Choroba infantylizmu :)

W obrazku telewizyjnym z powitania Nowego Roku 2022 młoda kobieta, choć już nie dziewczyna, w radosnym uniesieniu krzyczy do mikrofonu: „Trzeba się bawić, trzeba szaleć, trzeba żyć!”. W dzisiejszym świecie, w warunkach erupcji zagrożeń pandemicznych, klimatycznych, ekonomicznych i politycznych, ten okrzyk wydał mi się wysoce niestosowny. Co prawda padł on w szczególnych okolicznościach sylwestrowej nocy i mógłby być nawet zrozumiały jako potrzeba choćby chwilowego wytchnienia od demonów powszedniości. Mnie on jednak skojarzył się z postawą wobec rzeczywistości części naszego, choć nie tylko naszego, społeczeństwa. Ta postawa świadczy o groźnej chorobie społecznej, jaką jest infantylizm.

Infantylizm oznacza skłonność ludzi dorosłych do niektórych wzorów myślenia i zachowania typowych dla dzieci. Nazywając infantylizm chorobą, nie używam tego pojęcia w znaczeniu medycznym, jako skutku określonych deficytów somatycznych lub psychicznych, ale w znaczeniu kulturowym. W tym sensie infantylizm jest formą eskapizmu, ucieczką od problemów związanych z życiem społecznym i rzeczywistością, w swój świat iluzji i wyobrażeń, co przypomina sposób myślenia i zachowania dzieci. O ile jednak dzieciństwo określa się mianem okresu niewinności, o tyle infantylizm z niewinnością nie ma nic wspólnego. Nazwanie takiej postawy chorobą wynika bowiem z jej negatywnych skutków dla życia społecznego, zwłaszcza wtedy, gdy jest ona charakterystyczna dla większej grupy społecznej.

Jakie są zatem objawy, przyczyny i skutki tej choroby, które oczywiście u różnych ludzi występują w różnym stopniu, a czas jej trwania także jest zróżnicowany? Najczęściej kończy ją bolesne doświadczenie życiowe, które uświadamia prawdziwą hierarchię wartości.

Objawy

Pierwszym z tych objawów jest skłonność do traktowania zabawy i rozrywki jako sensu życia, czegoś do czego należy dążyć, rekompensując sobie w ten sposób wszelkie życiowe trudy i uciążliwe powinności. Uczestnictwo w towarzyskich imprezach, odwiedzanie klubów i dyskotek, wakacyjne wyjazdy do atrakcyjnych kurortów, zakupy luksusowych przedmiotów – to jest to, co wyzwala adrenalinę, pozwala czerpać radość z życia i mieć poczucie samorealizacji. Dorosły człowiek, jako homo ludens, odczuwa te same emocje, co dziecko oczekujące prezentu pod choinką lub uczestniczące w zabawie, która imituje rzeczywistość. Nudna codzienność przestaje być ważna, gdy potrafi się ją zastąpić podniecającą iluzją. Trzeba więc stale poszukiwać wciąż nowych form zabawy i uciechy. A potem koniecznie pochwalić się tym na Facebooku lub Instagramie. Ta potrzeba pochwalenia się przed innymi także jest dziecinna.

Drugim objawem jest lekceważenie zagrożeń. U dzieci jest to spowodowane brakiem życiowego doświadczenia, a także chęcią wyrwania się spod uciążliwej kontroli dorosłych opiekunów. Taka skłonność u osób dorosłych jest natomiast świadectwem zbyt wysokiej samooceny własnych możliwości, potrzeby demonstrowania swojej odwagi i poczucia wyższości w stosunku do ludzi ostrożnych i unikających ryzyka. Dzieci, zwłaszcza chłopcy, starają się budować swój autorytet w grupie rówieśników, chwaląc się wyczynami, których rodzice surowo zabraniają, jak wspinanie się na wysokie drzewa, bieganie po piętrach budynku grożącego zawaleniem czy ślizganie się po kruchym lodzie. Podobnie postępują dorośli, którzy pragną imponować innym lekceważeniem zasad bezpieczeństwa w ruchu drogowym, w wodnych zbiornikach czy na górskich trasach. Infantylizm widoczny jest w poczuciu wyższości, z jakim niektórzy ludzie lekceważą przepisy sanitarne. Także i w tym wypadku wszystko to robi się po to, aby w mediach społecznościowych pochwalić się swoją odwagą i wyjątkowością.

Trzecim objawem infantylizmu jest egocentryzm, przejawiający się w braku zainteresowania sprawami publicznymi. Osobie tego typu, wszystko to, co nie dotyczy jej bezpośrednio tu i teraz, wydaje się tak odległe, że niemal nierzeczywiste. Dlatego nie robią na niej wrażenia informacje o sytuacji międzynarodowej, poczynaniach rządu, aferach i klęskach żywiołowych. Informacje te traktowane są w kategoriach sensacji, które mogą budzić zainteresowanie, ale nie wywołują większych emocji. Nie są one również powodem intelektualnych refleksji, bo nie dostrzega się związku tych wydarzeń z własnym życiem i swoimi oczekiwaniami. Infantylizm polega na zamknięciu się w swoim własnym świecie, w którym takie sprawy, jak podsłuchiwanie opozycji przez rząd, ograniczanie wolności mediów, wizja katastrofy ekologicznej czy umieranie ludzi na granicy i z powodu COVID-19, nie mogą niszczyć dobrego samopoczucia. Trzeba się bowiem zamykać na przypływy złej energii. Dziecko, kiedy widzi coś, co je przeraża, zakrywa sobie oczy rękami i już czuje się bezpieczne. Tacy ludzie albo nie uczestniczą w wyborach, albo ich wyborcze decyzje są przypadkowe i okazjonalne. Oddaje się głos na kogoś, kto zrobił dobre wrażenie swoim wyglądem lub tonem głosu, czy też na tego kandydata, którego polecają znajomi.

Wreszcie czwartym objawem choroby infantylizmu jest roszczeniowość, przekonanie, że wszystko mi się należy z racji tego, że po prostu jestem. Dziecko płacze, gdy nie dostaje tego, na co ma ochotę. Człowiek dorosły, chory na infantylizm, wciąż narzeka, że nie otrzymuje tego, na co zasługuje. Wini za to państwo, złe prawo, stosunki w miejscu pracy, nieżyczliwe otoczenie społeczne, a czasami po prostu pech. Ludzie tego typu nie mają poczucia własnej sprawczości, są przekonani o kontroli zewnętrznej nad własnym działaniem. Podobnie jak dzieci, które zdają się na rodziców, niektórzy dorośli uważają, że w ważniejszych sprawach nic od nich nie zależy. Skoro tak, to wciąż trzeba się czegoś domagać od tych, którzy o tym decydują. Roszczeniowość nasila się zwłaszcza wtedy, gdy z porównań wynika, że inni mają lepiej pod takim czy innym względem. Okazuje się, że u pewnych ludzi, typowe dla wieku dziecięcego uczucie zazdrości, nie słabnie wraz z fizyczną dojrzałością.

Przyczyny

Choroba infantylizmu jest znakiem współczesności. Nigdy wcześniej nie była ona tak często spotykana, jak obecnie w krajach wysoko rozwiniętych w kręgu kultury zachodniej. Główną przyczyną jej rozprzestrzeniania się jest współczesny turbokapitalizm, napędzany chciwością i coraz bardziej skutecznymi technicznymi i psychologicznymi możliwościami manipulacji. Źródłem rozwoju gospodarczego stała się manipulacja, czyli umiejętność wywierania wpływu, z czego obficie korzysta nowoczesny marketing. Pisze o tym otwarcie amerykański autorytet w dziedzinie marketingu Theodore Levitt, który uzasadnia to nie tylko interesem przedsiębiorców, ale również oczekiwaniami samych klientów: „Każda chyba firma doprowadziłaby się do bankructwa, gdyby zaniechała dostarczenia lipy (…) Bez zniekształceń, upiększeń i przeróbek życie byłoby bure, nudne, dręczące i egzystencjalnie marne”. Służą temu reklama i rozmaite akcje promocyjne, które starają się przekonać potencjalnych klientów, że dzięki odpowiednim produktom i usługom można zacząć udawać kogoś innego, niż się jest, i próbować zamienić swoje zwykłe, bezbarwne życie w kolorową przygodę. Reklamy transformacyjne, zawierające emocjonalne apele, przedstawiają fałszywy obraz rzeczywistości. Operuje się w nich bowiem w sposób świadomy i celowy informacją niepełną, nieprawdziwą lub zniekształconą. Reklamy te pokazują rzeczywistość w perspektywie lepszego świata, szczęścia, przyjemności, euforii, zachwytu, fascynacji itp. Oprócz apelowania do uczuć, w przekazie tym stosowane są także inne formy manipulacji, jak silna sugestia, oddziaływanie podprogowe, ukrywanie faktów itp. Ten rodzaj reklamy może mieć poważny wpływ na życie emocjonalne człowieka. Wśród jej odbiorców zawsze się bowiem znajdą tacy, którzy naprawdę uwierzą, że gdy będą używać reklamowaną wodę perfumowaną, to żadna kobieta im się nie oprze.

Rynek staje się coraz bardziej bogaty, błyskotliwy i uwodzicielski. Firmy walczą o klienta za pomocą coraz bardziej wyszukanych i agresywnych działań promocyjno-reklamowych. Działania te, natrętne i powszechne, kształtują potrzeby, aspiracje i styl życia. Tak rodzi się i umacnia konsumpcjonizm – nurt kreowany przez biznes za pomocą reklamy i środków masowego przekazu, który w pożądaniu i posiadaniu dóbr materialnych upatruje model udanego życia. Pod wpływem takich bodźców wielu ludzi zaczyna snuć fantazje na swój temat. Pojawiają się dotychczas tłumione marzenia o lepszym życiu. Tak oto marketing kreuje fałszywe pragnienia, a producenci i sprzedawcy zaczynają być postrzegani jako przewodnicy po lepszym świecie. Siła konsumpcjonizmu polega na tym, że pomaga przeistoczyć świat fikcji w pozorną rzeczywistość. Wpajana ludziom wiara w ich nieograniczone możliwości, w połączeniu z wiarą w opiekuńczość producentów i sprzedawców, dla których klient jest królem, prowadzi do nadmiernych oczekiwań, wygórowanej samooceny i zrzeczenia się własnej odpowiedzialności. Konsumpcjonizm oparty na micie spełniania marzeń jest główną przyczyną upowszechniania się postaw infantylnych. Dorośli ludzie znów zaczynają wierzyć w bajki.

Infantylizm otrzymuje również wsparcie we współczesnych koncepcjach psychologii stosowanej. Psychologowie i psychoterapeuci zalecają nacisk na samoakceptację, polubienie siebie, obudzenie w sobie dziecka itp. Wiąże się z tym niebezpieczeństwo zbyt łatwego usprawiedliwiania własnych postaw i czynów, zrzucenie z siebie odpowiedzialności i obarczanie nią innych. Filozof Jan Hartman krytykuje te koncepcje twierdząc, że utrudniają one oceny etyczne, gdyż według psychologów człowieka trzeba raczej zrozumieć, niż oceniać. Niemodne i wręcz źle widziane są wszelkie przejawy ekspiacji, manifestowania trudności z dojściem do ładu z własnym sumieniem. Bardzo pozytywnie oceniana jest natomiast asertywność, czyli otwarte i stanowcze upominanie się o własny interes. Czy przypadkiem nie jest tak, że w psychologii, pod wpływem praw rynku, przeważać zaczyna orientacja użytkowa, a nie poznawcza? Do psychologa ludzie idą przecież najczęściej po to, aby poczuć się lepiej, a nie po to, by oceniać własne relacje społeczne z punktu widzenia etyki. Dorośli ludzie chcą mieć coacha, który będzie ich pocieszał i uwalniał od wyrzutów sumienia tak, jak to robią rodzice bezstresowo wychowujący dzieci.

Istotną przyczyną rozpowszechniającego się infantylizmu są współczesne media, również ulegające prawom rynku. Chcąc pozyskać i utrzymać jak największą liczbę odbiorców, hołdują tanim gustom. Wszak znacznie więcej jest amatorów nie wymagającej wysiłku intelektualnego zabawy i rozrywki, aniżeli chętnych do uczenia się i zgłębiania trudnych problemów. Dlatego współczesny świat stał się światem medialnego karnawału, który epatuje sensacją i kolorowym życiem. W dzisiejszym świecie przeważająca część wiedzy ludzi o społecznej i ekonomicznej rzeczywistości pochodzi nie z ich bezpośredniej obserwacji i doświadczenia, ale z mediów. Ludzie często oglądający telewizję kształtują w sobie różne przekonania na temat świata, zgodne nie tyle z rzeczywistością, co raczej z jej telewizyjnym obrazem. A ten obraz w popularnych serialach jest najczęściej barwny, fascynujący, łatwy do zrozumienia i pociągający. Wielki świat elit, do niedawna obcy, a przez to bardziej dziwaczny niż atrakcyjny, stał się dzięki temu bliski i pozornie zrozumiały. Media kreują sztuczne elity, tzw. celebrities, których reprezentanci znani są wyłącznie jako stali bywalcy prestiżowych bankietów. Ich rola polega na dostarczaniu odbiorcy określonych wzorów konsumpcji: sposobu ubierania się, dbałości o wygląd, samochodów, urządzenia domu, wykwintnych przyjęć i spędzania urlopu. Programy poświęcone tym sprawom cieszą się największą oglądalnością. Z kolei w salonikach prasowych ściany wyłożone są kolorowymi magazynami, których treści daleko odbiegają od trudnych problemów współczesnego świata. W ich gąszczu niełatwo jest odnaleźć nieliczne tygodniki opinii. Cóż, na rynku musi być to, czego najczęściej chcą ludzie, ma być lekko, łatwo i przyjemnie. Tak więc wracamy do bezproblemowego dzieciństwa.

Skutki

Choroba infantylizmu sprawia, że dotknięta nią jednostka żyje w społecznej próżni. Owszem, ma kontakty z innymi ludźmi, często nawet liczne, ale dotyczą one spraw powierzchownych, przyjemnych, nie zakłócających poczucia komfortu psychicznego. Człowiek infantylny ucieka bowiem od wszystkiego, co ów komfort narusza. Jeśli ta choroba zbytnio się rozprzestrzenia, wówczas grozi to etyczną znieczulicą. Uciekanie od spraw publicznych, dopóki nie dotyczą nas osobiście, jest dziecinnym gestem zakrywania sobie oczu na to, co niemiłe. Demonstracyjne często deklarowanie braku zainteresowania polityką, bo jest nudna i obrzydliwa, mające jakoby świadczyć o wyższości moralnej i estetycznej, jest w istocie świadectwem intelektualnego lenistwa i etycznego zaniechania. Brak zaangażowania w sprawy publiczne nie pozwala na uzgodnienie kanonu wartości, który jest niezbędnym narzędziem komunikacji społecznej. Wynikające stąd rozchwianie moralne ułatwia zawieranie ustawicznych kompromisów z własnym sumieniem i łatwego rozwiązywania dylematów moralnych. Oportunizm ułatwia życie, a przecież żyje się tylko raz i nie warto go marnować na zadręczanie się czymś, co i tak od nas nie zależy. Więc bawmy się i używajmy życia. Smutne refleksje nasuwa fakt, że w corocznych badaniach CBOS, spośród takich wartości, jak: uczciwość, sprawiedliwość, prawda czy wzajemny szacunek, za najważniejsze dla siebie uznali tylko nieliczni respondenci.

Skutkiem tej moralnej odporności jest nieskuteczność walki z rozmaitymi kryzysami i zagrożeniami społecznymi, w której potrzebna jest solidarność i gotowość rezygnacji z własnych przyzwyczajeń i przyjemności. Na „Sylwestrze marzeń” w Zakopanem na wezwanie konferansjera do założenia maseczek, kilkudziesięciotysięczna widownia odpowiedziała gwizdami, a rozbawione towarzystwo odpaliło na Giewoncie petardy, drwiąc sobie z ograniczeń Parku Narodowego. Gdzie indziej też jest podobnie. Brytyjczycy obawiając się lockdownu po Nowym Roku, w grudniu z wyjątkową intensywnością oddali się uciechom w klubach i dyskotekach. Trzeba więc przyznać, że na lockdownzapracowali solidnie. O wiele łatwiej jest przyjąć, że katastrofa klimatyczna jest wymysłem żądnych rozgłosu naukowców aniżeli godzić się na restrykcje w postaci ograniczenia podróży, zmniejszenia spożycia mięsa czy uciążliwej selekcji śmieci. Przecież postęp ma polegać na tym, żeby nasze życie było coraz łatwiejsze i piękniejsze, a nie na tym, by się ograniczać i oszczędzać. Chorzy na infantylizm nie potrafią pouczać i strofować samych siebie, zdecydowanie wolą to robić w stosunku do innych.

Bodaj najbardziej niebezpiecznym społecznie skutkiem rozprzestrzeniania się choroby infantylizmu jest szerokie otwarcie drogi do autorytaryzmu. Każda władza czuje się bowiem najlepiej, kiedy się nią społeczeństwo zbytnio nie interesuje. Dlatego znana od starożytności dewiza „chleba i igrzysk” towarzyszy działalności ugrupowań zmierzających do ustanowienia dyktatury. „Gotowanie żaby” zawsze zaczyna się od populizmu, od mizdrzenia się do obywateli, schlebiania upowszechnionym poglądom, wychodzenia naprzeciw nierealnym, choć powszechnym potrzebom i obiecywanie „gruszek na wierzbie”. Oznacza to maksymalne upraszczanie złożonych problemów, stwarzanie złudnych nadziei i zastępowanie racjonalnych argumentów odwoływaniem się do prostych emocji i skojarzeń oraz wykorzystywanie stereotypów i resentymentów. Kiedy grunt jest już przygotowany, bo zajęci konsumpcją i zabawą obywatele nie mają ochoty kontrolować posunięć władzy, następuje wprowadzanie i utrwalanie zasad typowych dla państwa autorytarnego.

Z taką sytuacją mamy do czynienia w Polsce, gdzie wciąż jeszcze pod szyldem demokracji, PiS łamie wszelkie jej reguły, realizując swój partyjny interes. Jego względnie syty i rozbawiony elektorat pozostaje obojętny na ekscesy władzy. Należy jednak pamiętać, że z choroby infantylizmu wychodzi się bardzo szybko, gdy skutki działania władzy, które wydawały się być odległe od życia prywatnego obywateli, zaczynają to życie czynić nieznośnym. Wiele wskazuje na to, że skutki rządów PiS-u właśnie do takiej sytuacji doprowadziły i rozpoczyna się proces przyspieszonego dojrzewania jego elektoratu. Miejmy nadzieję, że żabie uda się jeszcze wyskoczyć z wrzątku, zanim zostanie ostatecznie ugotowana.

 

Autor zdjęcia: Caleb Woods

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl. 

Ryszarda Legutki dystopijne zniesławienie demokracji. Część II* :)

Gdy Legutko pisze o kontrkulturze lat sześćdziesiątych, używa sformułowania „rewolucja lat sześćdziesiątych”, ale nie opisuje żadnego szerszego kontekstu, pozostawiając u mniej zorientowanych  fałszywy obraz pewnego rodzaju buntu, który obalił lub co najmniej radykalnie zmienił strukturę i organizację polityczną cywilizacji zachodniej.

Polityka na modłę Legutki

Polityka to kolejny obszar rzeczywistości, w jakim Legutko odnajduje podobieństwa między komunizmem a liberalną demokracją. Trzeba przyznać, iż jego obraz obłudnego stosunku ideologów komunistycznych do polityki jest stosunkowo trafny. Z drugiej strony sposób, w jaki interpretuje niektóre idee głoszone przez takich myślicieli, jak John Locke, Benjamin Constant, Isaiah Berlin i Joseph Schumpeter, tak aby pasowały do jego narracji – jest po prostu dziwaczny. Twierdzi na przykład, że uwaga, jaką Locke obdarza ochronę własności prywatnej przez państwo, jest przykładem promowania apolitycznej działalności człowieka i że w tym kontekście rola osoby prywatnej jest sprzeczna z jej rolą jako obywatela. To oczywisty absurd. Oczywiście każdy, kto czytał Locke’a lub jego komentatorów, doskonale zdaje sobie sprawę z głębi fałszu w takim właśnie odczytaniu mistrza przez Legutkę. Prawda jest taka, że Locke stworzył zarówno dobrze zdefiniowaną teorię polityczną, jak i teorię rządzenia! To fakt, o którym tak naprawdę wiadomo dość powszechnie.

Legutko zniekształca też poglądy Benjamina Constanta gdy pisze:

„W jego sławnym wykładzie o różnicy między wolnością starożytnych i wolnością nowożytnych dowodził, że w naszych czasach uczestnictwo w życiu publicznym (czyli owa wolność starożytnych) przestało być sprawą najważniejszą i zostało wyparte przez wolność jednostkową związaną z życiem prywatnym”[i].

Ponieważ Legutko ignoruje reguły dotyczące cytowania (jego książka nie zawiera w ogóle bibliografii), czytelnik nie ma pojęcia, do którego z wykładów Constanta autor się odnosi, nie mówiąc już o dokładnym wskazaniu miejsca skąd pochodzi cytat. Jestem jednak przekonany, że jest to jego wykład z 1816 r., O wolności starożytnych i nowożytnych. Uważna lektura tego tekstu ujawnia, że jego autor prezentował zupełnie inne stanowisko:

„Wolność polityczna, uzależniając troskę i ocenę najświętszych interesów od wszystkich bez wyjątku obywateli, poszerza ich ducha, uszlachetnia ich myśli i ustanawia między nimi rodzaj intelektualnej równości, która stanowi chwałę i potęgę narodu. (…) Jestem świadkiem lepszej części naszej natury, szlachetnego niepokoju, który nas prześladuje i dręczy w chęci poszerzania wiedzy i rozwijania naszych zdolności. Nasze przeznaczenie wzywa nas nie tylko do szczęścia, ale i do samorozwoju; a wolność polityczna jest najpotężniejszym, najskuteczniejszym środkiem samorozwoju, jaki dało nam niebo”[ii].

Innymi słowy, Constant ceni wolność polityczną jako warunek wstępny demokracji liberalnej, której w 1816 roku nie było i bez której, jak podkreśla, obywatele tracą najlepsze narzędzie samorozwoju. Legutko sugeruje jednak, że Constant uważał, iż ludzie wyżej stawiają dążenie do swoich prywatnych celów. To całkowite zniekształcenie myśli tego myśliciela! Po takim wykrzywieniu oryginalnej myśli, a może też po przeczytaniu dzieł tych myślicieli i kompletnym ich niezrozumieniu, nie może dziwić nas odkrycie do jakiego wniosku dochodzi Legutko:

„Liberalizm jest przede wszystkim doktryną władzy, zarówno dla siebie, jak i dla innych: dąży do ograniczenia władzy innych podmiotów, a jednocześnie przyznaje sobie ogromne prerogatywy”[iii].

Pogląd ten jest wręcz tak śmieszny, że samo to uzasadnia przytoczenie go jako przykładu wielu twierdzeń, które Legutko wygłasza, a nie mających dosłownie nic wspólnego z prawdziwą charakterystyką rzeczywistości. W tym przypadku nasuwa się następujące pytanie: Jeśli liberalizm istotnie jest doktryną władzy, to czego doktryną był komunizm? Albo oligarchiczny republikanizm, tak bardzo wywyższony przez Legutkę?

W bezpośredniej sprzeczności z podstawowymi zasadami demokracji liberalnej, które tak pięknie wyraził Ortega y Gasset, pisząc, że „proklamuje (ona) wolę współżycia z wrogiem, a co więcej, z wrogiem słabszym od siebie”, Legutko ośmiela się wypowiadać stwierdzenia typu „liberalizm zawsze miał silne poczucie wroga”. W tym świetle skrajnie fałszywe twierdzenia Legutki brzmią wręcz złowieszczym tonem wypowiedzi w stylu Große Lüge

Rozdział o polityce wprowadza jeszcze inną formę zniekształcenia rzeczywistości. Tym razem jest to fałszowanie historii, swoiste narzędzie, którym Legutko posługuje się w kolejnych rozdziałach książki. Pisząc o kontrkulturze lat sześćdziesiątych, posługuje się zwrotem „rewolucja lat sześćdziesiątych”, ale nie podaje szerszego kontekstu, pozostawiając każdemu mniej zorientowanemu czytelnikowi w historii XX wieku obraz pewnego rodzaju buntu, który obalił lub radykalnie zmieniły struktury i organizację polityczną cywilizacji zachodniej. Oczywiście nic takiego się nie wydarzyło, pomimo ważnego wpływu kulturowego, jaki zjawiska antyestablishmentowe wywarły na społeczeństwa zachodnie. Pozbawiona kontekstu „rewolucja” Legutki prezentuje całkowicie zdeformowany obraz.

Odkrywamy, dlaczego Legutko używa specyficznego instrumentu retorycznego, kiedy po raz pierwszy stwierdza, że „w którymś momencie w ręce pokolenia ’68 dostała się w końcu także integracja europejska”, co według autora doprowadziło do zbudowania „federalnego super-państwa”, „wykreowania europejskiego demosu i stworzenia nowego europejskiego człowieka.”. Zaraz potem opisuje Unię Europejską jako twór zdegenerowany:

„Unia Europejska oddaje porządek i ducha demokracji liberalnej w jej najbardziej zdegenerowanych wersjach”[iv].

Nie będzie zatem szokujące, gdy w rozdziale pojawiają się odniesienia do węgierskiego Fideszu i polskiego PiS-u. Obie partie to, jak mówi Legutko, przykłady „słusznego oburzenia”, słusznego oporu wobec tej „degeneracji”. Oczywiście zaraz potem pojawiają się fałszywe oskarżenia, takie jak np. „zaraz po wyborach [UE] rozpoczęła niezwykle agresywną kampanię wrogości”. Prawda jest oczywiście taka, że UE nigdy nie była wrogo nastawiona do żadnego legalnie wybranego rządu. Przeciwstawia się jedynie poważnym atakom na praworządność, których dopuszczają się te dwie partie. W tym kontekście warto zauważyć, że w 2019 r. członek PiS Janusz Wojciechowski został mianowany komisarzem UE ds. rolnictwa, co zadaje kłam tokowi rozumowania Legutki.

Legutko oskarża również liberalną demokrację o atakowanie rodziny i lokalnych społeczności:

„Liberalni demokraci kierowali się podobnym przeświadczeniem jak przed nimi socjaliści: jedni i drudzy dostrzegali we wspólnotach nagromadzoną anachroniczność, która czyniła je głównymi, bo głęboko zakorzenionymi, przeszkodami postępu. Jedni i drudzy uważali, że nie jest możliwy korzystny rozwój całego społeczeństwa, jeśli nie będzie mu towarzyszyła modernizacja małych wspólnot — społeczności wiejskich, rodzin, szkół. Nie możemy mieć socjalizmu, jeśli w rodzinach będą panować stosunki patriarchalno-feudalne; nie możemy mieć liberalnej demokracji, jeśli w szkołach mamy tradycyjny autorytaryzm”[v].

Fałszywość takich oskarżeń jest tak oczywista, że czytelnik zastanawia się, skąd Legutko wyciąga takie wnioski. Z pewnością nie z praktyki liberalnych demokracji, które chronią społeczności lokalne: na przykład Unia Europejska posiada szereg silnych programów ochrony socjalnej i integracji społecznej. Ale zapewne też nie ze społeczności wiejskich, gdzie skala dopłat rolniczych w wielu liberalnych demokracjach mówi sama za siebie. Traktowanie rodziny nie może być ich źródłem, ponieważ ochrona rodziny jest jednym z ważnych priorytetów Unii, która traktuje „prawo do poszanowania życia rodzinnego” jako jedno z podstawowych praw człowieka. Jeśli chodzi o kościoły, jest oczywiste, iż w żadnym innym systemie politycznym współczesnych czasów kościoły nie cieszyły się takim poziomem wolności.

W dalszej części rozdziału autor przechodzi do zaprezentowania jeszcze innego odcienia swoich myśli, który literalnie zrównuje ochronę mniejszości w liberalnych demokracjach z ochroną praw kobiet i osób LGBTQ:

„Kobiety, homoseksualiści, muzułmanie, zbiorowości etniczne przekształcają się w quasi-partie, czy raczej postrzegane są jako takie, zorganizowane odgórnie przez polityczne lub ideologiczne przywództwo, nieposiadające innych cech poza tymi, jakie wynikają z programu walki o władzę i jednoczącej politycznej ideologii, wymagające dyscypliny i podporządkowania”[vi].

Warto zauważyć, jak dziwaczne jest myślenie Legutki o kobietach. Dla niego bycie kobietą w liberalnej demokracji jest tak abstrakcyjne, jak bycie członkiem proletariatu w czasach komunizmu:

„Podobnie jak proletariat, „kobiety” to jest pojęcie abstrakcyjne, któremu nie odpowiada nic realnego w rzeczywistości poza wyobrażeniem feministycznych organizacji i innych grup politycznych”[vii].

Czytelnicy książki Legutki mogą się słusznie zastanawiać, dlaczego mimo różnic politycznych autor nie wierzy w podstawowe wartości, które wszyscy podzielamy. Jedną z takich podstawowych wartości jest dialog. Nigdzie nie jest on praktykowany lepiej niż w demokracji. Dla Legutki jednak duch dialogu w demokracji jest fałszywy i obłudny:

„(…) nie trzeba wiele wysiłku, aby zauważyć, że dialog w demokracji liberalnej jest dość swoisty, gdyż ma na celu utrzymanie dominacji mainstreamu, a nie podważanie go”[viii].

I dalej, autor kontynuuje w ten sam sposób, bez żadnych ograniczeń i zastanowienia. Wystarczy dodać tylko jeden jeszcze przykład:

„Liberalno-demokratyczny człowiek upolitycznił swoją prywatność, co być może jest jego głównym wkładem w zmianę myślenia o polityce. Upolitycznił małżeństwo, relacje rodzinne, życie społeczne, język. W tym przypomina swojego komunistycznego towarzysza”[ix].

Taka narracja mogłaby, być może, przemówić do niektórych młodych pasjonatów, którzy nie znają życia w komunizmie. Jest również obraźliwa dla tych, którzy walczyli z komunizmem o wartości demokratyczne.

Gdy Legutko dotyka sfer moralnych, sprawy przybierają jeszcze gorszy obrót. Według niego istotą zmian społecznych, jakie zaszły w latach sześćdziesiątych, jest:

„(…) prawdziwa wielka rewolucja seksualna (…). To, co się wtedy wydarzyło, było – pod względem zakresu i treści – znacznie bardziej radykalne niż cokolwiek w przeszłości”.

Te zdarzenia utożsamia ze:

„(…) starym komunistyczny planem obalenia represyjnych struktur władzy, w tym małżeństwa i rodziny”[x].

Co gorsza, dla Legutki zrównanie praw kobiet i mężczyzn jest jednym z symptomów i początkiem rewolucji. Ponadto, ilekroć Legutko atakuje homoseksualistów, słowo „homoseksualiści” prawie zawsze łączy się z słowami „kobiety” lub „feministki”. Cóż za perspektywa!

 

Ideologia Legutki

Rozdział o ideologii zaczyna się od twierdzenia, które przewija się przez cały traktat Legutki:

„Socjalizm i liberalną demokrację łączy silna skłonność do ideologii”[xi].

To, że komunizm był systemem wysoce zideologizowanym, nie jest niczym nowym dla nikogo, kto miał z nim do czynienia, czy to dzięki literaturze, czy też wskutek życiowych doświadczeń. Jednak dla każdego świadomego czytelnika niemałym szokiem jest odkrycie, że jak twierdzi Legutko, nie inaczej jest z liberalną demokracją. Mimo wszechobecności i oczywistej roli ideologii w komunizmie, Legutko poświęca mniej więcej całą pierwszą część swojego czwartego rozdziału udowodnieniu, że komunizm był zideologizowany.

Druga część rozdziału zaczyna się od czegoś, co brzmi jako przyznanie się autora, że ten pierwszy można by potraktować jako żart:

„Należy sądzić, że liberalna demokracja jest stosunkowo wolna od pokus ideologicznych. Pojawienie się jednej, jednoczącej ideologii wydaje się mało prawdopodobne, gdy w społeczeństwie występuje znaczne zróżnicowanie, a właśnie takie zróżnicowanie liberalna demokracja obiecała tolerować, a nawet stymulować”.

Legutko odnosi się nawet do myślicieli takich jak Daniel Bell, Seymour Martin Lipset, Edward Shils czy też Raymond Aron i najwyraźniej zgadza się z nimi, iż liberalna demokracja charakteryzuje się znacznie obniżonym poziomem ideologii. Gdzie zatem jest problem? Dlaczego, pomimo takiego początku, poświęca cały rozdział książki, by zmierzyć się z „ideologią” demokracji?

Wyjaśnienie pojawia się w dalszej części rozdziału, gdzie czytelnik doświadcza prawdopodobnie jednego z najmocniejszych przykładów dystopijnego zniekształcenia rzeczywistości, jaki można napotkać we współczesnym dyskursie. Jak już wiemy, według Legutki lata sześćdziesiąte to czas ideologicznej rewolucji. Treść wypełniają tu radykałowie nawołujący do obalenia systemu i zastąpienia go czymś innym. Można się tylko dziwić, skąd autor wziął taki właśnie obraz kontrkultury lat sześćdziesiątych. Czyżby z obrazu tej epoki, jaki dzięki komunistycznej propagandzie dominował wtedy w polskich szkołach? Była to przecież dekada, kiedy Legutko ukończył szkołę średnią.

A przecież wiemy, że w rzeczywistości istotą tamtej „rewolucji” było zaprzeczenie ideologii dominującej w świecie zachodnim w okresie powojennym. Nazywanie ruchu praw obywatelskich, „dzieci kwiatów” lub trendów antywojennych „nowymi ideologiami” byłoby zniekształceniem ich prawdziwego znaczenia, a interpretacja pieśni Joan Baez, The Beatles czy też pisarstwa Kurta Vonneguta jako wyrazu tych „nowych ideologii” byłaby swego rodzaju ślepotą.

Z punktu widzenia Legutki wszystko to było niczym więcej niż „ideologiczną zasłoną dymną”[xii].

W tym miejscu autor powraca do swojej tak bardzo ulubionej czarnej owcy, a więc Unii Europejskiej, aby dokonać odkrycia:

„W Unii Europejskiej ideologia emanowała z taką intensywnością, że każdy długotrwały kontakt z jej instytucjami wymagał gruntownej detoksykacji umysłu i języka”[xiii].

To, co następuje dalej, brzmi już niemal jak fantazja głęboko przesiąkniętego wrogością umysłu:

„Liberalno-demokratyczny umysł, podobnie jak umysł prawdziwego komunisty (!!!), odczuwa wewnętrzny przymus, by zamanifestować swoją nabożną wierność doktrynie. Życie publiczne wypełniają obowiązkowe rytuały, w których każdy polityk, artysta, pisarz, celebryta, nauczyciel czy jakakolwiek osoba publiczna chce uczestniczyć, a wszystko po to, by udowodnić, że ich liberalno-demokratyczne credo wypływa spontanicznie z głębi serca”[xiv].

Jednak zaledwie kilka zdań później dystopia Legutki staje się nagle łatwiejsza do zrozumienia, gdy w końcu sam przyznaje, że poszanowanie praw kobiet, prawa mniejszości i pomoc ofiarom przemocy wpisują się w jego rozumienie terminu „ideologia”:

„Dzisiaj, w takiej samej odruchowej reakcji, oczekuje się, że każdy wyrazi aprobatę na temat praw homoseksualistów i kobiet oraz potępi przejawy zła takie jak przemoc domowa, rasizm, ksenofobia czy dyskryminacja, albo znajdzie jakiś inny sposób kłaniania się ideologicznym bogom”[xv].

aby wreszcie, jakby na domiar złego, dodać do przejawów ideologii świadomość ekologiczną!

W tym miejscu staje się już całkowicie oczywiste, że Legutko aprobuje dziwaczne i niebezpieczne prawicowe ideologie, które gloryfikują mizoginistyczny styl myślenia i nienawiść do każdego, kto jest inny, jednocześnie negując potrzebę ochrony środowiska. Widzimy tu wyraźnie, że wymyślona przez niego „ideologia liberalnej demokracji” jest niczym innym jak projekcją jego własnych myśli na rzeczywistość, która tak naprawdę jest zupełnie inna! Od tego miejsca moja recenzja pomija znaczną część tego, co znajdujemy dalej w rozdziale o ideologii, gdyż prezentuje on taki poziom dyskursu, który nawet nie zasługuje na komentarz:

„Proletariusza zastąpił homoseksualista, kapitalistę fundamentalista, wyzysk dyskryminacja, rewolucjonistę feministka, a czerwony sztandar wagina”[xvi].

W ostatniej części tego rozdziału Legutko próbuje udowodnić karkołomne i fałszywe twierdzenie, że demokracja liberalna, dążąca do ochrony równości między ludźmi, jest pewną formą despotyzmu:

„(…) egalitaryzm i despotyzm nie wykluczają się, ale zwykle idą w parze. (…) Równość zachęca do despotyzmu”[xvii].

Czytając dalej przez chwilę czytelnikowi wydaje się, że autor pojął albo fałszywość tego twierdzenia, albo fałszywość porównania demokracji liberalnej do komunizmu, ponieważ w końcu przyznaje, że komunizm miał głęboko antyegalitarny charakter. Niestety, nie powstrzymuje to go od dalszego okładania razami swojego adwersarza:

„Gdyby w każdym zdaniu leninowskich i stalinowskich katechizmów zastąpić «proletariat» słowem «kobiety» lub «homoseksualiści» i dokonać kilku innych drobnych korekt, nikt nie rozpozna oryginalnego źródła”[xviii].

Legutko uważa, że oba systemy narzucały ludziom imperatyw „by stanąć po stronie jednego i być przeciwko drugiemu”. No cóż, znając jakość i styl życia we wszystkich współczesnych liberalnych demokracjach, nie ma nawet sensu dyskutować z takim twierdzeniem. Już sama istota demokracji, wraz z jej praktyką na przestrzeni ostatnich pokoleń, zadaje oczywisty kłam rozumowaniu Legutki. Brnąc dalej, Legutko stara się udowodnić, że podobieństwo obu systemów doprowadziło liderów państw demokratycznych do polubienia przywódców komunistycznych za ich…

„… rozgrzeszające zwyczaje — Andropow lubił whisky, Gierek mówił po francusku, a Kádár wynalazł gulaszowy komunizm”.

oraz że Unia Europejska chroni „byłych i obecnych komunistów”. Każdy kto przeżył ostatnie lata wschodnioeuropejskiego komunizmu i jego końca w 1989 roku, wie, że wszelkie tego rodzaju oskarżenia są bezpodstawne. Ale oczywiście najwyraźniej Legutki to nie obchodzi!

Co Legutko wie o wolności wyznań w zachodniej cywilizacji?

Ostatni rozdział książki Legutki poświęcony jest religii i zaczyna się od przypomnienia wrogości komunistów do niej. Tu nie ma niespodzianek. Komuniści byli wrogo nastawieni do religii. Jednak „nieco” odbiegając od tematu rozdziału, Legutko przechodzi szybko do przypomnienia pozornej akceptacji narracji komunistycznej przez wiele wybitnych postaci kultury okresu powojennego. Za punkt wyjścia przyjmuje polską inteligencję, która istotnie podpisała niesławną rezolucję Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie krakowskiego procesu szpiegowskiego, która to rezolucja popierała ściganie przez aparat komunistyczny księży fałszywie oskarżonych o szpiegostwo. Następnie zwraca się ku postaciom takim jak Karl Barth, Paul Tillich, Jacques Maritain czy też Hewlett Johnson, wskazując na ich sympatie do komunizmu. W wielu wypadkach zarzuty te nie są uzasadnione, a sympatie tych myślicieli wcale nie były jednoznaczne. Jednak analiza, czy chodzi tu Legutce tylko o napiętnowanie wszystkich tych ludzi jako sympatyków komunizmu, wykracza poza zakres tej recenzji i musi poczekać na inną okazję.

Wkrótce jednak Legutko konkluduje, że antyreligijne tendencje komunistów doprowadziły do wrogości elit wobec religii również po upadku komunizmu – a to jest oczywiście jawnym kłamstwem. Prawda jest zupełnie inna, gdyż przynajmniej w ojczystym kraju Legutki, motywacje większości antykomunistycznych bojowników były głęboko przesiąknięte religijnością. Wystarczy tu przypomnieć głęboko chrześcijańską symbolikę, której używał Lech Wałęsa i admirację niemal wszystkich demokratycznych liderów tamtego czasu dla papieża Jana Pawła II, by stwierdzić, że Legutko próbuje budować swoją dziwną narrację bez żadnej realnej przyczyny. Nawet jego osobista „czarna owca” polskiej kultury, historyk, eseista, dziennikarz i były dysydent Adam Michnik, któremu fałszywie przypisuje nie tylko proklamację „końca entente cordiale z Kościołem”, ale także diaboliczną umiejętność „rozkazywania polskiemu stadu niezależnych umysłów, w którą stronę mają iść”[xix], nigdy nie był ani antyreligijny, ani nawet antykościelny[xx].

Ale już wkrótce powód, dla którego Legutko próbuje stworzyć tę dziwną narrację, staje się jasny. Potrzebował jej, aby wypowiedzieć jeszcze jedno fałszywe twierdzenie:

„Stosunek liberalizmu do religii był od samego początku chłodny, a nawet niechętny”[xxi].

aby nieco dalej zauważyć:

„Nastawienie to zaczęło się zmieniać w ostatnich dziesięcioleciach, kiedy rządy europejskie, opowiadając się za ambitną misją ideologiczną, zaczęły ustanawiać prawodawstwo moralne w otwartej konfrontacji z nauczaniem chrześcijaństwa (i innych religii)”[xxii].

Aby te twierdzenia udowodnić, Legutko próbuje przekonać czytelnika, że demokracje dopuszczają się nieuprawnionej regulacji spraw religijnych i moralnych i próbuje przypisać im argumentacje w stylu:

„To, co egzekwujemy, to prawo własności i prawa konstytucyjne – czy to w kwestiach aborcji, małżeństwa, edukacji, życia, śmierci – ale nie religii, a to, co kontrolujemy, to nie dusze ludzi, ale lojalność naszych obywateli wobec istniejącego systemu prawnego i politycznego”[xxiii].

Zdanie to występuje w książce w cudzysłowie. Oczywiście Legutko nie podaje źródła. Nie po raz pierwszy zresztą. Wydaje się zatem pewne, że jest to tylko wytwór jego wyobraźni. Żaden znany system demokratyczny nie wprowadza takiej reguły. Nawet w najbardziej spornych kwestiach, takich jak na przykład aborcja, system daje obywatelom pełną swobodę stosowania w życiu zasad religijnych i moralnych. Oczywiście w znakomitej większości przypadków demokracja chroni także tych, którzy wyznają odmienne poglądy jak i prawo do ich swobodnego wyrażania, a także uniemożliwia jednej grupie narzucanie swoich reguł innej grupie, a zwłaszcza tej będącej w mniejszości. Te ważne zasady są jednak przez Legutkę ignorowane.

Idąc dalej, próbuje przekonać czytelnika, że myśliciele tacy jak Thomas Hobbes, Immanuel Kant, Jean-Jacques Rousseau i Bertrand Russell przygotowali grunt pod „antychrześcijańskie” nastroje we współczesnych demokracjach. Detaliczne wykazanie fałszywości tak rozległego twierdzenia wymagałoby zapewne osobnego artykułu. Niech zatem wystarczy stwierdzenie, że jest to ogromne uproszczenie i wielka przesada. I tak na przykład, podczas gdy Jean-Jacques Rousseau jest czasami uważany za „teologa anty-teologicznego”, parafrazując termin ukuty przez Karolinę Armenteros z Pontificia Universidad Católica Madre y Maestra, w żadnym wypadku nie można go nazwać propagatorem antyreligijnych sentymentów. W znakomitym dziele zatytułowanym Teologia anty-teologiczna Jean-Jacquesa Rousseau pisze ona:

„Teologia Rousseau, podobnie jak jego filozofia, jest paradoksalna. Obejmuje ona zarówno odrzucenie tradycyjnego dogmatu chrześcijańskiego – zwłaszcza grzechu pierworodnego – jako niewspółmiernego z rozumem, ale też obronę chrześcijaństwa i religii politycznej jako instytucji wykraczających poza racjonalizm Oświecenia”[xxiv].

Jak mawiał poeta „gdybyśmy czasu mieli dość na świecie”, moglibyśmy przeanalizować wszystkich innych myślicieli, których Legutko obwinia za tę antychrześcijańską postawę i dokładnie pokazać, jak trywialne i powierzchowne są jego oskarżenia.

Niektóre aluzje, do których się ucieka, balansują już na granicy satyry. Na przykład, gdy oskarża rządy krajów Unii Europejskiej o brak reakcji na prześladowania chrześcijan, sięga po termin ukuty przez Josepha H.H. Weilera „Chrystofobia”:

„Sparaliżowani swoją chrystofobią (by użyć znanego wyrażenia Josepha H. H. Weilera), Unia Europejska, jak również rządy europejskie nie reagują na brutalne prześladowania chrześcijan na innych kontynentach, a jeśli to robią, ich reakcja jest stonowana”[xxv].

Jednak zgodnie ze specyficzną formą cytowania, nie wspomina o kontekście, w jakim Weiler go użył, a mianowicie:

„To Europa, która celebrując szlachetne dziedzictwo humanizmu oświeceniowego, porzuca także swoją chrystofobię i nie boi się, ani nie czuje zakłopotania uznaniem, że chrześcijaństwo jest jednym z centralnych elementów ewolucji swojej wyjątkowej cywilizacji. Jest to wreszcie Europa, która w publicznym dyskursie o własnej przeszłości i przyszłości odzyskuje wszelkie bogactwa, jakie może przynieść konfrontacja jednej ze swoich dwóch głównych tradycji intelektualnych i duchowych”[xxvi].

Zestawienie tych dwóch cytatów pokazuje, jak Legutko wypaczył zarówno intencje Weilera, jak i stworzony przez niego termin, w oczywistym przykładzie fałszywej i zakłamanej interpretacji.

Jeszcze inny przypadek pojawia się w związku z lamentem nad sprawą sądową „Lautsi przeciwko Włochom” i opiniami wydawanymi przez niektóre kraje Europy, ale jakoś „zapomina” dodać, że ostateczna uchwała Europejskiego Trybunału Praw Człowieka stanowiła, że obecność krzyży w szkołach nie narusza Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Nie sposób nie zauważyć, że wszystkie oskarżenia Legutki odnoszące się zarówno do liberalnej demokracji w ogóle, jak i do Unii Europejskiej w szczególności, jako systemów wrogich religii, są całkowicie fałszywe. I tak na przykład:

„W dzisiejszej Europie władza jest w rękach klasy politycznej wrogiej chrześcijaństwu (…)”[xxvii].

Oczywisty fałsz tego stwierdzenia obnaża fakt, iż największym blokiem politycznym w Parlamencie Europejskim jest Chrześcijańska Demokracja! Wielki rozwój filozofii i teologii chrześcijańskiej, głównie w Europie Zachodniej, to kolejny dowód na fałszywość takich twierdzeń. Myśliciele tacy jak Henri de Lubac, Yves Congar czy Hans Urs von Balthasar, żeby wymienić tylko kilku, są również niezauważani przez Legutkę. Jego narracja sugeruje, że nie zna także ruchu ressourcement, prawdziwego ponownego odkrycia mądrości tradycji chrześcijańskiej, które miało miejsce w wielu ośrodkach liberalnej demokracji. Nurty takie nie ograniczały się tylko do teologii akademickiej, ale tworzyły grunt dla tak doniosłych i pozytywnych zmian, jak np. te zapoczątkowane przez Sobór Watykański II. Dlaczego w książce Legutki nie ma żadnej wzmianki o tak ważnych wydarzeniach?

Czy Legutko ma jakieś głębsze motywacje do szerzenia swoich kłamstw, czy też pomimo życia i pracy w zachodniej demokracji, tak naprawdę w ogóle nic o niej nie wie? Weźmy na przykład takie zdanie:

„Czy nie jest — można się zastanawiać — niereligijna i antyreligijna rzeczywistość dzisiejszego zachodniego świata bardzo bliska wizji przyszłości bez religii, którą tak ekscytowali się komuniści i która pomimo milionów ludzkich istnień ofiarowanych na ołtarzu postępu, nie udała się zmaterializować?”[xxviii]

Jak można w ogóle próbować uzasadniać takie twierdzenia w świetle tak wielu ruchów religijnych, które swobodnie rozwijają się w świecie zachodnim? Wygląda na to, że Legutko nigdy nie doświadczył żadnego realnego kontaktu ze społecznościami takimi jak Amiszowie w USA czy Menonici w Kanadzie, którzy przecież gruntownie przedefiniowali każdy aspekt swojego życia, a żaden „liberalny demokrata” nigdy nie próbował odwrócić ich od swojej religii. W liczbach bezwzględnych, główny obiekt pogardy Legutki, Unia Europejska, w której ponad siedemdziesiąt pięć procent mieszkańców identyfikuje się jako chrześcijanie, jest obecnie domem największej na świecie populacji chrześcijańskiej.

Konkluzja

W zakończeniu książki Legutko przypisuje liberalnym demokratom przekonanie, że ich świat dobiegł końca i nie może się zmienić. Być może jest to pośrednie odniesienie do słynnego dzieła Francisa Fukuyamy „Koniec historii i ostatni człowiek”. Jednak dla uważnych czytelników książki Fukuyamy i wszystkich tych, którzy obserwowali i analizowali ewolucję demokracji liberalnej na przestrzeni dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku, przypisywanie takiego przekonania jest oczywiście fałszywe. Dla Legutki jest to jednak „ostateczne potwierdzenie, że [w liberalnej demokracji] przeciętność człowieka jest wręcz nałogowa”[xxix].

Z pewnością nie można ignorować ewolucji systemu politycznego i społecznego świata zachodniego w ciągu ostatnich stu dwudziestu lat. Warto więc zapytać, dlaczego Legutko tę ewolucję ignoruje? Czy jest motywowany ideologicznie przez swoją prawicową, populistyczną partię Prawo i Sprawiedliwość?

Czy zatem napisał tę książkę, aby potwierdzić ich politykę? A może jest wręcz przeciwnie. Być może jego dystopijne wizje motywują środowisko polityczne PiS i jej lidera Jarosława Kaczyńskiego?

 

Niezależnie od odpowiedzi na te pytania, jedno jest pewne: krytyce zachodniej demokracji nie towarzyszą żadne rozsądne sugestie, w jaki sposób ta demokracja mogłaby ewoluować, aby uniknąć „przeciętności”. Jego jedyną myślą jest sugestia powrotu do „struktury politycznej, która łączy monarchię, oligarchię i demokrację”.

Bliższe przyjrzenie się temu, co dzieje się teraz w naszej ojczyźnie pod rządami Prawa i Sprawiedliwości, ujawnia dosłowne i fatalne w skutkach połączenie kalekiej demokracji i cieszącej się bezkarnością oligarchii. Spojrzenie z tej perspektywy na książkę Demon w demokracji sugeruje, że jedyną odpowiedzią na postawione w tej recenzji pytania jest zauważenie, iż Legutko jest jednym z najważniejszych ideologów tej prawicowo-populistycznej, regresywnej partii politycznej a jego książka jest ideologiczną inspiracją dla jej programu. Przystępując do napisania tej obszernej recenzji uznałem, że będzie niezmiernie ważne obalenie wszystkich błędnych poglądów i oskarżeń Legutki, skierowanych przeciwko zachodniej demokracji.

 

*Artykuł ten jest drugą częścią polskiej wersji recenzji książki Ryszarda Legutki „The Demon in Democracy: Totalitarian Temptations in Free Societies” („Demon w demokracji: Totalitarne pragnienia wolnych społeczeństw”). Część pierwsza obejmująca rozdziały „Historia” i „Utopia” książki została opublikowana w listopadowym numerze Liberte (https://liberte.pl/ryszarda-legutki-dystopijne-znieslawienie-demokracji-czesc-i/). Oryginalna angielskojęzyczna wersja recenzji została opublikowana przez Liberte w październiku (https://liberte.pl/ryszard-legutkos-dystopian-attempt-to-discredit-democracy/).

 

[i] Przywoływane tutaj cytaty są najczęściej tłumaczeniem na język polski tekstu angielskiego wydania:
Legutko, R. The Demon in Democracy: Totalitarian Temptations in Free Societies, Teresa Adelson (przekład), Encounter Books, New York – London, Kindle Edition, 2018. Numery stron w odnośnikach o postaci „p. NN” pochodzą z tego wydania wg. numeracji w formacie eBook Kindle. Nie zawsze odpowiadają one zatem polskiemu oryginałowi: Ryszard Legutko, „Triumf człowieka pospolitego”, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2012. Numery stron o postaci „str. NN” odnoszą się do tego wydania. Ten cytat występuje zatem w: s. 75 i s. 47, odpowiednio.

[ii]  https://archive.is/20120805184450/http://www.uark.edu/depts/comminfo/cambridge/ancients.html#selection-11.0-17.23, [dostęp: 25.09.2021].

[iii] Legutko, R., ibid., s. 76.

[iv] Legutko, R., ibid., s. 53.

[v] Legutko, R., ibid., s. 56.

[vi] Legutko, R., ibid., s. 57

[vii] Legutko, R., ibid., s. 57.

[viii] Legutko, R., ibid., s. 98.

[ix] Legutko, R., ibid., s. 105.

[x] Legutko, R., ibid., s. 106.

[xi] Legutko, R., ibid., s. 67.

[xii] Legutko, R., ibid., s. 118.

[xiii] Legutko, R., ibid., s. 120.

[xiv] Legutko, R., ibid., s. 120.

[xv] Legutko, R., ibid., s. 120.

[xvi] Legutko, R., ibid., s. 103.

[xvii] Legutko, R., ibid., s. 133.

[xviii] Legutko, R., ibid., s. 138.

[xix] Legutko ,R., ibid., s. 150.

[xx] Ku zaskoczeniu wielu swoich wrogów, już w czasie pisania tej recenzji, Adam Michnik wyrażał pozytywne i przyjazne poglądy na temat Kościoła katolickiego. Patrz: https://wiez.pl/2021/04/04/michnik-odrzucam-myslenie-w-ktorym-nie-ma-miejsca-na-zyczliwosc-dla-kosciola/ , [dostęp: 25.09.2021].

[xxi] Legutko, R., ibid., s. 82.

[xxii] Legutko, R., ibid., s. 153.

[xxiii] Legutko, R., ibid., s. 153.

[xxiv] Armenteros Carolina, „The Anti-Theological Theology of Jean-Jacques Rousseau” [w:] The Oxford Handbook of Early Modern Theology, 1600-1800, Ulrich L. Lehner, Richard A. Muller i AG Roeber (red.), Oxford Handbooks Online, [dostęp: 25.09.2021]

[xxv] Legutko, R., ibid., s. 161.

[xxvi] Weiler, Joseph H. H. ,  “A Christian Europe: An Exploratory Essay”, cytat z: https://www.firstthings.com/blogs/firstthoughts/2012/11/does-it-make-sense-to-speak-of-christophobia, [dostęp: 25.09.2021].

[xxvii] Legutko, R., ibid., s. 164.

[xxviii] Legutko, R., ibid., s. 168.

[xxix] Legutko, R., ibid., s. 182. To jest ostatnie zdanie angielskiego wydania książki.

Co obecnie oznacza zło? :)

Po opublikowaniu reportażu „Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie” o kilkudziesięciu latach okrutnej przemocy sióstr zakonnych w Zabrzu oraz „Oddział chorych ze strachu” na temat systemu kar w szpitalu psychiatrycznym dostałam wiele maili. Od pacjentów, lekarzy, pielęgniarek. Twierdzili, że nigdy więcej nie będą bierni w obliczu zła. I to sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać: co obecnie oznacza zło?

W każdym społeczeństwie większość osób przeżywa wewnętrzne kryzysy, dylematy. Po to, by stać się lepszymi, mądrzejszymi, bardziej dojrzałymi ludźmi. Ale jest też niewielka grupa ludzi, którzy tych wewnętrznych kryzysów nie mają. Każdy swój ruch, nawet najbardziej okrutny, uzasadniają przez ideologię, religię lub naukę. Nie mają dylematów intelektualnych czy moralnych. Dla nich liczy się jedno – własna satysfakcja.

Ta grupa to psychopaci. Historycznie, w czasie II wojny światowej lub w okresie stalinowskim, byli bardziej widoczni. Obecnie idealnym dla nich schronieniem stały instytucje zamknięte: szpitale psychiatryczne, domy dziecka, domy spokojnej starości. Wybierają ofiary wśród najsłabszych, najczęściej dzieci.

To właśnie ten rodzaj zła badam w moich artykułach. W nawiązaniu do teorii Ervinga Goffmana czy Emile’a Durkhaima.

W tych miejscach zło może przybierać swą najczystszą postać a psychopaci uzyskują moc niemal nieograniczoną.

Jak mówił Ryszard Kapuściński: „żaden pałac nie runie sam z siebie.” W każdym z tych małych pałaców w różnych miejscach w Polsce potrzebujemy ludzi, którzy będą ujawniać okrucieństwo innych.

A stanie się to tylko wówczas, gdy będziemy pamiętać, że nasze wewnętrzne kryzysy, niepokoje, wątpliwości to nie jest oznaka naszej słabości. To nasza siła. I najlepsza droga, by stać się bardziej wartościowym człowiekiem.

*

Żyjemy w czasach, które wymagają Nowej Umowy Społecznej. Wymagają solidarności, empatii. Wymagają miłosierdzia.

Polska to bardzo specyficzny kraj. Mieszka tu dużo par lgbt, otoczonych kochającymi bliskimi, spędzających czas w coraz większej ilości miejsc tolerancyjnych, podkreślających otwartość. A z drugiej strony mamy bardziej surowe prawo dla kobiet dokonujących aborcji niż Arabia Saudyjska i Irak, ataki na wolne media, polityków podżegających przeciwko słabszym w celu zbijania kapitału politycznego. Dwie Polski. Albo jedna żyjąca w nieustannym konflikcie wewnętrznym.

Nie widzę w naszym społeczeństwie dojrzałości, której emanacją jest przede wszystkim odpowiedzialność za słabszych.

W „Grze o tron”, najpopularniejszym serialu naszych czasów, Robb Stark mówił o swoim ojcu:  To najwspanialszy mężczyzna, jakiego znałem. Kiedyś powiedział mi, że dobry lord jest jak rodzic, który ma tysiące dzieci i o wszystkie się martwi. Musi bronić wieśniaków na polach, sprzątaczek skrobiących posadzki, żołnierzy, których prowadzi. Powiedział, że budzi się i zasypia ze strachem. Spytałem, czy człowiek dzielny może się bać? Odrzekł, że tylko człowiek, który czuje, może być dzielny.

Od wielu lat następuje w Polsce załamanie podstawowych wartości. Wielu ludzi władzy mówi wprost, że wrażliwość, czy godność kojarzą im się z naiwnością. Jako reporterka wielokrotnie spotykałam ludzi decydujących o losach innych, którzy w życiu nie poczuli strachu o drugiego człowieka. Towarzyszył im jedynie lęk, by ktoś ich nie pozbawił stanowiska. W moim notesie, dokumentując reportaże, zapisywałam ich nazwiska i obok znak: „człowiek złamany”. Wiedziałam, że od tych ludzi nie mogę oczekiwać szczerych, odważnych słów, bo skupiają się na władzy i na obronie własnych interesów.

W odróżnieniu od osób psychopatycznych, morderców czy sadystów, ludzie złamani nie urodzili się z potrzebą czynienia zła. Powoli, otoczeni śliskimi pochlebcami, partnerkami i partnerami, z którymi nie łączyła ich bliskość, przyjaciółmi obśmiewającymi ich w grupach, do których przynależeli, zaczynali wierzyć, że tak wygląda świat. „Ty ich wykiwasz lub oni wykiwają ciebie” i „nigdy nie ufaj nikomu”. Niekiedy na swym koncie mają honorowe czyny z czasów Solidarności. Głośno perorują o tym, jak się wówczas odważnie zachowali, z nadzieją na kolejny podbój miłosny. Na to, że ktoś nie zauważy tego smutnego lęku w ich oczach, wyłącznie o swój interes i swoją chwałę.

Na ilu twarzach polityków widzą państwo strach o życie innych, obywateli? W czasach boga konsumpcji – nieustannego przechwalania się swoim stylem życia, w którym piękne posiadłości sąsiadują ze slumsami, a lądujące w koszach połówki hamburgerów i stosy frytek z dziećmi proszącymi o lek na głód, bo boją się go ponownie czuć – potrzebujemy polityków, którzy rozumieją problem nierówności. Potrzebujemy mężów stanów, którzy nie będę dzielić ludzi na obcych, swoich, na homo czy heteroseksualnych, na katolików i ateistów, sklepikarzy i biznesmenów.

Potrzebujemy tych, którzy wreszcie zaczną łączyć.

*

Zmiany wymaga kulejący od lat system sprawiedliwości, który w obliczu „pseudoreform” nie ma szans na odejście od modelu patriarchalnego, nastawionego na zniewolenie słabszych. Nawet policjantki mówią mi, że nie zgłosiłyby gwałtu w Polsce, bo wiedzą, jak traktuje się kobiety w sądzie. W mojej książce „Polska odwraca oczy” tłumaczka z Elbląga zgwałcona na konferencji medycznej mówi:

Sędzia długo wyliczała czyny. Mówiła o wymuszeniu siłą i podstępem kontaktów seksualnych, wkładaniu penisa do ust. Mój tata tego słuchał. 20 dziennikarzy tego słuchało. Patrzyli na mnie, a ja czułam, jakbym już nie żyła. Winny. Nareszcie przestaną się śmiać. I nagle słowa sędzi: karę zawieszam. Już wiedziałam, że jednak przegrałam. Mogą wrócić do rodziny, do swoich biznesów. Mogą o wszystkim zapomnieć. Sędzia uzasadniła wyrok: oskarżeni nauczyli się w toku postępowania, że ich czyn był zły, byli wcześniej niekarani, mają rodziny. Sędzia, prokuratorka, policjantka nawet nie są świadome, że zgwałciły mnie po raz drugi.

Gwałciciel zostanie ukarany za gwałt, jeśli jest bezrobotnym alkoholikiem. Ale gdy jest studentem, dzieckiem kogoś znanego, zaczynają się pytania o to, w co była ubrana kobieta, albo o to, czy wypiła jeden kieliszek wina, czy dwa. Zgwałconą kobietę pyta się w sądzie o to, jak wyglądał członek gwałciciela.

Podczas dokumentacji jednego z moich reportaży byłam na mszy świętej, która odprawiał ksiądz skazany za kilkadziesiąt przestępstw seksualnych. Spokojnie wkładał dzieciom komunię do ust. Proszę pokazać inne kraje, w których księża skazani prawomocnym wyrokiem za czyny pedofilskie nadal odprawią msze?

I to nie są przypadki jednostkowe. Do niedawna blisko połowa udowodnionych gwałtów – także na małych dziewczynkach lub zbiorowych – kończyła się w Polsce wyrokami w zawieszeniu. Sprawca nie ponosi żadnej kary. Mijał swoją ofiarę na ulicy.

Żyjemy w kraju, w którym psychopaci za wieloletnie znęcanie nad osobami bezradnymi – starszymi lub dziećmi –  dostają kuriozalnie niskie wyroki. W którym brutalne molestowanie żołnierek na misji w Afganistanie przez wysokiej rangi oficera nazywane jest przez innych żołnierzy „zyskaniem przychylności pań” i czymś absolutnie normalnym, za co „nie należy się żadna kara”.

W którym czterokrotny morderca zostaje zwolniony przed terminem warunkowo. A sędzia i dyrektor więzienia podkreślają, jakim jest spokojnym człowiekiem.

Przerażają mnie akta sądowe, które czytam. Ilość błędów, wypaczeń, brak pochylenia się nad losem konkretnych osób.

Paweł, bohater mojego reportażu o przemocy siostry Bernadetty mówił:

Każdy był bity, ale jeśli kogoś bito wcześniej w domu, to nawet nie myślał, że to coś złego. Co kilkuletnie dziecko może wiedzieć na temat zła? Czasem siostra Bernadetta tak mnie pobiła, że nie mogłem chodzić do szkoły. Raz wzięła drewniany wieszak. Biła po całym ciele. Już nie pamiętam za co. Ale najgorsze były uderzenia w głowę. Tak jakby chciała dostać się do środka. Musieli mi zszyć rany, wiec siostry wzięły mnie do szpitala i tłumaczyły lekarzowi, że się przewróciłem. Powiedziałem o gwałtach do nauczycielki. Mówiła, że to sprawdzi. A potem zobaczyłam jak rozmawia z siostrą Bernadettą na zebraniu. Śmiały się, żartowały. Czułem się przyparty do muru. Tak jakbym wybierał między śmiercią a życiem w ośrodku.

 Chciałbym powiedzieć ludziom, żeby nie mieli dzieci dla zasiłku albo becikowego, bo tacy się tutaj zdarzają. Potem dziecko ma dwa latka i ląduje w takim miejscu jak Ośrodek Sióstr Boromeuszek. Niech rodzice się przejdą po tych ośrodkach, poobserwują. To jest piekło, te dzieci nie chcą żyć.

Dzieci, z którymi rozmawiałam, biorą na siebie ogromną odpowiedzialność. Wielu z nich to tacy „mali dorośli”, którzy wzywają rodziców do opamiętania. Do dojrzałości w obliczu bicia, dręczenia, przemocy seksualnej.

Tymczasem świecka wychowawczyni z ośrodka, która widziała przemoc, tłumaczyła mi, że to grzech śmiertelny donosić na osoby duchowne.

W Polsce nadal w wielu miejscach otrzymuję informację nie o tym, co należy zgłosić prokuraturze, lecz co jest grzechem. Mamy ogrom ekspertów od moralności i brak ekspertów w zakresie własnej odpowiedzialności.

*

W 1964 r. „The New York Times” opublikował krótką notkę ze zdarzenia w Queens. Morderca ścigał i atakował nożem kobietę. Nocnemu napadowi przeszkodziły głosy mieszkańców i zapalone światła. Wystraszony zabójca uciekł, ale wrócił. Odszukał swoją ofiarę i zadał kolejne ciosy nożem. W czasie napaści żaden z mieszkańców nie zadzwonił na policję. Kobieta zmarła.

Parę miesięcy później ten sam dziennik opisał historię młodej sekretarki bitej, duszonej i zgwałconej w biurze. Wyrwała się napastnikowi i krwawiąca pobiegła do drzwi wejściowych, krzycząc: „Pomóżcie mi! Pomóżcie mi! On mnie zgwałcił”. Tłum zgromadzony na ulicy przypatrywał się, jak napastnik wraca i ciągnie ofiarę z powrotem na górę, by kontynuować znęcanie. Nikt z obserwujących nie pomógł kobiecie.

Psychologowie, zainteresowani tymi przypadkami, zainicjowali wiele badań dotyczących odpowiedzialności społecznej w sytuacjach kryzysowych.

Bibb Latané oraz John Darley, jako profesorowie nowojorskich uniwersytetów, byli blisko zdarzeń. Przeprowadzali eksperymenty na nowojorskich ulicach, w metrze, w laboratoriach. Wyniki były sprzeczne z przeczuciem. Im więcej ludzi obserwuje zdarzenia, tym mniej prawdopodobne, że ktoś z nich udzieli pomocy. Następuje bowiem dyfuzja poczucia osobistej odpowiedzialności.

Zdaję sobie sprawę, że to pewien socjologiczny schemat, z którego trudno się uwolnić. Jednak osobiście, po serii reportaży, byłam dotknięta nie tylko działaniami przestępców, sadystów na świeczniku, ale też ogromem ludzi, którzy dokładnie wiedzieli o cierpieniu dzieci i zdecydowali się nie reagować.

Niestety z moich doświadczeń wynika, że wielu nauczycieli i wychowawców nie reaguje nawet na tortury.

Jest też bardzo duży problem ze świadkami. Ludzi nie chcą się angażować, przeciwko osobie, która może się zemścić. Nawet jeśli stawką jest życie innych.

Nowa umowa społeczna ma szanse zaistnieć tylko wówczas, jeśli nie amputujemy osobistej odpowiedzialności za nowy świat, który powstanie w miejsce skostniałych systemów.

*

Wpływowy, odnoszący sukcesy mężczyzna miał nietypowy sen. Zbliżał się do jaskini, w której zobaczył dwie świnie o ludzkich twarzach. Bawiły się starym wagonem wypełnionym nieprzytomnymi pracownikami.

Mężczyzna wszedł do jaskini, pozostawiając za sobą słoneczne promienie. Ujrzał korytarz. Na jego końcu znajdowało się miasto zbudowane ze stali i szkła. Spokojnie podążył w jego kierunku. Stanął przed wielką maszyną, do której podłączone były kable przypominające węże. Kablami płynęła krew. W kieszeni wyczuł jakiś przedmiot. Dotknął go. Poczuł scyzoryk podarowany mu przez ojca w dzieciństwie. Podszedł do maszyny i zaczął gwałtownie przecinać kable. Czuł na sobie krew. Obudził się spocony i wypełniony lękiem.

Według Ericha Fromma sen to klarowna wizja martwoty mechanicznego społeczeństwa. Zdaniem psychologa mężczyzna nie był w stanie zrozumieć, o czym śnił, bo obudził się wystawiony na hałas współczesnego bezsensu.

Cały majątek świata znajduje się w rękach niewielkiej grupy ludzi, która w obliczu pandemii koronawirusa ma możliwość dalszego maksymalizowania zysków.

Zwolnienia grupowe, gdy firmy przynoszą zyski, przestały być traktowane jako nieetyczne. Wyśmiewanie ludzi, dla których 500 plus ma znaczenie, stało się niemal normą. Tradycja, według której inteligent nie szydzi i nie ma postawy wyższościowej, przestała być zauważalna. Żyjemy w kulturze obrazkowej, ukazującej strony jako „katodebili” lub „cwane lewactwo”. Wystarczy, że krzykniesz: „Precz z Kaczorem” czy „Wina Tuska”, by przez potężną grupę ludzi zostać uznanym za człowieka honoru, żołnierza na barykadzie i opozycyjnego działacza narażającego życie. Niezależnie od tego, ile na koncie masz faszystowskich wypowiedzi.

Żyjemy w czasach bezsensu. Nie ceni się pracowitości i spójności. Pamiętajmy, że solidne struktury wychodzą z kryzysów umocnione, a Polska w czasie pandemii wyglądała jak domek z kart, który zostanie naruszony przez najmniejszy podmuch.

Mój przyjaciel mówił mi ostatnio o przedsiębiorstwach z przeszłości. Grupie ludzi, którzy są ze sobą blisko i wspólnie coś budują, by przetrwać w sposób godny i przyjemny. Przejmując się losem przyjaciół, a nie generowaniem zysków dla wąskiej grupy osób, których nigdy nie poznali.

Zmechanizowany świat, w którym w każdej chwili pracowników można zastąpić innymi, wywołuje nieustanne poczucie zagrożenia. Lęk potęguje życie w konflikcie, dzielenie społeczeństwa na dwa wrogie obozy, infantylizowanie drugiej strony, prowadzące do nienawiści wobec własnego kraju.

Dla całego pokolenia ludzi wiara w kapitalizm, wolny rynek, korporacje zdyskredytowała się. Jest zbyt dużo problemów z dyskryminacją płacową, wyzyskiem, godnością ludzi. Kapitalizm wymaga radykalnego przedefiniowania.

Dalsze nastawienie na maksymalizowanie zysku i niepohamowaną konsumpcję doprowadzi do rozlewu krwi.

Scyzoryk od ojca, o którym śni mężczyzna, jest symbolem wyzwolenia. Powrotu do kraju, gdzie znaczenie ma lojalność i pracowitość.

*

Simon Sinek, autor książek o środowisku pracy w korporacjach, podczas konferencji TED mówił o kapitanie Williamie Swensonie, biorącym udział w militarnej akcji w Afganistanie. Amerykańskie i afgańskie wojska ochraniały członków rządu uczestniczących w spotkaniach starszyzny. Gdy wpadli w zasadzkę, Swenson udał się w miejsce ataku, by ratować rannych. Jeden z ratowników, z zamontowaną na kasku kamerą GoPro, nagrał wydarzenia tego dnia. Film pokazywał kapitana niosącego żołnierza postrzelonego w szyję. Po przeniesieniu go do helikopteru, Swenson pochylił się, pocałował go w czoło na pożegnanie i wrócił, by ratować kolejne osoby.

– W wojsku dają medale ludziom, którzy są gotowi poświęcić siebie dla dobra innych. W biznesie dajemy premię ludziom, którzy są gotowi poświęcić innych dla własnego dobra – skomentował Sinek, który bada sposoby zarządzania w korporacjach.

Im więcej osób o osobowości kapitana Swensena na kierowniczych stanowiskach w firmach, w partiach politycznych, czy w systemie sprawiedliwości, tym bardziej nasz kraj będzie zmierzał w stronę wspólnoty i wzajemnego zaufania.

Dobro jest zaraźliwe. Jeśli w korporacji znajduje się choć paru pracowników działających na rzecz solidarności, zmienia się cała struktura firmy.

Jeśli w kraju na eksponowanych stanowiskach zobaczymy ludzi stroniących od pustych słów, odpowiedzialnych za swoje decyzje, zmieni się struktura społeczna.

W 2020 roku mieliśmy do czynienia z falą protestów. Ludzie nie zgadzają się na przedmiotowe traktowanie kobiet, na rosnące nierówności, na wyzysk słabszych.

Ostatni bunt miał znaczenie fundamentalne i formatywne. Podmiot nie zgadza się z orzeczeniem. Potrzebujemy nowych obyczajów prawnych, rozliczenia przestępców seksualnych, ukarania tych, którzy przez lata je tuszowali, potrzebujemy nowej edukacji, w której uwzględnia się głos dziewczynek i mniejszości, nowej polityki zdrowotnej.

Aktualnie nie ma wspólnej podstawy życia społecznego. Jest wiele osobnych platform, wiele obojętności, i jeszcze więcej świętoszkowatości.

Ludzie mają poczucie bezpieczeństwa, gdy widzą, że inni nie troszczą się wyłącznie o siebie. Instytucje działają, gdy zamiast wybitnego, bezwzględnego człowieka, który bez utraty snu zwolni sto osób, jest w nich prezes, który kosztem swojej pensji uratuje wiele stanowisk.

Nowa umowa wymaga stworzenia dla wszystkich dzieci, także tych doświadczających przemocy, możliwości do rozwoju, a w przyszłości aktywizmu na rzecz innych.

Hans Christian Andersen pisał, że „życie każdego człowieka jest baśnią napisaną przez Boga”.

Ale jeśli Boga nie ma, to rozglądając się wokół, zadbajmy, by wspólną baśń mógł tworzyć każdy człowiek.

 

*Pełen tekst przemówienia, które autorka wygłosiła 10 września w Łodzi podczas VIII edycji Igrzysk Wolności.

 

Autor zdjęcia: Agnieszka Cytacka

Nowa umowa o liberalizm :)

O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

 

Dobić liberalizm

Kryzys to zjawisko, nad którym wszyscy deklaratywnie ubolewają. Trudno, aby było inaczej. W końcu pod pojęciem kryzysu kryje się czas, w którym położenie dużych grup ludzi się pogarsza, rosną obawy o przyszłość, ludzie tracą wiarę w siebie i optymizm, nastroje pikują, smutek i przygnębienie się upowszechniają. Od kilkunastu lat świat zachodni – w tym Europa – przeżywa nieustannie jakiś kryzys. Podobnie jak w przypadku pandemii koronawirusa (która sama w sobie stanowi oczywiście jedno z ogniw tego ciągnącego się bez końca łańcucha kryzysowego), wiara w to, że w końcu z kryzysów wyjdziemy i życie wróci do „normy”, dawno chyba przeminęła. O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

Teoretycznie wszyscy ubolewają, że dobre czasy za nami, może nawet bezpowrotnie. Jednak na stronie, gdy szersza publika nie słucha, różnie ze szczerością tego ubolewania bywa. Kryzys to bowiem ogień, na którym świetnie można upiec niejedną polityczną pieczeń. Wie to doskonale amerykańska prawica, która na kryzysie po 11 września 2001 upiekła „wojnę z terrorem”, świetne biznesy dla wielu swoich sponsorów oraz ustawy ograniczające prawa obywatelskie Amerykanów. Wie to nawet lepiej europejska skrajna prawica, która na kryzysie uchodźczym zbudowała swoją potęgę, zrealizowała brexit, a dzisiaj jest w niektórych krajach tzw. starej Unii o krok od przejęcia władzy (pomimo wszystkich zaklęć o rzekomo „ustabilizowanej i okrzepłej” tam demokracji). Na kryzysie rynków finansowych

2008 r. oraz późniejszym europejskim kryzysie zadłużenia w strefie euro pieczeń coraz skuteczniej piecze zaś młoda lewica, która ogłasza pokoleniową rewolucję potrzeb i wizji świata, w której królem w hierarchii wartości stanie się równość materialna ludzi.

Wspólnym mianownikiem wszystkich tych ideologicznych przemian niesionych przez poszczególne kryzysy jest oczywiście teza o upadku liberalizmu. W końcu świat sprzed tych kryzysów (to rzeczywiście raczej poza dyskusją) został oparty o aksjologiczny paradygmat liberalizmu. Nie był może światem całkowicie i pod każdym względem zaprojektowanym w zgodzie z liberalną doktryną, ale w swoich zasadniczych zrębach – co trafnie oddał Fukuyama, równocześnie popełniając tragiczny błąd w zakresie prognozowania dalszych tego świata losów – był światem liberalnym. Skoro więc popadł on w pętlę kryzysów, to musi oznaczać, że zawiódł liberalizm. Polityczna pieczeń, którą na tej tezie usiłują teraz piec konserwatyści, klerykałowie, populiści, nacjonaliści i socjaliści, zasadza się więc na marzeniu o dobiciu liberalizmu i przejęciu odeń ideologicznej hegemonii.

Odsłony liberalizmu

Ale liberałowie nie mogą w obliczu tych kryzysów oddawać inicjatywę swoim krytykom i wrogom. Ich naturalną reakcją jest głowienie się nad tym, co dalej. Racjonalna analiza sytuacji i pragmatyczne podejście to sprawdzona droga reformowania i modyfikowania liberalizmu, stosowana wielokrotnie w jego, obejmującej już kilkaset lat, historii intelektualnej. Obecny nie jest bowiem pierwszym kryzysem, w jakim liberalizm się znalazł (aczkolwiek jest to pierwszy kryzys, który nastąpił w realiach istnienia ustanowionego już liberalnego paradygmatu i dominacji nad alternatywnymi nurtami myślenia o polityce, państwie i relacjach między jednostką ludzką a społeczeństwem). Tak więc, gdy formułowane przez różnych autorów koncepcje „nowego liberalizmu” dla pokolenia Y czy Z, zrywającego z boomerami i dziadersami, wyrastają jak grzyby po deszczu, ma to swoją tradycję. Różne epoki stawiały przed liberałami różne wyzwania, dlatego i liberalizm miał kilka odsłon.

Pierwsza odsłona liberalizmu była w gruncie rzeczy przełożeniem ducha i wartości Oświecenia na język postulatów politycznych. Był to liberalizm konstytucjonalizmu, rządów prawa i prymatu parlamentu nad monarchą, a jako taki stanowił reakcję na ekscesy arbitralnych rządów z „boskiego nadania”, koronowanych głów odpowiedzialnych wyłącznie przed „Bogiem i historią”, oraz na niesprawiedliwość stanowego społeczeństwa ludzi nierównych wobec prawa.

Druga odsłona liberalizmu była konsekwentną realizacją założeń filozofów klasycznie liberalnych. Był to liberalizm prymatu parlamentu, którego władza pochodzi jednak teraz już z nadania suwerena, czyli ogółu uprawnionych do udziału w życiu politycznym obywateli, liberalizm szeroko zakrojonej wolności w życiu prywatnym człowieka, praw naturalnych i umowy społecznej oraz państwa świeckiego, w którym antyklerykalizm został w pełni urzeczywistniony przez rozdział Kościoła od państwa. Ten liberalizm był reakcją na ekscesy elit władzy, korupcję, powstawanie klik i grup oligarchicznych. Jego myśl przewodnia to good governance, którego brak powodował także opóźnienie w gospodarczym rozwoju państw.

Trzecia odsłona liberalizmu była ekspresją radykalnego egalitaryzmu politycznego. Był to liberalizm demokratyczny, powszechnych praw wyborczych i zaangażowania całego społeczeństwa w procesy polityczne, ale także radykalnego indywidualizmu, państwa ograniczonego do minimum, prężnego kapitalizmu opartego na ideach wolnej konkurencji i wolnego handlu (w tym międzynarodowego). Ten liberalizm był z jednej strony reakcją na logiczny po poprzednich etapach upodmiotowienia wzrost świadomości politycznej mas społecznych, na ich nowe aspiracje i potrzeby, w tym te wyższego rzędu, w postaci usunięcia poczucia wykluczenia z procesów kontroli rzeczywistości. Z drugiej strony jego ostrze ponownie kierowało się przeciwko zastygłym strukturom władzy, teraz zwłaszcza gospodarczym monopolom i interesom na styku polityki i biznesu (których owocem był protekcjonizm, także w polityce celnej), które winny być rozbijane przez państwo.

Czwarta odsłona liberalizmu była redefinicją wyzwań dla wolności w zmieniającym się świecie industrializacji, urbanizacji, masowej migracji ludzi i spadku gospodarczego znaczenia rolnictwa. Był to liberalizm socjalny, równości szans, który przestał postrzegać państwo jako głównego wroga wolności, umieszczając w tym miejscu korporacje przemysłowe zorientowane na uzyskiwanie przywilejów wykraczających poza logikę gry wolnorynkowej. Był reakcją na konflikty pomiędzy warstwami społecznymi o różnych interesach, na zagrożenie dla ładu liberalnej demokracji ze strony ruchów skrajnej lewicy (komunistów), na rosnące rozwarstwienie materialne społeczeństwa, które „zszywać” miała warstwa średnia (często budowana za pomocą zwiększenia liczebności zatrudnionych w administracji publicznej różnego typu), na generowane tak zagrożenie totalitaryzmem. Wizją tego liberalizmu stał się dostęp do partycypacji w wolności poprzez stworzenie palety usług publicznych udostępnianych szeroko przez administrację państwa.

W końcu, piąta odsłona liberalizmu była modyfikacją tego podejścia w warunkach stabilizacji społeczeństw, dużego poczucia bezpieczeństwa socjalnego i dość szerokiej prosperity, stopniowego spadku znaczenia przemysłu na rzecz usług i rozwoju poprzez innowacje technologiczne, który to model wymagał o wiele większej dynamiki i elastyczności. Był to liberalizm zawężenia aktywności gospodarczej państwa, wolności ekonomicznej, ograniczenia regulacji i biurokracji, który usiłował połączyć ideę szerokiej wolności dla przedsiębiorczych z dostępem do usług publicznych dla potrzebujących wsparcia. Był on reakcją na rozrost biurokracji i jej kosztów, spowolnianie innowacyjności, zanik konkurencji wolnorynkowej ze stratą dla interesów konsumenta oraz nowo powstających przedsiębiorstw niosących nowe idee, uzależnienie się wielu firm od subsydiów, podatność na inflację i zbyt wysokie podatki.

W nowej rzeczywistości kryzysu społeczno-ekonomicznego od roku 2008 zwłaszcza piąta odsłona liberalizmu znajduje się pod dużą presją krytyków. Rzekomo obnażyła się jej klęska, jednak możliwa też jest taka ocena, że ten model miał swoją zasadność i skuteczność w warunkach swojego czasu, ale czas ten upłynął. Podobnie jak w czterech wcześniejszych przypadkach. Rozwiązaniem nie jest jednak powrót do nieadekwatnych dzisiaj rozwiązań z przeszłości. Tak oto pojawia się więc przestrzeń dla projektów modyfikacji programu liberalnego w sposób uwzględniający realia XXI wieku, w tym zmieniającą się mentalność mieszkańców Zachodu, których oczekiwania, aspiracje, potrzeby i wartości po prostu są inne niż w latach 80. poprzedniego stulecia. Ale ujawniają się też pułapki, polegające na skłonności do sięgania po proste zapożyczenia z arsenału ideowego przeciwników liberalizmu.

Wrogowie liberalizmu

Jak w większości przypadków w przeszłości, pożądaną byłaby refleksja nad taką modyfikacją i „uaktualnieniem” liberalnego przesłania, które jednak pozostałoby na gruncie jego fundamentalnych założeń ideowych (ochrona wolności jednostki i jej zdolność do ponoszenia indywidualnej odpowiedzialności za swoje czyny). To liberalne przesłanie skupiałoby się przede wszystkim na obiektywnych przeobrażeniach świata – związanych ze skutkami globalizacji, postępem technologicznym, zawinionymi przez działalność człowieka zmianami klimatu, migracjami posiadającymi przemiany demograficzne w tle, robotyzacją i jej wpływem na przyszłość rynku pracy, humanistycznym postępem w postaci np. uwrażliwienia na los zwierząt – a jednak mimo wszystko mniej na schlebianiu modom intelektualnym czy wywracaniu filarów doktryny do góry nogami w pościgu za przychylnością młodego pokolenia, którego ambicją numer jeden jest więcej czasu wolnego. W tym kontekście metoda „reformowania” liberalizmu polegająca na wyrzucaniu na śmietnik istotnych jego elementów i inkorporowania w ich miejsce postulatów pochodzących z innych, obecnie dzisiaj bardziej modnych, nurtów myśli politycznej, nie wydaje się najszczęśliwszą.

Zważyć należy przecież, które nurty są obecnie w natarciu, gdy liberalizm jest w defensywie. Są to niewątpliwie populizm, socjalizm oraz konserwatyzm (przy czym ten ostatni nie w swojej klasycznej formule – społeczeństwa zachodnie bez zmian nadal stają się stopniowo coraz mniej konserwatywne, a w sensie punktowym, związanym z potrzebą przynależności do wspólnoty narodowej, rozwoju tak skonstruowanej tożsamości, także kosztem wzmacniania jej ksenofobicznymi odruchami wobec „obcych”). Jest wysoce wątpliwe, czy liberalizm „zreformowany” do postaci hybrydy z którymkolwiek z tych sposobów politycznego myślenia byłby udanym nowym etapem w rozwoju jego myśli i – przede wszystkim – w zmaganiach o wolność człowieka.

Czy aby na pewno chcemy, aby liberalizm był bardziej populistyczny, wynajdywał i wskazywał wrogów (antyszczepionkowców? Rosję? ludzi źle korzystających z 500+? – na pewno i liberalizm byłby w stanie wyselekcjonować sobie kandydatów na wrogów publicznych i straszyć nimi resztę obywateli, łaknąc ich poklasku), aby był mniej technokratyczny, merytokratyczny, proceduralny i nudny „jak flaki z olejem”, a za to odnalazł swoją „polityczność” i odrobił „lekcję z Carla Schmitta”? Czy aby na pewno chcemy spajać liberalizm z nacjonalizmem i ryzykować wzięcie na zakładnika przez logikę zamykania się przed światem, zwłaszcza w obliczu pamięci o kilku ponurych wątkach z historii liberalizmu, gdy taki właśnie flirt prowadził dobrych liberałów na manowce? Czy aby na pewno – to pewnie najtrudniejsze pytanie, bo opory tutaj wydają się najmniejsze – chcemy uzupełniać liberalizm wątkami socjalistycznymi, wyrzec się całości dorobku liberalnej refleksji o gospodarce i stać się czymś na kształt umiarkowanej socjaldemokracji w czasach, gdy i ona (toczona podobnym kryzysem) oddaje pola lewicy radykalnej?

Tymczasem trzeba na serio wziąć pod uwagę hipotezę, że przyczyna kryzysu liberalizmu nie jest inherentna, nie wynika z jego wewnętrznej natury, aksjologii, z filozofii czy wizji człowieka, które liberalizm promuje. Może jest jednak tak, że przyczyna kryzysu liberalizmu leży w załamaniu się zaufania części ludzi w perspektywy ich przyszłości? Zaś praprzyczyną tego załamania jest strach.

Populizm wlewa strach w serca ludzi. To on jest kluczowy z tej triady wygrywających dzisiaj z liberalizmem wrogów. To on uwypukla złe wiadomości, fatalne prognozy, wskazuje śmiertelne niebezpieczeństwa, każe nam drżeć o fizyczny dobrostan i materialną przyszłość naszych rodzin. Gdy już jesteśmy przerażeni do szpiku kości, wówczas cała trójka zgłasza się nam ze swoimi receptami. Populizm stawia na proste rozwiązania bardzo skomplikowanych problemów. Treść jego recept w zasadzie nie ma znaczenia, istotna jest ich prostota w formie. Sprowadzają się one do oddania władzy tym, którzy najgłośniej krzyczą, najśmielej błaznują, najmocniej nienawidzą „establiszmentu” i instytucji, najgorliwiej chcą wszystko istniejące rozszarpać na strzępy. Nacjonalizm oczywiście proponuje etniczną homogeniczność, przegonienie lub zneutralizowanie „obcych”, dumę z historii i pochodzenia, życie w glorii dawno minionej chwały pokoleń przodków. Socjalizm oferuje wspólnotę solidarności, której ostoją nie jest jednak solidarność człowieka wobec człowieka, a instytucje państwa, które rozdzielą pieniądze bardziej równo, dadzą poczucie nie tylko siatki bezpieczeństwa socjalnego pod nami, ale i może pozwolą zostać w domu zamiast iść do pracy.

Przemiana potrzeb

W ten sposób odpowiada się na trzy autentyczne potrzeby ludzkie, które obecnie odpowiednio przedstawione w narracji politycznej jako niezaspokojone, nabrzmiałe i uwypuklone, stanowią bariery dla działań na rzecz podtrzymania dawnego liberalnego paradygmatu Zachodu. Pierwszą jest oczywiście potrzeba bezpieczeństwa, którą operuje najchętniej konserwatyzm (z zastrzeżeniem operowania potrzebą bezpieczeństwa socjalnego także przez lewicę). Drugim jest pragnienie równości, którym operują socjaliści. Elementem trzecim jest zapotrzebowanie człowieka na odczuwanie sprawczości, które staje się przeszkodą dla liberalizmu, gdy – w nakreślony powyżej sposób – operować nią poczynają siły populistyczne.

Podłożem współczesnej formuły internalizowania tych potrzeb stał się właśnie strach. Strach wzmaga potrzebę bezpieczeństwa, odziera nas z wiary w samych siebie i każe szukać złudnego poczucia spokoju we wsparciu instytucji. W tym samym czasie nie dostrzegamy, że ceną tego złudzenia są zagrożenia związane z wdzieraniem się instytucji władzy do naszej prywatnej sfery życia i z narzucaniem nam oficjalnej, urzędowej aksjologii. Strach skłania nas by żądać równości materialnej, bo – świadomi własnej słabości – liczymy na lepsze samopoczucie, gdy słabsi będą wszyscy wokół. Nie dostrzegamy zaś, że warunkiem powstania większej równości materialnej jest nierówne traktowanie przez władzę, a za takim kategoryzowaniem ludzi kryje się prawdziwa pogarda. Gdy nierówne traktowanie urośnie zaś do rangi zasady, to w połączeniu z jeżdżącą na pstrym koniu łaską rządzących, łatwo możemy sami znaleźć się w pozycji upośledzonej, miast uprzywilejowanej. W końcu strach stanowi impuls do uciekania się pod skrzydła silnej władzy i uzyskiwania poczucia sprawczości, gdy taką władzę w głosowaniu wybieramy. Chcemy czuć sprawczość, choć ona wtedy dawno już została delegowana w ręce tego czy innego przywódcy. A potem tzw. silna władza wkracza oczywiście w kolejne przedziały życia i odziera nas z realnej sprawczości, tej z naszego poletka, tej potrzebnej nam, gdy chcemy wychowywać dzieci, rozwijać karierę zawodową, prowadzić firmę, czy wydawać własne pieniądze.

Reformując się więc, liberalizm powinien skupić się na tym, aby jak największa część ludzi gdzie indziej zaczęła dostrzegać źródła zagrożenia, w inwigilacji przez własny rząd, w stanowieniu absurdalnego i niesprawiedliwego prawa, w utracie sojuszników międzynarodowych, we wdzieraniu się oficjalnej ideologii i jedynej prawomyślnej religii w prywatne życie i do szkół naszych dzieci. Aby jak najwięcej z nas wróciło do pojmowania pożądanej równości jako równości szans, czyli dobrych usług publicznych, wyśmienitej szkoły, skutecznej ochrony zdrowia, racjonalnego transportu publicznego, zamiast zrównywania redystrybucyjnego. Aby jak najwięcej z nas sprawczość rozumiało jako własną moc w zderzeniu z administracją rządową i samorządową, a nie jako moc rządu w zderzeniu z grupą współobywateli, których nie lubimy.

Tak jak strach jest wspólnym mianownikiem opacznie pojętych bezpieczeństwa, równości i sprawczości, tak kluczem do przezwyciężenia kryzysu liberalizmu i nadania tym trzem potrzebom bardziej liberalnego charakteru jest odwaga. I to ona jest najpierwszym zadaniem w procesie reformy liberalizmu na XXI wiek. Liberałowie wydają się potrzebować odwagi i obywatele wydają się jej potrzebować. Sami liberałowie potrzebują jej, aby z większą determinacją bronić własnych wartości przed nacjonalistami, socjalistami i populistami. Ale także potrzebują odzyskać zdolność wlewania w serca ludzi otuchy, odwagi i optymizmu.

Jeśli więc mówimy o nowej umowie społecznej dotyczącej liberalizmu przyszłości, to mówimy o wielkim ruchu wyzwolenia ludzi z niemocy i stuporu. Pesymizm generuje zrezygnowanie, ono potęguje marazm, a marazm rodzi pesymizm – to zaklęty krąg. Odwaga to zastrzyk optymizmu, aby wstać i się ruszyć. Tylko tędy wiedzie droga ku wyjściu poza łańcuch kryzysów.

Między naturą a kulturą – komentarz do książki Marka Migalskiego „Nieludzki ustrój” :)

Prof. Marek Migalski napisał książkę ciekawą i erudycyjną. Napisał ją przy tym ze swadą i lekkością, znamionującą duży talent popularyzatorski. Jej treścią jest dowodzenie tezy, że ustrój demokracji liberalnej stoi w sprzeczności z ludzką naturą. Opierając się na wynikach badań w naukach biologicznych, autor przekonuje, że ludzie nie są racjonalni, tylko emocjonalni; preferują kolektywizm, a nie indywidualizm; są na obcych zamknięci, a nie otwarci; w procesach poznawczych zaś preferują drogę na skróty. W związku z tym, autor wyraża zdumienie, że ustrój demokracji liberalnej trwał przez kilkadziesiąt lat w krajach Europy Zachodniej i dopiero ostatnio zaznaczył się jego kryzys. Marek Migalski przedstawia się przy tym jako zwolennik tego ustroju, dostrzegając w nim istotne walory humanistyczne. Formułuje on zatem pewne sposoby jego obrony, choć czyni to w przekonaniu, że ich skuteczność będzie wątpliwa.

Otóż nie podzielam tego pesymizmu. Rozwój ludzkości jest procesem odchodzenia od natury, czyli pierwotnych potrzeb i instynktów świata zwierzęcego, w stronę kultury, czyli specyficznie ludzkiego świata norm i wartości. Wynalazkiem człowieka jest moralność, ufundowana na potrzebie czynienia dobra. Ta potrzeba jest wyraźnie eksponowana we wszystkich religiach, które także są ludzkim wynalazkiem. Ten proces od amoralnej natury do moralnej kultury jest oczywiście nieciągły, z licznymi zwrotami i przystankami, ale trwa nieprzerwanie od czasu, gdy człowiek stał się świadomy własnej świadomości. Nie jest więc właściwe określać liberalną demokrację mianem nieludzkiego ustroju z tego powodu, że najbardziej w stosunku do innych ustrojów państwowych odbiega od naturalnych atawizmów. Przeciwnie, właśnie dlatego, że od nich odbiega, zasługuje na miano najbardziej ludzkiego ustroju, przynajmniej jak dotąd. Człowiek tym bardziej przestaje być zwierzęciem, im bardziej w swoim zachowaniu kieruje się kulturą, a nie naturą, czyli im bardziej w terminologii Freuda Superego dominuje nad Id.

Proces ten, rzecz jasna, nie przebiega równomiernie w ludzkiej populacji, o czym decyduje wiele czynników. Oprócz uwarunkowań historycznych i geograficznych oddziałujących na wielkie grupy społeczne, istotny jest także wpływ cech indywidualnych o charakterze światopoglądowym, ideologicznym, intelektualnym i psychologicznym, które to cechy ukształtowane zostały z kolei przez czynniki genetyczne i środowiskowe. Zróżnicowanie ludzkich dążeń dobrze ilustruje piramida potrzeb podstawowych Abrahama Maslowa. Najniżej znajdują się w niej potrzeby bezpieczeństwa, które są potrzebami najbardziej naturalnymi, a należą do nich potrzeby fizjologiczne i przynależności. Wyżej sytuują się potrzeby rozwoju, takie jak uznanie i samorealizacja. Jednak dopiero po zaspokojeniu tych pierwszych mogą pojawić się te drugie. Skoro więc demokracja liberalna tak zdecydowanie promuje wartości wolności i praw człowieka, które służą zaspokojeniu potrzeb rozwojowych, to trudno się dziwić, że nie znajduje ona zrozumienia tam, gdzie panuje ubóstwo i terror. Tam bowiem ludzie dążą przede wszystkim do zaspokojenia potrzeb bezpieczeństwa, są zatem bliżej natury niż kultury. Niepowodzenia demokratyzacji, na które powołuje się Migalski, przytaczając przykłady „Arabskiej Wiosny” i krajów afrykańskich, są tego dobrym przykładem.

Ale nawet tam, gdzie ludzie dążą do realizacji celów rozwojowych, ich akceptacja dla demokracji liberalnej może ulec zasadniczej zmianie pod wpływem rozmaitych plag i katastrof, jak wojny, epidemie czy klęski żywiołowe, które zmuszają do koncentracji na potrzebach najbardziej rudymentarnych. Ani wolności indywidualne, ani prawa człowieka nie są wtedy najważniejsze. Zresztą nie potrzeba do tego katastrof, czasem wystarczy odpowiednia kampania propagandowa prowadzona przez populistycznych polityków, aby wywołać określone lęki i spowodować nienawiść do wyimaginowanych wrogów Boga i ojczyzny. To często wystarcza, aby demokrację liberalną zastąpić autorytaryzmem. Taki cel postawiło sobie w Polsce Prawo i Sprawiedliwość i trzeba przyznać, że w jego realizacji partia ta posunęła się już daleko.

Demokracja liberalna przeżywa jednak trudny okres na całym świecie. Migalski ma rację, że rozwój tej formy ustrojowej nastąpił dzięki szczególnym warunkom, w jakich znalazły się kraje Europy Zachodniej w czasach zimnej wojny. Bezpieczne, pod parasolem atomowym Stanów Zjednoczonych, mogły skupić się na szybkim podnoszeniu stopy życiowej swoich obywateli oraz rozwoju nauki i kultury. Wiadomo zatem czego potrzebuje demokracja liberalna – pokoju i dobrobytu. Wszelkie wstrząsy i przesilenia społeczne oraz ekonomiczne wykluczenia i nierówności przetrzebiają szeregi zwolenników tego ustroju. Globalizacja i neoliberalny kierunek rozwoju kapitalizmu nie sprzyjają demokracji liberalnej, ponieważ potęgują społeczne nierówności. Wykorzystują to populiści, którzy dzięki mediom społecznościowym nie mają żadnych trudności w rozpowszechnianiu swoich poglądów.

Wszystko to prawda, ale wcale nie oznacza, że demokracja liberalna nie jest w stanie się upowszechnić i utrwalić, bo jest sprzeczna z naturą ludzką. Jak wcześniej wspomniałem, proces „uczłowieczania” się ludzi, czyli przechodzenia od natury do kultury, nie jest jednokierunkowy. Postęp i regres przeplatają się z sobą. Wystarczy jednak spojrzeć wstecz historycznej perspektywy, aby się przekonać, w jakim generalnie kierunku przebiegają zmiany cywilizacyjne. Jak wiele z nich, dotyczących kwestii równościowych, emancypacyjnych, rządów prawa, zakazu tortur i publicznych egzekucji, mimo lokalnych wyjątków, uważa się powszechnie za nieodwracalne. Być może w najbliższej przyszłości, w popandemicznym świecie, będzie tak, jak pesymistycznie przewiduje Migalski, że zapanują rządy demokracji antyliberalnej, gdzie z demokracji pozostaną tylko cykliczne wybory, podczas gdy reszta będzie typową dyktaturą. W dłuższym okresie jednak liberalna demokracja się odrodzi, bo zbyt wielu ludzi zaakceptowało jej wartości i normy. Więc jak to jest z tymi, nieusuwalnymi jakoby z ludzkiego mózgu, predylekcjami, skłonnościami i atawizmami, skoro jedni im ulegają, a inni nad nimi panują? Skąd ten zaciekły biologiczny determinizm, nie dający człowiekowi szans na oderwanie się od świata zwierzęcego, choć jako ludzkość już tak daleko się od niego oddaliliśmy? Są to pytania, na które autor „Nieludzkiego ustroju” nie udziela odpowiedzi.

W czym można pokładać nadzieję na rozwój i ugruntowanie zasad demokracji liberalnej? Oprócz wspomnianych wcześniej warunków ogólnych, jakimi są pokój społeczny i dobrobyt, wszystko zależy od edukacji i wychowania. Nie przywiązywałbym większej wagi do zwiększenia dzietności ludzi o przekonaniach liberalnych, co sugeruje Migalski. Dzieci niekoniecznie przejmują poglądy swoich rodziców, a jeśli nawet tak się dzieje, to po wyjściu z domu rodzinnego często je zmieniają pod wpływem własnych doświadczeń. Istotny natomiast jest proces kształcenia nastawiony na wpajanie nawyku krytycznego myślenia, odporności na emocjonalną presję i obrony przed manipulacją. Postęp w naukach biologicznych, wykorzystywany w marketingu politycznym, musi być także wykorzystany w kształceniu młodzieży i ludzi dorosłych w celu zabezpieczenia ich przed marketingowymi trickami. Ponadto, poczynając od szkoły podstawowej, należy wpajać uczniom zasady demokracji liberalnej i jej podstawowe wartości związane z prawami człowieka i praworządnością. Należy też robić wszystko, aby – jak pisze Migalski – przywrócić modę na racjonalność. Oczywiście, w warunkach nacjonalistyczno-klerykalnej władzy nigdy w Polsce nie będzie to możliwe.

Co zaś się tyczy wychowania i pożądanych zmian w kulturze, to przede wszystkim warto zwrócić uwagę na stosunek do kolektywizmu. Nie zgadzam się z twierdzeniem autora książki, że w demokracji liberalnej dominuje indywidualizm, a dobro wspólne jest marginalizowane. Przede wszystkim nie wolno mylić indywidualizmu z egoizmem, co niestety często się zdarza. Niechęć do uzależnienia się od innych nie musi oznaczać braku zaangażowania w realizację celów grupowych. Po drugie zaś, kolektywizm może mieć dwa, całkiem różne oblicza, w zależności od tego, co jest zwornikiem jednoczącym ludzi. Ten zwornik może mieć charakter ekskluzywny lub inkluzywny. Ten pierwszy stawia daną grupę społeczną w opozycji do innych grup, których członkowie traktowani są jako obcy i w stosunku do których odczuwana jest agresja, niechęć, a przynajmniej dystans. Ten podział na „swoi – obcy” czy „my – oni” jest silnie konfliktogenny i ma podłoże tożsamościowe. To właśnie ten rodzaj kolektywizmu, związany z potrzebą przynależności, która daje poczucie bezpieczeństwa, traktowany jest jako naturalna, pierwotna cecha człowieka, która utrudnia mu wymaganą w demokracji liberalnej akceptację indywidualizmu i odrębności jednostek. Kolektywizm ekskluzywny jest skutkiem wyborów ideologicznych, do których zachęca określony system wychowawczy. Ludzie łączą się tutaj z sobą ze względu na podzielane wartości, które dają im przekonanie, że są pod jakimś względem lepsi, mądrzejsi lub ważniejsi aniżeli ci, którzy tych wartości nie akceptują. Przykładem mogą być grupy wyznaniowo-fundamentalistyczne, nacjonalistyczne, rasistowskie czy homofobiczne.

W przeciwieństwie do tego, kolektywizm inkluzywny łączy ludzi nie ze względu na wspólne wartości, ale z powodu chęci realizacji wspólnych celów i projektów. Członkowie takich grup są otwarci na wszystkich, którzy mogą im w tym pomóc. Do otoczenia społecznego grupy mają więc oni stosunek kooperacyjny, a nie wrogi lub zdystansowany. Światopogląd i ideologia nie są tu warunkiem przynależności, a jedynie pragmatyczna przydatność w realizacji przyjętego celu. W przeciwieństwie do kolektywów ekskluzywnych, grupy oparte na wspólnocie interesów są znacznie mniej trwałe. Po osiągnięciu przyjętego celu, drogi uczestników grupy zwykle się bowiem rozchodzą, a w przestrzeni społecznej pojawiają się ich nowe konfiguracje. Tak właśnie funkcjonuje społeczeństwo obywatelskie, które jest istotą demokracji liberalnej. Nie jest więc prawdą, że w tym ustroju nie ceni się kolektywizmu. Wręcz przeciwnie, ma on zasadnicze znaczenie, choć całkiem inne niż w zideologizowanych dyktaturach. Znika tu natomiast trwała tożsamość, zastąpiona tożsamością rozproszoną i płynną. To z nią mogą mieć kłopoty ludzie w demokracji liberalnej, a nie z brakiem kolektywizmu.

Za największą przeszkodę w rozwoju demokracji liberalnej uważam właśnie przywiązanie ludzi do trwałej tożsamości. To przywiązanie od wieków było celem pracy wychowawczej, bo dzięki niemu każda władza mogła wykorzystywać poddanych jej ludzi do swoich celów. Bóg, ojczyzna, biała czy aryjska rasa lub heteronormatywna rodzina, to wartości, którym służba miała nobilitować człowieka i oczekiwać od niego poświęcenia. Dzięki nim rządzący pozyskiwali zwolenników i ochocze mięso armatnie. Znakomita jest obserwacja Migalskiego, że to nie narody stworzyły własne państwa, ale państwa wytwarzają sobie narody – na użytek legitymizacji samych siebie.  Potem na rzecz tej sztucznej himery każą się poświęcać jednostkom. Tymczasem poświęcenie na rzecz określonej grupy społecznej sprawia, że nie będzie się lepiej żyło owej grupie, jako całości, ale tylko tym, którzy w niej dominują lub nią rządzą. Iluzja poświęcenia się dla wspólnej sprawy zawsze służyła jako paliwo dla zamordystów i doktrynerów.

Najwyższy czas, żeby ludzie otrząsnęli się wreszcie z tożsamościowych schematów, które zawsze były i są nadal źródłem wojen i rozmaitych opresji. Najważniejszy nie jest abstrakcyjny naród czy rasa tylko konkretni ludzie z krwi i kości. To ich prawa są najważniejsze i o ich dobrostan należy zabiegać. Wolność jednostki jest ważniejsza od suwerenności państwa, bo ta ostatnia służy władzy, a nie zawsze obywatelom. Dlatego należy uparcie dążyć, aby w działaniach wychowawczych, zamiast łzawych patriotycznych mitów, kłaść nacisk na poszukiwanie tych obszarów wspólnotowości, które łączą ludzi bez względu na ich wyznanie, narodowość, rasę czy preferencje seksualne, ale ludzi zainteresowanych poprawą różnych aspektów życia społecznego, w których spotyka się niesprawiedliwość, przemoc, wykluczenie, nędzę i wszelkiego rodzaju ludzką krzywdę. Trzeba wreszcie zacząć wychowywać społeczeństwo obywatelskie, a nie patriotyczne czy religijne. Wierzę, że  kiedyś pojawią się warunki do odejścia od nacjonalistycznego paradygmatu w edukacji i wychowaniu. Zamiast dzielić ludzi na swoich i obcych zacznie się pokazywać korzyści kolektywizmu inkluzywnego. Nie podzielam zatem sugestii Migalskiego, aby starać się liberalizować nacjonalizm i demokratyzować patriotyzm. Nie bardzo wiadomo, na czym to miałoby polegać, bo autor książki tego nie wyjaśnia. Zamiast się ścigać w promowaniu tych ideologii z narodowcami i konserwatystami, lepiej upowszechniać ich alternatywę.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Jeśli chce się na serio bronić demokracji liberalnej, to nie można tego traktować jak mission impossible. Więcej wiary, Panie Marku, w kulturową ewolucję człowieka.

 

Książka „Nieludzki ustrój” Marka Migalskiego jest dostępna w sklepie on-line Liberté!. 

https://sklep.liberte.pl/product/nieludzki-ustroj/

Kurs na faszyzm :)

Od dawna wiadomo, że środowisko Zjednoczonej Prawicy, pod światłym przewodnictwem „emerytowanego zbawcy narodu”, nie zamierza poprzestać na autorytaryzmie, pozbawionym ideologicznego fundamentu, który – jak w przypadku reżimów latynoskich – miałby służyć jedynie zwykłemu systemowi oligarchicznemu. Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego akolitom, chodzi o coś więcej, o rząd dusz, który umożliwi im władzę i chwałę na wieki. Chodzi więc o przekształcenie autorytaryzmu w totalitaryzm, w którym wymuszane jest nie tylko posłuszeństwo zachowań ludzi, ale także posłuszeństwo ich myśli.

Totalitaryzm może mieć charakter lewicowy lub prawicowy. Ten pierwszy w warstwie ideologicznej odwołuje się do świetlanej przyszłości społeczeństwa bezklasowego, zaś ten drugi do świętej tradycji narodowej. Totalitaryzm w ujęciu prawicowym nieuchronnie prowadzi do faszyzmu. Politycy Zjednoczonej Prawicy odżegnują się od tego pojęcia i gotowi są wytaczać procesy o zniesławienie.

Faszyzm w potocznym znaczeniu kojarzy się bowiem z terrorem i ludobójstwem z okresu III Rzeszy. Ale przecież nie to jest istotą faszyzmu. Również znane powszechnie jego symbole, owe krzyże celtyckie, swastyki i hajlowanie, prawnie w Polsce zabronione, nie są tutaj najważniejsze.

Najważniejsza jest faszystowska mentalność, często dobrze ukryta pod pozorem układnej mieszczańskiej poprawności. Istotą faszyzmu jest pragnienie stworzenia własnego narodowego świata, w którym nienawidzi się wszystkich i wszystkiego, co do niego nie pasuje.

Przemoc i terror są skutkiem tej nienawiści i pojawiają się tylko wtedy, gdy faszystowska władza nie znajduje innych, równie skutecznych sposobów urzeczywistnienia swojej wizji. Ów świat jest jednolity, niezmienny, skrojony według ideałów określonej tradycji, którym jego mieszkańcy mają służyć.

Faszyzm narodził się po I wojnie światowej, jako wyraz rozczarowania dotychczasowymi systemami społeczno-politycznymi, któremu towarzyszyło pragnienie odwetu ze strony tych, którzy w tych systemach czuli się pokrzywdzeni. Ich gniew skierowany był przeciwko wszystkim najważniejszym ideologiom i nurtom intelektualnym: liberalizmowi, demokracji, kapitalizmowi, komunizmowi, a także indywidualizmowi, humanitaryzmowi i racjonalizmowi.

Ten totalny sprzeciw wobec dotychczasowych rozwiązań ustrojowych i nurtów intelektualnych przesycony był wiarą w konieczność zniszczenia dotychczasowego porządku i zbudowania nowego, w którym siłą napędową będzie apoteoza narodu, silne państwo i zdyscyplinowani obywatele.

Czy przyczyny współczesnego populizmu, z którego czerpie życiodajną siłę Prawo i Sprawiedliwość, tak dalece odbiegają od lęków, deficytów i gniewu, które zrodziły faszyzm? Czy postulat wymiany elit nie brzmi znajomo? Można sobie wyobrazić system społeczny, w którym nie ma potrzeby stosować przymusu, aby cechy ustroju faszystowskiego były zachowane.

Będzie tak wtedy, gdy ludzie w pełni zaakceptują faszystowską ideologię, związany z nią system wartości i styl życia.

Oczywiście jest to iluzja, nie uwzględniająca istoty natury człowieka, ale Kaczyński zdaje się wierzyć, że w końcu przekona nieprzekonanych, iż proponuje „samo dobro”, kwintesencję polskości, co powinien zrozumieć każdy, kto ma polską duszę. Część z tych, którzy nie potrafią tego zrozumieć, trzeba przekupić, część wystraszyć, a część powinna sama dojść do wniosku, że w tym kraju nie ma dla niej miejsca.

To do tego upragnionego stanu „ładu i porządku”, w którym, jak u Orwella, odwrócone zostanie znaczenie pojęć wolności, prawdy i godności, zmierza konsekwentnie proces „dobrej zmiany”.

Odmian faszyzmu jest wiele, bo wiele jest źródeł dążenia do społecznej uniformizacji i zaprzęgnięcia ludzi w służbę państwowych celów i ideałów. Są jednak pewne cechy wspólne, które są również widoczne w poczynaniach Zjednoczonej Prawicy.

Oczywiście, wciąż jeszcze mamy w Polsce parlament i partie opozycyjne, którym nikt nie zakazuje i nie ogranicza działalności. Jest wolność zgromadzeń, są jeszcze wolne media i nie ma cenzury. A jednak coraz więcej jest sygnałów świadczących o tym, ku czemu zmierza „dobra zmiana”. Warto się przyjrzeć postępom tej zmiany, jakie dokonały się od 2015 roku, porównując je z uniwersalnymi cechami ustroju faszystowskiego.

Do cech tych można zaliczyć: autorytaryzm, fundamentalizm ideologiczny, kłamliwą i wulgarną propagandę, dyskryminowanie przeciwników politycznych i odmieńców, i wreszcie to, co najważniejsze – ukształtowanie pożądanego przez władzę modelu społeczeństwa.

Autorytaryzm

Autorytaryzm jest tu punktem wyjścia i oznacza pełnię władzy jednego ugrupowania politycznego. W zaawansowanym ustroju faszystowskim jest to system monopartyjny, w którym władza wykonawcza jest nieograniczonym władcą społeczeństwa. W hybrydowym ustroju demokracji parlamentarnej, w jakim w ostatnim czasie znalazła się Polska, partie opozycyjne nie mają wpływu na zdominowaną przez PiS władzę ustawodawczą, chociaż ugrupowanie to nie ma większości konstytucyjnej.

Autorytarne dążenia PiS-u są widoczne w likwidacji trójpodziału władzy i podporządkowaniu systemu wymiaru sprawiedliwości władzy wykonawczej. Tutaj tzw. reforma sądownictwa została w zasadzie zakończona. Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa, a także Sąd Najwyższy zostały przejęte przez nominatów partii.

Znaczna część środowiska sędziowskiego walczy jednak o niezawisłość, opierając się działaniom Ministerstwa Sprawiedliwości. Problemem do rozwiązania dla władzy pozostaje także kwestia niekorzystnego dla niej wyroku TSUE i krytyczny stosunek Komisji Europejskiej, który nie grozi co prawda koniecznością wycofania zmian, ale spowodować może ograniczenie unijnych dotacji i perturbacje w relacjach z europejskim systemem sprawiedliwości.

Solą w oku autorytarnej władzy są samorządy terytorialne i organizacje pozarządowe. PiS, przynajmniej na razie, nie zamierza likwidować tych niezależnych od rządu ośrodków władzy. Dąży natomiast do ograniczenia ich niezależności. Dążenia te mają charakter dwutorowy: z jednej strony wspiera się organizacje przychylne rządowi, zaś z drugiej ogranicza się zasilanie finansowe organizacji faktycznie niezależnych. Oznacza to nie tylko odcięcie większości z nich od dotacji rządowych, ale także podjęcie próby ograniczenia ich wsparcia finansowego przez organizacje zagraniczne.

Projekt takiej ustawy zaprezentowali ostatnio min. Woś i min. Ziobro, uzasadniając ją tym, że finansowanie ze źródeł zagranicznych grozi ingerencją w wewnętrzne sprawy Polski. Panowie ministrowie uparcie jak widać traktują kraje Unii Europejskiej jako zagranicę, do której nie można mieć zaufania. No cóż, zrozumienie istoty Unii Europejskiej okazuje się za trudne dla prawicowej inteligencji.

O inklinacjach autorytarnych świadczy także dążenie do etatystycznego modelu gospodarki rynkowej. Jest to widoczne w zwiększeniu stopnia regulacji prawnych działalności gospodarczej, zapowiedzi repolonizacji banków oraz utyskiwaniu premiera Morawieckiego na przerost kapitału zagranicznego w polskiej gospodarce.

Dodać do tego należy zdecydowaną tendencję do obsadzania zarządów spółek skarbu państwa i rad nadzorczych nominatami partyjnymi z pominięciem procedury konkursowej, co jest niczym innym jak powrotem do nomenklatury partyjnej stosowanej w okresie realnego socjalizmu.

Fundamentalizm ideologiczny

Faszyzm jest gorący, silnie emocjonalny, przepełniony niezachwianą wiarą w wielkość swoich ideałów; stąd czerpie swoją siłę i swoje okrucieństwo. Ideologicznymi podstawami faszyzmu są skrajnie prawicowe poglądy na temat narodu, wiary i życia społecznego. W ideologii tej charakterystyczne jest to, że jest ona skrajnie ekskluzywna. Jako źródło tożsamości służy ona bowiem bardziej wykluczaniu i naznaczaniu tych, którzy odbiegają od jej założeń, aniżeli przyciąganiu zwolenników.

Powodem tego jest często manifestowane przekonanie, że ideologia ta ma oczywistą przewagę moralną i powinna być akceptowana przez ludzi mądrych i uczciwych. Stąd skłonność do postaw fundamentalistycznych i brak tolerancji dla odmiennych poglądów.

Podstawą ideologiczną rządów Zjednoczonej Prawicy jest wulgarny nacjonalizm, bazujący na ksenofobii i resentymentach, integryzm katolicki oraz konserwatyzm i rygoryzm obyczajowy. PiS odrzucił krytyczny patriotyzm, grożąc za krytykę Polski i Polaków sankcją karną, także obcokrajowcom, czym naraził się na śmieszność na arenie międzynarodowej. Zamiast tego, propagowany jest wyłącznie apologetyczny stosunek do historii Polski. W swojej polityce historycznej Zjednoczona Prawica nie uznaje obiektywizmu. Jego brak jest jej zdaniem probierzem patriotyzmu.

Tak więc polskich morderców ludności żydowskiej w licznych pogromach należy bronić, szukając dla nich odpowiedniego alibi, a najlepiej wcale o nich nie wspominając. Prawicowy nacjonalizm polega na ciągłym przypominaniu Niemcom, Rosjanom i Ukraińcom ich win wobec Polski i podtrzymywaniu niechęci i braku zaufania do tych nacji w polskim społeczeństwie.

I wreszcie największa zadra polskiej prawicy – uczestnictwo w Unii Europejskiej, które ze względów ekonomicznych jest co prawda korzystne, ale politycznie i kulturowo sprawia jej wiele kłopotów.

Dlatego w swojej propagandzie PiS konsekwentnie traktuje UE jako zagranicę, która nie ma prawa ingerować w wewnętrzne sprawy suwerennego kraju, jakim jest Polska. Generalnie, ten element ideologii PiS-u nawiązuje wyraźnie do mentalności faszystowskiej ze względu na nieufny, a często wrogi stosunek do międzynarodowego otoczenia, i poszukiwanie w nim sojuszników o podobnym światopoglądzie, jakimi są Orban na Węgrzech i Trump w Ameryce Płn.

Integryzm katolicki ma specyficzny, polski charakter. W polskiej mitologii Matka Boska odgrywa rolę narodowej opiekunki. To Ona obroniła częstochowski klasztor przed Szwedami i sprawiła cud nad Wisłą w 1920 roku, co Jerzy Kossak uwiecznił na swoim znanym obrazie. Z kolei polscy fundamentaliści intronizowali Jezusa Chrystusa na króla Polski. Związek nacjonalizmu z religią katolicką zawsze był w Polsce bardzo silny, czego wyrazem jest popularność tożsamościowego zwrotu „Polak-katolik”.

Wiara katolicka w Polsce ma ponadto szczególny, ludowy charakter, nigdzie indziej nie spotykany w takim nasileniu. Nadaje on tej wierze rys nieco pogański, polegający na wysuwaniu na plan pierwszy obrzędowości i rytuałów, antropomorfizację Boga i oczekiwanie cudów.

Brak głębszej refleksji intelektualnej powoduje trudność w zrozumieniu podstawowych wartości chrześcijańskich i zniekształca ich znaczenie. W tym silnym powiązaniu polskiego nacjonalizmu z Kościołem katolickim PiS dostrzegł szansę na realizację swoich celów. Sojusz tronu z ołtarzem przynosi tej partii istotne korzyści w postaci pozyskania sprzymierzeńca, którego wpływ na postawy ludzi jest w Polsce bardzo silny.

Dlatego PiS ogłasza się gorliwym obrońcą Kościoła i wyraża jednoznaczne poparcie dla etyki katolickiej, poza którą – jak twierdzi Kaczyński – jest tylko nihilizm. Ugrupowanie to czyni wiarę katolicką nieodłącznym elementem polskości, co samo w sobie ma wymowę wykluczającą część obywateli.

W ten sposób Kościół katolicki stał się w Polsce podmiotem politycznym, zaangażowanym po jednej stronie sporu politycznego. Ma z tego tytułu istotne korzyści ekonomiczne i polityczne. Te ostatnie polegają na możliwości wpływania na prawodawstwo w celu podporządkowania go rygorystycznym zasadom religijnym, dotyczącym zakazu: aborcji, środków antykoncepcyjnych, zapłodnienia in vitro, urządzania w przestrzeni publicznej obrzędów i uroczystości konkurujących z katolickimi, jak np., Halloween, czy wreszcie używania symboli religijnych przez tych, których Kościół katolicki wyklucza ze swojej wspólnoty, na przykład ludzi LGBT wieszających tęczową flagę na religijnych pomnikach.

Zyskując te korzyści, Kościół jako podmiot polityczny traci jednak szacunek i zaufanie ze strony tych osób wierzących, które dostrzegają rosnący rozdźwięk pomiędzy Kościołem otwartym papieża Franciszka, a upartym konserwatyzmem polskich hierarchów.

Populizm Zjednoczonej Prawicy jest najbardziej widoczny w jej poglądach na temat życia społecznego. Poglądy te są istotnym uzupełnieniem jej ideologii. Polegają one na obronie wartości, które w cywilizowanym świecie zostały już dawno odrzucone. Polscy tradycjonaliści zostali dzięki temu zwolnieni z obowiązku uczenia się czegokolwiek, do czego zachęcały ich liberalne elity. Otrzymali od PiS-u uspokajającą informację, że to, do czego są przyzwyczajeni jest dobre i zgodne z polską tradycją. Ideolodzy PiS-u nazwali to przywracaniem godności ludziom obawiającym się zmian obyczajowych.

Nie chodziło im jednak tylko o to, aby pozyskać poparcie tych ludzi. Istotnym powodem było to, że zachodnie wzory kultury społecznej stoją w zasadniczej sprzeczności z nacjonalistyczno-klerykalną narracją. Zarówno polska prawica, jak i polski Kościół panicznie boją się zachodniej obyczajowości, przy której totalitarne zapędy nie są możliwe. Obrona praw człowieka, feminizm, homoseksualne małżeństwa – to przykłady zjawisk, które nie pasują do zideologizowanego, jednolitego i silnego państwa, w którym władza steruje życiem prywatnym ludzi. Dlatego prawica z patosem deklaruje obronę polskich tradycyjnych wartości.

Te wartości to nic innego, jak patriarchalna i ksenofobiczna kultura, w której bicie dzieci uważane jest za środek wychowawczy, mąż ma prawo gwałcić żonę, kobiety są od rodzenia i wychowywania dzieci oraz prowadzenia domu, LGBT to zboczeńcy, którzy od normalnych ludzi powinni trzymać się z daleka, ateiści to ludzie pozbawieni moralności, do obcokrajowców nie wolno mieć zaufania, do zwierząt należy mieć stosunek przedmiotowy, a do przyrody – eksploatatorski.

Taka kultura społeczna pasuje do nacjonalistyczno-klerykalnej ideologii i dobrze ją uzupełnia, bo dzięki niej łatwo odróżnić swojego od obcego. Nic więc dziwnego, że konwencja stambulska tak bardzo denerwuje Ziobrę, skoro przyczyn przemocy w rodzinie doszukuje się w religii i kulturowej tradycji.

Kłamliwa i wulgarna propaganda

Charakterystyczną cechą faszystowskiej propagandy jest aroganckie i bezwstydne kłamstwo. Jak powiedział Goebbels – „kłamstwo tysiąc razy powtórzone staje się prawdą”. Celem tej propagandy jest stworzenie wyimaginowanej rzeczywistości, w którą ludzie uwierzą, choćby dla świętego spokoju. Telewizja publiczna, przekształcona przez Jacka Kurskiego w telewizję partii PiS, pracowicie do tego dąży.

Wspierają ją w tym wysiłku sprzyjające prawicy media prywatne, jak dzienniki: „Gazeta Polska” i „Gazeta Warszawska”, kościelna telewizja „Trwam”, czy magazyny „Sieci” i „Do Rzeczy”, choć w tych ostatnich można niekiedy spotkać artykuły wyłamujące się z zasad faszystowskiej ortodoksji. Głównym celem tych mediów jest indoktrynacja, a nie informowanie czy skłanianie do wysiłku intelektualnego.

Prezentowany w nich świat jest czarno-biały. Wszystko, co dobre znajduje się po stronie Zjednoczonej Prawicy, a to, co złe – wyłącznie po stronie opozycji. Prezentowane jest to w sposób bezwstydny, bez próby jakiegokolwiek kamuflażu, który dawałby pozory obiektywizmu. Opozycję należy ośmieszyć i zohydzić do tego stopnia, aby odbiorca tego przekazu odczuwał wstyd i moralny niepokój, gdyby próbował doszukiwać się w niej czegokolwiek dobrego.

W dojrzałym faszyzmie propagandzie tej towarzyszy cenzura i likwidacja mediów nieprzychylnych władzy. W Polsce wciąż działają niezależne media, na które często skarży się Kaczyński i bliscy mu politycy. Nic dziwnego, bo media te, choć nie docierają tak powszechnie, jak TVP, psują wizję rzeczywistości, którą kreuje władza. Likwidacja tych mediów nie jest łatwa, jeśli chce się zachować pozory państwa demokratycznego, choć trzeba przyznać, że Orban na Węgrzech potrafi sobie z tym radzić.

W Polsce Zjednoczona Prawica próbuje iść w jego ślady. Ponieważ część opozycyjnych mediów jest własnością wydawców zagranicznych, rozpętywana jest nagonka, że reprezentują one interesy wrogich Polsce ośrodków zagranicznych, bo oczywiście wszystko, co jest przeciwko PiS-owi i „dobrej zmianie”, jest przeciwko Polsce. Dlatego wysuwany jest coraz bardziej zdecydowanie postulat „repolonizacji” i „dekoncentracji” mediów prywatnych.

Oczywiście skutkiem tych działań, o czym się już nie wspomina, jest przejęcie kierownictwa w tych mediach przez partyjnych nominatów. Ale poza tym jest przecież jeszcze wiele innych możliwości, aby utrudniać życie mediom opozycyjnym. Można przecież pozbawiać je dochodów z reklam państwowych przedsiębiorstw i instytucji, wprowadzać odpowiednie zmiany w prawie prasowym, nękać procesami o zniesławienie czy karami za naruszenie etyki dziennikarskiej.

Spacyfikowanie „Polsatu” i „Superstacji” jest przykładem skuteczności tej strategii.

Dyskryminacja przeciwników i odmieńców

Dyskryminacja mniejszości, które odbiegają od pożądanego przez władzę modelu społeczeństwa, jest bodaj najbardziej widoczną cechą faszyzmu. Dyskryminacja ta może przybierać różne formy i stopnie nasilenia: od odgórnie sterowanej krytyki i niechęci oraz pozbawienie niektórych praw, przez banicję i izolację więzienną lub psychiatryczną, aż do fizycznego unicestwienia.

Nie oznacza to wcale, że tylko te najbardziej radykalne formy dyskryminacji są wyrazem faszyzmu. Faszyzm pojawia się wszędzie tam, gdzie kwestionowana jest zasada równości ludzi w aspekcie zarówno prawnym, jak i społecznym. Jarosław Kaczyński zapewne nie jest świadomy, jak wyraźnie odkrył swoje faszystowskie inklinacje, gdy podzielił polskie społeczeństwo na ludzi lepszego i gorszego sortu, a także wtedy, gdy swoje ugrupowanie określił mianem „panów”.

Mentalność faszystowska nie znosi pluralizmu; dobre i właściwe jest tylko to, co jest zgodne z faszystowską ideologią, resztę trzeba potępić i odrzucić. Faszyści nie rozumieją tolerancji, dlatego nienawidzą liberalizmu i lewicowego permisywizmu. Argumenty przedstawicieli tych nurtów są przez nich z zasady ignorowane, jako lewackie.

Przykładem może być postawa wiceministra Janusza Kowalskiego, który poproszony o komentarz do wypowiedzi prof. Ewy Łętowskiej, odmówił go twierdząc, że poglądy osoby związanej z systemem komunistycznym na to nie zasługują. Ta postawa to nie tylko wyraz krańcowej arogancji, a zarazem ignorancji, ale także faszystowskie wezwanie do ostracyzmu osób, z którymi Zjednoczonej Prawicy nie jest po drodze.

Zmasowana krytyka polityków prawicy i sprzyjających im mediów skierowana przeciwko ruchom społecznym broniących demokracji, praw kobiet i LGBT, to zaledwie wstęp do dyskryminacji. Rzeczywista dyskryminacja ma charakter prawny i policyjny. Jest ona nieudolnie ukrywana i naiwnie tłumaczona przez władzę z obawy na reakcję społeczeństwa i Unii Europejskiej.

Prokuratura Ziobry pełni tutaj zasadniczą rolę. Uderzająca jest asymetria, z jaką reaguje ona na łamanie prawa i przepisów porządkowych w zależności od politycznej i ideologicznej przynależności sprawców.

Szczególną ochroną i pobłażliwością cieszą się wyczyny narodowców. Faszystowska, ziejąca nienawiścią oprawa ich marszów nie budzi żadnych wątpliwości prawnych ze strony prokuratury. Jeśli jednak na trasie marszu pojawiają się bezbronne kobiety, protestujące przeciwko hasłom nawołującym do przemocy i nienawiści, to mimo, że są one bite i znieważane przez uczestników marszu, to właśnie one, a nie ich oprawcy, otrzymują sankcję karną za utrudnianie „pokojowej” demonstracji.

Narodowcy urządzają symboliczną egzekucję, wieszając na szubienicy portrety liberalnych europosłów, i nie spotyka ich żadna kara za szerzenie nienawiści i groźby karalne. Ludzie wieszający tęczowe flagi i napis „konstytucja” na pomnikach są za to ścigani jak groźni przestępcy i poddawani brutalnym przesłuchaniom.

Minister Ziobro z wielkim oburzeniem mówi o przestępczym czynie Margot, która zniszczyła obraźliwe napisy na furgonetce Pro-Life i szarpała się z jej kierowcą, natomiast nic nie mówi o kłamliwej, siejącej nienawiść akcji Pro-Life, którą od dłuższego czasu uprawia ta organizacja.

Powodująca oburzenie na całym świecie akcja gmin, które ogłaszają się wolnymi od ideologii LGBT, skłoniła Beatę Szydło do stwierdzenia, że protesty te i sankcje UE, które dotknęły te gminy, są sprzeczne z demokratyczną zasadą wolności słowa.

Skoro tak, to dwa pytania do tej pani: po pierwsze, czy dyskryminacja jakiejś grupy społecznej jest zgodna z polską konstytucją, i po drugie: dlaczego w takim razie policja tak gorliwie interweniuje, nie dopuszczając do upowszechniania haseł i plakatów krytycznych wobec władzy, czyżby zasada wolności słowa była przywilejem tylko jej zwolenników? Zbigniew Ziobro postanowił z kolei wyrównać „krzywdy” wyrządzone tym gminom i pokryć z nawiązką ich straty finansowe z pieniędzy podatników, także oczywiście tych, którzy uchwały radnych tych gmin uważają za przejaw głupoty i niegodziwości.

O równym traktowaniu zwolenników i przeciwników tej władzy nie ma mowy, co jest ewidentnym sygnałem faszyzacji kraju. Świadczy o tym również rosnąca brutalizacja działań policji, coraz wyraźniej wskazująca na to, że służy ona władzy, a nie społeczeństwu.

Czym bowiem można wytłumaczyć długotrwałe przetrzymywanie w komisariatach antyrządowych demonstrantów, ich poniżanie przez rozbieranie do naga i brutalne traktowanie? W wolnej Polsce nigdy czegoś takiego do tej pory nie było.

Kształtowanie pożądanego modelu społeczeństwa

Wszystkie wspomniane wcześniej antydemokratyczne działania prowadzić mają do ostatecznego celu państwa faszystowskiego, jakim jest ukształtowanie społeczeństwa w duchu narodowo-klerykalnej ideologii. Społeczeństwa kulturowo i politycznie jednolitego, służącego państwu i jego przywódcom, wolnego od wrogich mniejszości.

Wybory prezydenckie 2020 roku, będące w istocie plebiscytem za lub przeciw władzy PiS, pokazały, że mimo zwycięstwa jej kandydata, droga do realizacji tego celu jest bardzo daleka. Trudno bowiem uznać za mniejszość ponad 10 milionów ludzi popierających kandydata opozycji. Dlatego Patryk Jaki powiedział wprost, że Zjednoczoną Prawicę czeka uporczywa walka o rząd dusz, o przekonanie większości ludzi jej nieprzychylnych, zwłaszcza młodych, aby przyjęli jej ideały i system wartości.

Aby tak się stało, trzeba zdominować instytucje kultury, system edukacji i szkolnictwo wyższe, w którym – jak zauważył wiceminister – wciąż dominują lewicowe poglądy.

Otóż ten proces ideologicznej reorientacji społeczeństwa trwa już od pewnego czasu. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego dokonuje zmian w kierownictwach instytucji kultury i dotuje wyłącznie przedsięwzięcia kulturalne, które pasują do państwowej ideologii. Prawicowa polityka historyczna jest już wyraźnie widoczna w treści podręczników szkolnych z historii i wychowania obywatelskiego oraz w doborze lektur z języka polskiego.

To prawda, że jak dotąd władza nie ośmieliła się jeszcze dyktować zmian programowych w szkołach wyższych. Natomiast kuratoria i instytucje wspomagające nauczanie na poziomie podstawowym i średnim zdominowane zostały przez aktywistów „Pro-Life” i „Ordo Iuris”. Szczególnie aktywna w szerzeniu fundamentalistycznych poglądów katolickich jest ta ostatnia organizacja, mająca niemałe zasługi w szczuciu na ateistów, feministki i ludzi LGBT.

„Ordo Iuris” cieszy się poparciem władz i ma silny wpływ na prokuraturę. W tym wypadku Zjednoczonej Prawicy jakoś nie przeszkadza, że jest to organizacja międzynarodowa i zasilana finansowo ze źródeł zagranicznych. Ten fakt zdradza strategię indoktrynacyjną PiS-u: aby zachować pozory obiektywizmu, partia ta nie angażuje się bezpośrednio w działalność wychowawczą; robią to za nią organizacje pozarządowe o charakterze skrajnie nacjonalistycznym i klerykalnym. To one są obficie dotowane przez państwo, w przeciwieństwie do organizacji obcych światopoglądowo.

Trzeba przyznać, że ta działalność propagandowo-wychowawcza przynosi rezultaty. Szczucie na przeciwników faszystowskiego kursu i uporczywe kreowanie wrogów w postaci mniejszości narodowych, wyznaniowych i seksualnych, nakręca w Polsce spiralę przemocy.

Coraz częściej dochodzi do gorszących ekscesów, jakich dopuszczają się wobec cudzoziemców, innowierców i homoseksualistów ludzie opętani przez siewców nienawiści. Agresja fizyczna i słowna, zwłaszcza wobec środowiska LGBT, które odważyło się otwarcie upomnieć o swoje prawa, narasta coraz bardziej, szczególnie po haniebnych wystąpieniach wyborczych Andrzeja Dudy.

Agresja ta budzi niepokój w kręgach liberalnych w kraju i zagranicą o standardy życia społecznego w Polsce. Na szczęście akcja rodzi reakcję; im silniej Zjednoczona Prawica, w której prym pod tym względem wiedzie Ministerstwo Sprawiedliwości, toczyć będzie walkę o odwrócenie liberalnych i emancypacyjnych trendów, tym większy będzie opór społeczny, zwłaszcza wśród ludzi młodych, o szerokich horyzontach, pragnących kontaktu ze światem.

Nie widać zatem szans na to, by mogła się urzeczywistnić wizja Kaczyńskiego o stworzeniu państwa wykluczającego wszelkie odstępstwa od narodowo-klerykalnego ideału. Faszystowska uniformizacja zawsze będzie rodziła opór i Kaczyński zmuszony będzie do nieustającej walki z wrogami, których sam tworzy. Jeśli ktoś powie, że o to mu właśnie chodzi, bo na tym polega jego filozofia rządzenia, to tym bardziej współczuję jego zwolennikom.

Zamiast szczęśliwego, życia na wyspie czystej, choć zacofanej polskości, czeka ich bowiem wyniszczająca wojna plemion.


Obraz: Ludolf BakhuizenRough sea with a Dutch yacht under sail

„Antropocen dla początkujących” – recenzja :)

Spałam, gdy się kończył świat. Żadnych dźwięków, tylko błysk. Na tarczę Słońca Luna naszła, wzmógł się wiatr (…) Nie śpię, żyję, lewituję tu. Nie mam za co chwycić, nie mam o co oprzeć stóp – tak w utworze otwierającym jedenasty album grupy muzycznej Hey pt. Błysk Katarzyna Nosowska rozpoczyna umożliwiający mnogość interpretacji monolog o końcu świata. W całości obrazu doszukiwać się można nawiązań do Solaris, traumatycznego poczucia odosobnienia jednostki czy – faktycznie – nadchodzącej ostateczności.

Przez całą lekturę książki Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka, ponad czterystustronicowej pozycji wydawnictwa Biblioteki Liberté!, regularnie wracały do mnie wersy Błysku, a z każdym kolejnym rozdziałem zasychało mi w gardle, fotel stawał się coraz mniej wygodny. I to mimo, że zajmuję się zawodowo zagadnieniami środowiskowymi, żaden z tematów poruszonych w lekturze nie był mi obcy, a dużą część przytaczanych danych dobrze znam.

Eseje Juraszka to diagnoza. Diagnoza postawiona bez eufemizmów, bez nadziei na cud czy choćby względnie udaną rekonwalescencję. To okrutnie prawdziwy i pozbawiający złudzeń obraz rzeczywistego przekształcenia planety w miejsce, które jest ludzkości coraz mniej przyjazne. To jawne oskarżenie, wyrzut sumienia, zarówno w wymiarze indywidualnym – każdego mieszkańca/ki, czy bardziej – użytkownika/czki Ziemi, jak i zbiorowym. Czyli coś, na co w absolutnej zupełności – jako gatunek Homo Sapiens – zasłużyliśmy.

Stopień przekształcenia i degradacji planety, na której żyjemy, jest bezprecedensowy. Człowiek – co zauważa z nieukrywaną dozą melancholii Juraszek – wskutek rozwoju wszelkich maści technologii, a także braku umiaru w eksploatacji i szacunku dla natury, pozbawił się możliwości odkrywania miejsc jeszcze nieodkrytych, a te odkryte są najczęściej w stanie agonalnym. Trwamy już jedynie w fazie bolesnej i nieodwracalnej przyrodniczej recesji.

Upadek bioróżnorodności, wymieranie gatunków, wszechobecne betonowanie i wylesianie, hodowla przemysłowa zwierząt, toksyczne zanieczyszczenie powietrza, gleb i wód, a już przede wszystkim zmiana klimatu, które możemy bez cienia wątpliwości zaobserwować do tej pory, w logiczny sposób dostarczyć winny ludziom wystarczających powodów, żeby zacząć obawiać się o choćby względnie stabilną przyszłość. Najwyraźniej jednak to zbyt mało, a większość społeczeństw wciąż wypiera fakty, badania i prognozy licząc na dalszy wzrost gospodarczy lub ignorując problem. Autor rozprawia się z reprezentatami wciąż obecnego jeszcze negacjonizmu klimatycznego, w analityczny sposób przedstawiając nieścisłości procesów myślowych – lub nieczyste intencje – ludzi, którzy nieświadomie bądź z premedytacją utrzymują innych w przekonaniu, że tak naprawdę nie ma powodów do zmartwień. Juraszek analizuje skomplikowany system zależności w sferze bio- i antroposfery, ukazując w nowym świetle pozornie nieznaczące relacje, które decydują o równowadze całej misternej machiny nazwanej przez nas Ziemią – jednocześnie wyliczając skalę dokonanych zniszczeń.

Proza esejów na temat nadchodzącej zapaści, punktów krytycznych, analiza zjawisk neomanii, eksploatacyjnej czy rabunkowej wręcz twarzy kapitalizmu oraz rozważania nad traconym intelektualnym potencjałem społeczeństw przeplatane są przez Juraszka zgoła odmiennymi formami literackimi. Pośród tekstów o wymierających gatunkach znaleźć można oniryczne opisy przyrody, literaturę piękną, teksty piosenek Depeche Mode, wspomnienia z osobistych podróży czy wersy Inwokacji. Nadaje to pewnej głębii sprzyjającej pogłębionej refleksji, poszerza perspektywę o aspekty kulturowe oraz pozwala na bardziej intymne utożsamienie się z treściami. Pozwala też zastanowić się nad tym jak młode pokolenie formułuje własne przekonania i wartości i jaki kanału przekazu używa aby o nich mówić.

O ile bohaterami „Antropocenu…” są zarówno sam okres antropocenu w ujęciu historycznym, geologicznym, technicznym, gospodarczym, społecznym czy kulturowym i w metaforycznym sensie spersonifikowana Ziemia, o tyle ludzie stanowią tu szkodliwe, degradujące tło. Nie brakuje odniesień do innych, licznych publikacji traktujących o temacie zapaści klimatu, kryzysu ekologicznego, upadku bioróżnorodności czy wymieraniu gatunków, a ich autorzy, m.in. Naomi Klein, Marcin Popkiewicz, Jonathan Watts czy Henry David Thoreau stanowią dla wspomnianego tła – pozornie jednak tylko – odciążającą równowagę.

O tytułowych pandemiach jest niewiele. Nieliczne odniesienia do wirusa SARS-CoV-2 dają poczucie, że to nie dosłowny wymiar pandemii w tych rozważaniach jest kluczowy. To my jesteśmy od kilku tysiącleci epidemią trawiącą Ziemię, od prawie dwóch wieków szkodzącą jej śmiertelnie, rozprzestrzeniającą się w każdym zakątku jej wyniszczonego ciała i prowokującą „przerzuty” swej działalności w każde kolejne, z nielicznych nietkniętych jeszcze toksycznym tworem Homo Sapiens, miejsc.

Niewiele uwagi poświęcono również nierównościom w ujęciu społecznym i zdrowotnym,  oprócz nierówności ekonomicznych – opisywanych w nawiązaniu do śladu węglowego czy uprawnień do emisji. Obok stosunkowo pokaźnej dozy nostalgii za minionymi czasami, kulturami czy osobistymi wspomnieniami autora nie znajdujemy zbyt wiele empatii względem ludzi, którzy każdego dnia masowo umierają wskutek zmiany klimatu czy degradacji ekosystemów. Kwestie zdrowotne traktowane są w książce daleko poza priorytetem, a ich występowanie w publikacji można określić jako krótkie podsumowanie wpływu zanieczyszczonego powietrza czy kataklizmów na zdrowie, traktowane jako argument – tu bezsprzecznie – czysto egocentryczny, gdy wszystkie pozostałe, zwłaszcza zachowanie funkcjonujących jeszcze ekosystemów dla przyszłych pokoleń i uniknięcie katastrofy w ujęciu ogólnym, zawiodą. Marginalizowanie tego tematu w tak obszernej pozycji wywołuje u mnie – rozumiejąc koncepcję i nie oskarżając o mizantropię – poczucie niewykorzystanej szansy przekazu.

Można by zarzucić autorowi, że w jednym z rozdziałów wytyka – nawet ekologom – zbyt optymistyczne podejście do tego co nas czeka, a jednak sam w pewien sposób – co zrozumiałe – próbuje zaszczepić w czytelniku nadzieję, że przy mobilizacji wszystkich sił pewna zmiana na lepsze jest możliwa. Nie jest to łatwa sztuka napisać książkę o końcu świata, odwlekając jednak jego widmo i próbując jednocześnie zagrzewać do działania. Nie jest również prosto opisać ogrom zniszczeń planety przy zachowaniu proporcji pozwalającej tlić się nadziei na przetrwanie. Ile potrzeba chłodnego, przytłaczającego realizmu do wzbudzenia motywacji i zmiany zachowań, ile ostrożności, by nie wywołać sprzężenia zwrotnego i pragnienia eskapizmu przed nadmiernym poczuciem odpowiedzialności, czy wręcz – winy?  Z racji braku obiektywizmu i mojego własnego zaangażowania w kwestie klimatyczne nie jestem w stanie ocenić, co w tej konkretnej narracji przeważy, trzymając się nadziei, że Ziemia nie sturla się z szal w milczącą otchłań.

Jedno jest pewne, dom mamy jeden. Spaliliśmy go, zniszczyliśmy, rozjechaliśmy samochodami, czołgami, zalaliśmy betonem, zadaliśmy mu wiele ciosów, zatruliśmy i pluliśmy nań bez żadnej refleksji i szacunku. Jego mury głośno krzyczą z rozpaczy, ale wciąż chcą nam dawać schronienie. Wykorzystajmy tę szansę i zjednoczmy siły, byśmy nie legli w gruzach własnej głupoty, krótkowzroczności, konformizmu i megalomanii. Jesteśmy już w tym krótkim ulotnym momencie przed „za późno”, zaczynając nieuchronnie mnożyć się przez pustkę – jak w późniejszych wersach wspomnianego przeze mnie utworu.

Dołączam do pytania ukrytego pomiędzy wierszami każdej strony „Antropocenu dla początkujących…” – czy zdążymy?

 

Zew plemienia – manifest latynoamerykańskiego liberała :)

Zew plemienia przypomina liberałom, czego i dlaczego warto bronić, a dla osób o nieliberalnych przekonaniach może być zachętą do ewolucji w kierunku poparcia dla szerokiego zakresu wolności

Z jednej strony zgodnie ze znanym powiedzeniem „tylko krowa nie zmienia poglądów”. Z drugiej strony coraz częściej mówi się dziś w wielu krajach o problemie silnej polaryzacji i o „bańkach” – informacyjnych, społecznych, kulturowych – w których wielu ludzi tkwi, niezainteresowanych tym, co dzieje się na zewnątrz. Stąd tak interesujące są publikacje na temat czynników prowadzących do zmiany poglądów i tego, w jaki sposób można na czyjeś przekonania oddziaływać. Ciekawe są też osobiste historie osób, u których dokonała się ideowa ewolucja. Od opisu takiej przemiany rozpoczyna się najnowsza książka peruwiańskiego pisarza Mario Vargasa Llosy pt. Zew plemienia.

Pisarz, polityk, liberał

Ten laureat Literackiej Nagrody Nobla w 2010 roku jest znany przede wszystkim za sprawą swoich powieści i zapewne przez kontakt z nimi większość czytelników odkrywa Llosę. Ja po raz pierwszy zetknąłem z tym pisarzem dzięki wydanej przy współpracy Forum Obywatelskiego Rozwoju książce Odkrywając wolność. Przeciw zniewoleniu umysłów ze wstępem Leszka Balcerowicza. Na ponad tysiącu stron z tekstami klasyków liberalizmu, takich jak Adam Smith, John Stuart Mill, Friedrich Hayek czy Milton Friedman, znaleźć można esej Mario Vargasa Llosy Liberalizm w nowym tysiącleciu.

Po lekturze tego eseju sięgnąłem po biografię autora, ponieważ nieczęsto spotyka się tak wyrazistych klasycznych liberałów wśród pisarzy. Dzięki temu poznałem Llosę jako polityka, uczestnika wyborów prezydenckich w Peru w 1990 roku. Wygrał wtedy pierwszą turę, ale w drugiej przegrał z Alberto Fujimorim. Wydana w 2018 roku książka Zew plemienia (polski przekład z 2020 roku) pozwala jeszcze bardziej zagłębić się w poglądy autora, a także w jego opisy i interpretacje myśli siedmiu wybitnych filozofów reprezentujących różne odcienie myśli liberalnej.

Mario Vargas Llosa omawia biografie i filozofie siedmiu autorów, którzy pchnęli go w kierunku liberalizmu. Są to: Adam Smith, José Ortega y Gasset, Friedrich Hayek, Karl Popper, Isaiah Berlin, Raymond Aron i Jean François Revel. Llosa był w młodości lewicowcem, marksistą, sympatykiem kubańskiej rewolucji. Dopiero wydarzenia lat sześćdziesiątych XX wieku, w tym obozy koncentracyjne na Kubie czy los radzieckich dysydentów, wywołały u niego przemianę i intelektualny marsz w stronę myśli liberalnej. „Wystarczyło rozejrzeć się wokół siebie, by zrozumieć, że choć zniknęły różnice klasowe związane z majątkiem, nierówności w ZSRR były gigantyczne i dotyczyły zakresu możliwości” – pisze o swoich praktycznych doświadczeniach z komunizmem. Jednocześnie Llosa od wczesnej młodości brzydził się nacjonalizmem jako „zaprzeczeniem kultur, demokracji, racjonalności”.

Poznając liberalne idee wielu wybitnych filozofów, którym poświęcił kolejne rozdziały książki, Llosa był równocześnie obserwatorem porażek socjalizmu i rewolucji – „przy przestrzeganiu zasad legalizmu” – dokonanej przez Margaret Thatcher, którą wraz z Ronaldem Reaganem określa jako mężów stanu. To wtedy jego „lekturami do poduszki” stały się Droga do zniewolenia Hayeka oraz Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie Poppera. Fundamentem przekonań Llosy jest wolność, zarówno gospodarcza, jak i osobista, którą autor książki łączy z ustrojami demokratyczni i sprzeciwem wobec dyktatury.

Wolność zamiast plemienności

Dyktatorzy i autorytarni populiści, jak przekonuje autor, grają na prymitywnej tęsknocie za tradycyjnym światem plemiennym, „gdzie człowiek był jeszcze nieodłączną cząstką wspólnoty, cząstką podporządkowaną wszechpotężnemu szamanowi albo kacykowi”. To właśnie sprzeciwem wobec tego „plemiennego ducha”, źródła nacjonalizmu, fanatyzmu religijnego i największych rzezi w historii, jest liberalny manifest Mario Vargasa Llosy. Tytułowy „zew plemienia” to „przeciąganie owej formy bytowania, w jakiej jednostka, czyniąc się niewolnikiem jakiejś religii, doktryny albo wodza, który przejmie odpowiedzialność za znalezienie rozwiązania dla wszystkich problemów, ucieka od ciernistej drogi wolności i od suwerenności istoty rozumnej”.

Różne odcienie liberalizmu

Każdy z siedmiu rozdziałów poświęcony jest innemu liberałowi. Llosa omawia ich najważniejsze dzieła i poglądy, przeplatając to wątkami biograficznymi i osobistymi doświadczeniami, w tym spotkaniami z niektórymi z nich.

Nie jest przy tym bezkrytyczny wobec osób, które ukształtowały jego własny liberalizm. Sam Mario Vargas Llosa podkreśla, jak ważne jest szerokie rozumienie wolności – od gospodarki, przez wolność słowa, po inne wolności obywatelskie i powiązane z tym otwartość, tolerancję i antynacjonalizm. Dlatego punktuje błędy w poglądach takich osób jak José Ortega y Gasset czy Isaiah Berlin, którzy jako liberałowie nie doceniali tego, jak ważny dla istnienia innych wolności i wolnego społeczeństwa jest liberalizm gospodarczy. 

Powołując się na Adama Smitha, autor książki wyjaśnia, że bez wolności gospodarczej i mocnych gwarancji dla własności prywatnej zagrożone są bliskie Gassetowi demokracja polityczna i wolności obywatelskie. Llosa przytacza poglądy Poppera, który odrzuca „piękne marzenie” o tym, że „gdyby możliwy był socjalizm połączony z wolnością osobistą, nadal byłby socjalistą”. Doświadczenia historyczne pokazują, że takie połączenie nie jest możliwe, a socjalizm prowadzi do opresji jednostek. „Nie ma niekompatybilności między wolnościami politycznymi a bogactwem, między mechanizmami rynku a podniesieniem poziomu życia; wręcz przeciwnie, najwyższy poziom życia osiągnęły państwa, które posiadają demokrację polityczną i stosunkowo wolną gospodarkę” – celnie stwierdził Aron. Jednocześnie Llosa wykorzystuje rozważania niektórych filozofów do krytyki wobec redukowania liberalizmu tylko do polityki gospodarczej.

Liberałowie i ich krytycy

Poza siedmioma głównymi bohaterami pojawiają się też w książce ich ideowi przeciwnicy. W rozdziale o Popperze znajdziemy krytykę Hegla, „intelektualnego oszusta”, który w „w pajęczynie słów, jaką omotał swój system”, ukrył „fundamenty państwa totalitarnego”. W części o Hayeku nie mogło zabraknąć Johna Maynarda Keynesa, który z dużym szacunkiem odniósł się do ważnej dla Llosy książki Hayeka Droga do zniewolenia. Keynes, choć w wielu rzeczach z Hayekiem się nie zgadzał, ocenił publikację słowami: „Moralnie i filozoficznie zgadzam się niemalże ze wszystkim, co Pan mówi, i to nie tylko po prostu się zgadzam, lecz zgadzam się bardzo mocno i szczerze”. Llosa zwraca słusznie uwagę na współczesne wypaczenia myśli Keynesa, która przerodziła się, wbrew intencjom samego twórcy, w „niewzruszony aksjomat socjalistów, socjaldemokratów, konserwatystów, a nawet domniemanych liberałów Starego i Nowego Świata”. Islandzki liberał Hannes Hólmsteinn Gissurarson opowiadał kiedyś, że podczas jednego ze spotkań Hayek miał powiedzieć do entuzjastów jego dorobku – nie nazywajcie się nigdy hayekistami, ponieważ marksiści są gorsi niż Marks, a keynesiści gorsi niż Keynes. 

Nacjonalizm wrogiem wolności 

W wielu rozdziałach przewija się silna krytyka nacjonalizmu jako jednego z najgorszych przejawów plemienności. Llosa przywołuje zapisane w Teorii uczuć moralnych słowa Adama Smitha: „Miłość własnego narodu często skłania nas do patrzenia z najbardziej zjadliwą zazdrością na pomyślność i wzrost potęgi narodu sąsiedniego. […] [To] godny pogardy czynnik niechęci narodowej”. Za Gassetem krytycznie odnosi się też do stymulowanych nacjonalizmem idei separatystycznych. Przypomina, że Popper nazywał nacjonalizm „straszliwą herezją” cywilizacji zachodniej i określał „jako śmiertelnego wroga kultury wolności”.

Powszechna edukacja

Mario Vargas Llosa sporo miejsca poświęca roli edukacji, o której pisali też inni pojawiający się w książce myśliciele, jako narzędzia ułatwiającego budowę liberalnego społeczeństwa i wyrównywania szans. Zwraca jednak uwagę na problemy związane z monopolem państwa w procesie kształcenia i opowiada się, podobnie jak Smith czy Hayek, za konkurencją w edukacji pomiędzy placówkami publicznymi i prywatnymi, w ramach państwowego systemu finansowania, wspominając o idei „bonów oświatowych”, które funkcjonują m.in. w Szwecji.

Świeckie państwo

Z książki wybrzmiewa też entuzjazm wobec świeckiego państwa. Llosa zwraca uwagę, że nawet wierzący Adam Smith popierał konkurencję kościołów różnych wyznań, której skutkiem jest „mniej fanatyzmu i większy duch tolerancji”. Za Gassetem zwraca uwagę na „niekompatybilność pomiędzy myśleniem liberalnym a myśleniem dogmatycznego katolika”, a za Hayekiem podkreśla, że „ani moralne, ani religijne ideały nie uzasadniają przymusu”. Z kolei Aron, który w marksizmie widział świecką religię, zwracał uwagę na podobieństwa pomiędzy świecką i świętą religią, które „usprawiedliwiają wszystkie ofiary, ekscesy i nadużycia w imię raju”.

Pluralizm i wolność słowa

Innymi wartościami bliskimi Llosie i filozofom, którzy go inspirują, są pluralizm i związane z nim tolerancja i wolność słowa. „Tolerancja i pluralizm są, bardziej niż imperatywami moralnymi, praktycznymi koniecznościami do przetrwania ludzi” – czytamy w rozdziale o Berlinie, którego liberalizm „polegał przede wszystkim na praktykowaniu tolerancji, na stałym wysiłku zrozumienia ideologicznego adwersarza”. Sam Berlin pisał, że „nudne jest czytanie sojuszników, ludzi, których punkt widzenia jest zbieżny z naszym. Ciekawsze jest czytanie wroga, tego, który podda próbie solidność naszej obrony”.

Książka Mario Vargasa Llosy pobudza do myślenia i lektury autorów z różnych ideowych „baniek”. Dla pluralizmu fundamentalne znaczenie ma wolność słowa, a jak pisał Ravel, „wielką batalią końca XX wieku, od której zależy wynik wszystkich innych, jest batalia z cenzurą”. Llosa nawiązując do Ravela, pisze, że „kiedy niknie wolność swobodnej wypowiedzi, w łonie jakiegoś społeczeństwa czy instytucji wszystko zaczyna się rozpadać”

Krytyka intelektualistów

W książce dostaje się też intelektualistom. Llosa, podobnie jak Hayek, autor publikacji Intelektualiści a socjalizm, zastanawia się nad fascynacją intelektualistów kolektywizmem i innymi lewicowymi ideami. Także Raymond Aron bronił liberalizmu, demokracji, rynku i kultury zachodniej w czasach, kiedy „gros europejskich intelektualistów dało się omamić syreniemu śpiewowi marksizmu”. Llosa w rozdziale o Popperze wskazuje na intelektualistów, którzy stali za wieloma masowymi mordami, i przywołuje słowa Poppera: „Gdybyśmy zaprzestali szczuć ludzi przeciwko sobie – często w najlepszych zamiarach – już samo to byłoby wielką wygraną”.

W kilku miejscach Llosa odnosi się do kryzysu finansowego z lat 2008–2009. Słusznie zauważa, że był on ciosem dla idei liberalnych. Jednocześnie wyolbrzymia wpływ kapitalizmu i „żądzy zysku” na kryzys, a zdaje się nie widzieć błędnych działań rządów, interwencjonizmu osłabiającego odpowiedzialność za podejmowanie ryzyka (także na rynku finansowym) czy błędów kontrolowanych przez państwa instytucji, takich jak banki centralne, co miało istotny wpływ na wybuch tego kryzysu. Zbyt kategoryczne są też słowa Llosy o tym, że „wielki światowy kryzys finansowy był dramatyczny wyrazem tego upadku Hayekowskich idei i wartości”. Klasyczny liberalizm nie upadł, czego dowodem jest zresztą książka Zew plemienia, a przy tym przedstawia dobre odpowiedzi na problemy i wyzwania XXI wieku.

Liberalna gospodarka i demokracja 

W książce Llosa wyjaśnia swój liberalny stosunek do państwa. Nie jest, jak część liberałów, anarchistą, ale popiera państwo ograniczone, zapewniające „wolność, ład publiczny, poszanowanie prawa i równość szans”. Nawet tam, gdzie państwo powinno być aktywne, może mieć ono prymat, ale nie monopol, a w pozostałych obszarach prymat powinni mieć „obywatele na zasadach wolnej konkurencji”. Za Adamem Smithem krytykuje interwencjonizm i rozrzutność rządzących, „królów i ministrów”, i chce państwa, które interweniuje rzadko i skutecznie. Llosa, który podobnie jak Ravel czy Popper był za młodu socjalistą, przeszedł na stronę wolności i w ramach ewolucji poglądów zrozumiał, że „aby wprowadzić równość, nie ma […] innej rady, niż poświęcić wolność, przyzwolić na przymus, nadzór i wszechwładzę państw prowadzącego działania niwelujące”.

Najnowsza książka Mario Vargasa Llosy to nie tylko dobry przegląd poglądów i najważniejszych publikacji siedmiu wybitnych filozofów i myślicieli, lecz także przypomnienie dorobku liberalizmu. Dlatego warto po nią sięgnąć. Llosa słusznie podsumowuje, że „doktryna liberalna od początku stanowiła jedną z najbardziej  rozwiniętych form kultury demokratycznej i to dzięki niej upowszechniały się w wolnych społeczeństwa prawa człowieka, wolność wypowiedzi, prawa mniejszości seksualnych, religijnych i politycznych, ochrona środowiska i uczestnictwo zwykłego, szarego obywatela w życiu publicznym”.

Klasyczny liberalizm, w którym fundamentalną rolę odgrywa wolność gospodarcza, przyczynił się do wielu realnych, dobrych zmian w coraz bardzie zglobalizowanym świecie. „Byłoby bardzo źle, gdyby w wyniku tej pandemii globalizacja cofnęła się i przywrócilibyśmy granice, których stopniowe znoszenie kosztowało tyle wysiłku” – oceniał niedawno Llosa. Zew plemienia przypomina liberałom, czego i dlaczego warto bronić, a dla osób o nieliberalnych przekonaniach może być zachętą do ewolucji w kierunku poparcia dla szerokiego zakresu wolności. 

Od Hotelu Lambert do PO-PiS-u, czyli dwa wieki polskiego konserwatyzmu :)

Konserwatyści to bowiem nie tylko endeccy nacjonaliści czy antysemiccy szowiniści z okresu dwudziestolecia międzywojennego, ale również galicyjscy stańczycy z okresu zaborów oraz przedstawiciele wolnorynkowej krakowskiej szkoły ekonomicznej.

Choć nie zawsze przedstawiciele polskiego konserwatyzmu określali się mianem konserwatystów, to jednak dorobek tych środowisk – zarówno na poziomie ideowo-intelektualnym, jak i politycznym – jest dość imponujący. Niewątpliwie obok ruchu robotniczego i myśli socjalistycznej to właśnie nurt konserwatywny jest trwale obecny w polskiej myśli politycznej i polityce od prawie dwóch wieków. Konserwatyści to bowiem nie tylko endeccy nacjonaliści czy antysemiccy szowiniści z okresu dwudziestolecia międzywojennego, ale również galicyjscy stańczycy z okresu zaborów oraz przedstawiciele wolnorynkowej krakowskiej szkoły ekonomicznej. Trudno zatem się dziwić, że dzisiejszych konserwatystów znaleźć można nie tylko w Prawie i Sprawiedliwości czy Konfederacji, ale również w Platformie Obywatelskiej.

Początki konserwatyzmu polskiego

Fundamenty polskiego konserwatyzmu kształtowały się jeszcze przed Powstaniem Listopadowym. W początkach XIX w. pierwsze refleksje nawiązujące do wątków konserwatywnych znaleźć można w tekstach i wypowiedziach Józefa Kalasantego Szaniawskiego, Józefa Gołuchowskiego, Henryka Rzewuskiego i Pawła Popiela. Tymczasem po roku 1830 najprężniejsze środowisko ideowe, które jak najbardziej można już określić mianem konserwatywnego (najwłaściwiej mówiąc: konserwatywno-liberalnego), rozkwitło wokół Adama Jerzego Czartoryskiego i stworzonego przez niego ruchu politycznego nazywanego – od swojej siedziby – Hotelem Lambert. Istotny wkład w rozwój tego nurtu włożyli przede wszystkim m.in. Janusz Woronicz i Karol Kazimierz Sienkiewicz. W Paryżu także działalność swoją rozwijał – nawiązujący również do ideałów republikańskich – Joachim Lelewel1. W oparciu o obóz Czartoryskiego powstały Towarzystwo Monarchiczne Trzeciego Maja, działająca jawnie niepodległościowa organizacja domagająca się odtworzenia Królestwa Polskiego, oraz Związek Jedności Narodowej, mający charakter tajnej organizacji politycznej, która poprzez kooperację ze środowiskami elit krajów europejskich miała dążyć do odbudowy państwa polskiego. Obie organizacje zakładały monarchiczny charakter odnowionego państwa polskiego, zaś królem miał być Czartoryski2.

Wśród polskich działaczy emigracyjnych funkcjonowało również środowisko nawiązujące do koncepcji ultramontańskich, zorganizowane wokół Bogdana Jańskiego i powołanego przez niego w późniejszym czasie Bractwa Służby Narodowej. Z tym środowiskiem związani byli m.in. Piotr Semenenko czy Hieronim Kajsiewicz. Jak widać, mnogość nurtów konserwatywnych, jakich można dopatrzeć się w pierwszej połowie XIX w. – przede wszystkim oczywiście wśród działaczy emigracyjnych – nie pozwala na sformułowanie twardego jądra ideowego łączącego ich wszystkich. Niemalże równie różnorodny wewnętrznie był najprężniej działający obóz konserwatywny tamtych lat, czyli Hotel Lambert. Niezależnie jednakże od różnorodności konceptów i teorii, do których nawiązywali współpracownicy środowiska kierowanego przez Czartoryskiego, zasadnie – jak twierdzi Bogdan Szlachta – można uznać, iż „wszyscy jego członkowie godzili się, że miarą powinności ciążących na członkach narodu jest dobro wspólnoty jako całości, że miara ta jest jawna i praktyczna3. Jak najbardziej współgra to z tym, jak tzw. postawę konserwatywną definiował Roger Scruton, wskazujący, że „konserwatyzm zakłada istnienie organizmu społecznego. Konserwatywny program polityczny dąży do podtrzymania życia tego organizmu, w zdrowiu i chorobie, w okresie zmian i rozkładu”4.

Wśród dziewiętnastowiecznych nurtów polskiego konserwatyzmu niewątpliwe najbardziej interesujący zdaje się ten, który okazał się mieć realne znaczenie polityczne i społeczne na ziemiach polskich. Niewątpliwie słusznym będzie określenie tego nurtu mianem lojalizmu, choć niektórzy raczej opowiadają się za pojęciem realizmu politycznego. W tzw. kongresówce ucieleśnieniem jego ideałów i postawy politycznej był Aleksander Wielopolski5. W publikacjach niektórych konserwatystów uznaje się go wręcz za „ojca konserwatywnej polityki polskiej”6. Natomiast w Galicji jako przykład konserwatywnych środowisk o proweniencji lojalistycznej czy realistycznej wskazać można tzw. stańczyków, czyli kręgi intelektualistów związane z dziennikiem „Czas” i miesięcznikiem „Przegląd Polski”. Stańczycy stawali mocno na straży ładu politycznego, krytykując expressis verbis czasy, kiedy – jak pisał Michał Bobrzyński – „nieład nasz wewnętrzny podnoszono do wysokości teorii politycznej, że w nim dopatrywano się prawie narodowego naszego posłannictwa”7. Zarówno Wielopolski, jak i stańczycy, przeciwstawiali się ruchom rewolucyjnym i narodowowyzwoleńczym, upatrując jako swojego celu – utrzymania tradycyjnych instytucji i zagwarantowania przy ich pomocy porządku społecznego. „Najwyższym celem państwa” – jak wskazywał Paweł Popiel – powinna być „wolność w porządku”, a zatem konieczność walki „z dwoma potężnymi przeciwnikami: z ustrojem biurokratycznym i ze stronnictwem rewolucyjnym”8.

Konserwatyzm międzywojenny

Konserwatyzm międzywojenny miał również wiele twarzy. Najbardziej znaną i rozpoznawalną jest – całkiem zresztą słusznie – jego twarz endecka. Środowisko tzw. narodowej demokracji stanowiło formę polskiej myśli nacjonalistycznej, w której elementy konserwatywne znajdowały swoje poczesne miejsce. Twórcą endecji był Roman Dmowski, który wskazywał, że „polityka, jako zakres czynności dotyczących organizacji zbiorowego życia społeczeństw, za główny swój cel uważać musi dobro całości społecznej – narodu, oraz utrzymanie i pomyślny rozwój organizacji jego zbiorowego życia – państwa”9. Choć różnice między ideologią nacjonalistyczną a konserwatywną są dość istotne, to jednak zasadnicze zdaje się być to, co je obie łączy, a mianowicie centralna dla nich obu idea wspólnego dobra i wspólnoty politycznej (w przypadku nacjonalizmu definiowana jako dobro narodu) oraz przywiązanie do ładu politycznego czy też znaczenia instytucji państwowych. Tworzone przez Dmowskiego bądź przez jego najbliższych współpracowników ugrupowania: Liga Narodowa, Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne, Związek Ludowo-Narodowy i Stronnictwo Narodowe stały się jednak zapleczem wyłącznie dla części aktywistów o konserwatywnych poglądach politycznych10. Częściej ideowi konserwatyści wiązali się z organizacjami o charakterze chadeckim. Szowinizm narodowy i antysemityzm endeków stanowiły dla większości konserwatystów – szczególnie zaś tych o „stańczykowskim” rodowodzie – postawy nie do zaakceptowania. Z oczywistych względów jednak to właśnie endecja stanowiła naturalnego koalicjanta i głównego współpracownika dla konserwatystów zrzeszonych w organizacjach chrześcijańsko-demokratycznych.

Szczególne miejsce na scenie politycznej dwudziestolecia międzywojennego zajmowali intelektualiści łączący z konserwatywnymi poglądami na społeczeństwo i państwo liberalne przekonania gospodarcze. Najprężniejszym środowiskiem o takim charakterze była Krakowska Szkoła Ekonomiczna, której najbardziej znanymi przedstawicielami byli: Adam Krzyżanowski, Adam Heydel i Ferdynand Zweig. Łączyli oni indywidualistyczne przekonania na jednostkę ludzką z wiarą w gospodarkę wolnorynkową, a jednocześnie niezwykle krytycznie odnosili się do etatyzmu i wszelkich form interwencjonizmu państwowego. Krystyna Rogaczewska podkreślała, że „etatyzm jest zjawiskiem szczególnie ostro krytykowanym przez polskich liberałów, nie tylko ze względu na nieefektywność ekonomiczną. Jest on zagrożeniem dla systemu demokratycznego i kulturowego rozwoju społeczeństwa, ponieważ w skrajnej postaci przeobraża się w komunizm bądź faszyzm”11. Jak widać środowiska konserwatywno-liberalne były jednoznacznie wrogie względem wszelkich form ideologii totalitarnej, stąd także zdecydowane odcięcie się ich od protofaszystowskiego marszu obozu rządowego w Polsce po 1935 r. oraz od podobnych skłonności środowisk endeckich.

Trzecim nurtem, w ramach którego znaleźć można międzywojennych konserwatystów, było środowisko chrześcijańskich demokratów. Ugrupowania odwołujące się w tym okresie do chadeckich ideałów to m.in. Polskie Stronnictwo Chrześcijańskiej Demokracji, Chrześcijańsko-Narodowe Stronnictwo Pracy, a później Stronnictwo Pracy. Pewne elementy tej ideologii – podobnie zresztą jak wątki nacjonalistyczne i robotnicze – znaleźć można również w postulatach Narodowej Partii Robotniczej12. Najwybitniejszym politykiem międzywojennej polskiej chadecji był niewątpliwie Wojciech Korfanty. Główne wątki polskiej chadecji, które można potraktować jako elementy częściowo zbieżne z ideami konserwatywnymi, znajdują swoje uzasadnienie w katolickiej nauce społecznej, przede wszystkim zaś w papieskich encyklikach. Ugrupowania chadeckie nie cieszyły się jednak aż tak dużym poparciem, jak chociażby socjalistyczne czy endeckie. Część badaczy wskazuje, że „mocny status Kościoła w międzywojniu, wyrażający się jego dużą autonomią, a także możliwością wpływania na życie społeczne, jest pod wieloma względami zbliżony do sytuacji Polski po roku 1989”13, a to zaś wpływa na fakt, iż nie jest Kościołowi katolickiemu potrzebna emanacja w postaci partii chrześcijańsko-demokratycznej, jak to się działo w krajach Europy zachodniej. Kościół katolicki miał w międzywojniu na tyle silną i samodzielną pozycję, iż nie potrzebował oparcia w partii o charakterze chadecko-konserwatywnym.

Konserwatyści w Polsce po 1989 r.

Najwięcej jednakże pytań pojawia się, kiedy zaczynamy przyglądać się polskiemu życiu intelektualnemu po 1989 r. oraz polskiej polityce dobie III RP i w nich poszukiwać śladów idei konserwatywnej. Wynika to przede wszystkim z tego – na co zwraca uwagę Rafał Matyja – iż polski „konserwatyzm po komunizmie” siłą rzeczy „powstawał w warunkach zerwanej ciągłości. Wyrastał z poszukiwania adekwatnego języka opisu polityki i kultury. W sposób naturalny był »zaprzyjaźniony« z poszukiwaniami natury religijnej, filozoficznej i historycznej”14. Z oczywistych względów w Polsce po 1989 r. nie można było znaleźć konserwatystów, którzy broniliby ustrojowo-polityczno-gospodarczego status quo czy tez postulowali ochronę tej realności, „z którą ludzie zżyli się na mocy przyzwyczajenia i długiego z nią obcowania”15. Matyja jako prekursorów odrodzonego polskiego konserwatyzmu wskazuje Henryka Krzeczkowskiego i Pawła Hertza, środowiska „Debaty”, „Res Publiki Nowej”, „Kwartalnika Konserwatywnego”, a także autorów wywodzących się z Ruchu Młodej Polski. Natomiast jako swoistych „prawicowych liberałów”, których łączy wiele z konserwatyzmem, wskazuje Stefana Kisielewskiego, Mirosława Dzielskiego i Janusza Korwin-Mikkego16. Co do tych ostatnich dyskusja musiałaby być jednak znacznie dłuższa i zdecydowanie za bardzo wychodząca poza niniejszą krótką formułę.

Niezwykle ciekawa wydaje się historia polityczna polskich środowisk konserwatywnych, gdyż partii politycznych tego typu – szczególnie w pierwszych latach III RP – powstało jednak całkiem sporo. Najracjonalniejszą propozycją periodyzacji formowania się środowisk konserwatywnych w Polsce – analogicznie do rekonfiguracji polskiej sceny politycznej – będzie ujęcie trójetapowe. Pierwszy etap obejmować będzie lata 1989-1997, kiedy to mnogość ugrupowań prawicowych – w tym przede wszystkim konserwatywnych i „konserwatyzujących” – zdecydowanie nie szła w parze z ich wpływowością. Drugi etap to lata 1997-2001, a mianowicie wstępna faza konsolidacji, której przejawem było uformowanie się Akcji Wyborczej Solidarność, która zgromadziła większość ugrupowań o charakterze konserwatywnym. Lipiński wskazuje, że „instytucjonalizacja oraz stabilizacja systemu wyraża się przede wszystkim w przezwyciężaniu skrajnego rozdrobienia oraz we wzrastającej koncentracji” i podkreśla, że teza ta „opisuje dobrze procesy, które zachodziły wewnątrz AWS w pierwszym okresie jego istnienia. Polegały one na stopniowej redukcji wewnętrznego zróżnicowania koalicji, na drodze jednoczenia się poszczególnych ugrupowań w większe podmioty”17. Etap trzeci rozpoczął się w latach 2001-2004, kiedy to dwie dominujące partie na prawicy – Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska – rozpoczęły systematyczne przejmowanie elektoratu oraz rozbudowę swoistych „bocznych skrzydeł” polityczno-programowych.

Od 2005 roku polska scena polityczna znalazła się w fazie – używając słów Artura Lipińskiego – „prawicowej dwubiegunowości”18. Poskutkowało to przejęciem przez dwie prawicowe i zarazem konserwatywne partie polityczne dominującej części politycznego rynku. Prawo i Sprawiedliwość zbudowało swoją partyjną potęgę na ideowym trzonie konserwatywno-narodowym, który wzbogacony został chadecką retoryką solidarystyczną i populizmem ruchów ludowych, a umocniony został przez nieszczególnie subtelny sojusz z Kościołem katolickim, a przynajmniej z tymi bardziej zachowawczymi hierarchami i duchownymi. Platforma Obywatelska oparła się na trzonie konserwatywno-liberalnym – konserwatyzmie kulturowym i światopoglądowym oraz liberalizmie gospodarczym – któremu dodano modernizacyjno-oświeceniowy pierwiastek europejsko-westernizacyjny, a także skutecznie zaimplementowaną w Polsce indywidualistyczną retorykę sukcesu i przedsiębiorczości. Choć obie partie zmieniały się i zmieniają się nieustannie, rozbudowywały swoje skrzydła, przyjmowały kolejnych członków, wasalizowały pomniejsze ugrupowania, to jednak ich trwały trzon pozostał niezmienny, a jest nim właśnie konserwatyzm.

Konserwatyści z Prawa i Sprawiedliwości – mówiąc językiem Ryszarda Legutki19 – „bronią rzeczy wiecznych”, zaś konserwatyści z Platformy Obywatelskiej „stoją na straży konkretnej cywilizacji czy kultury”. „Obrona rzeczy wiecznych” przez obóz konserwatywno-narodowy ucieleśnia się w głębokim przywiązaniu do tradycyjnych wartości, roli religii i Kościoła katolickiego w życiu społecznym, sprzeciwie względem liberalizacji obyczajowej i laicyzacji. „Stanie na straży cywilizacji i kultury” przez obóz konserwatywno-liberalny przejawia się w dobitnej obronie zasady państwa prawa, demokracji przedstawicielskiej i proceduralnej, kapitalistycznego porządku i podporządkowanych jemu stosunków społecznych, a także indywidualistyczno-ekonomicznej wizji natury ludzkiej. Egzystencjalny charakter wojny pomiędzy obu środowiskami wynika wyłącznie z niezwerbalizowanej świadomości – pewnie bardziej poprawnym byłoby posłużenie się w tym miejscu językiem Zygmunta Freuda bądź Jacquesa Lacana – że na polskiej scenie politycznej na dłuższą metę utrzymać się może tylko jedna znacząca siła konserwatywna. Wojna jest więc nie tylko wojną o władzę, nie tylko wojną o wyborcę, ale przede wszystkim wojną o przetrwanie. Przegrani trafią do podręczników najnowszej historii Polski, bo w tej wojnie żadna ze stron nie bierze jeńców.


B. Szlachta, Z dziejów polskiego konserwatyzmu, Wydawnictwo Dante, Kraków 2003, s. 41-48

Zob. M. Kukiel, Dzieje Polski porozbiorowe (1795-1921), Wydawnictwo Puls, Londyn 1993, s. 263.

3 B. Szlachta, Z dziejów polskiego konserwatyzmu, Wydawnictwo Dante, Kraków 2003, s. 50.

 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, przeł. T. Bieroń, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014, s. 44.

Zob. Z. Stankiewicz, Dzieje wielkości i upadku Aleksandra Wielopolskiego, Wiedza Powszechna, Warszawa 1967.

B. Szlachta, Konserwatyzm. Z dziejów tradycji myślenia o polityce, Wydawnictwo Dante Ararat, Kraków 1998, s. 186.

J. Kłoczkowski (red.), Realizm polityczny. Przypadek polski. Wybór tekstów, Ośrodek Myśli Politycznej, Wyższa Szkoła Europejska im. ks. J. Tischnera, Kraków 2008, s. 83.

Tamże, s. 68.

R. Dmowski, Myśli Nowoczesnego Polaka, Wydawnictwo Penelopa, Warszawa 2013, s. 161.

10 B. Szlachta, Z dziejów polskiego konserwatyzmu, s. 180-185.

11 K. Rogaczewska, Ekonomiczny wymiar polskiego liberalizmu. Od fizjokratyzmu do Szkoły Krakowskiej, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2011, s. 278.

12 D. Sozańska, Chrześcijańska demokracja w Polsce. Przyczyny słabości i szanse rozwoju, Krakowskie Towarzystwo Edukacyjne – Oficyna Wydawnicza AFM, s. 77.

13 Tamże, s. 104.

14  R. Matyja, Konserwatyzm po komunizmie, Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne, Warszawa 2009, s. 12.

15 R. Legutko, Etyka absolutna i społeczeństwo otwarte, Wydawnictwo Arcana, Kraków 1994, s. 110.

16 R. Matyja, Konserwatyzm po komunizmie, s. 43-49.

17  A. Lipiński, Prawica na polskiej scenie politycznej w latach 1989-2011. Historia, organizacja, tożsamość, Dom Wydawniczy Elipsa, Warszawa 2016, s. 183.

18 Tamże, s. 296.

19 R. Legutko, Etyka absolutna i społeczeństwo otwarte, s. 110.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję