sobą rozmawiają w milionach konwersacji. Zwykli ludzie, którym raz po raz zdarza się „przebłysk zdrowego rozsądku”. To jest ta moc, która niesie zmianę. To dlatego najpierw liberalne projekty reform są dla establishmentu ciekawostką, „groteską” i „bodaj żartem”, ale po jakimś czasie stają się „propozycją grup mniejszościowych”, aby za chwilę „wejść do debaty” jako jedna z opcji, a dalej zostać „dominującą propozycją” z poparciem większości, a na końcu zostać uchwalonymi jako „oczywista oczywistość”, co do której wszyscy są zdumieni, że kiedyś ktokolwiek się im sprzeciwiał.

Liberalizm to proces, więc nigdy nie osiągnie ostatecznego sukcesu. „Endsieg” nie jest dla nas – to ICH domena. Otóż, dokonując reform i kasując okrucieństwo wobec jednych, sięgamy coraz głębiej i odkrywamy coraz to nowe przejawy niesprawiedliwości i okrucieństwa wobec kolejnych grup ludzi. Także nasza empatia, wskutek dwóch stuleci praktykowania liberalizmu, stale ulega wyostrzeniu. Coraz mniej jest w nas „nie przesadzaj! to nic takiego!”, a coraz więcej „ok, tak też nie powinno być, rozwiążmy i ten problem”. To dlatego jedna wygrana batalia to nie koniec, bo czekają… kolejne trzy. A ponieważ nasze zwycięstwa na koniec batalii są uznawane za oczywistość, to ze strony publiki nie ma nadmiernej wdzięczności dla liberalizmu. Jest raczej krytyka i gorzkie słowa, że te nowe batalie jeszcze nie zostały też wygrane. Już, teraz, zaraz, natychmiast, asap!

Siłą liberalizmu jest też to, że nie pozostawia przeciwników zdruzgotanymi. To nie kazus komunizmu czy faszyzmu, gdzie każdy, kto był innego zdania, ma do wyboru emigrację, milczenie, albo pryczę w obozie. To też nawet nie kazus konserwatyzmu w stylu PiS, gdzie każdy, kto się nie zgadza, zostaje wypchnięty poza przestrzeń kontrolowanego przez państwo obiegu kulturalnego i medialnego. Liberalizm do przegranych w dyskusji wokół reform społecznych przeciwników wyciąga rękę i kieruje do nich ofertę udziału w budowie społeczeństwa, w kształtowaniu części tego społeczeństwa, jako że w ładzie liberalnym zawsze będzie miejsce dla ludzi o konserwatywnych czy socjalistycznych poglądach i dla ich aktywności i projektów. Takie podejście redukuje resentymenty, ogranicza zawiść i niechęć i stanowi integralny element strategii wprowadzania TRWAŁEJ reformy. Takiej, której nie tylko nie da się w kolejnej kadencji „odkręcić”, ale takiej, której nikt nigdy nawet nie będzie już chciał „odkręcać”.

Książka Adama Gopnika stanowi wielki wkład w projekt ochrony zagrożonego gatunku, jakim dzisiaj – także w tym metaforycznym, politycznym sensie – jest nosorożec. To oferta dla każdego, nie tylko dla przekonanych zwolenników liberalizmu. Oni w tej książce znajdą istny skarb, bo jest to kopalnia pomysłów na nowe formy i linie obrony liberalizmu, jego dorobku i projektu przyszłości. Ale to także oferta dla przeciwników liberalizmu, którzy dzięki tekstowi Gopnika mogą lepiej zrozumieć, kim my jesteśmy, co nami kieruje. Może dostrzegą, że nie jesteśmy złymi, zepsutymi ludźmi, a moralistami na misji zorientowanej na walkę z okrucieństwem człowieka wobec człowieka? Może Gopnik wykrzesze w nich dla liberałów nieco empatii?

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Trudna obrona praw człowieka :)

Imperatyw praw człowieka, jako nadrzędnej idei ustrojowej, pojawił się po raz pierwszy w Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z 1789 roku oraz w konstytucji Stanów Zjednoczonych. „Nic nie jest niezmienne prócz nieodłącznych i niepozbywalnych praw człowieka” – stwierdził prezydent Thomas Jefferson. Ten sam prezydent w liście do obywateli miasta Waszyngton w 1826 roku, ostatnim roku swojego życia, napisał: „Nieograniczone korzystanie z rozumu i wolności opinii przekona wkrótce wszystkich, że nie narodzili się do tego, by nimi rządzono, lecz by rządzili się sami jako wolni ludzie”. Wysunięcie praw człowieka na plan pierwszy otworzyło drogę do demokracji liberalnej. Chociaż we współczesnym świecie, nawet w państwach autorytarnych, nikt otwarcie tych praw nie kwestionuje, to w praktyce, także w państwach demokratycznych, poziom ich przestrzegania pozostawia wiele do życzenia. Powodem tego stanu rzeczy jest naturalny konflikt między jednostką a społecznością, w której ona żyje. Na gruncie ideologii liberalizmu konflikt ten jest możliwy do rozwiązania, ale problem polega na tym, że zwolennicy tej ideologii są w mniejszości w stosunku do zwolenników ideologii kolektywistycznych.

Począwszy od Starożytności, w filozofii humanistycznej panuje zgodność, że świadomość własnej świadomości, różniąca człowieka od innych istot żywych, narzuca mu konieczność poszukiwania sensu swojego życia, wykraczającego poza wysiłek samego przetrwania. Związana jest z tym potrzeba wolności, którą można rozumieć jako chęć posiadania pewnej niezależności od otoczenia społecznego, które pozbawia człowieka poczucia autonomii własnych działań. To poczucie autonomii, czyli sprawczości własnych działań, jest niezbywalnym elementem człowieczeństwa. Wolność potrzebna jest więc po to, aby wyrażać siebie, swoje pragnienia i dążenia, aby kształtować swoją własną, niepowtarzalną wizję świata. Na tym polega indywidualność człowieka, odkąd ją sobie uświadomił. O tym, że zawsze chciał czegoś więcej niż tylko przetrwania, świadczą rysunki na ścianach jaskiń czy wykopywane przez archeologów kamienne lub drewniane rzeźby i ozdoby. Świadczą o tym pieśni i legendy egipskich fellachów czy tańce i obrzędy afrykańskich i indiańskich plemion. Jednak zawsze te indywidualne dążenia, wynikające z tęsknoty za sensem swojego życia, były kontrolowane, modyfikowane i przystosowywane do oczekiwań jakiejś wspólnoty.

Według Abrahama Maslowa, przyrodzonym prawem człowieka jest samorealizacja, która jest uzależniona od rozwoju posiadanych predyspozycji i zdolności, co pozwala mu stać się tym, kim naprawdę jest. Pomaga w tym świadomość wewnętrzna, oparta na nieświadomej percepcji własnej natury, własnych zdolności i „życiowego powołania”. Warunkiem samorealizacji jest przystosowanie rzeczywistości do człowieka, a nie człowieka do rzeczywistości. Maslow twierdzi, że zdrowi pod względem psychologicznym osobnicy tylko powierzchownie traktują utarte obyczaje, odnoszą się do nich zdawkowo, to znaczy mogą je przyjąć lub odrzucić. Wybierają z kultury społecznej to, co w ich opinii jest dobre, i odrzucają to, co złe. Mają więc własne kryteria oceny, na podstawie których podejmują decyzje. Dążą do szukania w sobie drogowskazów i prawideł życiowych. Jeśli wewnętrzna natura danej osoby zostanie pod wpływem nacisków zewnętrznych zniweczona, zaprzeczona lub stłumiona, wówczas pojawia się choroba osobowości, mająca neurotyczne i psychosomatyczne objawy, będące skutkiem sprzeniewierzenia się własnej jaźni, czyli braku pełnego człowieczeństwa. Warto dodać, że zdolność wyrażania myśli i impulsów bez ich dławienia i bez obawy ośmieszenia, okazuje się podstawowym warunkiem twórczości. Ludzie autonomiczni kierują się prawami własnego charakteru, a nie regułami społecznymi (jeśli zachodzi różnica). W związku z tym są nie tylko przedstawicielami danego środowiska czy narodu, ale członkami całego rodzaju ludzkiego.

Jak z tego wynika, podstawowy wybór zachodzi między jaźnią innych a swoją własną. Skutkiem tego wyboru jest albo odrzucenie przez innych, albo odrzucenie przez samego siebie. Życie w wewnętrznym świecie psychicznym, czyli rządzonym prawami psychicznymi, a nie prawami zewnętrznej rzeczywistości, w świecie doświadczania, emocji, pragnień, obaw i nadziei, to coś innego niż życie w rzeczywistości zewnętrznej i przystosowywanie się do niej. Tą ostatnią rządzą bowiem inne prawa, których człowiek nie ustanawiał i które nie są istotne dla jego natury, chociaż musi często żyć według nich.

Ten konflikt nie zawsze jednak jest tak dramatyczny. Wewnętrzne prawa jednostki mogą być bowiem w znacznym stopniu zgodne z prawami jej społecznego otoczenia. Jest tak wtedy, gdy ludzie tworzący jakąś wspólnotę kierują się prostą i podstawową zasadą moralną: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”, a także: „Żyj jak chcesz i pozwól tak samo żyć innym”. Chodzi więc o akceptację w danym środowisku podstawowych zasad etyki uniwersalnej. Uniwersalizm moralny jest ważnym składnikiem liberalizmu. Jak bowiem twierdzą liberałowie, fakt urodzenia się w danym miejscu jest przypadkowy i z moralnego punktu widzenia obojętny. Jako taki, nie może być zatem podstawą narzucania jednostce obowiązków lub rozmaitych zakazów, które wynikają z konkretnej przynależności grupowej, a nie z samego faktu bycia człowiekiem. Prawa i obowiązki człowieka są zatem pierwotne i ważniejsze od praw narodów i wszelkich grup społecznych. Tam, gdzie prawa jednostki próbuje się podporządkować prawom jakkolwiek rozumianej grupy społecznej, tam otwiera się drogę do ucisku jednostek i mniejszości, do tolerowania dyskryminacji i przemocy, do przykładania podwójnych standardów do „swoich” i „obcych”. W etyce uniwersalnej ważna jest tolerancja dla poglądów i zachowań odmiennych, przez wielu niezrozumiałych, a nawet odpychających, których przedstawiciele nikomu jednak krzywdy nie czynią, co oznacza akceptację pluralizmu poglądów i stylów życia. W ten sposób można wyjść naprzeciw zarówno potrzebie indywidualnej wolności jednostki, jak i potrzebie spójności społecznej.

W tym kierunku powinny zmierzać procesy wychowawcze w rodzinie i w szkole, wolne od ideologicznych naleciałości i bezmyślnego powielania kulturowych stereotypów. Człowiek potrzebuje sprawdzonego i dającego się zastosować systemu wartości, które samodzielnie zrozumiał i uznał za prawdziwe, a nie dlatego, że inni każą mu w nie wierzyć i im ufać. Wychowanie musi więc być nastawione zarówno na zapewnienie kontroli, chroniącej dzieci przed zbyt egoistycznymi i antyspołecznymi zachowaniami, jak i na kultywowanie spontaniczności i indywidualnej ekspresji. Trzeba mieć więcej zaufania do dzieci i naturalnych procesów ich rozwoju. Oznacza to potrzebę wstrzymywania się wychowawców od nadmiernej ingerencji i wtłaczania wychowanków w z góry określone wzorce. John Stuart Mill uważał, że możemy przeszkadzać niektórym ludziom w demoralizowaniu społeczeństwa, ale tylko wówczas, gdy ludzie będą mieli swobodę zaprzeczania temu, że to, co my sami nazywamy złym albo dobrym, jest właśnie takie. Bez możliwości takiego zaprzeczania nasze przekonanie opiera się na zwykłym dogmacie i nie jest racjonalne. Tylko swobodne ścieranie się poglądów jest drogą do społecznego dobrostanu. Człowiek, jako jednostka, musi zasady prospołeczne zinterpretować zgodnie ze swoją jaźnią. Wtedy je zrozumie i będzie się do nich stosował, odpowiednio je, być może, modyfikując. Moralność ludzi, którzy bezmyślnie stosują się do tego, czego od nich oczekują wychowawcy i propagandziści, jest płytka i łatwa do zniszczenia.

Główna droga do zdrowia i samospełnienia prowadzi przez zaspokojenie podstawowych potrzeb, a nie przez frustrację, którą powoduje kulturowy reżim przez tłumienie tych potrzeb, brak zaufania, policyjną kontrolę, za czym kryje się założenie zła tkwiącego w głębi natury ludzkiej. Ma rację Maslow twierdząc, że wyzyskiwacz lub tyran nie jest skłonny zachęcać podwładnych do ciekawości, nauki i wiedzy, ponieważ ludzie, którzy dużo wiedzą, łatwo się buntują nie doświadczając wolności.

Trudno mówić o przestrzeganiu praw człowieka w społeczeństwie, w którym ludzie niehetoronormatywni są prześladowani i pozbawieni niektórych praw, w którym kobiety nie mogą decydować o swoim ciele, w którym ludzie o innym kolorze skóry są źle traktowani, w którym przyznanie się do żydowskiego pochodzenia uchodzi za odwagę. To niestety wciąż jeszcze jest Polska, w której zmiany kulturowe są już co prawda widoczne, ale niektóre stereotypy wciąż tkwią głęboko w umysłach znacznej części społeczeństwa. Model człowieka wolnego i samorealizującego się, czyli korzystającego w pełni ze swoich praw przyrodzonych, kłóci się z kolektywistyczną utopią, według której człowiek nie jest własnością samego siebie, ale Boga, rodziny, grupy społecznej, a przede wszystkim wspólnoty narodowej. To te kolektywy skłonne są przedkładać wierność i przystosowanie jednostki do swoich standardów zamiast pozostawić jej indywidualność i twórczą swobodę. Dopiero od niedawna zaczyna pojawiać się przekonanie, niestety w dość wąskich jeszcze kręgach, że przesunięcie nacisku z lojalności grupowej na wolność indywidualną jest korzystne nie tylko dla jednostek, ale i dla grup, których są one członkami. Twórczość i rozwój zawsze są skutkiem swobody jednostek, a nie grupy działającej według utrwalonych schematów.

W Polsce nie tylko stereotypy kulturowe są przeszkodą w kultywowaniu praw człowieka. Mimo że prawa te zapisane są w konstytucji, rząd Zjednoczonej Prawicy od początku otwarcie deklarował jak zamierza je interpretować. Skoro jako cel przyjmuje się obronę tradycyjnych wartości, opartych na etyce katolickiej i zwyczajach patriarchatu, skoro z góry wyklucza się możliwość nie tylko rewolucji, ale nawet ewolucji obyczajowej, to jest oczywiste, że o równości obywateli nie może być mowy, a z wolności będą mogli korzystać tylko zwolennicy tradycjonalistycznej władzy. „My mamy własne, polskie wartości i nie musimy przyjmować unijnych” – oświadczył minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski, osłupiałym tym wyznaniem, członkom Komisji Europejskiej.

Rząd Zjednoczonej Prawicy dotrzymuje słowa, o czym świadczy utrzymywanie dyskryminacji cywilno-prawnej ludzi LGBT+, wprowadzenie drakońskiej ustawy antyaborcyjnej, wycofanie się z finansowania zabiegów in-vitro, szczególne wsparcie finansowe dla konserwatywnych i prokatolickich organizacji pozarządowych, przy jednoczesnym dyskryminowaniu organizacji realizujących cele progresywne i liberalne. Broniąc się przed uchodźcami w 2016 roku, rząd Zjednoczonej Prawicy rozniecał nienawiść do wyznawców Islamu, upatrując w nich terrorystów i gwałcicieli. Jarosław Kaczyński, niczym wytrawny propagator hitlerowski obrzydzający Żydów, obrzydzał uchodźców z Bliskiego Wschodu, strasząc Polaków przenoszonymi przez nich bakteriami i pierwotniakami. Spowodowało to liczne ataki na mieszkających w Polsce Arabów oraz przygotowało grunt do bestialskiego traktowania imigrantów nielegalnie przekraczających granicę z Białorusią. Zasadnicza zmiana podejścia do uchodźców z Ukrainy, to zasługa zwykłych ludzi i organizacji pozarządowych, a nie rządu, dla którego akceptacja tej pomocy wynikała z potrzeby poprawy pozycji w Unii Europejskiej, z czym ten rząd wiązał określone nadzieje, jak i z faktu, że uchodźcy ci są jednak chrześcijanami.

Szczególne pogwałcenie praw człowieka w Polsce wiąże się ze zmianami w polityce informacyjnej i w systemie edukacji. Nastąpiło tu bowiem odejście od zasady neutralności światopoglądowej i politycznej na skutek wyraźnej presji ideologicznej, służącej interesom obozu rządzącego. W państwie ideologicznym, jakim stała się Polska, nie ma miejsca na pluralizm i tolerancję, co oznacza, że prawa niektórych obywateli nie będą w pełni przestrzegane. Zjednoczona Prawica zawłaszczyła media publiczne, podporządkowując je swoim celom. O jej cenzorskich zamiarach świadczy fakt, że chciała to samo zrobić z mediami prywatnymi, wykupując je lub usiłując zdobyć na nie wpływ w inny sposób. Na razie nie w pełni jej się to udało, dzięki czemu są jeszcze w Polsce wolne media. Rządowe, niesłusznie nazywane publicznymi, radio i telewizja oraz podporządkowana władzy prasa, zrezygnowały z informowania odbiorców na rzecz agitacji i propagandy w celu formowania postaw przychylnych władzy a zarazem wrogich w stosunku do opozycji. Znajdują przy tym zastosowanie rozmaite formy manipulacji. Jest to sytuacja typowa dla państw autorytarnych. W demokracji liberalnej media publiczne mają bowiem na celu wyłącznie przekaz informacji, z którą odbiorcy zrobią to, co uważają za stosowne. Wykorzystywane przy tym dane, fakty i opinie prezentowane być powinny w sposób neutralny, rzeczowy i obiektywny. Nic zatem dziwnego, że pod względem wolności mediów Polska zajmuje dopiero 66 miejsce w świecie.

Podobnie wygląda sprawa w obszarze edukacji, zwłaszcza po zmianach wprowadzonych przez ministra Czarnka, które dotyczą treści podręczników szkolnych, form nauczania i kontaktów uczniów z organizacjami pozaszkolnymi. Zmiany te wyraźnie wskazują na chęć zastąpienia nauczania nacjonalistyczno-klerykalną indoktrynacją. Przedmiotem nauczania powinien być bowiem zbiór informacji wraz z metodą korzystania z nich. Natomiast przedmiotem indoktrynacji jest wpojenie określonego sposobu myślenia i zachowania. Nauczanie daje więc uczniowi metodę, nie pozbawiając go możliwości wyboru, podczas gdy indoktrynacja daje mu stereotyp, pozbawiając go zarazem wolności. W prawicowym systemie edukacji instrumentem indoktrynacji jest przemilczanie w programach nauczania informacji niewygodnych z punktu widzenia nacjonalistycznej polityki historycznej. Jest nim również wybiórcze posługiwanie się informacjami, mające na celu podkreślanie szczególnej roli Kościoła katolickiego. Takim instrumentem jest także izolowanie uczniów od wpływów organizacji popularyzujących idee progresywne i liberalne. Nie ma mowy o edukacji seksualnej, a szczytem politycznej arogancji było ukaranie kierownictwa szkoły za udział jej uczniów w wydarzeniu „Tour de Konstytucja”.

Niestety, nie tylko konserwatyści są skłonni lekceważyć prawa człowieka. Okazuje się, że zdolni do tego mogą być także liberałowie – nadgorliwi progresywiści. Pozytywne zmiany postaw wobec rasy i płci mogą bowiem prowadzić do przesady w dyskryminowaniu nie tylko tych, którzy się tym zmianom opierają, ale również tych, którzy nie dość starannie posługują się nowymi określeniami i wzorami zachowania. Nie chodzi przy tym o zwykłą krytykę, ale o próby spychania ludzi na margines życia społecznego. Dotyczy to zwłaszcza osób pełniących funkcje publiczne, jak profesorowie lub dziennikarze. Tak dzieje się w amerykańskich uniwersytetach, gdzie popularność wśród studentów ruchów woke i cancel culture prowadzi do ideologicznego terroru, przed którym ustępują kierownictwa uczelni i redakcji, zwalniając z pracy niepoprawnych politycznie pracowników. Skutkiem tego jest społeczny konformizm, który niczym nie różni się od tego, który preferują konserwatyści.

Bojowników nowej kultury trudno nazywać liberałami, ponieważ broniąc ludzi dawniej dyskryminowanych, jednocześnie dyskryminują tych, którzy nie podzielają ich gorliwości. Liberalizm opiera się na przekonaniu, że wszystkie idee zasługują na wysłuchanie, bo na tym polega pluralizm i tolerancja, będące fundamentem wolności jednostki. Nie wolno zapominać o słynnej deklaracji Woltera w sprawie wolności wypowiedzi. Rozprzestrzenianie się tendencji woke i cancel culture nie ma nic wspólnego z dziejową sprawiedliwością, jest natomiast śmiertelnym zagrożeniem dla demokracji liberalnej. Mściwy, purytański zapał ich zwolenników bardzo bowiem przypomina działalność populistycznych „trojek” powołanych przez Stalina czy studenckich komitetów rewolucyjnych w czasie chińskiej rewolucji kulturalnej Mao Tse Tunga.

Brońmy się przed fanatykami, oni zawsze prowadzą do kompromitacji słusznych idei. Nadgorliwi obrońcy praw człowieka stają się, jak widać, nierzadko ich gwałcicielami.

Autor zdjęcia: K. Mitch Hodge

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję