Ekonomiczne dylematy polskiej inteligencji :)

O ile wiem, nie przeprowadzono nigdy rzetelnych badań dotyczących poglądów ekonomicznych polskiej inteligencji. Najpierw trzeba byłoby zresztą precyzyjnie określić, kogo zaliczamy do tej grupy. Jeśli mimo to piszę o ewolucji ekonomicznych poglądów polskich inteligentów, mam na myśli nie całą zbiorowość, lecz ważne dla niej opiniotwórcze media i autorytety.

http://www.flickr.com/photos/abphoto/13129780/sizes/m/in/photostream/
by ab.photo

Fala etatyzmu

Początek rządów komunistów w Polsce zbiegł się z wzbierającą falą etatyzmu na całym świecie. Ostrzegał przed nią Friedrich von Hayek w napisanej w roku 1944 „Drodze do zniewolenia”: „Jest rzeczą niezwykłą, że socjalizm, który nie tylko że wcześnie został rozpoznany jako najpoważniejsze zagrożenie wolności, ale wręcz otwarcie powstał jako reakcja przeciw liberalizmowi rewolucji francuskiej, zyskał zarazem powszechną akceptację, występując pod sztandarem wolności”.

Odwrót od wiary w wolny rynek miał swoje korzenie w wielkiej depresji. Warto przy tym pamiętać, że w II Rzeczpospolitej etatyzm brał górę nad liberalizmem, zarówno w dyskusjach teoretycznych, jak i w praktyce. Według szacunku historyków gospodarczych należące do państwa przedsiębiorstwa wytwarzały około 30 proc. PKB. To bardzo dużo, jeśli weźmiemy pod uwagę znaczną rolę rolnictwa (na szczęście prywatnego) oraz drobnego rzemiosła i handlu. W bankowości i dużym przemyśle rola państwa była decydująca.

W ciągu 20 lat niepodległości państwowa własność rozszerzała się. Najbardziej znaczące sukcesy gospodarcze II RP – ujednolicenie dróg kolejowych, budowa Gdyni,  COP-u, Zakładów Azotowych – to zasługa państwa. W okresie PRL-u sentyment inteligencji do II RP łączył się z przekonaniem, że przedwojenne państwo sprawnie organizowało gospodarkę. Mało kto pamiętał, że państwowy sektor w Polsce przedwojennej  przynosił niewielkie zyski i pochłaniał szczupłe zasoby kapitałowe.

Wszystkie legalne partie działające do 1948 r. miały programy lewicowe i etatystyczne. Popierały nacjonalizację dużego przemysłu (w polskiej praktyce oznaczało to głównie nacjonalizację średnich przedsiębiorstw) i banków. PSL mówił w swym programie o „trzeciej drodze”, pomiędzy gospodarką upaństwowioną a prywatną, PPS natomiast kładł nacisk na rozwój spółdzielczości. W 1945 roku powstał Centralny Urząd Planowania, w którym znaczne wpływy mieli ekonomiści związani z PPS-em (prezes CUP-u Czesław Bobrowski był przewodniczącym komisji ekonomicznej CKW PPS). W lutym 1948 r. ekonomiści PPR-u (przede wszystkim Hilary Minc) skrytykowali CUP, którego kierownictwo zmieniono. Powojenny PPS był partią inteligentów, którzy szukali kompromisu z nowymi władzami, a ostatecznie znaleźli się w jednej partii z komunistami. Krótka historia CUP-u była jednym z mitów, które przetrwały przez cały okres PRL-u – w 1989 r., pod sam koniec PRL-u, Komisję Planowania, która była organem centralnego sterowania gospodarką, ponownie nazwano Centralnym Urzędem Planowania. Nawet jeśli działalność CUP-u w latach 1945–1948 była bardziej racjonalna niż późniejszych instytucji komunistycznych, z pewnością nie miał on na celu tworzenia w Polsce gospodarki rynkowej.

Socjalizm tak, wypaczenia nie

Aż do początku lat 80. dla większości polskiej inteligencji słowo „socjalizm” miało konotację pozytywną. Ruchy dysydenckie starały się raczej socjalizm zmienić, naprawić, niż odrzucić. Dotyczyło to zwłaszcza lewicy. Z kolei prawica (ROPCiO, KPN) albo w ogóle nie miała programów gospodarczych, albo były one mgliste. Przeciętny inteligent uznawał pryncypia ustrojowe : państwową własność gospodarki, centralne planowanie, brak rynku (poza szczątkowym rynkiem płodów rolnych) i był przywiązany do socjalnych przywilejów pracowników. Denerwowały go absurdy gospodarki centralnie planowanej, ale nie widział związku między nimi a pryncypiami ustrojowymi. Miarodajny dla PRL-owskiej inteligencji tygodnik „Polityka” wspierał rozwiązania, które w ówczesnych warunkach wydawały się racjonalne: zatrudnianie fachowców bezpartyjnych, promowanie innowacji, otwarcie gospodarki na Zachód, lecz nigdy nie podważał zasad ustrojowych.

W środowisku reformatorsko nastawionych ekonomistów panowało przekonanie, że kluczem do naprawy socjalistycznej gospodarki jest jej decentralizacja i większa samodzielność państwowych przedsiębiorstw.  „Reformatorzy” niekoniecznie byli dysydentami. Często pełnili funkcje wpływowych doradców władz PRL-u. Pierwsi „reformatorzy” pojawili się już w latach 50. Ich ruch był związany z politycznymi przemianami, jakie nastąpiły po śmierci Stalina, które w Polsce nazwano symbolicznie Październikiem. Politycy, a zwłaszcza ich ekonomiczni doradcy, zdawali sobie sprawę z tego, że gospodarka oparta na wydawaniu rozkazów działa źle, ale nie zamierzali wracać do sprawdzonego kapitalizmu. Wymyślili więc „socjalizm rynkowy”.

Propozycje zmian  nie były zbyt radykalne. Nie przekraczały Rubikonu, jakim były pryncypia upaństwowionej gospodarki centralnie planowanej. W roku 1956 powołano doradczy organ Rady Ministrów – Radę Ekonomiczną – w której znalazło się wielu „ekonomistów reformatorów”. Z dzisiejszej perspektywy dyskusje na posiedzeniach Rady Ekonomicznej były żenująco prymitywne: „Chcę zwrócić uwagę na problemy, które, zdaje się, są bardzo istotne. Po pierwsze, znany powszechnie problem spekulacji” – zaczynał swoją wypowiedź Michał Kalecki, który uchodził za najpoważniejszego polskiego kandydata do nagrody Nobla.

„Sprawę spekulacji i drenażu rynku poprzez import towarów konsumpcyjnych proponuję traktować łącznie” – dodawał Oskar Lange – obok Kaleckiego najbardziej znany polski ekonomista na świecie.

W 1957 r. Rada Ekonomiczna opracowała tezy „W sprawie przeprowadzenia zmian w handlu wewnętrznym”,  które zalecały między innymi zniesienie obowiązujących dotychczas cenników i receptury oraz związanie wysokości uposażenia kelnerów z wysokością zrealizowanych rachunków po odliczeniu wódki”.

W 1962 r. Gomułka rozwiązał Radę Ekonomiczną, uznając najwyraźniej, że sam potrafi mobilizować kelnerów do wydajniejszej pracy.

W latach 80. niemal wszystkie postulaty dawnych reformatorów zostały w końcu wprowadzone w życie.  Państwowe przedsiębiorstwa stały się samodzielne, centralne nakazy zostały rozluźnione, a na dodatek coraz większy wpływ na zarządzanie miały samorządy pracownicze. A mimo to gospodarka kręciła się coraz wolniej, rosła inflacja, a półki były puste. Stało się jasne, że rynek, aby działał dobrze, musi mieć więcej swobody, a graczami na nim nie mogą być państwowe przedsiębiorstwa, lecz prywatne podmioty.

Solidarność, czyli więcej socjalizmu

W sierpniu 1980 r. fala socjalizmu w Polsce osiągnęła punkt kulminacyjny. Intelektualiści, którzy pielgrzymowali do gdańskiej stoczni, dziękowali robotnikom za to, że walczą o wolność słowa i prawa obywatelskie. Odkrywali robotniczą kulturę i wartości, kłaniali się „rewolucji robotniczej”, jak Broniewski, „czapką do ziemi”. Powiało socrealistycznym kiczem. Andrzej Wajda w filmie „Człowiek z żelaza” świadomie lub nie nawiązywał do „Matki” Gorkiego.

Drewniane tablice, na których spisano 21 postulatów strajkujących, stały się relikwiami Solidarności (w 2003 r. trafiły na listę UNESCO „Pamięć świata”. Przypomnijmy kilka z nich:

  • podnieść zasadnicze uposażenie każdego pracownika o 2 tys. zł na miesiąc jako rekompensatę dotychczasowego wzrostu cen,
  • zagwarantować automatyczny wzrost płac równolegle do wzrostu cen i spadku wartości pieniądza,
  • realizować pełne zaopatrzenie rynku wewnętrznego w artykuły żywnościowe, a eksportować tylko nadwyżki,
  • znieść ceny komercyjne oraz sprzedaż za dewizy w tzw. eksporcie wewnętrznym,
  • wprowadzić na mięso i jego przetwory bony żywnościowe (do czasu opanowania sytuacji na rynku),
  • obniżyć wiek emerytalny dla kobiet do 55 lat, a dla mężczyzn do lat 60 lub przepracowanie w PRL-u 30 lat dla kobiet i 35 lat dla mężczyzn bez względu na wiek,
  • wprowadzić wszystkie soboty wolne od pracy.

 Jednocześnie strajkujący robotnicy i ich doradcy żądali, by władze przedstawiły „realne działania mające na celu wyprowadzenie kraju z sytuacji kryzysowej”. Jak wyprowadzać kraj z kryzysu, rozdając jednocześnie pieniądze bez pokrycia, skracając czas pracy i eliminując jakiekolwiek bodźce rynkowe? Doradcy starali się hamować najbardziej radykalne roszczenia. Nie mieli jednak odwagi powiedzieć robotnikom, że braki w sklepach wynikają nie z eksportu mięsa do ZSSR, lecz ze sztywnych cen, których władzom nie udało się podnieść od dziesięciu lat mimo zbyt szybko rosnących płac.

Społeczeństwo przeżywało ciężki dysonans poznawczy. Racjonalne argumenty ekonomiczne były po stronie władzy, której propaganda do znudzenia przypominała, że dzielić można to, co się wyprodukuje. Z drugiej strony PZPR był odpowiedzialny za kryzys, a w dodatku nie miał zamiaru podzielić się władzą z Solidarnością. Dysonans poznawczy rozwiązano w prosty sposób: dopóki PZPR zachowuje monopol władzy, musi spełniać obietnice stworzenia w Polsce społeczeństwa dobrobytu. Że są nierealne? No to nie trzeba było obiecywać.

Atmosfera strajku w stoczni zrobiła ogromne wrażenie na Jadwidze Staniszkis, która pod jej wpływem sformułowała teorię „martwej struktury”, czyli błędnego koła socjalizmu. Według niej radykalne odrzucenie realnego socjalizmu przez buntujących się robotników jedynie umacnia socjalizm. Żądania płacowe i socjalne odwołują się do aktywności państwa w gospodarce. Robotnicy chcą jeszcze mniej rynku, a więcej równości. Zmiana polityczna wynosi więc do władzy kolejną ekipę, która obiecuje, że tym razem będzie realizowała ideały socjalistyczne.

Ta elegancka teoria zupełnie pomijała fakt, że gospodarka socjalistyczna osiągnęła kres swojego rozwoju i bez radykalnego odejścia od niej nie sposób wyjść z kryzysu.

Qui pro quo przy „okrągłym stole”

6 lutego 1989 roku rozpoczęły się rozmowy okrągłego stołu, podczas których władze starały się wciągnąć opozycję do współodpowiedzialności za rządy w Polsce. W kilku podstolikach dyskutowano o sprawach gospodarczych. Najważniejszymi reprezentantami po stronie opozycji w rozmowach gospodarczych byli: Andrzej Wielowieyski, Ryszard Bugaj, Jerzy Osiatyński, Witold Trzeciakowski, Cezary Józefiak. Szefem strony solidarnościowej  przy stoliku zajmującym się reformą gospodarczą był profesor Witold Trzeciakowski, ale ton nadawał Ryszard Bugaj i kilku ekonomistów związanych z Instytutem Polityki Społecznej. Stronie rządowej przewodniczył Władysław Baka, a w delegacji byli też: Grzegorz Kołodko, Andrzej Olechowski, Marcin Święcicki, Mieczysław Wilczek. Po obu stronach było kilku liberałów (to znaczy ekonomistów reprezentujących liberalne poglądy: Beksiak, Józefiak, Olechowski, Wilczek, Paszyński), ale nie odegrali oni większej roli. Ton nadawała opcja związkowa (solidarnościowa i OPZZ-owska), samorządowa, socjalna.

Solidarnościowi inteligenci przystąpili do rozmów z władzami komunistycznymi bez wizji programu reform gospodarczych. Opozycja stała na stanowisku, że to rząd powinien przedstawić sposób wyjścia z kryzysu, a zadaniem strony solidarnościowej jest kontrolowanie przebiegu reformy i dbanie o to, by jej koszty nie były dla społeczeństwa zbyt wysokie. Niektórzy przedstawiciele rządu reprezentowali znacznie bardziej prorynkowe stanowisko od ekspertów solidarnościowych. Kilka razy doszło do ostrego sporu Ryszarda Bugaja z Władysławem Baką (prezesem NBP) i Mieczysławem Wilczkiem. Szczególnie ten ostatni prezentował poglądy jednoznacznie prokapitalistyczne.

Porozumienia Solidarności z władzami, zawarte 5 kwietnia 1989 r., umożliwiły ewolucyjną zmianę sytuacji politycznej w Polsce, ale nie dawały podstaw do ukształtowania się nowego ładu ekonomicznego. W dodatku istniało poważne zagrożenie, że indeksacja płac przyspieszy jeszcze inflację i doprowadzi do jej utrwalenia.

Inteligenci wolnorynkowi

Na początku lat 80. punkt ciężkości w dyskusjach ekonomicznych w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej przesunął się w stronę wolnego rynku.  Jeszcze w 1971 r. prezydent Richard Nixon mówił: „Wszyscy jesteśmy keynesistami”, ale stagflacja sprawiała, że recepty keynesowskie stawały się bezużyteczne. W głównym nurcie ekonomii znalazły się: monetaryzm, szkoła racjonalnych oczekiwań, ekonomia podaży. Popularność odzyskała austriacka szkoła ekonomii. W Stanach Zjednoczonych wybory wygrał Ronald Reagan, w Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher. Nie przepraszali, jak ich poprzednicy za kapitalizm, nie szukali „trzeciej drogi”, lecz wprowadzali zmiany w kierunku wolnego rynku.

Tymczasem po drugiej stronie muru berlińskiego był rozległy obszar gospodarki pogrążonej w kryzysie. Nie tylko PRL, lecz także inne kraje, w tym ZSSR, przeżywały ogromne kłopoty gospodarcze.

W latach 80. liberalizm zaczął być modny – może po raz pierwszy w naszej  historii. Jeszcze nie był głównym nurtem w szeroko rozumianym ruchu Solidarności, ale nie był już marginesem. Bestselerami drugiego obiegu stały się książki prorynkowych ekonomistów i ideologów: Guya Sormana: „Rewolucja konserwatywna w Ameryce” i „Rozwiązanie liberalne”, Michaela Novaka „Duch demokratycznego kapitalizmu”, Miltona Friedmana „Wolny wybór”, George’a Gildera „Bogactwo i ubóstwo”.

W opozycji, rozbitej na dziesiątki grup skupionych zwykle wokół wydawanych nielegalnie pism, pojawiły się takie, które jawnie głosiły afirmację kapitalizmu: gdańscy liberałowie wydawali nieregularny periodyk „Przegląd Polityczny”, Grupa Polityczna „Niepodległość” –miesięcznik „Niepodległość”, liberałowie krakowscy – miesięcznik „13”, a poznańscy – miesięcznik „Nurt”.

Liberałowie wnieśli do dyskusji  kilka tematów, które okazały się dla Polski ważne, a których nie dostrzegano przedtem – prywatyzację, tworzenie instytucji rynkowych (np. giełdy, banków). Co więcej, przedstawili rozwiązania, które w latach 80. wydawały się zupełnie utopijne, a które po kilku latach wszyscy uznali za oczywiste. Ta utopijność sprawiała, że liberałów można było uznać w końcu lat 80. za najbardziej radykalnych antykomunistów. Proponowali bowiem całkowitą destrukcję materialnych podstaw komunizmu i powrót do głównego nurtu rozwoju współczesnej cywilizacji, w oparciu o rynek. Teoretyczne rozważania liberałów okazały się przydatne nadspodziewanie szybko.

W latach 80. liberalny, wolnorynkowy przechył inteligentów zaowocował też ruchem towarzystw gospodarczych. Powstało ich w Polsce kilkadziesiąt i ogromna większość z nich przestała działać na początku lat 90. Tworzyli je inteligenci – często byli pracownicy naukowi, dziennikarze, urzędnicy, nauczyciele, którzy mieli dość pracy „na państwowym”. Mieli własne, małe biznesy i potrzebę działalności dla dobra publicznego.Środowiska te – zwłaszcza Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe i Warszawskie Towarzystwo Gospodarcze – wpływały na liberalny kierunek elit politycznych, które kształtowały się po roku 1989.

Plan Balcerowicza

Po wyborach w czerwcu 1989 r. gospodarka była w stanie chaosu, rząd Mieczysława Rakowskiego praktycznie już nie rządził, a opozycja nie miała pomysłu na wyjście z kryzysu. Działania przywódców OKP i Solidarności blokowała obawa przed wybuchem społecznym. Kolejne zakłady strajkowały, choć nie bardzo było wiadomo, kto miałby spełnić ich nierealne żądania.

2 miesiące później sytuacja się zmieniła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. 21 sierpnia przyjechał do Polski Jeffrey Sachs, młody ekonomista z Harvardu, znany jako doradca kilku krajów, które przezwyciężyły inflację. Był dobrym znajomym kilku ekonomistów z pokolenia 40-latków, których kontakty z Zachodem były już intensywne. Spotkał się z senatorami i przekonał ich do „skoku” w gospodarkę rynkową poprzez urealnienie cen, ujednolicenie i stabilizację kursu walutowego, likwidację dotacji i deficytu budżetowego, otwarcie dla przedsiębiorczości krajowej i inwestycji zagranicznych. Wielkim zwolennikiem radykalnych przemian rynkowych stał się, przynajmniej na pewien czas, Jacek Kuroń – dla opozycyjnej inteligencji jeden z największych wówczas autorytetów moralnych. Przygotowało to polityczne i mentalne przedpole dla planu Balcerowicza.

Wprowadzane od początku 1990 r. reformy uderzały w interesy niemal wszystkich ważnych grup ukształtowanych w okresie PRL-u, w tym nawet w interesy drobnych przedsiębiorców. Były korzystne dla kraju, dla całej wspólnoty, ale koszty płaciły konkretne jednostki i grupy. Także inteligencja.

Zła sytuacja budżetowa sprawiła, że realne dochody pracowników państwowych – nauczycieli, lekarzy, naukowców, artystów, nawet prawników – przez kilka lat po rozpoczęciu reform spadały. To zniechęcało inteligencję do wolnego rynku, który nie jest jej naturalnym środowiskiem. Wielką zasługą polskiej inteligencji jest to, że mimo wszystko przez pierwsze, najtrudniejsze lata wspierała, wbrew grupowym interesom, przemiany rynkowe. Leszek Balcerowicz, który był ich twórcą i symbolem, przez pewien czas pozostawał poza krytyką głównych mediów, które na początku lat 90. były głosem polskiej inteligencji i kształtowały jej poglądy.

Odwrót od idei wolnorynkowych

Opisując nastroje społeczne, nie należy używać wielkich kwantyfikatorów. Inteligencja polska nigdy nie była jednolita. Duża jej część już w 1993 roku poparła w wyborach SLD lub PSL – partie głoszące wówczas dość otwarcie poglądy antyrynkowe. Jednak reformy okazały się na tyle trwałe, że nie udało się ich cofnąć. Polska gospodarka i Polska jako kraj weszły na początku lat 90. w obszar oddziaływania globalnych trendów, które wymuszały na kolejnych rządach utrzymywanie zasad rynkowych. Dla części społeczeństwa, także środowisk inteligenckich, było to niezrozumiałe. Na prawicy i na lewicy zaczynał dojrzewać mit o istnieniu tajemniczego układu, który nie pozwala dokonać ostrego (i pożądanego przez grupy o skrajnych poglądach) zwrotu w polityce gospodarczej.

W 2002 r. powstała „Krytyka Polityczna” – dynamiczna grupa młodych, mocno lewicowych intelektualistów, którzy buntowali się przeciwko „polityce bezalternatywnej”. W praktyce oznaczało to sprzeciw wobec polityki gospodarczej głównego nurtu lub – mówiąc umownie – polityki Balcerowicza. Środowisko „Krytyki” wzywało do uprawiania „polityki”. Nie godziło się na jeden – technokratyczny – scenariusz modernizacji Polski. Wierzyło w istnienie innych scenariuszy, które z niewiadomych powodów odrzucają elity III RP.

Niemal równocześnie z powstaniem „Krytyki Politycznej” prawicowi politycy i intelektualiści zaczęli mówić o konieczności „rewolucji moralnej”. Nie miała być skierowana przeciw wolnemu rynkowi jako zasadzie, ale przeciwko realnej polityce gospodarczej uprawianej przez kolejne rządy. Także przeciw otwarciu Polski na świat i jej integracji z Unią Europejską.

Rewolucyjni konserwatyści nie stworzyli jednego centrum decyzyjnego. Jednym z ich przyczółków był istniejący od 1992 r. krakowski Ośrodek Myśli Politycznej, w którym publikowali m.in.: Marek Cichocki, Dariusz Gawin, Zdzisław Krasnodębski, Miłowit Kuniński, Ryszard Legutko, Rafał Matyja, Bogdan Szlachta. Inne ośrodki to Warszawski Klub Krytyki Politycznej (Cichocki, Gawin, Tomasz Merta) i Centrum Europejskie Natolin.

Ich ideologię można by nazwać – za Ryszardem Legutką – „republikanizmem”. „Dzisiejszy republikanizm to coś więcej niż odrodzenie pojęcia cnoty – pisał Legutko w eseju «Demokracja i republika». – Stanowi on także próbę odbudowy klasycznego pojęcia polityki, które zostało zapoznane w wyniku dominacji myślenia liberalno-demokratycznego. […] Klasyczni republikanie nie bali się pisać o logice władzy, o obowiązkach z tym związanych, o nakazach, o zwierzchności i posłuszeństwie, o honorze i oddaniu, a więc o wszystkim, co w wyniku przyjęcia politycznego sentymentalizmu albo zniknęło, albo zostało potępione i wygnane poza obszar akceptowalności”.

O potrzebie „polityki” rozumianej jako zmiana nieustannie pisała „Europa” – intelektualny dodatek do „Dziennika”,  gazety, która przez pewien czas była nieformalnym organem „moralnej rewolucji”.

Za największą wadę państwa obóz „rewolucjonistów” uznał „imposybilizm”, czyli bierność. Słabe państwo w publicystyce rewolucjonistów było utożsamione z liberalnym państwem prawa. W praktyce więc polska „konserwatywna rewolucja” była skierowana przeciw liberalizmowi i wolnemu rynkowi.

Odwrót od idei wolnorynkowych nasilił się wraz z rozpoczęciem globalnego kryzysu finansowego. Środowiska lewicowe i konserwatywne uznały, że winę za wybuch kryzysu ponoszą  „neoliberałowie”. „Neoliberalizm” stał się etykietką, którą przylepiają przeciwnicy rozwiązań wolnorynkowych tym, którzy uznają realia rynkowe.

Przeciwnicy wolnego rynku czują wsparcie międzynarodowych autorytetów naukowych i intelektualnych. Przeciwko liberalizmowi opowiedział się brytyjski myśliciel John Gray, przed dwudziestu laty wybitny myśliciel liberalny. Zwolennikami ograniczenia rynku są nobliści: Joseph Stiglitz, Paul Krugman, George Akerlof.

Globalny kryzys został niemal entuzjastycznie przyjęty przez polską inteligencję lewicową. Związany z „Krytyką Polityczną” Jacek Żakowski, powołując się na słoweńskiego filozofa Slavoja ŽiŽka, wzywa: „Znów wolno myśleć”, a rozumie przez to – w polityce gospodarczej i społecznej można wytyczać nowe drogi.

Ale rozwiązania antykryzysowe przyjmowane w USA i w Europie oznaczają raczej powrót do zdrowej polityki rynkowej i ograniczenie roli państwa w gospodarce. Jest to nieuchronne choćby dlatego, że wiele państw niebezpiecznie zbliżyło się do granic wypłacalności. Jest zatem prawdopodobne, że moda na antyrynkowość szybko minie, a polska inteligencja, podążając za głównym nurtem myśli światowej, znów polubi wolny rynek.

Ja, neoliberał :)

Pojęcie mody intelektualnej jest wieczne i bardzo aktualne także w odniesieniu do dzisiejszej publicystyki dotyczącej spraw filozofii polityki oraz polityki ekonomicznej. Obecna moda, ponad 3 lata po ujawnieniu się sytuacji kryzysowej na światowych rynkach finansowych, polega na smaganiu i wyklinaniu neoliberalizmu. Gdy ludzi spotyka nieszczęście, część z nich głowi się, jak mu zaradzić i zabezpieczyć się na przyszłość. Część jednak gorączkowo myśli, jak na tym ogniu upiec własną pieczeń i – poprzez osławione „kreowanie narracji” skłonić współobywateli do zaakceptowania często po wielokroć skompromitowanych już przekonań. Przykładów antyneoliberalnej mody intelektualnej także w polskich mediach, mamy bez liku. Dwa z nich przyniosła „Gazeta Świąteczna” z 30-31 lipca. Chodzi o zapis przemowy Guentera Grassa na zjeździe Netzwerk Recherche oraz o artykuł socjalliberała, prof. Andrzeja Szahaja, który swój tekst przedstawia pod tytułem „Posprzątać po neoliberalizmie”.

W pierwszym momencie robi mi się przykro, a także ogarnia mnie trochę złości, gdy czytam, że po mnie i mi podobnych trzeba sprzątać. Nikt nie lubi być tym, który nabrudził. Jednak sama treść artykułu prof. Szahaja jest o tyle ożywcza, że (a to rzadkość w polskiej debacie publicznej) nadaje się do czysto rzeczowej polemiki. Bardzo słusznie autor zauważa, że neoliberalizm jest tylko jednym z kilku nurtów w liberalizmie i wielkim błędem jest utożsamianie go z całością tradycji liberalnej. Nie mniej zasadne jest wskazanie, że istnieje kilka zróżnicowanych „kultur kapitalizmu” i wybrany rzekomo przez Polskę, od czasów „planu Balcerowicza”, model podobny do anglosaskiego nie jest jedynym możliwym. Co prawda teza o możliwości budowy modelu fińsko-szwedzkiego przy innej skali wielkości kraju, a przede wszystkim w warunkach startowych polskiej gospodarki w 1989 r., jest nader ryzykowna, ale na pewno można założyć jej słuszność teoretyczną.

http://www.flickr.com/photos/subconscience/297682093/sizes/m/in/photostream/

Słowa Szahaja wzbudzają jednak sprzeciw, gdy uznaje on, iż neoliberalizm z premedytacją wykreował wokół siebie aurę bezalternatywności i dlatego sprzeciw wobec jego stylu myślenia jest dziś niemal niemożliwy, tak że mamy do czynienia z „przemocą symboliczną”. Przemoc, także niefizyczna, kojarzy się z wywieraniem przymusu. Tymczasem dominacja recept neoliberalnych w ostatnich 25-35 latach wynikała z tego, że zaskarbił on sobie autentyczną sympatię bardzo licznych naukowców, ekspertów, analityków, komentatorów, polityków, ale także zwykłych ludzi, próbujących rozkręcać mały biznes. Sympatia ta jest pokłosiem jego bezdyskusyjnych sukcesów i efektywności z czasów prosperity lat 80-tych i 90-tych XX w.

Gospodarka wolna, nie poddawana ścisłym rygorom regulacji państwowych, w naturalny sposób podlega fazom koniunktury i dekoniunktury. W czasach „złotych” był przeto neoliberalizm chwalony z każdej strony, nierzadko zresztą przesadnie, bezkrytycznie i na wyrost. Taka była wtedy moda intelektualna. Optymizm generował prace takie jak „Turbokapitalizm” Luttwaka czy „Koniec historii” Fukuyamy. Dziś mamy, ze zrozumiałych powodów, nosy na kwintę i góruje pesymizm. Stąd artykuły takie jak prof. Szahaja, stąd z taką atencją słuchane i publikowane są wynurzenia pisarza i niereformowalnego socjalisty Grassa na temat światowej ekonomii. Ta moda jednak też przeminie, gdy koło gospodarki ruszy do kolejnego cyklu rozwoju. Warto więc na tezy o konieczności „sprzątania po neoliberalizmie” spojrzeć nie przez pryzmat ostatecznie uzasadnionych konkluzji z debaty o właściwym modelu społeczeństwa i ekonomiki, ale przez pryzmat układu odniesienia, wrażeń i nastrojów dominujących akurat w tym momencie, gdy lądują one na papierze. Są one bowiem produktem chwili i za kilka, góra kilkanaście lat ponownie stracą powab, jak ogłoszone onegdaj genialnymi recepty Keynesa z lat 30-tych i 40-tych.

Pod adresem neoliberalizmu Szahaj wysuwa cały szereg zarzutów, z których niektóre są zasadne, ale odnoszą się głównie do jego nadinterpretacji i wynaturzeń, które były dziełem przypadku, a także często opacznie go pojmujących konserwatystów amerykańskich. I tak autor pisze, że

  1. neoliberalizm twierdzi, iż każda działalność ludzka może i powinna polegać wycenie rynkowej, w tym także relacje międzyludzkie, przyjaźnie, miłość, sztuka (co jest oczywistym nadużyciem);

  2. że każdy, kto przegrywa na rynku, jest sam sobie winien (naturalnie nie każdy jeden, co nie znaczy, że brakuje takich, którzy wolą hojne państwo dobrobytu i nieróbstwo);

  3. że każda aktywność państwa jest zła i niepożądana (w swoich pismach von Hayek wyliczał wszakże przedziały, w których ma ona uzasadnienie);

  4. że cele polityki gospodarczej są zawsze takie same i z góry ustalone (a przecież jasne jest, że zależą od wielu zmiennych, a von Hayek ostrzegał przed ograniczeniami ludzkiej percepcji i umysłu w skutecznym rozwiązywaniu problemów ekonomicznych);

  5. że najlepszy ład społeczny wyłoni się z samorzutnych działań jednostek (podczas gdy ład ten będzie wielce niedoskonały, a jego zaletą będzie to, że ograniczona ludzka zdolność do analizy skomplikowanej rzeczywistości niesie ryzyko, iż alternatywny ład zaplanowany będzie gorszy, lub szybko się zdegeneruje).

Z drugiej jednak strony cały szereg zarzutów Szahaja można tylko odrzucić i z otwartą przyłbicą stanąć w obronie tez neoliberalnych. I tak:

  1. własność prywatna, owszem, jest „święta” w tym sensie, że jest naturalnym prawem i potrzebą człowieka;

  2. własność prywatna nie jest może zawsze lepsza niż państwowa, ale jest zawsze lepiej zarządzana i efektywniejsza tam, gdzie pozaekonomiczne czynniki nie muszą być koniecznie uwzględniane jako społecznie doniosłe (a więc może nie w edukacji czy służbie zdrowia, ale już na pewno w usługach fryzjerskich, produkcji gumy do żucia czy blachy dachowej);

  3. jak najbardziej, jednostka jest zawsze ważniejsza od wspólnoty – podporządkowanie jednostki wspólnocie stanowi skrajne zagrożenie dla wolności człowieka i sugestia, że jest inaczej, nie powinna znaleźć się w tekście także socjalliberała (!);

  4. dobro wspólne jest nie tyle sumą interesów jednostek, co wizją stanu rzeczy, będącym preferowanym wytworem poglądów dominujących w danej wspólnocie, która to wizja zostaje narzucona mniejszości na drodze przymusu (oto prawdziwa „przemoc symboliczna”) – realne, rozumiane bez podtekstów „dobro wspólne” jest utopijnym ideałem, który nie istnieje w społeczeństwie, będącym heterogenicznym pęczkiem przeciwstawnych interesów;

  5. w końcu, w istocie „przypływ podnosi wszystkie łódki”, a więc wraz z rozwojem gospodarczym, w czasach prosperity, bogacą się (niemal) wszyscy, z tym że jedni szybciej od innych (czyli analogia do przypływu nie jest dobra), przez co słuszny jest raczej zarzut taki oto – neoliberalizm pogłębia rozwarstwienie dochodów (samorzutność procesów ekonomicznych to powoduje, ponieważ mając większy kapitał posiada się możliwość jego lepszej alokacji i szybszego mnożenia).

Do cyklicznego okresu złej koniunktury doszło w warunkach funkcjonowania systemu ekonomicznego, u którego podstaw w znacznej mierze znajduje się neoliberalizm. Stąd alergiczna reakcja jego krytyków (mam tu na myśli osoby takie jak Grass lub szef ubolewającej nad brakiem przemocy w życiu publicznym „Krytyki Politycznej”, nie prof. Szahaja szukającego zasadniczo jednak argumentacji konstruktywnej) przypomina trochę „psa Pawłowa”, bezwarunkowo reagującego na impuls w sposób z góry do przewidzenia. Tymczasem treść teorii neoliberalnej, tak jak każdej innej, zapełnia się niedoskonałymi działaniami zwyczajnych ludzi, przez co praktyka zawsze odbiega od kart „mądrych ksiąg” bujających w obłokach intelektualistów. Socjalizm wcielony w życie doprowadził do zbrodni, zaś w warunkach neoliberalizmu (i to nie czystego, bo nawet w USA kryzys wywołały także czynniki rządowe, prowadzące marną politykę monetarną czy wspierające praktykę skrajnie nieodpowiedzialnego zaciągania kredytów na nieruchomości przez słynnych NINJA) doszło do obecnego kryzysu. Który los jest jednak, mimo wszystko, lepszy, to pytanie nie budzi większych wątpliwości. Znikają one ostatecznie, gdy porównamy najlepsze okresy obu idei wcielanych w praktyce, a więc w przypadku neoliberalizmu jednak czas niezwykle szybkiego procesu bogacenia się społeczeństw w latach 1970-99.

Sposób, w jaki niektórzy ludzie korzystali z narzędzi oddanych do ich dyspozycji przez neoliberalizm, nie przesądza o jego rzekomej złej naturze. W swojej warstwie zasadniczej neoliberalizm to bowiem idea szlachetna, uznająca człowieka za istotę dobrą, odkrywczą i zdolną z natury, która tejże jednostce chce zapewnić szeroki zakres wolności dla podejmowania prób realizacji swoich aspiracji, marzeń i ambicji. Gdy ludziom daje się wolność, od czasu do czasu skutki bywają opłakane. Doświadczenie historyczne nauczyło nas, że nie jest to jednak argument za pozbawieniem człowieka wolności w sferze politycznej i obywatelskiej, gdyż to prowadzi do totalitaryzmu i katastrofy. Późniejsze doświadczenie z emancypacją społeczną i rewolucją obyczajową pokazało, że także w zakresie wyboru stylu życia zasada wolności jest lepsza od restrykcji. Natomiast w zakresie ekonomicznym postęp w naszym myśleniu się nie dokonuje, ponieważ gospodarka ma cykliczne zapaści i regresy. W efekcie, choć doświadczenie skokowych wzrostów poziomu życia ludzi, czy to w XIX czy w XX w., właśnie w warunkach wolnorynkowej ekonomii, powinno uczyć nas, iż nie warto stawiać wielu barier człowiekowi także wtedy, gdy zarabia na życie i się bogaci, to jednak recesje stale na nowo przynoszą załamanie wiary w wolność. Tak było w czasie kryzysu lat 80-tych i 90-tych XIX w., gdy na nowo wprowadzano bariery handlowe, które miały spory wpływ na wybuch I wojny światowej, tak było gdy powszechna wiara w przeregulowanie gospodarki spowodowała Wielki Kryzys i kolejną wojnę. Tak może być i dziś, jeśli moda intelektualna spowoduje trwałe przełożenie zwrotnic w myśleniu o ekonomii i wolności. Jednak już natura drugiej fazy tego kryzysu, w której problemem numer 1 okazuje się zbyt wysokie zadłużenie finansów poszczególnych państw, pokazuje, że warto zachować ostrożność wobec postulatów leczenia gospodarki zwiększonymi wydatkami socjalnymi i „stymulowania gospodarki” zastrzykami pożyczonych pieniędzy. Rachunek za „reformy socjaldemokratyczne” zapłacą wtedy kolejne pokolenia, które rzeczywiście będą miały po kim sprzątać.

ORDNUNG¬ MUß SEIN? :)

NIEMIECKIE TROPY W MYŚLENIU O WOLNOŚCI

Kiedy chcemy w Polsce powiedzieć, że należy trzymać się pewnych zasad i reguł oraz że należy postępować w zgodzie z założonym wcześniej planem działania, wtedy mówimy po niemiecku: „Ordnung muß sein” („Porządek musi być”). Kiedy chcemy kogoś pochwalić za dobrze wykonane zadanie, porządnie przemyślne i zrealizowane z drobiazgową niemalże dokładnością, wtedy mówimy, że to „niemiecka precyzja” albo „niemiecka solidność”. Nieczęsto jednak powołujemy się na „niemieckiego ducha”, kiedy mówimy o wolności. Czy znaczy to, że nie możemy mówić o niemieckiej refleksji nad wolnością, niemieckim liberalizmie, niemieckiej otwartości i artystycznym szaleństwie tworzenia? Nic bardziej mylnego.

Przyglądając się niemieckiej historii, filozofii, myśli społecznej i politycznej wątki wolnościowe znajdziemy w każdej niemalże epoce. Nie chodzi o to, aby uznać niemieckie myślenie o wolności za istotniejsze niż chociażby zjednoczeniowe dzieło Otto von Bismarcka i Wilhelma „księcia kartaczy” czy wprowadzenie państwowego systemu socjalnego, ani aby uznać niemiecki liberalizm za prąd bardziej wpływowy niż chociażby kontynentalna wersja pozytywizmu prawniczego. Chodzi o dostrzeżenie niemieckiego dorobku liberalnego, jego oryginalności i znaczenia.

Niemiecka historia wolności

Średniowiecze i początek czasów nowożytnych to systematyczna walka niemieckich władców, królów i cesarzy, o uwolnienie się z piętna papiesko-religijnej dominacji. Okres panowania Henryka III, księcia bawarskiego i szwabskiego, króla niemieckiego, burgundzkiego i włoskiego, a wreszcie cesarza rzymsko-niemieckiego, to rozkwit europejskiego cezaryzmu i dominacji władzy świeckiej nad władzą duchową. Ich przejawem było wyznaczanie przez cesarza kandydatów na papieży i wpływanie na kardynałów celem dokonania odpowiedniego wyboru. W taki sposób Henryk III namaścił czterech papieży: Benedykta IX, Damazego II, Leona IX i Wiktora II, z których trzech pochodziło z terenów niemieckich. Idee cezarejskie nie sprowadzały się wyłącznie do sporu o następstwo apostolskie między cesarzem a biskupem rzymskim. Odwoływały się również do wczesnochrześcijańskiego porządku o oddzieleniu sacrum od profanum.

Cezaryzm sam w sobie nie był jeszcze emanacją Chrystusowego „oddajcie cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co boskie”. Cesarze rzymsko-niemieccy dążyli do panowania nad Rzymem ziemskim, ale także nad Rzymem kościelno-duchowym. O cesarskiej dominacji świadczyć miałoby nie tylko to, że w sposób oczywisty miał on być ciągle traktowany jako „boski pomazaniec”, ale również fakt, iż jego władza – w przeciwieństwie do władzy papieskiej -miała swoją ziemską legitymację, gdyż króla niemieckiego wybierali elektorzy, najbardziej wpływowi spośród książąt i duchownych niemieckich. Dopiero w późniejszych latach walka z papiestwem – czy też poprawniej: walka o dominację nad papiestwem – przybrała postać walki o wolność od papieskiego wpływu. Ta zaś objawiła się w narastającym sporze o inwestyturę, który swoją kulminację osiągnął za panowania Henryka IV i pontyfikatu Grzegorza VII.

Spór o inwestyturę na poziomie praktyczno-formalnym dotyczył on nadawania dóbr ziemskich nowo mianowanym biskupom, na poziomie politycznym – dotyczył on władzy i możliwości wpływania na władzę. Najistotniejszy zaś był niewątpliwie jego wymiar filozoficzny. Nieposłuszeństwo Henryka IV trzeba rozpatrywać raczej jako sprzeciw wobec idei papieskiego uniwersalizmu w Europie i zarazem niezgoda na absolutyzm polityczny religijnego przywódcy, jakim był przecież papież. Można powiedzieć, że właśnie w tym miejscu rozpoczynać się powinna refleksja o niemieckich doświadczeniach z wolnością. Spór o inwestyturę był pierwszym tak radykalnym i na tak szeroką skalę uderzeniem w instytucjonalny autorytet religii jako takiej i Kościoła katolickiego, nie zaś tylko sprzeciwem wobec papieskiej notatki Dictatus Papae. W tym przypadku uderzenie to podjęto w imię samodzielności i niepodzielności władzy świeckiej, ale również w imię swobody od religijnej dominacji.

Podobnie jeśli przyjrzeć się strukturze Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, dostrzec można swoiste doświadczenie wolności, wolności pojmowanej w duchu niezależności czy też terytorialnej suwerenności. Istniejące do 1806 roku a odnowione w 962 przez Ottona I Sacrum Imperium do samego końca było państwem, w którym królowie byli wybierani przez elektorów. Choć to królowie elektorów mianowali i choć obowiązywała tradycyjna zasada wyboru króla z dynastii, z której pochodził jego poprzednik, to jednak taka struktura organizacyjna przynajmniej nominalnie dowartościowywała jednostki składowe imperium. Nie rozwinięto monarszego absolutyzmu i utrzymywano ograniczoną centralizację władzy. Finalnie doprowadziło to do upadku I Rzeszy, ale w założeniu do samego końca utrzymywano podmiotowość królestw i księstw składowych. Z przyczyn analogicznych ostatecznie upadła I Rzeczpospolita, w której tak silnie instytucjonalnie umocowana była wolność stanu szlacheckiego. Jak wskazują przykłady polski i niemiecki, wolność może być różnie użyta i różnie wykorzystana, a w efekcie nie jest wykluczone, że stanie się swoim własnym zabójcą.

Reformacyjny powiew wolności

Kiedy w czwartek 31 października 1517 w Wittemberdze augustiański mnich i doktor teologii Martin Luter ogłosił swoje tezy, które miały stać się początkiem debaty nad reformą instytucjonalną i doktrynalną w łonie Kościoła katolickiego, nawet nie zdawał sobie sprawy, jak wielki zapoczątkuje to wstrząs na kontynencie. Pewne przygotowanie do atmosfery, jaką wprowadziło w Rzeszy ogłoszenia 95 tez, miało miejsce wiek wcześniej, kiedy to na terenie Królestwa Czech rozprzestrzeniała się herezja husycka. Jan Hus miał tuż przed spaleniem na stosie przepowiedzieć wystąpienie „śpiewającego łabędzia”, którego utożsamiono z Lutrem. Oba te ruchy reformatorskie wyjściowo podważały autorytet Kościoła katolickiego i były niezwykle bolesnym uderzeniem w jego nauczanie. Kazały jednak podjęć refleksję nad religią i jej wymiarem bardziej indywidualnym, jednostkowym; uczyniły wiernego podmiotem religijnego życia, zdolnym do wejścia w osobistą relację z Najwyższym.

Pamiętać trzeba – co słusznie zauważał Alasdair MacIntyre w swojej Krótkiej historii etyki – że Luter „domagał się jednej, jedynej wolności – wolności głoszenia dobrej nowiny; wszelkie znaczące wydarzenia odbywają się wyłącznie w procesie psychicznej transformacji wierzącej jednostki”. Było to w każdym razie wielkie novum w średniowiecznym myśleniu o człowieku i jego relacjach ze światem religii. Indywidualizacja człowieka, do której przyczynił się ojciec reformacji, była pierwszym krokiem do nowożytnego racjonalizmu, indywidualizmu i liberalizmu, niezależnie od tego, jak bardzo wszystkie one byłyby Lutrowi obce. Fundamentalne zasady protestantyzmu, jak sola scriptura, sola fide, sola gratia czy sola Verbum, sprawiły, że chrześcijaństwo luterańskie zwróciło się ku człowiekowi jako temu, który sam ma prawo czytać i studiować Świętą Księgę, a jego wiara i otrzymana od Boga łaska to jedyne warunki jego zbawienia.

Personalizacja etyki chrześcijańskiej dostrzegalna jest w samych 95 tezach ogłoszonych przez Lutra, choć pamiętać trzeba, co podkreśla w swo
jej Krótkiej historii etyki MacIntyre, że „zarówno Machiavelli, jak i Luter – ze swych bardzo odmiennych punktów widzenia – nie uznają wspólnoty i jej życia za obszar, w którym trwa życie moralne. Dla Lutra wspólnota jest jedynie odwiecznym dramatem zbawienia”. W 4. punkcie Luter wskazuje, że największą karą Bożą w stosunku do człowieka jest to, jak człowiek sam nad sobą czyni surowy sąd wewnętrzny, kiedy to człowiek jest swoim własnym sędzią. Jednostka – wedle myślicieli luterańskich – staje się zdolna do moralnego wglądu, co czyni ją podmiotem w kwestii swoich czynów i w obliczu Boga. Już założenia, że to szczery żal człowieka za grzechy (punkt 36.) jest warunkiem rozgrzeszenia, że uczynki miłosierne czynią człowieka lepszym (44.) i że odpusty mogą przyczynić się do zatracenia przez człowieka bojaźni Bożej (49.), są potwierdzeniem zatroskania Lutra o kondycję człowieka i jego upodmiotowienie. Reformacja – między innymi za sprawą Martina Lutra – okazała się być prądem, który skłonił duchowieństwo do zejścia na „niziny społeczne” z nauczaniem Ewangelii a także zainteresowaniem życiem człowieka.

W dużym stopniu był to również ruch dążący do zerwania kajdan, jakimi opętany był człowiek przez obce i tajemnicze instytucje religijne żerujące na ludzkiej niewiedzy, niezaradności i niewykształceniu. Symptomatyczne jest to, że Luter – skory do rozmowy z przedstawicielami katolickiej hierarchii – nie był przez nich w ogóle słuchany. Wedle postawionego przez papieża Leona X ultimatum, Luter miał całkowicie wyrzec się błędów pod groźbą wieczystej ekskomuniki, którą ostatecznie na niego nałożono. W taki to sposób walka z patologią instytucji odpustu przemieniła się w walkę z patologiami Kościoła katolickiego, to zaś tym bardziej skutkować musiało niechęcią jego przedstawicieli i hierarchów do jakichkolwiek rozmów o reformowaniu jego struktur. Pisma Lutra z 1520 roku: O naprawie stanu chrześcijańskiego, O wolności chrześcijańskiej i O niewoli babilońskiej Kościoła stanowiły radykalną deklarację podjęcia wszelkich możliwych działań celem uwolnienia człowieka od grzesznych wpływów i umocnienia jego wolności. Zdaniem ojca reformacji i autora dzieła O wolności chrześcijańskiej, „jedyna rzecz jest potrzebna do życia, sprawiedliwości i wolności chrześcijańskiej – nieskażone Słowo Boże, Ewangelia Chrystusowa”, natomiast instytucje Kościoła zamiast zbliżać człowieka do tych wartości i zapoznawać go ze Słowem, wręcz go i tego oddalają.

Protestanckie skupienie na Słowie Bożym miało być kolejnym zwrotem ku „zwykłemu człowiekowi”, który nie potrzebował objaśnień i interpretacji, który – jeśli otrzymałby Pismo Święte w swoim języku narodowym – mógłby sam zagłębiać się w jego lekturze i przez nią zbliżać się do Boga. Manifest Lutra to jednoznaczna deklaracja zburzenia barier, jakie dotychczas oddzielały człowieka od religii, a jednocześnie próba uczynienia religii sprawą prywatną, indywidualną. Przyzwolenie na indywidualną lekturę i kontemplację Pisma Świętego było nieocenionym przełomem w kulturze europejskiej, który otwierał ją na indywiduum, subiektywny odbiór i dowartościowywał jednostkę. Jednostkę, która dotychczas – w duchu rozumienia organicystycznego – realizować się mogła wyłącznie jako składowa większej wspólnoty politycznej. Na poziomie doktrynalnym Luter uczynił tegoż samego człowieka niewolnikiem Bożej Woli i Łaski, jednak w życiu społecznym i politycznym wyswobodził go z kajdan kościelnych instytucji i nakazał myśleć samodzielnie.

Wpływ reformacji na cywilizację europejską był gigantyczny, w szczególnie zaś na poziomie antropologicznym. Luter patrzył na człowieka co prawda jako na istotę z natury swej złą, skażoną grzechem pierworodnym i nigdy niezdolną w pełni do realizacji Bożych Przykazań. Z drugiej jednak strony uczynił on jednak każdego człowieka kapłanem, bo – jak sam pisał w O wolności chrześcijańskiej – „oto jest ta nieoceniona moc wolności chrześcijanina. Jesteśmy nie tylko królami najbardziej ze wszystkich wolnymi, ale także kapłanami na wieki, co jest znacznie wspanialsze od królestwa, gdyż przez nasze kapłaństwo jesteśmy godni zjawić się przed Bogiem, modlić się za innych, nauczać siebie nawzajem rzeczy Boskich”. Człowiek miał stać się bardziej aktywny nie tylko w sferze życia religijnego, ale również w swoich codziennych działaniach i czynnościach. Nastawienie na tego typu aktywność indywidualną, tak mocno zakorzenione w antropologii protestanckiej, wskazywane było również w późniejszych okresach – chociażby przez Maxa Webera – jako jeden z kluczowych elementów ethosu protestanckiego. Ten zaś miał leżeć u podstaw kapitalizmu i rewolucji przemysłowej.

Człowiek jako istota twórcza

Na takich podstawach rodził się na ziemiach niemieckich w XVIII wieku nowoczesny liberalizm, częściowo inspirowany wolnościowymi myślicieli anglosaskimi, który jednak ukształtował także swoją lokalną specyfikę. Od uznawanych za myślicieli liberalnych: Immanuela Kanta, Friedricha Schillera, Friedricha H. Jakobiego czy Georga Forstera, uwielbienie dla wolności indywidualnej zaczerpnął Wilhelm von Humboldt. Ten znany językoznawca, kulturoznawca, urzędnik, dyplomata a także twórca niemieckiego systemu edukacyjnego nie stworzył spójnej i rozbudowanej liberalnej koncepcji państwa. Podobnie jak Benjamin Constant, doceniał starożytne struktury państwowe i ich charakterotwórczość, natomiast krytykował państwo nowożytne za jego odstąpienie od pielęgnowania indywidualnych cnót. Humboldt bardzo mocno zaopatrzył tradycję liberalizmu klasycznego w myślenie indywidualistyczne i interpretację działalności człowieka przez pryzmat aktu twórczego

W centrum zainteresowań społeczno-politycznych późniejszego twórcy i patrona uniwersytetu w Berlinie znajdował się człowiek, zaś za proces najważniejszy dla każdego z ludzi uznał on samodoskonalenie. Kult pracy, będący wyznacznikiem ethosu protestanckiego, w klasycznym liberalizmie niemieckim prezentowany był jako ideał pracy nad samym sobą, nad swoim charakterem, zdolnościami i umiejętnościami. Pod tym względem – całkowicie inaczej niż fatalistyczny, nihilistyczny i pesymistyczny Jakobi – Humboldt był optymistycznie nastawiony do natury ludzkiej i wierzył, że ów proces samodoskonalenia nieustannie dokonuje się poprzez angażowanie się człowieka w szereg przedsięwzięć i działań. Zbigniew Rau w książce Liberalizm. Zarys myśli politycznej XIX i XX wieku wskazuje, że Humboldt „przyrównuje ludzką osobowość do organizmu rozwijającego się z własnej, wewnętrznej potrzeby; człowiek sam decyduje o swym rozwoju, nie pozostając w stosunku do swego otoczenia pasywny ani też z niego wyobcowany”. Człowiekiem zdaje się kierować jakiś napęd przypominający w swoim założeniu Bergsonowską élan vital.

Koncepcja Humboldta jest chyba najbardziej optymistyczną i indywidualistyczną z wszystkich wersji liberalizmu i form refleksji wolnościowej w myśli niemieckiej. Jako że sam Humboldt widział w humanistyce dziedzinę badającą wytwory ducha, toteż i na tymże duchu się właściwie skupiał. Widział w człowieku artystę, który – mówiąc słowami Raua z Liberalizmu – „poświęcając swe życie samodoskonaleniu, tworzy swą osobowość tak samo, jak artysta tworzy dzieło sztuki”. Człowiek jest więc istotą wolną nie tylko w swoich działaniach mających na celu zmienianie świata, ale potrafiącą również całkowicie definiować samego siebie. Przypomina ta koncepcja ideał self-made man‚a sformułowany w 1859 przez
Fredericka Douglassa. Także Humboldt widzi w swoim samodoskonalącym się indywidualiście człowieka przedsiębiorczego, aktywnego, twórczego, tolerancyjnego, odważnego, a do tego skłonnego do ryzyka, radzącego sobie w sytuacjach nietypowych i wytrwale realizującego swój życiowy plan. Z punktu widzenia myślenia liberalnego jest to niesamowicie ważna koncepcja i niestety nieczęsto przypomina się o tym, że historia liberalizmu niemieckiego już na przełomie XVIII i XIX wieku zawierała takie postępowe idee.

Jak inni liberałowie klasyczni, twórca uniwersytetu w Berlinie dostrzega również niebezpieczeństwa nadmiernego przerostu państwa, które zaczyna zagrażać człowiekowi w taki radykalnie indywidualistyczny sposób zdefiniowanemu. W późniejszym czasie tę intuicję werbalizował także John Stuart Mill, który pisząc w swoim eseju O wolności, że „w tej części, która dotyczy wyłącznie jego samego, [człowiek – przyp. S. D.] jest absolutnie niezależny; ma suwerenną władzę nad sobą, nad swoim ciałem i umysłem”. Zupełnie tak samo widział to Humboldt: nie wyobrażał sobie, aby społeczeństwo czy państwo w sposób nadmierny ingerowało w tę sferę autonomii jednostkowej człowieka. Wystarczy, że władze państwowe strzec będą bezpieczeństwa swoich obywateli i chronić ich swobód, a wówczas ludzie sami będą mogli zatroszczyć się o swój dobrobyt. Ufał, że wrodzona ludzka przedsiębiorczość wystarcza, aby społeczeństwa funkcjonowały jako wolny rynek myśli i idei, pomysłów i koncepcji, usług i towarów, dzięki którym postęp i rozwój nie będą musiały być regulowane przez żadne instancje odgórne. Już sami socjalliberałowie powiedzieliby zapewne, że tego typu pogląd to przejaw niepoprawnego optymizmu klasycznego liberała. W koncepcji Humboldta ów niepoprawny wręcz optymizm jest zapewne jedynie efektem i naturalna konsekwencją sformułowanej przez niego metafory życia jako dzieła sztuki.

Każdy artysta, także człowiek aktywnie samodoskonalący się, potrzebuje wolności od nacisków zewnętrznych i swobody do podejmowania działań – tego, co Isaiah Berlin określał mianem wolności negatywnej i pozytywnej. Instytucje państwa nadmiernie ingerujące w życie człowieka, kontrolujące zbyt duży zakres obszarów jego działania, sprawiają, że owa twórcza inicjatywa w człowieku zanika, umiera, przez co staje się on niezdolny do działania. Humboldt mówi, że „człowiek, który przyzwyczaił się zdawać na zewnętrzną władzę, zupełnie poddaje się beznadziejnemu losowi” (na fragment ten powołuje się Zbigniew Rau). To, co dziś nazywamy wyuczoną bezsilnością, a co dostrzegł już Humboldt na przełomie XVIII i XIX wieku, okazuje się być skutkiem nadmiernej działalności państwa i jego urzędników, nadmiernej opiekuńczości państwa, a nie jego braku działania. Kontrola i nadmierna pomoc zabijają twórczość, oryginalność i przedsiębiorczość, a tym samym sprawiają, że człowiek przestaje się rozwijać, poddaje się temu, co otacza go z zewnątrz i niejako płynie z prądem. Dla Humboldta zaś człowieczeństwo to tak samo odważne płynięcie pod prąd, jak też radykalne wyprzedzanie owego prądu. Koncepcja ta w najmniejszym stopniu nie przypomina stereotypowego interpretowania niemieckiej myśli społeczno-politycznej przez pryzmat powiedzenia „Ordnung muß sein”. Humboldta przerażał wszelki porządek ustanawiany zewnętrznie, regulowany i rygorystycznie strzeżony przez organy państwowe.

Ład samorzutny czy planowany?

Wyraz swojemu strachowi przed wszelkimi planistycznymi receptami społecznymi, politycznymi i gospodarczymi dali niemieckojęzyczni (niemieccy, ale przede wszystkim austriaccy) liberałowie ekonomiczni. Reprezentantami tego sposobu myślenia o gospodarce, państwie i społeczeństwie byli na pewno przedstawiciele austriackiej szkoły ekonomicznej założonej przez Carla Mengera, reprezentowanej w późniejszych latach przez takich myślicieli, jak Ludwig von Mises, Friedrich von Hayek, Friedrich von Wieser czy Hans-Herman Hoppe, a także niemieckiego ordoliberalizmu, z takimi działaczami jak Franz Böhm, Wilhelm Röpke, Walter Eucken czy Ludwig Erhardt na czele. Oba nurty w kwestiach gospodarczych nawiązywały do klasycznych wersji liberalizmu ekonomicznego w wydaniu leseferystycznym, reprezentowanych przede wszystkim przez Adama Smitha i Davida Ricardo. Narodziny wiedeńskiej szkoły ekonomicznej na przełomie XIX i XX wieku były odpowiedzią na narastające tendencje interwencjonistyczne wśród ekonomistów światowych, a w przypadku ordoliberalizmu – na Keynesistowską wizję gospodarki po wielkim kryzysie gospodarczym lat trzydziestych.

Liberalizm przełomu XIX i XX wieku stawał się w coraz większym stopniu liberalizmem socjalnym, co szczególnie widoczne było wśród myślicieli anglosaskich: Leonarda T. Hobhouse’a czy Thomasa Hilla Greena. Tutaj liberalnie zorientowani ekonomiści niemieccy i austriaccy w sposób zdecydowany wystąpili przeciwko tym tendencjom, nazywając je explicite socjalistycznymi. Kiedy uderzano w przedstawicieli szkoły wiedeńskiej czy ordoliberałów, że ich obrona wolności gospodarczych i wolnego rynku jest jedynie obroną ludzi zamożnych, wtedy ci odpowiadali – jak Ludwig von Mises w Ludzkim działaniu – że „jeśli ktoś walczy o wolny rynek i wolną konkurencję, nie staje w obronie tych, którzy są już bogaci, lecz zabiega o swobodę działania dla anonimowych ludzi, którzy niebawem zostaną przedsiębiorcami, a ich pomysłowość sprawi, że życie przyszłych pokoleń stanie się lżejsze”. Ponownie daje się zauważyć, że u podstaw walki w obronie liberalnych pryncypiów niemieccy i austriaccy liberałowie położyli wolnościową antropologię indywidualistyczną oraz troskę o postęp techniczny i cywilizacyjny.

Niezależnie od ocen argumentacji stosowanej przez ordoliberałów i libertarian trzeba pamiętać o tym, że ich nawiązania do liberalizmu klasycznego są ewidentne i chociażby na tym poziomie – niezależnie od oceny interwencjonizmu państwowego i postulowanego jego zakresu – wymagane byłoby ich zrozumienie. Trzeba by więc oba te nurty uznać za sprzymierzeńców w obronie tych liberalnych fundamentów, które w dobie silnych tendencji lewicowych wydają się być coraz bardziej zagrożone. Wiadomo, że w kwestiach światopoglądowych i społecznych ordoliberałowie są zdecydowanie konserwatywni i zachowawczy, a do podstawowych wartości, których chcą bronić, zaliczają chociażby tradycję i obronę tradycyjnego porządku (zaś co do tych kwestii spora część współczesnych liberałów ma zdecydowanie odmienne podejście). Jeśli więc przypominać kolejne tropy niemieckiego myślenia o wolności, wówczas na pewno powyżej wskazywane koncepcje zasługują na wspomnienie. Celem obu było bowiem stanie na straży liberalnej ochrony człowieka przed rozbudowanym i przerośniętym despotyzmem państwa, bo – jak pisał von Mises w Ludzkim działaniu – „naprawdę, nie ma żadnej istotnej różnicy pomiędzy nieograniczoną władzą państwa demokratycznego, a nieograniczoną władzą autokraty”. System polityczny obowiązujący w danym państwie nie jest celem samym w sobie, ale jedynie środkiem – nie ma większego znaczenia, jaki jest to system polityczny, jeśli tylko broni on ludzkich wolności.

Na pewno podejście takie do ustroju państwa nie było i nie jest wyznacznikiem wszystkich kierunków liberalnych, tym bardziej, że od połowy XIX wieku w kręgach liberalnych przyjęty został kompromis demokratyczny, mocą którego demokracja wskazana została jako ten z ustrojów, który w największym stopniu wolności i praw obywatelskich broni. Szkoła austriacka i ordoliberałowie uwrażliwiają nas jednak na sam stan owej demokracji, wskazują
c, że dopiero demokracja oparta na rozbudowanym katalogu wolności i ich ochronie przez państwo staje się wartością, a nie demokracja sama w sobie. Trudno zaprojektować ustrój polityczny bądź ekonomiczny i projekt ten zrealizować w rzeczywistości. Friedrich von Hayek w Zgubnej pysze rozumu. O błędach socjalizmu wskazywał, że „osobliwym zadaniem ekonomii jest pokazanie ludziom, jak mało w istocie wiedzą o tym, co w ich mniemaniu da się zaprojektować”. Trzeba widzieć więc w tego typu refleksji o wolności przede wszystkim sprzeciw wobec wielkich, odgórnych projektów ustrojowych, systemowych, politycznych czy tym bardziej gospodarczych. Rzeczywistość należy widzieć jako samo się projektującą, jako swoisty ład samorzutny, jako efekt działań pojedynczych jednostek, a efekty te przecież tak trudno przewidzieć, jeszcze trudniej zaś precyzyjnie zaplanować.

Ordoliberałowie widzieli słuszność w takich rozwiązaniach, jak decentralizacja władzy publicznej czy minimalizowanie biurokracji, gdyż tylko takie zabiegi mogły zapobiec wytwarzaniu się autorytarnych, despotycznych struktur władzy. Konieczna jest także ochrona przed despotyzmem większości, niekoniecznie tej zinstytucjonalizowanej, i tutaj ordoliberałowie podzielają pogląd zadeklarowanego przecież demokraty, Johna Stuarta Milla, który w eseju O wolności wskazywał, że „ochrona przed tyranią urzędnika nie wystarcza; potrzebna jest także ochrona przed tyranią panującej opinii i nastroju; przed skłonnością społeczeństwa do narzucania za pomocą innych środków niż kary prawne swoich własnych idei i praktyk jako reguł postępowania tym, którzy się z nimi nie godzą”. Niemiecka i austriacka tradycja liberalizmu ekonomicznego może być więc w pewnym stopniu traktowana jako próba odnowienia, odświeżenia i ponownego zwerbalizowania tych założeń, które legły u podstaw myśli liberalnej, a które odnaleźć można tak u Johna Locke’a, jak i Adama Smitha czy Benjamina Constanta.

Integracja europejska w duchu wolności

Myśliciele niemieccy to również w wielu przypadkach autorzy oraz propagatorzy idei integracji europejskiej. Prawdą jest także, że idea integracji kontynentu nie była pomysłem współczesnych, bo przecież już w średniowieczu cesarze niemiecko-rzymscy Otton I, Otton III i Fryderyk Barbarossa uznawali się za następców cesarzy rzymskich i uniwersalistycznych przywódców politycznych Europy chrześcijańskiej. Najbardziej znana jest – szczególnie zaś w Polsce – koncepcja monarchii uniwersalistycznej Ottona III, wokół której odbyło się spotkanie gnieźnieńskie cesarza z księciem polskim Bolesławem Chrobrym w 1000 roku. Taka monarchia związkowa – swoista „federacja równych” – miała się składać z czterech części: Italii, Galii, Germanii i Sclavinii, choć zapewne główną w niej rolę mieli odgrywać Niemcy. Następca Ottona III, Henryk II, szybko zerwał z polityką dążeń do pokojowej integracji wskazywanych obszarów i rozpoczął szereg wojen z sąsiadami, m.in. z monarchią Chrobrego. Do idei przywództwa cesarskiego w Europie nawiązywał Fryderyk Barbarossa, co skłoniło go zarówno do odnowienia sporu o inwestyturę, jak i zorganizowania pod swoim przywództwem (wraz z Ryszardem Lwie Serce i francuskim Filipem II Augustem) trzeciej krucjaty do Ziemi Świętej. Widać więc, że uniwersalizm europejski był obecny w niemieckiej myśli politycznej już od okresu średniowiecza.

Bardzo wpływową i interesującą okazała się koncepcja polityka i myśliciela liberalnego, Friedricha Naumanna. Znana jako idea Mitteleuropy (sformułowana zresztą w książce pod tym samym tytułem). Przejęta przez przywódców państw centralnych w trakcie I wojny światowej koncepcja przewidywała stworzenie w środkowo-wschodniej Europie wspólnego tworu o charakterze polityczno-gospodarczym. Obejmować on miał obszar Niemiec i Austro-Węgier oraz powojennych nabytków terytorialnych, jakie państwa te miały uzyskać kosztem przede wszystkim Cesarstwa Rosyjskiego (chodziło głównie o ziemie polskie i gubernie nadbałtyckie oraz o Krym, który miał stać się kolonią Mitteleuropy). Plan Naumanna zakładał intensywną germanizację i madziaryzację narodów zamieszkujących ten obszar oraz akcję kolonizacyjną na terenach przyłączonych. W formie zwulgaryzowanej i mocno zmodyfikowanej do koncepcji Mitteleuropy odwoływał się Adolf Hitler i propaganda nazistowska, jednak niewiele miało to wspólnego z planami Naumanna. Projekt Naumanna wydaje się o tyle istotny, o ile zawierał on postulat integracji gospodarczej tych obszarów, a przecież na bazie planów integracji ekonomicznej zrodziła się integracja europejska po II wojnie światowej.

Najbliższą współczesnym projektom liberalnym była jednak koncepcja promowana przez austriackiego arystokratę i polityka, Richarda Coudenhova-Kalergiego, twórcę nowoczesnego ruchu paneuropejskiego. W żyłach Coudenhova-Kalergiego płynęła krew niemiecka, japońska i polska, był synem austro-węgierskiego dyplomaty, studiował we Wiedniu i w Monachium, ożenił się z Żydówką. Już samo jego pochodzenie i zakorzenienie w wielonarodowościowej monarchii habsburskiej ukształtowało jego nowatorski sposób myślenia o europejskiej jedności. Propagował on ideę stworzenia paneuropejskiej federacji, która opierałaby się na wartościach takich, jak wolność, równość czy tolerancja, która byłaby silna swoją wielokulturowością i wieloetnicznością. Swój manifest zawarł on w książce Pan-Europa, do której nawiązywano tworząc chociażby Ligę Narodów. Ruch paneuropejski stworzony przez Coudenhova-Kalergiego miał doprowadzić do zacieśnienia współpracy między narodami i zbudowania Europy pokoju i przyjaźni. Inicjatywa ta nie została zwieńczona żadnym wielkim politycznym sukcesem, ale wielu jej uczestników i sympatyków w przyszłości miało współtworzyć jednoczącą się Europę.

Poparcie liberałów europejskich, także liberałów niemieckich, dla projektu integracji europejskiej wydaje się wyjaśniać to, co na ten temat pisał wspominany już Ludwig von Mises w Ludzkim działaniu, wedle którego „celem liberalizmu jest pokojowa współpraca wszystkich ludzi, jak również pokój pomiędzy narodami. Jeśli wszędzie własność środków produkcji będzie się znajdowała w rękach prywatnych, a prawa, sądy i administracja będą traktowały obcokrajowców i obywateli na takich samych warunkach, to nie będzie miało dużego znaczenia to, gdzie przebiegają granice państw. (…) Nie będzie się już opłacało prowadzić wojen; nie będzie powodów do agresji. (…) Wszystkie narody będą mogły współistnieć w pokoju”. Niezależnie więc od tego, że liberalizm przełomu XIX i XX wieku był głęboko zapatrzony w formułę państwa narodowego, to jednak liberalizm połowy dwudziestego wieku okazuje się być niezwykle integracjonistycznie i federacyjnie nastawiony. Liberałowie niemieccy po II wojnie światowej byli wielkimi zwolennikami procesów związanych z integracją europejską i blisko współpracowali w tej kwestii z rządami chadeckimi. Jak widać jednak, sama idea europejska pojawiała się w niemieckiej myśli polityczno-społecznej już dużo wcześniej.

Nie tylko Ordnung!

Okazuje się, że stereotypowe myślenie o niemieckim czy niemieckojęzycznym dorobku w zakresie myśli społeczno-politycznej może prowadzić nas w błędnym kierunku. Okazuje się również, że wykraczając poza takie wąskie i na pewno krzywdzące dla ideowego dorobku myśli niemieckiej podejście, można pokazać, że Niemcy to nie tylko tradycja pozytywizmu prawniczego i państwa w duchu Heglowskiej prawicy, to nie tylko funkcjonujący ze sprawnością zegarka sz
wajcarskiego aparat państwowy czy żelazna ręka kanclerza Bismarcka. Nie tylko „Ordnung muß sein”, ale również wolnościowe wątki i tradycje, indywidualizm i optymizm antropologiczny, integracja europejska w duchu kontynentalnej aksjologii a nie wyłącznie brutalne podboje. Jak widać, niemieckie tropy myślenia o wolności są dość głęboko osadzone w historii i kulturze krajów niemieckojęzycznych, i choć nie zawsze były prądami w Niemczech dominującymi, to jednak warto o nich pamiętać w podejmowaniu jakiejkolwiek refleksji nad europejskimi wartościami czy historią doktryny liberalnej.

Jaki kapitalizm po kryzysie? :)

Leszek Jażdżewski: Największy od przeszło 30 lat kryzys gospodarczy zdaje się być już za nami. Przykład Grecji pokazuje jednak, że powrót do równowagi nie będzie ani prosty, ani łatwy. Gospodarki niemal wszystkich rozwiniętych krajów świata uginają się pod ciężarem zaciągniętych długów. Dług publiczny USA sięgnął 12 bilionów dolarów (90% budżetu) i nadal rośnie. Niall Ferguson ostrzega i przywołuje przypadki z przeszłości światowych mocarstw, których upadek był nagły i niezapowiedziany – w momencie, w którym małe zachwianie wystarczyło, żeby rozziew między zobowiązaniami a zasobami doprowadził do katastrofy. Temat kryzysu, analizowany szeroko przez media i ekonomistów na całym świecie, stał się tematem do poważnej debaty nad kształtem świata i gospodarki.

Słowo kryzys odmieniano przez ostatnie dwa lata przez wszystkie przypadki, wydano setki miliardów dolarów, państwo znacząco zwiększyło swój udział w gospodarce kosztem ogromnego długu publicznego. Chciwi bankierzy spotkali się z powszechnym potępieniem. Nie widać jednak, żeby cała ta retoryka oraz doraźne państwowe interwencje przyniosły zmianę paradygmatu tak, jak zmieniły go kryzysy lat 30. i 70. – a może to tylko złudzenie wynikające z braku czasowego dystansu? Czy po erze New Dealu, FDR i Keynesa, Reaganomics i Friedmana wkraczamy w nową erę, np. erę Obamy i Krugmana?

Jacek Żakowski: Nie ma żadnego nowego projektu, ale stary także stracił na znaczeniu. Publicznie nikt nie wygłosił tezy o formowaniu się nowego paradygmatu, ale przełom intelektualny jest za nami. Dwie przesłanki zostały zdezawuowane intelektualnie oraz przez rzeczywistość: pierwsza to ta, że rynki się same regulują, druga to przesłanka o racjonalnych oczekiwaniach regulujących rynek. Trudno dziś utrzymywać, iż regulacja państwowa nie jest potrzebna i trzeba ją powstrzymywać. Establishment, który w przeciągu ćwierćwiecza się uformował i wykształcił setki tysięcy swoich ekonomistów nie będzie odrzucał wykształconej przez siebie teorii o samoregulacji rynku tylko dlatego, że się nie sprawdziła.

Ekonomia jako nauka społeczna o konotacjach politycznych, gdzie gry interesów mają znaczenie, reprezentuje wyraziste grupy interesu. Trudno się przebić z racjonalnymi poglądami i trudno w otwarty sposób promować coś, co jest kwestionowane przez ekonomistów. Pozbyliśmy się ekonomicznego wariantu żółtaczki typu C. Rzeczywistość, przed którą stajemy, jest trudna i złożona, nie ma prostych uniwersalnych reguł, aktualnych dla wszystkich. Mamy do czynienia z małymi krokami, analizą, precyzyjnymi narzędziami. Nie siekierą, lecz laserem, choć siekierą jest oczywiście łatwiej. Ciągle chcemy wierzyć, że there is no althernative, a naprawdę są tysiące różnych dróg, którymi trzeba iść.

Jan Winiecki: Ja bym powiedział inaczej. Krytyków kapitalizmu było i jest na pęczki z a w s z e. Stają się tylko głośniejsi wtedy, kiedy pojawiają się problemy, na przykład w poprzedniej fali kryzysu, na przełomie lat 60. i 70. Ale to nie kapitalizm jest winien temu, co się stało. Były trzy źródła amerykańskiego kryzysu, który rozprzestrzenił się na świat.

Po pierwsze, polityka Greenspana, który – składając samokrytykę – zapomina, że nie był prezesem banku prywatnego, tylko banku centralnego państwa i to jego polityka, a nie działania bankierów, rozchybotały gospodarkę (banki reagowały na działania polityki). Bank centralny interweniował bowiem tylko wtedy, kiedy gospodarka spowalniała, ale nigdy wtedy, kiedy ostro przyspieszała (wnioski nasuwały się więc same!). Po drugie, kryzysogenna była presja polityki socjalnej pod hasłem „dostępności mieszkań” na rynki finansowe. Stały nacisk na obniżanie standardów kredytowych wobec mniej zarabiających (bądź w c a l e nie zarabiających!) spowodował erozję standardów w udzielaniu kredytów hipotecznych. W ten sposób standard europejski i amerykański, rozprzestrzeniony w okresie 100-150 lat (20% przedpłaty, 80% kredytów na okres 20-30 lat), stał się wyjątkiem, a nie regułą. W 2006 roku, tuż przed rozpoczęciem kryzysu, tylko 1/3 kredytów amerykańskich spełniała owe standardy. Swoje dorzucali do psucia standardów politycy stanowi. W wielu stanach wprowadzono zasadę no recourse. Oznaczała ona możliwość pozbycia się wszelkich zobowiązań przez kredytobiorcę poprzez oddanie kluczy do domu bankowi. Obniżyło te jeszcze bardziej poziom samodyscypliny kredytobiorców.

Mówi się też, że winę ponoszą agencje ratingowe. Tylko według źle pomyślanej regulacji z 1976 roku mała grupa tych agencji stała się faktycznymi monopolistami w dokonywaniu ocen wiarygodności. Pamiętajmy, że już Adam Smith pisał, że spirit of a monopolist is narrow, lazy, and mean. Zresztą powyższa szkodliwa regulacja to tylko element trzeciego obszaru odpowiedzialności państwa za kryzys. Liczni analitycy wskazują na całą serię cząstkowych regulacji rynków finansowych, które silnie oddziałały na strukturę aktywów banków komercyjnych, zamiast czynić ją bardziej bezpieczną.

Amatorzy majsterkowania przy systemie regulacji nie wyciągnęli z tego żadnych wniosków. Ci, którzy doprowadzili gospodarkę amerykańską i światową do kryzysu będą nam teraz znowu urządzać świat według swoich – amatorskich i podejmowanych z myślą o przypodchlebianiu się wyborcom – wyobrażeń.

Krzysztof Rybiński: Około 1350 roku w okolicach portu Nanjing zaczęto sadzić drzewa, ponieważ cesarz chiński planował za 50 lat wysłać flotę chińską na dalekie morza. W ciągu kilkunastu podroży i na prawie sto lat przez Kolumberm generał Zheng zwiedził połowę świata, budował relacje, starał się poznać inne kultury, zatrudniał tłumaczy, wymagał tylko tego, aby inne narody poddały się i uznały władzę cesarza. Przez ponad 100 lat nigdzie na świecie nie było takiego rozwoju technologii i myślenia strategicznego jak w Chinach. Dopiero potem centrum świata przeniosło się do Europy (Wenecja, Genua, Amsterdam, Londyn), a następnie do USA (Boston, Nowy Jork). Dziś mamy dobę Internetu, i centrum świata przeniosło się dalej na Zachód, do Kalifornii, która gdyby była krajem, byłaby szóstym największym.

Historia, zatoczyła koło. Po 700 latach znów lądujemy w Azji. Za jakiś czas pępek świata, centrum polityczne, kulturalne, gospodarcze i centrum światowych innowacji ponownie znajdzie się w Azji. Nie należy rozpatrywać tego, co się dzieje jako nowy porządek, raczej jako powrót starego porządku.

Zmienia się również teoria i praktyka ekonomii. Międzynarodowy Fundusz Walutowy w czasach kryzysu azjatyckiego rekomendował pełną liberalizację, podniesienie stóp procentowych, aby ustabilizować kurs walutowy i przyspieszenie prywatyzacji, dziś rekomenduje odwrotne rozwiązania. Nie ma uniwersalnych prawd i odpowiedzi. Z jednej strony mamy powtórzenie się historii i przesunięcie się centrum do Azji, z drugiej strony mamy wyjątkową słabość ekonomii, jako dziedziny wiedzy, która nie jest w stanie na dłużej niż 10 lat wymyślać trwałego pomysłu na rzeczywistość. Nie sądzę, żeby w tej sytuacji powstało coś nowego. Martwi mnie klepanie się decydentów po plecach i powtarzanie w kółko tych samych pomysłów, jak naprawić świat po kryzysie. Do kryzysu doprowadziło świat kilka potężnych instytucji finansowych, które obecnie jeszcze bardziej rosną w siłę

Henryka Bochniarz: Był taki film o maklerze z Londynu A good year. Obejrzałam go kilka lat temu z grupą młodych bankierów, dla których oczywiste było, iż można w jeden dzień, chodząc na skróty, zarobić milion dolarów. Teraz, jak się okazało, recepcja jest zupełnie inna. Chciwość, bezkarność, które spowodowały, że ten kryzys przyjął tak ostry wymiar, nie są akceptowane. To główne nauki płynące z tej sytuacji. Musimy brać pod uwagę zachowania człowieka i je racjonalizować. Bez sprawnego państwa nie będzie sprawnego rynku.

Patrzę na kryzys z dużym optymizmem, który wynika z moich doświadczeń jako przedsiębiorcy, kogoś, kto powołał firmę w 1990 roku. Takich kryzysów miałam okazję zaliczyć kilka i każdy z nich przynosił coś dobrego, zmuszał do weryfikacji swojej strategii, myślenia i zachowania. Nie odnajdziemy żadnego fantastycznego instrumentu, który rozwiąże wszystkie problemy, ale będziemy w stanie wyznaczyć sobie nowe zadania. Jeżeli tylko tak się stanie, świat będzie lepszy. Powinniśmy bacznie obserwować udział poszczególnych graczy w gospodarce i patrzeć na obie strony boiska, a nie tylko na to, że trzeba radykalnie ograniczyć zarobki pazernych bankierów. Zwalanie na nich całej winy bardzo upraszcza widzenie tego, co się stało. Winę ponoszą politycy, którzy w 1999 roku zmienili w Stanach Zjednoczonych regulacje kredytowe.

W Polsce wolność gospodarcza była w 1990, 1991 roku. Wtedy rzeczywiście firmę zakładało się w pięć minut. Potem nałożyliśmy kolejne regulacje, które blokowały tę wolność, nie zwiększając przy tym efektywności rynku. Jeśli będziemy cały czas twierdzić, że jesteśmy zieloną wyspą i nic poza tym, ta zielona wyspa stanie się czerwona. Powinniśmy zacząć o tym rozmawiać. Jeżeli coś działa, to działa w małych strukturach: na płaszczyźnie przedsiębiorców i organizacji pozarządowych. Niestety, mamy bardzo słabą administrację i oddanie jej większej władzy będzie przekreśleniem tego, co przez 20 lat udało nam się osiągnąć i z czego możemy być dumni. Powinniśmy czerpać z własnego doświadczenia, a nie oglądać się na działania innych. Kluczem do sukcesu jest dyskusja. Mniej ideologii, więcej praktyki.

Szymon Gutkowski: Mogę potwierdzić, iż największe obecnie firmy z różnych branż na rynku były zakładane właśnie na początku lat 90. i te kilka lat daje im dużą przewagę. Wyjątkiem są firmy internetowe. Każda ingerencja państwa odbija się na przedsiębiorcach. Efekt zielonej wyspy pojawił się w bardzo dobrym momencie. 20 lat po przemianach i reformach pozwala nam poczuć się dużo lepiej. Dotąd polskie sukcesy pojawiały się jak rodzynki, a nagle w najważniejszej dla europejskiej gospodarki klasyfikacji jesteśmy liderem, zieloną wyspą w czerwonym morzu recesji. Może mieć to duży wpływ na poczucie własnej wartości wśród Polaków. Ważne jest to, że o tym fakcie rozmawiają też zwykli ludzie. Myślę, że jako społeczeństwo mamy szansę być dumni z Polski, a zielono-czerwona mapa stała się przez moment nowym symbolem narodowym. Trzeba jednak zrobić wszystko, aby utrzymać tempo rozwoju gospodarczego. Wizerunek Polski „gospodarnej” budowany jest również przez polskich menedżerów – wielu z nich ma mocną pozycje w globalnych firmach. Zatem nie tylko mamy Chopina., o którym trudno nie wspomnieć w tym roku. Myśląc o Chopinie i o przyszłości warto zauważyć że w swojej muzyce oddał również chińską duszę i wrażliwość – dziś większość pośród wybitnych chopinistów stanowią właśnie Chińczycy. Jeśli Chińczycy 50 lat przed planowaniem podróży sadzili las, to my powinniśmy zacząć uczyć się chińskiego i chińskiej kultury. Nam się to już nie przyda, ale naszym dzieciom tak.

Ludwik Sobolewski: Wczoraj byłem w sejmie, czyli w świątyni demokracji jako idei organizacji społeczeństwa. Bardzo niedoskonałej, ale nie mamy lepszej, która byłaby dostępna, podobnie jest z kapitalizmem. Kapitalizm w wydaniu największych banków działających na rynkach finansowych pokazał, że ma w siebie wbudowany element autodestrukcji. Najłatwiej jest powiedzieć, że winna jest instytucja finansowa. Instytucja finansowa nie jest osobowa, składa się z akcjonariuszy. Kapitalizm, który opiera się na istnieniu interesariuszy chcących mieć zysk, jest mechanizmem autodestrukcji pokazującym, iż jest to zjawisko niedoskonałe, a rola państwa jest niezbędna jako regulatora i niesie za sobą odpowiedzialność za jakość tej regulacji.

Ekonomia nie jest tylko zjawiskiem, z którego wykształci się jakaś nauka. Jest nauką, która już istnieje i opiera się na formule „moim zdaniem”. Nie można wypowiadać się o zjawiskach ekonomicznych jakby mówiło się o zjawiskach przyrodniczych. Pozwalamy ekonomistom używać języka, który sprawia, iż postrzegamy ich jako reprezentantów jakiejś niezwykłej dziedziny przyrodniczej. A to jest nauka o człowieku, o społeczeństwie. O społeczeństwie także w kryzysie, lecz nie tylko w sferze wymiany dóbr, ale także w nastawieniu psychicznym. Giełda nie jest tylko niewidzialną ręką rynku, to konglomerat emocji, który może wpływać na indywidualne zachowanie, a także na zachowaniem zbiorowości. Należy zastanowić się, czym jest dla nas ekonomia i czym jest dla nas kapitalizm.

L.J.: Czy kryzys podkopuje teorię racjonalnego wyboru lansowaną przez następców Miltona Friedmana? Czy pokazał, że człowiekiem, zgodnie ze sformułowaniem Keynesa rozwiniętym w książce Akerlofa i Shillera, kierują animal spirits – zwierzęce instynkty?

J.W.: Istnieje szkoła filozofii nauki założona przez Tomasa Kuhna, Michaela Polanyi’ego i von Hayeka, która m.in. dzieliła wiedzę na komunikowalną i niekomunikowalną. Pierwszą można skodyfikować i przekazać drugiemu, druga wynika z doświadczenia indywidualnego oraz ze środowiska, w którym tę wiedzę się nabywa. Hayek nazywał ją „wiedzą czasu i miejsca”. Wiele decyzji nie tylko w świecie nauki, ale także w świecie biznesu, jest podejmowanych właśnie w ten sposób – ludzie wiedzą, dlaczego trzeba coś zrobić tak, a nie inaczej, choć nie do końca potrafią powiedzieć, dlaczego akurat tak.

Działa także prawo niezamierzonych, często nieprzewidywalnych, konsekwencji. Niekiedy te konsekwencje mają wydźwięk pozytywny. Np. amerykańska regulacja finansowa z 1963 roku, wymagająca zgody władz na transfer kapitału amerykańskich korporacji za granicę, doprowadziła do powstania ogromnego rynku eurodolarowego, którego skala obrotów przewyższyła skalę udzielanych kredytów w największym wówczas centrum finansowym świata, czyli w Nowym Jorku.

Pamiętajmy jednak, że niezamierzone konsekwencje działań władz znacznie częściej są negatywne. Dlatego liberalni ekonomiści przestrzegają przed – jak to Hayek nazywał – „grzechem konstruktywizmu”. Próbując regulować cokolwiek, pamiętajmy, że porównania systemów realnie istniejących z konstruktami intelektualnymi są błędne metodologicznie. Te ostatnie bowiem znamy tylko z prezentacji efektów zamierzonych, natomiast nic nie wiemy o efektach n i e z a m i e r z o n y c h.

L.J.: Czy warto rozpędzać ten wózek, czyli model obecnej konsumpcji na kredyt? A może lepiej w ogóle do tego wózka nie wsiadać?

J.Ż.: Uważam, że nie jesteśmy stanie przewidzieć dokładnie, który wózek hamować i w którym momencie. Cały urok kapitalizmu polega na tym, że on pędzi, ale nie powinien pędzić na oślep. Za wroga kapitalizmu ciągle uznaje się państwo, które nie jest wielkim wrogiem wolności ludzkiej. Największym wrogiem kapitalizmu jest dziś lewiatan korporacji bezosobowy twór, który wyżera rynek. Pan profesor wspomniał o firmach ratingowych i o wykreowanych gigantycznych monopolach. Jak się popatrzy na rynek, tam poziom koncentracji jest szalenie niebezpieczny. Model kapitalizmu funkcjonujący w Polsce wygląda następująco: zbudować firmę i sprzedać ją korporacji. Ludzie są świadomi, że możliwość rozwoju kończy się na pewnym pułapie, w momencie zderzenia z jakimś kolosem. Z nim się nie wygra, należy więc sprzedać firmę innej, która dominuje na rynku. Niekontrolowany wzrost kolosów o umiarkowanej efektywności to bardzo niebezpieczne zjawisko, jeśli im się bowiem kompletnie nie powiedzie, to trzeba je utrzymać. Dziś ten, kto udaje, że broni kapitalizmu przed państwem, ten oddaje go na pastwę monopoli. Kapitaliści muszą uwierzyć, że państwo broni ich wolności i muszą wrócić do czytania Adama Smitha – największego krytyka tych niefunkcjonalnych konstrukcji ekonomicznych, które są potrzebne do wielu przedsięwzięć, ale jeżeli nie podlegają kontroli, to niszczą wszystko dookoła. Przestańmy się bać państwa.

Wracając do Adama Smitha, który stawiał tezę: wolność i wymiar sprawiedliwości są źródłem bogactwa. Bez wymiaru sprawiedliwości i skuteczności państwa w ściganiu i rozstrzyganiu sporów cywilnych, żaden rynek nie będzie dobrze działać. Także w Stanach problemy z sądami są źródłem bardzo poważnych problemów gospodarczych. Trzeba odzyskać wiarę w to, że dobre państwo, niekomunistyczne ani niefaszystowskie, musi być gwarantem funkcjonowania rynku i nie musi być jego największym zagrożeniem, wręcz przeciwnie – może być największym obrońcą. Brak wiary w to przeświadczenie może być źródlem kryzysu.

L.J.: Czy bezprecedensowa skala pomocy publicznej może prowadzić do negatywnych konsekwencji?

K.R.: W raporcie OECD, który wczoraj był prezentowany o Polsce, jest wykres, który porównuje wydajność pracy w różnych branżach na przestrzeni ostatnich 10 lat. Zmierzono także wydajność pracy administracji publicznej, która spadła o połowę. Wydajność pracy administracji spada w czasie, kiedy telewizory produkuje się efektywniej i kosztują one kilka razy mniej. Niedawno udział wydatków publicznych w PKB wynosił 42%. W 2010 roku będzie to 48% wydatków publicznych w PKB. W żadnym kraju nie ma tak mało wydajnej administracji publicznej, która się rozrasta i kosztuje coraz więcej. Ze wszystkich krajów OECD państwo polskie najbardziej kontroluje obieg gospodarczy. Polska jest państwem niewydajnym, kosztuje coraz więcej i coraz bardziej ingeruje w prowadzenie biznesu. To powinno się zmienić. Środkiem dyscyplinującym państwo jest kartka, którą wrzucamy do urny raz na cztery lata. Niestety, rządzący się tej dyscypliny boją. Na razie nie widać jaskółek zmiany tego stanu rzeczy, Ale pomimo tej słabości państwa i przeregulowania gospodarki Polska jest zieloną wyspą. Wyobraźmy sobie jak szybko byśmy się rozwijali gdyby zrobić reformy.

Marek Borowski:

Mamy różne rodzaje kapitalizmu, model europejski, anglosaski, skandynawski. Warto zobaczyć, jakie są różnice i który się najbardziej sprawdza. Jak kapitalizm i wolna gospodarka powinny funkcjonować? Muszą być przejrzyste, uczciwe, rynek musi działać na swoich zasadach. Kto powinien to regulować? Państwo, którego ingerencja jest potrzebna. Chodzi o uczciwość, nienaciąganie obywateli, o uprawnienia, które ma komisja nadzoru finansowego, z których skorzystała, podnosząc wymagania co do kredytów walutowych. Te uprawnienia są bardzo cenne i sporo nam pomogły. Potrzebne są działania państwa zmierzające do tego, aby rozbijać monopole i zmuszać je do przejrzystości, aby informacja o towarze i reklama były rzetelne i uczciwe. Kryzys, który mamy teraz, jest wynikiem nieprzestrzegania tych reguł głownie w USA, ale także w Europie. Sprawa płac i wynagrodzeń dla bankierów jest sprawą drugorzędną, chociaż denerwuje mnie, jeśli prezes niespecjalnie dużego banku zarabia kilka milionów złotych. Uważam, że to jest przesada.

L.S.: Tu, w świątyni kapitalizmu, uważamy, że państwo jest bardzo potrzebne. Państwo powinno wziąć odpowiedzialność za wprowadzanie rozwiązań prorozwojowych i bycie państwem produktywnym. Kryzys będzie zjawiskiem permanentnym. Lenin, gdyby pisał dziś swoje dzieło, zatytułowałby je Kryzys jako najwyższe stadium kapitalizmu.

J.Ż.: Kapitalizm to kwestia bezpieczeństwa i ryzyka. Gdyby bank chciał pożyczać pieniądze tylko tym, którzy na pewno je zwrócą, nigdy by na tym nie zarobił. Musi poruszać się na krawędzi ryzyka, jak każdy przedsiębiorca w kapitalizmie. Dobrym przykładem jest slalom narciarski: jeśli zawodnik chce dojechać do mety bezpiecznie, to zajmie 35. miejsce, a jeśli chce się znaleźć na podium, to musi zaryzykować poważny wypadek, czasem nawet śmiertelny. Taki jest kapitalizm i tego nie zmienimy. Jedynie relacje między ryzykiem a bezpieczeństwem mogą się zmieniać. W kryzysie mamy zagwarantowane większe bezpieczeństwo, mniejsze ryzyko.

Pytanie z sali: Ile czasu mamy na naprawienie kryzysu?

Krzysztof Rybiński: Mamy około 10 lat. W 2020 roku na emeryturę przejdzie liczne pokolenie poprzedniego wyżu demograficznego, wejdzie w życie droga polityka klimatyczna i stracimy dopalacz w postaci funduszy unijnych. Mamy tylko 10 lat, żeby dogonić Zachód pod względem poziomu życia.

J.Ż.: Świat i kapitalizm bardzo się zmieniły. Gdyby ktoś trzy lata temu analizował podobny temat, zaprosiłby Leszka Balcerowicza i to by wystarczyło. Dziś trzeba zaprosić 10 osób, każda z nich ma jakiś pogląd, każdy z nich jest niejasny. Ta fundamentalna, radykalna zmiana zaczęła się w Stanach i przyszła do Polski. Nie ma nic gorszego niż poczucie oczywistości. Jeśli wszyscy mówią to samo, to znaczy, że wszyscy się mylą. Ta zmiana już doprowadziła do upadku mitu Ameryki, nie jako mocarstwa, bo mocarstwem ona zawsze będzie, tylko jako wzorca do naśladowania. Kilka lat temu wskazywano amerykański system zdrowia jako wzorzec dla Polski. Dziś nie ma już takiej kwestii. Mity pozostały i są bardzo groźne, na przykład mit zamiany szpitala w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, bo tego rodzaju spółki nie mogą zadłużać. A tymczasem ogromna ilość spółek państwowych z ograniczoną odpowiedzialnością zadłuża się śmiertelnie i pada na naszych oczach. Ile mamy czasu? Albo go w ogóle nie mamy, albo się zajmiemy demografią i odzyskamy minimalny poziom równowagi. Nie myślmy, że za 20 lat przyjdzie rocznik, na konto którego możemy się zadłużać. Dziś zadłużamy się na konto pustki. H.B.: W badaniach widać, jak zmieniły się kryteria działania firm. Spadło znaczenie dochodów, wzrosły wartości niematerialne, takie jak przejrzystość, dbanie o pracownika. Są w Europie kraje, które pędzą dalej, przesunęła się jednak meta. Kwestia demografii jest szalenie istotna, a tu mamy mało przykładów na efektywność państwa. Jeżeli ktoś myśli, że becikowym można zniwelować problem demografii, to jest to wydawanie pieniędzy wszystkich podatników w błoto. Mamy przykłady krajów, które świetnie potrafiły ten problem rozwiązać, oczywiście jest on odsunięty w czasie. Jeśli mówimy o państwie, to warto by było, aby słuchało ono innych uczestników tego rynku i lepiej się z nimi komunikowało. Kapitalizm tak, wypaczenia nie.

L.S.: Po kryzysie zmieniło się wiele w sferze debaty, komentowania i refleksji, czym jest kapitalizm. Socjalizm odwoływał się do głównego rejestru ludzkich cech: altruizm, instynkt społeczny, równość, przynależność do grupy, egalitaryzm; na tym zbudował coś społecznie negatywnego. Kapitalizm zaś odwołuje się do egoizmu, indywidualnego interesu, chęci odróżnienia się; na tej bazie produkuje szalenie dobre rzeczy, jak społeczna odpowiedzialność biznesu – z chęci zrobienia interesu robimy rzeczy społecznie użyteczne. W kapitalizmie nic nie może prawidłowo działać, jeśli nie jest oparte na koncepcji interesu, powinniśmy to zaakceptować i okiełznywać, jeśli sytuacja tego wymaga. To jest istota tego systemu i potwierdza jego realne funkcjonowanie. Mamy teraz moment refleksji, ale nie wiem, czy będzie on trwał długo.

Śmierć wielkich idei :)

Znani i poczytni myśliciele filozoficzni postmodernizmu już dawno ogłosili koniec wielkich metanarracji (Jean-Francois Lyotard) oraz śmierć wielkich utopijnych wizji politycznych, zarówno lewicowych, jak i prawicowych (Jean Baudrillard). Myśliciele społeczni i polityczni, przedstawiciele czołowych politycznych ideologii i doktryn w dobie coraz bardziej powszechnej postpolityki przestali poszukiwać właściwej i najlepszej formuły państwa oraz jakiejś nowej, „lepszej” organizacji życia zbiorowego, jakiegoś „lepszego” ustroju konstytucyjnego i prawnego, porządku lepiej spełniającego swoje funkcje i bardziej sprawnie realizującego nasze potrzeby i oczekiwania. W obliczu powszechnego kompromisu demokratyczno-liberalno-kapitalistycznego wszystkie wielkie idee polityczne, które dotychczas wytyczały drogi działania mas i elit – poza rzecz jasna owymi trzema panującymi – zostały odesłane do lamusa historii na margines dziejów.

Ścieżki demoideałów

W XIX wieku – za sprawą pojawiających się po wielkiej rewolucji francuskiej nowych ideałów i upowszechniania się doktryny praw człowieka – klasyczny liberalizm zaczął systematycznie przeobrażać się w liberalizm demokratyczny, którego pierwszym wpływowym przedstawicielem był brytyjski filozof polityki John Stuart Mill. Jego śladami podążyli inni liberałowie, którzy nie tyle skupiali się na refleksji politologiczno-filozoficznej, ile – biorąc sprawy w swoje ręce – rozpoczęli proces rzeczywistego przeobrażania „przestarzałych” – ich zdaniem – systemów państwowych w spełniające w większym stopniu główną zasadę demokratycznego państwa, jaką jest reguła suwerenności ludu. Wyznacznikiem ludowładztwa musiało być systematyczne przyznawanie praw wyborczych coraz większej liczbie obywateli, a przecież w pierwszej połowie XIX wieku w najbardziej zdemokratyzowanych społeczeństwach europejskich praw wyborczych nie miało ponad 95% ludności.

Pierwszą znaczącą reformę prawa wyborczego w świecie europejskim przeprowadzono w 1932 roku w Wielkiej Brytanii. Po wstąpieniu na tron Wilhelma IV i przejęciu władzy w Izbie Gmin przez wigów z Charlesem Greyem na czele rozpoczęto batalię o odebranie miejsc w parlamencie tzw. „zgniłym okręgom” czy „wymarłym miastom” (niektóre z nich, jak np. Old Sarum, liczyły zaledwie siedmiu mieszkańców) i przekazanie ich wielkim miastom przemysłowym powstałym w XVIII wieku (jak np. Manchester). Prawa wyborcze przyznano wszystkim mieszkańcom tych wielkich miast, którzy dzierżawili na ich terenie domy. Wprowadzono również cenzus majątkowy, który sprawił, że prawo głosu uzyskali zamożniejsi mieszczanie, zaś stracili je zubożali przedstawiciele arystokracji i ziemiaństwa. Reformy Greya – wobec których Izba Lordów była skrajnie niechętna, w mniejszym stopniu nowy monarcha – były pierwszym krokiem do demokratyzacji brytyjskiego systemu wyborczego.

Kolejne reformy nazwano od nazwisk ich pomysłodawców: Disrealiego (1867) i Gladestone’a (1884-1885). Obniżono wtedy zdecydowanie cenzus majątkowy, co doprowadziło do zwiększenia się liczby uprawnionych do głosowania dwukrotnie (prawa wyborcze miało więc już ok. 10 proc. społeczeństwa). Kolejnym krokiem w demokratyzacji systemu wyborczego było całkowite zniesienie cenzusu majątkowego w stosunku do mężczyzn, którzy ukończyli 21 lat, które przeprowadzono w ramach tzw. reformy Lloyda George’a w 1918 roku. Początkowo przyznano również ograniczone prawa wyborcze dla kobiet, które ukończyły 30. rok życia i wynajmowały nieruchomość, natomiast ostatecznie cenzus płci zniesiono dopiero cztery lata później (w 1922 roku). W taki sposób – poprzez poszerzanie sfery osób posiadających prawa wyborcze – zadekretowano konsensus demokratyczny nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale niemalże we wszystkich państwach europejskich po I wojnie światowej.

Konsensus demokratyczny

Kryzys demokracji w dwudziestoleciu międzywojennym i doświadczenia totalitaryzmów II wojny światowej jedynie umocniły przekonanie co do szczególnego znaczenia zdobyczy demokratycznych, przez co ustrój ów stał się dominującym nie tylko w atlantyckiej części świata, ale zaczął rozlewać się na inne kontynenty. Ostatnie dekady XX wieku – od procesu dekolonizacji w latach 60. – to faktyczne opanowanie przez rozwiązania demokratyczne większej części świata: od Ameryki Łacińskiej, poprzez Azję i Oceanię, na Afryce skończywszy. Rozwój ów sprawił, że niektórzy – jak chociażby Francis Fukuyama – ogłosili koniec historii i wyrazili swoje przekonanie, że liberalna demokracja jest „punktem dojścia” czy „punktem finalnym historii”, jakiego Marks dopatrywał się w socjalizmie. Przypominają się w tym miejscu wypowiedzi tych, którzy uznawali, że demokracja jest najdoskonalszym z ustrojów politycznych.

Niezależnie od tego czy rzeczywiście przyjąć perspektywę Heglowsko-Marksowskiego rozwoju dziejów i konieczność dotarcia do jakiegoś punktu kulminacyjnego, to oczywistością jest, że w świecie współczesnym demokracja zdecydowanie dominuje. Właśnie w obronie demokracji toczy się szereg wojen i tejże właśnie demokracji podstawowe zasady usiłuje się wszczepiać państwom rozwijającym się bądź wychodzącym z epok autorytaryzmów i rządów dyktatorów. Iran i Afganistan to jedynie niektóre, najbliższe nam z racji polskiego zaangażowania militarnego, przykłady takich prób poszerzania sfery świata demokratycznego. Demokracja w świecie euroatlantyckim stała się wartością samą w sobie, a nie tylko nośnikiem wartości uznawanych za istotne, takich jak: wolność, sprawiedliwość, równość, praworządność. Nie dziwi więc, że w trzecim koszyku praw człowieka znalazło się również – czy słusznie, to temat na całkiem inną dyskusję – prawo do demokracji.

Democentryzm jest dziś zjawiskiem faktycznym, a dowody potwierdzające jego istnienie znajdujemy codziennie we wszelakich mediach. Z democentryzmem stykamy się słuchając polityków z pierwszych szeregów ław poselskich i senatorskich wszystkich niemalże krajów świata. Paradoksalnie, również w krajach de facto niedemokratycznych demokracja wskazywana była jako szczególna wartość i nominalnie wiele z tych państw funkcjonowało jako demokratyczne (chociażby demokracje ludowe w środkowo-wschodniej Europie). Źródłem owego democentryzmu jest przekonanie, że nie trzeba już poszukiwać „dobrej” formy organizacji życia państwowego i społecznego, bo taka „dobra” formuła już została odnaleziona. Po skompromitowaniu się przez reżimy niedemokratyczne – autorytarne czy totalitarne – niewielu w ogóle jest w stanie podważyć democentryczne przekonania większości. Konsensus demokratyczny między przedstawicielami wszelakiej maści ugrupowań, doktryn czy ideologii – zawarty nieświadomie, acz już świadomie podtrzymywany – sprawił, że nie pojawiają się – bądź pojawiają niezwykle rzadko – pomysły dotyczące przekształcenia ustroju demokratycznego, podważające jego najważniejsze i najistotniejsze zasady.

Konsensus liberalny

Podobnie rzecz się ma w sferze idei politycznych. Od XIX wieku żyjemy w świecie, w którym dominują – żeby nie powiedzieć, że panują – wartości i idee liberalne, propagowane, opisywane i charakteryzowane przez myślicieli liberalnych różnej proweniencji. Idee te z biegiem czasu coraz bardziej wdzierały się do doktryn politycznych wcześniej otwarcie i zaciekle zwaśnionych z liberalizmem: głównie konserwatyzmu czy socjalizmu, by coraz częściej tworzyć różnorakie ideologiczno-doktrynalne syntezy. Syntezy socjalistyczno-liberalne czy konserwatywno-liberalne sprawiały, że ruchy dotychczas walczące z liberalizmem zaczęły coraz bardziej się do niego zbliżać. Środowiska socjalistyczne czy konserwatywne zaczęły wchodzić w sojusze z liberałami. Również liberalizm okrzepł i powstało wiele nurtów i innowacji w jego ramach, które nie zawsze opierały się tak bezkrytycznie i bezrefleksyjnie na zrębie antropologicznym czy aksjologicznym, jaki proponowali liberałowie klasyczni.

Konsensus liberalny poskutkował przejęciem większości idei – dotychczas liberalnych – przez myślicieli i przedstawicieli doktryn i ideologii politycznych deklaratywnie nie-liberalnych, a czasami nawet wrogich samemu liberalizmowi. Wolność, równość, demokracja, rządy prawa czy reprezentacjonizm przestały być już ideami sensu stricto liberalnymi, coraz częściej były traktowane jako idee uniwersalne w obrębie świata wysoko rozwiniętego. Prawicowy i lewicowy biegun sceny politycznej zbliżyły się do centrum tak bardzo, że współczesna scena polityczna okazuje się być mniej różnorodna i bardziej jednolita niż to było jeszcze przed II wojną światową. Lewica i prawica zrezygnowały ze swoich wielkich haseł, które jeszcze 50 lat temu pozwalały odróżniać je od doktryn centrowych, dziś nie jest to już takie łatwe. Powstają programy polityczne budowane na bazie kilku doktryn politycznych oraz doktryny polityczne odwołujące się do różnych politycznych ideologii.

Konserwatyzm na modłę XIX-wieczną z bardzo silnym pierwiastkiem tradycjonalistycznym, antydemokratycznym i antyegalitarystycznym został zepchnięty na margines. Wielkie idee troski o tradycję, religię i wartości narodowe jakoś znikły ze sztandarów nowoczesnych konserwatystów, albo co najmniej zbladły. Wierni tym tradycyjnym wartościom i starający się bronić je przed zakusami liberałów zostali zepchnięci na margines, albo uznawani są za „wsteczników”, niejednokrotnie określani mianem „ciemnogrodu”. Socjalizm sprzed II wojny światowej, a już tym bardziej socjalizm z przełomu XIX i XX wieku, całkowicie przepadł. Jeśli przypomnieć sobie deklarację ideową Tony’ego Blaira i Gerharda Schrödera o „trzeciej drodze”, to trudno dostrzec w niej ów miniony socjalizm, a określić by ją można raczej jako socjalliberalną, jeśli nie po prostu liberalną. Lewicowy rewolucjonizm został odrzucony przez społeczeństwa domagające się spokoju i bezpieczeństwa, dobrobytu i zachowania najważniejszych swobód obywatelskich i indywidualnych.

Po 1989 roku i ostatecznym krachu realnego socjalizmu w krajach byłego bloku wschodniego i Związku Sowieckim konsensus ten jeszcze bardziej się umocnił. Historia bowiem dowiodła jednoznacznie, że komunistyczne pomysły i idee – tak silne przecież jeszcze w drugiej połowie XX wieku w krajach Europy Zachodniej, jak chociażby we Francji czy Włoszech (swoją drogą ciekawe, czy owi eurokomuniści nadal byliby tak komunistyczni, gdyby ich kraje znajdowały się pod sowiecką okupacją przez bez mała 50 lat i gdyby doświadczenie stalinizmu zmiotło z ziemi ich polityczne elity) – skompromitowały się totalnie (sic!). Doświadczenie totalitarne – nastawione skrajnie wrogo wobec doktrynalnego liberalizmu – jedynie ów liberalizm umocniło, sprawiając ponadto, że stał się on – i jego najważniejsze ideały – drogą dążeń społeczeństw wybijających się na niepodległość, często jednym z ich najważniejszych celów.

Konsensus kapitalistyczny

Upadek bloku wschodniego jednoznacznie zakończył również mrzonkę gospodarki socjalistycznej. Okazało się, że gospodarka centralnie planowana finalnie prowadzić może jedynie do zapaści, niewydolności systemowej i w najmniejszym stopniu nie pozwala na zrealizowanie potrzeb mieszkańców, co przecież zawsze było ideałem kreatorów komunistycznej utopii. Realizacja zasady sprawiedliwości społecznej przez państwowe planowanie, pozbawienie ludności indywidualnej własności i przekazanie wszystkich środków produkcji totalitarnemu państwu niewiele ze sprawiedliwością miała wspólnego. Nawet przekonanie, że państwa komunistyczne są „sprawiedliwe w biedzie i niedostatku” jest bzdurą, czego dowodem mogły być majątki komunistycznych dygnitarzy państwowych i uwłaszczenie się komunistycznej nomenklatury w państwach bloku poradzieckiego. Państwa pokomunistyczne, łącznie ze Związkiem Radzieckim, a po jego upadku z Federacją Rosyjską, obaliwszy komunistyczną fikcję weszły na ścieżkę wdrażania reguł gospodarki wolnokonkurencyjnej, budowy zasad wolnego rynku i powszechnej demonopolizacji.

Droga kapitalistyczna przed 20 laty nie była żadną alternatywą, nie było możliwości wyboru między kapitalizmem, a jakimś innym systemem organizacji gospodarki. Jedyna alternatywa dla kapitalizmu – komunizm – właśnie odchodziła do lamusa historii. Elity polityczne aktualnie nie stają przed wyborem: kapitalizm albo coś innego. Ich wybór polegać może jedynie na przyjęciu kapitalizmu z mniejszymi bądź większymi korekturami interwencjonistycznymi. Można zdecydować się albo na wprowadzanie mechanizmów wolnorynkowych i ograniczanie roli państwa w gospodarce, czyli ścieżkę bardziej neoliberalną czy neokonserwatywną, albo na korygowanie gospodarki za pomocą państwowych interwencji wszelakiej proweniencji, czyli ścieżkę socjaldemokratyczną. W obu jednak przypadkach nie ma sprzeciwu wobec kapitalizmu.

Kapitalistyczny konsensus stał się faktem wobec upadku jedynej idei, z jaką w przeciągu XX wieku dane mu było się ścierać. Aktualne spory toczą się między zwolennikami wolnego rynku w duchu Ludwiga von Misesa czy Friedricha Augusta von Hayeka a propagatorami interwencjonizmu państwowego skoligaconych z myślą Johna Maynarda Keynesa. W przypadku zadeklarowanych keynesistów nie można jednak mówić o dążeniach do likwidacji wolnego rynku, a jedynie do wprowadzania pewnych jego korektur w sytuacjach kryzysów gospodarczych, dużych spadkach produkcji czy dekoniunktury. Konsensus kapitalistyczny nie zostaje więc w ramach interwencjonistycznego sposobu myślenia o gospodarce zakłócony. A jeśli pojawiają się jakiekolwiek głosy domagające się obalenia systemu kapitalistycznego, to jednak nie idą za nimi propozycje dotyczące tego, jak taki nowy pokapitalistyczny ład miałby być zorganizowany. Trudno więc taką krytykę czy wręcz roszczenie potraktować poważnie.

Zmierzch wielkich projektów

Czasy współczesne ze względu na ów trójczynnikowy konsensus – demokratyczny, liberalny i kapitalistyczny – można by uznać za czasy stosunkowo nudne. Niewiele pojawia się nowych idei bądź tym bardziej wielkich projektów, które zawierałyby postulaty radykalnej przebudowy rzeczywistości społecznej, politycznej czy gospodarczej. Demokratyczno-liberalno-kapitalistyczna zgoda skłania co najwyżej do poszukiwania dróg reformy czy udoskonalenia instytucji i mechanizmów już istniejących i funkcjonujących. Chodziłoby więc raczej o reformę demokracji w duchu jeszcze większej partycypacji obywatelskiej i jeszcze większego obywatelskiego zaangażowania; o wprowadzenie takich instrumentów prawnych, które w jeszcze większym stopniu zapewniałyby prawa i wolności zapisane w konstytucjach i wydedukowane z doktryny praw człowieka, a także o takie zorganizowanie życia gospodarczego, aby żaden z podmiotów nie był uprzywilejowany i nie wpływał na dyktowanie warunków produkcyjno-cenowych innych podmiotom.

Współczesność można więc w tym sensie uznać za mało pomysłową i średnio innowacyjną systemowo – pomimo wszelkich nowostek naukowo-technicznych – jednak niewątpliwym i bezsprzecznym jej atutem byłoby bezpieczeństwo, jakiego ów trójbiegunowy konsensus dostarcza mieszkańcom świata demokratyczno-liberalno-kapitalistycznego. Bezpieczeństwo, które źródło swoje ma przede wszystkim w przewidywalności i ewolucyjności wszelkich zachodzących w rzeczywistości społeczno-politycznej i prawno-gospodarczej zmian. Zmniejszenie się niebezpieczeństwa zajścia wielkich społecznych rewolucji, politycznych i ustrojowych przewrotów, przedefiniowania międzyludzkich relacji gospodarczo-społecznych sprawia, że współczesny człowiek, choć może trochę znudzony i otępiały, czuje się jednak – zazwyczaj – pewnie i bezpiecznie w swoim świecie i doskonale wie, czym ten „jego świat” jest, czego po nim może się spodziewać i na co liczyć.

Zmierzch wielkich metanarracji i śmierć wielkich politycznych idei nie musi jednak oznaczać końca historii, nie musi być Heglowsko-Marksowskim „punktem dojścia”, po którym nic już przyjść nie może i który de facto zamykałby drogę permanentnemu postępowi. Może to być jedynie zmierzch tymczasowy, śmierć pozorna, wynikająca wyłącznie z powszechnego zadowolenia z obowiązującego i funkcjonującego całkiem sprawnie systemu stosunków i relacji. System ten może się jednak – i niewykluczone że wkrótce do tego dojdzie – wyczerpać, przestać spełniać oczekiwania, jakie żywią wobec niego jego mieszkańcy. Wówczas potrzebny będzie jakiś nowy projekt; możliwe, że inne – bardziej adekwatne do przyszłych czasów, wyzwań i niebezpieczeństw idee i wartości staną się podstawą przyszłego porządku. Aktualnie jednak możemy jeszcze spać spokojnie: panujący demokratyczno-liberalno-kapitalistyczny ład ma się dobrze, spełnia swoje funkcje i nie grozi mu wielki krach.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję