Aktywizacja i polityka społeczna :)

Myślenie w jaki sposób wspierać ludzi, jak ich aktywizować, jak wykorzystywać ich potencjały, może im pomóc znaleźć się w sytuacji po kryzysowej – nie takiej jak obecnie mamy, bo to jest mały problem, ale znacznie większej. Tsunami stanowi przede wszystkim demografia, a także zmiany społeczne i problemy wynikające z globalizacji. Nie widzę obecnie, by politycy państw europejskich mocno się nad przyszłością i tymi problemami pochylali. Spróbujmy skupić się w debacie na problemach i ich realności, oraz tym czy polityka społeczna w Polsce może być motorem do zmian, które muszą nastąpić abyśmy funkcjonowali w świecie i podnosili jakość swojego życia oraz doprowadzali do zmniejszenia jego różnicowania.

Rzecz, którą musimy sobie najpierw powiedzieć to, to że bieda jak i wykluczenie ma różne poziomy i ciężko ją wrzucać do jednego worka. Pamiętajmy, że nie tylko kwestia majątkowa może powodować wykluczenie. W przypadku ludzi biednych, którzy mają jakiś problem, można zastosować transfery socjalne, czyli przepływ pieniędzy od bogatych do biednych, ale czy to załatwi sprawę? Moim zdaniem nie. W moim mniemaniu polityka społeczna to szansa na aktywizację i realizację swoich potrzeb przez takich ludzi. Nie mówię, że same transfery to jest coś złego, one są jak najbardziej potrzebne, ale one nie załatwią sprawy. Pytanie na dziś brzmi: Czy jesteśmy w stanie sprawić, żeby w Polsce nie było ludzi biednych? Zapewne nie, zawsze jacyś ludzie będą biedni. W krajach współcześnie opartych na zasadach wolnorynkowych musimy się zastanowić czy osobom radzącym sobie najgorzej dawać wsparcie za pomocą transferów, czy też innymi kanałami.

Drugą kwestią, którą musimy przeanalizować jest demografia. Myślę, że w polityce rodzinnej nie mamy już instrumentów, które mogłyby powodować, że ludzie będą chcieli mieć dzieci. Ludzie będą realizować swoje potrzeby prokreacyjne, ale mając jedno dziecko, a nie trójkę.

Trzecią istotną kwestią, o której mam zamiar mówić jest globalizacja. Nie możemy być pewni czy w pewnym momencie Chińczycy i Hindusi nie powiedzą: my też chcemy być bogatsi, dlaczego mamy pracować po 12 godzin dziennie za przysłowiową miskę ryżu? Kto wie czy za jakiś czas nie pojawi się chiński Bismarck i nie wprowadzi systemu ubezpieczeń społecznych. Notabene jeszcze trzy lata temu istniały tylko jakieś szczątkowe chińskie ubezpieczenia zdrowotne dla pracowników fabryk, teraz się to rozszerza o edukację i kto wie jak daleko pójdzie. Chińczycy opierają swój wzrost gospodarczy na pracy, kto nie pracuje ten nie je. Myślę, że prędzej oni zbliżą się wraz z Hindusami do naszych systemów niż my do nich. Nie jesteśmy w stanie rywalizować z nimi na stopie wydajności pracowniczej, na to jest za późno. Jedyną szansą jest to, że oni niejako sami zmniejszą swoją konkurencyjność. Nie jest to wcale takie pewne i chyba dalszy brak systemu zabezpieczenia społecznego w takich państwach przy ich rozbudowaniu w Europie przy zmniejszającej się luce efektywnościowej i technologicznej dobrze nam nie wróży.

Paradoksalnie w Europie największą krzywdę wyrządził demografii Bismarck wprowadzając powszechne ubezpieczenia rentowe i emerytalne. Obecnie możemy powiedzieć: „nie musisz mieć dzieci bo masz ZUS. Jak będziesz stary ZUS wypłaci ci twoją emeryturę, ktoś się tobą zajmie.”

Kolejna rzecz w moim mniemaniu ważna, na którą nie ma powszechnej zgody, to zróżnicowanie regionalne. Ono będzie w Polsce rosło. Także ta tendencja będzie coraz bardziej widoczna, a wskaźnik rosnącej biedy i różnicowania społecznego będzie się w poszczególnych regionach bardzo nierównomiernie rozkładał. Jesteśmy dużym państwem i niedostatek i jego natężenie będzie bardzo różnie funkcjonować.

Mamy więc szereg problemów do rozwiązania i nie można liczyć na to, iż państwo jako ten dobry wujek je za nas rozwiąże – nie, starajmy się zrobić to sami. Co z transferami? W telewizji możemy usłyszeć, że mogą one zwiększyć potencjał ludzki. Moim zdaniem nie. Wydaje mi się, że w kwestii transferów najważniejsze jest inwestowanie w kapitał ludzki. Stawiamy więc na wydatki typu: edukacja czy szkolnictwo wyższe. Czym jest dziś darmowe studiowanie? Podam przykład ze swojego ogródka. My z powodu braku chętnych na studia zakończyliśmy rekrutację 15 października. Powszechny stał się proceder studentów jedno- semestrowych, którzy zapisują się na I semestr zajęć, wpłacają 70 złotych wpisowego i korzystają z ważnej legitymacji studenckiej przez pół roku. To jest patologia nowego rodzaju i nie ma zbyt wiele wspólnego z inwestycjami w kapitał ludzki. Tak więc transfery do edukacji i szkolnictwa wyższego jak najbardziej, ale jednak chyba już czas nad powrotem dyskusji nad elitarnością studiów, szczególnie magisterskich.

Inną sprawą są transfery do KRUS. Zdarza się, że pieniądze te trafiają do ludzi bogatych. Nie jestem zwolennikiem całkowitej likwidacji KRUS, bo pełni on pewną rolę, czysto socjalną, ale uważam, że przesadza on w pewnych elementach. Likwidacja KRUS powinna nastąpić w przeciągu 20 lat, ale nie od razu.

Kolejna kwestia. Słowem, które ostatnio najczęściej pada są usługi społeczne i usługi publiczne. Usługi te dają ludziom możliwości. Kiedyś wydawało mi się, że rozbudowanie usług dla osób niepełnosprawnych poprawi ich dynamizm na rynku pracy. Tak mi się wydawało, gdyż niektóre badania pokazywały, że to państwo nie daje osobom niepełnosprawnym szansy zaistnienia na rynku pracy. Pewien urząd pracy stworzył bardzo dobry program pomocy dla takich osób, ufundował im miejsca pracy, a te osoby weszły na otwarty rynek pracy. Jaka była pierwsza grupa, która zgłosiła protest wobec takiego postępowania? Ich rodziny. Mówili, że taki człowiek siedział w domu, dostawali na niego pieniądze, a teraz są w związku z jego pracą same problemy. Te rodziny były już przyzwyczajone do starego stanu rzeczy, dlatego trzeba być bardzo dobrze przygotowanym do wdrażania tego typu zmian. Stwarzamy pewne możliwości, otwieramy ludziom drzwi a na końcu okazuje się, że i tak walimy głową w mur. Pomimo tych niepowodzeń te usługi wydają się być bardzo potrzebne.

Kolejna kwestia. Pamiętam taką sytuację jak kilka lat temu Czeczenka przedostała się do naszego kraju z trójką swoich dzieci z czego 2 zmarła. Z punktu widzenia mediów ta sytuacja była straszna. Ja również nie próbuję nawet wejść w sytuację tej kobiety. Państwo nie może jednak ulegać w każdej tego typu sytuacji, bo nie miałoby niczego innego do robienia. Są to przykłady źle funkcjonującego państwa. Czeczenka, która dostała się do nas nielegalnie otrzymała prawo pobytu w Polsce. Osobie niepełnosprawnej kupiono komputer za pomocą, którego może stukać w klawiaturę ustami. Zostało to wykreowane przez rzeczywistość medialną. Nie pokazują one szerszej skali problemu obejmującej systemu ubezpieczeń społecznych, polityki rodzinnej, kwestii dodatków mieszkaniowych etc.

Kapitał społeczny, intelektualny, kapitał ludzki. Należy zastanowić się, czy mamy ten potencjał do zmian i czy te kapitały są wystarczające do ich dokonania. Niestety gdy patrzę na część swoich studentów, to wydaje mi się, że nie, że oni tego potencjału już nie mają. Nie wiem z czego to wynika. Oni w dużej części mają kapitał ludzki, mają kapitał intelektualny, mają kapitał społeczny. Z czego wynika kompletn
a bierność i to, że wielu z nich po prostu nie chce nic dla siebie robić? Jest to bardzo trudne pytanie. Wydaje mi się, że część z nich marnuje swój czas bo kompletnie pomylili kierunek studiów. Jeśli ktoś nie chce to jak ja mam ich potencjał wydźwignąć do góry? Mamy problemy z wykorzystaniem potencjału młodego pokolenia. Jak widzę ludzi, którzy wydają po 5 tysięcy złotych na semestr by kształcić się w prywatnych szkołach, to widzę ten potencjał. Potrzebujemy zmian bo gdzieś kumulujemy potencjał, którego później nijak nie umiemy wykorzystać.

Jednym z równie ważnych zagadnień mających wpływ na takie kształtowanie się społeczeństwa jest sam obraz społeczny, wizerunek biedy. Doszło do zmian w postrzeganiu osoby bezrobotnej w stosunku do lat 90. Kiedyś był to jakiś lump spod budki z piwem, który nie chciał z własnej woli pracować. Gdy teraz pytam swoich studentów o to, kim jest osoba bezrobotna, odpowiadają mi, że jest to zgodnie z ustawą osoba między 18 a 60 (kobieta)/ 65(mężczyzna) rokiem życia, i tak dalej. Po pewnym czasie, nie patrząc na ustawy dochodzą do wniosku, że w pewnych momentach życia jest to ich matka, ojciec, kolega. Musimy zidentyfikować problem bezrobocia, tak samo jak mówimy o problemach osób niepełnosprawnych, chorych psychicznie, czy wykluczonych ze społeczeństwa z jakichś innych przyczyn. Trzeba na problemy takich ludzi patrzeć jednostkowo – jak toczyły się ich zawodowe koleje losu etc. Gdy trwa dyskusja na temat wieku emerytalnego, to coraz częściej pojawiają się głosy, by podnieść wiek emerytalny. W tej chwili już ponad 50% osób deklaruje, że jest za wprowadzeniem takiego rozwiązania. To pokazuje też obraz myślenia o problemach: musimy podnieść wiek emerytalny bo mamy problemy, bo zbankrutujemy. Gdy rozmawiam z ludźmi na temat tego zagadnienia podaję przykład mojego ojca, który pracował bez żadnego problemu do 70 roku życia, a przeszedł na emeryturę w wieku lat 65. Takie przejście na emeryturę było dla niego sztuczne i męczące bo musiał zmienić pracę. Nie znaczy to, że podniesienie wieku emerytalnego możemy zrobić w moment, jednym szybkim cięciem. Przesunięcie granicy obu płciom do lat 67 wcale nie oznacza przecież czegoś dla nich strasznego. Musi to być jednak spokojnie wyjaśnione i odpowiednio przedstawione.

W swoich pomysłach i przemyśleniach staram się być ostrożny. Niedawno ogłoszono, że odkryto cząsteczki szybsze od światła. Miało to obalić teorię względności Einsteina. Ktoś popełnił niewielki, minimalny błąd i teoria została utrzymana. Okazało się, że obliczenie było minimalnie chybione i owe cząsteczki są prawie tak samo szybkie jak światło. Dlatego proszę o pomoc w tych rozważaniach również was. Czy to co dziś robimy jest kompletnie bez sensu i czy trzeba szukać innych rozwiązań? Trzeba pójść w którąś ze stron. Albo to jest prawdziwe, albo nie jest. Kraje mają swój kapitał – Norwegowie ropę, Szwajcarzy banki. Musimy radzić sobie sami. Nie zawierzam Unii Europejskiej w rozwiązaniu wszystkich problemów. Nie liczę na to, że zawsze będą szły do nas grube pieniądze z UE i będzie ok. Zastanawiam się nad jedną perspektywą. My postrzegamy w dalszym ciągu Polskę jako państwo goniące resztę, rozwijające się. Ja zastanawiam się co będzie, gdy przestaniemy w końcu być postrzegani za państwo goniące. Kryzys innych bogatszych od nas powoduje, że my się trochę wzbogacimy i okaże się, że już tacy biedni wcale nie jesteśmy. Są inni biedniejsi. Powiedzą nam, że sobie świetnie radzimy. Może euro podzieli się na euro północne i euro południowe. Do którego wstąpimy? Powinniśmy już dziś projektować sobie przestrzeń, która nie będzie nas ograniczała, ale dawała potencjał do zmian.

Wracając do transferów: nie usłyszycie od nikogo kto zajmuje się polityką społeczną, że transfery mogą przestać istnieć. One muszą funkcjonować jako element redystrybucji, polityka społeczna musi być oparta na transferach w ramach idei solidarności. Pytanie tylko jak to wszystko realizować. Czy w formie gotówki czy usług? Gdybyśmy znieśli transfery w ogóle, ludzie może nie umieraliby z głodu, bo do tego nie dopuścilibyśmy, ale żyliby w tak skrajnych warunkach bez wsparcia, że byłoby to nie do pomyślenia. Stworzylibyśmy gigantyczną sferę ubóstwa. Popatrzmy na to jak jest dziś. Mamy pomocy socjalnej obecnie może 460 złotych netto i jeśli odebrać ją tym ludziom, to wpędzimy ich w kompletne bagno. Transfery muszą być większe i być pomyślane w formie transferu czasowego. Trzeba wspierać najbiedniejszych i rodziny wielodzietne. Gdy ktoś ma 3 dzieci to państwo powinno go w godny sposób wspierać. Samo to, że taki rodzic ma tyle dzieci skłaniać powinno państwo do niesienia mu pomocy. Zdaję sobie sprawę, że takie prowadzenie polityki może doprowadzać do sytuacji, gdy ludzie będą mieć dużo dzieci ze względu na zasiłki. Zdarzały się tego typu przypadki na zachodzie, gdzie ludzie z tych względów nie wchodzili na rynek pracy. Tak może się stać. Wolałbym oczywiście by decyzja rodziców o posiadaniu dzieci była budowana na zasadzie potrzeb emocjonalnych i rodzicielskich a nie finansowych. Jest to ryzyko, ale nie wiem czy jesteśmy dzisiaj w stanie nie podjąć tego ryzyka.

Proponuję państwu świadomie pewną wycieczkę intelektualną. Jeśli ktoś przedstawia przez godzinę pewne swoje tezy, i nie jest ich pewien, to jestem nim ja. Musimy jednak poszerzać obraz myślenia o problemach społecznych. Jeśli zostaniemy wdrożeni w zastałe systemy myślenia to zawsze będziemy jak klisze powielać te schematy. Powinniśmy spojrzeć na politykę społeczną nie jako na wspieranie ubogich. Jeżeli patrzę na politykę Rosji, to widzę, że nie ma ona pomysłu na to jak wyglądałby jej pierwszy dzień po skończeniu się złóż ropy i gazu. Tak samo my nie mamy pomysłu na to jak zmienią się okoliczności europejskie w stosunku do Polski. Moim zdaniem polityka społeczna może być takim elementem mającym potencjał rozwojowy, który ostatecznie funkcjonowałby lepiej po ewentualnym podziale światowym. Obecnie politykę społeczną musimy postrzegać jako szanse. Ten kraj, który w odpowiedni i czytelny sposób w przeciągu najbliższych lat zreformuje swoją politykę społeczną może uzyskać dodatkowe przewagi konkurencyjne, które mogą być kluczowe dla miejsca jakie on zajmie na mapie gospodarczej świata i jaką jakością życia będą cieszyć się jego obywatele.

Zapis wystąpienia na Liberalnej Szkole Polityki Społecznej zorganizowanej przez „Liberté!” przy wsparciu Fundacji Batorego oraz Forum Rozwoju Edukacji Ekonomicznej 22-23 października 2011 w Jachrance.

Świat biegnie, Polska maszeruje :)

Potrzebujemy lidera, człowieka z najwyższej politycznej „półki”. Lidera przekonanego, że Polskę stać na sukces i umiejącego nadać swym poglądom atrakcyjną postać.

Na początku lutego opublikował Pan program „Mądra Polska” – Dekalog dla społeczeństwa wiedzy, umiejętności i przedsiębiorczości. Jaka jest dzisiejsza Polska według Pana?

Mam kłopot z określeniem dzisiaj naszego kraju mianem „mądry”. Polska funkcjonuje na zasadzie bezwładności i emocji, nie dostrzegam u naszych polityków strategicznej myśli, brakuje debaty publicznej na kluczowe tematy. Musimy wreszcie zdobyć się na sformułowanie ważnych dla naszej przyszłości celów, a potem energicznie rozpocząć konsekwentną ich realizację. Pisząc ten tekst chciałem poruszyć opinię publiczną mówiąc, jak dużo musimy zrobić żeby za jakiś czas można było z czystym sumieniem uznać, że żyjemy w mądrym kraju. Wszystkie opcje polityczne były już przy władzy, ale mimo różnych obiecujących deklaracji po przejęciu rządu zawsze pojawiała się jakaś niemoc polityczna, która stawała na przeszkodzie przy przeprowadzeniu niezbędnych zmian.

Wspólnym mianownikiem elementów mojego programu jest tworzenie warunków sprzyjających rozwojowi kultury kreatywności i przedsiębiorczości, zarówno obywateli jak i instytucji. Dzisiejszy świat stawia przed społeczeństwami wyzwania, które wymagają myślenia wbrew przyjętym standardom. Zglobalizowany świat jest tak skomplikowany, że jeśli chcemy odgrywać w nim istotną, twórczą rolę i zagwarantować sobie stabilny, trwały rozwój musimy przede wszystkim uwierzyć, że są liczne sfery, w których stać nas na wkład do cywilizacji i gospodarki światowej z korzyścią dla nas i dla innych. Mamy pełne prawo aspirować do takiej roli ze względu na potencjał ludzki, na położenie, na całą historię naszego państwa.

Jakie są niezbędne warunki do osiągnięcia sukcesu przez Polskę w najbliższych dekadach?

Kluczem, obok racjonalnej polityki fiskalnej, usprawnienia funkcjonowania sądownictwa czy poprawy systemy ochrony zdrowia jest edukacja, szacunek dla ludzkiej wiedzy i przedsiębiorczości oraz regulacje dotyczące prowadzenia działalności gospodarczej. Musimy po pierwsze zrozumieć, że potrzebujemy spójnego systemu edukacji, trwającej dzisiaj całe życie. Szkoła powinna przede wszystkim rozwijać umiejętność i chęć ustawicznej nauki. Nauczyciel musi stać się dla ucznia rzeczywistym autorytetem, a uczeń musi polubić sam proces uczenia się – to dużo ważniejsze od zapamiętywania, w którym roku była bitwa pod Grunwaldem. Druga rzecz to kreatywność – cały mechanizm szkolny musi być naierowany na to, aby dzieci nie bały się być oryginalne. Polska szkoła tłumi kreatywność, a uczniowie wychodzą z niej nie wierząc w swoje możliwości, stając się już na początku swego życia oportunistami. I trzecia rzecz, to kapitał społeczny, czyli chęć i zdolność do współpracy. W szkole nie ma mechanizmu wyrabianiu w młodych ludziach takich cech. Kiedyś miałem okazję przyglądać się prowadzeniu lekcji w dobrej szkole amerykańskiej i nawet samemu parę z tych lekcji poprowadzić. Byłem pod wrażeniem zasadniczego przesłania dominującego w tej szkole – w istocie w ciągu tych paru godzin więcej chyba nauczyłem się od uczniów niż oni ode mnie. Tam premiuje się najbardziej oryginalne zachowania i odpowiedzi na pytania. Od dzieci wymaga się żeby mówiły swoim własnym językiem, zniechęca się je do używania wzorców zaczerpniętych np. z mediów. Uczniowie otrzymują do przemyślenia pewien problem, a następnego dnia dzieleni są na paroosobowe grupy, w których prowadzący wywołuje spór na ów zadany temat. Spór ten trwa tak długo, aż uzgodniony zostanie najlepszy wariant, który później owocuje wspólnie prowadzoną praktyczną realizacją pomysłu. Krótko mówiąc uczniowie na co dzień przekonują się, że indywidualna kreatywność nie musi być sprzeczna z ideą współpracy w celu osiągnięcia wspólnych korzyści. Mamy tu więc do czynienia z rozwijaniem kreatywności w połączeniu z chęcią do znalezienia praktycznego rozwiązania problemu, gotowością do przyznania, że ktoś inny zrobił cos lepiej niż ja, a jednocześnie z wiarą, że siła leży we współpracy. To podejście nie powinno dziwić – na takich podstawach powinno opierać się przecież dzisiaj każde nowoczesne społeczeństwo! My zaś zbyt często boimy się robienia użytku z własnych, oryginalnych pomysłów i zbyt często demonstrujemy nieufność do innych – władzy czy potencjalnych współpracowników. W tym widzę wielkie zagrożenie dla realizacji naszych marzeń o szybko rozwijającym się, stabilnym kraju.

Czy uważa Pan, że Polska nie osiągnęła sukcesu po 1989 roku?

Nie narzekam na minione dwudziestolecie – przeciwnie, uważam Polskę za kraj znaczącego sukcesu. Krytykuję natomiast, że nie jesteśmy dostatecznie mądrzy żeby przewidywać wyczerpywanie się naszych prostych przewag konkurencyjnych i konieczność wspólnego, dzisiaj już znacznie spóźnionego zabrania się do tworzenia nowych. Przybliżenie sukcesów w przyszłości wymaga zupełnie innego myślenia. Najbliższe lata będą prawdziwym papierkiem lakmusowym naszej cywilizacyjnej dojrzałości. Zaczynamy żyć w zupełnie odmienionej rzeczywistości, musimy przewartościować nasze dotychczasowe myślenie o rozwoju. Bez systemu edukacji, który kształtowałby niezbędne do tego cechy i umiejętności okaże się to niemożliwe, bowiem kapitał intelektualny i kapitał społeczny to najważniejsze dzisiaj determinanty rozwoju. Wśród wielu problemów stojących przed naszym systemem edukacji ważne miejsce zajmuje problematyka kształcenia ustawicznego. W Polsce systematycznemu kształceniu i dokształcaniu podlega nie więcej niż 5 procent pracowników. W krajach, którym zazdrościmy, na przykład skandynawskich ten odsetek przekracza 50 proc. To przynajmniej częściowo wyjaśnia wyjątkowo u nas niekorzystny, na poziomie 30 procent, wskaźnik zatrudnienia w grupie lat 55-64. Wiele z tych osób, nie mając możliwości uzupełnienia bądź zmiany swych zawodowych umiejętności, przestaje się po prostu nadawać do pracy w nowoczesnym społeczeństwie. W Polsce nie jest na przykład w ogóle znane powszechnie używane na świecie pojęcie korporacyjnego uniwersytetu, oznaczające po prostu konsekwentny system ciągłego dokształcania i zmiany zawodu pracowników danej firmy. Musimy stać się społeczeństwem ludzi stale się uczących – od przedszkola aż do późnej starości.

Wiele uwagi poświęca Pan w „Mądrej Polsce” gospodarce. Jaki model gospodarczy należałoby wdrożyć, aby Polska osiągnęła sukces?

Kluczem do sukcesu gospodarczego jest przedsiębiorczość obywateli i innowacyjność firm. Innowacyjność nie tylko w małych, ale także w dużych przedsiębiorstwach. Postulat innowacyjności nie dotyczy też, wbrew wielu poglądom, tylko młodych ludzi. Powiedzmy dobitnie – prawdziwie i trwale konkurencyjna gospodarka może powstać tylko wtedy, jeśli będzie osadzona w kulturze innowacyjności całego społeczeństwa. Niedawno wróciłem ze Stanów Zjednoczonych gdzie akurat wprowadzono na rynek nowy model iPada. Widziałem nocne kolejki pod sklepami, mimo oczywistej wiedzy, że za parę dni wszyscy będą mogli kupić ten model bez najmniejszego tłoku. Ale wielu chciało go mieć jako pierwsi. W Polsce nikt by chyba nie stał w tej kolejce. Nie ma u nas takiego zainteresowania nowościami. Szkoda, bo do rozwoju innowacyjnej gospodarki potrzebny jest silny popyt na nowe produkty i usługi – zdolność do kreowania własnych tzw. lead markets (wiodących, innowacyjnych rynków) jest niezwykle ważnym warunkiem rozwoju gospodarki.

Co może być znakiem firmowym polskiej gospodarki?

Nie ma na świecie produktu, który byłby jednoznacznie i powszechnie kojarzony z Polską. Dziennikarze często mnie pytają: „co ma być Polską Nokią?” To jest źle zadane pytanie, bo my nie powinniśmy nawet szukać takiego produktu. Polska powinna wchodzić w nisze. Do innowacyjnego produktu lub usługi prowadzi ciąg działań i istotą rzeczy jest, aby umieć rozpoznać funkcjonujący bądź planowany łańcuch powiązań i próbować zastąpić jakieś ogniwo tego łańcucha nowym produktem lub usługą bazującą na oryginalnym pomyśle. Trzeba przy tym umieć rozpoznawać sytuację międzynarodową, trzeba umieć śledzić najróżniejsze zjawiska występujące w nauce i gospodarce. Niezbędna do tego jest pomoc instytucjonalna. W Polsce powinna się pojawić wirtualna instytucja nowego typu, bez biurek i nowego budynku – o symbolicznej nazwie Obserwatorium Nowych Technologii. Na świecie istnieją w różnych krajach takie ciała, najczęściej typu think-tanków powiązanych z instytucjami dysponującymi środkami venture capital, które obserwują rozwój nowych technologii i, znając krajowe możliwości, proponują podejmowanie działań w obiecujących obszarach. Profesjonalne analizy są bowiem dzisiaj w stanie określić z rozsądnym prawdopodobieństwem technologie mające na świecie największy potencjał rozwojowy i sformułować wskazania co do niezbędnych działań badawczych i wdrożeniowych potrzebnych do wejścia z własnym pomysłem w łańcuch międzynarodowych powiązań „oplatających” dany produkt. Musimy pamiętać, że wielkie, globalne firmy takie jak Microsoft czy Google potrafią składać kilkadziesiąt wniosków patentowych miesięcznie. Zagwarantowane przez innych prawa własności intelektualnej sprawiają, że w dzisiejszej firmie np. komputerowej uważne i stałe wyszukiwanie możliwości zrobienia czegokolwiek innowacyjnego musi być jedną z kluczowych misji firmy. A u nas świadomość problematyki i fundamentalnego znaczenia sprawy ochrony własności intelektualnej jest boleśnie niedoceniana. Przed laty reprezentowałem Polskę w negocjacjach nad patentem europejskim dotyczącym pewnego specjalnego, skomplikowanego rodzaju wynalazków. Nie tylko, że nie mogłem wtedy znaleźć w Polsce kompetentnej osoby, która mogłaby mi w tym pomóc, ale tak naprawdę nie mogłem nawet znaleźć osoby, która by uważała, że warto się tym w ogóle zajmować! Zrozumiałem wtedy jak wielka jest różnica między Polską, a wieloma innymi krajami w przygotowaniu do reprezentowania swoich interesów i swoich firm na światowych rynkach. Nie mamy w Polsce dobrego mechanizmu, który pozwoliłby nam rozpoznawać własne interesy. To wielki problem, bo przy różnych negocjacjach, w tym unijnych, nie potrafimy twardo reprezentować własnego stanowiska.

Był Pan ministrem nauki w rządach Leszka Millera i Marka Belki oraz doradcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jak wygląda dyskusja o przyszłości Polski na najwyższych szczeblach władzy i jakie są blokady rozwojowe?

Jestem bardzo krytycznie nastawiony do sposobu uprawiania polityki w naszym kraju. Zbyt często nasze spory polityczne okazują sie hamulcem w procesie realizowania racjonalnej strategii rozwoju. Ja sam znalazłem się w sferze polityki zupełnie przypadkowo, bowiem do momentu mojej ministerialnej nominacji nie miałem żadnych związków z partiami tworzącymi ówczesną rządową koalicję, czyli SLD, UP i PSL. Propozycję wejścia do rządu otrzymałem dosłownie na dwie doby przed ogłoszeniem jego składu. Mogę się jedynie domyślać, że były jakieś kontrowersje wśród koalicjantów i powołanie bezpartyjnego eksperta pojawiło się w ostatniej chwili jako jakieś awaryjne rozwiązanie problemu. Brak jakichkolwiek partyjnych powiązań nie ułatwiał mi oczywiście życia. Na posiedzeniach rządu byłem czasami zdziwiony, że moi koledzy zgodnie przesądzali o rzeczach, które dla mnie ciągle pozostawiały wiele wątpliwości mimo, że gruntownie przygotowywałem się do zaplanowanych na dany dzień tematów. Była to dla mnie znamienna lekcja na temat znaczenia polityki partyjnej w życiu publicznym. Ale muszę także powiedzieć, że polityka prowadzona przez rząd w latach 2001 – 2004 bazowała wg mnie na rzetelnych próbach reprezentowania interesu społecznego – wedle rozumienia go przez rządzące partie koalicyjne. Inna sytuacja, także zgodna z tezą o znaczeniu polityki partyjnej, powstała wraz z powołaniem rządu Marka Belki, który był prawdziwym rządem ekspertów zdolnym wg mnie do realizacji najambitniejszych celów rozwojowych – ale bez poparcia większości sejmowej nie był w stanie niczego zrobić.

Ciekawe doświadczenia zebrałem będąc doradcą prezydenta, bardziej zresztą doświadczenia intelektualne niż z obszaru praktyki politycznej. Miałem bardzo dobre stosunki osobiste z Panem Prezydentem, którego bardzo ceniłem za intelektualną otwartość oraz chęć zrozumienia spraw, które mu przedstawiałem. Mimo, iż w pewnych okresach Prezydent poświęcał na rozmowy ze mną dużo czasu, dyskusje te nie przekładały się z zasady na żadne praktyczne decyzje. Prezydent nie ma bowiem u nas żadnych bezpośrednich możliwości wywierania istotnego wpływu na politykę gospodarczą czy edukacyjną realizowaną przez rząd, a prawo veta niczego oczywiście nie załatwia.

Na bazie wszystkich swoich doświadczeń zaryzykowałbym stwierdzenie, iż jestem dzisiaj zwolennikiem rządu ekspertów. Demokracja musi oczywiście funkcjonować poprzez partie polityczne wyłaniane w wyborach powszechnych, które następnie tworzą koalicje decydujące o losach kraju. Koalicje te powinny uzgadniać programy swego działania i dbać o ich prawne podstawy uchwalane w parlamencie, ale do ich realizacji powinny wg mnie zapraszać uznanych ekspertów. Wiem, że brzmi to nieco naiwnie, ale naprawdę widzę olbrzymią przepaść między istotą działalności politycznej a sednem działania władzy wykonawczej – trudno jest wymagać od polityków czasu i umiejętności zarządzania wielkimi zespołami ludzi wdrażającymi polityczne strategie w życie.

Dzisiejsze nasze nieszczęście polega także na tym, że w Polsce nie ma solidnej instytucji typu centrum studiów strategicznych. A jeszcze większym nieszczęściem jest to, że politycy w ogóle nie czują potrzeby powoływania takiej instytucji. Każda siła polityczna najwyraźniej się boi, aby takie centrum nie proponowało polityki odmiennej od promowanej przez nią samą. To wyraźny objaw słabości państwa – pomysł powołania apolitycznej instytucji jest nie do wyobrażenia dla całej klasy politycznej.

Jaka była reakcja mediów i klasy politycznej na publikację Pańskiego raportu?

Pozytywnym elementem było to, że kontaktowali się ze mną przedstawiciele praktycznie wszystkich partii reprezentowanych w parlamencie. Jeszcze bardziej satysfakcjonujące są reakcje ze środowisk akademickich i gospodarczych. Mam nieodparte wrażenia, że istniejące partie nie reprezentują w sensie programowym bardzo dużej części naszego społeczeństwa – odsetek moich rozmówców całkowicie zagubionych w obliczu zbliżających się wyborów jest bardzo wysoki. Stoi to według mnie w wyraźnej sprzeczności z dobiegającym do nas przekazem medialnym o tym, że jakoby jesteśmy społeczeństwem podzielonym na dwie wyraźnie zdefiniowane części gotowe do walki na śmierć i życie. Nie ma na to mojej zgody – większość z nas szuka po prostu możliwości poparcia dla spokojnej, racjonalnej polityki trwałego rozwoju. Która partia to pierwsza rozpozna i przełoży na swe działania, ta okaże się zwycięzcą na długie lata.

Jakie planuje Pan następne kroki, aby spróbować zrealizować program „Mądra Polska”?

Chciałbym sformułować zestaw bardzo konkretnych działań, które powinniśmy wg mnie podjąć, aby wspólnie zbliżyć się do mojego przesłania o mądrej Polsce. Po rozmowach z politykami i wysłuchaniu ich bardzo przychylnych opinii poczułem się zmotywowany do wykonania kolejnego ruchu. Być może po wyborach powstanie jakaś koalicja, która zechce mojej rady zasięgnąć. Jestem gotów do wspólnej refleksji na temat rozpisania strategii na konkretne działania.

Aktualnie moim celem jest zorganizowanie kilkunastu debat publicznych pod roboczym tytułem „Wyzwania przed Polską”. Chciałbym w sposób rzetelny i zrozumiały przedyskutować takie kluczowe dla naszej przyszłości sprawy jak energetyka, walka ze zmianami klimatycznymi, ochrona zdrowia, system stanowienia i egzekucji prawa czy sytuacja demograficzna. Dalsze tematy to na przykład kwestia migracji ludności i problemy funkcjonowania społeczeństw wielokulturowych. Polska jest przecież całkowicie nieprzygotowana do życia w społeczeństwie wielokulturowym, co wydaje się już w nieodległej przyszłości nieuniknione.

Zakres wyzwań, jakie Pan opisuje wskazuje, że Polska potrzebuje kolejnej wielkiej transformacji, tym razem w kierunku innowacyjności

Polsce potrzebny jest wstrząs, będący efektem nowej świadomości stojących przed nami wyzwań. Do tego, aby zmienić tory swojej historii, mającej zawsze dużą polityczną „bezwładność”, potrzebujemy lidera, człowieka z najwyższej politycznej „półki”. Lidera przekonanego, że Polskę stać na taki sukces i umiejącego nadać swym poglądom atrakcyjną postać. Innymi słowy, człowieka zdolnego do artykułowania z ogniem w oczach swojego przekonania, że Polska jest krajem o wielkim, ciągle nie do końca wykorzystanym potencjale.

Michał Kleiber – Prezes Polskiej Akademii Nauk, b. Minister Nauki i Informatyzacji, b. Przewodniczący Rządowego Komitetu ds. Umów Offsetowych, b. Doradca Prezydenta RP

Rozmawiał Wojciech Białożyt

Prezydencja – sprawdzian dojrzałości :)

Rozpoczynająca się 1 lipca 2011 roku prezydencja w Radzie Unii Europejskiej będzie kulminacją siedmioletniego członkowstwa Polski w UE. 21 lipca rząd zaakceptował wstępną listę priorytetów prezydencji. Na pierwszym miejscu (chyba nie tylko ze względu na kolejność alfabetyczną) znalazł się budżet unijny na lata 2014-2020. Kolejne miejsce zajął flagowy okręt dyplomacji polskiej – stosunki ze wschodem i Partnerstwo Wschodnie. Listę uzupełniają: rynek wewnętrzny, polityka energetyczna, wspólna polityka bezpieczeństwa i obrony oraz kapitał intelektualny.

Priorytety prezydencji polskiej obejmują ważne tematy, choć trudno nazwać je przełomowymi z punktu widzenia przyszłości Unii.

Nie ma wątpliwości, że dla Polski, która znajduje się pod koniec unijnej listy zamożności, kolejny budżet unijny ma duże znaczenie. Negocjacje nad jego wysokością będą trudne – największe kraje unijne boleśnie odczuły globalny kryzys, a Niemcy jeszcze nie otrząsnęły się z oburzenia na greckie marnotrawstwo. Sprawę utrudni jak zawsze kalendarz wyborczy – w 2012 głosować będą Francuzi, co, jak można się spodziewać, mocno wpłynie na dyskusję o Wspólnej Polityce Rolnej. Nie trudno się domyślić, że Polska również nie będzie w szpicy krajów dążących do zmniejszenia wydatków w tym obszarze.

Kolejne ważna pozycja na liście priorytetów – polityka wschodnia i Partnerstwo Wschodnie. Polska chce wyspecjalizować się w polityce wschodniej, choć nie jest to temat wzbudzający zbyt wiele zainteresowania u naszych zachodnich partnerów. O wiele poważniej traktuje się tam, nie bez racji, południowe granice Wspólnoty, przez które przenikają setki tysięcy ubogich i pozbawionych jakichkolwiek umiejętności imigrantów. Kłopotem jest również to, że póki co Polska wydaje się bardziej zainteresowana wciąganiem do Europy Ukrainy, niż chcą tego sami Ukraińcy. Wydaje się, że dyplomacja polska obmyśliła Partnerstwo jako sposób na ominięcie niezbyt zmotywowanych europejsko elit politycznych i dotarcie bezpośrednio do społeczeństw unijnej „bliskiej zagranicy”.

Prezydencja będzie drugą, po referendum akcesyjnym okazją do wielkiej debaty publicznej o miejscu Polski w Unii Europejskiej. Siedem lat obecności w Unii powinno skłaniać do bardziej ambitnego spojrzenia na naszą obecność w Unii i jej przyszłość. Pora wyjść poza myślenie o dopłatach rolnych i subwencjach, czas na dyskusję o poważniejszych tematach. Czy jak największy budżet wydawany w wielkiej części na rolnictwo jest w naszym długofalowym interesie? Gdzie (jeśli w ogóle) powinny zatrzymać się kolejne rozszerzenia Unii? Jak unifikować politykę makroekonomiczną Europy?

Prezydencja pokaże czy elity polityczne są już na tyle doświadczone, że potrafią sprawnie poruszać się w sieci interesów 27 państw członkowskich. Pokażą również czy administracja jest w stanie unieść przygotowania organizacyjne, a urzędnicy są w stanie sprostać zadaniom na szczeblu europejskim.

Największym jednak zyskiem prezydencji będzie, jeśli europejska debata publiczna w Polsce wzniesie się na wyższy poziom – myślenia o Unii jako podmiocie reprezentującym nas na scenie globalnej, a nie jako instytucji powołanej do wypłacania dotacji. Sześć miesięcy to, co prawda, za mało na dokonanie zmiany w którejkolwiek z polityk unijnych, ale wystarczająco dużo na pokazanie przywództwa politycznego w wymiarze europejskim, a nie jedynie środkowoeuropejskim.

Polska 2030: Biedni i głupi :)

Według umiarkowanych zwolenników obecnego rządu powstanie raportu Polska 2030 świadczy o jego potencjale reformatorskim, który nie jest wykorzystywany ze względu – tu interpretacje się różnią – na obstrukcję stosowaną przez Lecha Kaczyńskiego lub na obawy Donalda Tuska, że pochopne próby reformatorskie pozbawią go szansy na prezydenturę, której objęcie jest warunkiem rzeczywistej przebudowy państwa. Umiarkowani krytycy odpowiadają, że potencjał reformatorski rządu nie wykracza poza przygotowanie raportu, który ma czysto propagandowe znaczenie. Dodają, że kwestie politycznie ryzykowne – zarządzanie służbą zdrowia, dopłaty do rolniczych ubezpieczeń społecznych, polityka imigracyjna – zostały w raporcie pominięte lub wspomniane bardzo oględnie. Polska 2030 jest według nich listkiem figowym dryfującego rządu, który chce uspokoić popierających go dotychczas wykształciuchów, że myśli o przyszłości kraju oraz że jest lepszy od poprzedników – rząd PiS porównywalnego dokumentu przecież nie wyprodukował.

 

Ciekawe ilu obrońców i krytyków raportu zadało sobie trud, żeby go przeczytać. Wydaje się, że raczej niewielu. W przeciwnym razie laurki dla ministra Michała Boniego, który stanowi intelektualne zaplecze Donalda Tuska, opatrzone byłyby pewnymi zastrzeżeniami, a krytyka raportu nie skupiałaby się na tym, że ma on małą szansę przełożyć się na konkretne działania. Nawet przy największej determinacji premiera szansy takiej nie ma bowiem w ogóle – z tej prostej przyczyny, że konkretów jest w raporcie jak na lekarstwo.

Publikacja przygotowana przez Zespół Doradców Strategicznych Prezesa Rady Ministrów to w gruncie rzeczy literature review – przegląd opracowań OECD, prywatnych firm doradczych oraz Komisji Europejskiej, zasadniczo pozbawiony tego, co w świecie nauk społecznych przyjęło się nazywać „wartością dodaną” i, jak na dokument mający przygotować działania rządu w następnych dwóch dekadach, wyjątkowo wyprany z perspektywicznych analiz. Trafne obserwacje i słuszne wnioski (czasem tak słuszne, że graniczące z komunałami) przeplatają się w nim z leseferystycznymi dogmatami, ryzykownymi hipotezami, a nieraz z ordynarnymi stereotypami. Hermetyczny język wtórnych tekstów naukowych miesza się z jeszcze mniej zrozumiałym językiem biurokracji, a wszystko opakowane jest w pozornie tylko przystępną formułę przywołującą na myśl prospekt giełdowy. Całość zredagowano pobieżnie, o czym świadczą zabawne lapsusy (na stronie 23 autorzy z dumą oznajmiają, że „po 45 latach stagnacji i tracenia dystansu względem Europy Zachodniej, Polska zaczyna stopniowo go odrabiać”) oraz liczne i pozbawione wzajemnych odniesień powtórzenia. Na obronę raportu można jednak powiedzieć, że jego poszczególne części – każdy rozdział pisany był przez inny zespół autorów – prezentują różny poziom i nie wszystko można po prostu wyśmiać.

*

Społeczeństwo starzejące się

Z uznaniem wypada się odnieść na przykład do tego, że autorzy raportu wielokrotnie wspominają o zagrożeniach dla ekonomicznej i społecznej stabilności Polski, jakie wynikają z jej struktury demograficznej. W latach 70., 80. i 90. XX wieku polskie społeczeństwo było jak na europejskie warunki młode – liczba ludności w wieku produkcyjnym, urodzonej w dużej części w latach 50., była wysoka w porównaniu z liczbą osób starszych. W ostatnich latach pokolenie powojennego wyżu demograficznego zaczęło jednak przechodzić na emerytury (często dużo wcześniej niż w przewidzianym ustawą wieku 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn) i dotychczas korzystna struktura wiekowa stała się obciążeniem. Jeżeli proces opuszczania rynku pracy przez baby boomers nie zostanie spowolniony, polska gospodarka zacznie się dusić – liczba emerytów będzie szybko rosnąć, podczas gdy liczba ludności w wieku produkcyjnym zacznie spadać (na rynek pracy wszedł właśnie rocznik 1983, we wszystkich kolejnych latach, aż do 2004, rodziło się coraz mniej Polaków). Jeżeli emigracja do bardziej zamożnych krajów UE pozostanie atrakcyjną opcją dla najmłodszych pracowników, sytuacja okaże się jeszcze trudniejsza.

Niestety, przedstawione przez rządowych analityków propozycje, jak sobie poradzić z powyższym wyzwaniem, nie wydają się wystarczające. Ograniczenie możliwości przechodzenia na wcześniejszą emeryturę może poprawić sytuację w perspektywie 3 – 5 lat, a podniesienie wieku emerytalnego (rządowe propozycje, nie wspomniane w raporcie, mówią o 67 latach dla obu płci) – do roku 2022. Jednak nawet jeśli wszystkie te zapowiedzi zostaną zrealizowane, w roku 2030 na emeryturze będzie cały powojenny wyż demograficzny (należy się przy tym spodziewać, że pokolenie to okaże się bardziej długowieczne od poprzednich), a najstarsze roczniki potencjalnego przyszłego wyżu, (który podobno właśnie się zaczyna, ale który i tak będzie prawdopodobnie mniej liczny od wyżu powojennego i wyżu lat 80.) nie wejdą jeszcze na rynek pracy. Oznacza to, że w latach 20. XXI wieku polska gospodarka odczuwać będzie znaczący niedobór siły roboczej, a jedynym rozwiązaniem problemu będzie otwarcie się na imigrantów. Świadomość tego faktu z kilkunastoletnim wyprzedzeniem daje możliwość spokojnego i systematycznego opracowania programu imigracyjnego, który pozwoliłby przybyszom skutecznie zintegrować się z polskim społeczeństwem. Niestety, autorom raportu Polska 2030 brakuje najwidoczniej odwagi i wyobraźni, by podjąć ten wątek. Jedyna wzmianka dotycząca napływu migrantów odnosi się do spodziewanego podziału polskich miast na złe i dobre dzielnice, który ma z niego wynikać (strona 295). Wygląda więc na to, że polski rząd nie chce się niczego nauczyć na cudzych błędach i z góry zakłada, że imigracja do Polski będzie mieć takie samo oblicze, jak w Zachodniej Europie – doraźne zapełnienie luki w podaży nisko kwalifikowanych rąk do pracy, a następnie trwałe, dziedziczone przez pokolenia, wykluczenie w złych dzielnicach.

Rynek pracy

Dość interesujące są zawarte w raporcie rozważania na temat rynku pracy i rozwarstwienia społecznego. Niezbyt uzasadnione – zwłaszcza w zestawieniu – wydają się jednak stwierdzenia, że wynagrodzenia w Polsce nie są wystarczająco elastyczne, co „obniża ogólną zdolność gospodarki do realokacji w odpowiedzi na pojawiające się w niej sygnały ekonomiczne” (strona 37), oraz, że „włączenie Polski do UGiW pozwoliłoby na uzyskanie znacznych korzyści w skali makro” (strona 38). Pierwsza teza, oznaczająca w praktyce tyle, że w obliczu spadających zysków polscy przedsiębiorcy wolą zwolnić pracowników, niż obniżyć ich wynagrodzenia jest dość dyskusyjna, jeśli wziąć pod uwagę niższy od spodziewanego wzrost bezrobocia w wyniku obecnego kryzysu. Co do tezy drugiej, to należy pamiętać, że „sygnały ekonomiczne pojawiające się w polskiej gospodarce” zawsze przychodzą z zewnątrz jako zwiększony lub zmniejszony zagraniczny popyt na polskie produkty. W warunkach płynnego kursu walutowego dostosowanie płac do tych sygnałów następuje automatycznie – wyrażone w euro wzrosły one w ciągu roku poprzedzającego wybuch kryzysu finansowego o połowę, by następnie wrócić do poprzedniego poziomu. Wejście do Unii Gospodarczej i Walutowej pod tym akurat względem byłoby ryzykowne – automatyczny mechanizm dostosowania przestałby działać, a nawyk przedsiębiorców, że lepiej jest zwolnić część załogi, niż wszystkim zmniejszyć płace, doprowadziłoby do wzrostu bezrobocia. Alternatywą byłaby „wewnętrzna dewaluacja” w stylu tej, jaką ostatnio przeprowadzono na Łotwie – rząd, który za priorytet postawił sobie utrzymanie sztywnego kursu łata w stosunku do euro obniżył o kilkanaście procent pensje w sektorze publicznym, dając tym samym wzór do naśladowania firmom prywatnym i wysyłając znaczący bodziec deflacyjny. Nie cały 18-procentowy spadek łotewskiego PKB wynikł z tej decyzji, ale trudno przypuszczać, by bez tych procyklicznych działań rządu był on mniejszy.

O wiele bardziej rozsądne i przemyślane wydają się pomysły ze 113 strony raportu, gdzie autorzy zauważają, iż punktem odniesienia dla płacy minimalnej – oraz, dodajmy, szeregu innych instrumentów polityki społecznej i gospodarczej – powinna być nie średnia, lecz mediana zarobków (tzn. płaca, powyżej której zarabia dokładnie połowa pracujących). W przekonujący sposób argumentują także (strona 95), że próby zapobiegania procesowi różnicowania się płac za pomocą progresji podatkowej przyniosą więcej szkody niż pożytku, ponieważ będą zmniejszać bodźce do podnoszenia kwalifikacji, tym samym obniżając globalną produktywność. Interesujące – choć smutne – są uwagi na temat Urzędów Pracy, które „powinny być motywowane do obejmowania programami aktywizacyjnymi osób w najtrudniejszej sytuacji: bez kwalifikacji, starszych, długotrwale bezrobotnych lub niepełnosprawnych” (strona 115) – obecnie bowiem szkolą i wysyłają na staże przede wszystkim osoby młode i wykształcone, które tego nie potrzebują (strona 110). Rozsądne wydaje się również zalecenie uelastycznienia regulacji dotyczących czasu pracy i wprowadzenia jego indywidualnej ewidencji, jak również poparcie dla koncepcji telepracy i pracy w niepełnym wymiarze godzin (strony 113-114).

Wyzwanie, jakim jest zapewnienie Polsce odpowiedniej podaży pracy w następnym 20-leciu, nie ogranicza się, oczywiście, do rozwiązania problemu młodych emerytów. Autorzy raportu zdają sobie sprawę z potrzeby zwiększania legalnej aktywności zawodowej Polaków (m.in. strona 84), ale nie maja pomysłu, jak do tego doprowadzić. Zamiast rozwiązań, w raporcie Polska 2030 pojawia się tylko dyżurny slogan UPR z lat 90. – wszystkiemu winien jest „rozbudowany system transferów społecznych, które skłaniają raczej do bierności” (strona 273). Jest to teza bardzo dyskusyjna, bo w porównaniu z innymi krajami (m.in. z Irlandią, która mimo doświadczonej katastrofy gospodarczej pozostała dla wielu, w tym autorów raportu, wzorem do naśladowania) polskie zasiłki nie są wysokie. Jednocześnie wystarczy rzut oka na otaczającą nas rzeczywistość, by spostrzec, że wielu rencistów i bezrobotnych pracuje na czarno. Wystarczy też – zamiast mechanicznie powtarzać tezy żywcem wyjęte z ust XIX-wiecznym konserwatystom – spytać się ich, czemu tak robią. Otóż, zasiłki (niewysokie i w wielu przypadkach tylko czasowe) nie są głównym powodem. Tym, co zniechęca Polaków do dawania i podejmowania legalnej pracy, są z jednej strony wyjątkowo drogie ubezpieczenia społeczne (tzn. wysokie koszta legalizacji), a z drugiej naiwna próba „uszczelnienia” systemu publicznej opieki zdrowotnej, która przysługiwać ma tylko legalnym pracownikom i zarejestrowanym bezrobotnym. Ta rzekomo rynkowa struktura ubezpieczeń społecznych (rzekomo, bo ZUS i NFZ nie mają konkurencji) wprost zachęca do pracy na czarno, a oszczędności z niej płynące (wysokie składki ZUS mają pokrywać potencjalne świadczenia, niepowszechny charakter NFZ ma eliminować „gapowiczów”) są iluzoryczne. Koniec końców, do całego systemu i tak trzeba dopłacać. Skoro tak, to być może warto byłoby się zastanowić nad finansowaniem pierwszego filaru emerytur i podstawowej opieki medycznej wprost z budżetu. Wiążąca się z tym podwyżka podatków nie musiałaby być wcale znacząca, jeśli wziąć pod uwagę ograniczenie kosztów administracyjnych i, w średnim okresie, powiększenie się bazy podatkowej.

Energetyka i środowisko

Kolejną sprawą dla Polski w nadchodzących dekadach kluczową jest energetyka i związana z nią ochrona środowiska. Rozdział raportu poświęcony tym kwestiom jest jednym z lepszych, choć uderza fakt, iż rząd nie dysponuje własnymi źródłami informacji, korzystając z danych pochodzących od często nieobiektywnych podmiotów (np. prognoza zapotrzebowania na gaz ziemny oparta jest na wyliczeniach PGNiG, a więc przedsiębiorstwa, które jest żywotnie zainteresowane tym, by było ono jak najwyższe – strona 196). Ze stwierdzeniem, że wytwarzanie oraz sprzedaż energii powinny rządzić się wyłącznie zasadami rynku, „natomiast w oczywisty sposób dziedziny przesyłu (sieci i terminale) oraz magazynowania, czyli kwestie unikalnej energetycznej struktury strategicznej powinny podlegać nadzorowi i regulacji państwa,” (strona 168) wypada się tylko zgodzić, choć rodzą się natychmiast pytania o to, w jaki sposób wycenione zostaną zewnętrzne koszta wytwarzania energii (externalities), które trzeba wziąć pod uwagę w rynkowych kalkulacjach, i czy polski rynek energii okaże się wystarczająco duży, by promować innowacje.

Interesujące są wyliczenia dotyczące prognozowanego zużycia energii, które – mimo energooszczędnych samochodów i żarówek oraz niższej niż obecna liczba ludności – będzie w roku 2030 o 6 do 30 proc. wyższe niż w 2010. Autorzy raportu mają rację, podkreślając potrzebę dokończenia procesu liberalizacji rynku (m.in. strona 179). Chodzi tu nie tylko o swobodę wyboru dystrybutora energii przez indywidualnych konsumentów, lecz także o relacje między dystrybutorami a producentami – między innymi o to, by licytacje organizowane były przez tych pierwszych (to znaczy, by producenci proponowali dystrybutorom jak najniższe ceny, po których byliby skłonni dostarczyć energię). Niestety, również tym razem raport nie wchodzi w szczegóły i konkretne rozwiązania, wcale nie odkrywcze, muszą być dopowiedziane przez autora niniejszej recenzji.

Z rozdziału poświęconego energii i ochronie środowiska warto także zapamiętać ostrzeżenia dotyczące gospodarki wodnej: „Polska zajmuje 22. miejsce w Europie z zasobami 1700m3/rok na jednego mieszkańca (a w roku suchym 1450m3/rok) – czytamy na stronie 171 – 20% obszaru kraju notuje roczne opady poniżej 500 mm, co czyni je jednymi z najbardziej suchych na kontynencie… melioracja zniszczyła możliwości naturalnej retencji wody… wodochłonność polskiego przemysłu jest przy tym 2 – 3 razy większa niż na zachodzie Europy”.

Wiedza i gospodarka

Kolejny rozdział („Gospodarka oparta na wiedzy i rozwój kapitału intelektualnego”) dotyka równie ważnego zagadnienia, lecz jest, niestety, w równym stopniu ilustracją problemu, co jego analizą. Autorzy nie radzą sobie bowiem nawet ze zdefiniowaniem, czym chcą się zajmować. Ich zdaniem kapitał intelektualny to „ogół niematerialnych aktywów ludzi, przedsiębiorstw, społeczności, regionów i instytucji, które odpowiednio wykorzystane mogą być źródłem obecnego i przyszłego dobrostanu kraju” (strona 206). Raport schodzi więc do poziomu chlewu i obory (słowa „dobrostan” używa się z reguły w odniesieniu do zwierząt domowych i gospodarskich), a rozumienie słowa „intelekt” przez Zespół Doradców Strategicznych Kancelarii Prezesa Rady Ministrów okazuje się co najmniej osobliwe. Za przejaw intelektu uznać bowiem należy, według rządowej definicji, miedzy innymi gotowość pchania taczek przez 14 godzin na dobę – bez wątpienia niematerialne aktywum, które może być źródłem, jeśli nie przyszłego dobrobytu, to co najmniej obecnego dobrostanu.

Oprócz absurdalnej definicji kapitału intelektualnego rozdział poświęcony „gospodarce opartej na wiedzy” zawiera jednak również wartościowe obserwacje. Przede wszystkim – tę o pochodzeniu społecznym jako czynniku determinującym ostateczny poziom uzyskanego wykształcenia (strona 230). W Polsce wpływ ten jest silniejszy niż w większości państw OECD. Oznacza to, że w porównaniu z mieszkańcami najbardziej rozwiniętych krajów świata, najbardziej uzdolnieni Polacy nie są wcale najlepiej wykształceni. W konsekwencji zasoby intelektualne kraju nie są wykorzystywane w sposób optymalny, co w oczywisty sposób obniża jego konkurencyjność. Krokiem w stronę rozwiązania tego problemu ma być reforma systemu finansowania uczelni wyższych i sposobu, w jaki są zarządzane. Propozycje – ich precyzja to w raporcie Polska 2030 zasługująca na pochwałę rzadkość – obejmują „odejście od założenia darmowych studiów przy równoczesnym wprowadzeniu kredytu studenckiego lub bonu edukacyjnego, który zniesie obecne nierówności w dostępie do edukacji wyższej” oraz nowy sposób wyboru rektorów – „zastąpienie procedur demokratycznych przyczyniających się częstokroć do zachowania status quo przez procedury merytokratyczne – otwarte, międzynarodowe konkursy” (strona 218).

Kwestie lokalne

Rozdział Solidarność i spójność regionalna jest niezbyt przekonującą próbą wyciągnięcia optymistycznych wniosków ze złowróżbnych przesłanek. Zarówno dotychczasowe doświadczenia, jak i przygotowane dla całej Unii Europejskiej prognozy wskazują, że w szybkim tempie bogacić się będzie tylko sześć polskich aglomeracji – Warszawa, Łódź, Poznań, Wrocław, Górny Śląsk i Kraków – połączonych z Europą zachodnią autostradami A2 i A4. Reszta kraju liczyć może co najwyżej na rozwój ekoturystyki i transfery pieniężne od osób, które zdecydują się wyjechać za pracą do polskich lub europejskich metropolii. Autorzy raportu starają się tymczasem zakląć rzeczywistość, powtarzając, że wszystkie polskie regiony mogą wykorzystać swoją szansę rozwojową. Biorąc pod uwagę, jak często podkreślają, iż należy zapobiegać pogłębianiu się różnic między głównymi miastami a prowincją, niezbyt zresztą sami chyba w to wierzą – a co więcej nie mają żadnego pomysłu, w jaki sposób rząd mógłby tego dokonać. „Polaryzacja rozwoju” wydaje się więc nieuchronna, tym bardziej, że mozolna budowa autostrad i modernizacja trakcji kolejowej prowadzą co prawda do poprawy połączeń między największymi ośrodkami, ale tylko w umiarkowanym stopniu zwiększają dostępność miast powiatowych i mniejszych stolic wojewódzkich.

Dobrą ilustracją tego procesu są semestralne zmiany rozkładów jazdy kolei – połączeń między Warszawą a Krakowem czy Gdańskiem przybywa, podczas gdy podróż z Kielc do Opola (to tylko dwie trzecie dystansu dzielącego Kraków od Warszawy) staje się coraz trudniejsza. Jak czytamy w raporcie, od roku 1990 udział kolei w ogóle przewozów pasażerskich spadł o 60 proc., a transportu publicznego (kolej i autobusy) – o połowę. W obliczu globalizacji możliwość przemieszczania się ma coraz większe znaczenie dla realizacji indywidualnych planów życiowych, lecz w Polsce staje się przywilejem. Upadek prowincjonalnego transportu publicznego prowadzi do zmniejszania się równości szans polskich obywateli: mieszkańcy metropolii mogą korzystać z rentownych połączeń kolejowych, których przybywa, oraz z rosnącej oferty coraz relatywnie tańszych przewozów lotniczych. Prowincjusze mają zaś coraz mniej opcji poza własnym samochodem, co oznacza, że przestrzenny aspekt rozwarstwienia zostaje dodatkowo wzmocniony przez majątkowe rozwarstwienie samej prowincji.

(Na marginesie, mamy tu do czynienia z klasycznym przykładem niedoskonałości rynku – w sytuacji, gdy część pasażerów przesiada się do własnych samochodów, rentowność połączeń spada i niektóre z nich są likwidowane. Transport zbiorowy staje się mniej atrakcyjny i kolejni pasażerowie decydują się na podróż własnym samochodem. Po pewnym czasie przestaje to być kwestia wyboru: mogą albo jechać samochodem – co jest droższe, a przy zatłoczonych drogach wcale nie szybsze niż koleją – albo zostać w domu. W rezultacie ogólna użyteczność spada, a koszta rosną, mimo iż działanie rynku powinno w teorii dać dokładnie odwrotny efekt. Nawet najbardziej liberalny rząd może w tej sytuacji z czystym sumieniem wspomóc naprawę systemu publicznej komunikacji – tyle tylko, że naprawa taka powinna wykraczać poza podział kolei na czyste, szybkie i rentowne InterCity oraz brudną, powolną i deficytową resztę.)

Polskie metropolie są co prawda uprzywilejowane w stosunku do prowincji, lecz przegrywają w konkurencji międzynarodowej. Według autorów raportu jednym z powodów jest niska jakość przestrzeni publicznej (strona 254), degradowanej przez typowe dla krajów trzeciego świata zamknięte nowobogackie osiedla. Brak wizji i słabość procedur, które prowadzą do tej degradacji są także, według autorów raportu, główną przyczyną powolnego tempa realizacji strategicznych inwestycji infrastrukturalnych. Warszawa dysponuje wystarczającymi środkami, by wybudować zarówno Most Północny, jak i oczyszczalnię Czajka II – jednak, jak się ostatnio dowiadujemy, obydwie inwestycje będą opóźnione, bo jeden zespół miejskich planistów ulokował przęsła mostu dokładnie w tym samym miejscu, w którym ich koledzy zaprojektowali główny kolektor ścieków pod dnem Wisły.

*

Słabości państwa, słabości raportu

Najciekawszym (bo oryginalnym, a nie wtórnym) fragmentem raportu jest rozdział 9, Sprawne państwo. Dowiadujemy się z niego (strona 311), jak bardzo absurdalny jest polski proces prawodawczo-regulacyjny: zaczyna się nie od precyzyjnego określenia problemu, który wymaga rozwiązania, lecz od wyznaczenia organu mającego się zająć uregulowaniem danej dziedziny życia (autorzy nie mówią niestety, w oparciu o jakie kryteria wskazuje się tę dziedzinę). W dalszych krokach dokonuje się jedynie powierzchownej oceny skutków regulacji, a tego, czy nie istnieją alternatywne sposoby osiągnięcia zamierzonego celu, oraz czy proponowana regulacja jest spójna i możliwa do wdrożenia, nie bada się nawet pro forma (bo i jak, skoro nie wiadomo, czy nowe prawo jest w ogóle potrzebne). Potem jest jeszcze gorzej: „szybkie zazwyczaj tempo prac oraz ich niedopracowana organizacja skutkują powstawaniem prawa w dużej ilości i o niskiej jakości (czego dowodem są m.in. liczne korekty ustaw i problemy interpretacyjne)”.

Powyższa diagnoza – oparta na porównaniu polskiej praktyki z zaleceniami OECD – jest równie smutna, co trafna. Jeszcze smutniejsze jest jednak to, że dokładnie te same obserwacje poczynić można w odniesieniu do samego raportu Polska 2030. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że podobnie jak w przypadku nieefektywnych i niepotrzebnych regulacji, bodźcem dla jego powstania było polecenie dla Zespołu Doradców Strategicznych premiera, a nie chęć rozwiązania konkretnych problemów. Tylko w ten sposób wyjaśnić można fakt, że w założeniu strategiczny dokument zawiera dużo ogólników i często niespójnych opisów polskich bolączek, a mało analiz przyczyn zaistniałej sytuacji i jeszcze mniej rekomendacji, jak można ją zmienić.

Drugie podobieństwo do zwyrodniałego systemu legislacyjnego to wspomniana już wtórność i poleganie na obcych źródłach zamiast na własnych obserwacjach i hipotezach. (Przykładem bezrefleksyjnego cytowania może być chociażby podana na stronie 9 informacja, że w roku 2007 200 milionów migrantów przesłało swoim rodzinom 340 miliardów dolarów – nie wiadomo jednak, ile wyniosły transfery do Polski, ani od jakiej liczby polskich emigrantów pochodziły.) W rezultacie raport jest równie nieżyciowy, co wiele polskich przepisów skopiowanych z rozwiązań zagranicznych, które powstały w specyficznych i niewystępujących w Polsce warunkach.

To, co stanowi podstawę chemii czy fizyki – zasada powtarzalności eksperymentu i przewidywalności jego skutków – nie ma zastosowania w naukach społecznych. Gotowych recept na przezwyciężenie polskiego zacofania próżno byłoby więc szukać u uznanych nawet autorów. Warunki, w jakich Polska zmaga się ze swoimi wyzwaniami rozwojowymi są bezprecedensowe i równie bezprecedensowe muszą być pomysły, jak im sprostać. To dlatego tak ważnym – a w Polsce z reguły zaniedbywanym – elementem dobrego procesu tworzenia przepisów jest zbieranie opinii i pomysłów osób bezpośrednio nimi zainteresowanych. Niestety, również pod tym względem – to trzecia analogia – raport przypomina złe ustawy: trudno jest w nim odnaleźć ślad jakichkolwiek konsultacji z obywatelami, bez względu na to, czy miałyby one dotyczyć rynku pracy, czy też niedoboru wody.

Czwartą słabością wspólną dla raportu Polska 2030i „praw o niskiej jakości” jest „szybkie tempo prac oraz ich niedopracowana organizacja”. W rezultacie dokument opatrzony zdjęciem i autografem premiera roi się od błędów stylistycznych („współczesna klasa kreatywna to swoista cyganeria, ludzie różnych zawodów: inżynierowie, informatycy, nauczyciele, fotografowie, doradcy, organizatorzy życia publicznego” -strona 8), redaktorskich („z dużą pewnością” zamiast „z dużym prawdopodobieństwem” – strona 17), a czasami sprawia wręcz wrażenie, jakby nie przeszedł przez korektę („tyś.” jako skrót od „tysiąc”, „CO2″zamiast „CO2”, liczne mapy i grafy nieprzetłumaczone z angielskiego). To są oczywiście szczegóły – ale szczegóły niezwykle irytujące w raporcie przedstawianym jako główne intelektualne osiągnięcie rządu.

Wreszcie – to piąte i ostatnie niechlubne podobieństwo – formalizm. Jego głównym przejawem w raporcie jest maniera prezentacji wszystkich stojących przed Polską wyzwań jako „dylematów”. Pomysł jest interesujący (warto przypomnieć wyborcom, że zasoby są ograniczone, a każda, nawet najlepsza decyzja pociągać może nieprzyjemne konsekwencje), ale niezbyt dobrze pasuje do opracowania, w którym przedstawiono jedynie status quo i co najwyżej po jednym scenariuszu zmiany. W rezultacie wszystkie „dylematy” sprowadzają się do pytania w stylu „chcecie być mądrzy i bogaci czy biedni i głupi?”. Niestety, biorąc pod uwagę jakość odpowiedzi zawartych w raporcie, nawet takie postawienie sprawy nie gwarantuje happy endu.

Polska 2008 – perspektywa przedsiębiorców :)

 Nie wolno nam przejadać owoców wzrostu gospodarczego. Trzeba inwestować, aby zrealizować marzenie Polaków o życiu w dostatnim, nowoczesnym kraju, który należy do pierwszej ligi państw europejskich. To marzenie jest realne – pod warunkiem, że podejdziemy do reform gospodarczych z większą energią i bardziej systemowo.

Diagnoza sytuacji ekonomicznej w Polsce

W roku 2008 na pierwszy rzut oka sytuacja ekonomiczna Polski wydaje się być dobra. Polska od czasu wejścia do Unii Europejskiej rozwija się bardzo dynamicznie. Sprzyjała temu zarówno dobra do niedawna koniunktura gospodarcza na świecie, jak i czynniki bezpośrednio wynikające z przystąpienia Polski do Wspólnoty – wzrost inwestycji zagranicznych, napływ środków z funduszy europejskich oraz emigracja, która złagodziła zjawisko bezrobocia w Polsce. Dobrze ilustruje to dynamika wzrostu PKB Polski w poszczególnych latach.
 

Sytuacja przestaje jednak wydawać się tak komfortowa, gdy porównamy tempo wzrostu gospodarczego w Polsce z wynikami innych krajów, które przystąpiły do Unii Europejskiej w 2004 i 2007 roku.

Wniosek wydaje się więc jasny: Polska nie wykorzystuje w pełni szansy, jaką otrzymała wraz z wejściem do Unii Europejskiej. Możemy rozwijać się szybciej. Dziś de facto korzystamy z do niedawna dobrej koniunktury na świecie, ale w żaden sposób nie próbujemy tendencji wzrostowych utrwalić. Rozwijamy się zbyt wolno, aby dogonić poziomem dobrobytu kraje Zachodniej Europy. Wprawdzie PKB na jednego mieszkańca wzrósł w Polsce od czasu wstąpienia do UE o 22%, nie zmieniło to jednak faktu, że Polska nadal zajmuje 8 miejsce pod względem wysokości PKB na mieszkańca wśród 10 postsocjalistycznych krajów, które przystąpiły do Wspólnot. Za nami jest jedynie Rumunia i Bułgaria.

W ostatnich latach udało nam się znacząco obniżyć bezrobocie – z 19,9% w roku 2002 do 9,6% w roku 2007. To duże osiągniecie. Pytanie brzmi jednak: jaki wpływ miała na to emigracja? Nie widać natomiast znaczących zmian w stopie zatrudnienia; w przedziale wiekowym 15-64 lata wciąż wynosi ona jedynie 57%! Fatalne skutki dla ekonomii i procesów społecznych w kraju ma też zjawisko dezaktywacji zawodowej ludzi w wieku 55+. To osłabia budżet państwa oraz rynek pracy. Polski nie stać na utrzymywanie ludzi zdolnych do pracy i mimo to przechodzących na wcześniejsze emerytury.

Inne negatywne tendencje, które mogą zaważyć na naszym przyszłym rozwoju, to niski udział inwestycji przedsiębiorstw w PKB oraz – co szczególnie ważne – rozerwanie związku między wzrostem płac ze wzrostem wydajności pracy, co powoduje narastającą presję inflacyjną. W latach 1998-2006 wzrost wydajności pracy był szybszy niż wzrost płac. Niestety tendencja ta odwróciła się w roku 2007, co grozi nam spadkiem konkurencyjności polskich przedsiębiorstw i niebezpieczną inflacją.

Polska potrzebuje stałego wzrostu produktywności pracy. Potrzebuje także zwiększenia wydatków na badania i rozwój, co jest jednym z najważniejszych warunków większej innowacyjności polskich przedsiębiorstw. Polska gospodarka zbyt mało wydaje na badania i rozwój – 0,56% PKB przy średniej dla EU27 wynoszącej 1,84%. Przedsiębiorstwa wydają na B+R tylko 0,18% PKB. Oznacza to, że polska gospodarka stara się konkurować nie jakością i innowacją, lecz ceną, co w obliczu ofensywy taniej siły roboczej z Indii i Chin skazuje nas na porażkę. Zaniechania dotyczą zarówno przedsiębiorców, jak i przede wszystkim polityki państwa, które nie czyni nic, aby tę sytuację zmienić.

Tragiczny w skutkach okazać się może również fakt, że w latach wzrostu gospodarczego nie jesteśmy w stanie zrównoważyć deficytu budżetowego. Obciążamy następne pokolenia nawet wtedy, gdy wiedzie nam się całkiem nieźle. Wciąż rośnie dług publiczny; wśród dziesiątki nowych krajów Unii jest najwyższy obok Węgier.

Rozwój polskiej gospodarki krępują też regulacje prawne dotyczące działalności gospodarczej. Z naszych badań wynika, że konieczność dopełniania różnych formalności urzędniczych pochłania szefom firm 16,6% ich czasu pracy (1,2 godz. dziennie). Oto kilka klasycznych już przykładów zaniedbań w dziedzinie ustawodawstwa w polityce poszczególnych rządów, które negatywnie wpływają na polską gospodarkę:

. Polska znajduje się na 10 miejscu wśród krajów UE-10 pod względem łatwości prowadzenia działalności gospodarczej. W rankingu prowadzonym przez Bank Światowy zajmujemy 74 pozycję wśród 178 zbadanych krajów.

. Polska znajduje się na 10 miejscu wśród krajów UE-10, a na 129 wśród 178 krajów badanych przez Bank Światowy, pod względem łatwości rozpoczynania działalności gospodarczej. Rozpoczęcie działalności gospodarczej trwa przeciętnie 31 dni i wymaga dopełnienia 10 różnych formalności.

. Polska znajduje się na 10 miejscu wśród krajów UE-10, a na 156 wśród 178 krajów badanych przez Bank Światowy, pod względem łatwości uzyskiwania pozwoleń na budowę. Uzyskanie pozwolenia na budowę trwa przeciętnie 308 dni i wymaga dopełnienia 30 różnych formalności.

. Polska znajduje się na 7 miejscu wśród krajów UE-10, a na 68 wśród 178 krajów badanych przez Bank Światowy, pod względem możliwości dochodzenia należności z umów. Dochodzenie należności z umów trwa w Polsce 830 dni i wymaga dopełnienia 38 formalności. 

Komentarz do powyższych danych wydaje się zbędny.

Propozycje przedsiębiorców

Wszystkie opisane powyżej zaniedbania i zagrożenia należy rozwiązać jak najszybciej. Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan proponuje pewne uporządkowanie tego procesu. Uważamy, że należy skoncentrować się na czterech priorytetach.

1. Wzrost zatrudnienia. Nie stać nas na to, aby tylko 57% dorosłych osób w Polsce pracowało. Dlatego niezbędna jest po pierwsze skuteczna realizacja programów aktywizujących osoby w wieku 50+, po drugie likwidacja wcześniejszych emerytur oraz wprowadzenie emerytur pomostowych. Likwidacja wcześniejszych emerytur zapobiegnie w znaczącym stopniu wzrastającym kosztom utrzymania emerytów, które ponosi dziś państwo, a więc pośrednio my wszyscy. Sprawi też, że emerytury przyznawane w 65 roku życia będą wyższe i będą pozwalały ludziom na godniejsze życie. Niezbędna wydaje się być również aktywna polityka prorodzinna owocująca powszechnym łączeniem funkcji zawodowych i rodzinnych, a także głębokie zmiany w systemie edukacji, czyli rozwój kształcenia zawodowego oraz kształcenia ustawicznego. Państwo powinno uelastycznić formy zatrudnienia i prawo pracy; pozwoli to na likwidację strachu przedsiębiorców przed zatrudnianiem kolejnych osób przy nieprzewidywalnej przyszłości firmy. Państwo musi być również zdecydowanie silniej zdeterminowane do obniżenia podatków oraz do zmiany struktury wydatków publicznych na bardziej prorozwojowe.   

2. Modernizacja gospodarki. To modne hasło; niestety zwykle pozostaje jedynie sloganem podczas kampanii wyborczych. Partie polityczne nie przekładają potem tego postulatu na konkretne działania modernizacyjne. Co zatem proponujemy? Po pierwsze – zgodnie z wytycznymi Komisji Europejskiej oraz prawami zdrowej gospodarki – należy niezwłocznie zlikwidować sektorową pomoc publiczną świadczoną przez państwo. Jest to niczym nie uzasadniona ingerencja państwa w gospodarkę, która owocuje utrzymywaniem nierentowanych i niekonkurencyjnych przedsiębiorstw. Polski rynek wciąż w niektórych dziedzinach jest deformowany poprzez praktyki monopolistyczne. Zadaniem
państwa jest zatem stworzenie warunków do szybkiej demonopolizacji rynków sieciowych.

Pozytywny wpływ na polską gospodarkę mogłaby mieć zmiana struktury wydatków z budżetu państwa. Środki podatników są w tej chwili zdecydowanie źle lokowane. Państwo, poprzez politykę budżetową, powinno sprzyjać przede wszystkim innowacjom i nowoczesnej edukacji.

Wydaje się, że nadal silną barierą na drodze ku modernizacji gospodarki jest zbyt wolne wykorzystywanie przez firmy ogromnego wsparcia, jakim są środki unijne. Niezbędne są zatem pilne, dalsze uproszczenia systemu wdrażania funduszy unijnych. Polskie państwo, jak też polskie firmy, nie potrafią skutecznie korzystać z partnerstwa publiczno-prywatnego. To kolejne wyzwanie, jakie stoi przed rządzącymi.

Wielkim zagrożeniem dla rozwoju gospodarki, z którego nie tak dawno nie zdawaliśmy sobie jeszcze w pełni sprawy, jest kwestia bezpieczeństwa energetycznego. Modernizacja linii energetycznych, zwiększenie potencjału wytwórczego, rozwój nowych źródeł zaopatrywanie kraju w energię to absolutne priorytety dla rządu.

3. Rozwój przedsiębiorczości i swobody gospodarowania.  Ta część naszych propozycji to postulaty, o których mówimy od lat; od lat również żaden rząd nie zdołał przełamać impasu w tej sprawie. Należy przeprowadzić szeroką deregulację przepisów krępujących swobodę gospodarowania w Polsce. Racjonalnym krokiem będzie ograniczenie do minimum liczby koncesji i zezwoleń na prowadzenie działalności gospodarczej. W fatalnym stanie jest również sądownictwo gospodarcze. Wyroki sądów w sprawach kluczowych dla wielu przedsiębiorstw zapadają często po wielu latach procesu. Powoduje to, że Polska nie zapewnia przedsiębiorcom skuteczności w dochodzeniu ich praw.

Relacje własnościowe w Polsce wciąż pozostawiają wiele do życzenia. Należy szybko i skutecznie dokończyć prywatyzację. Bardzo ważne jest dla nas również przeprowadzenie reprywatyzacji w taki sposób, aby na trwałe uregulować stosunki własnościowe w kraju. Dziś utrudnia to wiele inwestycji.    

4. Budowa kapitału społecznego.  Zaufanie, aktywność obywatelska, udział obywateli w wyborach i debacie publicznej – to baza dla przedsiębiorczości i potencjał rozwojowy państwa. Dlatego państwo powinno w ten kapitał inwestować, tak jak zresztą w kapitał intelektualny, co wykazuje raport na ten temat przygotowany przez ekspertów pod kierunkiem ministra Boniego. Budowa klimatu zaufania i otwartości zaowocuje większą gotowością do kooperacji między ludźmi, większą inicjatywą skierowaną na realizację wspólnych projektów i zakładanie nowych firm – co jest podstawą trwałego wzrostu gospodarczego. Należy zatem w taki sposób przeprojektować edukację, aby zaszczepiać w młodym pokoleniu takie wartości jak otwartość, kooperacja i przedsiębiorczość. Te wartości mają siłę zmieniania świata. Działania państwa w wielu sferach powinny uwzględniać promocję udziału w życiu obywatelskim oraz wsparcie dla rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Społeczeństwo obywatelskie to inwestycja zarówno w lepszą demokrację, jak też większy potencjał przedsiębiorczości. Jednocześnie wzrost poczucia obywatelskości wśród Polsków powinien być powiązany z rozwojem samorządów i decentralizacją władzy w państwie. Samorządy powinny być  jak najbliżej obywateli, a jednocześnie ich prestiż i realna władza powinny przyciągać do władz i urzędów samorządowych aktywne i wybitne jednostki.

To jest nasza wizja reform gospodarczych, które mogłyby zapewnić Polsce szybszy i trwały rozwój, a tym samym dojście do pierwszej ligi państw europejskich. Czy dla takiego celu nie warto popracować?

Uniwersytet w czasach bezmyślności :)

Jaka powinna być rola Uniwersytetów w czasach bezmyślności? Po pierwsze powinny one uczyć odwagi samodzielnego krytycznego myślenia, zdolnego do namysłu nad własnymi przekonaniami i szacunku dla przekonań innych. Możliwe będzie to wówczas, gdy powrócimy do źródłowego sensu kształcenia, którego uniwersytety są tylko zwieńczeniem.

W rozwoju cywilizacji znaleźliśmy się współcześnie w sytuacji szczególnej. Szeroki dostęp do wiedzy, olbrzymi rozwój nauki i nowych technologii, nie tylko nie wyhamował bezmyślności, ale wręcz ją pogłębił, a może tylko ujawnił. Można mieć wrażenie, że doświadczamy obecnie jakiejś wyjątkowej intensyfikacji irracjonalizmu, braku krytycznego myślenia, naiwności, kwestionowania naukowych autorytetów, np. w dziedzinie szczepionek, przede wszystkim jednak panoszących się w formie językowego słowotwórstwa tworów wyobraźni, które uznawane za faktyczną rzeczywistość kształtują nasze życie indywidualne i społeczne. Symbolicznym tego przejawem jest dość modne ostatnio słowo: „postprawda”. „Postprawda”, to nie kłamstwo, lecz pewien stan poza prawdą i nieprawdą, zapowiedziany kiedyś przez Friedricha Nietzschego, w którym nie mamy już czasu, a nawet możliwości, na zweryfikowanie informacji, gdyż musimy reagować na setki następnych informacji. Zresztą nie wiemy czy autorem tych informacji jest człowiek, czy algorytm. Nie mówimy już tylko o faktach i ich interpretacjach, ale wręcz o faktach alternatywnych. Postprawda stała się możliwa zarówno przez rozwój technologii informacyjnych i komunikacyjnych oraz ich upowszechnienia, jak i z powodu bezmyślności. Znajdujemy się już w zupełnie innym położeniu niż pewien krakowski introligator prowadzący stary zakład z tradycjami, do którego przed laty przyszedł pewien absolwent wyższej uczelni i przyniósł pracę magisterską z prośbą o oprawę. Starszy nobliwy pan wziął od niego numer telefonu i obiecał, że zadzwoni. Faktycznie zadzwonił po dwóch dniach i powiedział: Proszę odebrać pracę. Nie oprawiłem jej. Jej poziom jest tak słaby, że naraziłaby ona na szwank godność mojego zawodu. Introligator miał jednak czas i możliwość, by pracę przeczytać. Był także człowiekiem oczytanym i myślącym. Sytuacja ta stawia przed nami trzy kwestie, na które postaram się odpowiedzieć:  Czym jest myślenie i jak myślimy? Jakie są współczesne przyczyny bezmyślności? Jaka powinna być rola uniwersytetów w czasach bezmyślności?

Czym jest myślenie i jak myślimy? Patrząc na człowieka z perspektywy natury, musimy stwierdzić, że jest on zwierzęciem wybrakowanym, nieprzystosowanym, posiadającym rozmaite naturalne deficyty – stwierdził Królewiecki filozof Immanuel Kant. Nie ma on siła lwa, kłów tygrysa, ani pazurów orła, by przetrwać. Natura przeznaczyła mu jednak odmienną drogę rozwoju. Nie dając mu naturalnego instynktu zmusiła go do rozwoju intelektualnego potencjału. To właśnie dzięki niemu mógł przezwyciężyć swe naturalne deficyty. Człowiek nie tylko zrekompensował te deficyty, ale wytworzył urządzenia, dzięki którym porusza się szybciej od najszybszych zwierząt, potrafi latać, pomimo braku naturalnych po temu zdolności. Wręcz zapanował nad procesami natury, próbuje panować nad procesami społecznymi, a także nad własnym życiem.

Ten sposób kompensaty jest jednak dwuznaczny. Jak pokazał to Max Horkheimer i Theodor Wissengrund Adorno w Dialektyce oświecenia,jest źródłem władzy. Najcelniej ten związek między władzą i wiedzą wyraził renesansowy myśliciel i badacz Francis Bacon: „Tyle możemy ile wiemy”. Wiedza jest nie tylko źródłem otwierającego się pola możliwości, ale także źródłem panowania. Kto w Renesansie posiadł umiejętność żeglowania, posługiwania się kompasem i prochem strzelniczym, przed tym otwarła się nie tylko perspektywa odkryć nowych lądów, ale także, w następstwie, ich podboju, niszczenia rodzimych kultur, mordowania tubylców. Uruchomiliśmy niewyobrażalne źródła mocy. W XX wieku zbudowaliśmy obozy koncentracyjne i gułagi. Wciąż produkujemy coraz bardziej zaawansowaną technologicznie broń i toczymy wojny. Straszymy się potencjałem atomowym. Z perspektywy renesansowego humanizmu nie mamy już podstaw mówić, że „człowiek to brzmi dumnie”. Owszem, stworzyliśmy dzieła, które dają nam podstawę bycia, jak pisał Blaise Pascal „chlubą wszechświata”. Jednocześnie jednak, jak w tej samej sentencji stwierdził myśliciel, jesteśmy „jego zakałą”.  60 lat temu O.F. Bollnow w artykule „Rozum a siły irracjonalne” stwierdził: „Sytuację dzisiejszego człowieka w zgodnym przekonaniu różnych obserwatorów znamionuje świadomość całkowitego braku osłony pośród wrogo napierającego świata. Człowiek stał się w daleko idącym sensie bezdomny i czuje, mówiąc za Rilkem, że „nie jest bezpiecznie zadomowiony w świecie, który chce zrozumieć”[1].

Z czego wynika ta dwuznaczność myślenia? Mylimy się, gdy sprowadzamy myślenie jedynie do czynności intelektu. Intelekt ma charakter narzędziowy. Jest sztuką pojęciowego konstruowania i nadbudowanego nad nim technicznego opanowania zadań postawionych człowiekowi przez życie. Nie ulega wątpliwości, że dzięki zdolnościom intelektualnym rozwinęliśmy naukę i dokonaliśmy niewyobrażalnego dotąd postępu technicznego.

Intelekt stanowi jednak tylko niewielki fragment naszych procesów myślowych. Niezmiernie ważną rolę odgrywają w naszym myśleniu przekonania, nazywane także czasami wiarą. Każdy z nas w coś wierzy, nie ma zatem niewierzących. Różnimy się jedynie przedmiotem tej wiary. Jedni wierzą w istnienie Boga, inni w jego nieistnienie. Jedni w materię, inni w ducha. Są i tacy, którzy wierzą w płaską Ziemię. Przekonania kształtują się w procesie naszego życia i są z nimi tożsame. To nie o nich myślimy, lecz myślimy w nich i dzięki nim. Są dla nas niepodważalne. Myślimy bowiem z głębi naszego życia. Przekonania kształtują się w sposób dość tajemniczy. Możemy wyodrębnić w nich jedynie pewne wątki.

Po pierwsze na nasze przekonania ma wpływ historyczna epoka w jakiej żyjemy. Nikt nie decyduje o czasie swego życia, a zatem także o ideach swojej epoki. Niejednokrotnie możemy mieć wrażenie, że urodziliśmy się nie na czasie. Tak było na przykład w przypadku Jana Husa. Gdyby urodził się w XX wieku nie tylko nie zostałby spalony na stosie, ale, być może, zasiadłby obok Karola Wojtyły w ławach Soboru Watykańskiego II. Jego „winą”, czy „błędem”, nie było to, że głosił m.in. ideę religijnej tolerancji, lecz że jego epoka nie była gotowa na przyjęcie jego idei. W podobnych okolicznościach każdy geniusz wyprzedzający swoją epokę staje przed dylematem: Czy głosić swe myśli narażając się na niezrozumienie i szykany, czy nawet na śmierć, czy też je ukryć? Dalej, na przekonania ma wpływ kultura i język. Różnimy się przekonaniami ze względu na uwarunkowania kulturowe. Są to też uwarunkowania indywidualne związane z rodziną, jej tradycją, religią, światopoglądem. Następnie zdarzenia losowe. Na żadne z tych uwarunkowań nie mamy wpływu. Nie decydujemy ani o czasie naszego życia, kulturze, języku, rodzinie, zdarzeniach losu. Te uwarunkowania powodują, że stajemy po różnych stronach światopoglądowych i politycznych sporów.

Nie wiemy jak kształtują się przekonania, które radykalnie nas różnią. Z pewnością ma na to wpływ nasza wrażliwość, rodzina, lektury, nauczyciele. Możemy jedynie wyodrębnić przekonania otwierające i zamykające. Pierwsze rozwijają nasze myślenie, drugie je zasadniczo ograniczają i zamykają. Przekonania zamknięte budzą emocje, lęk dają pierwszeństwo tworom wyobraźni, które uznajemy za rzeczywistość. W ten sposób kształtuje się myślenie mityczne. Istotą mitu jest bowiem to, że brak w nim rozróżnienia między rzeczywistością a sferą wyobraźni. Wbrew temu, co sądził August Comte, rozwój nauki wcale nie wyparł mitów. Jedynie je unowocześnił jako narzędzie społecznej zmiany. Do myślenia mitologicznego, jak pokazał Ernst Cassirer w „Micie państwa” sięgamy w czasach kryzysu społecznego, kiedy myślenie intelektualne okazuje się bezsilne.

Kolejną władzą myślenia jest rozum, który za Otto Friedrich Bollnowem chciałbym wyodrębnić od intelektu. Intelekt ma jedynie charakter narzędziowy. Nie jest on ani dobry, ani zły, podobnie jak narzędzia, którymi się on posługuje. Internet jako narzędzie może służyć do komunikacji, ale także hejtu i cyberprzestępczości. Umiejętność wymiany genu nie jest moralnie ani zła, ani dobra. Czy jednak wykorzystamy ją do leczenia wad genetycznych, czy eugeniki, nie jest zależne od intelektu. Stwierdził kiedyś Blaise Pascal: „Silmy się tedy dobrze myśleć: oto zasada moralna”[2]. Dobrze, to nie znaczy tylko prawidłowo, bezbłędnie, zgodnie z zasadami. Tak myśli intelekt. Dlatego może on łączyć się zarówno z dobrem i wartościami, jak i z przekonaniami irracjonalnymi, fanatycznymi i mitologią. Pisał Bollnow: „Zimny i wyrachowany intelekt może wstąpić na służbę przestępczej namiętności. (…) Intelekt już z góry kryje w sobie autentyczne niebezpieczeństwo, wydając w  połączeniu z namiętnością krańcowy fanatyzm. Fanatyzm zdefiniować można wręcz jako zracjonalizowaną namiętność”[3]. Dlatego intelekt powinien być kierowany przez rozum. A rozum „myśli dobrze”, nie wtedy, gdy myśli prawidłowo, lecz gdy kieruje się dobrem. Jest to ta władza myślenia, która kształtuje się pod wpływem rozmowy i zdolna jest do rozumienia innych. „Rozum oznacza tu więc medium wspólnoty, w której ludzie, nawzajem się sobie przysłuchując, mogą spotkać się w rozmowie. (…) Kto pozwala ze sobą mówić, ten jest człowiekiem, który nie upiera się tępo przy swoich zamiarach, który ze swej strony wychodzi naprzeciw drugiemu, i w obopólnych staraniach gotowy jest do twórczego kompromisu. (…) Usunąć napięcia i stworzyć możliwość bezkolizyjnego współżycia – oto dokonanie rozumu”[4]. Intelekt, stwierdził Bollnow, nauczy nas jak zbudować dom. Ale to za mało. Jedynie rozum nauczy nas jak w nim pokojowo współzamieszkiwać.

Rozum jest bliski mądrości. Słowo obecnie rzadkie. Nie występuje w Krajowych Ramach Kwalifikacji, tak jakby celem uniwersytetu było jedynie kształcenie intelektualnie sprawnych, ale nie koniecznie mądrych ludzi. Już ta różnica między intelektem a rozumem pokazuje, że można jednocześnie być człowiekiem niezmiernie intelektualnie sprawnym i bezmyślnym. Nasze czasy bardziej cenią intelekt niż rozum. To dobre przejście do punktu drugiego.

Spośród wielu przyczyn współczesnej bezmyślności chciałbym wskazać na cztery zasadnicze. Pierwszą z nich jest przeciętność, drugą pragmatyczność,trzecią mierzalność, czwartą merkantylność. W wierszu „Otchłań” Ewa Lipska pisze z goryczą: Siedzę pod byle jakim niebem/ I słucham co mówi przeciętność [5].

Przeciętność można zdefiniować jako uwięzienie w łatwej do powtarzania słownej papce płynącej z radia, telewizji, przelewającej się w Internecie. Ksiądz Józef Tischner trafnie wyraził ją poprzez metaforę targowiska: „Targowiska mają swoja siłę przyciągania. Zniewalają nasze oczy, zmuszają do patrzenia na to, co jest wystawione. Zniewalają nasze uszy, zmuszają do słuchania tego, co jest wykrzyczane. Targowisko nie pozwala przekroczyć swej przestrzeni, wciąż zmusza do powrotu, do oglądania wiele razy tego samego. Przede wszystkim targowisko narzuca nam swój język. Kto przebywał czas jakiś na targowisku, nie umie mówić inaczej niż językiem targowiska. Nie potrafi również myśleć inaczej – staje się częścią targowiska” [6].

Współczesnym diagnostą  bezmyślności jako przeciętności był hiszpański myśliciel  Jose Ortega y Gasset. Nazwał ją buntem mas. Stwierdził: „Dla chwili obecnej charakterystyczne jest to, że umysły przeciętne i banalne, wiedząc o swej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym. (…) To właśnie uznałem (…), za cechę charakterystyczną dla naszych czasów: nie to, że człowiek pospolity wierzy, iż jest jednostką nieprzeciętną, a nie pospolitą, lecz to, że żąda praw dla pospolitości, czy wręcz domaga się tego, by pospolitość stała się prawem” [7].

Współczesny, nowy bunt mas, który ogarnia różne rejony Europy i świata,został jeszcze wzmocniony przez rozwój nowych technologii informacyjnych i medialnych. Współczesnym targowiskiem stał się Internet, który zamienił życie wielu ludzi w nieustający karnawał. Karnawał średniowieczny, przewracający do góry nogami istniejący porządek i poddający krytyce obowiązujące hierarchie norm i wartości trwał kilka dni. Internetowy karnawał życia jest permanentny. Karnawał średniowieczny posługiwał się maską. Istotą dzisiejszego karnawału jest demaskacja. 

Paradoksalnie, rozwój nowych technologii nie wspiera naszej odpowiedzialności, a wręcz z niej zwalania. Postęp oznacza bowiem nie tylko akumulację, ale także polepszenie. Gdyby oznaczał tylko akumulację, to o zbieraczu śmieci, którego zasoby codziennie się zwiększają musielibyśmy powiedzieć, że jest człowiekiem postępowym. W średniowieczu, gdy przepisywano księgi ręcznie całymi latami na kosztownym pergaminie, przepisywano jedynie arcydzieła. Od wynalezienia czcionki przez Gutenberga było już coraz gorzej. Kto pisał jeszcze na maszynie do pisania czuł odpowiedzialność za słowo na swoich palcach. Wiedział co się stanie, gdy źle sformułuje myśl. Dzisiaj, gdy piszemy na komputerach metodą „wytnij”, „wklej” spadł radykalnie poziom naszego myślenia, a półki biblioteczne i Internet zalane są przeciętnością.

Nowe technologie nie tylko zwalniają nas z odpowiedzialności, ale także rozleniwiają. Współczesna cywilizacja techniczna, która jest cywilizacją ułatwień przyczynia się także do intelektualnego lenistwa. W świecie techniki wszystko jest skuteczne. Wystarczy szybko poruszać prawym kciukiem. Naciskamy i działa. W sferze ducha nic tak nie działa. Przeczytanie książek, przemyślenie myśli, refleksja, wymaga dużego wysiłku i nakładu pracy.

Na dominację przeciętności wpływa wreszcie brak odwagi myślenia. Przeciętność sytuuje się bowiem zawsze pośrodku między tymi, którzy żyją ideologią lub z ideologii, a tymi nielicznymi, którzy mają odwagę krytycznie o niej myśleć. Pisał Immanuel Kant w artykule „Sapere Aude”: „Do wejścia na drogę Oświecenia nie potrzeba niczego prócz wolności (…), mianowicie wolności czynienia wszechstronnego, publicznego użytku ze swego rozumu. A jednak ze wszystkich stron słyszę pokrzykiwanie: nie myśleć! Oficer woła: nie myśleć! Ćwiczyć! Radca finansowy: nie myśleć! Płacić! Ksiądz: nie myśleć! Wierzyć! (…) Wszędzie więc mamy do czynienia z ograniczeniami wolności. Które jednak z nich są przeszkodą dla Oświecenia, a które nie i raczej nawet pomagają Oświeceniu — na to pytanie odpowiadam: publiczny użytek ze swego rozumu musi być zawsze wolny i tylko taki użytek może doprowadzić do urzeczywistnienia się Oświecenia wśród ludzi” [8].

Drugą współczesną przyczyną bezmyślności jest redukcja myślenia do wymiaru pragmatycznego. Preferuje ona rozwój intelektu kosztem rozumu. W epoce, w której o wszystkim decyduje ekonomia i wskaźniki, myślenie liczy się tylko w mierze w jakiej przynosi realne skutki. Zmiana jaka dokonała się w myśleniu europejskim widoczna jest szczególnie w pojęciu teorii. Od początków nowożytnego rozwoju nauk przez teorię rozumiemy śmiałą hipotezę badawczą, dającą się doświadczalnie zweryfikować i, co najważniejsze, mającą istotne pragmatyczne skutki. Dlatego badacze składający wnioski grantowe do Narodowego Centrum Nauki muszą zadeklarować, jakie patenty, nowe technologie, lub przynajmniej rozwiązania problemów społecznych wynikną z ich badań. Tymczasem dla Platona theoros to dusza, która zanim znalazła się w ciele, żyła w świecie idealnym i za boskimi duszami zmierzała do miejsca prawdziwego i pięknego bytu, który był jej pokarmem. A kiedy nakarmiła się nim wpadała w zachwyt, czyli theoria. Teoria to dla Platona zachwyt widokiem. W nastawieniu teoretycznym znajduje się zatem ten, kto słuchając muzyki Pergolesiego lub Mozarta, czytając wiersze Celana lub Herberta, kontemplując obrazy Rembrandta, wpada w zachwyt. W zachwyt może wpaść także matematyk nad fraktalem czy wzorem. Dlatego humaniści składając granty do Narodowego Centrum Nauki powinni raczej odpowiadać na pytanie: W jaki rodzaj zachwytu zamierzają wpaść w trakcie badań? Jak zmieni on ich duszę? Kto jednak da im na to pieniądze, szczególnie, gdy nie będą w stanie wykazać pragmatycznych korzyści zachwytu? Myślenia nie można mierzyć jedynie skutkami. To bezmyślność. W myśleniu ważniejszy jest sam proces myślenia, który nas kształci i zmienia. Kiedyś, podczas egzaminu z historii filozofii, student, gdy nie był w stanie odpowiedzieć na trzecie już moje pytanie, z pretensją stwierdził: Dlaczego pan wymaga ode mnie tej wiedzy? Przecież mam ją w twardej pamięci. Odpowiedziałem mu. To co pan mówi jest inspirujące. Jednak moje pokolenie, ponieważ nie było twardej pamięci musiało korzystać z miękkiej. A różnica między pierwszą pamięcią a druga jest taka, ze pierwsza jedynie przechowuje dane, a druga nas kształci. Gdy wyłączą prąd, to pana baza zniknie, a moje wykształcenie pozostanie.

Przyczyną bezmyślności jest także związana z pragmatyzmem myślenia współczesna ideologia mierzalności. Według Kartezjusza przedmiotem nauki może być tylko to, co da się zmierzyć. Dlatego wolność i zaufanie, które były zawsze podstawą Uniwersytetu, zastępuje obecnie biurokratyczna kontrola. Uniwersytet zaczyna przypominać Benthamowski Panopticon, wieżę nadzoru i kontroli, w której gro czasu i uwagi poświęca się nie na myślenie, lecz na planowanie i sprawozdawczość. Już nie tylko planujemy i sprawozdajemy, ale planujemy sprawozdania i sprawozdajemy plany. Gdy linie graniczne między planami i sprawozdaniami zleją się, zniknie szczelina wolnego myślenia. Czy biurokracja zwiększa efekty naszego myślenia? Wątpię. Kopernik, o zgrozo, nigdy nie był na Erazmusie. Gdy jednak dotarł na Uniwersytet w Padwie bez problemu porozumiał się z tamtejszymi profesorami. Immanuel Kant miał zerową „mobilność naukową”. Tylko raz wyjechał z Królewca do Morąga, by wygłosić kilka wykładów stacjonującym tam pruskim oficerom. Przez 11 lat był bezproduktywny, gdyż niczego nie opublikował. Co prawda po 11 latach wydał Krytykę czystego rozumu, ale według aktualnych standardów oceny powinien był co 4 lata otrzymać ocenę negatywną. Chciałbym być dobrze zrozumiany: Nie twierdzę, że efekty naszej pracy się nie liczą. Przeceniamy jednak nasze osiągnięcia kosztem tego kim jako ludzie i obywatele jesteśmy.

Współczesnym źródłem bezmyślności jest wreszcie dominacja orientacji merkantylnej, związana z ekonomiczną funkcją rynku. Zgodnie z logiką tej orientacji zamieniamy samych siebie w towar i produkt rynkowy. Orientacja merkantylna ma zasadniczy wpływ na proces kształcenia. Nie chodzi w nim już o rozwój i samorealizację, lecz o osiągnięcie sukcesu w procesie sprzedaży siebie. W orientacji merkantylnej, pisze Erich Fromm, myślenie „pełni funkcję jak najszybszego ogarnięcia świata przedmiotów, aby móc nimi efektywnie manipulować. Szybka, szeroka i skuteczna edukacja prowadzi do rozwoju inteligencji, nie rozumu. Do celów manipulacyjnych potrzebna jest jedynie wiedza o zewnętrznych cechach rzeczy, wiedza powierzchowna. Prawda, którą winno się osiągać poprzez zgłębianie istoty zjawisk, staje się pojęciem przestarzałym. (…) Kategorie porównawcze oraz mierzenie kwantytatywne, nie zaś dogłębna i wszechstronna analiza danego zjawiska i jego cech jakościowych stanowią istotę tego typu myślenia  (…) myślenie i wiedza stają się narzędziami na usługach sukcesu” [9].

Jaka powinna być rola Uniwersytetów w czasach bezmyślności? Po pierwsze powinny one uczyć odwagi samodzielnego krytycznego myślenia, zdolnego do namysłu nad własnymi przekonaniami i szacunku dla przekonań innych. Możliwe będzie to wówczas, gdy powrócimy do źródłowego sensu kształcenia, którego uniwersytety są tylko zwieńczeniem. Nie możemy ograniczać kształcenia jedynie do nabywania wiedzy i usprawniania intelektu, pomijając kształcenie rozumu i rozsądku. Stajemy bowiem przed trudnymi do przewidzenia możliwościami rozwoju technologicznego. Intelekt podpowie nam jak zbudować autonomiczną broń wyposażoną w sztuczną inteligencję. Ale tylko rozum może nam powiedzieć, czy w ogóle powinniśmy ją budować. Dlatego Max Horkheimer w swoim słynnym wykładzie „Odpowiedzialność i studia” wygłoszonym w 1952 roku po powrocie z USA, gdzie po dojściu nazistów do władzy wyemigrowała cała Szkoła Frankfurcka, stwierdził: „Czyż student nie jest siłą rzeczy świadkiem tego, że rozwój rozumu i wszystkie implikowane przezeń zdolności są obowiązkiem kogoś, kto traktuje prawdę poważnie – a czy bez tego można w ogóle mówić o studiach? (…) To, że absolwent studiów nie jest w stanie połączyć z kompetencjami zawodowymi siły i odwagi, niezbędnych do rozwiązywania problemów życia, prowadzi do takiego powiązania wiedzy fachowej i obskurantyzmu, które uzasadnia przypuszczenie, że ludzie wykształceni nie byli bardziej od niewykształconych odporni na totalitarne szaleństwo w przeszłości i nie będą w przyszłości” [10].

Obecnie przez kształcenie rozumiemy wyposażanie człowieka w wiedzę, umiejętności i kompetencje konieczne do sprawnego funkcjonowania na rynku pracy. Celem kształcenia nie może być jednak jedynie przygotowywanie podmiotów na rynek pracy. Jeszcze raz posłuchajmy Horkheimera: kształcenie „powinno być poznaniem tego, co obchodzi nas jako ludzi, a nie tylko jako członków społeczeństwa przemysłowego” [11]. Kształcenie musi polegać na wyposażeniu w wiedzę, ale także w moralne wartości, egzystencjalne sensy jako punkty oparcia, estetyczne przeżycia, które mają wystarczyć człowiekowi na całe życie. Musi dokonywać się poprzez przekaz kulturowy, gdyż to wielkie dzieła kultury europejskiej, wielkie wzorce moralne odsłaniają sens człowieczeństwa i sens życia. Dlatego L.A. Seneka napisał kiedyś do swego ucznia prokuratora Lucyliusza: „Wiesz co jest potrzebne by być dobrym prokuratorem, ponieważ kształciłeś się u mnie: littere” (literatura, sztuka, filozofia). Bez nich nie można być człowiekiem kulturalnym, a bez kultury nie można być dobrym prokuratorem. 

Do kształcenia rozumu potrzebna jest kultura. Żyjemy zbyt krótko, by móc nabyć pełni doświadczenia, a przez to mądrości. Dlatego tak ważną rolę odgrywają dzieła kultury. Dzięki lekturze, jak pisał Wilhelm Dilthey, możemy przeżyć wiele różnych rodzajów egzystencji. Skrępowani i określeni przez realia życia zyskujemy wolność w czasie i przestrzeni [12]. Możemy odtwórczo przeżyć życie ludzi innych czasów i innych od naszego miejsc. Możemy podczas jednego własnego życia żyć wielokrotnie i dzięki temu nabyć rozumu.„Wbrew  tradycji (…) trzeba stwierdzić, że rozumiemy siebie jedynie odbywając dookolną drogę pośród znaków ludzkości utrwalonych w dziełach kultury. Cóż wiedzielibyśmy o miłości i o nienawiści, o uczuciach etycznych i ogólnie o tym wszystkim, co nazywamy sobą, gdyby nie zostało to wypowiedziane i sformułowane przez literaturę?” [13].

Kształcenie jest zatem wewnętrzną formacją, kształtowaniem humanitaryzmu. Szczególnie na ten ostatni zwrócił uwagę Horkheimer mając na myśli grozę wojny: „Po tej grozie, która się niedawno wydarzyła, i na przekór jej, nie mogę porzucić nadziei, że nie tylko w pierwszym okresie po katastrofie, ale i w nadchodzących dziesięcioleciach owa zapomniana już postawa stanie się znów celem kształcenia uniwersyteckiego. Ograniczenie studiów do nabywania umiejętności (…) nie wystarczy. Sędzia pozbawiony empatii oznacza śmierć sprawiedliwości” [14].

Jak jednak realizować takie zadanie kształcenia w sytuacji, w której uniwersytety będące zawsze miejscem niezależnego myślenia i poszukiwania prawdy stają się częścią światowej przedsiębiorczości. Na naszych oczach uniwersytet przekształca się w korporację, w fabrykę wiedzy, w której wiedza staje się formą akumulacji kapitału, a profesorzy zarządzającymi bazami danych.

Uniwersytet-Korporacja stał się podmiotem gry rynkowej, prawa popytu i podaży. Zważywszy na tyranię przeciętności stawia nas to przed dramatycznym pytaniem: Czy należy usunąć humanistykę i kulturę z uniwersytetu tylko dlatego, że nie znajduje odpowiednio dojrzałych nabywców, jak dzieje się to już w wielu krajach? Czy zatem uniwersytet powinien służyć prawdzie, czy społeczeństwu? Czy alternatywa jest fałszywa? Na czym powinna zatem polegać ta służba? Czy na uleganiu najniższym gustom, demokracji bezpośredniej narzucającej swe przekonania i zasady na internetowych forach i ulicach, czy też na wychowywaniu społeczeństwa? Czy uniwersytet ma pełnić funkcję autorytetu, czy ma godzić się na coraz dalsze obniżanie wymogów kształcenia, by zrealizować ideał równości? Czy ma bronić wzorców, kanonów kultury języka, czy też poddać się społecznej presji. Odpowiedzi na tą alternatywę związane są z odpowiedzią na pytanie kim jest człowiek i na czym polega jego dobro? Czy ma ono być określane przez społeczne i kulturowe mody, zapotrzebowania rynku pracy, ekonomiczne możliwości, politykę? Czy też jego określenie powinno wymagać namysłu nad europejską tradycją kultury i myśli? Rzecz w tym, że aktualnie uniwersytet w coraz mniejszym stopniu stwarza warunki by takie pytania stawiać i usiłować na nie odpowiadać.

„Uniwersytet-Korporacja” przestał być też „uniwersytetem świątynią”, miejscem zatrzymania, refleksji. Stał się „Uniwersytetem Pasażem”, miejscem pospiesznego przejścia z domu do pracy i z pracy do domu, z pracy bądź domu na inną uczelnię lub inny kierunek studiów, na kurs i z kursów, na wolontariat i z wolontariatu. „Uniwersytet Pasaż” przestaje być miejscem kształcenia, a staje się miejscem zaliczania punktów koniecznych do uzyskania dyplomu i budowy CV pod kątem rynku pracy. Wypełnia się ów pasaż jedynie podczas okresu rekrutacji i sesji egzaminacyjnych. „Uniwersytet Pasaż” pływa w „płynnej nowoczesności”. Wszystko jest w nim chwilowe, zmienne i płytkie: ustawy, rozporządzenia, systemy ocen, autorytety, a nawet notatki studenckie krążące w Internecie.

Jaka czeka nas przyszłość? Uniwersytet powinien na nowo stać się przestrzenią wolnej myśli, niezależnej od nacisków polityki i rynku. Powinien wyzwolić się spod biurokratycznego jarzma i odzyskać zaufanie, by mógł oddać się pełnemu, uniwersalnemu kształceniu. Nie tylko intelekt się liczy, ale przede wszystkim rozum. Powróćmy do metafory Bollnowa. Intelekt uczy nas jak zbudować dom. Jeśli ten dom będzie nawet nowoczesny, energooszczędny, na nic nam się nie zda, jeśli nie będziemy umieli go rozumnie współzamieszkiwać.

___

[1] O.F. Bollnow, Rozum a siły irracjnalne, tłum. E. Paczkowska-Łagowska, w: „Znak” nr 11(305) 1979, s. 1188.

[2] B. Pascal, Myśli, tłum. T. Żeleński, Warszawa 1953, s. 113.

[3] F. Bollnow, Rozum a siły irracjonalne, s. 1203.

 [4] Tamże, s. 1203–1204.

[5] E. Lipska, Otchłań, w: Gdzie Indziej, Kraków 2005, s. 29.

[6] J. Tischner, Wędrówki w krainę filozofów, Kraków 2008, s.63.

[7] J. Ortega y Gasset, Bunt mas, przekład P. Niklewicz, Muza, Warszawa 2002, s. 78-79.

 [8] I. Kant, Was istAufklärung, w: T. Kroński, Kant, Warszawa 1966, s. 166.

[9] E. Fromm, , Niech się stanie człowiek. Z psychologii etyki, tłum. R. Saciuk, Warszawa – Wrocław 1994,s. 67-68.

[10] M. Horkheimer, Odpowiedzialność i studia, „Kronos”, nr 2 2011, s. 244.

[11] Tamże, s. 240.

[12] W. Dilthey, Budowa świata historycznego w naukach humanistycznych, tłum. E. Paczkowska-Łagowska, Warszawa 2004, s. 205.

[13] P. Ricoeur, Język, tekst, interpretacja, wybór i oprac. K. Rosner, tłum. P. Graff, K. Rosner, Warszawa 1989, s. 243.

[14] M. Horkheimer, Odpowiedzialność i studia, s. 245.

Wolność podzielona (część 1) :)

Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie stanu pełnej wolności. Niczym wieczność przekracza ludzką wyobraźnię, a tym bardziej nasze możliwości opisania jej. Nie dziwi więc, że zajmujemy się nią jedynie fragmentarycznie, co czyni ją przedmiotem sporu politycznego

Wolność nie daje się uchwycić. Jest czymś niejednorodnym. Trudno jest ją jakoś zamknąć, nadać ostateczny kształt, a więc i ograniczyć, co byłoby przecież jej zaprzeczeniem. Kiedy więc wydaje się, że jesteśmy blisko, albo co bardziej buńczuczni głoszą, że to zrobili, wymyka się, jakby domagała się wolności dla siebie. Swój plastyczny i pluralistyczny charakter zawdzięcza łączeniu w sobie niewspółmiernych wymiarów. Jak pogodzić wszystkie roszczenia, które z wolnością się wiążą? W jaki sposób wytłumaczyć, że będąc nieskorym do korzystania z wolności lub nie mogąc na to sobie zbytnio pozwolić – czy to ze względu na skłonności, czy brak czasu, środków lub innych możliwości – jednak jej bronić, o nią zabiegać, a może i walczyć dla innych? 

Inne problematyczne zagadnienie. Ci, którzy starają się wykorzystywać wolność w jak największym stopniu, inaczej niż poprzez nic nierobienie, najbardziej wchodzą w przestrzeń wolności innych osób, a nawet mogą ją naruszać. Wszystko za sprawą ograniczonych zasobów, miejsca i czasu. Z tych powodów może dochodzić do sytuacji, jeśli nie ja, to ktoś inny, my albo inni. Miejsce w kolejce do lekarza, zabranie głosu podczas dyskusji. Tylko skrępowanie pewnymi ustanowionymi i znanymi uprzednio zasadami – takimi jak prawo czy kolejność zgłoszeń, zwycięstwo najwyższej ceny na aukcji, przepisy przetargu czy zawarta umowa z dotrzymywaniem jej treści – może dawać nam poczucie bycia wolnymi na równi z innymi. Nawet jeśli ostatecznie nie osiągamy naszego celu i nie zaspakajamy naszych potrzeb.

Arbitralność i zasady

Z tworzących owe zasady ich istnienie zdejmuje ciężar permanentnej i całkowitej arbitralności będącej atrybutem Pana nad Niewolnikiem. Tego pierwszego ta sytuacja wcale nie zadawala. Nie tylko, jak zauważył twór Hegel-Kojève-Fukuyama, ponieważ najbardziej pragnie on uznania ze strony równych sobie, a Niewolnik takim nie jest. Również nie z obawy o to, że kiedyś role mogą się odwrócić, jeśli tylko dzięki pracy i zdobywanej wiedzy i doświadczeniu Niewolnik czy Niewolnicy zdobędą przewagę nad Panem i odważy się znów stanąć do walki. Pan przede wszystkim wyczuwa albo wie, że kiedy zmusza kogokolwiek, gdy musi to uczynić by zrealizować własną arbitralną wolę sprzeniewierza się wolności. Ta bowiem wiąże się z również z nienaruszaniem granic innych. Ten, kto panuje nie jest wcale wolny, już z tego powodu, że jest zależny od zniewolonych. 

Przeciwstawienie się wszechobecnej i ciągłej arbitralności to ważny element w myśleniu o wolności. Tworzenie zasad i trwanie przy nich ma zabezpieczać przed dowolnością i chaosem, do czego zdaniem krytyków miałoby niechybnie doprowadzić danie ludziom swobody wyboru, działania i ustalania ich kryteriów. Z tego powody równie istotne co reguły społeczne jest nakładanie na siebie gorsetu własnych zasad. Jeśli dobrze się wczytać w klasyków wolności, to ważne miejsce zajmują w nich elementy związane z samodyscypliną – racjonalne myślenie i kierowanie się nim, odpowiedzialność, konsekwencja, stałe fundamentalne wartości. Na nich budowali swoje systemy myśliciele, do postępowania w oparciu o nie przekonywali. Bez tych bezpieczników groziłoby popadnięcie w całkowity zamęt zagrażający wolności. Długo więc obawiano się niewyedukowanego ludu, motłochu, masy, szaleńców, innych ras, kobiecości, dziecinności, emocjonalności, religii – wszystkiego co wiązano z nieracjonalnością, irracjonalnością czy aracjonalnością. Krytykowano zabobony, ignorancję, uprzedzenia – choć przynajmniej część z wymienionych przed chwilą elementów samo takimi było – oraz błędy rozumowania. Jeszcze Mill powoływał się na utrzymanie kolonii z powodu niedojrzałości ludności Indii. Takie myślenie wspierało przeświadczenie, że racjonalność doprowadzi każdego do tego samego wniosku. To pociągało kolejne założenie, że zapanowanie racjonalnego systemu społecznego sprawi, że wszyscy jego członkowie zaakceptują swoje położenie. Swoją sytuację będą mogli oczywiście zmieniać, jednak jedynie zgodnie z ustalonymi regułami. Nie trzeba dodawać, że racjonalnymi. Inna ścieżka oznacza zaprzeczenie rozumowi, a to z kolei zdradę wolności.

Przewidywalność ułatwia życie. Zarówno społeczne, jak i indywidualne. Jak zauważył badacz kapitalizmu, bodaj Breudel, jednym z czynników umożliwiającym tworzenie wielkiego, globalnego kapitalizmu kupieckiego – odróżnionego od gospodarki rynkowej mającej bardziej lokalny charakter – było wprowadzenie regularnego kursowania statków handlowych. Od tego momentu nie trzeba było czekać jak wcześniej, ani jak w innych kręgach kulturowych, aż zostaną w całości załadowane, by najbardziej efektywnie przewieźć towar. Handlarze nie byli już uzależnieni od sobie podobnych, z którymi osiągną pełną ładowność. Znajomość harmonogramu zmieniała również kalkulacje pozostałych, co sprawiało, że statki szybciej były zapełniane, odbiorcy towaru nie pozostawali w niekończącej się niepewności, przez co chętniej wchodzili w biznes. To właśnie był jeden z elementów racjonalizacji, o której pisał Weber, odmieniających dzieje Zachodu. 

Zasady są podstawą przewidywalności. Z punktu widzenia wolności muszą być one jednak jeszcze możliwie inkluzywne. Historia ostatnich 350 lat to nieustające walki o to. Ta lekcja pokazuje, że wolności nie zyskuje się w całości, ani od razu, ani raz na zawsze. Tak samo jak się jej nie traci w taki sposób. Zyskiwały je też nie tyle jednostki, co kolejne grupy społeczne – najpierw mężczyźni, posiadający odpowiedni majątek, zajmujące odpowiednie miejsce w społeczeństwie, robotnicy, kobiety, inne rasy. Nie był to więc akt niczym możnych mieszkańców cesarstwa rzymskiego uwalniających swoich niewolników – działanie prywatne, a nie polityczne. Zmiany reguł nie zawsze odbywało się to w sposób zgodny z obowiązującymi zasadami, uznawanymi jednak za przeczące wolności. Działano więc w imię rozumu, choć nie był on główną bronią. Rewolucje, przewroty, bunty opierały się na stosowaniu przemocy, wykorzystywanie emocji, czasem „szaleństwa”. Nie dziwi więc, że spotykało się z niechęcia, napotykało na opór zwłaszcza tych, którym dotychczasowe reguły sprzyjały, a nowe, jeśli nie były wprost w nich wymierzone, wiązały się co najmniej z niepewnością. Niepewnością nowego porządku będącego dla jednych właśnie obawą, dla innych nadzieją.

Koniec historii?

Inkluzywne zasady – te formalne (jak prawo) oraz nieformalne (jak życzliwość, otwartość czy wyrozumiałość), wspólnotowe i indywidualne – są nierozerwalnie związane z wolnością. Czy ją zapewniają? Są warunkiem koniecznym, ale czy wystarczającym. Na pewno stanowią jej potencjalność, jaka kryje się na przykład za wyrażeniem równość szans, a nawet równość możliwości jeśli z powodu ograniczonych zasobów, przestrzeni i czasu musi zostać dokonany wybór spośród równych.

Tu dochodzimy do fundamentalnej kwestii wolnego społeczeństwa i wolnego świata. Czy takie twory mogą w ogóle zaistnieć? Co miałyby oznaczać? Jak wyglądać? 

W zasadzie nie spotkamy się z ich jasnym opisem. Koncepcje pozytywne są dość mgliste lub wspomina się o nich półgębkiem. Tak jest chociażby u Rousseau, czerpiącego z wyobrażeń o pierwotnej wspólnocie żyjącym w cieniu dębu, czy Marksa roztaczającego wizję romantycznej przyszłości, w którym każdy w ciągu dnia będzie mógł polować, łowić, paść bydło, krytykować, robić to, na co ma akurat ochotę. Koncepcje skupiające się na przeciwdziałaniu zagrożeniom dla jednostki i społeczeństw poprzestają na ogólnych zasadach, z konieczności dość nieprecyzyjnych, jak u Milla czy Nozicka. Nie da się ostatecznie określić, kiedy naruszamy wolność innych, choć wiele sytuacji jest jasnych, a zostawiając furtkę dla bezpieczeństwa, nie wiadomo, gdzie kończy się minimalistyczna ingerencja, nie wspominając czy ma ona sens, jeśli okazałoby się, że nie spełnia ona swojej roli.

Podchodząc do zagadnienia inaczej. Wiemy kiedy czujemy się wolni, ale czy wystarczy to, by powiedzieć, że jesteśmy wolni? Od drugiej strony, odczuwamy lub dostrzegamy, że brakuje nam wolności. Możemy również wczuwać się w sytuacje innych. Wolni ludzie w wolnym społeczeństwie to zbiór jednostek tworzących wyjątkową jakość, zmieniającą się na przestrzeni lat, to wspólnota wspólnot tworzonych dobrowolnie lub nie do końca. Jak miałaby wyglądać ta światowa gromada będąca w ciągłym ruchu, zmieniająca się, w jakiś stopniu amorficzna, ale i niepozbawiona zupełnie formy?

Z tym pytaniem znajdujemy się w podobnej beznadziejnej sytuacji jak Krzysztof Michalski w kwestii wieczności. Zauważał on, że nie jesteśmy w stanie pojąć, wyobrazić i opisać sytuacji, w której przeszłość, teraźniejszość i przyszłość są nierozróżnialne, pojąć czasu rozciągniętego w nieskończoność. Wieczność wymyka się naszemu rozumieniu świata, jest czymś niemożliwym do wypowiedzenie, a więc pozostaje tą częścią życia ludzkiego, którą określa cisza. Po wittgensteinowsku: „O czym nie można mówić, o tym należy milczeć”. A jednak zdaniem polskiego filozofa ta cisza, to niezrozumienie pozwala zrozumieć człowieka i jego kondycję. Co więcej staje się motorem jego życia. Podobnie można powiedzieć o wolności. W pełnej krasie, w całej swej rozciągłości, we wszystkich aspektach jest niewyobrażalna, przekracza ziemski wymiar i naszą zdolność do jej pojęcia. I tak jak dzielimy czas – a w zasadzie czyni to nasza percepcja – i zajmujemy się jego poszczególnymi etapami, tak również możemy rozważać poszczególne fragmenty wolności, ale nie jej całość, nieskończoność i wieczność.

Rozum skończony

To uwydatnia się na tle rozważań o wolności. Hobbes pisał o państwie mającym gwarantować pokój, a tym samym zapewniać wolność, jako o śmiertelnym, a więc skończonym bogu. Wiedział, że zasady ustanowione nie są wieczne. Rozumiał, że jeden czy drugi władca, będący porucznikiem Boga (lieutenant of God) może ustanawiać swoje prawa. To zależało w całości od jego decyzji. Ale XVII-wieczny filozof dostrzegał również pęknięcie między prywatnym rozumem poddanych, a rozumem publicznym władcy. Pierwszy mógł wierzyć, w co chce, ale musiał podporządkowywać się drugiemu, gdy dochodziło do publicznego wyznania wiary. Rozum prywatny musiał milczeć w przestrzeni publicznej.

Rozróżnienie na wnętrze i zewnętrze niedługo później podjął z całą mocą Spinoza. Jednak doszedł on do odmiennych wniosków niż Hobbes. Uznał, że publicznie można głosić prywatne przekonania, nawet jeśli są sprzeczne z obowiązującymi prawami. Co więcej, uznał, że to służy porządkowi publicznemu. Wynikało to z przeświadczenia o racjonalności opartej na wierze w harmonijnie składającą się boską całość. Jak we wczesnym racjonalizmie – zawdzięczającemu swoje wielkie osiągnięcia i renomę np. w dziedzinie matematyki idei nieskończoności – za sprawą rozumu odkrywane są wieczne prawa, zasady rządzące światem i ludzkimi społeczeństwami. Ta zdolność rozpoznawania rzeczy koniecznych i zgodnych z odwiecznym porządkiem miało być wystarczającą gwarancją przed rozmaitymi szaleństwami wolności. „Światło naturalne” rozumu prowadziło ludzi do odkrywania jedynie „idei jasnych i wyraźnych”. 

Dopiero romantyzm podniósł kwestię rozumu nie w jego racjonalnym wymiarze, ustawiał się wręcz w opozycji do niego, lecz odnoszącą się do wyobraźni. Świat nie był już odkrywany, lecz wytwarzany. Człowiek stawał się twórcą praw i zasad, niczym artysta tworzący dzieło. Sam określał kryteria oceny. Dowartościowano emocje oraz przejawy tego, co poza rozumowe. Romantyczny malarz Caspar David Friedrich miał powiedzieć: „Uczucie artysty jest jego prawem”, dodając, że „uczucia innej osoby nigdy nie powinny być nam narzucane jako prawo”. Twierdził jednak, że „Autentyczne uczucia nie mogą być sprzeczne z naturą, lecz zawsze pozostawać z nią w harmonii”. Dla myślenia o wolności niebanalne znaczenie ma pytanie, czy natura jest harmonijna czy zakłada sprzeczność. Jeśli jest harmonijna lub przyjmując, że taką jest to mamy dwie możliwości. Pierwszą, niezależnie czy uczuciowo czy rozumowo zawsze dojdziemy do tych samych praw, co odpowiadałoby podejściu Damasio, wytykającemu błąd Kartezjuszowi i pokazującemu rolę emocji w racjonalnym myśleniu. Drugą, uznając lub wybierając podejście romantyczne bądź racjonalne doprowadzić musi nas to do odmiennych praw. Z kolei odrzucenie założenia lub konstatacji o harmonijnej naturze prowadzi nas do wniosku, że niezależnie czy kierując się różnymi zgodnymi z naturą uczuciami, czy też część osób podchodzić będzie do praw rozumowo, a część uczuciowo, ludzie nie będą w stanie osiągnąć zgodności w ich względzie. Isaiah Berlin stawia sprawę jasno, romantyzm był buntem przeciwko wizji idealnego świata.

W epoce szalejącego romantyzmu powstało jednak jedno z największych dzieł głoszących odkrywanie Rozumu i to przez wielkie R. Hegel w Fenomenologii ducha po raz pierwszy tak wyraźnie ogłosił koniec historii rozumianej jako zwycięstwo wolności, granicę przejścia do bezczasowej, „wiecznej”, choć wciąż ziemskiej, rzeczywistości. Jest nią moment, w którym ustaje walka Pana i Niewolnika, osób panujących i zniewolonych, jednych i drugich pozbawionych dotychczas wolności, pierwszych ze względu na konieczność zmuszania, drugich bycia zmuszanymi. W ten sposób nastaje epoka powszechnego uznania równych sobie ludzi. Eon wolności. Tyle wiadomo. Nie są jasne szczegóły.

Fantazje

Nie dziwią więc rozmaite fantazje, podobne do tych opowiadanych o wieczności. Komentator i interpretator Fenomenologii ducha, Kojève mówił więc o ludzkim zoo (używając określenia Piotra Nowaka, który poświęcił książkę filozofowi), sprowadzeniu ludzi do zwierzęcości. Wraz z końcem historii skończyłby się niejako czas w naszym rozumieniu. To, co tak charakterystyczne dla gatunku ludzkiego, historyczność zniknęłaby, zostawiając jedynie wymiar biologiczny, naturę wspólną zwierzętom. Od pierwszego dnia końca historii chodziłoby więc jedynie o zaspokajanie potrzeb i pragnień, ale już nie o dążenie do zaspokajania potrzeb, nie znane byłoby też już arcyludzkie pragnienie pragnień. Ludzie po prostu by rodzili się i umierali. W międzyczasie spełniali swoje zachcianki, bez przeszkód ze strony innych, ponieważ panowałaby całkowita wolność. Nikt nad nikim by nie panował, nikt nie byłby niewolny. O nic nie trzeba byłoby już walczyć. Żyjąc razem nie dałoby się odróżnić do końca czy działają indywidualnie czy wspólnie, Nie popadaliby bowiem w nierozstrzygalne konflikty ja-ty, my-wy, moje-twoje, nasze-wasze. Przecież koniec historii nie mógłby przypominać jej hipotetycznego prapoczątku, w którym ludzie wychodzili ze stadium zwierzęcości opisanego przez Hobbesa. W nim ludzie byli co prawda wolni i równi, ale narażeni na śmierć ze strony innych, równi wobec śmierci. Byli w stanie wojny każdego z każdym, jeśli nie faktycznej to potencjalnej. To nieznośne położenie wiecznej niepewność, strachu sprawiało, że „życie człowieka jest samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”, jak konstatował angielski filozof. Może i zwierzęce, ale nie samotne, na tyle dostatnie, by można było korzystać ze słońca w zagranicznych kurortach czy lokalnej łące i chociażby w ten sposób cieszyć się długowiecznością – oponować mógłby ostatni człowiek.

Jeśli Kojève odszedł od koncepcji Hegla oddzielając i przeciwstawiając niedialektycznie Historię i Naturę, co doprowadziło go do wniosku, że koniec historii oznacza powrót do zwierzęcości gatunku homo sapiens (na co zwrócił uwagę chociażby Janusz Ostrowski pisząc o pokoleniu Sartre’a) to interpretator Kojève’a, Fukuyama oznajmił, że końcem historii, zapanowaniem powszechnej wolności i uznania są zasady i reguły demokracji liberalnej. One gwarantują wolność ludziom, przynajmniej tę potencjalną w najwyższym stopniu, wolność formalną jak powiedziałby Aron. A jeśli się utrzyma, to może i faktyczną, aronowską wolność realną. 

O ile więc francuski filozof jeszcze próbował uchwycić stan końca historii, wkroczyć na teren tego, co przekracza rozum, wyobraźnię, wyjść poza to, co ludzkie, o tyle amerykańskie politolog zadowolił się warunkami brzegowymi, zasadami i regułami niezbędnymi do powszechnej wolności. Te ma spełniać demokracja liberalna, dzięki nim posiadająca również zdolność wchłaniania pojawiających się kolejnych walk o uznanie. Radzeniem sobie z wdzierającym się nieprzezwyciężonego ostatecznie w ludziach, w ludzkości – być może za sprawą pojawiania się nowych pokoleń – thymosu. Ponieważ powstanie koncepcji demokracji liberalnej Fukuyama sytuuje w końcu XVIII wieku, wraz z rewolucją francuską, a nawet amerykańską, a jej najpełniejsze wyłuszczonej zawdzięczamy Heglowi na początku XIX stulecia nie dziwi takie podejście. Mówi bardziej o stawaniu się końca historii niż jego zaistnieniu. Ludzie od tamtego czasu doświadczali nawrotów nieliberalnych i niedemokratycznych reguł. Powszechne uznanie wszystkich nie nastąpiło od razu, ani w całości. Odbywało się powoli i etapami. Może wciąż się nie dokonało, nawet w demokracjach liberalnych, które przynajmniej pod względem wolności formalnych chcą sprostać temu wymaganiu. 

Fukuyama nieśmiało, choć jednoznacznie zapuszcza się na teren wolności realnych. Nie miał jednak nic oryginalnego do powiedzenia, z czego jeszcze po latach musiał się wycofywać. Choć panować będzie powszechne uznanie wciąż w duszach ludzi będzie grał thymos. Zadowolić ma się jednak szarpaniem strun gospodarczych i sportowych. Interesy mają zastępować namiętności, który to proces Hirschman opisał na przykładzie XVIII i XIX wieku, natomiast igrzyska i rywalizacja na arenach sportowych zastąpi wojny. Te obszary skanalizują i zaspokoją potrzebę uznania oraz zastąpią czy też stłumią ją w sferze politycznej. Tym samym zniknie nacjonalizm i wojowniczy fundamentalizm religijny. Będzie mogło wreszcie zaistnieć uniwersalne państwo homogeniczne oparte na zasadach demokracji liberalnej, przyznające uznanie wszystkim obywatelom ze względu na ich człowieczeństwo, znoszące rozróżnienie między panami i niewolnikami, stanowiące formę racjonalnej samoświadomości wspólnoty ludzi. Z tych przyczyn musi też obejmować cały świat.

Kłopoty

Gdyby Fukuyama znał przemówienia oraz listy Tocqueville’a związane z kolonizacją Algierii przez Francję od lat 30. XIX wieku mógłby przewidzieć, że reakcją wielu społeczeństw, społeczności i wspólnot będzie wszczęcie walki o uznanie. A sięgniecie po tego autora w kontekście końca historii nie byłoby nawet czymś ekstrawaganckim. Głosił on wszakże nieuchronny pochód demokratycznej równości na całym globie. Wywołany w dużej mierze przez europejską ekspansję kolonialną i handlową, które jednocześnie stają mu na drodze i o co będziemy się stale potykać.

Myśliciel i polityk wysłany na misję do Afryki Północnej zauważa, że europejskie zasady gwarantujące wolność i własność w oczach Algierczyków są nieznośnym uciskiem, to, co dla jednych ma być opieką, dla drugich jest tyranią. Dodaje, że nie wierzy, żeby algierski lud gotowy był się im poddać, prędzej się wycofa. W takim przypadku nie ma oczywiście mowy o wzajemnym uznaniu równych. Zresztą prawne zrównanie jest odbierane jako moralna tyrania, narzucenie wartości i sposobu życia, który jest obcy oraz może być uznawane za bezbożne – zauważa Ewa Atanassow kwestie imperium i liberalizmem właśnie w oparciu o refleksję kolonialną Tocqueville’a. Inna strategia, bliższa francuskiemu politykowi, uznanie odmienności religijnych i moralnych prowadzi do prawnych nierówności, a w konsekwencji do radykalizacji nastrojów. Nie miał wątpliwości, że próba ustanowienia uniwersalnych, ale jednak europejskich zasad, nawet najszlachetniejszych, wśród niepodzielających ich ludów pobudza w nich poczucie odmienności stanowiącej podstawę do oporu. Oporu często odbywającego się zresztą kosztem lokalnych tradycji. By był skuteczny wymaga on bowiem utworzenia niejako nowej wspólnoty, sprecyzowanie jej wartości, niezbędnego samookreślenia, zdolnego do odpierania i pozwalającego na skuteczną walkę o uznanie. Stąd też zdaniem Tocqueville’a nacjonalizm często podszyty religijnymi fundamentami.  Z tego powodu dostrzegał, że w dłuższej perspektywie konsekwencją europejskiej kolonizacji będą wojny dekolonizacja i powstanie nowych narodów. Czy gdy to się już wydarzy możliwe jest poskromienie thymosu? Po obu stronach, tak by ponownie nie była odgrywana ta sama historia? W tym mógł upatrywać nadziei Fukuyama, jednak jego koniec historii został odczytany, że demokracja liberalna zwyciężyła w walce z innymi koncepcjami porządku politycznego i teraz jest Panem, co jest podłożem dalszych walk.

To nie jedyna trudność związana z wyobrażeniem uniwersalnego państwa homogenicznego. Jego zaistnienie rozwiązałoby w dużej mierze drugi. Ten natomiast wynika z napięciem między prawami człowieka a prawami obywatela oraz zmieniającym się, amorficznym, transgresywnym i hybrydowym podmiotem politycznym. Raz jest nim obywatel – jednostka objęta prawem wspólnoty, ale też z tego tytułu posiadającym niezbędne przymioty go definiujące. Mogą być one stopniowalne, np. pełnia praw obywatelskich wiązać się może z poziomem intelektualnym. Niespełnienie tego kryterium u osoby dorosłej skutkuje, przynajmniej w założeniu, ubezwłasnowolnieniem. Innym więc razem podmiotem politycznym jest po prostu człowiek jako reprezentant gatunku. Szczególnie jednak ta kwestia wybrzmiewa w przypadku uchodźców. W ich kontekście Agamben wprowadził, a w zasadzie przypomniał starożytne rozróżnienie na dzōe i bios. Dzōe to zwierzęcy wymiar życia ludzkiego. Bios odnosi się do życia inteligentnego, a więc związanego z najszerzej pojętą polityką. Za jej sprawą definiuje również samo siebie, a tym samym określa i wciąga w nią dzōe. 

Człowiek czy obywatel?

Czyżby uwolnienie ciał spod władzy politycznej – urządzania jak określiłby to Foucault – było warunkiem końca historii? Czy da się pomyśleć świat, w którym ludzie nie podlegają grom władzy wytwarzającym i warunkującym określoną wiedzę, co czyniłoby ich w pełni wolnymi? Świat, w którym – prawie jak w sytuacji pierwotnej u Rawlsa – jaźń jest niemal niczym nieuwarunkowana, zdolna tym samym tworzyć bezstronne, inkulzywne zasady. Świat, w którym taka jaźń nie jest tylko elementem eksperymentu myślowego pozwalającemu określić warunki konstytutywne dla instytucji społecznych (wymiar formalny), ale która warunkuje postępowanie każdego (wymiar realny). I to do tego, być taka nie w wyniku siłą zaciągniętą przez innych zasłoną niewiedzy. A zatem czy istnieje w nas, w naszym umyśle taka cząstka, element bios, a może dzōe, niezależny i uwolniony już od zaspokojonego thymosu, pozwalający nam w sposób nieuwarunkowany myśleć i działać całkowicie inkluzywnie? 

Czy mielibyśmy wtedy jeszcze do czynienia z polityką? Polityką, zdaniem Arendt i Jaspersa, czyniącą nas ludźmi, ponieważ ustanawia wolność, w której słowa stawiane są wyżej niż przemoc, choć te mogą też być elementem przemocy, i nie wymaga uznania zwierzchniego autorytetu, lecz uznanie równych sobie. Ale jednak to ze strony polityki, wspólnoty politycznej dostrzegano również niebezpieczeństwa dla wolności. Jednym z nich jest zagrażająca jednostce, konkretnemu człowiekowi tyrania większości, choćby w formie tocqueville’owskiej tyranii opinii. Można powiedzieć stanowi to zagrożenie wewnętrzne, w ramach wspólnoty. Drugie niebezpieczeństwo dla wolności przychodzi niejako z zewnątrz, spoza wspólnoty, z nie mieszczenia się w niej. Jest się wtedy nie tyle zwierzęciem, co samym ciałem, nagim życiem, truchłem, w których co prawda jeszcze pulsuje krew, ale można z nimi zrobić, co się żywnie podoba. To wielki problem uchodźców, wszelkich pariasów, tych, których zasady i prawa polityczne nie dotyczą. Z tego powodu prawa człowieka stają się kłopotem.

Jak pisał Agamben w Homo sacer: „Separacja tego, co humanitarne, od tego, co polityczne, którą dziś przeżywamy jest krańcową fazą rozłamu między prawami człowieka i prawami obywatela”. Odróżniał więc człowieka i obywatela. Każdy obywatel jest człowiekiem, ale nie każdy człowiek jest obywatelem. To kwestia praw, które go dotyczą, które go obowiązują. Osoby nie mające pełnych praw politycznych znajdujące się jednak we wspólnocie politycznej w oparciu o prawo nie są równe, co jest źródłem kłopotów. Tu możemy przypomnieć uwagę Tocqueville’a o nierówności i radykalizacji. Inaczej jednak niż w przypadku kolonizacji, uchodźcy mogą prowadzić do radykalizacji nastrojów członków wspólnoty, do której przychodzą, odmowy uznania z ich strony. Rozwiązaniem sytuacji jest bądź wchłonięcie uchodźcy do wspólnoty (naturalizacja), bądź jego repatriacja, jeśli jest możliwa, gdy istnieje wspólnota polityczna, do której może wrócić. Nie ma jednak jasności, gdy chodzi o państwa będące prawnymi spadkobiercami. Zależy to od wzajemnego uznania uchodźców i nowych władz. Stan zawieszenia – mający być tymczasowy, choć już ta czasowość rodzi problemy – w jakim znajdują się uchodźcy jest wyzwaniem dla polityki zarówno krajowej, jak i międzynarodowej.

Balibar mówi wprost, że prawa człowieka są wielkim wyzwaniem dla demokracji liberalnej. Z jednej strony opiera się ona na nich. Jeśli by ich nie przestrzegała nie byłaby demokracją liberalną. Podobnie jak Fukuyama jej początków upatruje w końcu XVIII wieku, w rewolucji francuskiej i Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Nie bez znaczenia wydaje się fakt, że jest to właśnie deklaracja, a nie umowa, a tym bardziej konstytucja. Ma więc charakter bardziej kierunkowy, dotyczy celu, do jakiego chce się zmierzać, wyłuszcza założenia mu przyświecające. Stanowi więc bardziej miarę, niż coś co obowiązuje. Jest potencjalnością, nawet nie w pełni czymś formalny, a jeśli takie, to ze świadomością czegoś niemożliwego do urzeczywistnienia. 

Nie jest więc dziwne dla francuskiego filozofa, że słyszy się wiele o prawach człowieka w polityce – o przywoływaniu podmiotów politycznych do kierowania się nimi, ze względu na ich uniwersalny, absolutny i konieczny charakter – a nie o polityce praw człowieka. Sugeruje, że dzieje się tak z dwóch powodów. Albo prawa człowieka są elementem zwykłej polityki, jej inspiracją i jednocześnie celem, do którego się dąży, tym, o czym się nie dyskutuje, lecz jedynie spiera się o metody ich efektywnego wprowadzenia. W takiej sytuacji mówienie o polityce prawa człowieka byłoby tautologiczne. Albo jest to jednak pojęcie wewnętrzne sprzeczne. Prawa człowieka będące absolutem, rozciągającym się od bycia jej podstawą do nieosiągalnego ideału, sytuują się poza lub ponad polityką. W obu przypadkach – tautologii lub sprzeczności – nieustannie prowadzą do przekraczania granic demokracji liberalnej. Wiąże się to z napięciem między prawami człowieka-zwierzęcia i prawami człowieka obywatela. Dlatego zdaniem Balibara i Agambena konieczne jest zniesienie granicy między dzōe i bios, poprzez ustanowienie nowego podmiotu politycznego pozwalającego nie tylko myśleć o powszechnej równości i uznaniu, ale także ją urzeczywistniającym. Barbara Markowska określiła go zwierzoczłekobywatelem. Czy właśnie takie stwory zamieszkiwać by miały uniwersalne państwo homogeniczne i cieszyły się pełnią wolności?

Pojęcia umożliwiają opisywać rzeczywistość oraz wyobrażać przeszłość i przyszłość. Są nieodzownym elementem myślenia, a przez to działania i stawania się. Niektórych jednak nie potrafimy skonceptualizować, wykraczają poza naszą wyobraźnię, zdolności poznawcze człowieka (człowieka-obywatela?), jak chociażby wspomniana wieczność. Podobnie jest z końcem historii oznaczającym wolność całkowitą istot wówczas żyjących. Nie tylko wszystkich wzajemnie siebie uznających jako równe, ale również zaspakajałyby swoje pozostałe potrzeby i pragnienia, nie naruszając przy tym wolności pozostałych. Aż do zatraty tego, co najbardziej ludzkie, czyli pragnienia pragnień. Oto wizja wolności ostatecznej będącej brakiem braku. Nicością spełnioną, co nie oznacza nicości unicestwionej, lecz nicość nieunicestwioną i nieunicestwiającą. Tu trzeba zamilknąć…

Konkurenci, nieprzyjaciele i wrogowie

A jednak właśnie to, co niewysłowione, wymykające się pojęciom stało się wielkim motorem myśli i działań ludzi, nawet jeśli niektórzy wprzód uświadamiali sobie, że pozostaniemy w sferze niedoskonałości. Że myśl może obejmować jedynie pewne wymiary, dające się pomyśleć, wydzielić i ubrać w słowa. Nazwać, określić i wypowiedzieć. W ten sposób wolność mogła stać się nie tylko wielkim tematem filozofii politycznej, ale również przedmiotem sporów politycznych i polityki, nie pozostawiając poza nią myślenia filozoficznego.

W erze nowożytnej spory o wolność wybuchły, z całą mocą, naznaczając losy Europy i świata po dzień dzisiejszy. Namysł nad nią opanował umysły niebanalnych myślicieli swoich czasów – Hobbesa, Harringtona, Winstanleya, Locke’a, Spinozy, Monteskiusza, Rousseau, Smitha, Hume’a, Woltera, Kanta, Madisona, Hamiltona, Paine’a, Burke’a, Condorcata, Hegla, Constanta, Marksa, Tocqueville’a, J.S. Milla, Lorda Actona, Spencera, Proudhona, a nieco nam mniej odległym Kojève’a, Orwella, Hayeka, Poppera, Berlina, Arendt, Oakeshotta, Habermasa, Rawlsa, Sandela, Walzera, Nozicka, Foucaulta, Agambena, Arona, Rorty’ego, Judta, Rosanvallone’a, Króla, Krastewa, Graya, Lillę, Mouffe, Müller, Gopnika. Oczywiście tę listę można byłoby rozszerzać. O niektóre nazwiska się spierać, ale to jedna z cech wolności. Locke krytykował Hobbesa. Berlin wykluczał z tego grona uznając wręcz za wrogów wolności Rousseau i Hegla. Wielu z pewnością wykreśliłoby z tej listy Winstanleya i Marksa jako dybiących na własność, a tym samym podstawę wolności, a niejeden pozbyłby się Spencera i Nozicka jako tych, którzy sprzyjają wolności tylko nielicznym odbierających ją pozostałym. Inni sarkaliby na komunitarian takich jak Sandel czy Walzer za zbytnie odstępstwa od wolności negatywnej, choć mieli być tylko korektą liberalizmu. Ci z kolei oskarżaliby liberałów za nadmierne odmawianie wolności przynależenia do ważnych dla jednostek wspólnot. Na pewnych poziomach koncepcje wszystkich wymienionych osób były niewspółmierne, różniły ich założenia np. odnośnie jaźni podmiotów politycznych jak między Rawlsem, Sandelem i Nozickiem oraz konsekwencje jakie wyciągali lub jakie można było wyciągnąć z ich myśli.

W ostatnich latach w społeczeństwach liberalnych dużą popularnością cieszą się również takie nurty myślenia jak feminizm, historia ludowa, postkolonializm czy gender studies. Czerpią one z niektórych wymienionych myślicieli. Pokazując mechanizmy władzy, tworząc intelektualne narzędzie do przeciwdziałania jej próbują, z sukcesami, poszerzać zakresy wolności nie tylko formalnej, ale i realnej.

Byli i są jeszcze myśliciele niezbyt przychylni koncepcjom wolności, zwłaszcza tym nowożytnym, których jednak refleksja nad nimi jest ciekawa i warta polemiki. Do takich z pewnością zaliczyć można tak różne postaci jak Straussa, Schmitt, Nietzschego, a także niektórych religijnych myślicieli. Ich obecność z pewnością nie kłóci się wolnością, można traktować ich jako jej krytyczne uzupełnienie. Wokół nich tworzyć się mogą wspólnoty w rozumieniu komunitariańskim. Choć jak pokazuje przykład Leo Straussa, choć niewielkie mogą stać się bardzo wpływowe i decydujące o losach całej wspólnoty. Tak właśnie było z neokonserwatystami w Stanach Zjednoczonych, którzy oddziaływali na politykę zagraniczną. 

Trudno jednak wskazać odpowiedzialność i rzeczywiste znaczenie akademika na swoich uczniów, takich jak Paul Wolfowitz, były wicesekretarz obrony, późniejszy prezes Banku Światowego i związanych z nim chociażby Kagana, Kristola, a jeszcze trudniej na tych, którzy się na czerpanie z jego myśli powołują, jak np. Rumsfeld czy Chaney, oraz wpływowi doradcy i komentatorzy jak Podhoretz. Mimo tego „neokonów” złośliwie nazywano „leokonami”, bowiem elementy straussizmu miały stanowić filozoficzne uzasadnienie dla polityki imperialistycznej, opartej na „szlachetnym kłamstwie”, podwójnym komunikowaniu – dla maluczkich i dla „wtajemniczonych” – sile „mądrości” ustanawiającej sprawiedliwość, a więc jej niewczesności, podszytej „nihilizmem”. „Nie trzeba do tego Straussa” – mówili obrońcy nieżyjącego już wówczas filozofa, żydowskiego emigranta z nazistowskich Niemiec, zajmującego się ezoterycznym odczytywaniem pism starożytnych myślicieli greckich, myślą Majmonidesa, trochę Nietzschem i Heideggerem, piszącym o prawie naturalnym, krytyka nowożytności i religii będącej zagrożeniem dla filozofii. 

Tacy myśliciele jak Strauss są jednak krytykowani, a nawet zwalczani w demokracjach liberalnych. Dostrzega się w nich bowiem zagrożenie dla wolności. Właśnie z powodu powstania wokół nich może nielicznych, ale wpływowych grup, które przemaszerują przez instytucje i przekierują politykę zagrażając wolności czy nawet prawom człowieka.

Wreszcie niewielu było ciekawych myślicieli, którzy z całą stanowczością sprzeciwiali się wolności. Do takich zaliczał się de Maistre’a, sabaudzki tradycjonalista z przełomu XVIII i XIX stulecia. O mierze jego znaczenia może świadczyć fakt, że jeszcze po II wojnie światowej, po obu stronach Żelaznej Kurtyny zajmowano się jego myślą, uznawano, że ma jeszcze nam coś do powiedzenia, właśnie o myśleniu jednoznacznie antywolnościowym. Mniej więcej w tym samym czasie zajęli się nim Berlin i Szacki. Ten pierwszy dostrzegał w jego myśli jedno ze źródeł faszyzmu, drugi dość dobrego uzasadnienia dla myśli kontrrewolucyjnej, nawet jeśli nie będącej konkretnym programem politycznym. Sam de Maistre zasłynął przede wszystkim z pochwały przemocy jako podstawy porządku społecznego. To nie król, nie arystokracja, nie większość, nie wolni ludzie są podstawą porządku społecznego i politycznego, lecz kat. Bierze się to stąd, że wzbudza strach. A strach już ogranicza wolność.

Tyrania optymizmu, pesymiści i szlagoni :)

__

Nikt nie zmusi mnie abym pięknie brzmiące słowo dwusylabowe: „tryumf“, drukował „triumf“. Zamienia się ono w ten sposób na jednosylabowe, niezgodne zupełnie z duchem polskiego języka. Niemożna dla jakichś wymagań pisowni zmieniać przyjętego od wieków brzmienia słów, tembardziej, jeśli objektywnie w poprzedniej pisowni brzmią one lepiej.

Witkacy, Pożegnanie jesieni

 

Uśmiechnięci, mili, uprzejmi, radośni, optymistyczni. Któż nie lubi takich osób. Zwłaszcza, gdy spędza się z nimi wiele czasu w swoim życiu. Albo chociaż są w nim obecni epizodycznie – podczas jakiegoś przypadkowego spotkania, przy załatwianiu spraw w urzędzie, gdy robimy zakupy. A jednocześnie wiemy, że nie jest to wcale takie łatwe. Powodów do niezadowolenia jest wiele i zawsze można jakiś znaleźć. Kiepski dzień każdemu może się zdarzyć. Gorszy okres – są ku temu zrozumiałe powody. Śmierć najbliższej osoby, informacja o przewlekłej chorobie, rozpad dotychczasowego życia prywatnego, załamanie się zdrowia psychicznego – w tych przypadkach, wydawać by się mogło, trudno wymagać urzędowego optymizmu, ale czy etykieta profesjonalizmu, narzucana przez innych lub samego siebie, przewiduje to?

Jednak za narzekaczami, smutasami, krytykantami i czarnowidzami się nie przepada. Z tymi, którzy widzą szklankę do połowy pustą, niechętnie pije się czy to kawę, piwo czy wino. Wydawać by się mogło, że trudno odnaleźć w spędzaniu z nimi czasu przyjemność. Odpowiadanie odburknięciem i skwaszoną miną zamiast uśmiechem i entuzjazmem jest jakby nie na miejscu. Tłumi, a może nawet uśmierca dynamikę. Niski poziom energii nie pasuje do wysokoenergetycznego świata, w którym jest przecież tyle fajnych rzeczy do zrobienia. Odbiera chęci do działania, drenuje, wysysa z nas witalność.

Polskie narzekanie

Jakiś czas temu Kacper Pobłocki w OKO.press opisał doświadczenie z pobytu w drugiej połowie lat 90. w Wielkiej Brytanii i kontrastującą z nim polską rzeczywistość życia codziennego. Na Wyspach ludzie byli serdeczni, uprzejmi, nawet jeśli było to sztuczne i tę sztuczność się wyczuwało. W Polsce z kolei nieuprzejmość kłuła w oczy, z nieuprzejmością można było spotkać się na każdym kroku, ale przynajmniej była w tym jakaś szczerość. W pierwszym przypadku dostrzegł, że za tą fasadą może również kryć się agresja i przemoc. Za pochmurną miną Polaków stoi natomiast niezdolność do wyrażania innych emocji niż złość i niezadowolenie, bo zostało to w nas stłumione przez model wychowania. Przez te 25 lat trochę się to zmieniło. Powodów do narzekania nieco ubyło. Zbliżyliśmy się do mieszczańskich społeczeństw Zachodu – szarość lat 90. nabrała nieco kolorów.

Jednak polskie narzekanie owiane jest legendą. Nie tylko Polak wracający z zagranicy jest nim oszołomiony, ale również dostrzegają je zagraniczni goście. Nie można zbyć tego łatwo zbyt małą ilością słońca, czy produkowanej z jego udziałem serotoniny, hormonu szczęścia. W końcu pochmurna i deszczowa Anglia, o której wspomina Pobłocki, temu przeczy. Wzrastająca popularność jogi, biegania, jazdy na rowerze, już nie tylko jako rekreacji, ale też pełnoprawnego środka transportu, wypadów za miasto na łono natury czy pływania wspiera produkcję tego hormonu. Może w tym tkwi też źródło pojawiającego się kolorytu? To protezy naturalnego słońca, wymagające nauki i podjęcia pewnego wysiłku i działania, tak samo sztucznego jak brytyjska kurtuazja.

Zakładanie maski optymizmu ma jednak swoją cenę. Doskonale rozumieją to osoby w kryzysie psychicznym czy o naturalnie niskim poziomie dopaminy i serotoniny, jak w przypadku adehadowców czy ludzi w spektrum autyzmu. Chcąc spełnić zadość wymaganiom, podejmują często tę grę. Przy innych przybierają pozę osób zadowolonych, radosnych. Mogą odczuwać w tym przymus, niemal tyranię. Wracając do siebie, zrzucając maskę, często jeszcze bardziej odczuwają spotęgowany smutek, przygnębienie, zdołowanie. To, co miało być ułatwieniem w relacjach międzyludzkich, zasadami gry towarzyskiej, nie w każdym przypadku działa korzystnie. O ile wypracowaliśmy skrypty optymistyczne, to w przypadku smutku nie do końca wiemy, jak się zachować. Pogrążone w nim osoby często wcale nie oczekują współczucia, nawet autentycznego. I to wcale nie wynika z kurtuazji z ich strony.

Cyklicznie powracająca jesienna chandra z powodu krótkich dni, szarugi, deszczu, sterczących nagich topól – tego dobrodziejstwa inwentarza przyjmowanego z patriotyzmem krajobrazu – beznadzieja wyjścia z zaklętego kręgu, niewiara w pozytywne rozwiązanie spraw predysponowałaby polską kulturę do znalezienia pesymistycznego skryptu kulturowego. Swobodnej rozmowy, niezbyt głębokiej i niezobowiązującej przy byle okazji, która nie przytłaczałaby, a może nawet wywoływała jakąś przyjemność, zastrzyk dopaminy z obcowania z drugą osobą, nawet niewidocznej na twarzy. Jeśli tego nie zrobiła, to wielkie zaniedbanie.

A może to właśnie dzielenie się narzekaniem – przecież nie jakimś wielkim problemem egzystencjalnym, bez oskarżania nikogo, bez oczekiwania znalezienia rozwiązania – jest odpowiednikiem pogawędki o ładnej pogodzie, spędzonych wakacjach, planach na nie czy o ostatnich sukcesach? Jak nie każdy potrafi w small talk, tak może nie każdy odnajduje się w narzekaniu? Jedni biorą je zbyt poważnie i chcieliby pomóc, lub czują na sobie presję, przez którą mogą doświadczać dyskomfortu. Przez innych z kolei przemawia złość, niechęć czy żal, co również jest złamaniem nieformalnych zasad tej sytuacji. Czyż absurd narzekania nie jest niekiedy porównywalny z absurdem optymistycznej kurtuazji? Wydaje się więc, że by unikać nieprzyjemności narzekania i nieuprzejmości, nie jesteśmy skazani na tyranię optymizmu, co dla wielu osób może być nawet wyzwalające, przynosić ulgę i stanowić uzupełnienie talii gry towarzyskiej.

Jednak nie o taką przemoc skrytą za kurtyną kurtuazji chodziło Kacprowi Pobłockiemu. Piękne czy miłe słowa nie tylko mogą nic nie znaczyć. To nie stanowiłoby problemu, patrząc na to, ile nieznaczących słów wypowiadamy w życiu. Co jednak gorsza, mogą one mamić, wykorzystywać nasze zaufanie, być narzędziem „pańskości”, przed którym inny niż dotychczas model wychowania w Polsce miałby chronić. Choć jest to niedopowiedziane, „pańskości” nie rodem z systemu pańszczyźnianego, lecz kapitalistycznego. W niesmak Autorowi Chamstwa i Kapitalizmu. Historii krótkiego trwania może być właśnie to, że ten mieszczański optymizm, zarówno przybierający formę kurtuazji w życiu codziennym, jak i dotyczący spojrzenia na przemiany społeczne, leży u podstaw kapitalizmu, bez którego trudno było sobie w ogóle go wyobrazić. Nawet jeśli ten optymizm wpłynął również na tak często opisywany smutek Detroit. Dziś do tego osnuwa go coraz większy pesymizm w związku z kolejnymi większymi lub mniejszymi kryzysami gospodarczymi, wydarzeniami na świecie, a zwłaszcza perspektywą szkód wyrządzanych przez człowieka środowisku naturalnemu.

Powody do zadowolenia

Czy możemy wyobrazić sobie w ogóle świat Zachodu bez praktykowania optymizmu? Odkąd w Europie i Stanach Zjednoczonych w dużej mierze poradziliśmy sobie z dręczącymi ludzkość niedogodnościami życia, takimi jak zatrważający poziom śmiertelności dzieci, głód i niedożywienie, trudne do zniesienia warunki sanitarne – brak dostępu do bieżącej wody, możliwości przechowywania żywności w odpowiednich warunkach – oraz z wieloma chorobami czy nawet pogarszającym się stanem naszych ciał czy psychiki, wydawało się, że nic nas nie powstrzyma. Mogliśmy mieć wrażenie, że czeka nas już świetlana przyszłość. A mocy takiej wizji trudno nie ulec, tym bardziej, że otaczający coraz więcej osób świat rozświetlał się, a jednostki i ich otoczenie wychodziły z mroku. W większości przypadków nie był to oślepiający blask, ale pozwalało to jednak myśleć inaczej, dostrzegać więcej możliwości.

Mroczny stan zachodnich społeczeństw to wcale nie tak odległa przeszłość. Pewnie gdyby nie pierwsza i druga wojna światowa oraz kryzysy gospodarcze XX wieku, wywołane czy to cyklami koniunkturalnymi, spekulacjami, cenami ropy czy nieodpowiednio dobraną w danym momencie polityką ekonomiczną państwa, Zachód wcześniej uporałby się przynajmniej z niektórymi z wymienionych oburzających zjawisk.

Wyjście z niego zbiegło się z nową polityką gospodarczą, których symbolami stali się Margaret Thatcher, Ronald Reagan, ale przecież poprzedzonych chwilę wcześniej przez duet francuskiej prawicy liberalnej Valéry Giscard d′Estaing-Raymond Barre, której charakter był możliwy dzięki przemianom Międzynarodowego Funduszu Walutowego pod przewodnictwem Johanessa Witteveena w latach 70., gdy świat i gospodarka trzęsły się w posadach. Ten Holenderski polityk i ekonomista przekształcił Fundusz w wielkiego pożyczkodawcę przekazującego pieniądze w zamian za politykę zaciskania pasa i wprowadził go także w świat swobodnego przemieszczania się kapitału. Słowem, stworzył podwaliny pod świat, który znamy.

Więcej! Szybciej! Nawet jeśli oznacza to cięższą pracę. Nie tylko obietnica spełnienia swoich marzeń, ale również branie udziału w tym pochodzie postępu ułatwiało z pewnością znoszenie wielu trudów. Nadawało im ponadjednostkowy sens. Zaryzykowałbym tezę, że podobny do tego, jaki w XIX w. i na początku XX w. zaprzęgniecie ludzi – przedsiębiorców, robotników, chłopów – do budowy gospodarki narodowej. I choć dziś trąci to nacjonalizmem gospodarczym, to trzeba pamiętać, że gospodarka wówczas była w bardzo małym stopniu umiędzynarodowiona i na to nastawiona. Przecież także dziś wiele MŚP wcale nie planuje wyjść poza skalę lokalną czy regionalną. Z kolei duże przedsiębiorstwa wiedzą, jakie trudności wiążą się z wejściem na rynki innych krajów i jak pomocne może być w tym państwo. Nawet europejski wspólny rynek nie zawsze jest spokojnym morzem dla prywatnych statków, na które łatwo wpłynąć.

W okowach optymizmu

Jednak optymizm nie opiera się tylko na sukcesach świata materialnego, co może jest dla nas najłatwiejsze do zobaczenia. Optymizm tkwi znacznie głębiej w zachodnim DNA. W zasadzie myślenie o świecie od starożytnych Greków jest nim przeniknięte. Optymizm społeczny – podpieram się tu pracami Isaiaha Berlina – opiera się na przeświadczeniu, że ludzka natura jest zawsze taka sama, problemy dręczące ludzi są zasadniczo do rozwiązania, a poradzenie sobie w jednej dziedzinie – polityce, moralności, nauce, gospodarce, przezwyciężeniu natury przy pomocy technologii – łączy się, wspiera inne i harmonijnie pozwala im zmierzać do stanu całkowitej pomyślności. Choć diametralnie można różnić się co do zdania na temat źródeł problemów, możliwości ich poznania i recept na ich przezwyciężenie, to wspólne jest przeświadczenie, że istnieje metoda pozwalająca poznać prawa rządzące światem i dzięki temu rozwiązać dotychczasową nędzę ludzkiej egzystencji. Na przeszkodzie wyjścia z niej zawsze natomiast stała ignorancja, lenistwo, zabobony, uprzedzenia, dogmaty i fantazje, intencjonalne działania złych ludzi, zwłaszcza rządzących.

W sposób skrajny i jednoznaczny zostało to wyrażone w epoce Oświecenia, zwłaszcza we Francji. Najbardziej optymistyczną wizję przedstawił markiz Condorcet, pisząc swój Szkic obrazu postępu ducha ludzkiego poprzez dzieje w więzieniu, czekając na egzekucję. Francuscy filozofowie, pisarze i myśliciele podjęli się karkołomnego zadania. Spróbowali sformułować wzorzec Sevres w dziedzinie życia społecznego, według którego powinno je się mierzyć i oceniać życie polityczne i moralne. Nic więc dziwnego, że pojawił się wobec tego opór. Najsilniejsza reakcja, a z pewnością taka, która odbiła się najgłośniejszym echem i miała największe reperkusje, pojawiła się w Niemczech. To tam tacy myśliciele jak Hamannem, a zwłaszcza Herder, pisarze okresu Sturm und Drang czy nieco później Fichte wzniecili bunt kulturowy. To oni położyli fundamenty pod najsilniejszy nurt kontroświecenia jakim był romantyzm. Drugim, już nie tak ciekawym, choć również mającym głośne nazwiska, z którymi po dziś dzień się polemizuje lub na nich powołuje, był katolicyzm z de Maistrem, Chateaubriandem czy Donoso Cortesem. Trzecim – konserwatyzm z Burke’iem czy Metternichem. W dwóch ostatnich przypadkach optymizm nie jest porzucony, nawet jeśli sprzeciwiają się racjonalistom o nastawieniu naukowym. Podobnie jak oni uznawali, że „konflikt i tragedia biorą się jedynie z nieznajomości faktów, nieodpowiednich metod, niekompetencji bądź złej woli władców oraz ciemnoty ich poddanych”, ciemnoty oznaczającej tyle, co uleganie iluzji oświeceniowych ideałów. I żywili podobną nadzieję, że „wszystko można naprawić, stworzyć harmonijne, racjonalnie zorganizowane społeczeństwo, sprawić, że ciemne strony życia znikną”, z tym że przez racjonalność przemawia w jednym przypadku wiara chrześcijańska, w drugim tradycja.

Przeciw optymizmowi

Wspomniani preromantycy i romantycy fundamentalnie podważali zasady optymizmu – „uniwersalizmu, obiektywizmu, racjonalizmu, możliwości znalezienia trwałych rozwiązań wszystkich autentycznych problemów społecznych oraz intelektualnych, a także, co nie mniej istotne, idei, że racjonalne metody są dostępne każdemu człowiekowi, który posiada dar obserwacji i logicznego myślenia”. To właśnie oni uznawali, że „wartości się nie znajduje, lecz stwarza, nie odkrywa, lecz wypracowuje” i właśnie dlatego, że w ten sposób są własne, czy to danej osoby czy wspólnoty, należy je realizować. Czasami może to się odbywać przeciwko naturze i harmonijnego z nią współistnienia, zwłaszcza, gdy mowa była o kwestiach moralnych. Przemawia przez to apoteoza woli. Dziś doskonale już wiemy, jak dwuznaczne jest tego dziedzictwo. Z jednej strony tkwi w tym siła emancypująca, z drugiej, może popychać do nagiej przemocy czy to narody, czy też jednostki. Z tego powodu jest to bardzo niejednoznaczne dziedzictwo, które jednak jest z nami cały czas obecne.

Przeciw racjonalizmowi w polityce opowiadali się nieliczni w XX w. Zaliczyć do nich można tak różnych myślicieli, jak lewicowy pisarz Stanisław Brzozowski, konserwatywny filozof Michael Oakeshott oraz liberał Isaiah Berlin. Ten pierwszy uważał, że racjonalizm zabija prawdziwe życie, ogranicza możliwości twórcze, czy to w życiu prywatnym czy politycznym, oraz jest narzędziem tych, którzy w sposób niekoniecznie zgodny z nim zdobyli władzę, a teraz z jego pomocą uzasadniają staus quo. W tym był niezbyt odległy właśnie od tradycji romantycznej. Z innego powodu oświeceniowemu ideałowi zaprzeczał Oakehott. Uznawał on, że choć racjonalizm może być przydatny w rozwiązywaniu problemów technicznych, to kompletnie nie nadaje się do polityki będącej domeną wiedzy praktycznej. Związana jest ona z pewnym wyczuciem, poczuciem smaku, zmysłem estetycznym, zdolnością przewidywania konsekwencji i intuicyjnym wyborem środków do osiągnięcia zamierzonego celu. Jest trudna do przekazania, efemeryczna, a co ważniejsze, w odróżnieniu od wiedzy racjonalnej jest niepewna. Brytyjski filozof rozbijał w ten sposób liczne optymistyczne nadzieje, na czele z tym, że istnieje uniwersalna metoda rozwiązywania problemów ludzi, czy też, że każdy może mieć do niej dostęp.

W jeszcze inny sposób przeciw optymizmowi opowiadał się Berlin. Z jednej strony uznawał on wielość kultur ostatecznie wyznaczających swoje własne oceny i niemogące być ocenione podług jednej, uniwersalnej miary. Zaczerpnął to od XVIII-wiecznego, wtedy mało znanego myśliciela Giambattisty Vico. Ale rozprawił się też z tą kwestią na początku XX w. hiszpański filozof Ortega y Gasset. Buntował się przeciwko temu, by oceniać zachodzące i nadchodzące zmiany według standardów XIX w., który sam ochrzcił się wiekiem postępu i nowoczesności. I nie dlatego, że są one bardzo odległe, ale właśnie z tego powodu, że są bardzo bliskie. Nie chciał więc być określany mianem „nowoczesnego”, ale za to „bardzo dwudziestowiecznego”. Z drugiej strony – i to bardziej zasadnicze w myśli Berlina – wartości w obrębie jednej kultury wchodzą ze sobą w konflikt, którego nie sposób się pozbyć, a rozwiązaniem może być tylko poświęcenie jednej w imię drugiej. To sprawia, że nie ma szans, by społeczeństwo rozwiązało wszystkie swoje problemy w sposób harmonijny. Zachodzące sprzeczności w obrębie wartości opisał wcześniej np. polski pesymista, a wręcz katastrofista, Stanisław Ignacy Witkiewicz. Witkacy w swoim najbardziej filozoficznym traktacie z 1919 r. Nowe formy w malarstwie i wynikające stąd nieporozumienia zauważa, że wraz z pożądanym rozwojem społecznym przynoszącym szczęście zanikają uczucia metafizyczne, co przekłada się chociażby na sztukę oraz inne aktywności człowieka związane z życiem duchowym.

Już de Tocqueville w XIX w. dostrzegał, że demokracja, będąca dla niego przede wszystkim formą uspołecznienia, a nie ustrojem politycznym, sprawia, że literatura będzie niższych lotów niż dotychczas. Będzie raczej skupiona na zadziwianiu, niż podobaniu się, rozbudzaniu namiętności, a nie oczarowywaniu poczuciem smaku. Jeśli to miałby być największy konflikt wartości w demokracji, to aż tak bardzo nie trzeba by było się martwić. Gorzej, jeśli demokracja wchodzi w konflikt z liberalizmem, czyli dwóch równie wysoko postawionych dziś wartości w świecie Zachodu. Są tacy, którzy uważają, że tak się może zdarzać, ale są momenty, w których obie wartości mogą ze sobą współistnieć, a być może łączyć się w chwiejnym balansie i tworzyć demokrację liberalną. Inni natomiast zasadniczo uważają, że demokracja i liberalizm muszą się wykluczać, jako że w tej pierwszej w centrum jest wspólnota, w drugim jednostka.

Na innym poziomie ważne dziś wartości związane z ochroną klimatu również znajdują się wielokrotnie w konflikcie z innymi wartościami, jak potrzeba wypoczynku, często związane z nim podróżowanie czy gospodarka regionów turystycznych. Tak więc pesymizm związany z klimatem wynika nie tylko z nadciągającej katastrofy. Być może zresztą tony alarmistyczne, przecież wynikające z troski o życie na planecie, były jednak zbyt silne, skoro w sześciu europejskich rozwiniętych krajach wśród młodzieży dwie osoby na pięć są gotowe z lęku wynikającego ze zmian klimatycznych zrezygnować z rodzicielstwa. I z takim nastawieniem, oddającym pesymistyczne nastroje, wyrażające niewiarę w rozwiązanie ludzkich problemów, będą wchodzić w dorosłość. Także o to mogą mieć pretensję do dorosłych, nie tylko o to, że nie zareagowali odpowiednio wcześnie.

Polskie zmagania z formą

Wróćmy do Polski. A dokładniej do roku 1937. Piętnastoletniego Konstantego ciotki proszą o przeczytanie niezrozumiałej przez nie powieści napisanej przez jedną z osób z ich towarzystwa, Witolda Gombrowicza. Ten zachwyca się nią. Odnajduje w niej bowiem sekrety swojego szlacheckiego środowiska, nie tylko do znudzenia przywoływane szkolne doświadczenia, ale także tej jego staroświeckiej części oraz tych, którzy jak Młodziacy starają się z całej swojej mocy spełnić wymagania nowoczesności, postępowości, optymizmu. To właśnie „Kot” Jeleński po latach stanie się tym, który wypromuje na świecie twórczość sandomierskiego szlagona. Był to bowiem jeden z dwóch – obok założyciela Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu, Krzysztofa Michalskiego – managerów kultury na światowym poziomie, również za sprawą Kongresu Wolności Kultury. Niewątpliwie wpłynęła na to również tak podkreślana przez jego znajomych optymistyczna postawa, zupełnie obca polskiej pochmurności, zrzędzenia czy nawet nadętości. Być może też z tego powodu zasłużył na miano kosmopolaka. Zupełnie inni w obcowaniu z ludźmi byli chociażby tyrański i nietowarzyski Giedroyc czy kłótliwy i trudny w obyciu Gombrowicz.

To również oblicza walki ludzi z formą, którą na przykładzie sobie znanych Polaków tak chętnie odsłaniał autor Ferdydurke i Dzienników. Jak ciężkie to próby pokazuje właśnie recepcja dzieł Gombrowicza. Jak zauważa w jednym z listów do Józefa Czapskiego Jeleński, po wielu latach starszy brat Witolda, Jerzy wciąż nie zrozumiał krytyki i pozostał jednym z tych wyśmiewanych w dziełach szlagonów. Z drugiej strony, ci, którzy chętnie podłapują ten właśnie wątek krytyki szlachetczyzny, ojcowizny, a także mickiewiczowskiej wizji polskości pomijają młodziakowskie wątki, chęci budowy siły polskiej kultury na tym co jest w niej słabe czy dystansu do jemu współczesnej kultury Zachodu. Tym samym również oni zasługują na miano szlagonów. Irytował Gombrowicza zachodni racjonalizm, ta chęć jednoznacznego i całościowego opisu świata. To właśnie na takie próby ukuł powiedzenie: „Im mądrzej tym głupiej”. Za namawianie Polaków do poważnego traktowania właśnie takich dyskusji krytykował Miłosza, Brzozowskiego. Jego zdaniem właśnie „letniość” Polska potrzebna jest Zachodowi. Hreczkosiej przechadzając się po swoim sadzie powinien „sceptycznie próbować gruszek zachodniej myśli i sztuki”. Te z drzewa optymizm zdecydowanie mu nie smakują.

Polska letniość przeciw surowości Zachodu. Kurtuazja kontra narzekanie. Niemożliwe do pogodzenia wartości romantyzmu i racjonalizmu, pesymizmu i optymizmu. Nie da się na tym zbudować nic spójnego. Jednak umiejętne żonglowanie tymi opozycjami, zamiast okopywania się w poszczególnych kościołach jest jakąś iskierką nadziei w beznadziejnej sytuacji. Ale może to tylko życzenie pozytywnie myślącego pesymisty.

Manifest czyli o podziale władzy :)

Pierwsza Władza – Parlament

Agora w Atenach nie była parlamentem w dzisiejszym rozumieniu, ale jednak już ponad dwa i pół tysiąca lat temu pojawiło się w tym miejscu coś, co można nazwać zalążkiem dzisiejszej Pierwszej Władzy. Wybrańcy narodu ustalają po wielu dyskusjach i sporach prawo obowiązujące wszystkich, czyli również tych, którzy mają odmienne poglądy, ale są mniejszością. Oto DEMOKRACJA, czyli władza Demosu, Ludu, Narodu, Suwerena, czy jak tam kto woli ten zbiór sobie nazywać. Żeby ta władza miała sens, muszą istnieć jasne reguły uchwalania tych praw. Tym się zajmuje Konstytucja, regulamin sejmu i senatu oraz marszałkowie tych instytucji, którzy wraz ze swoim sztabem, czy konwentem seniorów mają wielki wpływ na przebieg obrad. Dlatego są tak ważnymi osobami w DEMOKRACJI i zajmują drugie i trzecie miejsce na podium w kolejce najważniejszych głów po głowie państwa. Ta głowa, czyli prezydent, albo król w innych krajach, jest niby ciałem reprezentacyjnym i nosi symboliczną koronę, albo inne insygnia władzy w zależności od lokalnych obyczajów, ale jego związek z Pierwszą Władzą ustawodawczą jest istotny, bo to on zatwierdza, albo wetuje ustawy. Tak więc przypisanej mu władzy ma niewiele, ale czasami w ustrojach tak zwanych prezydenckich aż nadto, żeby zachwiać całym porządkiem demokratycznym. Dlatego tak ważne, żeby na te trzy pierwsze miejsca najważniejszych osób byli wybierani ludzie o nieposzlakowanej uczciwości i właściwych kompetencjach, bo możliwości szkodzenia państwu mają wiele. Każda z tych trzech osób może zagrozić działaniom Pierwszej Władzy manipulując uchwalaniem prawa, co mogliśmy obserwować niedawno w Polsce, lub niwelując uchwalenie takiej czy innej ustawy. Parlament to teren nieustającego sporu, często bezpardonowej walki. Miejsce gorące jak pole bitwy. Każdy poseł powinien więc mieć stawiane podobne wymagania uczciwości i kompetencji. Trudna sprawa, bo niby kto ma sprawdzać te niezbędne cechy w chaosie informacyjnym kampanii wyborczych i w ciągu całej kadencji, kiedy wydarzenia i konsekwencje różnych decyzji politycznych są dla pojedynczego człowieka nie do ogarnięcia. Niby istnieją spotkania z wyborcami, otwarte są biura poselskie w okręgach wyborczych, ale te spotkania są często organizowane na pokaz, a w swoich biurach wielu posłów w ogóle się nie pokazuje, polegając na pracy swoich asystentów, potrafiących kiwać biednych petentów bez pardonu. Piękna idea Agory z zamierzchłej przeszłości wypaczana jest niemiłosiernie. Nie raz w historii tylko fala gwałtownej rewolucji potrafiła na chwilę przywrócić jej pierwotny sens. Ale jakim kosztem! Terror, wojny, stosy trupów i zniszczenia – wszystko to niejednokrotnie była cena za wolę powrotu do DEMOKRACJI. Wolę, którą jakże często przechwytywał jakiś demagog i stawał się Napoleonem, Hitlerem, czy Putinem. Trzeba pamiętać, że Pierwsza Władza jest krucha i narażona na ciągłe apetyty dyktatorów wszelkiej maści. Ale na szczęście są przykłady jej niezłomnego istnienia i wielkich sukcesów. Coraz więcej mądrych ludzi przekonuje się, że mimo chorób toczących parlamentaryzm, nie ma lepszego rozwiązania dla społeczeństw pragnących zarządzać swoim losem zgodnie z przekonaniami większości. Widocznie DEMOKRACJA jest takim ustrojem, który jest na wielu płaszczyznach w permanentnym kryzysie. Psuje się i naprawia, choruje i zdrowieje. Czasem trzeba mu pomóc, a czasami sama sobie radzi. Tak jest też z parlamentami, tymi źródłami samorządności. Nie tylko na szczeblu centralnym, ale i wojewódzkim, miejskim i każdym innym, gdzie ludzie zbierają się, by coś postanowić. Podstawowym warunkiem jest to, że będą się trzymać ustalonych przez siebie zasad, praw, regulaminów, a nie wciąż je poprawiać w zależności od aktualnych potrzeb, czy widzimisię jakiegoś szkodnika, który DEMOKRACJI nie rozumie, albo wręcz nienawidzi.

Druga Władza – Rząd

Według Konstytucji, to ta Pierwsza jest najwyższa w państwie. Więc ta Druga – Wykonawcza nie tylko jest przez Pierwszą wybierana, ale przez całą kadencję musi być gotowa do udzielania odpowiedzi na zapytania posłów, musi składać sprawozdania z wykonywania powierzonych jej zadań, na przykład budżetowych, musi tłumaczyć się z popełnionych błędów i nadużyć, a przede wszystkim nie może kłamać. To za swoje bezczelne kłamstwa stracił zaufanie parlamentu premier brytyjski i wyleciał z posady. Teoretycznie każdy poseł może zadawać premierowi, czy poszczególnym ministrom pytania i domagać się rzetelnej na nie odpowiedzi. Przecież taki poseł będzie potem odpytywany w swoim okręgu przez wyborców i też nie może im kłamać, ani zbyć ich byle czym. Tak właśnie działa DEMOKRACJA, czyli władza ludu.

W praktyce jednak rzecz ma się inaczej. Większość posłów podlega partyjnej polityce i nie śmie zadawać pytań premierowi, który tą partią przeważnie kieruje, jeśli nawet nie sam, to w ścisłym gronie „trzymającym władzę”. Posłowie opozycyjni często imponują odwagą i brawurą atakując rząd i domagając się wyjaśnień różnych afer. To wyczerpująca nerwy ciężka praca. Jednak możliwości zmuszenia premiera, czy ministrów do odpowiedzi są przeważnie zerowe. Marszałek prowadzący obrady zwykle jest na usługach partii premiera, więc jego obiektywizm w racjonowaniu wystąpień i pilnowaniu należnego limitu czasu jest cechą niezwykle rzadką. Ta niby druga osoba w państwie często jest marionetką uzależnioną od „grupy trzymającej władzę”, albo wręcz jest jej członkiem. W razie zbyt natarczywych pytań może po prostu wyłączyć mikrofon i siedzieć spokojnie, patrząc jak poseł gada do siebie. Premier i ministrowie mają obowiązek stawić się w sejmie na czas pytań, ale kto ich zmusi? Przychodzą kiedy chcą, a kiedy chcą wychodzą, bo są ludźmi zajętymi. Arogancja Drugiej Władzy wobec Pierwszej jest dla DEMOKRACJI zabójcza i powinny istnieć jakieś sankcję za lekceważenie posłów. Ale żeby egzekwować sankcje, trzeba mieć jakąś moc. Straż marszałkowska, która jest mocą Pierwszej Władzy nadaje się wyłącznie do pilnowania różnych drzwi przed dziennikarską gawiedzią. Nie ma szans przywiezienia premiera siłą na odpytywanie go w sejmie. A wiadomo, że bezkarność rodzi eskalację lekceważenia wszelkich zasad i przepisów. Władza premiera i ministrów jest realna i potężna. I dobrze, że jest taka, bo rządzenie państwem, gdzie na każdym kroku czai się anarchia i chęć dominowania silniejszych nad słabszymi. Wystarczy tylko przestrzegać praw i czuć się odpowiedzialnym za los słabszych, a potęga Drugiej Władzy będzie słuszna i sprawiedliwa. Dysponuje wojskiem i policją, co daje gwarancję, że bezbronni obywatele mogą się czuć bezpiecznie. Problem w tym, że moc ma odwieczne skłonności do przechodzenia na swoją ciemną stronę. Wojsko rzadziej, bo siedzi w koszarach i nastawione jest na zabijanie wrogów z zagranicy. Gorzej z policją, której moralność musi być wysokiej próby, żeby uniknąć pokusy wyżywania się na kobietach, młodzieży i starcach. Najgorzej jest z tak zwanymi „służbami” czyli tajną policją polityczną, która niewidoczna i zabezpieczona przed ciekawością wyborców, posłów, dziennikarzy i innych niewtajemniczonych w ich drastyczne poczynania, robi co chce. Odpowiedzialność Drugiej Władzy powinna więc być kontrolowana nie tylko przez uległych często posłów, ale przede wszystkim przez Trzecią Władzę, której musimy poświęcić szczególną uwagę. Ta odpowiedzialność ma oczywiście inną jakość, jeśli na czele państwa stoi prawdziwy przywódca traktujący swoją misję z powagą i honorem. Jeśli jest obdarzony zaufaniem i miłością ludu, powinien czuć satysfakcję wystarczającą do znoszenia trudów i odpłacać swoim podopiecznym jeśli nie miłością, to przynajmniej szacunkiem. Zdarza się niestety i tak, że obdarzony mocą jakiś premier, albo minister dostaje zawrotu głowy widząc możliwość nagromadzenia dóbr wszelakich na teraz i na zapas, kiedy władza się skończy. Zdarza się, że rozzuchwalony bezkarnością łamie prawo, gnębi ludzi, poniża przeciwników i używa wszystkich dostępnych mu środków, żeby swoją władzę utrwalić i przedłużyć gromadzenie korzyści wbrew woli ludu. Zdarza się, że kiedy wybucha gniew i lud wychodzi na ulice protestować, przywódca wysyła swoje posłuszne oddziały przeciwko suwerenowi, który kiedyś na niego głosował. To już z DEMOKRACJĄ nie ma nic wspólnego.

Trzecia Władza – Sądy

Pierwsza jest emanacją Demosu i jemu służy jako większej całości. Druga musi zarządzać, a więc rozkazywać, a więc delikatniej, lub brutalniej przymuszać suwerena do konkretnych działań. Musi też egzekwować swoje polecenia, czyli karać za ich niewykonanie. Potencjalny przymus w relacjach między Demosem a Drugą Władzą konfliktuje te dwa obozy i często prowadzi do krzywdy. Dlatego warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest trójpodział władzy, który dla wielu ludzi jest niezrozumiały i nieistotny do czasu, kiedy ktoś sam nie będzie potrzebował obrony i nie odwoła się do Trzeciej Władzy. Sądy muszą być niezależne od państwa i kierować się wyłącznie literą prawa. Gdyby to było prawo boskie spisane osobiście przez Stwórcę na kamiennych tablicach, sprawa byłaby prostsza. Specjalistom od egzegezy jakoś udałoby się dopasować konkretne zdarzenia do konkretnych przykazań i ustalić, co wolno, a co nie. Chociaż i wtedy rodzi się wiele wątpliwości, jak na przykład z sakramentalnym „nie zabijaj”. A cóż dopiero, gdy mamy do czynienia z prawem uchwalanym to tu, to tam przez nas samych. Ledwo udało się uchwalić Konstytucję, a już są tacy, którzy chcą ją zmienić. W Stanach Konstytucja obowiązuje od Ojców Założycieli, chociaż ma liczne poprawki, czyli uzupełnienia. U nas ta ostatnia Konstytucja może budzić różne zastrzeżenia, ale generalnie jest jednak najwyższym prawem. Do tego Kodeks Karny i liczne inne Kodeksy. Do tego Ustawy i Uchwały – praw mamy ogromną ilość. Więc stosowanie się do ich litery wymaga wiedzy i zastępów specjalistów. Samych konstytucjonalistów mamy liczną gromadę wielkich autorytetów. Trybunał Konstytucyjny jest co prawda w głębokim kryzysie dzięki beztrosce i braku samodzielnego myślenia naszego prezydenta, ale kiedy się go naprawi, jego pozycja strażnika Konstytucji będzie znów bezcenna. Sąd Najwyższy też jest w kryzysie, ale resztkami sił się broni i pracuje. Neo-KRS zwiódł na całej linii, bo przecież ma bronić niezawisłości sędziów, ale żeby to czynił skutecznie, musiałby sam być niezawisły, a tak nie jest, (co kosztuje nas milion euro kary dziennie, czyli każdego z nas ćwierć centa co daje około czterech złotych miesięcznie od każdego Polaka).

Można by powiedzieć, że stać nas na ten groszowy haracz wobec wymogów przynależności do Unii wolnych, demokratycznych narodów. Ale gdybyśmy wszyscy zrzucili te grosze na jakiś szczytny cel, zamiast płacić kary, to uratowalibyśmy niejedno życie ludzkie. Zresztą stratą są tu nie tylko pieniądze. O wiele więcej tracimy na prestiżu w cywilizowanym świecie, który nie rozumie jak to się dzieje, że kilku szaleńców piłuje gałąź, na której siedzi suweren gapiący się na te chuligańskie wyczyny bez zrozumienia, że za chwilę wszyscy runą w dół. Ci, co rozumieją, wołają „na puszczy” jak to mówiło się w ludowym porzekadle. Ile już takich nawoływań przeżyliśmy w historii! Nic nie dały. Dopiero po szkodzie każdy Polak stawał się mądry i naprawiał zniszczenia.

A Trzecia Władza to wolne i niezawisłe sądy. To powtarza każdy rozsądny obywatel do znudzenia. Powtarza w rozpaczy, bo za chwilę Druga Władza ubezwłasnowolni Trzecią i w ten sposób zamrozi na jakiś czas naszą DEMOKRACJĘ. Kto pamięta PRL ten wie, co to oznacza. Stara nazwa naszego kraju, tak ostentacyjnie szermująca epitetem „ludowa”, szybko straciła wiarygodność i powagę. Tak stało się dzisiaj z nazwą „Prawo i Sprawiedliwość”, czy „Solidarność” czy z kilkoma innymi dumnymi nazwami bez pokrycia. Wtedy w PRLu sądy były parodią niezależności. Wie to dobrze tych kilku sędziów i prokuratorów z tamtego okresu z asem dzisiejszej władzy, sędzią Piotrowiczem na czele. Wyroki zapadały po konsultacjach z towarzyszami partyjnymi, zapewne w mniej uroczych okolicznościach niż dzisiejsze obiadki u magister Przyłębskiej. A przecież, żeby wyroki zapadały w oparciu o prawo i były niezależne od potrzeb Drugiej Władzy, niezbędna jest zdrowa izolacja sędziów od premiera, ministrów, posłów i senatorów. Izolacja każdego środowiska wytwarza syndrom „kasty”, czyli grona wtajemniczonych obdarzonych przywilejami. Wiadomo, że mogą się wtedy zdarzyć nadużycia tych przywilejów, ale takie grono światłych, wykształconych ludzi wychowanych w kulcie praworządności, musi mieć zdolność do samooczyszczenia swoich szeregów z nieodpowiednich ludzi, którzy mogą się pojawić wszędzie i szkodzić wizerunkowi „kasty” tym , że mieli chrapkę na wiertarkę, albo wsiedli za kierownicę po pijaku. To sami sędziowie muszą mieć narzędzia dyscyplinowania własnego środowiska, bo oddanie tych narzędzi w obce ręce prowadzi niechybnie do zależności wydawanych wyroków od politycznej koniunktury.

Ustalanie hierarchii służbowych we własnym gronie i dyscyplinowanie się we własnym gronie wcale nie oznacza, że sędziowie znajdą się ponad prawem. Wręcz przeciwnie, to oni będą gwarancją, że wszystko tam, wewnątrz „kasty”, jest ściśle zgodne z prawem. To oni muszą wybrać skład KRSu, który będzie bronił ich niezawisłości. Kto twierdzi, że tego nie rozumie, to znaczy że jest idiotą, albo udaje, że nie rozumie. To wybierani i pilnowani przez siebie sędziowie są gwarancją zachowania trójpodziału władzy, czyli gwarancją DEMOKRACJI.

Czwarta władza – Media

Taki polski tytuł nosi genialny film Stevena Spielberga „The Post”. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się polityką i jej zasadami, powinien go obejrzeć. Opowiada o tym, że aby mienić się wolnym i dumnym narodem, o jakim marzyli kiedyś Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych, i do dzisiaj marzy o tym każdy prawy i odpowiedzialny polityk w każdym kraju, to trzeba oprócz trójpodziału władzy mieć w państwie silne, niezależne media. To one bronią rządzonych przed rządzącymi. To one są gwarancją, że żadna ważna prawda nie zostanie zamieciona pod dywan i prędzej czy później zostanie objawiona suwerenowi. Utrzymanie wolnych mediów leży paradoksalnie w interesie władzy zarówno tej trzeciej, jak i drugiej, a tym bardziej pierwszej. Dzięki mediom każdy obywatel ma poczucie, że wie, co się na szczytach władzy dzieje, na co wydawane są jego podatki, kto z wybranych przez niego reprezentantów sprawdza się, a kto nie. Przy odrobinie wysiłku i staranności może zorientować się jaka faktycznie była przeszłość jego Ojczyzny, jaka otacza go teraźniejszość i jaka przyszłość czeka jego dzieci i całą rodzinę razem z sąsiadami i resztą narodu. To daje mu poczucie uczestniczenia w DEMOKRACJI i świadomość, że jest ważnym trybem w społecznej machinie, a co za tym idzie funduje mu poczucie godności. Taki obywatel łatwiej się godzi na bycie zarządzanym, niż ogłupiony propagandą niewolnik, który z niewiedzy dorabia sobie swoje własne wytłumaczenie biedy i upokorzeń, jakich żadna władza nie szczędzi szaremu człowiekowi. Oczywiście władza korzysta z zalet mediów pod warunkiem, że nie oszukuje i nie ukrywa przed suwerenem swoich rzeczywistych celów. Jeśli to czyni i chce ominąć demokratyczne prawodawstwo, Czwarta Władza ma obowiązek do tego nie dopuścić. Gorzej, jeśli również ona, lub jej większa część, bierze udział w tym zamachu na DEMOKRACJĘ i służalczo spełnia polecenia zamachowców. Wtedy nawet niewielka pozostałość wolnych mediów staje się bezcenną szalupą ratunkową, która broni prawdy i wywozi ją w bezpieczne miejsce, gdzie każdy obywatel, jeśli tylko zechce i trochę się wysili, może sprawdzić jaki jest jej stan.

Ale cóż to jest Czwarta Władza i jaką ma władzę? To nie jest zwarta, uporządkowana instytucja, jak trzy pierwsze. Nie wydaje też poleceń i wyroków, a mocy, żeby wprowadzić posłuch, nie ma żadnej. To tylko bardzo różni ludzie wygłaszający opinie, lub przekazujący informacje przy pomocy technicznych narzędzi jakimi są telewizja radio, prasa, czy internet. Często się mylą, zmyślają, kłamią, podlizują się odbiorcom, żeby zyskać większą oglądalność i słyszalność. Stacje i gazety, które ich zatrudniają są uzależnione od rządów, partii, korporacji czy Kościoła i wolność wypowiedzi, jaka jest podstawą dziennikarskiego działania, więdnie i usycha. Jednak zapotrzebowanie na prawdę jest potężniejsze niż wszystkie przeszkody, kraty i mury. Gazety publikują codziennie, a radia i telewizory w każdym domu ładują swój przekaz do głów suwerena wpływając na jego światopogląd i decyzje. Nawet przy pomocy odpowiednich reklam można różne prawdy i półprawdy przemycać zanim bezbronny odbiorca połapie się, co mu faktycznie zostało zaproponowane. Samodzielne myślenie przeciętnego człowieka jest wartością nader skromną. Dlatego tak ważne jest dla każdego rządzącego, by przejąć jak najwięcej mediów i dzięki nim utrzymywać taką a nie inną opinię na temat trójcy pierwszych władz. Solą więc Czwartej Władzy są ci niezwykli dziennikarze, dla których tropienie prawdy, a potem jej głoszenie, jest pasją, dla której nie dadzą się zastraszyć, ani przekupić. Niejednokrotnie poświęcają dla niej życie, jak legendarna Politkowska. Kochamy ich wtedy i czcimy w historii. Nie pozwalamy, by ich poświęcenie poszło na marne. To oni stanowią wzór dla swoich następców, których wciąż nie brakuje. A prawda, to przede wszystkim Fakty, a nie Wydarzenia kreowane w oderwaniu od rzeczywistości. Warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest służba niewielkiej garstki odważnych ludzi w relacjonowaniu faktów. To ich władza jest tą tajemniczą Czwartą, a nie bajki i ich kreatorzy, którym wydaje się, że lud jest tak głupi, że kupi wszystko.

Piąta Władza – Kościół

W niektórych krajach powinna funkcjonować jako Pierwsza. Ale Konstytucja tego nie przewiduje. Tak samo, jak nie przewiduje, że królem Polski jest Jezus. No ale nie ma co przywiązywać zbyt wielkiej wagi do papierowych przepisów. Liczy się praktyka i tradycja. Jeśli rządzi Kościół, to nie musi tego mieć w zapisach, tylko w mentalności ludzi. A ta mentalność podlega Piątej Władzy od urodzenia. Chrzest może nie jest dla noworodka ważnym wydarzeniem, które wryje mu się w pamięć, ale rodzina i cała społeczność lokalna przeżywa to jako najważniejszy akt dokonany wobec nowego życia, które pojawiło się na ziemi. Ksiądz w czasie tego aktu reprezentuje Boga, który tchnął ducha w Adama, zastępuje jednocześnie Jana Chrzciciela, który zmył grzech pierworodny z Jezusa, chociaż był on bezgrzeszny. Ksiądz powtarza swoje zwierzchnictwo podczas pierwszej komunii i jeszcze raz w czasie bierzmowania. Rodzina i społeczność lokalna bierze za każdym razem udział w tym przypominaniu, że ten rozwijający się, dorastający do samodzielnego życia człowiek należy do Boga. Przez całe dzieciństwo jest mu to wpajane przede wszystkim podczas spowiedzi, tej karygodnej sankcji wobec rozwijającej się mentalności. Uczy ona, że przed Bogiem, a więc i przed księdzem nic się nie ukryje i życie intymne oraz prywatność jednostki nie istnieje. To buduje w człowieku już na zawsze obraz miażdżącej przewagi Kościoła nad jego osobistymi przemyśleniami decyzjami. Władza wynikająca z sakramentu spowiedzi nie ma sobie równych. Potem następuje ślub, kiedy ksiądz wiąże stułą dłonie i poucza, że co on, czyli Bóg związał, tego nikt rozwiązać nie może. Żadna zdrada i podłość w ciągu długich lat małżeństwa nie są ważne wobec potęgi tej stuły. Także notoryczna przemoc silniejszego samca, bicie i poniżanie nie mogą być powodem do decyzji rozwodowej. Kościół wyjątkowo uznaje prawo do unieważnienia małżeństwa, jeśli powodem jest brak jakiejkolwiek kopulacji, a więc niemożność zapewnienia potomstwa, które mogłoby powiększyć stado kościelnych owieczek. Można też uzyskać rozwód kościelny, jeśli się wyzna, że popełniło się krzywoprzysięstwo przed ołtarzem i oszukało małżonka udając osobę wierzącą. Ale któż z wierzących w Boga odważy się na takie wyznanie? Wszyscy więc pokornie czekają aż piekło, w jakie zamieniło się ich małżeństwo śmierć wreszcie zamieni w odpoczynek w raju. Pod warunkiem, oczywiście, że tę śmierć uświetni kościelny pochówek i nadzór nad nim księdza obficie opłaconego przez rodzinę. Bo dla tej Piątej Władzy, oprócz samej radości rządzenia duszami, istotna jest radość zarządzania dobrami doczesnymi. Łapczywość księży na diabelski szmal jest niebywała, jeśli pamięta się o ich misji służenia pokornego wiernym i zachowania ubóstwa wraz z umiarkowaniem w piciu i jedzeniu. Tu wspomnieć należy też o celibacie, który powinien budzić w narodzie szacunek swoim poświęceniem w wyrzeczeniu się największej przyjemności, jaką natura dała człowiekowi. Jednak coraz więcej jest dowodów na to, że celibat jest tylko fasadą, za którą uprawia się najróżniejsze przyjemności włącznie z gwałceniem dzieci i deprawowaniem nieletnich, z którymi seks sprawia najmniej kłopotów i trudności. Pod warunkiem, rzecz jasna, że moc Piątej Władzy jest wystarczająco wielka, by zapewnić bezkarność tego, czy tamtego pedofila w sutannie. Nawet rodzice pokrzywdzonych dzieci nie ośmielają się skarżyć biskupom na kanalie w swoich parafiach. Po pierwsze wiedzą, że te skargi nie zostaną wysłuchane, a po drugie, jak można być pokrzywdzonym przez dłonie księdza, które codziennie się całuje? Przecież to są dłonie samego Jezusa, jak to kanalie wbijają ludziom do głów od dziecka. Skąd jednak ta moc Piątej Władzy? Przecież nie mają gwardii inkwizytorów, ani bojówek zdolnych do represji, jeśli nie liczyć unikalnych oddziałów finansowanych z tajemniczego funduszu sprawiedliwości. No właśnie – to państwo musi dostarczać Kościołowi nie tylko ogromnych pieniędzy i majątków ziemskich, ale też gwarancji obrony tych dóbr i bezkarności delikatnych z natury „pasterzy”. To państwo musi dbać o to, by Piąta Władza tak naprawdę była Najpierwszą z Pierwszych. Jak długo tak się dzieje o prawdziwej DEMOKRACJI w takim państwie nie można mówić. Nawet jeśli lud większością serc taki brak DEMOKRACJI popiera.

Szósta Władza – Partie

Jest ściśle związana z Pierwszą i Drugą, czasem z Piątą, a czasem walcząca z nią na śmierć i życie. Teoretycznie DEMOKRACJA mogłaby się bez niej obejść, ale w praktyce ani Pierwsza ani Druga nie zaistniały by w takim kształcie, w jakim dzisiaj na świecie funkcjonują. Nam, pamiętającym czasy komuny i żyjącym kiedyś w cieniu imperium Szóstej Władzy, słowo PARTIA kojarzy się jak najgorzej, ale w cywilizowanym świecie nie budzi ono takich emocji. Sympatyzowanie z tą czy inną partią ubiegającą się o władzę może przecież być pozbawione fanatyzmu. W systemie anglo-saskim, gdzie dwie główne partie toczą ze sobą odwieczne gry, raz jedna, raz duga wyłania premiera, czy prezydenta, którym zostaje zwykle lider zwycięskiego ugrupowania. Wspaniale obrazują to obrady parlamentu brytyjskiego, gdzie dwie partie siedzą nieodmiennie naprzeciwko siebie i kłócą się zawzięcie ku chwale Ojczyzny. System francuski, do którego i nasz polski można zaliczyć, preferuje wielopartyjność, co czasem daje komiczne efekty powstawania różnych efemeryd zasiadających w sejmie, jak choćby „partia piwa”, „ruch Palikota”, „wiosna” czy „solidarna Polska”. Zawiązują one koalicje z większymi i poważniejszymi partiami, potem je zrywają, bo zwykle zasilają je szeregi awanturników. Tak więc partia partii nie równa i sęk w tym, żeby suweren zdawał sobie sprawę jakie dary przynosi mu ta, czy tamta, jakie obietnice spełni, a które z nich tylko mamią głupków. Są partie, które nie ukrywają swoich programów i traktują je odpowiedzialnie, a są takie, co sprowadzają swój program do populistycznych haseł w rodzaju „wstaniemy z kolan”, „zadbamy o najbiedniejszych” czy „zatroszczymy się o każdego obywatela”. Tu nie do przecenienia jest rola Czwartej Władzy, która właśnie partyjnym demagogom musi patrzeć na ręce, tropić afery, weryfikować obietnice i dbać o to, żeby konkurencja między partiami była ujęta w ryzy przyzwoitości i trzymała się prawdziwych faktów. Nie trzeba zapominać o roli Trzeciej Władzy, która pilnuje, by wyścigi partyjne trzymały się litery prawa. Taka współpraca różnych Władz jest warunkiem zdrowej DEMOKRACJI. Tak długo, jak każdą z nich suweren docenia i szanuje, istnieje nadzieja, że żadna z partii nie zagarnie całej puli wszystkich Władz, nie przejmie instytucji państwa i nie odda rządów jakiemuś obłąkanemu dyktatorowi jak Hitler, Putin, czy jakiś inny pomniejszy kacyk partyjny. Oni zwykle startują jako pisklęta z gniazda DEMOKRACJI a potem wyrastają na drapieżników dokonujących straszliwych zniszczeń, bo stają się potężni i bezkarni. Jakże ważne jest, żeby już na poziomie każdej partii istniały procedury demokratyczne, które chronią taką społeczność przed utratą wartości wokół których każda z nich kiedyś się organizowała. Ciekawe, że te wartości dzisiaj wszędzie, czy na Lewicy, czy na Prawicy są podobne. Żadna partia nie będzie się przecież w naszych czasach organizować wokół eksterminacji innego narodu, powrotu do niewolnictwa, czy powszechnej kopulacji. Rewolucje szalejące kiedyś pod hasłami mordowania bogatych i zabierania im majątków, nabrały dziś subtelniejszych argumentacji z naczelną zasadą „sprawiedliwości społecznej”. Różnice więc pomiędzy partiami w sensie ideologicznych wartości są coraz mniejsze. Każdej partii chodzi przecież o zdobycie władzy dla dobra suwerena. Tylko sprawy obyczajowe dzielą wciąż ludzi na tych co miłują wolność i tych preferujących system zakazów i nakazów głównie w sferze seksu. To seks dzięki chorym poglądom odstawionych od niego starców, piastujących urzędy przeważnie w szeregach Piątej Władzy, wciąż jest dla większości ludzi nierozwiązanym problemem. Wożą się na tym problemie dzisiejsi partyjniacy, jak kiedyś wozili się ich poprzednicy na biedzie ludzkiej. Drugim ogniskiem wszelkich sporów partyjnych są sprawy personalne, bo wzajemna niechęć, a często nienawiść przywódców w każdym narodzie na kuli ziemskiej jest motorem szalonej aktywności. Włączają w te osobiste animozje resztę towarzyszy partyjnych, a poprzez ich głosy wciągają w te, jakże podłe często rozgrywki, miliony obywateli słabo orientujących się, o co tym na górze tak naprawdę chodzi. Dlatego jednym z warunków DEMOKRACJI jest ten, żeby potrzebne w jej systemie partie nie pozwoliły na opanowanie którejś z nich przez jednego, nawet najbardziej uwielbianego dyktatora. Trzeba za wszelką cenę uniknąć takiej sytuacji, do jakiej doszło u bolszewików, którzy skandowali: „Mówimy partia, a rozumiemy – Lenin! Mówimy Lenin a rozumiemy – partia!” Taka sytuacja Piątej Władzy to śmierć DEMOKRACJI.

Siódma Władza – Ruchy obywatelskie

Było nas 10 milionów. To „Solidarność” obaliła komunę i rządziła jakiś czas Polską. To były wielkie chwile w życiu narodu, chociaż oczywiście nie wszyscy byli szczęśliwi. Obok wielu innych lekcji, jakie wtedy otrzymaliśmy, była i ta, że związki zawodowe dobrze zorganizowane z mądrym i silnym przywódcą na czele mogą wywrócić nawet najsilniejszą władzę i zaprowadzić nowe porządki. W ramach związkowej działalności uczyliśmy się również DEMOKRACJI. Wybierając na tysiącach zebrań swoich przedstawicieli, widzieliśmy jakie mechanizmy decydują o takich a nie innych wyborach. Potrafiliśmy wybrać najbardziej odpowiedzialnych, świadomych i szlachetnych ludzi, ale też daliśmy się nabierać demagogom, farmazonom i zwykłym oszustom. Nie wiedzieliśmy o setkach ubeckich agentów, którzy udawali patriotów i prostych robotników. Wielka rzesza związkowców była tak różnorodna jak naród, który masowo wstępował do „Solidarności”. Gwarantem etyki naszych szeregów stali się księża, wśród których było wielu wspaniałych ludzi, ale też wielu szalbierzy i manipulatorów. Najbardziej czczony z nich okazał się chciwym bogactw pyszałkiem i pedofilem, a wielu dostojników Kościoła schlebiało związkowcom, by wśród tych pobożnych mas ludzi dalej prowadzić swoje żniwo strzyżenia owieczek, jak na odwiecznych pasterzy przystało. Jednak etyki pilnowali nie tylko oni. Znienawidzeni przez komunę Korowcy przez długie lata potrafili utrzymać poziom moralny i intelektualny „Solidarności” na najwyższym światowym podium. Niezależne, Samorządne Związki Zawodowe – ta Siódma Władza w DEMOKRACJI pełni na świecie swoją ważną funkcję od wielu lat, na długo przed powstaniem „Solidarności”. Ale to nasz związek osiągnął szczyt jej możliwości i największy sukces w dziejach. Organizacje walczące o prawa pracowników i broniące ich przed wyzyskiem pracodawców mają bardzo trudną i skomplikowaną sytuację w społeczeństwie. Są pod naciskiem potężnych instytucji, korporacji i oligarchów dysponujących nie tylko pieniędzmi, ale prawnikami, sądami, policją i wojskiem. A jednocześnie od dołu naciskani są przez niekończące się żądania pracujących, którzy w naturalny sposób zawsze chcą zarabiać więcej. Przywódcy związkowi są narażeni na niewyobrażalne pokusy przejścia poszczególnych działaczy ze stanu biedy ich i ich rodzin, w stan dostatku, darmowych luksusów, zagranicznych studiów dla dzieci i złotej biżuterii dla żon. Niewielu ma w sobie tyle hartu ducha, by się tym pokusom oprzeć. Nie każdy ma tyle siły jak Lech Wałęsa odizolowany w Arłamowie bez żadnej pewności, że przeżyje kolejny dzień. Jego niezłomny charakter i polityczna intuicja pozwoliły „Solidarności” wygrać. Wybranie go na prezydenta kraju, danie wielkiej władzy samotnemu prostemu robotnikowi, odciętemu od zaplecza związkowców i otoczonemu fałszywymi doradcami, zrzuciło na jego barki ciężary, którym nie podołał. Ubecja wrobiła go w maskę konfidenta, a sfałszowane dokumenty, które miały świadczyć o jego podwójnej roli, wykorzystali wszyscy jego przeciwnicy, włącznie z byłymi najbliższymi współpracownikami. Świat, który czcił go jako wielkiego bohatera ze zdumieniem przyglądał się jak sami Polacy niszczą jego mit. Wałęsa wytrzymał to wszystko imponująco, chociaż nie oszczędzono mu także transformacji związku, który stworzył, w organizację prorządową, uległą wobec wszystkich Władz z Piątą na czele. A przecież uległość i uzależnienie to ostatnie cechy, jakimi Siódma Władza może się szczycić. Jej rola polega na ustawicznej opozycji do wszystkich władz, bo reprezentuje rzesze ludzi, którzy żadnej władzy nie mają, tylko są posłuszną masą z jednym jedynym przywilejem, jakim jest kartka wyborcza. Dlatego to oni najczęściej wychodzą na ulicę protestować i fundamentalną cechą prawdziwej DEMOKRACJI jest umożliwianie im swobody tego protestowania. Bo to uliczne protesty są prawdziwym głosem suwerena, jeśli się nie dotrzymuje wyborczych obietnic, albo sfałszuje wybory jak w Białorusi. Ten wariant kończy się prawie zawsze przemocą policyjną i śmiercią DEMOKRACJI. Rzadziej śmiercią dyktatora jak w Rumunii, ale i takie rozwiązania są możliwe, a znane już od starożytnych czasów, kiedy to Cezar zginął z ręki Brutusa.

Ósma Władza – Banki, Kartele, Korporacje

Niektórzy upierają się, że jest najważniejsza i że to ona tak naprawdę rządzi. Nie mam takiej pewności, ale faktycznie jej potęga i oddziaływanie na wszystkie inne władze jest nie do przecenienia. Trzeba jej pilnować, żeby nie zrobiła z DEMOKRACJI szopki dla naiwnych. Jest podstępna i tajemnicza. Niby jej kompetencje określają różne ustawy i kodeksy, ale nikt, tak jak jej przedstawiciele, nie potrafi łamać prawa i kpić sobie z niego w skrytości ducha. W skrytości, bo oficjalnie ta władza ma do dyspozycji armię prawników i przy każdej okazji posługuje się nią bez pardonu wobec słabeuszy, których stać tylko na jednego adwokata. Jej skład zmienia się wciąż, chociaż główni szefowie pozostają ci sami. O mechanizmie ich przetrwania wspaniale opowiada jeden z najwybitniejszych filmów znany u nas pod tytułem „Chciwość”. Postać grana przez Jeremiego Ironsa to właśnie taki niezniszczalny przedstawiciel gatunku sprawującego Ósmą Władzę ku chwale DEMOKRACJI, ale też z nieustającym wielkim dla niej zagrożeniem. Widzimy więc, że to już kolejna władza, która jest podstawą DEMOKRACJI a jednocześnie notorycznie zakłóca i podważa jej zasady. Ten paradoks pogłębia jeszcze szczera i odwieczna nienawiść ludu do bogaczy, a szczególnie bankierów, którzy jawią się jako drapieżni oprawcy biedaków, chociaż przecież tych ostatnich nikt nie zmusza, żeby pożyczali pieniądze, jakich jeszcze sami nie zarobili. Tę nienawiść do tych ukrytych za murami swoich fortun umiejętnie wykorzystują zawsze demagodzy wszelkiej maści. To oni przecież są prawdziwymi wrogami DEMOKRACJI. Im nie jest do niczego potrzebna. Wręcz przeszkadza i nie dopuszcza do pełni władzy. W systemach rynkowych opartych na solidnych prawnych fundamentach fortun dorabiają się ludzie dbający o demokratyczne zasady. Bez tych zasad ani pieniądz nie byłby nic wart, ani nie istniały by gwarancje przetrwania fortun i możliwości przekazania ich potomstwu. Ósma Władza opływająca w dostatki i wygody życia jest w związku z tym magnesem dla najzdolniejszych i najsprytniejszych. Każdy odpowiednio zdeterminowany może przystąpić do jej elitarnego klubu, jeśli oprócz talentu i pracowitości będzie jeszcze miał trochę szczęścia. To wspaniały mechanizm postępu i rozwoju jakości społeczeństwa, jeśli oczywiście wszystkie mechanizmy kontrolne utrzyma na starannym poziomie. Mechanizmów kontrolnych strzeże Trzecia Władza, ale Ósma tak się specjalizuje w omijaniu prawa, że korzystając z jego zalet i darów jednocześnie wychodzi z siebie, żeby zwiększać zyski ponad prawem. Na przykład traci mnóstwo energii, żeby unikać płacenia podatków, chociaż egzekwuje wszystkie prawne możliwości, żeby ściągnąć należne jej środki od innych podmiotów. Banki, korporacje, wielkie firmy i potężni oligarchowie to wszystko działa tak samo i tymi samymi sposobami wpływa na decyzje rządów, parlamentów i, o zgrozo, sądów. Paradoks Ósmej Władzy i jej dwuznaczne działania są jej naturalnym sposobem funkcjonowania. Lud broni się przed wyzyskiem wszelkimi sposobami, ale ma ich coraz mniej, bo świat ewoluuje w kierunku miażdżącej przewagi garstki bogaczy nad rzeszami biedaków. Mamienie ich dobroczynnością, pomocą humanitarną, dopłatami do rolnictwa, czy wydobywania węgla zatacza coraz szersze kręgi, ale nie ma już takiej mocy jak kiedyś proste spełnianie żądania „chleba i igrzysk”. Edukacja i internet stały się potężną bronią w rękach ludu. Nie licząc kilku archaicznych systemów totalitarnej dyktatury, raczej jest mało prawdopodobne, żeby tę broń biedakom wydrzeć. Skończy się to jakąś kolejną krwawą rewolucją, kolejnym obrzydliwym dyktatorem i po jego nieuchronnym upadku powrotem do budowania DEMOKRACJI od nowa, bo jej idea jest nieśmiertelna, jak się wydaje. Być może złudzeniem jest, że w Unii Europejskiej i w USA zyskała ona trwały byt i można spać spokojnie, bo żadna zmowa władz zmierzająca do wypowiedzenia posłuszeństwa ludowi i obalenia DEMOKRACJI nie ma szans. Nawet jeśli to złudzenie i groźba upadku demokratycznej cywilizacji jest większa niż dekadę temu, to trzeba pamiętać, że to nie władza jest nieśmiertelna, tylko lud i on zawsze odrodzi się po każdej klęsce.

Dziewiąta Władza – Kobiety

Nie ma DEMOKRACJI, jeśli nie ma równouprawnienia wszelkich grup społecznych. Jest ich mnóstwo i być może większość z nich nie ma ambicji, żeby rządzić. Są zróżnicowane i różnokolorowe. Wymaganie, żeby każdej z nich oddać sprawiedliwość i dopuścić do decydowania o losach kraju, wydaje się niemożliwe do spełnienia, a często absurdalne w stosunku do reszty ludu. Przy całym szacunku do różnych ciekawych organizacji i zrzeszeń, trudno wymagać, żeby wszystkie miały wpływ na decyzje ustawodawcze, czy rozporządzenia rządu. Związek Wędkarski, Wioślarski, Myśliwski, Hodowców Drobiu, Rodzin Radia Maryja czy Kół Gospodyń Wiejskich nie mogą domagać się korygowania polityki państwa pod kątem ich najszlachetniejszych nawet potrzeb. Owszem, opiekować się nimi, dbać o respektowanie ich praw i równości jest obowiązkiem wszystkich władz, ale te liczne, drobne ugrupowania muszą znać swoje miejsce w strukturze DEMOKRACJI i pamiętać o proporcjach w jakich realizują swoje cele. Jest jednak grupa, która stanowi połowę ludu, a jej rola i możliwości decydowania o losach świata dopiero od stu lat zaczyna być traktowana poważnie. Może dlatego świat jest tak źle urządzony i wszystkie jego Władze są kalekie, jakby wykształcone zostały tylko z jedną ręką i jedną nogą. Emancypacja kobiet jest zjawiskiem w historii młodszym niż się to wydaje współczesnemu człowiekowi, którego już nie dziwi kobieta – generał, czy kobieta – premier. Owszem królowa pojawiała się czasami w dziejach, ale to był wynik drabiny dziedziczenia i bardzo rzadko zdarzała się prawdziwa władczyni jak Elżbieta I czy Katarzyna II. Inne królowe były sterowane przez mężczyzn i raczej nie miały własnego zdania. Kobiety zaprzęgnięte od prawieków do rodzenia dzieci, wychowywania ich i obsługiwania przy okazji ich ojców, były pozbawione praw, poważnego traktowania i przede wszystkim edukacji, bez której wpływ na losy świata jest utrudniony. Kiedy panowie zaczynali poważne rozmowy przy stole, kobiety były odsyłane do drugiego pokoju i mogły sobie plotkować i poświęcać się robótkom ręcznym, pod warunkiem, że nie musiały pozmywać po obiedzie, czy przewinąć maleństwa. Sufrażystki, które rozpoczynały walkę o równouprawnienie spotkały się z wyśmiewaniem męskim, a potem z narastającą wściekłością i w końcu z przemocą. Ta ostatnia jest wynikiem okropnej pozostałości ewolucyjnej po bytowaniu zwierzęcym, gdzie samiec osiągnął przewagę fizyczną. Wielkość samców, ciężar, grubość kości i siła ich mięśni odebrały samicom szansę na równoprawne budowanie świata i urządzanie go mądrzej, niż to przez wieki zrobili mężczyźni. Zapędzone od urodzenia do bycia własnością najpierw ojca a potem męża, kobiety ewoluowały wolniej niż decydujący o wszystkim panowie. Teraz, kiedy okazało się, że są tak samo zdolne i inteligentne coraz częściej konkurują z mężczyznami na różnych polach i często pokonują ich w dyscyplinach, które kiedyś były dla nich niedostępne. Są jeszcze kraje, gdzie kobieta nie ma prawa kierować autem, ale jednocześnie w takiej Anglii jest kobieca drużyna futbolu, która zgromadziła na Wembley rekordową ilość widzów. Kościół katolicki, jedna z najbardziej zatwardziałych w swoim konserwatyzmie instytucji, broni się przed udziałem kobiet w liturgii, ale już w zgromadzeniach protestanckich są kobiety w randze biskupa i jakoś Bóg nie grzmi. A może Bóg jest matką, a nie ojcem? To pytanie pojawia się w społecznych debatach. Dziewiąta Władza staje się coraz bardziej realną rzeczywistością i DEMOKRACJA nabiera dzięki temu pełnego sensu. A tak niedawno kobietom odmawiano praw wyborczych! Ile czasu musiało upłynąć od zebrań na ateńskiej Agorze, żeby „płeć piękna” przestała być znakiem przynależności do niższej warstwy Demosu, nie tak odległej od niewolników. Oczywiście, że nie brakowało pełnych hipokryzji słów o szacunku i uwielbieniu dla kobiet, słów jakże podobnych do obłudnego cmokania ich w rękę przez dyktatora, który potem wysyła przeciwko nim policję z metalowymi pałkami. Ile czasu musi jeszcze upłynąć, żeby wyrugować z mentalności samców poczucie wyższości zakodowane w genach i utrzymywane w zakutych łbach przez kulturę budowaną tysiące lat. Wprowadzane odgórnie parytety w obsadzaniu stanowisk powoli to przełamują, ale chciałoby się wrzeszczeć: „Szybciej trochę! Podzielcie się władzą z kobietami zarozumiałe buce, bo inaczej nie zbudujemy prawdziwej i skutecznej DEMOKRACJI!”

Dziesiąta Władza – Mafia

Przed laty w Chicago nasi górale zazdroszcząc Włochom wpływów postanowili porządzić miastem jak oni. Przeszli ulicami włoskiej dzielnicy wielką gromadą wrzeszcząc: „wy mocie swojo Cosa Nostra i my tyz bedziemy mieli tako od dzisia, a bedzie się nazywać Naso Zec”. Poprzewracali kilka straganów, poturbowali parę osób i poszli uczcić to wydarzenie. Na drugi dzień w polskiej dzielnicy pojawiła się włoska ciężarówka. Na jednym z placów wyładowała duży blok cementu, z którego wystawały dłonie, stopy i głowa jednego z prowodyrów zapowiedzianej polskiej mafijnej organizacji. Ten pokaz wyższości technicznej i logistycznej zastopował naszych rodaków. Tym razem zorganizowanie mafii się nie udało, co nie znaczy, że nie potrafimy działać w tej dyscyplinie. Razem z rozwojem handlu i przemysłu a za nimi bankowości i finansów rozwinęliśmy, tak jak wszystkie cywilizowane kraje, świat organizacji przestępczych. Niestety DEMOKRACJA sprzyja temu rozwojowi. Konieczność przestrzegania prawa, działanie policji tylko w zgodzie z przepisami i prawami człowieka, bezradność pierwszych trzech władz wobec siły i środków finansowych gangsterów może nastrajać sceptycznie do demokratycznych zasad, ale trzeba pamiętać, że każda dyktatura totalitarna jest wielką organizacją przestępczą i jej rządy są nieporównanie bardziej bolesne i szkodliwe dla ludu, niż skomplikowana struktura DEMOKRACJI z jej koniecznością respektowania umów społecznych z Konstytucją na czele. To prawda, że powszechna inwigilacja, zakaz wiecowania, drukowania ulotek, posiadania broni i temu podobne, sprawiały wrażenie spokoju i bezpieczeństwa. Już sama nazwa „służba bezpieczeństwa” sugeruje takie pozytywne działania, chociaż ta służba z bezpieczeństwem obywateli niewiele ma wspólnego. W DEMOKRACJI władza mafijna ma czasami ogromny wpływ na całą resztę władz. To cena, jaką lud płaci za wszystkie dobra tego niedoskonałego, ale wciąż najlepszego systemu społecznego, w jakim mamy szczęście tu, w zachodniej cywilizacji spędzać życie. Ta Dziesiąta Władza, jeśli się ją omija jak gniazdo szerszeni, nie jest dla przeciętnego obywatela tak groźna, jak wspomniana „bezpieka” w ustroju totalitarnym. Mafia prowadzi swoje interesy w ukryciu i skupiona jest na grabieniu raczej Dziewiątej Władzy niż ludu. Jest to jakaś forma współczesnej wersji Janosika, czy Robin Hooda. Najbardziej negatywna strona jej działania to korumpowanie wszystkich władz i policji, co niszczy i tak kruchą tkankę DEMOKRACJI i kosztuje wiele wysiłku zastępy porządnych ludzi różnych profesji w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej. Mafia i falująca koniunktura jej wpływu na społeczeństwo jest rodzajem choroby demokratycznego ustroju przeniesionej z innych ustrojów zbudowanych na przemocy i zabijaniu. To jedyna władza w DEMOKRACJI, która nie udaje, że działa zgodnie z prawem i dlatego w miarę łatwo z nią walczyć, jeśli tylko jest się odpowiednio zdeterminowanym i nie ulega się pokusie korupcyjnej ani zastraszaniu. W tym sensie może problematyczne jest dołączenie przeze mnie mafii do listy władz w demokratycznym państwie, ale jednak widzimy, że często dochodzi do podejmowania decyzji dyktowanych przez nią innym władzom z tej listy. Kłopot polega na tym, że mafia nie tylko korumpuje i zastrasza polityków, sędziów i policjantów. Jej powiązania ze służbami specjalnymi, czyli tymi instytucjami, które w DEMOKRACJI zastąpiły wszechwładną „bezpiekę” są szalenie trudne do wykrycia i zlikwidowania tych macek wrastających w najważniejsze dla stabilności państwa organy. Jest jak przerzuty raka, które nie nadają się do operacyjnego leczenia, tylko muszą być poddane chemioterapii zatruwającej cały organizm. Ale przecież i z takiego raka wielu pacjentów wychodzi cało. Tak też dzieje się z DEMOKRACJĄ i jej zdrowiem, istniejącym jako zjawisko w permanentnym kryzysie, zarówno w życiu człowieka jak i w życiu całego ludu. Ale najgorzej jest, kiedy inne władze pozazdroszczą mafii skuteczności, jak to stało się w Chicago, i przejmą jej zasady działania, cele oraz odrzucenie wszelkiej przyzwoitości. Jeśli Druga, Szósta i Siódma Władza upodobnią się do Dziesiątej, to będzie to śmierć DEMOKRACJI i czekanie na jej zmartwychwstanie potrwać może kilka pokoleń.

Jedenasta Władza – Naukowcy

To by dopiero była władza, gdyby się jej słuchano! Co prawda, naukowiec naukowcowi nierówny. Żadne tytuły, doktoraty, profesury i ilość publikacji nie ustalą, kto tak naprawdę jest mądry, a kto tylko udaje i korzysta z koniunktury politycznej. W sumie ogół i potem historia potrafią oddzielić ziarno od plew, ale też nie zawsze, więc jak tu zgodzić się, żeby rządzili nami mędrcy bez kontroli? Jak ich kontrolować, kiedy kłócą się między sobą, a wszyscy są mądrzejsi od naszej reszty? Co ma być puntem odniesienia w stosunku do ich wykładów, złotych myśli, czy nadzwyczajnie ozdobnej gadki -szmatki? Ano, weryfikacja jest prosta – PRAWDA jest punktem odniesienia. Ale wielu zawoła, że nie ma prawdy obiektywnej, tylko są post-prawdy i niby-prawdy itd.itp. Otóż tak się składa, że naukowcy w ogromnej większości żyją z prawdy, czczą jej potęgę i poświęcają całą swoją energię na jej studiowanie. Ona istnieje w świecie doświadczalnym, w materii poddawanej przemianom i badaniom, w kosmosie nieogarnionym i w atomach, o których już Demokryt wiedział, że muszą istnieć, bo inaczej nic by się w otaczającym nas bycie nie zgadzało. Naukowe podejście do tego bytu, racjonalne prawa i wnioskowanie, matematyka i logika dają nam niezliczone narzędzia, żeby PRAWDĘ poznawać, uczyć się jej istnienia i odróżniać ją od kłamstw, bredni, bajek, fejków i innych śmieci wyprodukowanych przez ludzkość w ciągu tysięcy lat jej istnienia. W różnych DEMOKRACJACH naukowcy różnie są traktowani, ale im bardziej się ich lekceważy i unika, tym demokratyczne zasady są słabsze i tym gorzej taka społeczność się rozwija. W USA środowiska akademickie, uniwersytety i pojedyncze autorytety stanowią rzeczywiście Jedenastą Władzę. Ich opinie liczą się na wszystkich szczeblach państwowej machiny. Po ich rady zwracają się wszyscy od prezydenta i senatorów po sędziów i nauczycieli. Często się z tymi opiniami i radami nie zgadzają i robią swoje. Dlatego nawet tam nie wszystko przebiega logicznie i skutecznie. Ale są kraje, gdzie Jedenastą Władzę się lekceważy, znieważa i nasyła się na nią zarządzających jej zasobami debili i bufonów, którzy każdego naukowca traktują jak wroga. Są kraje, gdzie Piąta Władza, czyli Kościół prowadzi z Jedenastą wojnę na śmierć i życie, bo racjonalne myślenie i analiza obiektywnych faktów zawsze w końcu podważa „prawdy objawione” i wszystkie brednie o stworzeniu kobiety z żebra, czy jej dzieworództwie. Fizyka, chemia i biologia w swoich nieubłaganych prawach, odkrywanych z mozołem przez pokolenia pracowitych i utalentowanych naukowców, wyjaśniają powstanie i budowę świata inaczej niż święte księgi. A i same te księgi badane przez lingwistykę, archeologię, grafologię i historię odkrywają przed naukowcami swoje prawdziwe życie i genezę. To jest dla Piątej Władzy zabójcze, bo to przecież kapłani są powołani do tego, żeby wszystko prostaczkom wyjaśniać. To nie szkodzi, że przeważnie są ciemni jak przysłowiowa tabaka w rogu. Nieliczni prawdziwi naukowcy w ich szeregach żyją na marginesie Kościoła i w zasadzie tylko mu przeszkadzają. Chyba że któryś z nich zostanie papieżem, wtedy jego nauki są święte. Ich merytoryczna wartość mniej jest ważna i nie podlega krytycznym analizom jak inne naukowe dokonania. Tak jak nie podlegają krytycznym analizom naukowe osiągnięcia ważnych polityków z klasykiem językoznawstwa Stalinem, jako komicznym przykładem pretensjonalności w nauce, jakiej nie brakuje, bo cierpliwy papier zniesie przecież wszystko, także moje dywagacje o dwunastu władzach DEMOKRACJI. Ale moje słowa nie pretendują do tekstu naukowego i są wydane na pastwę bezlitosnych komentarzy. Ludzie nauki wiedzą, że każde odkrycie, teza, projekt, idea – muszą być poddane krytyce, bo wiedza jest w swojej istocie dobrem demokratycznym i żadne sakrum nie może ograniczyć prawa do wątpienia, weryfikowania i tworzenia antytez. Wielka triada Hegla tego wymaga od osobników myślących, by nie uznawali niczego za oczywistą oczywistość, dopóki się nie sprawdzi każdej tezy przez jej zaprzeczenie i dopiero wtedy można próbować tworzyć syntezę i przekonanie, że głosi ona niepodważalną prawdę jak „2+2=4” albo „E=mc2”. Od osobników myślących wymagany jest również szacunek wobec nauki i jej robotników, bo tylko dzięki nim nie błądzimy w ciemnościach i nie pozwalamy, by DEMOKRACJĘ wymagającą światła i prawdy ktoś zastąpił ustrojem istniejącym dzięki głupocie i kołtuństwu. Temu służy Jedenasta Władza.

Dwunasta Władza – Opozycja

Jest pozbawioną decyzji częścią Pierwszej Władzy, ale bez jej udziału w Parlamentach nie ma prawdziwej DEMOKRACJI, która im doskonalsza, tym wpływ opozycji na uchwalanie prawa powinien być bardziej zagwarantowany. Im DEMOKRACJA słabsza i zdominowana przez jedną partię, tym mniej opozycja ma do gadania, a często bywa, że wyłącza się jej mikrofon. Zdarza się też, że się ją zastrasza, przekupuje, aresztuje i likwiduje. To już oczywiście znaczy, że nastał jakiś inny ustrój, który nas w tych rozważaniach nie interesuje. Opozycja bywa różna. Zwykle jest podzielona i traci więcej energii na walki we własnym gronie i lansowanie za wszelką cenę któregoś ze swoich przywódców, na tego jednego, który miałby poprowadzić opozycję do przyszłego zwycięstwa w kolejnych wyborach. Rozdmuchane ego większości polityków utrudnia zgodę i szanse na wynegocjowanie wspólnego stanowiska. Wielu z nich wykorzystuje mównicę sejmową, media i wiece na zdobywanie popularności i głosów wyborców kosztem swoich deprecjonowanych kolegów, albo przeciwników. Te haniebne praktyki szkodzą dobru ogólnemu i dlatego kraje, gdzie tradycyjnie istnieją dwie partie, urządzone są lepiej. Tam, gdzie partii jest więcej straszy się lud groźbą „duopolu” bez wdawania się w konkretne wady i zalety takiego systemu. A to przecież „duopol” odzwierciedla prawo heglowskiej triady, gdzie w sporze tezy z antytezą powstaje dopiero wartościowa synteza. Dyskusja konserwatystów z demokratami, czy liberałami, spór „prawicy” z „lewicą” jest dla parlamentaryzmu zdrowszy niż kłótnie różnych ugrupowań i tworzenie wciąż nowych koalicji, które z trudem wykuwają jakieś wspólne idee, a cóż dopiero gdy przyjdzie przeciwstawiać je rządzącym. Tak, czy inaczej bycie w opozycji dla polityka znaczy patrzeć krytycznie na działania rządzącej większości. Musi być czujny i nieprzekupny. Musi mieć swój program funkcjonowania państwa i wierzyć, że jest on lepszy od istniejącego obecnie. Musi być odważny i aktywny. Poseł partii rządzącej może sobie spokojnie drzemać w parlamentarnych ławach i tylko podnosić rękę w chwili głosowania, popierając propozycję swojej większości. Opozycjonista nie może się zagapić, jak to nieraz się zdarza, i pozwolić, żeby uchwalano niewłaściwe jego zdaniem ustawy. Ma żądać udostępnienia mu mównicy i grzmieć w obronie swoich racji, żeby lud go usłyszał i zrozumiał, o co mu chodzi. Taki krytyczny parlamentarzysta jest bezcenny, bo dzięki niemu może się udać poprawienie jakiegoś błędu, który niedbała większość chce wcielić w życie prawne. Przeważnie mu się to nie udaje i jest jak Syzyf wtaczający głaz na szczyt i potem patrzący bezradnie, jak jego wysiłek obraca się wniwecz. Ale tak musi być, bo nie jest najważniejsza jego doraźna interwencja, tylko zwrócenie na nią uwagi przyszłego wyborcy i doprowadzenie w ten sposób do zmiany władzy w parlamencie po uczciwych i demokratycznych wyborach. Doskonalenie się państwa to mozolna praca wielu pokoleń. Łatwo popsuć to, co się udało zbudować. Ale nawet posuwając się powoli, dwa kroki do przodu i jeden do tyłu, jednak idziemy naprzód w stronę prawdziwej DEMOKRACJI. Desperacka działalność Dwunastej Władzy, która niby żadnej władzy nie ma, jest bodźcem niezbędnym w tym skomplikowanym procesie. Jej „gabinet cieni” nie rządzi jak ten prawdziwy, ale jest zapowiedzią rządów, które realnie mogą nastąpić. Dlatego nie radziłbym tych „cieni” lekceważyć.

Trzynasta Władza – Artyści

Z jednej strony słyszę chichot Ciemnogrodu: „Jaka to władza? Pajace do wynajęcia!” Z drugiej słyszę słowa wieszcza Adama: „Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza! Kiedy myśl w twojej głowie, jako iskra w chmurze, zabłyśnie niewidzialna, obłoki zgromadza, i tworzy deszcz rodzajny lub gromy i burze.” Wychował mnie Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz ale też Gombrowicz, Herbert i Tokarczuk. Zawdzięczam im połowę swojej tożsamości, mentalności i rozumienia świata. A takich jak ja, są tysiące w każdym pokoleniu. Więc może jednak ta władza ma na suwerena największy wpływ? Nie tylko na takiego, co czyta. Również ten, co tylko wychował się w kinie i rosło mu serce razem z filmami Wajdy i Holland, ten co płakał razem z Jandą i Radziwiłowiczem, śmiał się z Gajosem i Sewerynem zawdzięcza tym artystom swoją duszę. I ten, dla którego istniała tylko muzyka od Chopina do Pendereckiego, i ten, co kocha tylko piosenki Młynarskiego i Kaczmarskiego, który obalał mury nie mniej skutecznie od Wałęsy – wszyscy ci wrażliwi i rozumiejący głos artystów ludzie wiedzą, że sztuka pod różnymi postaciami sprawuje rząd dusz nie mniejszy niż Kościół, a z pewnością większy niż politycy, których wpływ jest doraźny i zawsze zespolony z ich własnymi korzyściami. Artyści wielkich korzyści nie odnoszą. Im wierniejsi w głoszeniu prawdy tym zwykle biedniejsi. Nasz największy poeta, który jak nikt zasługiwał na wszystkie nagrody, z tą noblowską włącznie, umierał w niedostatku i samotności. A jego przesłanie Pana Cogito wielu z nas nosi wyryte w sercu na zawsze: „Idź dokąd poszli tamci, do ciemnego kresu, po złote runo nicości, twoją ostatnią nagrodę. Idź wyprostowany, wśród tych, co na kolanach, wśród odwróconych plecami i obalonych w proch. Ocalałeś nie po to, aby żyć. Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo. Bądź odważny, gdy rozum zawodzi. Bądź odważny. W ostatecznym rachunku jedynie to się liczy. A Gniew twój bezsilny, niech będzie jak morze, ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych…” Każdy, kto przejął się tym przesłaniem, wie jaką wartością jest DEMOKRACJA, wie na kogo głosować, od kogo trzymać się z daleka. Wie kto łajdak, a kto porządny człowiek. Wie, jakich książek dalej szukać i odróżnia kłamstwa od prawdy. Wie, kto jest artystą prawdziwym, a kto tylko oszukuje. Jeśli wychowali nas ci prawdziwi, będziemy raczej dbać o dobro, niż szerzyć zło. I tak oto Trzynasta Władza staje się tą najpierwszą, jeśli tylko starcza nam cierpliwości i pracowitości, żeby zdobyć bezcenny kapitał, jakim jest samodzielność myślenia i osądzania wartości. A najważniejszą nauką, jaką przekazują nam artyści jest ta, że człowiek urodził się wolny i wolność jest jego największym skarbem, którego nie może stracić, bo wtedy przestaje być człowiekiem, lecz staje się częścią stada przepędzanego to tu, to tam, w końcu dążącego do samozagłady ku satysfakcji nikczemnych pasterzy, którym zaufaliśmy bez namysłu. Wolność pozwala zarządzać wszystkim władzom w odpowiednich dla nich dziedzinach, ale nie pozwala zarządzać nikomu naszym własnym życiem osobistym, naszymi uczuciami, wiarą i nadzieją na lepszy świat. Trzynasta Władza jest jedyną, która tę wolność wychwala, chroni ją w nas i nie potrzebuje jej zawłaszczyć, żeby rządzić. Oddajemy się jej dobrowolnie na fali naszych wzruszeń i skojarzeń z własnymi przeżyciami. Najwięksi z artystów pomagają nam osiągnąć Katharsis, czyli oczyszczenie ducha i umysłu z nagromadzonych cierpień i lęków. Ciekawe, że wobec takiej siły i zbawiennego działania, każda inna władza próbuję tę Trzynastą ośmieszyć, zdeprecjonować, osłabić jej wpływ i nie pozwalać, by stała się najważniejszą. Ale na szczęście DEMOKRACJA dba o nią, bo sztuka jest jej „solą ziemi czarnej”, nawet jeśli to tylko słona łza uroniona sporadycznie.

 

 

 

Autor zdjęcia: João Marcelo Martins

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję