Noblista i Żelazna Dama :)

Choć postacie takie jak Margaret Thatcher, czy Ronald Reagan są kojarzone przez przeciętnego zjadacza chleba, ekonomiści i myśliciele, którzy de facto byli współautorami tzw. „konserwatywnej rewolucji” lat 80. XX wieku, jak Friedrich von Hayek czy Milton Friedman w dużej mierze pozostają nieznanymi poza kręgami intelektualnymi.

We wstępie do swojej autobiografii pt. „Moje lata na Downing Street” Margaret Thatcher wspomina „Drogę do Zniewolenia” jako „znakomitą książkę”, która „dostarczyła konkretnych i jasnych argumentów przeciw socjalizmowi, pokazując, jak proponowane przez nich [socjalistów] teorie nie przystają do smutnej wówczas i pełnej niedostatków rzeczywistości [mowa o latach 50. XX wieku]” oraz, że „dzięki zawartej tam zjadliwej krytyce przeróżnych szaleństw socjalistów nabieraliśmy coraz większego przekonania, że nasi przeciwnicy nie mogą wygrać”.

Z wymienioną wyżej książką przyszła premier spotkała się po raz pierwszy jako studentka chemii na Uniwersytecie Oksfordzkim w połowie lat 40 XX wieku. Książka ta, stanowiąca krytykę ustroju totalitarnego i centralnego planowania gospodarczego w czasach, gdy Józef Stalin określany był mianem „dobrego wujka Joe”, a czołowi intelektualiści Zachodu poważnie rozważali możliwość wprowadzenie planowania jako ustroju gospodarczego, wywarła wielkie wrażenie na 18-letniej wówczas Margaret Roberts. Do końca życia podzielała głębokie przekonanie, że wszelkie formy socjalizmu nieuchronnie prowadzą do totalitaryzmu

Przyszła „Żelazna Dama” obeznana była zarówno z „Drogą do Zniewolenia”, jak i z wydaną w 1960 roku „Konstytucją Wolności”, w której to książce przyszły noblista opisał podstawowe warunki istnienia liberalnego państwa prawa, jak i odniósł się do wielu bieżących politycznych problemów np. nadmiernego uprzywilejowania związków zawodowych czy progresji podatkowej, którą krytykował. Dość znana jest anegdota z 1975 roku, wedle której słuchająca rad jednego z pracowników Conservative Reaserch Department o tym, dlaczego Partia Konserwatywna powinna trzymać się politycznego środka lady Thatcher wyciągnęła z torebki dzieło Hayeka i cisnęła nim o stół ze słowami „This is what we believe”.

Warty podkreślenia jest fakt, iż sam austriacki ekonomista nie identyfikował się z poglądami konserwatywnymi, a klasycznie liberalnymi. Opublikował nawet esej pt. „Dlaczego nie jestem konserwatystą?”, w którym ze względu na zmianę znaczenia terminu „liberal” w anglosaskim kręgu kulturowym sugerował nazwę „wigizm”(od brytyjskiej Partii Wigów) dla określenia postaw liberalnych, co jednak nigdy się nie przyjęło.

Przyszły noblista często zabierał głos w sprawach dotyczących brytyjskiego życia politycznego. Od lat 30, kiedy to Hayek wykładał w London School of Economics pozostawał on zagorzałym anglofilem i regularnie pisywał dla „The Times”. Krytykował on np. brytyjską Partię Liberalną za poparcie dla rządu Labour Party na czele z Jamesem Callaghanem twierdząc, że „partia, która pomaga utrzymać socjalistyczny rząd przy władzy straciła prawo do nazywania się liberalną”.

W latach 70. XX wieku świat zachodni powoli zaczynał dostrzegać porażkę keynesistowskich recept gospodarczych. Amerykański New Deal i idący za nim skręt tamtejszego świata politycznego ku ekonomicznej lewicy nie przyniósł zamierzonych skutków. W samej Wielkiej Brytanii upolitycznienie gospodarki w połączeniu z uprzywilejowaniem związków zawodowych doprowadziło do olbrzymiego bezrobocia i recesji gospodarczej. Codziennością był widok hałd śmieci na ulicach Londynu, ze względu na strajki związkowców. To wszystko poskutkowało zmianą prądów intelektualnych świata Zachodniego. W 1974 roku Friedrich von Hayek został uhonorowany ekonomiczną Nagrodą Nobla, dwa lata później ten sam zaszczyt spotkał Miltona Friedmana. Trzy lata później Margaret Thatcher objęła stanowisko premiera Zjednoczonego Królestwa, a w 1981 roku Ronald Reagan został prezydentem USA.

W roku 1984 na prośbę „Żelaznej Damy” austriacki noblista odebrał z rąk Elżbiety II „Order of the Companions of Honour”.

Gdy w 1981 roku rząd Margaret Thatcher dokonywał zmiany strategii gospodarczej kraju, 364 intelektualistów podpisało publiczny protest. Lewicowi działacze oskarżali premier, iż znajduje się pod wpływem „szalonego naukowca”. Jak się jednak okazało, ów „szalony naukowiec” miał rację, a rządy „Żelaznej Damy” wyrwały Wielką Brytanię z okowów recesji i inflacji, zastępując je wzrostem gospodarczym i doprowadziły do odzyskania międzynarodowej pozycji gospodarczej tego kraju.

Źródła:
Margaret Thatcher: „Moje lata na Downing Street”
John Blundell: „Margaret Thatcher. Portret Żelaznej Damy”
Friedrich August von Hayek: „Konstytucja Wolności”
http://www.rp.pl/artykul/998703-Thatcher—madrosc-i-odwaga.html#ap-3
http://www.margaretthatcher.org/archive/Hayek.asp

Czytać Poppera czy „Harry’ego Pottera”? – rozmowa z prof. Adamem Chmielewskim :)

Wydaje się, że koncepcje Poppera uległy dezaktualizacji. Wiele jego idei tak głęboko jednak weszło w krwioobieg dyskursu naukowego i politycznego, że nawet nie uświadamiamy sobie ich nowatorstwa ani tego, kto jest ich autorem. Skoro więc nadal zdarza nam się myśleć i mówić Popperem, może warto wrócić do jego lektury.

Jedną z książek, o których w ostatnim czasie szeroko się dyskutuje, jest „Capital in the Twenty-First Century” Thomasa Piketty’ego. To przełomowa lektura?

Myślę, że pozycja ta może zmienić sposób postrzegania optymalnej struktury społecznej przez polityków, w których rękach leży odpowiedzialność za przyszłość wielu krajów. Z pewnością też ma szansę przyczynić się do głębszego zrozumienia powagi problemów generowanych przez nierówności ekonomiczne.

Czy jednak politycy będą chcieli posłuchać Piketty’ego? Wydaje się, że większy wpływ na ich decyzje mają spin doctorzy.

Już wcześniej Thomas Piketty wraz z Emmanuelem Saezem pokazali, w jaki sposób można pozyskać ogromne środki na likwidację obszarów nędzy, a tym samym na realizację celów sformułowanych przez Jeffreya Sachsa w jego „Millennium Development Goals”. Obecnie jednak Piketty zrobił coś bez precedensu. Zebrał wiarygodne historyczne dane na temat nierówności ekonomicznych oraz ich skutków dla kształtującej się struktury społecznej. Myślę, że z tej analizy płyną lekcje, których nie będzie można zlekceważyć. Społeczeństwa o większym poziomie równości społecznej rozwijają się stabilniej, społeczeństwa radykalnie nierówne są zaś narażone na wiele zaburzeń i kryzysów. Nawet jeśli praca Piketty’ego nie przyniesie zmian bezpośrednich i natychmiastowych, w dalszej perspektywie jego ustalenia będą miały wpływ na dyskurs publiczny, na zmianę kategorii, za których pomocą ludzie myślą.

Jak do problemu istnienia nierówności społecznych odniósłby się Popper? Czy nie uważał on, że – ze względu na naturę społeczeństwa otwartego – nierówności muszą istnieć i nie warto z nimi walczyć?

Wydawać by się mogło, że jego intelektualna bliskość z przedstawicielem konserwatywnej opcji w filozofii społecznej i ekonomii, tj. Friedrichem Augustem von Hayekiem, a w późnej fazie twórczości z Helmutem Kohlem i niemiecką chadecją, wskazywałaby na to, że rzeczywiście był on skłonny zaakceptować nieuchronność nierówności. Należy jednak pamiętać o młodzieńczych związkach Poppera z ideą socjalizmu, która pozostała mu bliska także później. Wydaje się zatem, że byłby on raczej skłonny zaakceptować nieuchronność zróżnicowania aniżeli nierówności. Kiedy rozmawiałem z nim po raz ostatni, na krótko przed śmiercią, wówczas – nie całkiem przeze mnie sprowokowany – zaczął przekonywać mnie, że wbrew panującemu powszechnie przekonaniu nie jest tak, jakoby pełne zatrudnienie było rzeczą niemożliwą do osiągnięcia. To oczywiście zaskakujące. Wskazuje bowiem, że Popper w 1994 r., u początku tryumfalnego marszu neoliberalizmu, dopuszczał konstruktywistyczną, Keynesowską politykę władz państwowych ingerujących w sferę ekonomii, aby zapewnić ludziom pracę, a tym samym środki do życia. Jest to podejście zupełnie inne od neoliberalizmu Miltona Friedmana czy też neoliberalizmu, który znamy z rodzimej debaty publicznej. Myślę, że egalitaryzm Poppera, który bardzo silnie dawał o sobie znać w jego polemice z Platonem zamieszczonej w „Społeczeństwie otwartym…” pod koniec życia przybrał tę właśnie szczególną postać.

Jednak wydaje się, że próba zlikwidowania nierówności ma charakter utopijny, a przez to walka z nimi może wykraczać poza aprobowane przez Poppera metody inżynierii społecznej.

Pamiętajmy, że Popper odróżnia cząstkową inżynierię społeczną od holistycznej, i choć tę drugą nazywa utopijną, to pierwszą uważa za całkowicie możliwą, dopuszczalną i potrzebną. Sądzę, że pod tym względem Popper ma rację i cząstkowa inżynieria społeczna pozostaje nie tylko nieuchronną, lecz także konieczną opcją w rozwiązywaniu rozmaitych problemów społecznych, również problemu nierówności.

Zajmuję się tym głębiej z racji zainteresowania sprawami miejskimi i uważam, że miasta stanowią znakomity przykład praktycznego działania inżynierii społecznej. Nie holistycznej, ale właśnie cząstkowej, która pozostaje nieusuwalnym elementem kształtowania polityki każdego miasta. Oczywiście, miasta, kształtując swoją politykę, popełniają błędy, jednak dzięki temu, że mogą uczyć się na tego rodzaju potknięciach, nie są to porażki fatalne.

Warto pamiętać, że to właśnie miasta – w których od roku 2007 mieszka ponad połowa ludności – staną się miejscem, gdzie nierówności będą się koncentrowały w coraz większym stopniu. Miasta będą więc musiały rozwiązać owe problemy, stając się zarazem miejscem codziennego stosowania cząstkowej inżynierii społecznej. Trudno powiedzieć, z jakim skutkiem. Pod tym względem jestem realistycznym pesymistą.

Dlaczego realistycznym pesymistą?

Między innymi od Poppera nauczyłem się, że chociaż nie wszyscy możemy zarządzać sprawami publicznymi, to wszyscy mamy prawo, a właściwie obowiązek angażować się w życie publiczne i wyrażać swoje zdanie. Tymczasem mamy obecnie do czynienia z nasilającą się społeczną pasywnością, biernością i zobojętnieniem. Ludzie uważają, że rządy ekspertów rozwiążą za nas wszystkie problemy. Nie czują potrzeby, by samemu interesować się otoczeniem i podejmować próby, by na nie wpływać. Stąd właśnie mój pesymizm.

W czerwcu bieżącego roku minęła 25. rocznica pierwszych częściowo wolnych wyborów. Zastanawia mnie, czy Popper uznałby model polskich przemian za zgodny ze swoją wizją transformacji do społeczeństwa otwartego?

Nie było chyba bardziej znaczącego myśliciela dla polskiej opozycji niż Popper. Jego „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie” oraz „Nędza historycyzmu” ukształtowały myślenie znacznej części polskiej opozycji demokratycznej w stopniu większym niż inni współcześni liberałowie. Wychowałem się w czasach, gdy nazwisko Poppera było powszechnie znane; znali go studenci, znali czytelnicy gazet. Do tej znajomości sam się przyczyniłem.

Jednakże pewien incydent uświadomił mi, że po transformacji z roku 1989 nastąpiła głęboka zmiana nie tylko w rozumieniu roli Poppera dla polskich przemian demokratycznych, lecz także w rozumieniu nowej rzeczywistości oraz osobistych celów jednostek składających się na polskie społeczeństwo. Oto bowiem, przekonany o powszechnej znajomość nazwiska i dzieła Poppera wśród moich studentów, poprosiłem ich, aby w poszukiwaniu inspiracji dla swoich esejów zaliczeniowych przeczytali pewien rozdział „z Poppera”. Po wykładzie podeszła do mnie jedna ze studentek i zapytała, czy mówiłem poważnie. Pytam, o co chodzi. „No, o to – odpowiedziała – że rekomendował nam pan czytanie Pottera. Harry’ego Pottera?”. To był dla mnie znak, że w polskiej świadomości społecznej nastąpiła istotna zmiana: otwartość społeczeństwa zaczęła być traktowana jako oczywistość. Pojawiły się również tendencje do jego ponownego zamykania.

Kiedy to było?

Mniej więcej piętnaście lat temu. Można powiedzieć, że myśl Poppera wykonała swoje zadanie w społeczeństwie polskim i jako już niepotrzebna została zapomniana. Od tego czasu odgrywa w przeważającej mierze rolę historyczną.

Skąd zatem – przy tak dużym znaczeniu Poppera – ostatnie głosy krytyczne padające z ust polskich liberałów, między innymi profesora Marcina Króla, który potępił rolę, jaką neoliberalizm odegrał we wprowadzaniu zmian?

Nie należy zapominać, że zarówno popperowska kategoria społeczeństwa otwartego, jak i jego krytyka historycyzmu, argumenty skierowane przeciw Heglowi, Marksowi i innym historycystom były formułowane z punktu widzenia liberalizmu „zimnowojennego”. Niektórzy wręcz oskarżali Poppera, że publikując „Społeczeństwo otwarte…” zainicjował zimną wojnę na płaszczyźnie ideologicznej. Według niektórych, wskutek owej „zimnowojennej” retoryki, koncepcje Poppera uległy dezaktualizacji. Jest to w znacznej mierze prawda, ponieważ w ogniu ówczesnej walki potrzebne były inne narzędzia – także teoretyczne – niż obecnie. Przykładowo: zarówno w teorii Poppera, jak i u bardziej wyrafinowanego oraz socjaldemokratycznego Rawlsa brakuje kategorii wspólnoty. Tę zaproponowali dopiero komunitarianie w reakcji na uproszczony indywidualizm ówczesnego liberalizmu. Uważam jednak, że nadal z lektury Poppera możemy się sporo nauczyć. Wiele jego idei tak głęboko weszło w krwioobieg dyskursu naukowego i politycznego, że nawet nie uświadamiamy sobie ani ich nowatorstwa, ani tego, że ich autorem był Popper.

Powrócę jednak do pytania o to, jak Popper oceniłbym naszą transformację. Sądzę, że podobnie jak większość krytyków i publicystów wydałby jej ocenę pozytywną pod względem politycznym – ponieważ ona rzeczywiście dała nam to, co najważniejsze dla demokracji, wolność słowa i wolność stowarzyszania się. Myślę jednak, że byłby krytyczny w stosunku do nierówności ekonomicznych, które pojawiły się wskutek transformacji i pozostają większe niż chociażby w Niemczech, do których Popper miał ogromną sympatię. Egalitaryzm, który mocno daje o sobie znać w „Społeczeństwie otwartym…” nie jest ograniczony do wąsko rozumianej sfery politycznej, przełożył się bowiem także na jego myślenie o sprawach ekonomicznych.

Poruszył pan kwestię rządów ekspertów. Wydaje się, że w Polsce idea ta cieszy się niesłabnącą popularnością – najpierw rząd Belki, teraz niedoszły rząd Glińskiego. Do tego dochodzi „polityka ciepłej wody w kranie” Tuska. Czy Popper poparłby tego rodzaju rządy, jako system, w którym władza trafia w ręce „zawodowych” inżynierów społecznych?

Idea rządów ekspertów to próba depolityzacji polityki przez odwołanie się do kategorii eksperta jako osoby mającej obiektywną wiedzę o materii społecznej i ekonomicznej. Ma umożliwić ucieczkę od antagonizmów i politycznego „zideologizowania” rzeczywistości. Do pewnego stopnia rozumiem, o co w niej chodzi: mianowicie o możliwość podejmowania ugruntowanych i uzasadnionych decyzji społecznych i ekonomicznych w oderwaniu od codziennych targów i zatargów partyjnych, które są w stanie sparaliżować każdy rozumny proces. Obserwując życie partyjne w Polsce, nabieram przekonania, że przez ostatnie 25 lat polska polityka jest niczym innym jak tylko zorganizowanym i systemowym marnotrawieniem naszego czasu politycznego. Polska polityka jest może nie tyle brudna i skorumpowana, ile po prostu głupia. To właśnie odstrasza od polityki i buduje poparcie dla idei „rządu ekspertów”.

W świetle powyższego do pewnego stopnia sam byłbym zwolennikiem tzw. rządów ekspertów, mających możliwość nieskrępowanego działania w realizacji postawionych przed nimi celów. Podobnie uważa Jerzy Hausner, który narzeka, że w Polsce nie ma ośrodka myśli strategicznej, którego rekomendacje i wskazania byłyby ponadto respektowane przez polityków. Jednakże na głębszym poziomie rządy ekspertów są same w sobie na wskroś ideologiczne i politycznie niebezpieczne.

Po pierwsze, nie ma działania w sferze społecznej, które nie kierowałoby się jakąś ideą; każda idea natomiast ma swoją ideę przeciwstawną, co naturalnie prowadzi do sporów ideologicznych. Po drugie, nie ma działania w sferze społecznej, które nie powodowałoby konsekwencji politycznych. Po trzecie, ufność w czyjąkolwiek obiektywną i niepodważalną wiedzę stoi w głębokiej sprzeczności z popperowską ideą samozwrotności rozumienia społeczeństwa oraz działań społecznych opartych na tej wiedzy. A zatem nic takiego jak ostateczna prawda o społeczeństwie nie istnieje. Po czwarte, ufność w rzekomą wiedzę ekspertów czy fachowców często oznacza rezygnację z udziału w kształtowaniu celów i sposobów działania społecznego przez jednostki, które takiej wiedzy sami sobie nie przypisują. To prosta droga do autorytaryzmu, tj. do zamknięcia społeczeństwa. Z czymś takim mamy obecnie do czynienia. Nadal wierzę, że jedynym lekarstwem na deficyty demokracji jest większa dawka demokracji, choć być może to wiara coraz bardziej utopijna.

Wydaje się, że drogą do budowania postaw obywatelskich jest odpowiednio zaplanowany proces edukacji. Czy mógłby pan przypomnieć, jak według Poppera powinna wyglądać rola edukacji?

Myślę, że poglądy Poppera na kwestie wychowania i edukacji świetnie ilustruje jego własna metoda nauczania. On był bardzo twórczym nauczycielem. Od ucznia Poppera, Johna Watkinsa, usłyszałem anegdotę o sposobie prowadzenia zajęć przez jednego z bardzo szanowanych profesorów London School of Economics. Profesor ów przed wykładem wyciągał z brustaszy malutką karteczkę, zerkał na nią, wkładał z powrotem i zaczynał mówić. Watkins opowiadał, że pewnego dnia rzeczonemu profesorowi pomyliły się karteczki i zaczął prezentować wykład, który z pewnością nie należał do tego przedmiotu. Po pewnym czasie zrozumiał, że popełnił błąd, sięgnął drugi raz do tej kieszonki, wyciągnął inną karteczkę i rozpoczął wykład od nowa, tym razem ów właściwy.

U Poppera takie rzeczy się nie zdarzały. Przychodził na wykład, formułował jego temat, a następnie wykonywał pracę myślenia na głos. W jego umyśle odbywał się podczas wykładu proces twórczy, dzielił się tym procesem ze studentami, w ten sposób zaś studenci sami byli uczestnikami autentycznego procesu myślenia. Kto dał się w ten proces wciągnąć, współmyślał razem z nim i nie był zaledwie pasywnym odbiorcą treści przygotowanych wcześniej przez wykładowcę.

W Polsce mamy bardzo dobre szkoły, moim zdaniem nasi nauczyciele są bohaterami w swojej pracy, o czym świadczą sukcesy międzynarodowe ich uczniów. Jednak obecny program nie pozwala na krytyczne myślenie, na prowokowanie uczniów do krytycznego myślenia, zadawania pytań. Jest to bowiem trudniejsze, wymaga mniejszych grup uczniowskich, a na to wszystko wciąż nie ma odpowiedniej ilości pieniędzy. Przekłada się to na późniejsze problemy z innowacyjnością. Jej brak jest problemem cywilizacyjnym, przed którym stoi Polska.

A co z rolą państwa w procesie nauczania? Czy nie powinna być ona mniejsza? Niektórzy obawiają się, że obecnie rząd może mieć – między innymi za sprawą jednego wspólnego i darmowego podręcznika – zbyt duży wpływ na umysły młodych ludzi.

Nie przesadzałbym z taką obawą. Myślę, że motywacja do tego, by stworzyć jeden podręcznik, miała charakter egalitarny – by zmniejszyć koszty ponoszone przez rodziców. Mieliśmy kiedyś jeden elementarz Falskiego i to wcale nie oznacza, że wszyscy wówczas nauczani wyszliśmy kompletnie indoktrynowani, choć podręcznik ten nie był pozbawiony wad.

Oczywiście Popper byłby prawdopodobnie przeciwnikiem jednego podręcznika, ale z drugiej strony nie był przeciwnikiem aktywnego zaangażowania państwa w proces edukacji czy zapewniania przez nie prawa do edukacji dla wszystkich. W wypadku otwartego rynku szkolnego nie udało się, mimo działania zespołu ministerialnych recenzentów, uniknąć ideologizacji treści w podręcznikach. Dodatkowo dochodzi tu także do takich patologii jak przekupywanie nauczycieli przez wydawców.

Radykalną odpowiedzią na rzekome zagrożenie ideologizacji procesu nauczania są metody alternatywne wobec państwowego systemu, na przykład nauczanie w domu, które w Polsce – za Stanami Zjednoczonymi – staje się coraz modniejsze. Zwolennikami takiej formy nauczania są przede wszystkim osoby należące do zrzeszeń religijnych. Ja również czasami z niepokojem zastanawiam się, czego moje dziecko będzie uczone w szkole. Kiedy jednak pytam siebie, czy jestem w stanie edukować swoje dziecko lepiej, niż czyni to publiczna szkoła, odpowiedź pozostaje negatywna. Uważam, że trzeba zaufać specjalistom i nie będę się wahał przed posłaniem dziecka do szkoły publicznej.

Popperowi wydawało się, że „zabił” historycyzm, w którym widział głównego wroga demokracji i społeczeństwa otwartego…

Rzeczywiście, Popper sądził, że za sprawą argumentów przedstawionych w „Nędzy historycyzmu” ta doktryna już się nie podniesie. Przypomnijmy, że sformułowany przez niego argument antyhistorycystyczny opiera się na założeniu, że skoro nie możemy przewidzieć kierunku rozwoju naszej wiedzy – tego, co zostanie odkryte jutro, pojutrze, czy w dalszej przyszłości – to nie możemy przewidzieć również samej przyszłości. Konsekwencje odkryć naukowych dla przebiegu historii, rozwoju cywilizacji są zatem nieprzewidywalne. To inna postać argumentu o samozwrotności wiedzy o rzeczywistości i samej rzeczywistości.

Moim zdaniem Popper był pod tym względem zbyt radykalny i optymistyczny. Wielu krytyków, również tych, którzy z sympatią odnosili się do popperowskiej argumentacji, uważa, że jakkolwiek historią nie rządzą żelazne prawa podobne do prawidłowości władających światem przyrodniczym, to mimo wszystko można mówić o pewnych trendach czy tendencjach historycznych, które pozwalają domyślać się wizji przyszłości. Popper uważał, że każde rozumowanie oparte na argumencie indukcjonistycznym jest niedopuszczalne. Kiedy więc wsiada pan do samolotu i liczy na bezpieczny start i bezpieczne lądowanie, ponieważ pański samolot wykonał już w przeszłości tysiące bezpiecznych startów i lądowań, to według Poppera popełnia pan poważny. Indukcja zawodzi, tym samym katastrofa może się przydarzyć bez względu na dotychczasowe sprawne funkcjonowanie maszyny.

Krytycy zwracają jednak uwagę, że filozofia Poppera także częściowo oparta jest – jak w wypadku procedury koroboracji – na ukrytym argumencie indukcjonistycznym.

Uważam, że Popper był zbyt radykalnym antyindukcjonistą, a zarazem nie potrafił przyznać, że jego idea potwierdzania – koroboracji – ma w istocie charakter indukcjonistyczny. Oczywiście, przewidywanie przyszłości w sprawach społecznych czy politycznych jest wyjątkowo trudne. Z całą pewnością jednak istnieją, jak wspomniałem, pewne trendy – choć nie prawa – które można zaobserwować i przewidywać ich ogólne skutki. Te trendy mogą zanikać, przeobrażać się w inne, ale badając je, możemy stawiać pewne ogólnikowe prognozy na temat kierunku rozwoju cywilizacji. Wydaje mi się, że Popper w swoim tępieniu historycyzmu był zbyt ideologiczny. Jego poglądy należałoby więc nieco zrewidować.

Przyjrzyjmy się dwóm szczególnym teoriom historycystycznym: „końcowi historii” i „starciu cywilizacji”. Czy one również stanowią zagrożenie dla społeczeństwa otwartego, skoro odwołują się do idei demokracji?

Jedna i druga jest obdarzona tą cechą, którą Popper krytykował w myśleniu historycystycznym – przekonaniem o nieuchronności tego, co się zdarzy, albo tego, co się już zdarzyło. U Francisa Fukuyamy mamy przekonanie, że zwycięstwo liberalnej demokracji było czymś nieuchronnym. Że ludzkość – po tysiącach lat błądzenia, uwikłania w zbrodnicze ideologie – nagle przyszła do rozumu i odkryła, że liberalna demokracja budowana na wzór dyskusji naukowej jest ostateczną i jedynie słuszną odpowiedzią na wszelkie polityczne problemy i pytania.

To zwalnia z jakiejkolwiek odpowiedzialności pojedynczego człowieka…

Tak. To samo dotyczy idei „starcia cywilizacji”, o której nie mam dobrego zdania. Samuel Huntington, nie całkiem mimowolnie stał się ideologiem przyszłej wojny w Iraku. Wiemy teraz, że ta ideologia i ta wojna skończyła się fatalnie: okazuje się obecnie, że ogromna ofiara ludzkiego życia, zniszczeń materialnych i kosztów ekonomicznych poszła na marne. Konserwatywny neoliberalizm, który w swoim zadufaniu rozpoczął wojnę na Bliskim Wschodzie, poniósł totalną klęskę. To paradoks, ale ów liberalny konserwatyzm posługiwał się, wbrew klasykom konserwatyzmu i liberalizmu, nie tyle cząstkową, ile holistyczną inżynierię społeczną. Najlepiej wyraża to idea „budowania narodu” (nation-building), czego zwolennikami byli ówcześni konserwatyści, w tym Fukuyama. To jest z pewnością sprzeczne z ideami Poppera, który przeciwstawiał się totalitaryzmom opartym na założeniu, że aby uzyskać społeczną szczęśliwość, najpierw należy „oczyścić” zepsute podłoże. Wojna w Iraku zadłużyła Stany Zjednoczone tak bardzo, że zaciągnięte długi będą spłacane przez trzy kolejne pokolenia. Kilka lat później ugrupowanie ISIS zawładnęło jedną trzecią Iraku. Można powiedzieć, że to totalna klęska. Ameryka ponownie wysyła tam wojska.

Huntington później wydał również „Who We Are?”, książkę, którą można uznać za próbę wzbudzenia ideologicznej wojny domowej w samych Stanach Zjednoczonych. Chodziło mianowicie o to, że w USA jest tak dużo napływowej ludności hiszpańskojęzycznej, że język hiszpański stanie się niebawem językiem używanym przez większą część obywateli Stanów Zjednoczonych niż język angielski. Oczywiście, oprócz tego chodziło też o argument ekonomiczny: chicanos zabierają Amerykanom pracę. Z książki tej płyną implikacje, jakoby tradycyjnie zbudowana tożsamość narodowa Amerykanów domagała się skłonienia w stronę bardziej radykalnej polityki antyimigracyjnej. Wskutek tego była przedmiotem bardzo krytycznej reakcji w USA.

Myślę, że głoszenie nieuchronności wojny, jak sugeruje Huntington w „Zderzeniu cywilizacji…”, rzeczywiście może do niej doprowadzić. Wierzę w interwencyjną, sprawczą siłę filozofii; przykład ów pokazuje, że tego rodzaju interwencja nie zawsze musi być pozytywna: filozofowie też są omylni – to kolejna popperowska lekcja. Myślenie ekskluzywistyczne, jakie zademonstrował Huntington, jest zagrożeniem dla społeczeństwa otwartego, które musi być przychylne dla inności i zróżnicowania. Wzywanie do zamykania się na „Obcych” jest przejawem nietolerancji i jedynie pomnaża konflikty, które w przeciwnym razie byłyby do uniknięcia. Zarazem jest fałszywym rozwiązaniem prawdziwych problemów, które tkwią w strukturze społecznej.

A jak wygląda kondycja współczesnego marksizmu, głównego – zdaniem Poppera –wroga społeczeństwa otwartego?

W Polsce kondycja współczesnego marksizmu jest fatalna. Myśl lewicowa, która inspiruje się Marksem, została niemal całkowicie rozbita. Jednakże w innych krajach wygląda to zupełnie inaczej. Marksizm stał się źródłem inspiracji dla zaskakująco rozmaitych nurtów, jak chociażby komunitarian i ulubionego przeze mnie Alasdaira MacIntyre’a, tomisty, człowieka Kościoła, katolika, który bardzo mocno inspiruje się marksizmem i wcale tego mnie ukrywa. Marksizm działa także bardzo silnie na gruncie chrześcijańskiej teologii wyzwolenia. Funkcjonuje też w strukturach uczelni takiej jak Oksford. Myśl Marksa krytycznie kontynuują Terry Eagleton czy Perry Anderson.

Jest to oczywiście inny marksizm, niż ten, który znamy z Polski – zideologizowany, zdogmatyzowany i niezdolny do samorozwoju. Marksa nie można traktować jak bożka, ale nie można też upatrywać w nim wcielenia wszelkiego zła. Jego nacisk na egalitaryzm, krytyka pewnych tendencji kapitalizmu czy nierówności jest wciąż wartościowa i inspirująca. Jeśli pozwolimy mu mówić do nas jako jednemu spośród wielu myślicieli, to możemy się od niego wiele nauczyć.

Jednak Popper zdawał sobie sprawę, że społeczeństwo otwarte może być również zagrożeniem dla siebie samego.

Oczywiście. To dobry moment, by nawiązać do znanego eseju Kołakowskiego „Samozatrucie otwartego społeczeństwa”, w którym wskazał on na niebezpieczeństwa wynikające z otwarcia społeczeństwa na zjawiska, które mu mogą zagrażać. Jeśli społeczeństwo jest zbyt otwarte, wówczas samo z siebie może wyhodować siły, które doprowadzą do jego zamknięcia. Sam Popper analizuje te zagrożenia; pisze mianowicie m.in. o paradoksie demokracji i paradoksie tolerancji. Paradoks demokracji polega na tym, że większość w demokratyczny sposób może wybrać na władcę tyrana, który zniesie demokrację. Zgodnie z paradoksem tolerancji nieograniczone przyzwolenie może doprowadzić do zniesienia tolerancji.

Przy okazji wspomnę, że esej Kołakowskiego posłużył jako wprowadzenie do „Społeczeństwa otwartego…” w jego polskim, podziemnym wydaniu. Odbyło się to bez zgody Poppera i sprawiło, że Popper mocno obraził się na Kołakowskiego. Do końca życia utrzymywał, że Kołakowski go nie zrozumiał.

Popper wspomina również o zagrożeniach płynących ze strony „społeczeństwa abstrakcyjnego”.

Wizja społeczeństwa abstrakcyjnego, jaką Popper snuje pod koniec „Społeczeństwa otwartego…” pozostaje bardzo ciekawa i aktualna. Od pewnego czasu mieszkam w miejscu, które sprawia, że żyję trochę tak, jak pisał Popper: zjeżdżam bezpośrednio windą do garażu, zamykam się w samochodzie, ze światem zewnętrznym komunikuję się za pomocą telefonu i poczty elektronicznej. Postęp technologiczny sprawia, że teraz znacznie łatwiej niż wcześniej możemy się oderwać – abstrahować – od tych aspektów obecności innych ludzi, które nas niekiedy odpychają, zwłaszcza w przepełnionym tramwaju, pociągu czy autobusie. Innymi słowy, w 1945 r. Popper przeczuwał, że w społeczeństwie demokratycznym może dojść do takiego zubożenia relacji międzyludzkich, że będzie ono zasługiwało na miano jedynie abstrakcyjnego.

Wydaje się, że problem ten obecnie jeszcze bardziej się nasila.

Tak, także dzięki najnowszym urządzeniom technologii komunikacyjnych. Powstały one po to, aby ułatwiać nam komunikację z innymi, ale okazuje się, że wiodą do zjawiska wręcz odwrotnego. Mamy bowiem do czynienia ze zjawiskiem interpasywności – sama świadomość, że możemy się skontaktować z innymi za pomocą poczty elektronicznej, Facebooka czy innych narzędzi, sprawia, że przestajemy się z nimi komunikować. Maszyna robi to za nas albo robimy to sami z bardzo niewielkim zaangażowaniem, np. za pomocą kliknięcia „Lubię to!”.

To, co nazywamy mediami społecznościowymi, pozwala nam w istocie demonstrować swoją obecność innym ludziom za pomocą minimalnego wysiłku, za pomocą jednego kliknięcia. Facebook jest właściwie tablicą służącą publikacji oświadczeń, które „znajomi” mogą zobaczyć i skomentować, czego zazwyczaj nie czynią, albowiem są zajęci pisaniem własnych oświadczeń. W ten sposób Facebook i podobne media stają się w istocie mediami antyspołecznymi, ponieważ bycie w relacji z innymi wymaga zazwyczaj większego wysiłku niż przesuwanie palcem po ekranie tabletu. Te media, które izolują nas od bliskości z innymi, redukują do minimum możliwość prawdziwej dyskusji i dialogu, którym zawdzięczamy nasze człowieczeństwo i w których uczestnictwo jest warunkiem jego zachowania.

Czy te zmiany będą miały wpływ na demokrację?

Uczestnictwo w autentycznym dialogu jest też warunkiem autentycznej demokracji. Jego brak jest więc poważnym zagrożeniem. Najbardziej radykalny ideał demokracji sformułował szkocki myśliciel Adam Ferguson. Pisał o demokracji antagonistycznej, która czasem wymaga poświęcenia, nieraz nawet poświęcenia życia, zaangażowania w spór, demonstrację, walkę. Nie był z pewnością takim radykałem jak jakobini, ale był przekonany, że właśnie w tych kłótniach, sporach, burdach, zamieszkach czy w rewolucjach przejawia się autentyczna władza ludu.

Jednak wzrost dobrobytu w ciągu ostatnich 25 lat, chociaż mocno nierówny, doprowadził do tego, że zamknęliśmy się – jak powiedziałby Hegel – w prywatnych duchowych klatkach naszego ogrodu zoologicznego. Każdy z nas siedzi we własnej klatce i pogrąża się w swej prywatności. Minione ćwierćwiecze to proces prywatyzowania społeczeństwa. Zajęci konsumpcją tego, co oferują nam rynek i media masowe, na co stać nas dzięki naszemu zatrudnieniu, chowamy się w prywatności własnego życia, lekceważąc sprawy publiczne. W mniejszym stopniu dotyczy to młodych ludzi, którzy cierpią dzisiaj na poważne problemy wynikające z braku perspektyw życiowych i są całkowicie zabłąkani, ponieważ nikt nie jest w stanie zaoferować im sensownej odpowiedzi na ich fundamentalne i egzystencjalne pytania.

Pewnym przykładem takiego zaangażowania były protesty przeciwko ACTA.

Niech pan zauważy, że w wypadku ACTA władze publiczne chciały przepuścić atak na to, co dla młodych jest szczególnie ważne – darmowy dostęp do muzyki i innych dóbr kultury. Bunt był w tym wypadku oczywiście zrozumiały, ale dotyczył pewnej specyficznej wolności – wolności do zawłaszczania czegoś, co zostało wytworzone przez innych ludzi. Mimo to powszechność protestu przeciwko ACTA wskazuje, że potencjał do buntu istnieje.

Podobna sytuacja zaistniałaby, gdyby ludziom zabrano telewizję: wyszliby na ulice, domagając się jej przywrócenia, by móc z powrotem wrócić do domów i zasiąść przez telewizorami. To świadczy o potędze mediów elektronicznych. Zwłaszcza telewizja znakomicie służy do zarządzania społeczeństwem, budowania jego potrzeb konsumpcyjnych, kształtowania jego sposobów myślenia i tak dalej. A więc mimo że potencjał do buntu tkwi w ludziach, przejawia się on zazwyczaj jedynie w sytuacji zagrożenia status quo, do którego przywykli i który daje im komfort. Potencjał buntu nakierowanego na realizację nowych, alternatywnych wizji życia społecznego niemal nie istnieje.

Popper zaczyna swój szkic idei historycystycznej od krytyki filozofii Heraklita – filozofa, który głosił, że „wszystko płynie”. Dzisiaj – jak diagnozuje Zygmunt Bauman – znów żyjemy w płynnej rzeczywistości. Czy wobec tego należy się spodziewać nasilenia tendencji antydemokratycznych?

Zestawia pan w tym pytaniu dwie, można powiedzieć, nieprawdopodobne postaci, które łączy z sobą coś ważkiego – kategoria płynności. Z jednej strony Heraklit, stojący u początków europejskiej historii intelektualnej, z drugiej strony Zygmunt Bauman, stojący u kresu epoki nowoczesnej, zwiastujący epokę postnowoczesną.

Waga idei Heraklita jest ogromna. Sofiści z klasycznego okresu ateńskiego nie zbudowali własnej ontologii, ponieważ uznali za trafną ideologię Heraklita wraz z jej kategorią płynności. Przyjąwszy ontologię heraklitejską, zajęli się sprawami społecznymi i stali się nauczycielami greckiej demokracji. Ich intelektualna reakcja na nieuchronność praw natury ma w sobie coś z późniejszego ducha protestantyzmu, który w reakcji na wszechmoc bożą nie pogrążył się w kwietyzmie, lecz przyjął aktywistyczną postawę wobec świata. Uznawszy przekonanie Heraklita o nieuchronności praw natury, sofiści nie uznali zarazem, że w świecie społecznym niczego nie da się zmienić. Można powiedzieć, że byli prekursorami cząstkowej inżynierii społecznej. Nie zaakceptowali również Heraklitejskiego antydemokratyzmu. W swoim radykalnym racjonalizmie Heraklit był bowiem przekonany, że większość ludzi jest pozbawiona rozumu, że swoje decyzje podejmują pod wpływem chwilowych upodobań i zwodniczych zmysłów. Dla niego lud to tłum, plebs, ochlos. Sofistów ożywiało przekonanie, które określam mianem egalitaryzmu epistemologicznego.

Później idee Heraklita zyskały potężnego zwolennika w osobie Hegla. Jednak idea płynności jest również wpisana w popperowskie rozumienie nauki, co uwydatnił Joseph Agassi w jego niepublikowanym doktoracie „Science in Flux” oraz John Watkins w „Science and Scepticism”. W wypadku Baumana zaś „płynna rzeczywistość” z całą pewnością uświadamia nam, że to, co uznawaliśmy za trwały grunt, usuwa nam się spod nóg i zmienia. Coraz bardziej we własnym życiu odczuwamy, jak dużo wysiłku nieustannie trzeba wkładać, by pozostać na fali i nie utonąć w morzu przemian. W niektórych przypadkach niechęć do przemian rodzi bunt i pragnienie ucieczki. Popper trafnie opisuje tę reakcję psychologiczną, wskazując na pragnienie „zatrzymania zmiany” (arresting the change). Pragnienie zatrzymania zmiany społecznej przybiera też postać antydemokratycznych czy autorytarnych tendencji wśród osób, które nie radzą sobie z zaakceptowaniem przemian, które nie potrafią się wśród nich odnaleźć. Szukają jakiejś trwałej bazy czy niszy, gdzie mogliby przetrwać niewystawieni na konsekwencje owych przemian. Fundamentalizm religijny czy nacjonalistyczny to nic innego jak tylko próba znalezienia lub odzyskania punktu oparcia, który daje niepodważalną pewność.

Czy zatem rola fundamentalizmów będzie w świecie „płynnej rzeczywistości” wzrastać?

Tendencje antydemokratyczne to dialektyczny produkt płynności, jaka nas ogarnia. Popper ma pod tym względem rację. Jednakże sądzę, że jak Marks sformułował krytykę kapitalizmu, lecz nie sformułował propozycji alternatywnego społeczeństwa socjalistycznego, owego raju, który miałby na nas czekać, tak Popper sformułował dobrą krytykę historycyzmu, lecz nie sformułował odpowiedzi na szereg pytań odnośnie do konsekwencji, które nastąpią, gdy społeczeństwo zamknięte otworzymy.

W jednym z esejów opublikowanym w „The New York Times” Vaclav Havel wskazywał na wiarę opozycjonistów, którzy sądzili, że kiedy przyjdzie upragniona wolność, to ludzie po prostu staną się dobrzy. Okazało się jednak, że zerwanie krępujących kajdan doprowadziło do ujawnienia wszelkiego możliwego występku, który tkwi w człowieku. Obalony reżim wykorzystywał te występki dla swojego funkcjonowania, zarazem je represjonując. Kiedy okowy tego reżimu znikły, to wszystko zło wyszło na jaw w nieskrępowany sposób. Ujawniły się ksenofobie, zawiść i wrogość. Publicznie i bezwstydnie zdemaskowały się te paskudne gęby, które tkwiły w nas samych.

Havel uważał, że zmiana na lepsze będzie wymagała kilku pokoleń edukacji. Czy miał rację? W jego odpowiedzi tkwi przekonanie, że społeczeństwo ma jakąś naturalną tendencję do stabilizowania się i doskonalenia, że społeczeństwa mają w sobie busolę, która wskazuje im kierunek rozwoju. Bauman uważa raczej, że społeczeństwo będzie nieustannie płynne, będzie nieustannie podlegało transformacji nieukierunkowanej na żaden określony cel. W reakcji na te przemiany będą się nieuchronnie ujawniały coraz to nowe, nieprzewidywalne problemy, a tym samym będziemy musieli podejmować się ich rozwiązywania, nie mając pewności co do skuteczności dotychczasowych metod. Czy uda nam się nadążyć za niespodziankami, jakie ujawnią owe dynamiczne przemiany? Pod tym względem jestem bardzo umiarkowanym optymistą.

Czy demokracja i społeczeństwo otwarte przegrają? Na Zachodzie obserwujemy coraz większą fascynację chińskim autorytaryzmem.

Z całą pewnością kapitalizm państwowy, jaki oferują Chiny czy Korea Południowa, może się wydawać atrakcyjną opcją. Nie tylko dla polityków, lecz także dla społeczeństwa. Kapitalizm pozwala nam budować coraz większy dobrobyt. W zamian za bardziej komfortowe życie oddajemy się we władzę systemu, nad którym nie mamy kontroli. Aby przetrwać, nie musimy się angażować w walkę polityczną czy w debatę polityczną, jakiej wymaga od nas idea społeczeństwa otwartego.

Na Zachodzie za fundamentalną uznajemy ideę praw człowieka. Jednak, po pierwsze, nie jest to kategoria niekontrowersyjna; pierwsi krytycy uznawali wszak kategorię praw człowieka za absurd na szczudłach. Po drugie, kategoria praw człowieka zaczęła niedawno służyć światu zachodniemu za narzędzie uzasadniania interwencji wojennych w różnych regionach, co nie przysparza jej zwolenników poza zachodnim kręgiem kulturowym i podważa deklarowaną uniwersalność tej idei. Po trzecie, obecnie, wraz ze zmianami społecznymi, coraz łatwiej zgadzamy się na ich nieprzestrzeganie przez rządy i rezygnujemy z walki o własne prawa.

To zatem kolejny powód do pesymistycznych konkluzji. Tym bardziej że idea społeczeństwa otwartego, jaką formułował Popper w połowie minionego stulecia, dotyczyła społeczeństwa o zupełnie innym kształcie. Zwiększyła się liczba ludności, społeczeństwa stały się bardziej masowe. Nasila się tendencja do odchodzenia od demokracji opartej na modelu partycypacji, tym samym mamy obecnie do czynienia z umacnianiem się modelu zarządzania społeczeństwem, który przypomina zarządzanie tłumem: crowd management. Można więc powiedzieć, że dzisiaj idea społeczeństwa otwartego jest w odwrocie.

Rozmawiał: Tomasz Chabinka

Artykuł ukazał się w XIX numerze kwartalnika Liberté!

Kim jest liberał, który nie kocha wolności? Recenzja wyboru tekstów źródłowych pod redakcją Leszka Balcerowicza „Odkrywając wolność: przeciw zniewoleniu umysłów”. :)

Problemy gospodarcze Zachodu, które rozpoczęły się kilka lat temu, w niebywale interesujący sposób wpłynęły na debatę publiczną na temat roli państwa w gospodarce i zależności pomiędzy nim a obywatelem. Chór lewicowych intelektualistów oraz działaczy jednoznacznie i autorytatywnie orzekł, przy aplauzie większości najważniejszych mediów, że winę za zubożenie części społeczeństwa i problemy finansowe całych państw ponosi bliżej nieokreślony przez nich sposób myślenia i działania zwany neoliberalizmem. To on winien był upadkowi finansów Grecji, utracie przez wielu Amerykanów „swoich” nieruchomości, spadkowi PKB w państwach Unii Europejskiej, ogromnemu bezrobociu wśród hiszpańskiej młodzieży. Opinia publiczna karmiona demagogią wylewającą się z ekranów telewizorów i łam gazet z ochotą przyłączyła się do tego chóru, który zgodnie ze starym powiedzeniem „na złodzieju czapka gore” usiłował konsekwencje własnej nieodpowiedzialności i hołdowania fałszywym paradygmatom zrzucić na barki wspólnego, choć bliżej nieokreślonego wroga. Było to na rękę zwłaszcza tym, którzy ponosili faktyczną odpowiedzialność za krach systemu finansowego i ubóstwo, które dla wielu mieszkańców Zachodu było doświadczeniem zupełnie nowym. Rządy z ochotą zrzuciły winę za swoją rozrzutność i niekompetencję na rynki finansowe, postulując jednocześnie zwiększenie pola własnej ingerencji w procesy ekonomiczne. Narodził się równocześnie spontaniczny ruch oburzonych, pikietujący nie pod Białym Domem, jak być powinno, lecz pod siedzibą nowojorskiej giełdy. Efektem tego społecznego oburzenia były postulaty zwiększenia kontroli nad procesami gospodarczymi i oddanie ich we władanie w ręce kompetentnych biurokratów. Przypominało to sytuację, kiedy to strażacy wezwani do pożaru miast do hydrantów podłączyli swoje węże do dystrybutorów na stacji paliw.

 

by Wikipedia
by Wikipedia

Na własne oczy mogliśmy się zatem przekonać o mechanizmie, który 150 lat temu opisał Frédéric Bastiat w słynnym eseju „Co widać i czego nie widać”. Mało bowiem który zwykły obserwator tytanicznych zmagań światowych rządów z kryzysem wiedział, że to właśnie one, zaślepione socjalistycznymi absurdami, ponoszą pełną i jedyną odpowiedzialność za to, co się stało. Jeśliby szukać bezpośrednich powodów wydarzeń ostatnich lat, cofnąć się musimy aż do czasów rządów Franklina Delano Roosevelta – ikony dzisiejszych lewicowych salonów – kiedy powstała osławiona (choć z dzisiejszej perspektywy lepsze byłoby określenie niesławna) Fannie Mae, a potem do roku 1970 – gdy powołano do życia Freddie Mac. Te znajdujące się pod parasolem rządu federalnego instytucje poprzez udzielenie gwarancji kredytowych bankom uruchomiły proces, który po czasach nieodpowiedzialnej w tym względzie administracji Billa Clintona musiał wcześniej czy później doprowadzić do znanego wszystkim finału. Egalitarne przekonanie, że każdy powinien być właścicielem mieszkania czy domu, sprawiło ostatecznie, że wielu z nich, zamiast żyć skromnie, lecz godnie, zasiliło wielką armię bezdomnych. Kryzys na rynku nieruchomości obnażył równocześnie stan finansów publicznych wielu zachodnich państw, zadłużonych ponad miarę i rozsądek. Nawet John Maynard Keynes byłby zdziwiony, słysząc niektóre propozycje rozwiązania problemów wygenerowanych przez gospodarkę opartą na jego założeniach. Mamy bowiem dzisiaj przed sobą prostą, acz posępną alternatywę. Z jednej strony możemy wybrać powrót do korzeni, które dały Zachodowi ekonomiczną hegemonię i bogactwo jej mieszkańcom, z drugiej strony zaś proponuje się nam model, z którego dumny mógłby być niejeden miłośnik Karola Marksa i Włodzimierza Lenina, a który doprowadzić musi do nieznanego wcześniej zniewolenia jednostek, całych społeczeństw, a w końcu tak upragnionej przez socjalistów równości – tym razem w ubóstwie.

Ten przydługi wstęp wydaje się niezbędny, by móc dokonać rzetelnej oceny publikacji, która ukazała się wysiłkiem Forum Obywatelskiego Rozwoju. „Odkrywając wolność” pod redakcją Leszka Balcerowicza nie jest bowiem tylko kolejną antologią tekstów źródłowych, lecz przede wszystkim niebywale ważnym głosem w dyskusji, która toczy się w naszym kraju, dyskusji, której stawką jest nie tylko ekonomiczna i moralna kondycja obecnego pokolenia, lecz także, jakkolwiek może to brzmieć pompatycznie, los kolejnych pokoleń, które będą musiały zmagać się z konsekwencjami nieodpowiedzialnej polityki gospodarczej prowadzonej obecnie. Podtytuł książki – „Przeciw zniewoleniu umysłów” – wskazuje równocześnie cel, jaki przyświecał ogromnemu wysiłkowi zmierzającemu do jej wydania. Polskie społeczeństwo padło bowiem ofiarą przeprowadzonej na wielką skalę manipulacji. Jej animatorom udało się je przekonać, że rzeczywistość społeczna i ekonomiczna Trzeciej Rzeczpospolitej jest emanacją liberalnego paradygmatu, że korupcja, nadużycia gospodarcze, samowola władzy, niekompetencja urzędnika, sprzedajni politycy, niewydolne sądy, dyspozycyjna prokuratura, pozbawione moralnych zasad media są owocem kapitalistycznej rewolucji, do której doszło po upadku PRL-u. Wszystkie patologie nowego państwa przypisane zostały „drapieżnemu” kapitalizmowi, a całe pokolenie polityków zrobiło kariery na bohaterskiej walce z gospodarczym liberalizmem, czyli z czymś, czego Polska właściwie nie doświadczyła. Trudno bowiem uznać za liberalne gospodarczo państwo, w którym funkcjonują setki zezwoleń i koncesji, gdzie przedsiębiorca zdany jest na łaskę i niełaskę urzędnika skarbowego, gdzie ogromna większość PKB pozostaje w dyspozycji władzy publicznej, gdzie przedsiębiorąca traktowany jest jak potencjalny przestępca, gdzie system podatkowy zniechęca do pracowitości i przedsiębiorczości, a każdy niemal aspekt życia jest poddany troskliwej kurateli państwa.

Jej akuszerzy, co wydaje się najbardziej perfidne, obrali przy tym niebywale przewrotną taktykę, dokonując semantycznej kradzieży, czyli inwazji na pojęcia. Jeszcze wiek temu nikt nie miał wątpliwości, co oznacza bycie liberałem lub liberalnym politykiem, że liberał kocha wolność, której gwarantem jest własność prywatna i wolny rynek, z którymi łączy się odpowiedzialność za własne czyny, że państwo, choć czasem przydatne, podobne jest do dżina, którego nie wolno nieopatrznie wypuścić z butelki. Równocześnie kolejne fiaska lewicowych eksperymentów sprawiły, że terminy „socjalista”, „socjaldemokrata” coraz bardziej kojarzyły się z szaleńcem próbującym bezskutecznie realizować swoje gnostyckie mrzonki. Stąd wielu z nich, tworząc kolejne projekty naprawy świata i społeczeństwa powszechnej szczęśliwości, sięgać zaczęło w warstwie retorycznej do liberalnych kategorii, a samych siebie określać mianem liberałów. Z czasem liberalny mainstream opanowany został przez liberałów renegatów, intelektualistów – takich jak John Rawls, Bruce Ackerman czy Amartya Sen – którzy nie wahali się poświęcić wolności na ołtarzu równości czy kolejnej postaci sprawiedliwości społecznej. Figura Szekspirowskiego Romea, jako wzoru romantycznego kochanka, jest definiowana poprzez miłość do Julii, tak jak prawdziwego liberała określa afekt, jakim darzy wolność. Kim zatem jest Romeo, który nie kocha Julii, kim jest liberał, który nie kocha wolności? Nie bez powodu więc renesans klasycznego liberalizmu, do którego doszło za sprawą szkoły austriackiej i szkoły chicagowskiej, dokonał się nie pod sztandarem liberalizmu, zawłaszczonego przez lewicę, lecz libertarianizmu i neoliberalizmu.

Recenzowana publikacja ma zatem przede wszystkim ten walor, że stara się porządkować pojęcia poprzez wskazanie, czym jest prawdziwy liberalizm i jakie kategorie definiują ten styl myślenia i uprawiania polityki. Jest to niezbędne dla skuteczności w debacie toczonej w naszym kraju nad obecnością państwa w gospodarce i życiu każdego obywatela. Żaden szanujący się fizyk nie będzie prowadził dyskusji naukowej ze zwolennikiem perpetuum mobile, wolnorynkowcy zmuszeni są tymczasem do polemiki z wyznawcami nawet najbardziej absurdalnych ekonomicznych twierdzeń, wyjątkowo głupie tezy mają bowiem, używając słów Nicolása Gómeza Dávili, wyjątkowo wielu zwolenników. Dyskusja ta nie ma, co ważne, charakteru akademickiego, gdzie nietrudno doprowadzić ad absurdum argumenty interwencjonistów i etatystów. Widownią i sędziami w tym sporze są wyborcy, zwykli ludzie, którym brak odpowiedniego aparatu pojęciowego, którzy reagują emocjonalnie i odruchowo. Dlatego tak ważne jest to, o czym pisał Ludwig von Mises, stworzenie ideologii wolnego rynku, która pozwoli zwykłym ludziom na utożsamienie się z jego ideałami, na dostrzeżenie, że tylko on, połączony z ich pracowitością, zapobiegliwością i przedsiębiorczością pozwoli na ich indywidualny sukces, że tylko wolny rynek stwarza jasne reguły dające szansę na bycie człowiekiem wolnym, a nie zniewolonym klientem Lewiatana, żebrzącym o resztki z jego stołu. Ideologia wolnego rynku ma pokazać, że kapitalizm stwarza możliwości każdemu, by własnym wysiłkiem osiągnąć swoje cele, zaspokoić pragnienia, a równocześnie pomnożyć dobrobyt i zasobność całego społeczeństwa. Antologia pod redakcją Leszka Balcerowicza jest z tego punktu widzenia wkładem w stworzenie w naszym kraju wolnorynkowej ideologii, budowanej od lat przez środowiska takie jak Instytut Misesa czy Centrum im. Adama Smitha. Autorski wykład redaktora antologii na temat tego, czym jest liberalna filozofia polityczna i liberalna ekonomia, został zawarty w obszernym analitycznym wstępie. Jest on interesujący przede wszystkim dlatego, że Leszek Balcerowicz nie jest tylko uczonym, który z wysokości swej katedry dokonuje recenzji otaczającej go rzeczywistości, lecz czynnym i prominentnym uczestnikiem życia publicznego, swego czasu aktywnym politykiem i jednym z autorów polskiej transformacji. Ten empiryczny komponent dorobku autora – niezależnie od tego, czy się z nim zgadzamy, czy nie – pozwala mu na posługiwanie się różnorodną argumentacją z zakresu ekonomii, filozofii politycznej, prawa lub po prostu zdrowego rozsądku. Spełnia więc wszystkie wymogi, jakie postawić należy przed wspomnianą wyżej ideologią wolnego rynku, z którą utożsamić mogą się nie tylko specjaliści. Z pomocą prostych argumentów Leszek Balcerowicz stara się opisać kategorie i procesy porządkujące nasze myślenie o polityce, ekonomii i życiu społecznym. W sposób intuicyjny i przystępny dla każdego czytelnika próbuje, jak sam określa, „rozrzedzić mgłę wieloznaczności, jaka spowija” takie pojęcia jak: wolność, własność, przymus, sprawiedliwość, prawo, władza, państwo.

I właśnie od tego ostatniego rozpoczyna swój wywód. Wydaje się to dla liberała paradoksalne, jeśli jednak pokusimy się o pobieżną choćby obserwację rzeczywistości, to właśnie w opozycji do państwa (rzecz jasna, nie na płaszczyźnie koncepcyjnej) zdefiniowane zostają fundamentalne liberalne kategorie lub, patrząc historycznie, to monarszy absolutyzm dał impuls dla rozwoju zwalczających go koncepcji liberalnych. W analizie problemu państwa został zastosowany pewien zabieg upraszczający. Autor nie dokonuje bowiem gruntownej analizy genezy i istoty państwa, co tak naprawdę nie jest potrzebne, lecz ogranicza się do przeciwstawienia jego dwóch modeli idealnych. Pierwszym jest model Hobbesjański, nie do końca fortunnie, choć w sposób oddziałujący na wyobraźnię utożsamiany z wszechogarniającym państwem totalnym, drugi z Nozickowskim państwem minimum, którego rola jest redukowana do funkcji stricte ochronnych. Są one podstawą kategoryzacji i oceny realnych bytów państwowych z punktu widzenia liberalnej filozofii politycznej, a więc przede wszystkim dialektyki pomiędzy władzą a wolnością. Jak bowiem trafnie zauważa Leszek Balcerowicz, powołując się na Friedricha Hayeka, najbardziej pierwotne i intuicyjne rozumienie wolności odnaleźć można w jej przeciwstawieniu niewolnictwu czy zniewoleniu. Wskazuje równocześnie na powszechny w wieku XX błąd, który zwiódł wielu miłośników wolności na manowce egalitaryzmu, ponieważ utożsamiali oni wolność z możliwościami czy szansami, co ostatecznie doprowadziło do sformułowania postulatów radykalnie sprzecznych z liberalnym credo. Tymczasem najlepszą chyba definicję liberalnej wolności sformułował wspomniany wyżej Hayek, który określił ją jako brak przymusu, czyli niepodleganie arbitralnej woli innych, przy zastrzeżeniu, że granicą wolności jednostki jest analogiczna wolność innych, czyli – jak ujął to Isaiah Berlin – „wolność twojej pięści musi być ograniczona bliskością mojego nosa”. Jest to, wydaje się, lepsza formuła niż zaproponowana przez Leszka Balcerowicza: „co nie jest zakazane, jest dozwolone”. Bez dodatkowego bowiem zastrzeżenia prowadzić może ona do wniosku, że nawet obywatele Korei Północnej są w pewnym sensie wolni, bowiem nawet tam znaleźć można aspekty życia, które nie są regulowane przez prawo. Nie można więc utożsamiać wolności, jak czyni to autor, z „domniemaniem wolności”, lecz te dwie reguły traktować łącznie, dodając warunek o charakterze substancjalnym, jak czynią to chociażby Locke, Mill, a ze współczesnych Hayek czy von Mises. Tylko tak możliwe staje się opisanie i zdefiniowanie tego, czym jest najbardziej klasyczna z liberalnych wolności, czyli wolność negatywna. Definicja Leszka Balcerowicza jest prawdziwa tylko w państwie liberalnym.

Jest to tym bardziej istotne, że w dalszej części wstępu autor porusza fundamentalne zagadnienie granic wolności. Na ich początku stawia zawsze obecne w dyskursie filozoficznym i politycznym pytanie o to, „wedle jakiego kryterium należy ustalać zestaw działań zakazywanych przez państwo, czyli jakie kryterium powinno wyznaczać granice wolności”. Absolutnym minimum, jak wskazuje, jest tutaj krzywda innych, która wyznaczać winna zakres swobody jednostki. Jak zauważa jednak, samo pojęcie krzywdy analizowane być może w rozmaitych aspektach i prowadzić do zgoła odmiennych wniosków. Na początku tych rozważań Leszek Balcerowicz odwołuje się do autorytetu Johna Stuarta Milla, który sformułował krytykę godzącego w wolność jednostki paternalizmu. Dla Milla bowiem uzasadnieniem ograniczenia wolności może być jedynie zapobieżenie wyrządzeniu szkody, czyli naruszenie dwóch istotnych interesów innych jednostek – autonomii i bezpieczeństwa. Nie można więc zmusić czy nakazać świadomej i racjonalnej jednostce działań zgodnych z jej interesem, bowiem tylko ona ponosi pełną odpowiedzialność za własne działania i zaniechania. Łączy więc Mill kategorie zawsze obecne w klasycznym liberalizmie, bowiem by wolność nie zamieniła się w lekkomyślną samowolę, zawsze towarzyszyć jej musi odpowiedzialność za indywidualne wybory dokonywane w ramach wolności, jaką dysponuje jednostka. „W tej części – pisał – która dotyczy wyłącznie jego samego, [każdy] jest absolutnie niezależny; ma suwerenną władzę nad sobą, nad swoim ciałem i umysłem”. Na marginesie zauważyć jednak należy, że dychotomia wolności i paternalizmu Milla nie jest tak radykalna, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Dopuszczał on bowiem słabszą wersję paternalizmu, gdyż akceptował ingerencję państwa tam, gdzie ignorancja czy inne czynniki wyłączają dokonanie autonomicznego wyboru, lub tam, gdzie działania samej jednostki pozbawić ją mogą autonomiczności. Równocześnie, podkreślając dokonania Milla na polu zdefiniowania liberalnej wolności w sposób konkurencyjny dla wcześniejszych teoretyków liberalizmu, pamiętać należy, że nie był on wzorem wolnorynkowa. Jego afirmacja wolnego rynku nie jest jednoznaczna i bezkrytyczna, a niektóre z jego argumentów służyć mogą doskonale uzasadnieniu głębokiej ingerencji państwa w gospodarkę. Siłą rzeczy ten aspekt jego dorobku nie jest akcentowany przez autora, choć może słuszny wydaje się postulat poczynienia na marginesie stosownego komentarza. Skoro bowiem próbujemy definiować wolność w kategoriach zaproponowanych przez Milla, musimy nie tylko być świadomi tych konsekwencji, które są zgodne z naszymi poglądami, lecz także mieć świadomość możliwości rozmaitych – czasem radykalnie odmiennych od naszych – interpretacji. Chyba że Millowska autonomia ma jedynie walor regulatywny, wtedy nie wypada nie zgodzić się z autorem, że „chcieć szerokiej autonomii i jednocześnie chcieć nie odpowiadać za własne czyny jest niespójne nie tylko moralnie, ale i praktycznie”.

To klasyczne połączenie wolności i odpowiedzialności każe autorowi zastanowić się nad kilkoma przypadkami dyskusyjnymi czy granicznymi. Słodko brzmią w uszach każdego liberała i konserwatysty wywody profesora Balcerowicza na temat absurdalnych i antycywilizacyjnych konsekwencji radykalnego ekologizmu, porównywanego do nowej religii. Profesor wspomina też – szkoda, że tak zdawkowo – o ekonomicznych interesach stojących za tyranizującym dzisiaj społeczeństwa i rządy wielu państw ekologicznym lobby. Nie można jednak podczas lektury rozważań na temat krzywdy, która powinna lub która może uzasadniać ograniczenie wolnościowego paradygmatu, przejść do porządku dziennego nad kilkoma niekonsekwencjami i nie do końca fortunnymi sformułowaniami. Autor twierdzi bowiem, że wolnorynkowa konkurencja „krzywdzi tych, którzy w niej przegrywają”. Oczywiście, porażka nie jest niczym przyjemnym, ale taka jest istota konkurencji w każdej dziedzinie, a trudno przecież nazwać skrzywdzonym sportowca, który przegrał w uczciwej rywalizacji. I właśnie wolny rynek, co często podkreślali Mises i Hayek, stwarza najuczciwsze, znane wszystkim reguły współzawodnictwa. Interwencję państwa w tym kontekście porównać można do sportowca zażywającego niedozwolone środki albo niezgodnie z przepisami sabotującego poczynania konkurentów. Z krzywdą możemy mieć do czynienia tylko tam, gdzie reguły rynku doznają zaburzenia przez wyłączające wolność działania jednej ze stron, arbitralną ingerencję władzy, przyznaje to zresztą sam autor, słusznie widząc w państwie autora antykonkurencyjnych restrykcji. Liberalizm odwołujący się do tradycji klasycznej przyjmuje bowiem proceduralną, a nie teleologiczną koncepcję sprawiedliwości, na której gruncie każdy wynik rynkowej dystrybucji w warunkach wolności i swobody umów jest wynikiem sprawiedliwym (o czym za chwilę). Autor jednak przy okazji zwraca uwagę na inny istotny problem: krzywdę, jakiej doznać mogą członkowie liberalnego społeczeństwa w wyniku konsekwentnie realizowanej wolności słowa i środków masowego przekazu. Leszek Balcerowicz zajmuje tu stanowisko mające długą tradycję w liberalnym dyskursie, bardzo wąsko określając wyjątki od tej generalnej zasady, które opierać się mają na powszechnym konsensusie. Następnie autor przechodzi do najważniejszego chyba fragmentu tej części wstępu dotyczącego ścisłego powiązania wolności oraz własności, które wyraża się w wolności umów.

Prezentuje tutaj Balcerowicz, co nie może dziwić, ortodoksyjne stanowisko, którego źródeł szukać należy u samego zarania filozofii liberalnej. Z samej bowiem natury ludzkiej wynika liberalny postulat swobody treści interakcji, w jakie wchodzą z sobą jednostki w wolnym społeczeństwie, a „poszczególni ludzie są najlepszymi sędziami swoich interesów nie tylko w działaniach, które odnoszą się jedynie do nich samych, ale w stosunkach z innymi ludźmi”. Leszek Balcerowicz zwraca przy tym uwagę na wspomniany wcześniej fenomen określania mianem „kapitalistycznych” państw, gdzie ta fundamentalna dla wolnego rynku i wolności jednostki zasada uległa daleko idącym ograniczeniom. W istocie, na co zwraca uwagę, erozja tej zasady prowadzi nieuchronnie do zmniejszenia zakresu wolności i rozciągnięcia imperium państwa na kolejne obszary w imię takich szczytnych zasad jak: sprawiedliwość społeczna, obrona słabszych, wyrównywanie szans. Wszystkie one, niezależnie od treści i proweniencji, muszą skutkować tym, na co zwracał już uwagę Hayek, a niedawno Nozick – traktowaniem wolnych z natury jednostek jako środków realizacji celów leżących poza nimi i które z reguły wcale im nie służą. Przykładem, który przywołuje w tym miejscu autor, jest państwowa reglamentacja umów o pracę, która w imię ochrony „słabszej strony” powoduje wzmocnienie związków zawodowych, zaburzenie relacji pomiędzy popytem i podażą na rynku pracy, a w ostatecznej konsekwencji skutkuje bezrobociem.

Kwestia swobody umów i wolności osobistej łączona jest przy tym z kolejną ważką problematyką, podnoszoną w dyskusjach na temat relacji jednostka–państwo. Jest nią zakres i podstawa penalizacji niektórych zachowań, z istoty niebędących przyczyną bezpośredniej szkody osób trzecich i wynikających z konsekwentnego zastosowania indywidualizmu. Mówiąc krótko, czy mamy do czynienia z przestępstwem, gdy nie ma ofiary, lub czy prawo dopuszcza konsekwentnie zasadę volenti non fit iniuria. Jest to klasyczne pole sporu pomiędzy liberałami a konserwatystami, który wyraża się w różnicy co do normatywnego ciężaru zasad moralnych. Leszek Balcerowicz nie prezentuje tu dogmatycznego, lecz w najlepszej tradycji szkockiego oświecenia czysto empiryczny i pragmatyczny punkt widzenia. Wskazuje, że moralny purytanizm na płaszczyźnie legislacyjnej przynieść może efekty odwrotne od zamierzonych, z drugiej jednak strony świadom jest tego, że związki wolności, prawa i moralności są materią delikatną, której nie można zamknąć w postaci prostych i łatwych reguł, że ich opisanie zawsze musi nastąpić w odniesieniu do konkretnego przypadku w bardzo określonym społecznym kontekście.

Druga część wstępu poświęcona jest kolejnemu problemowi znajdującemu się w samym centrum rozważań politycznych od samego ich początku. Określenie dialektycznych zależności wolności i równości jest bowiem jednym z kamieni probierczych pozwalających usytuować każdą niemal współczesną doktrynę w określonym miejscu politycznego spektrum. Jak socjalizm i konserwatyzm, tak liberalizm zajmuje w tej kwestii określone stanowisko, które – nieco trywializując – sprowadza się do odpowiedzi na pytanie, czy trawnik może być równocześnie wolny i równo przycięty. Samo postawienie tego trywialnego pytania ilustruje klasyczne liberalne stanowisko wobec problemu relacji wolności i równości. Niestety, słabo pamięta się dzisiaj o fakcie, iż klasyczni liberałowie – zaczynając od Johna Locke’a, Monteskiusza, poprzez Benjamina Constanta, na Herbercie Spencerze kończąc – nie byli entuzjastami równości, że oprócz równości w wolności i formalnej równości wobec prawa każdą jej postać, szczególnie polityczną i ekonomiczną, postrzegali jako zagrożenie dla wolności jednostki. Sama równość wobec prawa wydaje się, co podkreśla autor, wielką zdobyczą liberalizmu, choć pamiętać należy, że jej korzenie tkwią głęboko w chrześcijańskiej refleksji moralnej. Nie ona jednak stanowi dziś przedmiot dyskursu, weszła bowiem w skład zachodniego dziedzictwa prawnego i nie jest podważana przez żadnych liczących się uczestników debaty. Spory natomiast, także wśród samych liberałów, dotyczą równości szans. I w tym miejscu Leszek Balcerowicz prezentuje stanowisko najbliższe duchowi liberalizmu tradycji klasycznej. Różnorodność jednostek, ich talentów, predyspozycji, uzdolnień sprawia, że nie mogą być one ignorowane, jak czyni to lewica, lecz jej konsekwencją jest różnorodność szans realizacji indywidualnych aspiracji. Ta różnorodność jest konieczną konsekwencją zastosowania zasady wolności, a administracyjna, oparta na przymusie ingerencja niszczy Hayekowski ład spontaniczny, dokonując przy okazji redukcji wszystkich unikalnych jednostek do najniższego wspólnego mianownika. I w tym miejscu argument profesora Balcerowicza nie ma charakteru abstrakcyjnych dywagacji, lecz odwołuje się do zdrowego rozsądku i powszechnego doświadczenia. Konkurują tutaj bowiem dwa przeciwstawne paradygmaty. Wedle pierwszego, nazwijmy go publicznym, dostęp do pozycji społecznej kojarzonej z prestiżem i sukcesem określony jest nie przez indywidualne zalety i kompetencje, lecz jest wynikiem arbitralnej decyzji władzy, za którą stoją konkretni ludzie i konkretne interesy. Model wolnorynkowy oparty jest natomiast na konkurencji wolnych jednostek, które osiągają sukces lub ponoszą klęskę w dostępie do pozycji społecznych za sprawą swych kompetencji. W modelu pierwszym konsekwencje nietrafionej decyzji ponoszą wszyscy podatnicy, w drugim – prywatni dysponenci. Wobec tego w interesie wszystkich (z wyjątkiem, oczywiście, ludzi władzy) jest rozszerzenie zasad wolnorynkowych i maksymalne ograniczenie sfery oddziaływania państwa. Przenosząc argument na poziom zupełnie trywialny, nikt dzisiaj nie wierzy, że w konkursach na stanowiska w administracji publicznej czy w przedsiębiorstwach, w których największym udziałowcem jest Skarb Państwa, wygrywają ci, co mają największe kompetencje.

O ile jednak zasada równości szans budzi wśród liberałów ożywione dyskusje i nie zawsze bywa tak ortodoksyjnie rozumiana (vide Rawls), to nie wywołuje większych kontrowersji problem równości własności, która – jak pisze autor – „musi być w konflikcie z szeroką wolnością” i nie jest ważne, czy realizuje się ją w państwie socjalistycznym (w potocznym sensie tego słowa), czy w „państwie dobrobytu”. Rozważania te pozwalają przejść autorowi do analizy wzajemnych relacji pomiędzy liberalną wolnością negatywną a wolnością pozytywną. Nie jest to przeciwstawienie pokrywające się z Berlinowskim argumentem, lecz w sposób jasny i przekonujący pokazuje niekonsekwencje i słabość argumentów tych, którzy z wolności negatywnej wywodzą uprawnienia o charakterze socjalnym, a z nich konieczność redystrybutywnej roli państwa. W sposób właściwy dla klasycznego liberalizmu Leszek Balcerowicz dyskredytuje rozbudowaną socjalną funkcję władzy, wskazując na jej nieefektywność i moralne spustoszenie, które czyni ona w społeczeństwie. Przeciwstawia jej afirmowaną przez liberałów i skuteczną w praktyce dobroczynność prywatną, opartą nie na prawnych nakazach, lecz na moralnych zobowiązaniach wobec innych członków społeczności. To zatem, czego mimo ogromnych nakładów nie może zapewnić państwo, z powodzeniem może być realizowane w ramach społeczeństwa obywatelskiego konkurującego z państwem i w przeciwieństwie do niego gwarantującego jednostkom ogromną sferę autonomii. Autonomii, którą realizować można na płaszczyźnie osobistej, społecznej, politycznej, a w końcu gospodarczej.

Tej ostatniej profesor Balcerowicz poświęca w swej narracji najwięcej miejsca. Dydaktyczny walor jego wywodów polega przede wszystkim na wskazaniu idealnego liberalnego modelu autonomii gospodarczej i zestawieniu go z praktyką polityczną i prawną. Pozwala mu to na pokazanie, w jak ogromnym stopniu w ciągu ostatnich lat posunął się proces ciągłego ograniczania tej autonomii poprzez prawną reglamentację oraz rozwój fiskalizmu. W efekcie, mimo deklaratywnej afirmacji autonomii w państwach zachodnich, jej oblicze jest w niczym niepodobne do tego, jakim cieszyli się dla przykładu Brytyjczycy i Amerykanie jeszcze wiek temu. To rozwodnienie prawa własności sprawia, że trudno, trzymając się klasycznych kategorii, serio traktować państwa zachodnie jako kraje, w których obowiązuje kapitalistyczny paradygmat. Oczywiście, owo rozwodnienie jest niczym wobec teorii i praktyki komunizmu, z założenia negującego własność prywatną, a co za tym idzie wolność gospodarczą, lecz jest przyczynkiem do opisania zjawiska, na które wcześniej zwrócił uwagę Murray Rothbard. Chodzi tu o niebywałe poparcie, jakim interwencjonistyczne, etatystyczne i komunistyczne idee cieszyły się i cieszą wśród zachodnich intelektualistów. Odesłać w tym miejscu należy do rozważań wspomnianego przed chwilą Rothbarda oraz proroka lewicowej rewolucji intelektualnej – Antonia Gramsciego. Sam Leszek Balcerowicz wskazuje na marginesie swego wywodu najważniejszą przyczynę sytuacji, nad którą boleje: „z krytyki kapitalizmu – pisze – można w kapitalizmie nieźle żyć; natomiast nie dało się dobrze żyć z krytyki socjalizmu w socjalizmie”. Obok koniunkturalizmu drugą przyczyną „zniewolenia umysłów” jest fundamentalny błąd o charakterze antropologicznym, o którym za chwilę, oraz niczym nieuzasadniona kariera keynesizmu w powojennym świecie. I w tym miejscu w sukurs obrońcom wolnego rynku idzie doświadczenie. Tylko bowiem ideologiczne zaślepienie, nieznajomość elementarnych praw ekonomii i historii ekonomicznej może stać za przywiązaniem niektórych do fetyszu państwa dobrobytu. Problemy ekonomiczne Unii Europejskiej nie są przecież spowodowane przez nadmiar rynkowej wolności, lecz przekonanie, że to rządy państw – na przekór oczywistemu doświadczeniu – są w stanie zlikwidować wszelkie domniemane niedomagania rynku i zastąpić je swą kuratelą.

Dochodzimy w tym miejscu do problemu, od którego każdy niemal liberalny myśliciel rozpoczynał swą argumentację. Liberalny porządek, tak samo jak wszystkie socjalistyczne projekty doskonałego ładu, jest oparty na pewnej wizji natury ludzkiej. Liberalny punkt widzenia można, zdaniem autora, streścić w postaci kilku fundamentalnych przymiotów ludzkiej natury, których cechą wspólną jest jej zasadnicza niezmienność. Nie jest więc ona, jak chcą lewicowi przeciwnicy liberalizmu, plastycznym, podatnym na obróbkę tworzywem bez żadnych immanentnych właściwości. Z tego błędu antropologicznego wynikają wszystkie inne kontrowersje pomiędzy liberalną i konserwatywną prawicą, a progresywistyczną lewicą. Tak charakterystyczne kategorie klasycznej tradycji politycznej Zachodu, jak: wolność, przekonanie o ograniczonym charakterze władzy, formalne rozumienie równości, sceptycyzm poznawczy oraz afirmacja własności prywatnej są konsekwencją wnikliwej analizy natury ludzkiej dokonanej przez tytanów zachodniej filozofii, od świętego Augustyna począwszy (świetnie, że przy okazji profesor Balcerowicz wskazuje na scholastyczne źródła uzasadnienia wolnego rynku i prywatnej własności). Te wszystkie kategorie wywiedzione zostają bowiem z analizy ładu spontanicznego, tworzonego przez wyposażone w moralne uprawnienia jednostki, które wchodzą z sobą w dobrowolne zależności i interakcje. Interwencja państwa, wszelkie postacie socjalizmu zaburzają lub niszczą ten naturalny mechanizm owocnej współpracy i muszą w konsekwencji doprowadzić do zniewolenia jednostek i całych społeczeństw. Błędne założenie co do natury ludzkiej skutkuje z kolei koniecznością odwołania się do przemocy jako najlepszego i jedynego środka wymuszenia posłuchu i nie jest to wynaturzenie czy błąd, lecz prosta konsekwencja realizacji utopijnych założeń. Uświadomieniu tego mechanizmu służy właśnie recenzowana antologia.

Część źródłowa podzielona jest na kilka sekcji, które przybliżać mają główne zasady liberalnej refleksji i najważniejsze liberalne kategorie. Dotyczą one kolejno: natury ludzkiej i wizji ustroju; państwa, demokracji, wolności; państwa, własności, rynku; państwa socjalnego, społeczeństwa, człowieka; liberalizmu–antyliberalizmu. Opisują zatem najważniejsze obszary zainteresowania liberalnej refleksji i główne pola starcia z lewicowymi ideologiami. Liberalizm oczywiście, jak każdy wielki nurt politycznego myślenia, nie jest jednorodny. Występują w nim rozmaite, czasem opozycyjne wobec siebie tradycje. Lecz takie zestawienie tekstów źródłowych świadczy niewątpliwie o wielkiej żywotności liberalnej argumentacji i zdolności przystosowywania się do zmieniających się okoliczności społecznych. Stąd wśród autorów znajdziemy ojców szkockiego oświecenia – Hume’a i Smitha, teoretyka liberalnego konstytucjonalizmu i zapamiętałego krytyka demokracji – Constanta, utylitarystę Milla, konserwatywnego Alexisa de Tocqueville’a, bezkompromisowego wolnorynkowa Bastiata, jednego z ojców założycieli – Jamesa Madisona, przedstawicieli szkoły austriackiej – von Misesa  i von Hayeka, monetarystę Friedmana, minarchistę Roberta Nozicka, libertarianina Murraya, ale także Llosę, Poppera, Kołakowskiego, Anthony’ego de Jasaya i wielu innych, których pomimo dzielących ich różnic łączy nieskrywana miłość do wolności i wiara, że tylko wolna jednostka może nazwać siebie dumnie człowiekiem. Rzecz jasna, mimo że antologia (bez wstępu) liczy prawie 950 stron, to niemożliwe było oddanie w niej całego bogactwa i dorobku myśli liberalnej, a każdy wybór uznać należy za niepełny. Moim zdaniem brakło w niej jednak kilku autorów, bez których trudno w pełni oddać obraz XX-wiecznego ruchu wolnościowego. Szkoda więc, że nie znajdziemy w antologii tekstów Jaya Alberta Nocka, Rothbarda, Henry’ego Hazlitta, Davida Friedmana czy Hansa-Hermanna Hoppego, którzy w wolnościowym paradygmacie przekraczają liberalny Rubikon, posuwając się do zanegowania instytucji państwa traktowanego jako największa w dziejach organizacja przestępcza. Traktując to jednak jako sugestię dla przyszłej działalności wydawniczej FOR-u, podkreślić należy niebywałą wartość poznawczą recenzowanej antologii. Każdy bowiem, kto pragnie być świadomym uczestnikiem społecznej debaty, kto chciałby odkryć istotę i zasady liberalnej filozofii politycznej oraz gospodarki wolnorynkowej, kto w końcu chce być obywatelem znającym realne alternatywy, powinien po nią sięgnąć. Wierzących bez wątpienia umocni w wierze, błądzącym wyprostuje ścieżki, przeciwnikom każe raz jeszcze przemyśleć swoje argumenty i z pewnością zasieje w nich niejedno ziarno wątpliwości.

prof. nadzw. dr hab. Tomasz Tulejski

Pracownik Katedry Doktryn Polityczno-Prawnych Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego oraz Centrum Myśli Polityczno-Prawnej im. Alexisa de Tocqueville’a.

Współczesny liberalizm :)

Przeczytałem pracę dyplomową o liberalizmie Hayeka i Miesesa – i jestem załamany. Jestem załamany, bo pierwsza cześć tej pracy to właśnie opis doktryny liberalizmu (a właściwie to tego, co z niego zostało). Farrago to byłoby zbyt łagodne określenie, żeby  opisać co się z tego wyłania. Pogmatwany, niespójny logicznie i sprzeczny wewnętrznie – czyli właśnie współczesny – liberalizm. Surrealizm intelektualny. Widać logika dla nowoczesnych liberałów nie jest żadną przeszkodą.

Krytykę zatem czas zacząć.

„Mieszczaństwo uwalniając siebie z „więzów feudalnych”, było pierwszą z klas uciskanych, która uzyskała swoją świadomość i siłę, aby rozpocząć rewolucję.”

Czytam, czytam – myślę sobie: może być, ale mogłoby być lepiej – aż tu nagle – bach! bęc! – „więzy feudalne”, „klasy uciskane”, „świadomość klasowa” i „rewolucja”! Patrzę na źródło a tu książka z 1978 roku. Dziwaczne, w 1978 – poza przypadkami medycznymi – już chyba nikt (włączając w to członków partii) nie odurzał się „opium intelektualistów” (jak to Aron ujął), ale nawet jeśli się zdarzało, że akademicy (co dziwniejsze – zajmujący się liberalizmem!) nadal parali się sztuką teorii społecznej przy pomocy marksistowskiej metodologii, to nadal nie rozumiem po co powtarzać ich błędy w czasach dzisiejszych?

„Przy takiej interpretacji leseferyzmu działalność państwa może obejmować wszystkie rodzaje funkcji usługowych – nawet włączając w to państwo opiekuńcze – przy założeniu, że nie będą one spełniane w sposób związany ze stosowaniem przymusu.”

Z kolei w tym zdaniu najlepiej widać, jak J.S. Mill będąc jednym z największych obrońców wolności indywidualnej jednocześnie zasiał w doktrynie ziarno samozniszczenia.

„Oczywiście nie może być tak do końca, bo człowiek aby się samorealizować musi mieć do tego stworzone warunki i mieć na to środki- dlatego np. liberał T. H. Green mówił, że pewien interwencjonizm państwowy oraz pewne formy wpływania na swobodę działania ludzi przyczyniają się do wzrostu wolności ogółu społeczeństwa”

Mówiąc krótko: jeśli autorka pracy ma dwa telewizory w domu, a ja nie mam żadnego i jeśli przekonam państwo (np. finansując kampanię polityczną PO i PiS), że musi wysłać uzbrojonych ludzi, żeby autorce jeden telewizor skonfiskowało i oddało go mi, bo ja nie mam warunków i środków do samorealizacji bez telewizora – to wtedy „wzrasta wolność ogółu społeczeństwa”. Niech będzie przeklęty dzień, w którym wymyślili „równość szans”.

„Państwo natomiast nie znosi własności prywatnej lecz ją gwarantuje.”

Państwo chroni własność przed wszystkimi innymi poza samym sobą. „An expropriating property protector is a contradiction in terms” – jak powiada klasyk mniej sentymentalnego acz spójniejszego logicznie liberalizmu. 🙂

„Klasyczny liberalizm uwypukla rolę praw człowieka, koncentruje się wokół prawa do życia i tego, że każdy człowiek jest równy wobec prawa. Autentyczna wolność i równość wymaga zaistnienia niezbędnych warunków w zakresie życia ekonomicznego, społecznego i kulturalno-oświatowego, dlatego wszyscy ludzie mają prawo do pracy, godziwej płacy, wykształcenia i wychowania, zabezpieczenia życia i zdrowia. To państwo ma być tym czynnikiem, który zdolny jest chronić tego rodzaju uprawnienia.”

Autorka zdaje się o liberalizmie Rawlsa i Keynesa pisała pracę, a nie o liberalizmie Hayeka i Misesa.

„Moim zdaniem, liberalizm oznacza wiarę w siłę rozumu, który jest w stanie regulować sposób życia, i pokazywać całkiem nowy, eksperymentalny stosunek do problemów rządu i społeczeństwa.”

Wedle tej pozbawionej treści i pełnej polotnego sentymentu retoryki Lenin też był liberałem.

„W neoliberalizmie to państwo kieruje gospodarką. Jest to program sterowania siłami ekonomicznymi w celu zapewnienia
równości społecznej i sprawiedliwości.”

Co to w ogóle znaczy? Albo przedrostek „neo” nie jest potrzebny i słowo „liberalizm” nie oznacza już tego, co niegdyś znaczyło, albo autorce przedrostek „neo” pomylił się z przedrostkiem „anty”. Lewica najczęściej utożsamia „neoliberalizm” z Miltonem Friedmanem (choć on sam się uważał po prostu za klasycznego liberała, spadkobiercę filozofii politycznej Adama Smitha, Thomasa Jeffersona i Friedricha A. von Hayeka) – biedny Milton w grobie się przewraca jak już nawet liberałowie o nim takie bzdury piszą.

Czytając ten tekst odnoszę wrażenie – bynajmniej nie dlatego, że uważam demoliberalizm i socjalliberalizm za wyrażenia sprzeczne wewnętrznie – że autorka w ogóle Misesa i Hayeka nie czytała – zwłaszcza tego, co mieli do powiedzenia o secesji, demokracji, monopolu, redystrybucji i interwencji. Poza tym autorka z braku spójności logicznej XIX-wiecznych liberałów robi cnotę. Tak samo naiwna wiara Hayeka, że uchwalenie konstytucji gwarantuje wolność – gdyby tak było to PRL byłby znośnym miejscem do życia – nie jest powodem do dumy klasycznych liberałów. Ponadto autorka namiętnie posługuje się egalitarystycznym słownikiem: każdemu kto używa wyrażenia „neoliberalizm” polecam tekst Mario Vargasa Llosy „Liberalizm w nowym tysiącleciu”. Powiem więcej, autorka posługuje się krypto-egalitarystyczną ideologią w przebraniu Hayeka i Misesa. Mówiąc krótko: następnym razem mniej romantycznych sentymentów a więcej konkretów.

Biedna ta liberalna doktryna: Locke uprawomocnił własność swoją teorią zaopatrując ją w klauzulę, która jest niemożliwa do spełnienia na gruncie logiki; J.S. Mill i J. Bentham zbudowali obronę wolności na domku z kart – utylitaryzmie, który z łatwością można przefomułować w totalitarny socjalizm, bo wystarczy udowodnić, że wtedy zwiększy się „total utility” czy „the greatest happiness of the greatest number”; przez cały XIX i XX wiek liberałowie-parlamentarzyści wypaczali doktrynę swoją praktyką polityczną; a na koniec, jakby było mało, Hayek, najsłynniejszy liberał XX-wieku, oparł całą swoją budowlę intelektualną na wierze w moc sprawczą kartki papieru (konstytucji). Żeby było śmieszniej liberalizm stał się nierozrywalny z demokracją parlamentarną, która przez ostatnie stulecie zwiększyła pięciokrotnie (a w Szwecji nawet dziesięciokrotnie) udział wydatków państwa w dochodzie narodowym tworząc tym samym „państwo przemiałowe”, państwo masowej redystrybucji, państwo chronicznie ograniczanej wolności.

Żeby było jeszcze zabawniej – absurdu nigdy nie za wiele – to idea konstytucji wywodzi się idei umowy społecznej, której istota polega na tym, że ponieważ w anarchii nie jesteśmy w stanie egzekwować umów i w ogóle współpracować – wszyscy są sobie wilkami, czy jak to tam Hobbes ujął w „Lewiatanie” – przeto musimy wspólnymi siłami zawiązać umowę społeczną, dzięki której stworzymy państwo, które wyrwie nas z dysfunkcjonalnego stanu anarchii. Kto by się przejmował logiką? No, ale cóż.. skoro tacy giganci jak Buchanan, Hayek czy Popper dali się nabrać, to cóż dopiero my, szare żuczki, możemy? :-)

Jedyną wartość w tej pracy, jaką dostrzegam, to skłonienie potencjalnych czytelników sięgnięcia po lekturę Hayeka czy Misesa, poza tym tekst ten tylko gmatwa i tak już pogmatwany – ponad granice zdrowego rozsądku i dobrego smaku – liberalizm.

Krótka historia pieniądza i inflacji :)

Pisałem niedawno o tym, jak Kopernik krytykował „drukowanie pieniędzy”. Oczywiście w owych czasach nie drukowało się pieniędzy, bo pieniądze nie były papierowe. Wybijało się złote czy srebrne monety. Co zatem Kopernik miał na myśli i jak to się ma do dzisiejszego drukowania?

Trzeba by było zacząć od tego skąd się w ogóle wziął pieniądz. Są dwie teorie dotyczące powstania pieniądza. Pierwsza zakłada, że był sobie mądry i szlachetny król, który wymyślił, że lepiej będzie jak ludzie zamiast handlować pomarańcze za jabłka (barter) zaczną handlować „legalnym środkiem wymiany” za jabłka czy pomarańcze, bo w ten sposób posiadając pomarańcze nie będą musieli szukać osoby, która ma jabłka i jednocześnie chce je wymienić je na pomarańcze – wystarczy będzie znaleźć osobę, która ma jabłka i będzie chciała wymienić je na pieniądz. Król był mądry, więc wiedział, że złota jest mało a wszystkim się podoba, więc złoto będzie idealnym pieniądzem. Jak absurdalnie by ta teoria nie brzmiała nadal istnieją na tym  łez padole ekonomiści, którzy bronią jej. Druga teoria zakłada, że pieniądz powstał spontanicznie (tak jak np. język). Ludzie handlując ze sobą spostrzegli, że pewne towary mają większą płynność i pokupność niż inne (łatwiej je zamienić na inne dobra) – np. na początku były to skóry zwierząt – więc przyjmowali je handlując (np. sprzedając pomarańcze) nawet jeśli ich nie potrzebowali na swój użytek. Przyjmowali je, bo wiedzieli, że później wymienią je na to, co potrzebują. Ta ewolucja pieniężna trwała trochę czasu i doszło do tego, że powszechnie akceptowalnym pieniądzem stało się złoto.

Jak to się ma do „dodruku pieniądza”? No więc, rzecz w tym, że zanim złota moneta stawała się złotą monetą była kawałkiem złota wydobytym w kopalni. Przypuśćmy, że wyruszyliśmy do Złotoryi szukać złota, wydobyliśmy małą bryłkę złota i teraz chcielibyśmy ją spieniężyć, czy też raczej „stowarować”. Jak to zrobić? Oczywiście trzeba było ustalić wagę i, co ważniejsze, próbę naszej bryłki. W tym celu udajemy się do mennicy, gdzie naszą bryłkę przetapiają na ustandaryzowane monety o określonej próbie – to znacznie ułatwiało proces „stowarowania”, bo nieokreśloną bryłkę ciężko jest wycenić np. na ilość krów, a konkretne, powszechnie używane i znane monety już tak.

Więc jak to się ma do „dodruku”? Ano ma się. Rzecz w tym, że kiedyś mennice były prywatne, a później nagle bez wyjątku stały się państwowe (królewskie). Dlaczego? Znów na to pytanie odpowiadają nam dwie teorie. Jedna mówi, że występowała znacząca „zawodność rynku” – prywatni właściciele mennic robili w konia swoich klientów przerabiając ich złoto na monety o gorszej próbie niż powinni byli. Klienci, jak wiadomo ciemni, nie wiedzieli, że są robieni w konia i przyjmowali te gorsze monety i wprowadzali je do obiegu. Druga teoria mówi o „zawodność rządu„: mianowicie, władza ma tendencję do nadużywania swojej uprzywilejowanej pozycji. A więc powołując się na niestabilność prywatnych mennic i głosząc troskę o stabilność makroekonomiczną (skąd my to znamy?) – przy okazji powołując się na najświetlejszych ze światłych ekonomistów keynesistowskich – postanowiła upaństwowić mennice. Miała ku temu dwa powody: po pierwsze był to dobry biznes w owych czasach, więc można było sporo zarobić; ale drugi powód – znacznie istotniejszy – był taki, że wtedy władza mogła sama robić ludzi w konia sprzedając monety o słabszej próbie niż ich nominalna (obiecywana) wartość, co było jej potrzebne najczęściej do finansowania wojny.

Jakkolwiek by nie było, czy to prywaciarze robili w konia czy też król i jego ziomki, coraz więcej monet o słabszej próbie wchodziło do obiegu. To, co Kopernik zauważył to fakt, że te wartość wszystkich monet zaczynała spadać do jej realnej wartości (takiej jaka wynika z próby) – działo się tak ponieważ ludzie mając świadomość realnej wartości monety (jej próby) lepszą zostawiali w kieszeni (by potem np. ją przerobić na kilka gorszych), a do handlu używali tylko tych o gorszej próbie. Zatem gorsza moneta wypierała z rynku lepszą – i to jest właśnie słynne prawo Kopernika-Greshama.

Jak Kopernik słusznie zauważył proces ten prowadzi do upadku cywilizacji – ale to nieważne, najważniejsze, że stymuluje gospodarkę.

Jak to się teraz ma do naszego „drukowania”? No więc, trzeba przejść dalej w ewolucji monetarnej. Ludzie rychło zauważyli, że bieganie z sakiewkami złota i trzymanie swoich zapasów u siebie w chacie nie było ani bezpieczne ani wygodne, więc zaczęli przechowywać je u kogoś, kto dysponował lepszą ochroną (w zamian za procencik), a sami dostawali kwitek potwierdzający ile złota zostawali u tej osoby. Tak powstały banki. Po jakimś czasie to nie samo złoto było pieniądzem, którego ludzie używali do transakcji, ale właśnie te papierowe kwitki, które w bankach można było wymienić na złoto. Sytuacja stawała się coraz bardziej popieprzona, gdyż banki zaczęły pożyczać to, co ludzie zostawali im w depozycie (złoto w przechowalni). Oczywiście banki nie pożyczały samego złota, tylko kwitki, które później można było wymienić na złoto. Banki po pewnym czasie zaczęły pożyczać więcej kwitków niż w istocie złota posiadały na stanie – tą sytuację ekonomiści nazywają rezerwą cząstkową w przeciwieństwie do rezerwy pełnej (stuprocentowej) i w zasadzie do dzisiaj trwa spór co jest efektywniejsze. Trwa także spór czy system rezerwy cząstkowej jest moralny zważając na to, że banki pożyczają kwitki „oficjalnie” pokryte czymś czego w zasadzie nie posiadają (przynajmniej w pełni). Klienci banku specjalnie nie oponowali, bo bank zaczął dzielić się z nimi procentem, zamiast sam pobierać procent za przechowywanie.

Jak to się ma do „drukowania”? No już prawie doszliśmy do tego momentu. Gdy banki przeholowały z pożyczaniem kwitków dochodziło do momentu, w którym ludzie zgłaszali się po złoto, a bank go nie miał u siebie. Wtedy bank prosił łaskawego klienta aby poczekał trochę, a jak przyjdą nowi klienci ze zlotem to rychło zadzwonią, że mogą mu oddać jego złoto. Klient był wściekły i zaczynał rozpowiadać wszystkim co to za gówniany bank. Ludzie wpadali w panikę: jak to nie ma złota? To znaczy, że co? Że mam papierek, który nie mogę wymienić na złoto? Zaczynał się bank run. Inni przestawali przyjmować te banknoty, nowi klienci przechodzili do konkurencji, starzy rzucali się by odzyskać swoje złoto a bank upadał. Po serii takich nieprzyjemnych upadków, rząd postanowił zrobić „porządek”. Ustanowił jeden standard kwitków, wprowadził bank centralny, który zajął się drukowaniem tych kwitków oraz zaczął pełnić funkcję pożyczkodawcy ostatniej instancji. Co to znaczy? Otóż gdy bank dochodził do ściany (kończyło mu się złoto) to mógł na nieduży procent pożyczyć trochę złota od banku centralnego. Dzięki temu bank nie upadał, paniki nie było, interes kręcił się dalej. W teorii to wydaję się być nawet niezłym pomysłem, ale w istocie pogorszyło tylko proces wypierania złota z kwitków. Banki nie miały już motywacji do ostrożnego pożyczania – tak, żeby nie dojść do ściany. Teraz mogły pożyczać dotąd, aż bank centralny im pożyczał. Teraz to polityka monetarna stała się nową ścianą.

Kolejnym krokiem w historii monetarnego upadku było zlikwidowanie wymienialności na złoto. Bank centralny po prostu przestał wymieniać kwitki na złoto. Jak to możliwe, że ludzie się nie obrazili za to? Otóż rząd zmusił ich do używania tych banknotów i zabronił produkowania innych – tak powstał „legalny środek płatniczy”. W ten sposób rząd mógł drukować do woli, co w kilku krajach skończyło się tragicznie, a w kilku rozwijających się krajach nadal zbiera żniwa.

Gorzką ironią losu jest fakt, że rozwój technologiczny jeszcze bardziej ułatwił władzy zawłaszczanie zasobów. Dzisiaj władza nie musi już nawet mieć maszyn drukarskich, bo większość transakcji jest elektroniczna. Oznacza to, że jeżeli centralna władza monetarna potrzebuje środków – np. żeby ratować Grecję skupując jej bezwartościowe papiery dłużne – to jedyne co musi zrobić to: UPDATE TABLE na swoim serwerze.

Oczywiście w większości cywilizowanych krajów opinia publiczna ma świadomość – a co za tym idzie elity władzy biorą sobie do serca, bo nie można utrzymać przez dłuższy czas władzy bez poparcia lub represjonowania opinii publicznej – że kiepska polityka monetarna prowadzi do wzrostu cen. Dzięki temu władza ma motywację, żeby nie przesadzać z „drukowaniem” – stąd się wziął cel inflacyjny, czyli oficjalne ograniczenie „drukowania”.

Jak dowodził Hayek centralna monopolistyczna władza monetarna nie ma uzasadnienia ekonomicznego, jest irracjonalną spuścizną historyczną. Nie wszyscy się z tą opinią zgadzają, a wielu wręcz przeciwnie uważa, że jeśli władza nie będzie „drukować” to gospodarka popadnie w tarapaty a cywilizacja upadnie, bo będzie za mało kredytu, ludzie będą trzymali pieniądze w skarpecie zamiast je wydawać i w ogóle nie będzie opłacało się produkować, itd., itp. Aż dziw bierze skąd się wzięła rewolucja przemysłowa bez ozdrowieńczego wpływu inflacji… Tak czy owak, stąd komitywa bankowo-rządowa czerpie uzasadnienie ideologiczne… tj. naukowe. Ale jest też prozaiczny powód – na inflacji władza i banki najbardziej zyskują, bo to one są pierwsze w posiadaniu pieniądza zanim rynek obniży wartość innych towarów gdy te zostaną wprowadzone do obiegu. Jak to działa? Bank centralny „drukuje pieniądze”. Banki pożyczają (a w czasie recesji nawet dostają za darmo) pieniądze od banku centralnego na jakiś niski procent, a potem pożyczają je nam na wyższy procent (zarabiając na tym). Tym sposobem bank centralny w pierwszym rzędzie, a banki komercyjne w drugim zarabiają na niszczeniu pieniądza. Władza w ten sposób próbuję okradając obywateli stabilizować gospodarkę (o ironio!) i pompować produkcję kredytem (za gorącym poparciem ideologów keynesistowskich) – co jest jej niezbędne do wygrania wyborów i utrzymania władzy, a banki zarabiają na tym, że bank centralny nas rabuje.

A kto traci? Przede wszystkim najbiedniejsi. Bogatemu nie czyni większej różnicy czy chleb zdrożeje o 1/3 w tym roku – dla biednego to ogromna różnica. Dlatego politykę inflacyjną nie można ani uznać za sprawiedliwą (bo to pospolita grabież), ani za „sprawiedliwą społecznie”, bo zyskuje na niej wąskie grono  kosztem rzeszy biednych. Intuicja podpowiada, że inflacja to jedna z głównych przyczyn istnienia ubóstwa i poszerzania się nierówności dochodowych. Z trzech jeźdźców apokalipsy – regulacji, opodatkowania i inflacji – ten ostatni chyba największe żniwa zbiera.

Ekonomia polityczna :)

Na blogu profesora Petera Boettke podejrzałem ciekawy filmik.

Uniwersytet Franciszka Marroquin – prywatna uczelnia położona w mieście Gwatemala, założona przez Manuela Ayau i nazwana na cześć biskupa Gwatemali Franciszka Marroquin, według słów Miltona Friedmana jedna z czołowych uczelni w Ameryce Łacińskiej – udostępnił krótki film prezentujący swój mural z portretami słynnych ekonomistów tradycji filozofii klasycznego liberalizmu.

Pozwoliłem sobie wymienić ową listę wraz z odnośnikami do biografii autorów oraz ebooków (w jęz.  angielskim) ich najważniejszych dzieł:

  • Ferdinando Galiani (1728-1787)
    Della moneta (1751)
    Dialogues sur les commerce des blés (1770)
  • Léon Walras (1834-1910)
    Éléments d’économie politique pure, ou théorie de la richesse sociale (1874)
  • George J. Stigler (1911-1991)
    The Citizen and the State: Essays on Regulation (1975)
  • Vernon L. Smith (1927-)
    Rationality in Economics: Constructivist and Ecological Forms (2007)

Liberał na dziś: Bruno Leoni :)

„W istocie, wolność nie jest tylko pojęciem ekonomicznym czy politycznym, ale także, a może przede wszystkim, pojęciem prawnym, gdyż wiążę się z nim koniecznie cały kompleks konsekwencji prawnych.”

„O ile się nie mylę, więcej niż analogia łączy gospodarkę rynkową z prawem zwyczajowym, tak jak jest coś więcej niż analogia pomiędzy gospodarką centralnie planowaną a legislacją. Jeśli zauważy się, że gospodarka rynkowa odniosła sukces w Rzymie i krajach anglosaskich w ramach prawa zwyczajowego, wniosek wydaje się być oczywisty, że to nie był zwykły zbieg okoliczności.”

“Ślepa akceptacja współczesnego prawnego punktu widzenia doprowadzi do stopniowego niszczenia indywidualnej wolności wyboru w polityce, jak i na rynku oraz w życiu prywatnym.”

— Bruno Leoni

Biografia
Urodzony w Ankonie 26 kwietnia 1913 roku Bruno Leoni wiódł dynamiczne i nietuzinkowe życie jako uczony, prawnik, handlowiec, filozof (zgłębiający teorię prawa i państwa, nauki polityczne i ekonomię, jak i historię myśli politycznej), amator architekt i muzyk, koneser sztuki (szczególnie zafascynowany historią i sztuką starożytnych Chin), pasjonat gotowania (jak chyba większość Włochów), pilot-amator (zrobił licencję w Ameryce w czasie przerwy od dawania wykładów) oraz lingwista i poliglota władający biegle angielskim, francuskim, niemieckim i oczywiście swoim językiem ojczystym. Jednak przede wszystkim zasłynął jako obrońca zasad wolności osobistej, w które tak żarliwie wierzył.

Spędził większość życia w dwóch włoskich miastach: Turynie, gdzie mieszkał i pracował jako prawnik, oraz Pawii, gdzie nauczał na Uniwersytecie od 1945 roku. Był także związany więzami rodzinnymi i emocjonalnymi z Sardynią.

Bruno Leoni był studentem filozofa i prawnika Joela Solari, pełniąc również funkcję jego asystenta jako wolontariusz. Zaprzyjaźniony był także z historykiem i politykiem, członkiem Włoskiej Partii Republikańskiej, Luigim Firpo.

Studiował z Norberto Bobbio, ale nie darzyli się szczególną sympatią. Bobbio był zwolennikiem kelsenowskiego normatywizmu, wierzył w prymat normy prawnej nad ludzkim zachowaniem – Leoni odwrotnie, uważał, że norma prawna powinna być kodyfikacją ludzkiego zachowania. Ich opozycja intelektualna nie przeszkadzała im zachować poprawnych stosunków między sobą – darzyli się szacunkiem. Bobbio utrzymywał z Leonim i jego żoną kontakt korespondencyjny.

W 1942 roku Leoni został profesorem nauki o państwie na Uniwersytecie w Pawii, ale wojna na kilka lat przerwała jego karierę akademicką. Podczas wojny, był oficerem i członkiem A-Force, podziemnej organizacji współpracującej z alianckimi strukturami wywiadu, w której zajmował się ratowaniem żołnierzy, którzy uciekli z obozów jenieckich we Włoszech. Ocaliwszy wiele żyć personelu wojskowego Aliantów w czasie niemieckiej okupacji północnych Włoch (1944), nie tylko został za swoją działalność odznaczony przez Brytyjczyków i otrzymał zegarek z napisem „Dla Bruna Leoni za dzielną służbę dla Aliantów, 1945”, ale także zdobył dozgonną wdzięczność bardzo wielu osób. Gdy żona zapytała go o tamte wydarzenia, po prostu odpowiedział, że robił to dla wolności.

Po wojnie, w 1945 roku, Bruno Leoni rozpoczął na dobre swoją karierę akademicką i został profesorem teorii prawa oraz nauki o państwie na Uniwersytecie w Pawii. Sprawował także funkcję dziekana Wydziału Nauk Politycznych od 1948 do 1960 roku oraz dyrektora Instytutu Nauk Politycznych. W 1950 założył i do swojej śmierci redagował istniejący do dziś kwartalnik naukowy Il Politico. Jako wybitny profesor prawa podróżował po całym świecie wygłaszając wykłady, był profesorem wizytującym na uniwersytetach w Oksfordzie i Manchesterze w Anglii oraz w Virginii i Yale w USA.

Wkład w rozwój nauk społecznych we Włoszech, jaki wniósł kwartalnik Il Politico jest nie do przecenienia. Leoni swoim czasopismem wprowadził do włoskiej debaty politycznej i ekonomicznej wszystkie najważniejsze postaci klasycznego liberalizmu XX wieku.

Bruno Leoni, Jako czynny prawnik, prowadził kancelarię w Turynie, gdzie mieszkał i gdzie zaangażowany był również w Centro di Studi Metodologici (Centrum Studiów Metodologicznych) w Piemoncie, a następnie w Centro di Ricerca e Documentazione “Luigi Einaudi” (Centrum Badań i Dokumentacji „Luigi Einaudi”).

Leaoni znajdował także czas na publicystykę: pisał do gazet Mediolanu, w tym do dziennika gospodarczego Il Sole 24 Ore.

W sierpniu 1967 roku, zastępując Friedricha Lutza by później ustąpić Günterowi Schmöldersowi, został wybrany na prezesa Stowarzyszenia Mont Pelerin podczas zjazdu w Vichy we Francji, co było ukoronowaniem wielu lat jego działalności jako sekretarz stowarzyszenia, któremu poświęcił wielką część swojego czasu i energii.

Leoni był silnie związany z zagranicą, szczególnie z USA. Swoją córkę wysłał do American School w Turynie. Był zupełnie nieznany we włoskiej filozofii prawa, będąc jednocześnie szeroko czytany i komentowany za granicą. Publikacja jego najbardziej znanego dzieła Freedom and the Law w 1961 roku sprawiła, że jego idee zaczęły się błyskawicznie rozprzestrzeniać na amerykańskich uniwersytetach.

Leoni utrzymywał kontakty z najważniejszymi XX-wiecznymi liberalnymi uczonymi. Córka Leoniego, Silvana Didi, dziennikarka telewizyjna stacji TG5, zapytana o to, jak się układały relacje Leoniego z Friedrichem A. von Hayekiem odpowiedziała: „Doskonale! Jak ze wszystkimi dobrymi Austriakami, w tym także z Ludwigiem von Misesem i Ottonem von Habsburgiem. W moim domu pamiętam także Miltona Friedmana i jego żonę Rose.” We wspomnieniach Margit von Mises, żony Ludwiga von Misesa, można przeczytać, że Leoni był ich przyjacielem i że do głębi wstrząsnęło nią gdy dotarła do niej wiadomość, że został zamordowany.

Zmarł przedwcześnie, w tragicznych okolicznościach w nocy 21 listopada 1967 roku, pozostawiając żonę i córkę. Okoliczności jego śmierci były bardzo dziwne. Jak tłumaczyła jego córka, Leoni doradzał prawnie firmom członków swojej rodziny i przyjaciół. W jednej z tych firm odkrył, że manager okrada swojego pracodawcę. Udał się więc do tej osoby, aby mu powiedzieć, że zauważył brakujące środki i jeśli ich nie zwróci to zgłosi sprawę na policję. Mężczyzna go zamordował. Miał pięćdziesiąt cztery lata. Zmarł w szczycie kariery i mocy twórczych.

Dzieło

Prace Brunona Leoni wraz ze wzruszającymi dowodami uznania jego przyjaciół i kolegów po fachu, zostały opublikowane w tomie zatytułowanym Omaggio a Bruno Leoni (wydanym: Antonino Giuffre, Mediolan, 1969), zebrane i zredagowane przez dr. Pasquale’a Scaramozzino, który jest także autorem kompletnego indeksu bibliograficznego wszystkich tekstów opublikowanych w Il Politico. Książka ta jest świadectwem szerokiego zakresu zainteresowań i wyjątkowej erudycji uczonego.

Mimo, że większość jego prac jest napisana po włosku, jego magnus opus – Freedom and the Law – została napisana po angielsku. Obecnie jest dostępna po angielsku (trzy wydania, w tym ostatnie: Liberty Fund 1991), po włosku (La libertà e la legge, Liberilibri, 1995), po hiszpańsku (drugie wydanie: La libertad y la ley, Segunda edición ampliada, Unión Editorial, 1995), po francusku (La liberté et le droit, Philippe Charlotte, 2006) i po czesku (Právo a svoboda, Martina Froněk, Liberální institut, 2007).

Publikację Freedom and the Law jest pośrednim wynikiem jego spotkania z Arthurem Kempem we wrześniu 1957 roku na zjeździe Stowarzyszenia Mont Pelerin w St. Moritz w Szwajcarii. Obaj byli relatywnie nowymi członkami stowarzyszenia i obaj wygłaszali wykład na jednej z sekcji. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych Kemp zaproponował swoim współpracownikom aby zaprosić Leoniego do wygłoszenia wykładu na kongresie, który organizował na swojej uczelni.

Kemp w latach 1954-1959 nadzorował sześć kongresów Institute on Freedom and Competitive Enterprise w Claremont Men’s College, w Kalifornii. Celem kongresu było zaprezentowanie wykładów uniwersyteckich o ekonomii i naukach politycznych. Na każdy kongres trzech wybitnych uczonych było zapraszanych do zaprezentowania indywidualnej analizy wolności jako źródła ekonomicznych i politycznych zasad, analizy rozwoju mechanizmu wolnego rynku i jego funkcjonowania, oraz badań nad filozoficzną podstawą, charakterystyką, cnotami i defektami systemu prywatnej przedsiębiorczości.

Około 30 uczestników wzięło udział w tych zjazdach, w tym: profesorowie ekonomii, nauk politycznych, zarządzania, socjologii i historii, kilku uczonych prowadzących prace badawcze, pisarzy i dziekanów amerykańskich uczelni. W sumie ok. 190 osób wzięło udział w sześciu iteracjach kongresu, wziętych z 90 różnych uczelni położonych w 40 różnych stanach USA oraz z Kanady i Meksyku.

Pośród wybitnych wykładowców, obok profesora Bruna Leoni, wzięli udział także: Armen A. Alchian, Goetz A. Briefs, Ronald H. Coase, Herrell F. De Graff, Aaron Director , Milton Friedman, Friedrich A. von Hayek, Herbert Heaton, John Jewkes, Frank H. Knight, Felix Morley, Jacques L. Rueff, David McCord Wright.

W celu poprawienia jakości w międzynarodowej komunikacji intelektualnej, jeśli tylko było to możliwe, na każdym kongresie przynajmniej jeden z wykładowców reprezentował europejską tradycję akademicką.

Miedzy 15 a 28 czerwca 1958 roku, na piąty kongres, został zaproszony Bruno Leoni, który zgodził się dołączyć, m.in. obok Miltona Friedmana i Friedricha A. von Hayeka, i wygłosił swoje wykłady po angielsku z ręcznie napisanych notatek.

Wykłady te zrodziły trzy wielkie książki: z notatek Hayeka powstała Konstytucja Wolności, z notatek Friedmana Kapitalizm i Wolność, a z notatek Leoniego Freedom and the Law.

Większość wykładów i część dyskusji po nich zostały nagrane na magnetofonie. Na usilne prośby Floyda Arthura Harpera Kemp przygotował szkic Freedom and the Law na podstawie notatek i nagrań. Pomoc finansową otrzymał od William Volker Fund. Później profesjonalna redakcja dopełniła dzieła swoimi poprawkami.

Oryginalne notatki, transkrypt oraz taśmy zostały zdeponowane w Institute for Humane Studies. Następnie zostały przeniesione do George Mason University, a następnie do Instytutu Hoovera na Uniwersytecie w Stanford.

Wiele z tych przemówień dotyczyło cech jakie dobre prawo powinno mieć – jak np. „pewność”; idea, że dobre prawo jest niezmienne, ideał, który został wyrzucony dawno temu przez okno legislacji. Leoni posiadał również solidną wiedzę z zakresu ekonomii, cytując Ludzkie działanie Ludwiga von Misesa dowodził, że jeżeli centralne planowanie nie może działać, to scentralizowana legislacja także nie. Pokazuje, że tak jak rynki są miejscami interakcji pomiędzy kupującymi i sprzedającymi, tak samo jest z prawem i wszystkimi sporami prawnymi. Leoni ukuł nawet termin „inflacja legislacyjna”, żeby opisać ten bałagan, który współczesna demokracja narzuca obywatelom niszcząc ład prawny.

Wedle zdania wielu, Freedom and the Law jest najmniej konwencjonalną i najbardziej ambitną ze wszystkich jego prac. Niesie nadzieję, że będzie mostem, jak ujął to Friedrich A. von Hayek, ponad „zatoką oddzielającą naukę prawa od teoretycznych nauk społecznych”.

W dalszej części recenzji dzieła, Hayek napisał:

„Być może bogactwo myśli, które zawiera ta książka będzie w pełni widoczne tylko dla tych, którzy już pracują w podobnej dziedzinie. Bruno Leoni byłby ostatnim, który zaprzeczy, że ona tylko wskazuje drogę i że jeszcze wiele pracy czeka przed nasionami nowych idei, którymi tak bogato obsiane jest to dzieło, aby mogły kwitnąć dalej w całej swojej okazałości.”

W swojej książce Leoni wyjaśnił, że nie może funkcjonować społeczeństwo bez zbioru ogólnych i abstrakcyjnych reguł rządzącym społeczeństwem. Abstrakcyjność i ogólność jest gwarancją zapobiegającą ograniczeniu wolności osobistej. Niektórzy twierdzą, że nikt, być może oprócz Hayeka, nie wyjaśnił tego zagadnienia tak dobrze. Myśl Leoniego zainspirowała Hayeka do twierdzenia, że prawo jest w rękach nie ustawodawcy, ale społeczeństwa.

Leoni podkreśla w swoim dziele ważność prawa historycznego (rzymskiego jus civile oraz angielskiego common law) i jest bardzo krytyczny wobec współczesnej legislacji i idei, że prawo jest prostym wynikiem decyzji politycznej. Kolejnym istotnym wkładem Leoniego do myśli prawniczej jest teoria zgodnie z którą prawo jest indywidualnym roszczeniem.

Zapomniane dziedzictwo

W latach powojennej odbudowy, podczas gdy we wszystkich krajach europejskich polityka gospodarcza była kształtowana przez etatystyczne idee, Bruno Leoni jako jeden z nielicznych gotowych był do obrony zasad liberalizmu, jako jeden z nielicznych szedł pod prąd.

Leoni krytykował logikę interwencji państwowej i chwalił racjonalność i zasadność działań oddolnych, będących rezultatem woli jednostek w wolnej, konkurencyjnej gospodarce. Ten wszechstronny uczony w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych był głównym propagatorem idei liberalnych we włoskiej kulturze.

Intelektualna podróż Brunona Leoniego byłaby zupełnie inna bez Stowarzyszenia Mont Pelerin, w którym miał okazję zetknąć się z intelektualistami reprezentującymi szkoły myślenia obce dominującemu klimatowi intelektualnemu Włoch jego czasów. Przez wiele lat stowarzyszenie założone przez Hayeka było okazją do wymiany informacji i spostrzeżeń dla naukowców zakorzenionych w kulturze klasycznego liberalizmu. Gdyby jego studia nad teorią prawa były ograniczone do włoskiej debaty (ówcześnie w dużej mierze zdominowana przez marksizm i pozytywizm), Leoni nie mógłby rozwijać swojej pracy i nie osiągnąłby takiej oryginalności, która wciąż inspiruje wielu badaczy czerpiących z jego refleksji.

Przez kilka dziesięcioleci prawie zapomniana we Włoszech myśl Leoniego nadal żyła poza granicami Włoch dzięki inicjatywom, książkom i artykułom jego amerykańskich przyjaciół, jak również dzięki zainteresowaniu jego pracami młodego pokolenia liberalnych uczonych.

Po jego śmierci, na długo Leoni został prawie zapomniany, zwłaszcza we Włoszech. Freedom and the Law została przetłumaczona na język włoski więcej niż o trzydzieści lat za późno. Przez kilkadziesiąt lat, z drugiej strony oceanu, jego myślenie przyciągało więcej uwagi i zainteresowania niż w jego kraju pochodzenia.

Nie jest to zaskakujące, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że integralny indywidualizm Leoniego nie harmonizował się z dominującym nurtem kultury jego czasów, a często stawał do niej w opozycji. Bliżej mu było do tradycji obywatelskiej Stanów Zjednoczonych, a zwłaszcza tak głęboko zakorzenionych w ich kulturze politycznej tradycji wolnościowych. Autor Freedom and the Law jest przesiąknięty anglosaską kulturą, którą zgłębił i zasymilował przez bliskość obecności z niektórymi z największych uczonych liberalnej tradycji kulturalnej jego czasów.

We Włoszech, liberalna kultura przeniknięta była idealizmem Benedetto Croce. Włosi nie rozumieli innowacyjnych idei Leoniego, podczas gdy w świecie anglosaskim był autorem popularnym w kręgach akademickich. Od czasów publikacji Freedom and the Law, tom ten zyskał szeroką sławę wśród amerykańskich studentów prawa i ekonomii w USA. W 1986 roku odbyły się dwie konferencje poświęcone książce zorganizowane przez Liberty Fund w Atlancie i Turynie. Jednak mimo, że dostrzeżony w kręgach akademickich, Leoni nie zajął takiej przestrzeni na jaką zdecydowanie zasługiwał. Jego intuicje często były i nadal są prezentowane fragmentarycznie.

Od połowy lat dziewięćdziesiątych jednak sytuacja znacząco się zmieniła – przynajmniej we Włoszech. W dużej mierze dzięki publikacji w języku włoskim Freedom and the Law. Uczeni różnych dziedzin z powrotem nawiązują do refleksji turyńskiego adwokata. Leoni we Włsozech stał się prawdziwym „odkryciem”, w końcu uznając go za wybitnego myśliciela i okazując mu należne miejsce wśród największych naukowców społecznych XX wieku. Dziś we Włoszech myśl Leoniego nie jest już niesprawiedliwie uważana za uproszczoną wersją twórczości Friedricha A. von Hayeka i proste papugowaniem jego prac. Dopiero w 1995 roku wydawca Canovaro (Liberilibri Macerata) opublikował włoskie tłumaczenie Freedom and the Law. Do tego czasu jego wpływ był wyraźniej odczuwany za granicą (zwłaszcza w USA).

Dzięki zaangażowaniu Leonarda Morlino i Raimonda Cubeddu dorobek Leoniego zwrócił uwagę badaczy włoskich i ogółu społeczeństwa. We wstępie do włoskiego tłumaczenia książki, Raimondo Cubeddu wskazał na mit, który przedstawia państwo, jako producenta ładu przy pomocy legislacji oraz ekonomicznego planowania i inżynierii społecznej. Mit z którym Leoni walczył obnażając teoretyczne słabości i polityczne ryzyko rozrośniętego aparatu legislacji. Niestety była to walka przegrana – pozytywizm prawniczy i normatywizm Hansa Kelsena zdominował włoską myśl prawniczą.

Ale czasy się zmieniają… Dziś gospodarka rynkowa jest akceptowane przez wiele osób o nastawieniu nieliberalnym, w tym nawet przez większość spadkobierców myśli socjalistycznej. Trzydzieści pięć lat po jego śmierci, Bruno Leoni ostatecznie zdobył należne mu miejsce wśród wybitnych przedstawicieli kultury politycznej i prawnej XX wieku, a jego wpływ rośnie na początku dwudziestego pierwszego wieku.

Leoni wpłynął na postrzeganie prawa u takich wybitnych przedstawicieli szkoły austriackiej jak: Ludwig von Mises, Friedrich A. von Hayek (ewolucjonizm prawny), Murray N. Rothbard (idea egzekutywy bez monopolu państwowego) czy Israel Kirzner.

W pierwszym tomie Law, Legislation and Liberty Hayek wspomina o radykalizmie „późnego Brunona Leoniego” w przydługawym przypisie:

„Argument za tym by zdać się, nawet w nowoczesnych czasach, na rozwój prawa w stopniowym procesie precedensu sądowego i naukowej interpretacji został przekonywująco przedstawiony przez późnego Brunona Leoni we Freedom and the Law. Choć jego wywód jest skutecznym antidotum na dominującą ortodoksję, która wierzy, że tylko legislacja może czy powinna zmieniać prawo, to nie zostałem przekonany zupełnie do tego, że możemy zrezygnować z legislacji, nawet w dziedzinie prawa prywatnego, którym Leoni jest szczególnie zainteresowany.”

Warto zauważyć, że Leoni został doceniony także przez ludzi, którym obce są pozycje liberalne, za oryginalność jego myśli prawniczej. Zostało dostrzeżone, że jego filozofia prawa jest w stanie zaoferować alternatywę dla modeli kelsenowskiego normatywizmu. Filozofia Leoniego została dostrzeżona jako alternatywa dla socjaldemokratycznych inspiracji, które wciąż dominują w naukach społecznych.

Dzisiaj Bruno Leoni, obok Richarda Posnera z Uniwersytetu w Chicago, jest uważany za ojca ekonomicznej analizy prawa. Jest także uważany za prekursora teorii wyboru publicznego. Był jednym z pierwszych uczonych zajmujących się interdyscyplinarnym badaniem instytucji społecznych – w tym prawa – które powstają nie w wyniku decyzji narzuconych z góry, lecz dzięki ich spontanicznej zdolności do samodzielnego tworzenia i rozwijania się oddolnie.

Myśl

Leoni poświęcił swoje wysiłki dla opracowania teorii będącej w stanie wyjaśnić, w jaki sposób prawo może powstać oddolnie z aspiracji jednostek.

Od pierwszych publikacji zdecydowanie krytykuje pozytywizm prawniczy. Sprzeciwia się teorii prawa jako arbitralnej woli ludzi władzy i proponuje swoją alternatywę: prawo zakorzenione „w relacjach ludzi, które rozwijają się spontanicznie”. Leoni nie akceptuje w pełni prawa naturalnego. Dostrzega też istotny element przymusu i niemożliwą do usunięcia politykę.

Prawo jest wynikiem relacji władzy, która jest w rękach jednostek:

„Każdy człowiek ma pewną władzę polityczną w jego zdolności do dysponowania swoją osobą i majątkiem. Życie społeczne zdaje się opierać na wymianie władz, tak aby się uzupełniały i były w stanie zagwarantować wolność wszystkich. Jeśli osoba zobowiązuje się do wypełniania postanowień umowy, to osoba ta wymaga tego samego od innych osób, których umowa ta dotyczy.”

Leoni w Appunti wydanej w 1966 kreśli paralelę między spontanicznym powstawaniem rynku a spontanicznym powstawaniem prawa: „norma prawna jest jak cena rynkowa”. Porządek prawny jest „wynikiem skutecznych zachowań i potrzeb każdego jego członka”. „Każde indywidualne zachowanie wpływa na normy prawne”. Interakcje między ludźmi powodują wymianę dóbr (ekonomia), roszczeń (prawo) i władzy (polityka). Ład prawny wyrasta z działań jednostek, których celem jest osiągnięcie porządku. Ład ten powstaje z pojedynczych interakcji a nie z aktu organu władzy. Jednakże, tylko te roszczenia są uznawane za zasadne, które rzeczywiście są akceptowane przez większość członków danej społeczności. Aby nadać subiektywnemu roszczeniu jednostki obiektywność prawa należy zastosować je w celu weryfikacji a posteriori: prawo jest zjawiskiem historycznym, a nie nauką opartą na logice a priori.

Prawo będąc wynikiem tradycji nie może być zrównywane z legislacją. Tylko głęboko konserwatywna i uświęcona tradycją pewność rzymskiego jus civile i angielskiego common law dają się pogodzić z wolnością osobistą. Sędziowie są prawdziwymi przedstawicielami ludu reprezentując poszanowanie dla wolności jednostki w legislatywie. Wśród Rzymian i Anglików prawo nie było czymś stworzonym i raz na zawsze zamkniętym przez dekret, lecz czymś co powinno zostać odkryte pracą prawników i sędziów.

Ilekroć zastępujemy indywidualny wybór rządami większości tam gdzie to nie jest naprawdę koniecznie, demokracja staje w konflikcie z wolnością. Zatem kształtowanie prawa musi być niezależne od polityki i logiki władzy większości.

W ciągu ostatnich dwóch stuleci prawo wielokrotnie było łączone z wolą ludzi u władzy. Jednym z głównych wkładów Leoniego jest to, że zaproponował alternatywne spojrzenie na normy prawne, które stara się zrozumieć prawo nie będące pod kontrolą polityków i będące ponad legislacją. Z tego punktu widzenia jest to alternatywa radykalnie przeciwna normatywizmowi sformułowanemu przez Hansa Kelsena.

Szerszy kontekst

Myśl Leniego wpisuje się w pewien nurt filozofii prawa, który zapoczątkował Arystoteles w traktacie Polityka pisząc, że rządzić powinien „rozum” a nie „wola”, co można interpretować jako zasadę wedle której to abstrakcyjne zasady a nie poszczególne cele powinny kierować wszystkimi aktami przymusu.

Immanuel Kant twierdził, że prawo jest tym, co umożliwia współistnienie wolności wielu ludzi. W Metafizyce moralności przekonuje:

„Prawo jest zatem ogółem warunków, pod którymi wola jednego [człowieka] daje się połączyć z wolą innego zgodnie z pewną ogólną normą wolności”.

Prawo więc jest „ogółem warunków”, czyli ogólnymi zasadami rządzącymi społeczeństwem, które gwarantują wolność w relacjach między ludźmi.

Doktryna ta przeżywała najbujniejszy rozkwit w czasie tzw. „szkockiego oświecenia”, którego głównymi przedstawicielami byli Francis Hutcheson, David Hume i Adam Smith. Do grona tego należy również zaliczyć Adama Fergusona, który w 1767 roku w Londynie opublikował pracę An Essay on the History of Civil Society, w której zawarł myśl, że „narody tworzą układy, które są wynikiem ludzkiego działania, ale nie zostały zaprojektowane przez żadnego człowieka”. Zatem poza ogólnością prawa dostrzec należy też jego „spontaniczne” powstawanie.

Myśl ta była inspiracją dla ewolucjonizmu społecznego i prawnego Friedricha A. von Hayeka, który, tak jak Leoni, również zawzięcie polemizował z pozytywizmem prawniczym. W tomie drugim Law, Legislation and Liberty, w przypisie, tłumaczy czym jest dominująca filozofia prawa:

„Pozytywizm prawniczy” jest koncepcją wedle, której prawo i legislacja to ta sama rzecz; legislacja jest prawem ponieważ jest „legalnie tworzona”.

Źródeł tej idei również należy szukać w starożytnej Grecji. Platon uznał w swoim dziele Państwo, że władza powinna być sprawowana przez elity („miłujące mądrość”) ponieważ one narzucą ludowi swoją wolę, która będzie najracjonalniejszym porządkiem prawnym („zło ustanie”). Dlaczego muszą to zrobić? Ponieważ „nikt nie jest sprawiedliwy z dobrej woli”. Do porządku człowieka trzeba zmusić – prawo jest więc emanacją państwowej siły.

Jean Jacques Rousseu powiada, że prawo „jest tym głosem, którym przywódcy polityczni powinni mówić, gdy rozkazują.” G.F.W. Hegel w Grundlinien der Philosphie des Rechts, pisze, że „ceni Rousseu za to, że ustanowił wolę jako podstawę państwa”. Isaiah Berlin w eseju Dwie koncepcje wolności tak opisuje heglowskie rozumienie prawa:

„Hegel uważał, że jego współcześni (oraz przodkowie) nie rozumieli natury instytucji ponieważ nie rozumieli czym są prawa – racjonalnie pojmowalne prawa wyrastające z działania rozumu – które tworzą i zmieniają instytucję i przekształcają ludzki charakter i ludzkie działanie.”

Karol Marks w Manifeście Komunistycznym, zwracając się do burżuazji, oburzał się:

„ (…) wasze prawo jest tylko podniesioną do godności ustawy wolą waszej klasy, wolą, której treść określają materialne warunki istnienia waszej klasy.”

Zgodnie z ideą Marksa zmieniając „stosunki produkcji i własności”, prawo przestanie wypełniać wolę burżuazji a zacznie wolę proletariatu. Podstawowe założenie Marksa jest takie, że prawo jest narzędziem wypełniania woli rządzącej klasy społecznej.

W wieku XX dominującą filozofią prawa był normatywizm Hansa Kelsena, który explicite oparł swoją teorię na założeniu, że prawo jest systemem norm stworzonych przez akty woli ustawodawcy i zabezpieczonych sankcją przymusu. Leoni poświęcił wiele uwagi krytyce tego stanowiska.

Głównym teoretykiem prawa gospodarczego jako woli władzy jest John Maynard Keynes, który uważał, że „kapitalizm, mądrze zarządzany, może być prawdopodobnie bardziej skuteczny dla osiągnięcia celów ekonomicznych niż jakikolwiek alternatywny system w zasięgu wzroku”, co oznacza, że rolą oświeconej elity intelektualnej jest mądre zarządzanie kapitalizmem. Pomijając już samo absurdalne założenie, że politycy będą dążyli do ekonomicznej efektywności, a nie dbali o swój interes zabiegając o reelekcję w nadchodzących wyborach, to przekonanie, że prawo powinno być narzucone przez oświeconą elitę uświadamia nam platońską filozofię polityczną Keynesa.

U wszystkich tych myślicieli możemy dostrzec pewną cechę wspólną – ich etatyzm; łączy ich wiara, że prządek prawny powinien być zaprojektowany przez elity i narzucony ludowi siłą za pomocą państwowego przymusu.

Najlepszy komentarz do tej idei zawarł Emil Brunner, szwajcarski duchowny i teolog, w dziele Justice and the Social Order pisząc, że „totalitarne państwo jest po prostu pozytywizmem prawniczym w praktyce”.

Dzisiaj w duchu filozofii Leoniego o prawie i państwie pisze Anthony de Jasay, węgierski ekonomista i filozof polityczny – w swoim najważniejszym dziele The State zawarł myśl:

„Prawo [legislacja powiedziałby Leoni – przyp. mój], nawet w najlepszym wydaniu, kontroluje tylko małą cząstkę ludzkiego zachowania. W najgorszym wydaniu ma aspiracje by kontrolować dużą część ludzkiej aktywności, choć zwykle mu się to nie udaje. Znacznie ważniejszy od systemu prawnego jest znacznie starszy i głębiej zakorzeniony zbiór niepisanych zasad (mówiąc technicznie: spontanicznych konwencji) tamujących i nakładających sankcje na czyny niedozwolone, niuansów i bodźców, które razem określają co każdy z nas może robić, a tym samym, co każdy z nas nie ma prawa czynić innym.”

Instytut Brunona Leoni

Aby zachować dziedzictwo i kontynuować myśl autora Freedom and the Law w 2003 na wzór anglosaskich think tanków został założony Istituto Bruno Leoni (IBL) z siedzibą w Turynie i Mediolanie, przez Carla Lottieri, Alberta Mingardi i Carla Stagnaro.

Instytut jest organizacją pozarządową, która skupiona jest na pracy badawczej i promowaniu idei klasycznego liberalizmu we Włoszech i w Europie. Celem instytutu jest obrona własności prywatnej i wolnej przedsiębiorczości przed opodatkowaniem oraz obrona globalizacji przeciw tendencjom protekcjonistycznym. IBL bierze udział w debacie politycznej i gospodarczej broniąc zasad liberalnych. Prowadzi także działalność wydawniczą i aktywnie promuje myśl Leoniego i innych klasyków myśli liberalnej.

Instytut dostarczając zasoby pragnie wywierać nacisk i stymulować klasę polityczną przez zwiększenie świadomości obywateli i przyciągnięcie ich uwagi na sprawy polityki gospodarczej i roli państwa w gospodarce. IBL bierze udział w publicznych dyskusjach na temat środowiska, konkurencji, energetyki, liberalizacji rynku, opodatkowania, prywatyzacji i reformy państwa opiekuńczego.

IBL prowadzi także działalność edukacyjną: organizuje konferencje i seminaria w wielu włoskich miastach, publikuje książki, referaty i inne prace oraz udziela pomocy studentom uczelni wyższych. Zajmuje się także promowaniem idei ekonomicznych i filozofii politycznej zainspirowanej przez ekonomistów szkoły austriackiej (Friedrich A. von Hayek, Ludwig von Mises, Murray Rothbard), szkoły chicagowskiej (Milton Friedman), szkoły teorii wyboru publicznego (James M. Buchanan) oraz ordoliberalnej (Wilhelm Röpke).

IBL organizuje liczne spotkania i konferencje . Najważniejsze coroczne wydarzenia to Seminarium Misesa , Czytanie Minghettiego (Lectio Minghetti) oraz Wykład im. Brunona Leoni (Discorso Bruno Leoni). Na to ostatnie wydarzenie byli zaproszeni już tacy ekonomiści, jak Vernon L. Smith, John B. Taylor, Nassim N. Taleb, Dambisa Moyo czy były premier Czech Vaclav Klaus. W 2012 r. wykład wygłosił Tyler Cowen z Geroge Mason University.

Od 2009 roku, IBL stworzył własne wydawnictwo IBL Books, które przetłumaczyło i wydało m.in. Miltona Friedmana, Vernona L. Smitha, Chandrana Kukathasa, Friedricha A. von Hayeka, Huntera Lewisa oraz autorów włoskich: Brunona Leoniego, Sergia Ricossa, Luigiego Einaudi. Instytut opublikował także esej księcia Liechtensteinu Hansa-Adama II.

Na witrynach IBL możemy znaleźć:

  • Bloga redagowanego przez dziennikarza Oscara Giannino.
  • Coroczny indeks wolności gospodarczej przygotowany przy współpracy z Heritage Foundation i dziennikiem Wall Street Journal.
  • Zegar długu publicznego Włoch, który aktualizuje się co 3 sekundy, wielkość zadłużenia opiera się na – i są nieustannie korygowane – miesięcznych raportach Banku Włoch.
  • Aplikację pokazującą koszt państwa, narzędzie służy uświadamianiu ludziom koszt państwa dla indywidualnego podatnika.

Instytut jest członkiem organizacji Cooler Heads Coalition, która twierdzi, że „nauka o globalnym ociepleniu jest niepewna, natomiast negatywne skutki polityki walczącej z globalnym ociepleniem na konsumentów są bardzo pewne”.

Sergio Ricossa, liberalny ekonomista który współpracował z Brunonem Leoni, jest honorowym prezydentem instytutu. Prezydentem od 2011 jest ekonomista i senator Nicola Rossi.

Pozostali prawnicy i współpracownicy: Alberto Mingardi (dyrektor generalny), Carlo Lottieri (dyrektor działu teorii politycznej), Carlo Stagnaro (dyrektor działu badań i studiów), Oscar Giannino, Antonio Martino, Enrico Musso, June Arunga, José Pinera.

Zasoby internetowe

Książki i artykuły Brunona Leoniego są dostępne na witrynach:

Dodatkowo dostępne są następujące artykuły:

Dostępne jest również nagranie z wykładu Leoniego o komunizmie we Włoszech na konferencji Stowarzyszenia Mont Pelerin w Turynie 1961 roku:

W języku angielskim ukazały się następujące teksty poświęcone myśli i osobie Brunona Leoniego:

Bibliografia

http://www.wikiberal.org/wiki/Bruno_Leoni

http://it.wikipedia.org/wiki/Bruno_Leoni

http://it.wikipedia.org/wiki/Istituto_Bruno_Leoni

http://www.brunoleoni.it/

http://oll.libertyfund.org/?option=com_staticxt&staticfile=show.php%3Ftitle=920&chapter=193183&layout=html&Itemid=27

DEUTSCHE ORDNUNG? :)

(O dylemacie skąpca i imperialisty)

Przedruk artykułu Jana Rokity, opublikowanego w „Horyzontach Polityki” 3(4)/2012 – czasopiśmie naukowym Instytutu Politologii Akademii Ignatianum w Krakowie.

Spadek traktatu lizbońskiego

Kiedy w styczniu 2003 roku, w toku pompatycznych obchodów  40-lecia traktatu elizejskiego w Wersalu  prezydent  Francji i kanclerz Niemiec ogłosili, że chcą  we dwójkę „dać  przywództwo europejskim partnerom” i skonstruować nowy ustrój Unii Europejskiej,  nie sposób było uniknąć narastającego z czasem wrażenia, że następuje jakiś brzemienny w skutki zwrot w tradycji niemieckiej polityki.  Jak mawiała wtedy nawet wpływowa niemiecka politolog Ulrike Guerot,  Niemcy wpadły we francuską pułapkę. Wprawdzie wkrótce potem – w Konwencie Europejskim – Francja po raz pierwszy rezygnowała z formalnie parytetowej wobec Niemiec pozycji w Unii, gwarantowanej do tamtej pory kompromisem nicejskim, ale w zamian za to Berlin de facto przyjmował  jako swój obcy mu dotąd polityczny kurs Paryża. Za tym poszło zaadaptowanie przez Niemcy najgorszych dla Europy schematów polityki francuskiej: ostrego konfliktu z Ameryką (Irak), sprzeciwu wobec jednolitego rynku (praca, usługi), deeuropeizacji polityki wschodniej (oś Putin – Schroeder – Chirac), łamania wspólnie ustalonych reguł unijnej gry (kryteria z Maastricht), w końcu nawet obcego niemieckiej ekonomii protekcjonizmu (wojna z Brukselą o Volkswagena). Ale prawdziwym cierpkim owocem tamtego wersalskiego przymierza stać się miał – po wielu perypetiach – traktat lizboński, czyli nowy europejski ład instytucjonalny, oddający Europę pod faktyczny zarząd kolegium premierów i prezydentów, zwanego  teraz Radą Europejską, oraz podległych im ministrów. Kluczowe reformy instytucji unijnych miały umocnić wewnętrzną przewagę owego gremium nad Komisją Europejską. I tak stały prezydent Rady  miał się odtąd zająć wypracowywaniem wspólnej linii politycznej przywódców europejskich mocarstw, usuwając w cień szefa Komisji i redukując także przy okazji znaczenie liderów krajów średnich i małych.  Przywódcom mocarstw miał zostać także  podporządkowany nowo tworzony aparat dyplomatyczny Unii wraz ze Wspólną Polityką Zagraniczną i Bezpieczeństwa, wspólną w istocie już tylko z nazwy, bo faktycznie oddzielaną właśnie chińskim murem od wpływu tak Parlamentu  Europejskiego, jak i Komisji. Również szczególne uprawnienie  do dokonywania zmian kształtu podstaw traktatowych Unii zostało zarezerwowane dla kolegium szefów państw i rządów[1]. Inne doniosłe reformy instytucjonalne traktatu lizbońskiego miały ukształtować stabilny porządek wpływów wewnątrz  Rady. Temu służyła marginalizacja wpływów rotacyjnej prezydencji, a przede wszystkim oparty o wskaźnik populacyjny system podejmowania decyzji tak zwaną podwójną większością, stosowany  teraz do 43 typów decyzji wymagających dotąd jednomyślności, w tym do najważniejszych nominacji personalnych:  prezydenta Rady, ministra spraw zagranicznych Unii oraz członków Komisji Europejskiej. Zgodnie z ukształtowaną przez lata francuską doktryną państwową, Unia miała odtąd być bardziej międzyrządowa niż wspólnotowa, a w ramach porządku międzyrządowego pierwsze skrzypce miały grać europejskie mocarstwa. A wszystko to z obawy przed konsekwencjami niedającej się już powstrzymać historycznej nieuchronności wpuszczenia do Unii barbarzyńskich hord z postsowieckiej Europy Środkowo-Wschodniej. Ów podwójny transfer władzy wewnątrz Unii to spadek pozostawiony Europie przez Chiraca i Schroedera.

http://www.flickr.com/photos/kamisilenceaction/7036922795/sizes/m/
by KamiSilenceAction

To był wyraźny i trwały zakręt dla integracji europejskiej: lekkie pogłębienie, przy istotnej zmianie dotychczasowego toru. Co ciekawe –  w atmosferze ówczesnych  emocjonalnych sporów  – zakręt mało przez kogo wtedy wyraźnie dostrzeżony. I zarazem mocno niekoherentny względem tradycyjnej profederalnej  niemieckiej strategii europejskiej, ukształtowanej  w czasach Helmuta Kohla. Wielki paradoks lat 2003-2007 polegał na tym, że niemal wszyscy zwolennicy  mocnej Europy uznali wówczas, że należy bić się o przyjęcie traktatu, skoro do walki z nim stanął szeroki front  lewicowych i antyglobalistycznych przeciwników jednolitego rynku i  liberalizacji gospodarki, prawicowych wrogów otwartych granic i imigracji, a także suwerennościowców, wystraszonych  obcięciem narodowego prawa weta, i konserwatystów, zaniepokojonych antyreligijnym wydźwiękiem dołączonej do traktatu karty praw. Z Lizboną nie walczyli bowiem głównie przeciwnicy treści zawartych w traktacie – gdyby tak było, krytyka rozlegałaby się przede wszystkim ze strony federalistów i „wspólnotowców” – ale na przykład przeciwnicy  przenoszenia  fabryk z Francji na Wschód bądź nadmiaru imigrantów w Holandii. Ani w jednej, ani w drugiej kwestii traktat nie stanowił niczego – bezpośrednio ani pośrednio – tym niemniej obie te kwestie okazały się mieć zasadnicze znaczenie dla wyniku referendów przeprowadzonych w tych  krajach. W zasadzie nie sposób było wówczas być krytykiem Lizbony z pozycji proeuropejskich albo federalistycznych. Nawiasem mówiąc, z tego właśnie wzięła się polityczna słabość  strategii przyjętej w Polsce przez Platformę Obywatelską[2], która po roku 2005 pod zewnętrzną presją, a także nie potrafiąc wyłuszczyć swych racji własnym proeuropejskim wyborcom, dokonała ostrej zmiany kursu, udzielając Lizbonie zdecydowanego wsparcia.  Dopiero po jakimś czasie niektórzy spośród gorących  zwolenników  traktatu  poczęli dostrzegać symptomy  odradzającego  się „koncertu mocarstw”. Być może najzabawniejszy  okazał się przypadek Daniela Cohn Bendita, który najpierw jeździł na Hradczany obrażać Vaclava Klausa, zwlekającego z ratyfikacją, zaś po obsadzeniu przez nowe prawicowe rządy  świeżo stworzonych urzędów prezydenta Rady i  ministra spraw zagranicznych ogłosił, że Europa znalazła się pod władzą cynicznego niemiecko-francuskiego spisku. Także w Polsce  nie potrafiono  początkowo zrozumieć – co prawda dość zakamuflowanej w setkach zawiłych przepisów – politycznej mechaniki traktatu;  nawet poważni i krytyczni zazwyczaj analitycy potrafili serio twierdzić, że traktat mógłby posłużyć „ograniczeniu w Unii mechanizmów hierarchii” albo pozwolić „Komisji Europejskiej stać się faktycznie ośrodkiem władzy”[3].

Lizbońskie przesunięcie zwrotnicy integracji nie pozostało bez skutków dla codziennej praktyki europejskiej polityki. Przede wszystkim wyraźnie pogorszył się  klimat dla przedsięwzięć  o federalistycznym podłożu.  Trend ten mogą przykładowo obrazować losy  europejskich regulacji telekomunikacyjnych, uchwalanych  u końca 2009 roku, pod szwedzką prezydencją. Mimo nacisku Komisji i wbrew oczywistemu interesowi ogółu użytkowników Internetu i telefonów nie było możliwe   podjęcie decyzji, która miałaby charakter przełomu:  uwspólnotowienia całości reguł obowiązujących na rynku telekomunikacyjnym.  Uniemożliwił to sojusz europejskiej prawicy z  koncernami tel-kom, czującymi doskonale, że własne narodowe rządy będą znacznie łatwiejszymi obiektami lobbingu i szantażu  przeciw interesom klientów niźli  brukselska Komisja albo Parlament. Powołany został wprawdzie ogólnoeuropejski centralny regulator  rynku (BEREC), tyle że od początku skazano go na los biurokratycznej i dość bezsilnej instytucji, skoro  obroniony został anachroniczny  prymat narodowych regulacji telekomunikacyjnych. Przykład telekomunikacji  unaocznia jeden z politycznych mechanizmów blokady  powstawania nowych polityk europejskich. I to nawet wtedy, gdy rzecz dotyczyła  klasycznej i sprawdzonej funkcji Komisji jako federalnego regulatora europejskiego rynku, a nowa polityka – co ma przecież niebłahe znaczenie – nie wymagała istotnego powiększania unijnego budżetu. Tymczasem sedno realnego rozwoju europejskiego federalizmu tkwi właśnie w otwarciu perspektywy powoływania nowych polityk wspólnotowych, czego nie może zastąpić ani  nieustanne majstrowanie przy instytucjach unijnych, ani nawet nakładanie na kraje członkowskie kolejnych paneuropejskich rygorów i standardów.

Podobny kłopot dotknął pokrewną federalizmowi ideę  europejskiej solidarności. Charakterystyczne dotąd dla Brytyjczyków przekonanie o potrzebie zwijania europejskiego budżetu teraz jest podzielane przez Francuzów, Niemców, Skandynawów. We wrześniu 2011 roku osiem rządów publicznie i oficjalnie wystąpiło przeciw projektowi budżetowemu Komisji na następne siedmiolecie, żądając, aby „całkowite wydatki były znacznie niższe”. I od tamtego czasu aż do dziś szanse na utrzymanie się owego projektu nieustannie maleją. W ostatnich miesiącach swojej prezydentury Nicolas Sarkozy odważył się w tej sprawie posunąć nawet tak daleko, aby zażądać rewizji uchwalonego i wykonywanego właśnie budżetu polityki spójności na lata 2007-2013, tak aby niezakontraktowane w nim dotąd fundusze przeznaczyć na wsparcie krajów południa Europy. Wniosek Francji – wymierzony w pierwszym rzędzie przeciwko Polsce – nie został jednak przyjęty przez Radę Europejską. Powszechnie akceptowanym teraz argumentem okazuje się kryzysowa presja na przywracanie  równowagi budżetom narodowym. Warto zwrócić uwagę na nieoczywistość  tej argumentacji.  Owszem, odrzucana dziś idea wzrastających unijnych danin niesie z sobą konsekwencję pogorszenia bilansu budżetów krajowych, ale tylko wtedy, kiedy zwiększonym wpłatom nie towarzyszy transfer zadań wykonywanych dotąd na  narodowym poziomie. Gdyby Europa miała rzeczywiście plan uwspólnotowienia odpowiedzialności za kluczową infrastrukturę drogową czy energetyczną, za ochronę swoich granic zewnętrznych albo przynajmniej za zalążek  prawdziwej własnej armii – przesuwanie  w ślad za tymi zadaniami i tak ponoszonych  wydatków przez państwa nie stwarzałoby  kłopotu dla ich równowagi fiskalnej. Tymczasem logika obniżania wydatków federalnych skutkuje nieuchronnością zwijania co najmniej jednej z dwóch najbardziej kosztownych polityk wspólnotowych: rolnej lub spójności. Pryncypialność Paryża w sprawie interesów francuskich rolników sprawia, że znacząco łatwiejszym celem redukcji staje się polityka spójności. Francuzi zwykli tu przywoływać argumenty o jej niskiej efektywności (biedni, którym się pomaga, dalej są przecież biedni) i zmniejszających się na skutek kryzysu możliwościach współfinansowania przez beneficjentów. Z kolei Komisja Europejska, próbując przeciwdziałać erozji polityki spójności,  podejmuje „nieskoordynowane działania generujące nowe koszty i obniżające jej wewnętrzną logikę”: absurdalnie usztywnia i uszczegóławia cele poszczególnych funduszów, komplikuje ich wewnętrzną strukturę, szuka sposobów na wtórny transfer części funduszów  do krajów najbogatszych, tak aby chociaż zmiękczyć ich narastającą niechęć. Krótko mówiąc, psuje się politykę spójności po to, by móc ją obronić – taka diagnoza  wynika z przenikliwego raportu krakowskiej fundacji GAP[4]. W końcu więdnięcie solidarności przyniosło zwłaszcza  w początkowej fazie kryzysu falę maskowanego protekcjonizmu, choć – co prawda – otwarcie sprzecznej z acquis communautaire polityki ochrony własnego rynku przed zewnętrzną konkurencją  próbowała w zasadzie bronić tylko Francja. Szczególnie zasłynął w tej mierze Henry Guaino, jeden z głównych doradców prezydenta Sarkozy’ego, wzywając Unię  do wprowadzania „rozsądnych form  państwowych protekcjonizmów, w odróżnieniu od form  nierozsądnych i ksenofobicznych”, co „The Economist”  złośliwie nazwał metodą francuskiej homeopatii:  dla osiągnięcia dobrego skutku należy użyć złych idei, byle w niezbyt dużych dawkach[5].  Ale skrycie protekcjonistyczny charakter miała w istocie cała potężna fala rządowych bailoutów  dla krajowych banków i  firm, jaka przetoczyła się przez państwa „Starej Unii” – na wzór Ameryki – na przełomie lat 2008/2009. Jej wtórnym skutkiem stało się sztuczne pogorszenie konkurencyjności  gospodarek krajów biedniejszych, niestosujących bailoutów, a zwłaszcza relatywne osłabienie potencjału  środkowoeuropejskich filii i spółek-córek wielkich europejskich banków. Nawiasem mówiąc – ten fakt wzbudził w Polsce interesującą debatę na temat sensu i możliwości „udomowienia” sprzedanych wcześniej zagranicę polskich banków[6]. Spór o protekcjonizm – niezależnie od swego ekonomicznego znaczenia – jest zawsze w Europie jednocześnie czysto politycznym sporem o władzę i dominację.  Skrywa on bowiem  – po pierwsze – pytanie o wartość tradycyjnych  francuskich recept dla Unii, a tym samym o polityczne znaczenie Paryża w Europie,  a po drugie – pytanie o realny wpływ Komisji Europejskiej, dla której  budowa jednolitego europejskiego  rynku jest od dawna nie tylko kwestią zasad i poglądów, ale także stanowi najskuteczniejsze  do tej pory  narzędzie  powiększania  własnego imperium. Z niewielkim tylko uproszczeniem można  powiedzieć, że im silniejszy  bywał dotąd suwerenny wpływ tradycyjnej polityki francuskiej na Europę, tym bardziej słabła  federalna władza   Komisji Europejskiej i możliwości podległej jej wielonarodowej technokracji.

Sojusz rynków, socjalistów i bankrutów

Kwestia solidarności nabrała  zupełnie nowego wymiaru wraz z początkiem greckiego kryzysu zadłużeniowego. Na przełomie 2009 i 2010 roku okazało się, że  grecki deficyt budżetowy będzie niemal czterokrotnie wyższy niż oficjalnie planowano, a także że międzynarodowe banki inwestycyjne od dłuższego czasu  czynnie pomagają Atenom w fałszowaniu oficjalnych bilansów, między innymi przez ukrywanie długów armii oraz służby zdrowia. Świat finansów  zwątpił w odpowiedzialność i wypłacalność państwa greckiego.  Ale Grecja w dalszym ciągu sprzedawała swoje coraz wyżej oprocentowane papiery dłużne i obsługiwała bieżące zobowiązania tylko dlatego, że Europejski Bank Centralny we Frankfurcie (EBC) – wbrew wszelkim zasadom – nadal akceptował greckie obligacje jako zabezpieczenie pożyczek udzielanych bankom. Gdyby przestał,  z dnia na dzień nikt by więcej nie kredytował rządu w Atenach. Jeszcze w lutym kanclerz Merkel  zarzekała się, że „bailout dla Grecji w ogóle nie wchodzi w grę, bo mamy traktat, który to wyklucza”[7]. Ale już 25 marca szef  EBC Francuz Trichet ogłaszał, że będzie przyjmował greckie papiery jako dobre zabezpieczenie kredytów, niezależnie od ich wartości. 11 kwietnia rząd Niemiec, a za jego namową także  Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW)  zaakceptowały przyznanie  Grecji 45 mld euro pomocy, zaś 2 maja pomoc została podniesiona do kwoty 110 mld euro. Jeszcze 6 maja Trichet kategorycznie odrzucał ideę  skupowania greckich papierów przez EBC. Ale w ciągu weekendu 7-9 maja kryzys euro osiągnął apogeum: rynki zamarły, wskaźniki giełdowe się załamały, dwa wielkie banki europejskie stanęły w obliczu groźby bankructwa, w Berlinie interweniował Obama, a bankierzy popadli w stan histerii. W poniedziałek, po upływie histerycznego weekendu, nastąpił pamiętny przełom: Trichet postanowił, że EBC  wydrukuje dodatkowe euro i rozpocznie skup lichych  greckich papierów, zaś  Merkel zaakceptowała konstrukcję tak zwanego „spadochronu”, czyli Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej, który z zagwarantowanej mu przez rządy kwoty 440 mld euro miał odtąd udzielać pomocy stojącym w obliczu bankructwa członkom strefy euro. Bank złamał swoje zasady, misję i statut, nakazujące mu bronić wartości euro. Niemcy zgodziły się, aby Unia, łamiąc traktaty, subsydiowała bankruta pieniędzmi niemieckiego podatnika. Konserwatywny ekonomista Philipp Bagus napisał:

W rezultacie skoordynowanego działania  zarządu strefy euro oraz EBC doszło de facto do zamachu stanu… Unię opartą na stabilności euro, do czego dążyły kraje Europy Północnej, przekształcono w otwartą unię transferową.

Po powrocie do domu pani kanclerz  mogła przeczytać  wielki nagłówek w „Bild Zeitung”, dobrze oddający – co pokazały późniejsze badania opinii publicznej – pogląd większości Niemców: „Znowu jesteśmy durniami Europy”[8].

Dziś wiemy, że w ciągu dwóch lat po owym „zamachu stanu” sprawy miały się posunąć znacznie dalej. Ciągle niedostateczne transze  wsparcia finansowego dla Grecji przez kraje strefy euro będą rosnąć, by w 2012 osiągnąć kwotę 1/4 biliona euro. Tymczasowy „spadochron” , po długich oporach Berlina i zmianie traktatu lizbońskiego, zostanie w końcu przekształcony w nową i stałą instytucję Unii Europejskiej o nazwie Europejski Mechanizm Stabilności z siedzibą w Luksemburgu, a jego fundusze pochodzące ze zbiorki w strefie euro będą  rosnąć, mimo oporu Niemiec. Po precedensie z majowego weekendu Jean-Claude Trichet będzie jeszcze skupował w sierpniu 2011 chwiejące się rządowe papiery włoskie i hiszpańskie, czym wywoła jawny konflikt z niemieckim Bundesbankiem i dymisję głównego ekonomisty EBC Niemca Juergena Starka. W proteście przeciw nowej linii EBC poda się do dymisji szef  Bundesbanku, słynny Axel Weber, zaś berliński profesor Joerg Rocholl powie, że Niemcy mają  „poczucie zdrady”, jakiej dopuścił się frankfurcki bank[9].  Następca Tricheta Włoch Mario Draghi pożyczy na 1% europejskim bankom grubo ponad bilion euro, po to, by miały one jeszcze ochotę robić łatwy, ba… lichwiarski interes na kupowaniu lepiej oprocentowanych papierów włoskich czy hiszpańskich. W końcu  w roku 2012 nowa szefowa MFW Francuzka Lagarde postanowi zgromadzić od wielu państw astronomiczny fundusz pomocowy „przekraczający kwotę 400 mld dolarów”, w którym – przy licznych kontrowersjach wewnętrznych – partycypować będzie także Polska.  Decyzja premiera Camerona o  uczestnictwie  w tym przedsięwzięciu wywoła niemal  kryzys polityczny na Wyspach w kwietniu 2012. W tych wszystkich przedsięwzięciach rola Niemiec będzie bardzo charakterystyczna.  Berlin nie zablokuje pomocy, ale będzie na nią publicznie ciągle zrzędził i opóźniał, a także starał się obciążyć nią również innych uczestników niż niemiecki podatnik: MFW oraz prywatnych wierzycieli. Ale co najważniejsze – w końcu postawi warunki i wyznaczy  nieprzekraczalne granice pomocy.

Cały ten proces najczęściej i najłatwiej opisywano za pomocą dialektyki utracjusza i skąpca. Do większości bezrozumnie zadłużonych państw grupy – ironicznie zwanej PIIGS, z Grecją na czele – taki opis dobrze pasował. Trochę gorzej – do sytuacji Hiszpanii i Irlandii, które wpadły w spiralę kryzysu nie tyle z  racji trzymanego w ryzach  długu publicznego, co raczej  niekontrolowanej skłonności obywateli do zadłużania się, napędzającej w efekcie wzrost płac. Berlin w tej logice pełnił rolę skąpca, zasklepionego na swoich kupieckich interesach, obojętnego na przyszłość sąsiadów i dla własnego wyniku bilansowego gotowego wysysać z nich ostatnie soki. Do walki z kupiecką mentalnością rządu niemieckiego stanął   szeroki, acz wyjątkowo egzotyczny front, zbudowany ponad klasycznymi podziałami ideologicznymi. Pierwszymi i naturalnymi krytykami Berlina stały się kraje PIIGS, za wyjątkiem Irlandii, na której – co ciekawe –  Trichet  politycznym szantażem wymusił w 2010 roku przyjęcie niechcianego pakietu pomocowego Unii i MFW.  Szczególnie w Grecji cała tamtejsza klasa polityczna (i chyba także większość mieszkańców)  uznała ociąganie się Berlina z pieniędzmi dla ich kraju za rzecz moralnie naganną i historycznie nieusprawiedliwioną; odwoływano się przy tym do nienaprawionych szkód wyrządzonych Grecji przez okupację hitlerowską, zwłaszcza zaś do sprawy przejęcia przez  III Rzeszę greckich państwowych zasobów złota. Sojusznikiem i kibicem grupy PIIGS stała się europejska lewica, z  jednej strony tradycyjnie po keynesowsku wierząca, że niemieckie (głównie, choć nie tylko)  pieniądze są jedynym panaceum na realne niebezpieczeństwo recesji, z drugiej –  prawdziwie  przerażona rysującą się  coraz bardziej nieuchronnie skalą  cięć programów socjalnych wzdłuż i w poprzek Europy. Nic dziwnego, że  kwestia ta stanie się jednym z głównych narzędzi zwycięskiej walki wyborczej socjalisty  Francois Hollande’a z Nicolasem Sarkozym. Ale co najciekawsze,  najsilniejszym i najaktywniejszym uczestnikiem  antyniemieckiego frontu stały się tak zwane „rynki” – czyli światowa finansjera –  oraz międzynarodowe instytucje i wielkie media występujące de facto w roli  jej rzeczników. W ciągu 2011 roku twardo dotąd monetarystyczny  i związany z londyńskim City „The Economist” niemal w każdym numerze domaga się, aby zamiast zajmować się  dyscyplinowaniem  finansów, przywódcy bogatej unijnej Północy zapłacili za długi Południa i w ten sposób zakończyli kryzys.

Dzisiaj istotą kryzysu nie jest marnotrawstwo, ale strach inwestorów przed niestabilnym euro. Obsesja cięć tylko pogarsza sytuację. Inwestorzy nie odzyskają zaufania bez ustalenia jakichś ram dla wspólnych finansów. Tymczasem ciągle brak koncepcji na to, w jaki sposób i w jakim zakresie kraje strefy euro przejmą wspólną odpowiedzialność za istniejące długi. A tutaj leży sedno sprawy[10].

Że to niemal nie do uwierzenia, jeśli zna się ideowy background i poglądy tego – świetnego skądinąd – tygodnika? I kompletnie na przekór rozsądnym zasadom rynkowego kapitalizmu?  Nic nie szkodzi. Problemem  wielkiej finansjery  stało się bowiem to, jak wymusić wpompowanie  kolejnych bilionów euro w zadłużone kraje Południa, tak aby „rynki odzyskały spokój i zaufanie”. Tłumacząc ten zewsząd słyszany slogan na ludzki język –  rzecz w tym, aby   ciężar ryzyka  strat na papierach dłużnych krajów pogrążonych w kryzysie został zdjęty z owych „rynków” i przejęty przez polityków. A ściślej rzecz ujmując – przez obywateli   Europy, których politycy owi mieliby w takiej transakcji reprezentować. 

W ciągu 2011 roku flaga europejskiej solidarności znalazła nowych i – po części przynajmniej – niespodziewanych chorążych. Dzierży go teraz  finansjera wespół z lewicą i bankrutami z Południa. Tradycyjna kwestia spójności i – jak się zwykło pisać w unijnym żargonie –  „celu konwergencji” wobec słabiej rozwiniętej „Nowej Europy” w dwojakim sensie zeszła na drugi plan: kwoty przeznaczane  tradycyjnie na ten cel w budżecie Unii stały się  aż do śmieszności dysproporcjonalne wobec kolejnych, rosnących transz  zasiłków ratunkowych dla euro, a priorytet tych ostatnich został uznany za kluczowy argument  na rzecz  zmniejszania budżetu Unii i zwijania  polityki spójności. Ów front nowej solidarności powstał w istocie po to, aby doprowadzić do takiego przeobrażenia ustroju Unii Europejskiej, iżby wpisana weń została de facto trwała gwarancja  bezpieczeństwa sektora finansowego, niezależna od aktualnych koniunktur rynkowych i odpowiedzialności fiskalnej polityki prowadzonej przez poszczególne rządy. Potężnym – jak się miało okazać – narzędziem presji  na rzecz takiego modelu stała się groźba „braku zaufania rynków”,  wywołująca spustoszenia na giełdach, spadki kursów walut, obniżki  ratingów państw, fale spekulacji ich długami (tzw. „nagie CDS-y”), i w efekcie siejąca  grozę w gabinetach rządowych. Zaś groza rodzi uległość. Mało kto zatem  ważył się przeciwstawić fali, która wobec tego wytworzyła coś na kształt obowiązującej europejskiej doktryny. Reklamowały ją pospołu rządy, bankierzy i finansiści, „oburzeni” demonstranci, gazety prawicowe i lewicowe, telewizje, uniwersytety, ekonomiczne think-tanki, laureaci Nagród Nobla i związki zawodowe. Także rząd polski, mający wyraźny interes w ochronie wartości złotówki, nie tyle ze względu na polską gospodarkę, której lekkie spadki waluty nieźle jak dotąd służą, lecz  raczej przerażony wizją   niekontrolowanego przebicia konstytucyjnego limitu długu publicznego i politycznych konsekwencji takiego rozwoju zdarzeń. Taka właśnie była geneza głośnej i błędnie  w Polsce zinterpretowanej berlińskiej mowy Radosława Sikorskiego, który w grudniu 2011 żarliwie apelował do niemieckiego rządu, aby wzorem bogatej Wirginii z czasów amerykańskiej rewolucji przejął długi innych europejskich „stanów” i  w ten sposób wziął przywództwo w budowie europejskich stanów (lepiej chyba powiedzieć w tym przypadku – landów) zjednoczonych. Jak również kuriozalnego w swej wymowie wywiadu  Jacka Rostowskiego, otwarcie wzywającego  na łamach „Financial Times’a” do ogłoszenia  przez EBC nieograniczonego (sic!) skupu papierów dłużnych bankrutujących państw na wypadek wyjścia Grecji z unii walutowej,  nawet – jak dodawał polski minister finansów – „gdyby ktoś był przekonany, że takie działanie jest sprzeczne z unijnymi traktatami”[11]. Sztandarowym projektem  stały się tak zwane euroobligacje, traktowane z jednej strony jako panaceum na kryzys fiskalny (sławetne „przywrócenie zaufania rynków”), z drugiej – jako próba wyprowadzenia z kryzysu nowego impulsu dla europejskiej integracji. W tym właśnie kontekście przywoływana bywała często maksyma Moneta, powiadająca, iż Unia rozwija się tylko dzięki kryzysom. Nie bez racji. Skoro bowiem – niezależnie od rozbieżnych szczegółowych modeli takiego rozwiązania – istotą euroobligacji miałoby być udzielenie z góry gwarancji finansowych bankrutującemu Południu przez prosperującą Północ i to w sposób uniemożliwiający ich późniejsze cofnięcie – to istotnie dalszy „niepokój rynków” wokół Grecji, Włoch czy Hiszpanii nie miałby już żadnego uzasadnienia, zaś rozległy system współodpowiedzialności i transferów wewnątrz strefy euro przekształcałby nieuchronnie unię monetarną z Maastricht w nową unię budżetowo-fiskalną.  Jeśli przyjąć, że  kapitalizm nieuchronnie zakłada pewną równowagę napięcia  i współzależności między rządami i „rynkami”, a globalizacja  oczywiście przesunęła jej punkt archimedesowy na korzyść  „rynków”, to nowy model Unii musiałby załamać resztki tej równowagi i  prowadzić do rezygnacji przez rządy z resztek suwerenności na rzecz uległości wobec międzynarodowej finansjery. Lecz zarazem – jego skutkiem musiałby być nowy system europejskiej redystrybucji, na nieznaną do tej pory skalę. Z tego pierwszego powodu ów plan integracji napotkał  na  sprzeciw radykalnych zwolenników suwerenności, którzy uznali go za  świadectwo „europejskiego centralizmu”. Z kolei nieliczni, najbardziej myślowo pryncypialni i niepodatni na presję ekonomiści ze szkoły monetarystycznej potraktowali go z obrzydzeniem  jako „unię transferów”.

Na bezprecedensową skalę tworzymy pokusę nadużycia, pokazując bankierom, że mogą łatwo zaszantażować polityków i opinię publiczną: jak nam nie oddacie pieniędzy – to będzie straszny
kryzys –

pisał były wiceszef polskiego banku centralnego[12]. Wszystko to jednak nie byłyby  sprzeciwem politycznie doniosłym, gdyby nie fakt, że ów plan – jednoosobowo i z dużą odwagą –  zablokowała kanclerz Angela Merkel.

Merkel contra świat

Kanclerz Niemiec wyznaczyła granice pomocy i postawiła jej warunki. Stanęła więc na drodze  jednocześnie – to dalszy ciąg paradoksów kryzysu euro – socjalistom i bankierom. W jakimś więc sensie istotnie  „wzięła przywództwo”, ale całkiem inaczej niż postulował to Radek Sikorski. Bankierzy zostali zmuszeni do istotnej partycypacji w ponoszeniu kosztów greckiego bankructwa; w marcu 2012 musieli  umorzyć połowę swoich wierzytelności, pod niedwuznaczną groźbą z Berlina, że w przeciwnym razie mogą stracić znacznie więcej i to nie tylko w Grecji. Bankowi frankfurckiemu nie pozwolono na otwarcie i zakazano wprost nabywać papiery dłużnych bankrutów na rynkach pierwotnych. Zaś zamiast wymarzonych euroobligacji  Unia otrzymała najpierw tak zwany Sześciopak, a potem Pakt Fiskalny, czyli solidną porcję gwarantowanych prawnie restrykcji, obostrzeń i procedur karnych. To właśnie te nowe prawa, traktowane przez socjalistów francuskich jako „filary bismarckowskiej polityki Madame Merkel”[13], staną się symbolami coraz mocniej kontestowanego w Europie Deutsche Ordnung. Uchwalony w końcu września 2011 przez Parlament Europejski pakiet sześciu  aktów prawnych istotnie rozszerzył domenę  międzynarodowego nadzoru nad politykami gospodarczymi krajów Unii. Dotąd ów nadzór był sprawowany w zasadzie tylko w odniesieniu do rocznych narodowych deficytów budżetowych (tzw. procedura nadmiernego deficytu wszczynana przez Komisję Europejską). Nowe prawa  nakazują nadzorowanie stanu długu publicznego, a także innych ważnych wskaźników równowagi makroekonomicznej, na przykład stanu rachunku obrotów bieżących kraju, który – między innymi w przypadku Hiszpanii – okazał się pierwszym tak wyraźnym przejawem  niekonkurencyjności tego kraju i zapowiedzią jego dalszych kłopotów. Co więcej – dotąd nadzór nie był związany z realną groźbą sankcji. Nowe prawa stwarzają natomiast system kar finansowych oraz ich efektywnej egzekucji poprzez przepadek składanych przez państwa depozytów albo blokadę wypłat europejskich funduszów spójnościowych. Nawiasem mówiąc, pierwszym krajem ukaranym w tym  trybie przez Komisję Europejską stały się Węgry, a okoliczności politycznego konfliktu Komisji z rządem węgierskim – bardziej ideologicznej i politycznej, niźli finansowej natury – nakazują z pewną rezerwą podchodzić do bezstronności formalnie czysto ekonomicznych decyzji. Głośny krytyk Sześciopaku Juergen Habermas  uznał za „anomalię” sytuację, w której to nie instytucje wspólnotowe, ale

szefowie rządów postanowili co roku zaglądać sobie wzajemnie przez ramię, żeby stwierdzić, czy koledzy dostosowali się do wytycznych Rady Europejskiej w kwestii stanu zadłużenia, wieku emerytalnego, deregulacji rynku pracy, systemu świadczeń społecznych i opieki zdrowotnej, płac w sektorze publicznym, udziału płac w PKB, podatków od przedsiębiorstw i wielu innych sprawach[14].

Nie do końca miał rację.  Cały skomplikowany i trudny do kontroli przez polityków system „scoreboardingu”, czyli tworzenia, kontrolowania i egzekwowania wskaźników poprawności polityki gospodarczej poszczególnych rządów znalazł się teraz w gestii Komisji Europejskiej. Już dawno żadne europejskie ustawy  w tak istotny sposób  nie wzmocniły uprawnień tego federalnego organu nie tylko względem państw członkowskich, ale pośrednio także względem europejskiego kolegium szefów państw i rządów. Co prawda jednak i tym razem nie obyło się bez wewnątrzunijnej rozgrywki o kształt równowagi pomiędzy rządami państw i federacją. Parlament Europejski chciał bowiem pozbawić  Radę prawa do ostatecznego decydowania o przyszłych karach za naruszenie reguł ostrożności fiskalnej. Kompromis wypracowany przez polską prezydencję pozwolił  w końcu zachować kontrolę szefów rządów nad procedurami karnymi, utrudniając im zarazem możliwość utrącenia sankcji w Radzie ze względu na siłę głosów i polityczne wpływy hipotetycznego kraju oskarżonego (tzw. głosowanie odwróconą większością). Ten konflikt między  eurodeputowanymi i unijnymi rządami dobrze unaocznia poważną różnicę podejścia do idei federalistycznej. O ile Parlament chętnie przenosiłby władcze uprawnienia na poziom wspólnoty i tworzył automatyczne i powszechnie obowiązujące w Unii procedury, o tyle Rada Europejska – nawet wtedy, gdy decyduje się narzucić wspólne standardy i rygory państwom członkowskim – zwykła nader ostrożnie wyposażać instytucje wspólnotowe w nowe kompetencje, a przede wszystkim zawsze gwarantować samej sobie klauzulę swobodnego ich nierespektowania w razie potrzeby. Od dawien dawna rządy obawiają się  powszechnie obowiązujących reguł, także jeśli same je ustanawiają. Ale tym samym wpychają Unię w narastający paradoks ustrojowy: stanowione w coraz większej ilości wspólne normy, reguły, a nawet instytucje nie budują bynajmniej silniejszej politycznej wspólnoty, albowiem nazbyt często pozostawiają furtki pozwalające wymknąć się najsilniejszym spod ich mocy obowiązującej. Dość przypomnieć znaną dezynwolturę, z jaką  rządy Francji i Niemiec lekceważyły tak zwane kryteria z Maastricht, przez te rządy przecież  wcześniej ustanowione.

Pomimo zatwierdzenia Sześciopaku przez Parlament Europejski w końcu września 2011 kanclerz Niemiec nadal nie ustawała w wysiłkach doprowadzenia do zmian w traktatach europejskich. Efektem tego parcia stał się widowiskowy i konfliktowy  grudniowy szczyt Unii, w trakcie którego sprzeciw Anglików uniemożliwił nowelizację starych dużych  traktatów, w związku z czym na żądanie Niemiec uzgodniono treść nowego, małego, nazwanego wkrótce Paktem Fiskalnym. Zebraniu  temu towarzyszyły  na pierwszy rzut oka nie do końca racjonalne okoliczności. Stanowczy sprzeciw brytyjskiego premiera spowodowany został odrzuceniem jego żądania, aby Unia na przyszłość zagwarantowała Wielkiej  Brytanii prawo weta wobec wszelkich regulacji dotyczących rynków finansowych. Tyle tylko, że po pierwsze – ani zainspirowany przez Berlin projekt noweli, ani później przyjęty tekst Paktu w ogóle tej sprawy nie dotyczyły. David Cameron, podążając więc za niegdysiejszymi wzorami lady Thatcher, zażądał zwyczajnie za podpis Londynu zapłaty w całkiem innej dziedzinie. Ale po drugie – zrobił to w ostatniej chwili, w sposób jawnie sugerujący, że nie zakłada realnych pertraktacji, a potrzebuje raczej jakiegoś dobrze widzianego przez angielskich torysów alibi dla zgłaszanego weta. Faktem jest, że obietnicę wykorzystania najbliższej zmiany traktatów dla kupienia nowych  przywilejów dla Brytanii premier  zgłosił był znacznie wcześniej w partii torysów, kiedy tłumił  rewoltę  posłów, domagających się referendum w sprawie dalszego członkostwa  kraju w Unii. Krótko mówiąc – weto brytyjskie  nie miało  związku z treścią Paktu. Ale równie dziwna może się wydawać na pierwszy rzut oka sama owa treść[15]. Tekst Paktu bowiem rozwlekle opowiada o „wzmocnieniu koordynacji polityk gospodarczych”, ale poza długą listą frazesów nie  nakłada tu realnych zobowiązań. Snuje dywagacje na temat sławetnego francuskiego postulatu „silniejszego zarządzania strefą euro”, po to jednak, by uznać za milowy krok w tej dziedzinie zamiar cyklicznych – i tak odbywających się już – spotkań przywódców państw unii walutowej. I wreszcie  stanowi nową unię fiskalną, powtarzając  w większości obowiązujące już normy Sześciopaku. Ta dziwna na pozór sytuacja stworzyła pole dla niezliczonych  rozważań na temat tego, dlaczego kanclerz Merkel zdecydowała się wywołać gigantyczną i teatralną awanturę, aby uzyskać coś, co w zasadzie już i tak miała. Najczęściej formułowana odpowiedź brzmiała: bo lud niemiecki buntuje się nie tylko przeciw zwiększaniu pomocy dla Grecji, ale i przeciw samej Europie. Merkel zatem – dokładnie tak samo jak Cameron – potrzebuje wielkiego widowiska politycznego, które Anglikowi ma przydać w ojczyźnie  wizerunek bohatera walczącego z euro, Niemce zaś – reputację złego i egoistycznego ekonoma, zmuszającego do roboty i oszczędności rozleniwioną Europę. Taką ocenę w ostrych słowach formułował na przykład  fiński socjalistyczny minister spraw zagranicznych Erkki Tuomioja: Pakt jest „w najlepszym razie niepotrzebny, a w najgorszym szkodliwy” – pisał na blogu – i stanowi koncesję wobec Niemiec, „których rozkazów nie powinniśmy przyjmować”. Tuomioja  niekonsekwentnie dodawał jednak, że „postanowienia paktu na temat strukturalnego deficytu – to kompletnie nonsensowny kaftan bezpieczeństwa”[16]. O jakie zatem postanowienia chodziło fińskiemu socjaliście? O te zawarte w artykule trzecim Paktu, które wprowadzają  rewolucyjną  tak zwaną złotą zasadę równowagi budżetowej, definiując ją jako  obowiązek nieprzekraczania  granicy 0,5%  deficytu strukturalnego w stosunku do PKB. Czyli de facto wymagające na przyszłość od Europy (za wyjątkiem sytuacji nadzwyczajnych, stąd mowa o „deficycie strukturalnym”) rezygnacji z długu publicznego jako sposobu rozwiązywania problemów społecznych i politycznych. I na dodatek – wprowadzenia takiej reguły do wewnętrznego porządku konstytucyjnego przez wszystkich sygnatariuszy. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że jest to żądanie cofnięcia europejskiego fiskusa do reguł obowiązujących dawno temu, w czasach parytetu złota i nieznanej jeszcze idei pieniądza fiducjarnego. Owszem, walcząc o  zmiany w traktacie, kanclerz Niemiec miała zapewne na oku emocjonalny komfort niemieckiego wyborcy, od którego w końcu zależy jej władza i polityczny los. Ale doprawdy trudno nie zauważyć, jak bardzo rozminęły się z realiami  niezliczone  wówczas głosy redukujące kwestię do tego jedynie, propagandowego wymiaru. Pakt stał się czymś na kształt zwieńczenia  wcześniejszych, wymuszonych przez niemiecką kanclerz programów deflacyjnych narzucanych poszczególnym krajom oraz  nowych europejskich  praw, mających służyć  temu samemu celowi. Nie trzeba dodawać, że przyjęty w końcu przez Radę Europejską w marcu 2012, od pierwszego dnia miał w Europie (a i w Ameryce) niemal samych wrogów.  Francois Hollande uczynił z hasła jego zmiany sztandar swojej zwycięskiej kampanii. A na drugim ideowym biegunie  broniący „rynków” „The Economist” określał go krótko mianem  „komedii euro”. W obliczu Paktu Fiskalnego egzotyczny sojusz  finansjery z socjalizmem osiągał apogeum.

Z perspektywy połowy 2012 roku nie jest jeszcze jasne, czy ostatecznie Pakt odegra  trwałą rolę w europejskiej polityce. Jeśli  wszakże poczynić cztery założenia:  że  – mimo żądań  prezydenta Hollande’a – Pakt nie będzie renegocjowany, że ratyfikuje go co najmniej 12 krajów,  że  Komisja Europejska poczuje się na tyle silna, by w ciągu następnych lat egzekwować go z użyciem już wcześniej otrzymanych instrumentów, a przywództwo Niemiec będzie  nadawać polityczną moc zasadom  zapisanym w Pakcie także w przyszłości – wpłynie on istotnie na polityczny i społeczny kształt Europy. Ciągła kontrola i nieustanne redukowanie zadłużenia w celu osiągnięcia ideału równowagi finansowej – to po raz pierwszy formalne, prawno-traktatowe wyzwanie dla europejskiego państwa socjalnego. W jawnej już dzisiaj  i dość brutalnej formie dotyczy ono  krajów Południa, których gospodarki stały się niekonkurencyjne, a nie mogąc przełamać tego stanu odwiecznym sposobem dewaluacji własnej waluty (bo jej nie mają),  skazane są  na cięcie wydatków i podnoszenie podatków na tak wielką skalę, aby przez wieloletni spadek produkcji, recesję i olbrzymie bezrobocie zyskać w przyszłości nadzieję na  spadek cen i płac o około 20-30%. Ekonomiści zwykli określać tę karkołomną terapię, w której  warunkiem odzyskania zdrowia jest osiągnięcie stanu bliskiego śmierci – „wewnętrzną dewaluacją” (uciekając przed tradycyjnym i budzącym grozę terminem: deflacja), zastrzegając, że  trzeba ją kontynuować przez wiele lat i nijak nie można jej złagodzić bez rezygnacji z perspektywy odzyskania zdrowia. Coraz liczniejsze deklaracje polityków – zwłaszcza nowego prezydenta Francji – o konieczności równoczesnego podjęcia tak zwanej „agendy prowzrostowej” muszą wobec tego być traktowane bardziej jako symboliczne odcinanie się od  Niemiec i próby zrzucenia na Berlin pełnej odpowiedzialności za możliwe złe polityczne skutki restrykcji fiskalnych, niźli jakiś realnie istniejący alternatywny  plan. Zostawiając na boku  względy propagandy oraz niebłahą dla polityków kwestię słupków popularności, deklaracje te rodzą  także zwyczajny strach, że  przyjęcie przez Europę  fiskalnego Deutsche Ordnung wcześniej czy później zakończy się jednak porażką i nieuchronnym rozmontowaniem unii walutowej, po to, by niektórym przynajmniej członkom grupy PIIGS dać szansę na jakiś oddech. Ciekawe, że to w Polsce właśnie powstał bodaj jedyny znany dotąd publicznie, do bólu precyzyjny raport, postulujący  wyprzedzające i kontrolowane rozwiązanie unii walutowej przez polityków, nim nastąpi  prawdopodobny ciąg zdarzeń niekontrolowanych[17]. Zapewne podobne analizy, opatrzone klauzulami najwyższej tajności, leżą dzisiaj na biurku niejednego europejskiego przywódcy.

Niezależnie od niemożliwych jeszcze do przewidzenia efektów polityki „dewaluacji wewnętrznej” na Południu i tempa, w jakim  za wielką społeczną cenę powracać będzie tam utracona konkurencyjność, byłoby iluzją sądzić, że złota reguła równowagi budżetowej – jeśli traktować ją serio – pozostanie neutralna wobec polityki tych krajów Unii, którym  dotąd udało się obronić przed kryzysem fiskalnym.  Nie tylko dlatego, że – jak przewidują ekonomiści –

najprawdopodobniej utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu  i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej[18],

czyli prosto mówiąc – dokuczliwości społeczne Paktu dotkną wcześniej czy później także najbogatszych członków Unii. Albowiem złota reguła  uderza   generalnie w taki model demokracji, który wymusza na politykach ciągłe kupowanie wyborców przy pomocy publicznych pieniędzy. Byłoby zapewne sporym uproszczeniem powiedzieć, że możliwość nieograniczonego – jak się do niedawna mogło wydawać – zadłużania się państw jest jedynym źródłem  dramatycznego spadku jakości, bezideowości i antyreformatorskiej inercji, w jakich pogrążyła się  europejska – także polska – polityka. Jeśli jednak na przyszłość sztywność reguł unijnych rzeczywiście  utrudniłaby przynajmniej powszechny mechanizm kupowania wyborców, miałoby to i tak iście dobroczynny wpływ na  jakość europejskiej polityki. Aspirujący do władzy politycy musieliby z jednej strony zacząć myśleć o bardziej wyrafinowanych, twórczych i reformatorskich sposobach odpowiadania na oczekiwania swoich wyborców. Z drugiej – w taki bądź inny sposób otwarcie przyznać, że nieustanne bogacenie się z pokolenia na pokolenie i coraz wygodniejsze życie  Europejczyków ani nie jest jakąś daną raz na zawsze historyczną nieuchronnością, ani nie może już postępować w dotychczasowym tempie. Z natury rzeczy – do polityki musiałoby się zatem przebić choć trochę więcej prawdy. A  w perspektywie – mogłoby stać się możliwe stopniowe zwiększanie  konkurencyjności Europy względem  świata zamiast  powtarzających się klęsk kolejnych  „strategii lizbońskich”. W końcu, jeśli założyć, że – znów, nie jedynym – ale kto wie, czy nie najpoważniejszym  kłopotem państw z suwerennością w dobie globalizacji jest narastające poddaństwo względem „rynków”, to utrwalenie się polityki  nieustannego ścieśniania długu   pozwoliłoby odwojować przynajmniej jakąś część utraconej na tym polu suwerenności. Fiskalna faza kryzysu w Europie unaoczniła bowiem, że nawet duże i silne państwa, na przykład Francja – stały się niemal bezbronne  wobec  rynków. Rewindykacja tego fragmentu suwerenności państwowej oczywiście nie uda się, jeśli wzorem Paryża chcieć ją prowadzić  tylko antyrynkowymi regulacjami prawnymi, tworzeniem „własnych”, czyli państwowych agencji ratingowych, a zwłaszcza pełną moralnego oburzenia polityczną propagandą. W takiej rozgrywce międzynarodowy kapitał i tak okaże się silniejszy. Lepszą bez wątpienia drogą jest wbudowywanie w  ustrój państw mechanizmów  uodporniających, sui generis „szczepienie państw” na  politykę prowadzoną pod dyktando wielkiej finansjery. Złota reguła równowagi jest bez wątpliwości jedną z możliwych i sprawdzonych szczepionek. Ten suwerennościowy aspekt  problemu w ogóle nie zaistniał w pozaniemieckiej debacie nad Paktem,  zdominowanej – nie bez powodów – przez pogląd, iż  Deutsche Ordnung jest w istocie niemal tym samym co utrata niepodległości. Szansa rewindykacji części państwowej suwerenności, pewnego uszlachetnienia demokracji i wzrostu konkurencyjności Unii Europejskiej w świecie za cenę uznania nieuchronności przyhamowania tempa wzrostu dobrobytu. Takie  aksjologiczne horyzonty otwiera  idea i  logika celów  Paktu Fiskalnego.

Demokracja i suwerenność w odwrocie

Rzeczy miałyby  się jednak zbyt prosto, gdyby  kwestie suwerenności i demokracji  nie stanęły w wyniku kryzysu  nagle na ostrzu noża. 9 listopada 2011 nastąpiła dymisja socjalistycznego rządu greckiego premiera Papandreu, którego zastąpił  na urzędzie bezpartyjny wysoki funkcjonariusz EBC – Lukas Papademos.  Nowy premier  doszedł do władzy w niezwyczajnych okolicznościach. Jego poprzednik zawarł właśnie układ z Unią Europejską, dający jego krajowi kolejną zwiększoną transzę międzynarodowej pomocy w zamian za szczegółowe zobowiązania wprowadzenia jeszcze ostrzejszych niż dotąd posunięć deflacyjnych, ale po powrocie do Aten chciał ogłosić narodowe referendum nad jego akceptacją. Nicolas Sarkozy zasłynął wtedy krótką oceną osoby greckiego premiera: „wariat”,  a opinię tę – podzielaną  w większości północnoeuropejskich stolic – wyraził akurat Francuz, zapewne z racji  skłonności do kartezjańsko jasnego wykładania własnych opinii o innych politykach. Rosnące zamieszanie z greckimi papierami dłużnymi dopełniło miary. Pod pręgierzem Berlina, Paryża i Brukseli  Grecja pękła i niemal z dnia na dzień  dokonała zmiany rządu i zrezygnowała z referendum. Wprawdzie lider greckiej opozycji Samaras przez dłuższy czas domagał się dymisji  rządu i niezwłocznego przeprowadzenia wyborów, jednak w obliczu spełniających się właśnie jego żądań  niespodziewanie zamilkł w kwestii wyborów, które w ten sposób zgodnie odłożono o pół roku. Dokładnie tyle, ile było niezbędne  dla  podpisania  przez Ateny Paktu Fiskalnego, wprowadzenia obiecanych cięć i rozpędzenia pierwszej solidnej fali antyeuropejskich, a zwłaszcza antyniemieckich demonstracji.  Trzy dni później  podobne zdarzenia miały miejsce we Włoszech. 12 listopada podał się do dymisji zwalczany z furią od dawna przez włoską lewicę i ośmieszony w Europie gabinet Berlusconiego. Sytuacja włoska  była jednak trochę mniej jednoznaczna. Włoski premier –podobnie jak jego grecki kolega – znalazł się wprawdzie pod silnym międzynarodowym obstrzałem z powodu jawnych niekonsekwencji i – co tu dużo mówić – okłamywania  Brukseli i Berlina co do przedsiębranych kroków deflacyjnych. Podobnie do Greka znalazł się też pod presją  rynkowego wzrostu oprocentowania włoskich papierów dłużnych. Lecz  to, co zmusiło twardszego znacznie Berlusconiego ostatecznie do dymisji, to wędrówka kilku jego posłów do opozycji, utrata większości i realna groźba wotum nieufności. W Rzymie władzę przejął popularny w instytucjach międzynarodowych i w europejskiej biurokracji  bezpartyjny były komisarz Mario Monti. Ten sam Monti, który dopiero co – w sierpniu – z zakłopotaniem  przyznawał, że „władzę nad Włochami zaczyna przejmować rząd techniczny z ośrodkami w Berlinie, Brukseli oraz w Paryżu”[19], po tym, jak dwóch szefów EBC (stary i nowy) posłało Berlusconiemu list dyktujący  tekst  włoskiej ustawy budżetowej jako warunek pomocy banku na załamującym się rynku włoskich papierów dłużnych. W Rzymie nieco inaczej również niż w Atenach wyglądała kwestia terminu następnych wyborów. Opozycyjna włoska lewica od dawna nie chciała bowiem przedterminowych wyborów i proponowała Montiego na premiera rządu pozaparlamentarnego. Zewnętrzna presja w tej kwestii nie była zatem potrzebna.

W żadnym państwie unijnym nie zmieniano do tej pory władzy na tak jawne i niemaskowane  żadną poprawnością zewnętrzne żądanie.  Owszem, w 2000 roku 14 państw członkowskich próbowało dokonać dyplomatycznej izolacji Austrii  z powodu zbudowanej tam nazbyt prawicowej koalicji. Wiedeń wniósł jednak skargę o pogwałcenie prawa wspólnotowego, a krótkotrwała izolacja nie przyniosła efektów.  Symptomem niewątpliwie zachodzącej przemiany stał się w  roku 2011 przypadek Węgier, w stosunku do których została zastosowana długotrwała i narastająca presja tak instytucji europejskich, jak i poszczególnych rządów, jawnie wykraczająca poza reguły  acquis communautaire. Dotyczy to zwłaszcza  dwóch rezolucji  Parlamentu Europejskiego, pierwszej – żądającej głębokich i konkretnie wymienionych zmian w węgierskiej konstytucji, motywowanych względami ideologicznymi i w konsekwencji następnej – postulującej wszczęcie procedury mającej pozbawić Budapeszt prawa głosu w Unii. A także  nałożenia  w  marcu 2012 przez Komisję Europejską sankcji finansowych za naruszenie dyscypliny budżetowej na mocy Sześciopaku, tyle że w sytuacji, w której analogiczne kroki karne nie zostały podjęte wobec innych państw z gorszymi niż Węgry wskaźnikami budżetowymi (np. Hiszpanii).  Te i inne kroki przeciwko Węgrom można interpretować jako pierwszą  chronologicznie próbę wymuszenia zmiany demokratycznie wybranego rządu z wykorzystaniem mechanizmów  Unii Europejskiej. Do tego czasu Unia używała finansowego i politycznego szantażu wymuszającego zmianę władzy wyłącznie poza swoimi granicami, na przykład wobec Serbii. Również nigdy dotąd żaden z krajów Unii  pod zewnętrzną presją nie odsuwał w czasie wyborów powszechnych.  Owszem, rządy pozaparlamentarne, tworzone na krótki czas do wyborów, są częścią europejskiej tradycji politycznej. Ale przed Papademosem i Montim w żadnym unijnym kraju nie powołano dotąd takiego rządu z misją podjęcia najważniejszych decyzji dotyczących polityki, gospodarki, finansów i międzynarodowej pozycji państwa. Sześć miesięcy w Atenach i dużo dłuższy okres do wyborów we Włoszech były Europie potrzebne dla uchronienia tych krajów przed skutkami rozstrzygnięć, jakich mogliby dokonać ich obywatele. Sprawy bowiem okazują się zbyt poważne, aby kwestię przyszłości Grecji oddawać w ręce Greków, albo samym Włochom zostawić problem przyszłości Włoch. Do tego trzeba jeszcze dodać całkiem nowy typ premiera. Tak Papademos, jak i Monti byli funkcjonariuszami instytucji ponadnarodowych. I znów nie ma w tym nic dziwnego, że kariery  w polityce krajowej robią ludzie znani ze światowej areny. Tak już bywało, choćby w przypadku Niemiec (prezydent Koehler) czy Włoch (premier Prodi). Zawsze jednak dochodzili oni do władzy w wyniku pozycji politycznej we własnych krajach, nie zaś z uwagi na zaufanie obcych rządów i międzynarodowych instytucji. Przypadek Papademosa i Montiego jest i pod tym względem precedensowy. Jako wiceszef banku centralnego we Frankfurcie i członek Komisji Europejskiej w Brukseli posiadali oni międzynarodowe zaufanie, które utraciły właśnie Grecja i Włochy. Wotum zaufania z Berlina, Paryża i Brukseli stało się więc zasadniczym źródłem legitymizacji władzy w Rzymie i Atenach.

Wszystko to są  nowości w ustroju państw współczesnej Europy. Nowości tak dużej miary, że warto postawić pytanie, czy nie kształtuje się jakaś nowa forma państwa, którą okresowo będą mogły przybierać peryferyjne kraje Unii w chwilach zasadniczych, a trudnych do zaakceptowania rozstrzygnięć o ich przyszłości. Odpowiedź będzie  twierdząca, jeśli za Jamesem Caporaso przyjmiemy, że wprawdzie nie da się opisać w istocie czegoś tak ogólnego jak „państwo nowoczesne” albo „państwo narodowe”, można natomiast i należy próbować uchwycić  sens  dokonujących się zmian   struktur władzy politycznej  dzięki nie do końca sprecyzowanej bardziej intuicyjnej kategorii „formy państwa”[20]. Tak Unia Europejska, jak i tworzące ją kraje iskrzą wtedy swymi różnorodnymi formami, w zależności od punktu widzenia, z którego chcemy na  nie spojrzeć: możemy w nich widzieć na przykład formę pluralistyczną,  socjalną, regulacyjną czy postwestfalską. Nowo rodzącą się formę, przy pomocy której dawałoby się uchwycić najbardziej aktualne procesy  przepływu władzy i jej legitymizacji  na europejskich peryferiach, można by – w nawiązaniu do pewnej tradycji –  nazwać „europejskim państwem mandatowym”. Idea międzynarodowego mandatu dla zreformowania i unowocześnienia  krajów  znajdujących się pierwotnie pod dominacją mocarstw centralnych zrodziła się po I wojnie światowej i zafunkcjonowała w treści słynnego artykułu 22 Konwencji Ligi Narodów z 1919 roku. Jej twórca – brytyjski minister lord Balfour – definiował ją angielskim słowem „supervision”.  Łączy ono  w sobie idee nadzoru, wsparcia i kierownictwa. Mandat  ma być w pewnym sensie zaprzeczeniem idei kolonialnej, nie chodzi w nim bowiem  o eksploatację, ale okazanie pomocy temu, kto – zdaniem świata zewnętrznego – nie jest zdolny poradzić sobie sam. Przypominałoby to więc w jakiejś mierze czasowe i częściowe ubezwłasnowolnienie  w celu  wyprowadzenia na prostą trudnych spraw, z którymi ubezwłasnowolniany ewidentnie sam nie może sobie dać rady. Niewątpliwie najdalej idącym – choć niezrealizowanym – projektem międzynarodowego mandatu w stosunku do Grecji  było  sugerowane przez rząd niemiecki na początku 2012 roku ustanowienie specjalnego komisarza Unii Europejskiej, odpowiedzialnego za wdrażanie zaleceń międzynarodowych dla tego kraju. Choć szeroko skrytykowany i odrzucony, projekt ów – nawiązujący wprost do starej koncepcji art. 22 Konwencji Ligi Narodów – mógłby okazać się jeszcze całkiem przydatny, jeśliby na przykład chaos polityczny w Grecji po wyborach 6 maja pozbawił Ateny zdolności do dalszego samookreślania własnego losu, czyli przede wszystkim do zdecydowania bądź to o podporządkowaniu się twardym regułom uznanym przez rząd Papademosa, bądź to o stanowczym i kontrolowanym odejściu z unii walutowej. Zresztą w przeszłości – z racji swej chronicznej niewypłacalności – Grecja co najmniej dwukrotnie znalazła się pod faktycznym międzynarodowym protektoratem:  francuskim – krótko  po uzyskaniu niepodległości w 1832 roku oraz międzynarodowej komisji kontroli – po sromotnie przegranej  w 1897 wojnie o Kretę. Ta ostatnia  komisja zyskała nawet prawo swobodnego wyboru tych  spośród dochodów państwa greckiego, o których przeznaczeniu sama chciała decydować. O ile wówczas jednak protektorzy nie ukrywali prostej intencji egzekucji należnych wierzytelności, o tyle współcześnie rzecz idzie również o spłacenie długów, ale nadto o narzucenie takiej długofalowej polityki, która by wyeliminowała niebezpieczeństwo podobnego kryzysu na przyszłość i otwierała szansę na odzyskanie wiarygodności. Aby dzisiaj osiągnąć te cele i jednocześnie zachować w dotychczasowym kształcie unię walutową, potrzebna się staje nie tylko możliwość czasowego ograniczenia suwerenności, ale także w konsekwencji – zawieszenia europejskich dogmatów demokratycznych. Jest coś z paradoksu w tym, że w przypadku Grecji czy Włoch czasowe ograniczenie suwerenności typu mandatowego na rzecz Unii i tworzących ją głównych mocarstw – jeśli wypełniłoby swoje cele – prowadzić winno do odzyskania choć części suwerenności tych państw względem „rynków” na przyszłość. Co więcej, można dowodzić, że mandatowa interwencja jest już skutkiem  galopująco postępującej  utraty suwerenności przez te kraje  względem międzynarodowej finansjery, czego przekonującym dowodem  stała się faktyczna utrata zdolności do samodzielnej obsługi własnych długów. Natomiast gdy idzie o europejską dogmatykę demokratyczną to – po pierwsze, zasadnicza struktura władzy w Unii Europejskiej nie jest przecież  i nigdy nie była demokratyczna, na co zwłaszcza narzekają nieustannie i bez efektów wyznawcy rozmaitych teorii deliberatywnych i partycypacyjnych, jak choćby wspominany już Juergen Habermas. A po drugie – wbrew temu, co się powszechnie uważa, dzisiejsza Europa nie żywi już wcale dla swoich demokratycznych dogmatów niegdysiejszej, niemal religijnej czci.

Serce Niemiec podąża za niemieckim handlem

Uproszczona dialektyka utracjusza i skąpca nie była wystarczająca, aby opisać źródła i naturę merklowskiego modelu niemieckiej polityki.  W obliczu  takich kolejnych faktów, jak Sześciopak, Papademos, Monti, Pakt Fiskalny i w końcu projekt komisarza dla Aten – kanclerz Merkel przestała już być li tylko figurą niemieckiego burżuazyjnego liczykrupy, stała się w pierwszym rzędzie nowoczesnym wcieleniem  znanego dobrze Europie niemieckiego okupanta. Nic w tym zaskakującego, logika  polityki  duszącej deflacją połowę kontynentu  musiała przynieść ten rodzaj skojarzeń. Oczywiście antyniemiecki  „ruch oporu” najsilniej rozwinął się w Grecji. „Niemcy zrabowali nasze złoto, a teraz uprawiają rasistowskie moralizatorstwo” – to  znany z ciętego języka wicepremier  Theodoros Pangalos. „Niemiecka  polityka wobec nas przypomina czasy nazistowskiego terroru” – to jeden z greckich posłów. „Naziści z Niemiec znów nadciągają! Wstępujcie do nas, abyśmy mogli was ochronić” – to z kolei apel przywódców central związkowych[21]. Jeśli wziąć pod uwagę, że jest to ton oficjalnych wypowiedzi,  można sobie wyobrazić, jakie okrzyki pod adresem Niemców i ich przywódczyni wznosiły kilkusettysięczne tłumy greckich „oburzonych” manifestantów. Ale tradycyjna grecka niechęć do Niemców tym razem nie  okazała się w Europie czymś odosobnionym. „Hitler żyje, a jego zwolennicy proszą go o powrót do władzy; zgodził się pod warunkiem, że tym razem nie będzie już tak wyrozumiały” – taki dowcip opowiedział  Włochom  w chwili swojej dymisji premier Berlusconi. W Anglii politycy retorycznie byli  wprawdzie nieco bardziej układni, w przeciwieństwie jednak do gazet. Prawicowy tabloid „Daily Mail” powitał Pakt Fiskalny inwokacją: „Witajcie w Czwartej Rzeszy”, a lewicowy „Guardian” karykaturą z „podobizną Merkel jako tłustej, roznegliżowanej Dominy, która pejczem potrąca malutkiego wychudzonego Sarkozy’ego  w wielkiej czapce napoleońskiej”. Ten wątek upokorzenia Francji stał się    emocjonalnym , „podziemnym” nurtem zwycięskiej kampanii  prezydenta Hollande’a.

Telewizyjny Canal+  okrzyknął Merkel nowym prezydentem Francji, zaś Sarkozy’ego przedstawił jako kukłę powiewającą niemiecką chorągiewką na powitanie przekraczających francuskie granice czołgów z czarnymi krzyżami[22].

Nicolas Sarkozy bronił się przed takim wizerunkiem do ostatnich chwil kampanii wyborczej; jeszcze w poprzedzającej drugą turę debacie dość rozpaczliwie argumentował: „Wolę iść drogą Niemiec niż Grecji i Hiszpanii”[23]. Miarą ogólnoeuropejskiego antyniemieckiego szaleństwa może być fakt, że kiedy w kwietniu 2012 niemiecki minister obrony de Maiziere zaproponował  święto Bundeswehry na dzień 22 maja (tego dnia w 1956 roku Bundestag powołał do życia nową niemiecką armię), poważny brytyjski dziennik „The Times” uznał, że Niemcom naprawdę chodzi o przypadające  także na ten dzień urodziny Richarda Wagnera, „którego podziwiał Hitler i którego muzyka była ścieżką dźwiękową Trzeciej Rzeszy”[24]. Zdominowany przez lewicowe emocje  prezydentów USA i Francji majowy szczyt grupy G-8 w Camp David przedstawiany bywał w  mediach niemal jak kolejna światowa  wiktoria nad germańskim imperializmem. Nastrój ów udzielił się także polskim mediom, choć w znikomym jedynie stopniu – co godne podkreślenia – polskiej polityce. Antyniemieckie resentymenty zaczęły odżywać w Polsce silniej dopiero „w obronie” przed bojkotem ukochanego dziecka polskich i ukraińskich polityków – mistrzostw Europy w piłce nożnej.

W takiej atmosferze źródła i cele niemieckiej polityki stały się przedmiotem analiz i namysłu niemal na całym świecie, także w samych Niemczech. W 2010 roku  unijny instytut Breugel opublikował raport Dlaczego Niemcy przestały kochać Europę?[25].  Jego konkluzje są chyba najbardziej obiegową wersją interpretacji polityki Angeli Merkel, upowszechnioną od tamtego czasu na masową skalę. Po pierwsze – Merkel nie ma żadnej wizji Europy, czego dowód dała jeszcze w głośnym „antywykładzie” europejskim na Uniwersytecie Humboldta, w którym nie tylko odmówiła dywagacji na temat tego, jak ma być zorganizowana Unia w przyszłości, ale  zastrzegła nawet, że  po fatalnych doświadczeniach z Konstytucją Europejską „należałoby teraz unikać wszystkiego, co prowadzi do przekazywania kompetencji Brukseli tylnymi drzwiami”. Po drugie natomiast – pani kanclerz i jej partia mają ręce spętane nastawieniem niemieckiej opinii publicznej, która generalnie południowców uważa za leniów i łazęgów, plany pomagania im – za szaleństwo polityków, a euro – za niemieckie nieszczęście, które za chwilę sprowadzi na ich kraj inflację, niepewność i utratę bezpieczeństwa. Takim ludowym emocjom sprzyja na dodatek Federalny Trybunał Konstytucyjny, który w sprawie polityki europejskiej stawia rządowi ciągle nowe, suwerennościowe przeszkody i ograniczenia. W tych warunkach los innych narodów europejskich jest dla Berlina coraz bardziej obojętny, nie wspominając już o losie Unii. Co więcej,  Merkel nie ufa Komisji Europejskiej, która – jej zdaniem – ma nazbyt dużą skłonność do rozdawania cudzych  pieniędzy, nieuchronnie popycha zatem Unię do decydowania o wszystkim co naprawdę istotne w kolegium szefów państw i rządów, tutaj mając przynajmniej  pewność, że żadne decyzje nie zapadną  bez jej wiedzy i woli. Jasno z tego widać, że  postać Angeli Merkel nie jest dzisiaj bohaterem europejskich salonów. Wspominana już Ulrike Guerot,  z większą niż  raport  Breugla subtelnością, dostrzega nieuchronność „samotnego podążania przez Niemcy w świat”. Tak jak Amerykanie w jakimś sensie porzucili już Europę, tak teraz Niemcy  wyrastają z Europy. Jedni i drudzy z tego samego powodu: coraz więcej ekonomicznych interesów ciągnie ich w świat, a zwłaszcza do Azji.  Wolumen handlu niemiecko-chińskiego, który w roku 2008 wynosił mniej więcej 100 mld dolarów,  urósł o następne 100 mld dolarów  do dziś i znów urośnie o kolejne 100 mld dolarów – wedle zapowiedzi premiera Wen Jiabao – do roku 2015[26]. Dzieje się tak nie tylko dzięki wielkości obu gospodarek, ale przede wszystkim dzięki  reformom, które otwierają niemiecką gospodarkę na świat.  Światowy wolny handel – rzec by można, idea bardzo mało europejska – stał się przewodnim motywem spektakularnej wizyty Wena w Berlinie w kwietniu 2012.  Europa już nie nadąża za Niemcami i w Berlinie uważa się, że jest to problem Europy, a nie Niemiec. Ulrike Guerot pisze:

Serce Niemiec podąża za ich handlem, który coraz bardziej wykracza poza Europę. I nie jest to jakaś „antyeuropejska intencja”, ani tym bardziej wąsko nacjonalistyczna ambicja; po prostu Niemcy „idą w świat”, aby bronić swej ekonomicznej przyszłości. To uproszczenie powiedzieć, że Niemcy przestają być europejskie. Przeciwnie, właśnie teraz zaczynają być  zwyczajnie europejskie – to znaczy stają się jednym z europejskich krajów, nie myślących przecież ciągle w ponadnarodowych kategoriach. I takimi pewnie pozostaną. Realizm polityczny wymaga zauważenia, że europejskie Niemcy „pójdą w świat” z Europą, albo i bez niej i że jest to kłopot Europy, a nie Niemiec. Owszem, Niemcy mogą być napędem ciągnącym gospodarkę Unii ku światowym rynkom, ale tylko pod warunkiem, że także inni członkowie Unii tego chcą i gotowi są także coś robić w tym celu[27].

Krótko mówiąc – Niemcy  marzą o tym, aby zostać wielką Szwajcarią Europy[28]. Trafność tej pointy leży w jej oczywistej paradoksalności:  najsilniejsze mocarstwo,  położone na dodatek w samym środku  kontynentu, nie da rady  przekształcić się w obojętną na otoczenie, bajecznie bogatą i  samolubną krainę górali. Lecz we współczesnej krytyce niemieckiej polityki niebłahą rolę odgrywa także argument inny, w istocie  sprzeczny z przedstawioną tutaj logiką.  Panuje  bowiem zgoda co do tezy o niemieckiej współodpowiedzialności za kryzys. W ciągu przedkryzysowej dekady, kiedy rządy i konsumenci w krajach PIIGS coraz bardziej niebotycznie się zadłużali, Niemcy przypatrywały się temu z zadowoleniem,  sprzedając im dzięki ich nieroztropności coraz więcej niemieckich towarów.

W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2% PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec o 133 mld euro towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro[29].

Wynika z tego, że unia walutowa narzucona niegdyś  Republice Federalnej przez prezydenta Mitteranda – dzisiaj to już jest jasne – otwartym szantażem,  jako przymusowa cena za zgodę na zjednoczenie, przyniosła jednak pożytek gospodarce niemieckiej, a długoterminowo – w sytuacji kryzysu finansowego –  pomogła osiągnąć państwu niemieckiemu także dominującą rolę w polityce europejskiej, pierwszy raz po II wojnie światowej. „Oczy Europy są dziś zwrócone na nas – mogła powiedzieć kanclerz w Bundestagu podczas rozpatrywania sprawy pomocy dla Grecji – i żadna decyzja nie będzie podjęta ani bez nas, ani przeciw nam”[30]. Lecz skoro tak, to znaczy, że nie tylko Unia Europejska, a zwłaszcza unia walutowa, ale i perspektywa  szybkiego, a zarazem trwałego ozdrowienia  wszystkich europejskich partnerów  należy do sfery życiowych interesów niemieckich. Taki punkt widzenia pozwala  wytłumaczyć racjonalnie przełom z maja 2010. Dlaczego Merkel zaakceptowała  wtedy ów „zamach stanu”, z pogwałceniem  europejskich traktatów i  wszystkich „niemieckich” zasad odpowiedzialnego postępowania w dziedzinie finansów? Bo była zdeterminowana nie dopuścić do niewypłacalności któregokolwiek z krajów strefy euro. Dlaczego złamała te zasady tak późno, dopiero po 15 miesiącach od chwili, gdy w lutym 2009  jej koalicyjny minister finansów Peer Steinbrueck po raz pierwszy publicznie zdeklarował nieuchronną konieczność ratowania Grecji? Bo trzeba było dopiero całej  dramaturgii weekendu 7-9 maja, aby  przerażony sytuacją prezydent Sarkozy dał zgodę na  niemiecką wizję nieznanych dotąd Europie, przymusowych  restrykcji fiskalnych, o których dotąd przecież nawet nie chciał słyszeć! Tak zinterpretowany układ Merkel – Sarkozy  zaczyna przypominać nieco ów wcześniejszy układ założycielski unii walutowej, kiedy to szantażowany zjednoczeniem Niemiec kanclerz Kohl zrzekł się w końcu marki i niezależności Bundesbanku, jednak dopiero wtedy, gdy uzyskał od prezydenta Mitteranda zobowiązanie, iż przyszła wspólna waluta będzie zarządzana wedle standardów niemieckiej, a nie francuskiej kultury fiskalnej. Tamto  historyczne ustępstwo miało przyśpieszyć odbudowę politycznego znaczenia Niemiec. Obecne ma otworzyć  trwałe możliwości nadzorowania Europy, tak aby wypełniała ona niemieckie standardy. Paradoksalnie zatem – ustępstwa te stanowią ciąg cegiełek  wznoszących gmach niemieckiego mocarstwa. Lecz z takiej perspektywy  widać także, że  jego dzisiejszy imperializm  jest zarazem swego rodzaju wyrzeczeniem. Kiedy  pragnąc zachować w całości unię walutową  Niemcy ratują Południe – płacą za to łamaniem własnych zasad, solidnym obciążeniem własnych podatników i nieuchronnym zmniejszeniem swej przewagi konkurencyjnej w stosunku do państw, którym pomagają się podnieść. Kiedy  z kolei chcąc uniknąć takich rozterek na przyszłość, zmuszają Europę do wyrzeczeń i deflacji – rujnują swój eksport, który jest dziś głównym źródłem ich siły, a na dodatek  muszą za to jeszcze zapłacić utratą dawnego ciepłego, europejskiego wizerunku i oswoić się z przypisywaną im znów rolą niebezpiecznego imperialisty.  Jak słusznie zauważono w analizie amerykańskiej agencji wywiadowczej Stratfor:

Niemcy potrzebują wolnego handlu europejskiego. Niemcy także potrzebują wzrastającego popytu w Europie. I Niemcy muszą zapobiec powrotowi starej fali antygermańskiej. To wszystko są cele Niemiec, ale niektóre z nich kolidują nawzajem. Jak daleko Niemcy są gotowe się posunąć i czy w pełni rozumieją swój narodowy interes? Ten kryzys przestaje bowiem już być grecki czy włoski. To jest kryzys wokół roli, jaką Niemcy mają pełnić w Europie. Dziś Niemcy trzymają wiele kart i to jest właśnie ich problem: muszą dokonać wyboru. I widać, że ten wybór nie przyjdzie z łatwością powojennej Republice Federalnej[31].

Krótko mówiąc: sam sposób, w jaki  Berlin miałby się angażować w Europę, jest z perspektywy niemieckich interesów nieoczywisty. Kanclerz Merkel ma zatem kłopot natury piętrowej.  Na parterze staje wobec pokusy wyciagnięcia daleko idących konsekwencji z faktu „wyrastania z Europy” niemieckiego burżuazyjnego samoluba i próby realizacji utopii „wielkiej Szwajcarii”. A kiedy już tę pokusę zwalczy, na piętrze napotyka na kolizyjne strategie mocniejszego zaangażowania w Europę, prowadzące do wzajemnego znoszenia się  rozmaitych poważnych niemieckich interesów. Jednak po batalii o Pakt Fiskalny i cenie, jaką już przyszło niemieckiej polityce zań zapłacić, coraz wyraźniej widać,  że pragmatyczna polityka  Merkel ipso facti dokonała  wyboru priorytetów. W połowie 2012 roku można już zaryzykować tezę, że przynajmniej tak długo, jak w Berlinie utrzyma się chadecki gabinet –  owym priorytetem będzie upowszechnianie w Europie norm niemieckiej kultury fiskalnej. Czyli Deutsche Ordnung. „Jesteśmy chrześcijańskimi demokratami – dlatego potrafimy sprostać wyzwaniom; jesteśmy także pełnymi oddania Europejczykami –  dlatego  wiemy jak przekonywać innych Europejczyków” – zadeklarowała z optymizmem CDU  w listopadzie na swoim zjeździe[32].

W pewien sposób sens takiego podejścia rozjaśnia  klasyczny opis niemieckiego stosunku do świata pióra Tomasza Manna, wedle którego niemiecka tradycja polityczna to tradycja mieszczańska, a jej istotą jest nieufność dla wszelkich idei i instytucji politycznych, zespolona z wiarą w sens upowszechniania niemieckiej, czyli mieszczańskiej formy życia: porządku, konsekwencji, spokoju i pilności. W tym sensie – pisał Mann krótko po klęsce w I wojnie światowej – dla polityki niemieckiej „ponad-narodowy to coś zupełnie innego i lepszego niż międzynarodowy, a ponad-niemiecki oznacza nade wszystko niemiecki”[33]. Dzisiaj dla rządu w Berlinie Europa „ponad-narodowa” to Europa w końcu respektująca przynajmniej reguły finansowe owego mieszczańsko-niemieckiego porządku, bez którego załamią się unijne traktaty i wzniesione przez nie instytucje. Ale dla Greków, Włochów, a może zwłaszcza dla Francuzów – to jest po prostu Europa niemiecka. „Niemcy zawsze przemycają kontrowersyjne pomysły, ukrywając je pod jakąś niegroźną formułą;  w ten sposób forsują własne plany już od V wieku”[34] – zgryźliwie zauważyła  Jadwiga Staniszkis, uchwytując chyba istotę tej obawy. Kto wie, czy  Nicolas Sarkozy nie wygrałby wyborów, gdyby wtedy w maju nie uległ perswazji Merkel i nie doszedł do wniosku, iż musi – dla dobra Francji – wprowadzić  w niej „niemieckie reformy”?

W stronę unii północno-wschodniej?

 Co to wszystko naprawdę znaczy dla Europy, a zwłaszcza dla Polski?  Bez wątpienia natura europejskiej motywacji Niemiec jakościowo przeobraziła się w ciągu ostatniej dekady. Przede wszystkim brak już tak charakterystycznej wojennej traumy i płynącego z niej pragnienia rozpłynięcia się w liberalno-demokratycznej Europie. Niemiecki federalizm utracił więc niegdysiejszą  etyczną i nieco romantyczną nutę. To nie znaczy jednak, że  Angela Merkel udaje, kiedy mówi w wywiadzie dla sześciu wielkich gazet:

Robię wszystko, wychodząc z absolutnego przekonania, że Europa jest naszym szczęściem, szczęściem, które musimy chronić. Ale sama miłość do Europy nie wystarczy, by dać jej mieszkańcom dobrobyt i pracę. Musimy dla niej pracować[35].  

W tej samej logice można  kontynuować: kochają Europę ci, którzy dziś głośno martwią się, że staje się ona nieobywatelska, niedemokratyczna,  że słabnie w niej legitymizacja władzy  i umiera poczucie wspólnoty. Dla Europy pracują natomiast ci, którzy podejmują ryzyko reform, olbrzymie w sytuacji, gdy dotychczasowy nieustający postęp dobrobytu przestał być już dalej możliwy. W nieco imperialnym stylu Merkel dodaje: „Trudno zrozumieć dlaczego w Hiszpanii ponad 40% młodzieży jest bez pracy, a przyczyną tego są także hiszpańskie przepisy”. Niewątpliwie jednym z czołowych dziś „miłośników Europy” w rozumieniu kanclerz Niemiec jest jej stanowczy krytyk Juergen Habermas. Filozof uważa Angelę Merkel za przeciwniczkę Europy, a chadeckie rządy od 2005 roku opisuje  jako rządy eurosceptyków.  Niedawno wydany esej Habermasa Zur Verfassung Europas analizuje upadek w wyniku kryzysu ukochanych przezeń idei obywatelskiej i federalistycznej. Jako demokrata uważa, że w Unii dokonano „cichego zamachu stanu”, w wyniku którego „władza wyślizgnęła się z rąk społeczeństwom i  została skupiona  w ciałach pozbawionych własnej legitymizacji, takich jak Rada Europejska”. Zaś jako federalista  przytomnie argumentuje, iż:

jak długo europejscy obywatele widzieć będą na europejskiej scenie tylko swoje rządy narodowe, tak długo procesy decyzyjne w UE postrzegać będą jako grę o sumie zerowej, w której ich przedstawiciele muszą pokonać przedstawicieli innych krajów[36].

I postuluje transfer kompetencji narodowych do Komisji Europejskiej oraz jednolicie partyjne – w miejsce narodowych – listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego.  Lecz Habermas ma rację tylko do pewnego stopnia. Istotnie pomiędzy 2010 i 2011 rokiem  Rada Europejska po raz pierwszy w historii Unii stała się czymś na kształt  faktycznego zarządu Europy.  Nie bez znaczenia  jest tu zwrotnica lizbońska, która przestawiła integrację na taki właśnie tor, a także bardzo częste  przekonanie  przywódców państw, iż federalna Komisja z jej aparatem ma być niczym więcej jak posłusznym narzędziem do egzekucji podjętych przez nich decyzji.  Jak pisał „The Economist”: „Dla Francji Komisja jest zbyt wolnorynkowa, dla Anglii – zbyt federalistyczna, dla Niemiec – za miękka w podejściu do budżetu”[37]. Ale nie sposób też nie przypomnieć, że w grudniu 2011 to  Berlin zablokował ostrą akcję  Sarkozy’ego, próbującego  skorzystać z brytyjskiego weta w sprawie Paktu Fiskalnego, aby de facto rozbić Unię Europejską w dotychczasowym kształcie i powołać wymarzony przez  Paryż od dawna  odrębny „rząd gospodarczy” Eurogrupy, a nawet… odrębne od Unii Zgromadzenie Parlamentarne strefy euro; polski minister finansów nie zawahał się wtedy publicznie powiedzieć o „próbie skoku na Unię ze strony jednego kraju w szczególności”[38]. Merkel zręcznie wykorzystała wtedy w grze z Francją  gwałtowne polskie  protesty przeciw  odepchnięciu  Polski i innych krajów nienależących do unii walutowej od stołu przyszłych negocjacji i decyzji w sprawie euro, w efekcie czego to Warszawa, a nie Berlin, wystąpiła publicznie nie po raz pierwszy  w roli zaciętego nieprzyjaciela Paryża. W rezultacie w treści tytułu IV Paktu „rządowi gospodarczemu” poświęcono kilka niezobowiązujących frazesów, za to zadbano, aby w ciągu najdalej pięciu lat umowa została włączona do acquis communautaire.  Niemieckie porządki  przyniosły także rozległe nowe uprawnienia Komisji , a niezbyt znany fiński komisarz od spraw walutowych Olli Rehn zwany bywa po Sześciopaku i Pakcie Fiskalnym – Wielkim Ekonomicznym Inkwizytorem Europy. Praktyczny kłopot polega wszakoż na tym, że gdy  ów komisarz – zgodnie ze swymi nowymi prerogatywami –  nakłaniał nowy rząd belgijski do głębszych cięć,  niezadowolony z tego belgijski minister żachnął się: „A któż to jest pan Olli Rehn?!”. Nowe reguły będą zatem potrzebować mocniejszej legitymizacji Komisji na przyszłość, a tym samym pojawia się szansa przywrócenia  zachwianej przez traktat lizboński wewnętrznej równowagi w Unii pomiędzy rolą europejskich mocarstw i porządkiem quasi-federalnym. Nic więc dziwnego, że ogłoszona w listopadzie 2011 roku deklaracja programowa CDU w sprawach europejskich podtrzymuje  tradycyjnego ducha federalistycznego, a chadecja nazywa w niej samą siebie „niemiecką partią Europy”.  W najbliższych wyborach europejskich partia chce ogólnoeuropejskiej listy politycznych liderów centroprawicy, a postulowany nowy traktat miałby wprowadzić powszechny wybór Przewodniczącego Komisji, zrównać w prawach Radę i Parlament Europejski jako dwie równorzędne izby federalne Europy i powołać do życia Europejski Fundusz Walutowy. W dłuższym czasie chadecy pragną także normalnej europejskiej armii[39]. Wprawdzie taka ewolucja ustrojowa Unii zakłada nadal priorytet reformowania instytucji wobec tworzenia nowych wspólnych polityk europejskich, jest jednak jasne, że w wizji CDU nowy traktat – w przeciwieństwie do Lizbony – miałby się zrodzić z ducha federacji, a nie „koncertu mocarstw”. Zmiana warty w Paryżu dość nieoczekiwanie może umocnić taki trend. Francois Hollande, który co do finansowej istoty „niemieckich porządków” przysporzy  zapewne  kanclerz Merkel  nie byle jakich zmartwień, w kwestii  trendu federalizacyjnego –  zgodnie z ponadnarodową tendencją  socjalistów – może nie tylko przełamać bonapartystyczne idiosynkrazje swojego poprzednika, ale nawet mieć mniej obaw od prawicowego   rządu niemieckiego. Zmiana w Paryżu ochronić może także  zagrożoną w swoich podstawach przez Sarkozy’ego strefę Schengen, a nawet – choć tu wkraczamy w obszar wishful thinking – dać impuls planowi Delorsa – Nilssona  utworzenia Europejskiej Wspólnoty Energetycznej, której misją miałoby być „wspólne, bezpieczne i niezawodne  dostarczanie energii  obywatelom Unii po przystępnych cenach”[40]. Jest to inicjatywa cenna nie tylko z racji swej merytorycznej treści.  Jej przyjęcie przez Unię byłoby również symbolicznym  odblokowaniem po traktacie lizbońskim  prostej, jawnej  i najuczciwszej drogi federalizacji Europy, poprzez traktatowe konstruowanie nowych, praktycznie przydatnych i akceptowanych przez  narody Europy wspólnych polityk. Ale nawet już dzisiaj Deutsche Ordnung   stanowi pewien  krok w tył w stosunku do antywspólnotowej lizbońskiej logiki. Jeśli uznać, że z polskiej perspektywy cesja suwerenności na rzecz instytucji wspólnotowych jest znacząco lepsza od analogicznej cesji na rzecz porządku międzyrządowego – a autor od lat broni takiego właśnie poglądu – to z tego punktu widzenia powody do obaw co prawda  nadal istnieją, ale są  trochę mniejsze niż jeszcze kilka lat temu. Bo też  Merkel z asystą Hollande’a to na tym akurat polu niemal symetryczna odwrotność nieszczęsnego tandemu Chirac – Schroeder.

O nowym, jeszcze nie dość wyraźnym porządku europejskim nie wystarczy powiedzieć, iż ma on w większym stopniu wypełniać warunki niemieckiej kultury fiskalnej. Kultury afirmującej takie wartości, jak oszczędność, równowaga budżetowa, dbałość o niską inflację, które mają być na dodatek zawarowane  prawem, a w razie potrzeby dość twardo egzekwowane. Jest jasne, że ów porządek musi nieść za sobą rozliczne przewartościowania, nie zawsze możliwe już dziś do zauważenia i nazwania. Jedno z nich – to bez wątpienia konieczność znalezienia w Europie nowej równowagi pomiędzy bezpieczeństwem i wolnością, na co słusznie zwrócił uwagę Marek Cichocki[41].  Stawia on sarkastyczne pytanie:

Czyż narodowe polityki gospodarcze oraz społeczne, dyktowane przez demokratyczne wyroki obywateli, może i są wyrazem suwerennej wolności, ale w efekcie na południu Europy nie przyniosły przede wszystkim korupcji, życia ponad stan, bezrobocia, zadłużenia państwa, a dalej nie stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ekonomicznej i społecznej stabilności całej Europy?

I konstatuje europejską porażkę republikańskiej idei wolności. Jest w tej diagnozie pewien rodzaj myślowego radykalizmu. Ostatecznie wolność polityczna istnieć może jedynie dzięki limitującemu ją prawu, w tej materii dowody sformułowane w XX wieku przez Friedricha Hayeka pozostają niepodważalne. A narody  europejskie nie od dziś przecież  biorą na siebie coraz liczniejsze i coraz głębiej idące ograniczenia własnej demokratycznej swawoli. Acquis communautaire – to przecież nic innego jak lista spraw, w których wola narodów jest od dawna bez znaczenia: od ustroju banków centralnych zaczynając, a na rodzaju żarówki w lampce nocnej Europejczyka kończąc. Owszem, dopisanie teraz do tej listy i to w tak dramatycznych okolicznościach  złotej reguły równowagi budżetowej jest decyzją o kolosalnym znaczeniu, być może jest to nawet najdonioślejsza  pozycja na owej liście. Ale jednak… tylko jedna pozycja na bardzo długiej liście. Co więcej, złota europejska wolność zadłużania się  odpowiada nie tylko za „utraconą stabilność”;  jej winy są przecież znacznie cięższe: zdeprawowanie demokratycznej polityki,  redukcja potencjału konkurencyjności Europy i w konsekwencji przyśpieszona utrata jej politycznej  potęgi, a  w końcu żałosna rezygnacja sporej grupy krajów już  nawet nie  z suwerenności, lecz z  wszelkiej podmiotowej roli  wobec rynków finansowych. Czy organizm polityczny, który nie pogrążył się jeszcze w przedśmiertnych drgawkach, winien w takich okolicznościach trwać nadal przy swej „republikańskiej” wolności? Czy też winien postawić sobie na nowo pytanie o jej  granice? Polakowi nie sposób nie zauważyć, że  ów europejski dylemat nawiązuje wprost do jednego z najważniejszych pytań  polskiej  myśli i tradycji politycznej. Gdzie skłonni jesteśmy współcześnie dostrzegać polityczną wielkość: w dziedzictwie republikańskiego Baru czy  raczej w oświeceniowym i pragmatycznym ideale Trzeciego Maja?

            Owszem, jest coś prawdziwie przerażającego w myśli o tym, że w nieco odmiennych okolicznościach  także Polska  mogłaby się znaleźć w sytuacji państwa mandatowego.  I to właśnie w Unii Europejskiej, która przecież w milionach  przemówień, książek, traktatów, ustaw, gazet i podręczników wyśpiewuje nieustannie pieśń ku chwale wartości demokratycznych.  Nie przypadkiem  Luuk van Middelaar konstatował w świetnej książce o Unii, że „sprawa Europy jest najbardziej nieuchwytną historią naszych czasów”[42]. Tkwi w tej nieuchwytności przestroga, iż  Unia bywa czasem politycznie bezcenna, ale bywa też  niebezpieczna. Własnym państwem nie należy zatem ryzykować dla żadnych celów  ideologicznych ani tym bardziej – wyborczych, skoro tak łatwo sprowadzić nań niebezpieczeństwo zewnętrznego ubezwłasnowolnienia i upokarzającego międzynarodowego mandatu. I to nie tylko prowadząc politykę jawnie złą – jak w Atenach, ale także nazbyt nieostrożną – jak w Budapeszcie. Niepokojąca może być także wizja  niemieckich porządków, traktowanych jako precedens: skoro siłą można narzucić nowy ład  fiskalny, być może jakiś przyszły niemiecki kanclerz  podejmie podobną próbę na terenie sporu o kulturę, religię czy obyczaje. I znów przychodzą wtedy na myśl ideologicznie motywowane retorsje wobec Węgier. W końcu oczywistą niewygodą jest to, że jedynym politycznym gwarantem nowego ładu może być tylko państwo niemieckie, które od czasu kryzysu  dyktuje tempo europejskiej polityki. Tym samym nieuchronnie otwiera się na nowo stuletni już w polskiej myśli politycznej  spór o Niemcy. Autor od wielu lat broni w tym sporze przekonania, że silne i pewne swej tożsamości niemieckie mocarstwo stanowi nie tylko kłopot, ale i atut dla polskiej polityki państwowej. Oczywiście, dzisiaj najciekawsze europejskie, lecz także i polskie pytanie, dotyczy powodzenia bądź porażki misji ocalenia unii walutowej;  ba… polski szef dyplomacji obwieścił nawet ostatnio, że pęknięcie strefy euro  stwarza dla Polski większe niebezpieczeństwo niźli  rosyjskie rakiety  dyslokowane tuż za wschodnią granicą[43]. Jest w takim stwierdzeniu sporo zbędnej euro-egzaltacji. Rzecz bowiem nie tyle w jakimś widocznym już dziś niebezpieczeństwie, co w otwarciu zacisznej – mimo wszystko – dotąd Europy na wszelkie możliwe wiatry historii. Jeśli bowiem wieloletnia końska kuracja deflacyjna nie uda się  w  Grecji i pewnie gdzieś jeszcze – co nie tylko możliwe, ale całkiem prawdopodobne – zakładać trzeba perspektywę nowego otwarcia w polityce europejskiej, wykraczającego tak poza  geopolityczny model jednoczącej się Europy, do której Polska tak bardzo chciała przystąpić po odzyskaniu niepodległości, jak i  ramy prawne wyznaczone traktatami z Maastricht i z Lizbony.  Prezydent Francois Hollande, który wieczorem 6 maja w pierwszej  mowie na rynku maleńkiego miasteczka Tulle obwieścił  nie tylko Francji,  ale i Europie „ulgę i oddech, bo zaciskanie pasa od dziś nie jest już niezbędne” – może  się okazać katalizatorem takiego właśnie rozwoju zdarzeń. Wtedy całkiem możliwe, że przed Polską stanęłoby pytanie, czy warto i należy wziąć udział w jakiejś przyszłej unii północno-wschodniej, budowanej wokół nowej, silnej marki i niemieckich wartości. Byłby to dylemat  trudniejszy niż dzisiaj, a też i zapewne drastyczniejszy w swych długofalowych konsekwencjach. Tak dla narodu, jak i dla państwa.


[1] Pierwszy raz Rada użyła tego prawa do zmiany art. 136 Traktatu o funkcjonowaniu UE, powołując Europejski Mechanizm Stabilności.

[2] Por. D. Tusk,  J. Rokita, Obrona Nicei i odwagi, „Gazeta Wyborcza” 3 października 2003, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,2206058,20031003RP-DGW,Obrona_Nicei_i_odwagi,.html> (dostęp: 12.05.2012).

[3] Europa w fazie polizbońskiej, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 2 grudnia 2009, <http://www.rp.pl/artykul/400103.html> (dostęp: 12.05.2012).

[4] Por. J. Hausner, J. Szlachta, J. Zaleski i inni, Kurs na innowacje. Jak wyprowadzić Polskę z rozwojowego dryfu?,  Fundacja GAP, s. 69-75, <http://www.pte.pl/pliki/pdf/Kurs%20na%20innowacje.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[5]Por. Charlemagne, Unruly neighbours, „The Economist” 19th Febr. 2009, <http://www.economist.com/node/13144228> (dostęp: 12.05.2012).

[6] Por. S. Kawalec, Banki w Polsce powinny być pod krajową kontrolą, „Obserwator Finansowy” 2 listopada 2011, <http://www.obserwatorfinansowy.pl/2011/11/02/banki-w-polsce-trzeba-spolonizowac-ale-nie-upanstwowic/?k=bankowosc> (dostęp: 12.05.2012).

[7] Angela Merkel rules out German bailout for Greece, <http://www.dw.de/dw/article/0,,5299788,00.html> (dostęp: 12.05.2012).

[8] W. Proissl,  Why Germany fell out of love with Europe?,  Breugel  Essay and Lecture Series, s. 32, <http://www.bruegel.org/publications/publication-detail/publication/417-why-germany-fell-out-of-love-with-europe/> (dostęp: 12.05.2012).

[9] Por. P. Bagus, Tragedia euro, Instytut Ludwiga von Misesa, Warszawa 2011, s. 99-124; cytat s. 111; oraz The Nico and Angela show, „The Economist”, special report: „Europe and its currency” 12th Nov. 2011, <http://www.economist.com/node/21536868> (dostęp: 12.05.2012).

[10] The euro crisis cannot be solved by yet another one-sided solution, „The Economist” 10th Dec. 2011, <http://www.economist.com/node/21541405> (dostęp: 12.05.2012).

[11] J. Rostowski, Desperate Times need desperate ECB measures, „Financial Times” 20th May  2012, <http://www.ft.com/intl/cms/s/0/a8fb20ce-a27d-11e1-a605-00144feabdc0.html#axzz1wCOIP9k8> (dostęp: 20.05.2012).

[12] K. Rybiński, blog,  wpis z 13 lipca 2011, <http://www.rybinski.eu/2011/07/jakie-opcje-dzialania-ma-strefa-euro-i-co-z-tego-wyniknie/> (dostęp: 12.05.2012).

[13] Wedle określenia  Arnauda Montebourga – socjalistycznego posła i przyszłego szefa dziwnego „Ministerstwa Odbudowy Produkcji”.

[14] Wykład Juergena Habermasa wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[15] Por. Traktat o stabilności, koordynacji i zarządzaniu  w Unii Gospodarczej i Walutowej, <http://www.msz.gov.pl/files/docs/komunikaty/20120131TRAKTAT/2012_01_31_TREATY_pl.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[16] Finnish minister pours cold water on fiscal treaty, <http://euobserver.com/19/114906> (dostęp: 12.05.2012).

[17] Por. S. Kawalec, E. Pytlarczyk,  Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, <http://bi.gazeta.pl/im/4/11512/m11512164.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[18] Tamże, s. 22.

[19] Por. T. Bielecki, Pan Euro, „Gazeta Wyborcza” 12 września 2011, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,7470206,20110912RP-DGW,Pan_euro,zwykly.html> (dostęp: 12.05.2012).

[20] Por. J. Caporaso, The European Union and Forms of State: Westphalian, Regulatory or Post-Modern?, „Journal of Common Market Studies”, s. 30-33, <https://mywebspace.wisc.edu/ringe/web/Brussels_Program/2010/Caporaso%201996.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[21] Por. P. Cywiński, Aksamitna pikielhauba, „Rzeczpospolita PlusMinus” 25-26 lutego 2012, <http://www.rp.pl/artykul/827783.html> (dostęp: 12.05.2012).

[22] Tamże.

[23] W. Lorenz, Nadchodzi epoka Hollande’a, „Rzeczpospolita” 4 maja 2012.

[24]Music of the Nazis is an uneasy echo for Germany’s  Veterans’  Day, „The Times” 5 April 2012, <http://www.thetimes.co.uk/tto/public/sitesearch.do?querystring=music+of+the+nazis+is+an+uneasy+echo&p=tto&pf=all&bl=on> (dostęp: 12.05.2012).

[25] Por. przypis 8.

[26] Por. China sees trade with Germany near doubling 2015, 23 Apr. 2012, <http://www.reuters.com/article/2012/04/23/us-germany-china-idUSBRE83L08D20120423> (dostęp: 12.05.2012).

[27] U. Guerot, Germany goes global: farewell, Europe, 14 Sept. 2010, <http://www.opendemocracy.net/ulrike-guerot/germany-goes-global-farewell-europe> (dostęp: 12.05.2012).

[28] Por. N. Kulish, Defying Others, Germany Finds Economic Success, „The New York Times” 13 Aug. 2010, <http://www.nytimes.com/2010/08/14/world/europe/14germany.html?pagewanted=1&_r=1&hp> (dostęp: 12.05.2012).

[29] S. Kawalec, E. Pytlarczyk, Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, art. cyt., s. 22.

[30] W. Proissl, Why Germany fell out of love with Europe?, tekst cyt., s. 11.

[31]  G. Friedman, Germany’s Role in Europe and the European Debt Crisis, „Stratfor Geopolitical Weekly” 31 Jan. 2012, <http://www.stratfor.com/weekly/germanys-role-europe-and-european-debt-crisis> (dostęp: 12.05.2012).

[32] A Strong Europe – A Bright Future for Germany, Resolution of the 24th Party Conference of the CDU Germany, s. 10, <http://www.cdu.de/doc/pdfc/111124-Europa-Kurzfassung.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[33] T. Mann, Poglądy człowieka apolitycznego. Mieszczańskość,  „Kronos” 2011, nr 2, s. 92.

[34] Zabójcza federalizacja, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 1 grudnia 2011, <http://www.rp.pl/artykul/762683.html> (dostęp: 12.05.2012).

[35] Bez białych rękawiczek, wywiad z Angelą Merkel, „Europa Wspólny  Projekt Sześciu Gazet Europejskich” 26 stycznia 2012, nr 4, <http://wyborcza.pl/1,75480,11028101,Angela_Merkel__Bez_bialych_rekawiczek.html> (dostęp: 12.05.2012).

[36] J. Habermas, Zur Verfassung Europas. Ein Essay,  Berlin 2011; por. także: G. Diez, Habermas, The Last European, <http://www.spiegel.de/international/europe/0,1518,799237,00.html> (dostęp: 12.05.2012);

oraz wykład wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[37] Charlemagne, The commission condurum, „The Economist” 14th April 2012, <http://www.economist.com/node/21552568> (dostęp: 12.05.2012).

[38] Por. wywiad ministra Jacka Rostowskiego dla Radia ZET, 1 lutego 2012, <http://m.tokfm.pl/Tokfm/1,109983,11067932,Rostowski__Byla_proba__skoku_na_UE___uniemozliwilismy.html> (dostęp: 12.05.2012).

[39] Por. A Strong Europe – A Bright Future for Germany, art. cyt., s. 13-17.

[40] J. Delors, S. Nilsson, Na kłopoty Europejska Wspólnota Energetyczna, „Rzeczpospolita” 30 stycznia 2012, <http://archiwum.rp.pl/artykul/1116934_Na_klopoty_Europejska_Wspolnota_Energetyczna.html> (dostęp: 12.05.2012).

[41] Por. M. Cichocki, Nowy porządek w Europie, „Rzeczpospolita” 17 listopada 2011, <http://www.rp.pl/artykul/755544.html> (dostęp: 12.05.2012).

[42] L. van Middelaar, Przejście do Europy. Historia pewnego początku, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2011.

[43] „We Want To See the Euro Zone Flourish. Interview with Polish Foreign Minister”, „Spiegel On Line International”  16 May 2012, <http://www.spiegel.de/international/europe/poland-s-foreign-minister-explains-why-his-country-wants-to-join-euro-zone-a-833045.html> (dostęp: 12.05.2012).

To się nie uda :)

              Poprzeczkę podniósł PiS – bo to partia Kaczyńskiego wyznacza standardy i kierunki polityczne w Polsce . Aż premier zamilkł. A potem jak się odezwał, to się okazało, że poprzeczka nie wisi wysoko, wystarczy mówić (żeby nie powiedzieć, że wystarczy być). Radość PO i mediów jej przychylnych nie znała granic – premier umie mówić!

Jestem wdzięczny Jarosławowi Kaczyńskiemu (piszę to absolutnie poważnie, bez cienia ironii), że swoimi działaniami zmusił premiera Tuska do mówienia. Bo naprawdę nieswojo można czuć się w kraju, w którym premierów narobiło się nagle ponad wszelką, konstytucyjną normę, codziennie przemawia któryś z nich – za wyjątkiem tego, który dostał nominację od prezydenta. I to tyle radości. Bo dużo smutniej się robi, kiedy posłuchać tego, co premier powiedział.

Donald Tusk w swoim tzw. II expose  przedstawił nam wizję omnipotentnego państwa, które właśnie zabiera się za rozwiązywanie najróżniejszych problemów obywateli. Gdybym był złośliwy zapytałbym dlaczego dopiero teraz, po pięciu latach rządzenia – ale złośliwy nie jestem.

Premier na przykład chce powołać megaspółkę państwową, która będzie realizować wielkie budowy socjalizmu… ups… przepraszam – inwestycje polskie. Minister Rostowski (któremu coraz mniej należy zazdrościć fuchy) dzień później tłumaczył mechanizm zasilenia kapitałowego spółki – akcje państwowe przedsiębiorstw i aktywa Banku Gospodarstwa Krajowego.  Czyli – zastawimy wszystko co mamy, tworząc jednocześnie monopol państwowy w określonych sektorach gospodarki. Jest rzeczą oczywistą, że państwowy potentat np. w energetyce wypchnie z rynku inwestycyjnego kapitał prywatny. Bo kto o zdrowych zmysłach odważy się konkurować z państwem?

Pomysł megaspółki  to nie tylko odpływ kapitału – to także utrata szansy na dostęp do technologii, do know how. Nie łudźmy się – technologicznie nadal jesteśmy zaściankiem i wykurzenie zagranicznych inwestorów właśnie pod tym względem jest groźniejsze od samego aspektu finansowego. Technologie przychodzą razem z firmami, które je posiadają.

Nie dotykając dyskusji o keynesowskiej czy hayekowskiej metodzie walki z kryzysem – bo to temat na zupełnie inne rozważania – to jestem bardzo ciekaw jak pan premier wykona ambitny plan wydania setek miliardów nie posiadając aparatu zdolnego do działania?

Nasza administracja publiczna jest wielka, coraz większa – w zamian za to kompletnie nieskuteczna. Budujemy autostrady najdrożej w naszej części Europy –a ich wykonawcy bankrutują. Od 10 z górą lat integrujemy informatyczne systemy ewidencji ludności – co przy fuzji banków, często posiadających więcej klientów niż ludność Polski zajmuje miesiąc-dwa. Mógłbym godzinami wymieniać problemy nierozwiązywalne dla naszej biurokracji, a dziecinnie proste, bo przećwiczone wiele razy,  w kulturze korporacyjnej.

Nie ma żadnych przesłanek, żeby podejrzewać że megaspółka „Inwestycje polskie” będzie się czymkolwiek w kulturze organizacyjnej różnić od pozostałych państwowych tworów, że nie znajdą się tam „przytuliska” dla krewnych i znajomych królików rządzącej koalicji. Że nie stworzy spółek-córek na których można się będzie uwłaszczyć np. w Mołdawii… I jedno co jest pewne – że wyda wszelkie pieniądze, jakie będzie miała w dyspozycji – choć nie bardzo wierzę, byśmy dużo za to otrzymali.

Plan premiera jest skazany na porażkę – nie tylko dlatego, że napędzanie gospodarki rosnącym zadłużeniem (nawet niewykazywanym, dzięki sposobom księgowania) jest ryzykowne – ale przede wszystkim dlatego, że nie posiadamy administracji wydolnej do realizacji takich działań.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję