Popaprany świat :)

Jedni mają większą, inni mniejszą tolerancję wobec tego, czego nie akceptują czy co ich oburza, co nie mieści się w wyobrażeniach o świecie, a na pewno tego, w jakim chcieliby żyć.

Chętnie uznajemy się za osoby o otwartych umysłach. W przeciwnym razie moglibyśmy się narazić na miano twardogłowych, betonu czy dzbana. Jednocześnie każdy z nas ma granice tego, co dla niego lub niej jest dopuszczalne, co odrzucamy niemal odruchowo lub w najlepszym razie możemy zrozumieć, ale nie przyjąć. Oczywiście jedni mają większą, inni mniejszą tolerancję wobec tego, czego nie akceptują czy co ich oburza, co nie mieści się w wyobrażeniach o świecie, a na pewno tego, w jakim chcieliby żyć.

Mimo wszystko otwarty umysł jest jedną z tych cech, do których wiele osób aspiruje. A ponieważ ona tak niewiele oznacza – albo patrząc na to z innej strony, znaczy tak wiele – to chętnie na nią każdy się powołuje. Nawet ci, którzy bez ceregieli przyznają się do swoich wyraźnych, nienaruszalnych granic. „Skoro jesteś tak otwarty, to uszanuj mnie i mój pogląd” – zdają się mówić. W takiej sytuacji problemem nie jest ich brak otwartości. Nic jej im nie ujmuje. Nawet jeśli granice wydają się nam bardzo ciasne. Cóż, rozmawia się wtedy trudniej, a dyskusja może nawet wkurzać, ponieważ do drugiej osoby nie docierają nasze racje, nasze oczywistości. To wtedy też sprawdzana jest nie tyle ich, co nasza otwartość. Na próbę wystawiane są założenia naszego myślenia, te jego elementy, na których budujemy naszą logikę. Taka konfrontacja, zwłaszcza gdy nie jesteśmy na nią gotowi, bywa irytująca.

Jeśli więc nie brak otwartości, to co może być rzeczywistym problemem, gdy ktoś prosi nas o wyrozumiałość, tolerancję lub akceptację wobec swoich „ciasnych” poglądów czy wręcz postaw? Krzywdzenie innych z pewnością jest nieprzekraczalną granicą. Tylko z nim wiąże się kilka trudności.

Kto jest skrzywdzony?

Po pierwsze, wbrew pozorom niełatwo jest jednoznacznie określić, kiedy mamy do czynienia z krzywdzeniem. Nawet w przypadku konkretnej osoby nie posiadamy ostatecznego rozstrzygnięcia, kiedy została skrzywdzona. Czy jej subiektywna ocena czy nawet odczucie wystarcza? Pozytywna odpowiedź na to pytanie zawierałaby się w stwierdzeniu „czuję się skrzywdzony, więc jestem skrzywdzony”. O ile w przypadku relacji prywatnych takie podejście może być akceptowalne i mieć nawet uzasadnienie, to w życiu społecznym jest bardziej kłopotliwe.

Gdy ktoś w sferze publicznej zostanie subiektywnie skrzywdzony – ma poczucie skrzywdzenia – może publicznie to ogłosić, wyjaśnić sytuację ze swojej perspektywy czy podjąć polemikę i poddać pod osąd opinii publicznej. Może z tego zrodzić się debata, gdy pojawi się odpowiedź drugiej strony. Głos zabrać mogą obserwatorzy i komentatorzy, zadeklarowani stronnicy. Konkretny przypadek może stać się tylko przykładem jakiegoś szerszego zjawiska i z tej perspektywy być roztrząsany. Przekształca się on wtedy w spór o kulturę.

Sytuacja może potoczyć się jeszcze inaczej. Poczucie skrzywdzenia jest w ostateczności jedynie podstawą do zgłoszenia się do sądu, np. w przypadku naruszenia dóbr osobistych. Nawet kalkulując z prawnikami szanse powodzenia pozwu, nie ma pewności, że – mówiąc kolokwialnie – zostanie się uznanym za pokrzywdzonego. Rodzi się też wątpliwość czy sąd lub jakiś inny zewnętrzny, niezależny człowiek lub instytucja są jedynymi uprawnionymi do orzekania o skrzywdzeniu. To przecież również rodzi wątpliwości. Nawet pomijając niedopuszczalne sytuacje, gdy „obserwator zewnętrzny” jest w jakiś sposób związany z potencjalnym pokrzywdzonym, lub ma ku niemu jakieś bezpośrednie sympatie tudzież antypatie do potencjalnie krzywdzącego. Wpływ na ogląd sytuacji może przecież mieć kontekst kulturowy sprawiający, że pewnych mechanizmów nawet się nie dostrzega, jak np. w USA: przez dekady przypisywano czarnym większą skłonność do zachowań wykraczających poza normy społeczne. Sprawa sądowa również może stać się przyczynkiem do debaty publicznej. Ciężaru gatunkowego nadaje wyrok i argumenty prawnicze – dotychczasowe orzecznictwo, jego adekwatność do zmieniającej się kultury – a także znaczenie w przyszłych procesach.

Oba przypadki – zarówno ten poddany jedynie pod osąd opinii publicznej, jak i rozgrywający się na sali sądowej – pokazują, że o uznaniu za skrzywdzonego decydują postronni niezależni obserwatorzy. Decydują, czy zgodnie z obowiązującą kulturą były uzasadnione podstawy do poczucia bycia skrzywdzonym czy też nie. W takim przypadku w socjologicznym żargonie można mówić o intersubiektywnym poczuciu krzywdy. To wiąże się z pewnym niebezpieczeństwem. W przypadku nieprzyznania racji osobie czującej się pokrzywdzoną powstaje ryzyko trywializacji jej doświadczenia. W konsekwencji może to prowadzić do takich reakcji jak „przesadzasz”, „jesteś przewrażliwiony”, „straszna z ciebie histeryczka”. Innym razem reakcja może przejawiać się ignorowaniem, przemilczaniem czy ostracyzmem. To wszystko stanowi narzędzia znajdujące się w rękach każdej wspólnoty, społeczeństwa, społeczności oraz grupy, za pomocą których wyznaczają one swoje granice, definiują swoich członków i członkinie. Sięganie po to instrumentarium jest szczególnie dotkliwe, gdy zmiana miejsca czy przynależności wiąże się z dużymi kosztami psychicznymi, społecznymi lub materialnymi.

Wspólnota krzywd?

W ten sposób płynnie przechodzimy do krzywdzenia lub poczucia bycia skrzywdzonym związanym z przynależnością do wspólnoty, co przysparza jeszcze większych kłopotów. W grę wchodzi bowiem ta dziwna więź łącząca człowieka z osobami mu podobnymi. W niektórych przypadkach jest ona z wyboru – nie ma znaczenia, czy jest on dokonany przed przystąpieniem do grupy, czy jest niejako potwierdzeniem istniejącej sytuacji, np. pozostanie członkiem narodu – w innych decydujące są czynniki wykraczające poza naszą wolę – kolor skóry, rasa, etniczność, płeć, orientacja seksualna, wiek. Istniejące od kilku dekad możliwości zmiany czy też korekty płci dają szansę urealnienia sytuacji danej osoby, dlatego raczej nie należy zaliczać ich do kategorii „z wyboru”.

Jeśli słowa mogące krzywdzić wymierzone są w członka grupy lub nawet całą wspólnotę, czy uderza to personalnie we wszystkich jej przedstawicieli i przedstawicielki? Gdy słyszymy wypowiedzi obrażające lub szkodzące kobietom, mamy do czynienia z dyskryminacją osób czarnoskórych czy homoseksualistów, to czy każda jednostka należąca do danej wspólnoty jest krzywdzona? W grę na pewno wchodzi tu poziom utożsamiania się z grupą. Znajdą się przecież osoby mówiące, że dopóki nie dotyka to ich bezpośrednio lub nie jest skierowane do nich personalnie, to nic im do tego. Takie, które zostawią sprawę tym, którzy chcą stanąć w czyjejś obronie, a nawet dążyć do zmiany istniejącej sytuacji.

Takie zaangażowane osoby, czujące z pewnością silniejszą więź ze swoją wspólnotą, często wypowiadają się w jej imieniu są mniej lub bardziej formalnymi reprezentantami, mniej lub bardziej samozwańczymi liderami, cieszą się mniejszym lub większym poparciem współziomków, braci czy sióstr. W tym tkwi kolejny kłopot. Na ile wyrażane poczucie krzywdy jest podzielane w rzeczywistości przez wspólnotę, a na ile przez grupę wypowiadającą się w imieniu wszystkich. I patrząc z innej perspektywy, na ile wzorce i normy kulturowe mogą sprawiać, że dane słowa nie są postrzegane jako krzywdzące przez członków wspólnoty lub są przez nich bagatelizowane. Mówiąc inaczej, na ile posiadają fałszywą świadomość. I dalej, czy przywódcy wspólnoty – a nawet jej większość – mają prawo chronić przed krzywdą swojego współplemieńca, swoją członkinię, którzy nie są świadomi, że dzieje im się krzywda? Czy wtedy rola liderów nie sprowadza się jedynie do uświadamiania, ale niczego poza tym?

Przypadki te pokazują trudności, z jakimi mamy do czynienia w doborze metody określenia, kiedy ktoś jest skrzywdzony. Czy należy kierować się subiektywnością czy intersubiektywnością? A może obiektywnością, w kierunku której pewnie wiele osób zwróciłoby wzrok i serce, jednak obiektywnie sprawy kulturowe wykraczają poza nią.

Ten nieznośny kontekst

Oprócz metody uznania krzywdy problemem zawsze jest kontekst. To samo zachowanie, te same słowa mogą być uznane za dopuszczalne lub krzywdzące w zależności od sytuacji. Nie dotyczy to tylko oczywistego podziału na grono przyjacielskie, krąg towarzyski, relacje w pracy i wypowiedzi publiczne. To, co uchodzi w kontaktach z rodziną czy ze znajomymi, może być już przekroczeniem granic wśród współpracowników, zwłaszcza gdy w grę wchodzi dominująca pozycja jednej ze stron. Wyrazem tego jest również prawo, choć wiemy, że często w takich przypadkach jego egzekucja jest ciężka. Daje jednak podstawy i dodaje pewności.

Kontrowersje budzi sytuacja, w której wspólnota odmawia osobom postronnym możliwości posługiwania się jej językiem czy jej rytuałami w stosunku do swoich członków. Budzi to wrażenie podwójnych standardów czy nawet hipokryzji. Z pewnością taka grupa nie jest inkluzyjna. Ale czy każda być musi? Czy osoby z zewnątrz mają określać czy chociaż pouczać, jak otwarta ma być konkretna wspólnota? A jednak trudno sobie wyobrazić, by zabronić prawa do krytyki, głoszenia własnych opinii na ten temat. I znowu, kto ma rozstrzygać taki spór – dana grupa lub jej przedstawiciele, ci, którzy się z nią nie zgadzają, a może niezależni obserwatorzy? Do tego przecież wszyscy jesteśmy osadzeni w określonym kontekście kulturowym i posiadamy pewien stosunek do niego i zmian zachodzących w kulturze – afirmatywny, krytyczny lub niechętny. To nastawienie również trudno pomijać.

Na tym kłopoty się nie kończą. W sferze publicznej przecież te same wypowiedzi raz są akceptowalne, dopuszczalne czy choćby tolerowane, innym razem nie. Znaczenie ma kto mówi i z jakiej pozycji. To nieco wstydliwe w kulturze, która na sztandary wzięła sobie równość. Jednak słowa polityka będą inaczej oceniane niż przechodnia w ulicznej sondzie, tego prominentnego jako bardziej znaczące niż kogoś z tylnych rzędów. W jednym przypadku zostaną napiętnowane, w drugim przemilczane. Kobieta wygłaszająca przemówienie o prawach czy bolesnych doświadczeniach kobiet ma większe znaczenie i moc niż ten sam przekaz wygłaszany przez mężczyznę. Podobnie to wygląda w przypadku czarnych, homoseksualistów, robotników, pracodawców itp. Nemo iudex in causa sua – nikt nie może być sędzią we własnej sprawie, głosi starożytna paremia. „Nikt lepiej nie rozumie sytuacji, niż ten, który jej doświadcza, niż ta, która musi się z nią mierzyć”. „Ci, których dotyka dana sytuacja i walczą o jej zmianę dbają przede wszystkim o własne interesy, nie licząc się z drugą stroną”. Takimi założeniami często podszyte są dyskusje. W różnych sytuacjach te same osoby powołują się raz na jedną, raz na drugą. Z kolei trzymanie się jednej prowadzić może do absurdu albo wniosków, z którymi z innych powodów się nie zgadzają. W każdym razie, straszne z tym zamieszanie.

Świat artystyczny to jakby oddzielna kategoria. W wolnym społeczeństwie na więcej on pozwala. Twórczość artystyczna stale jest osądzana, natomiast nad twórcami wisi groźba stanięcia pod pręgierzem krytyki sztuki i odbiorców, a także opinii publicznej, gdy poruszane są gorące tematy społeczne. Pisarze, malarze i rzeźbiarki, scenarzyści i reżyserzy filmowi czy teatralni, komicy, piosenkarki oraz fotografki w tworzeniu dzieła mają dużą swobodę, jednak jako osoby publiczne – zwłaszcza ci powszechnie cenieni, te cieszące się uznaniem – podlegają tym samym ograniczeniom i prawom co reszta, łącznie z tym nieformalnym przykładaniem różnych miar, przemilczania czy infamii. Zarówno w przypadku twórczości, jak i publicznych wypowiedzi twórców to niekończąca się dyskusja o tym, co wolno wyrażać, a czego nie. W jej trakcie pojawiają się głosy o banowaniu. To wszystko ma bezpośredni wpływ na konkretnego twórcę. Bojkotowanie jego dzieła i nawoływanie do tego, niezapraszanie artysty do programów czy na łamy pism w przypadku powodzenia akcji może rodzić poczucie krzywdy. W pluralistycznych społeczeństwach okazać się jednak może, że przyniesie to wręcz odwrotny skutek – zachęci do zapoznania się z dziełem, choć już w innych środowiskach czy kręgach. W niektórych przypadkach takie „nowe odkrycie” bojkotowanego dzieła czy autora może nawet zrazić ogół do jego przeciwników. To zawsze społeczne przeciąganie liny.

Trudno wyobrazić sobie, że głos jednej czy drugiej osoby, nawet najbardziej płomienny, zostanie potulnie przez wszystkich zaakceptowany. Choćby tuzin najbardziej znamienitych postaci poszło w ich ślady, pojawi się polemika. W jej trakcie mogą padać nie tylko kontrargumenty. Mogą pojawiać się postulaty namawiające do ostracyzmu, a nawet do prawnego uregulowania kwestii – zabronienia głoszenia pewnych idei lub gwarantujące im prawo. Przynajmniej do momentu spenalizowania tego zakresu toczy się pełnokrwista debata publiczna, choć przecież i potem dyskusja nie jest zamknięta raz na zawsze. Oburzać może tylko to, kiedy ktoś chciałby odbierać prawo do polemiki, polemiki z polemiką itd. Kluczowe więc nie jest samo dzieło, ani reakcja na nie, wygłoszony komentarz artysty, ani jego krytyka. Kwestią nie jest tu wolność, w tym wolność słowa i ekspresji. Głównym ograniczeniem tej publicznej przepychanki jest krzywdzenie innych, z wszystkimi opisywanymi tu trudnościami.

Sztuka z jednej strony ma w sobie potężną siłę przełamywania, rozkruszania zastanego stanu rzeczy, zmiany tego co niepożądane i ustanawiania nowych norm, z drugiej podtrzymywania istniejącej kultury, petryfikowania sposobów myślenia i postępowania, tego co uchodzi za oczywiste i zdroworozsądkowe, jak i tego, co jest niewłaściwe, niemoralne, wykraczające poza przyjęte stosunki społeczne. Sztuka wpływa na wrażliwość społeczną, kształtując postrzeganie tego, co jest krzywdzeniem, a co nim nie jest. Między tymi dwoma podejściami cały czas balansują wspólnoty, środowiska, grupy. To napięcie między ciągłością a zmianą dotyczy wielkich formacji cywilizacyjnych, narodowych, kręgów intelektualnych oraz artystycznych, a także partii politycznych.

Co z intencją?

Zanim przejdziemy do tak rozumianych spraw politycznych, bez których dotychczasowe uwagi pozbawione są osadzenia, jeszcze na moment zatrzymajmy się przy kłopotach związanych uznaniem słów czy działań za krzywdy.

Często osoba broniąca się przed zarzutem o krzywdzenie zarzeka się, że nie takie były jej intencje. Nigdy jednak nie możemy być w stu procentach pewni, jakie one były. Zresztą nawet dobre intencje nie gwarantują, że się kogoś nie skrzywdzi. To, co komuś wydaje się dobre i właściwe, niekonieczne jest takie dla drugiej osoby, a nawet może negatywnie na nią wpływać. Paradoksalnie działanie (mówienie i pisanie też jest działaniem) z dobrymi intencjami może zaszkodzić bardziej niż ktoś mający złe intencje. To, co powie lub zrobi osoba chcąca zaszkodzić, może spłynąć jak po kaczce, natomiast ktoś chcący dobrze może nadepnąć na odcisk, poruszyć do żywego. Takie przewrotne bywa życie.

To, co w debacie publicznej może obrażać, w powieści staje się głównym problemem moralnym dzieła, wypowiedziane ze sceny stand-upowej wywołuje rechot. A przecież każda z tych form jest pewnym głosem w dyskusji. Trudno odebrać którejś z nich znaczenia w kształtowaniu odbiorców. Choć każdą określa odmienny rodzaj niepisanego kontraktu. Ale przecież w debacie publicznej również dopuszczalne są żarty, a nawet ironia (będąca przecież problemem dla osób z autyzmem), z kolei widz może czuć się urażony słowami komika. To kolejny przykład tego, jak płynna jest materia, o której mówimy. Zwłaszcza, gdy wszystko miesza się dziś na jednym wallu czy feedzie w social mediach. Pod poważnym artykułem czy wywiadem, komentarzem znajomego, wyskakuje nagranie występu stand-upera na ten sam temat, a zaraz reklama z fragmentem książki, w której bohater z nim się mierzy.

Dla porządku odpowiedzmy jeszcze na jedno pytanie. Czy osoby o otwartych umysłach mogą krzywdzić? Choć korci, by na takie pytanie udzielić przeczącej odpowiedzi, by dać wyraz klarowności wywodu, to jednak niepodobna tego uczynić. Otwartość może mieć w sobie również raniące ostrze, zwłaszcza, gdy zaczyna traktować się ją jako powód do wyższości. I tak jak w przypadku dobrych intencji, łatwo można przeoczyć, jak szkodliwe i toksyczne tworzy się relacje z tymi, których uważa się za twardogłowych, beton czy dzbany. Otwarty umysł niczego jeszcze nie gwarantuje.

Jakby wszystko było łatwiejsze, gdyby można było zaprogramować wszystko, ustanowić jakieś bezdyskusyjne normy i prawa. Słowem ustanowić normalność trwającą tysiąc lat. Wyeliminować raz na zawsze niepożądane sposoby myślenia, idee, działania. A jednak cały czas nam ona ucieka. Nie udaje się osiągnąć upragnionego celu. Dzieje się tak, nie tylko dlatego, że ciągle są obecni dotychczasowi jego wrogowie. Jest tak również dlatego, że wciąż pojawiają się nowe ideały, a wraz z nimi kolejne osoby, które mącą, szkodzą sprawie, już tej nowej.

O co w tym chodzi?

Można w tym wszystkim się pogubić. Skąd taka ciągła ruchawka? Czemu nie może być spokojnie? Dlaczego komuś zależy by nie było „normalnie”? Zawsze kusi odpowiedź, że to kwestia zabobonów, ignorancji, lenistwa umysłowego, uprzedzeń, nienawiści, głupoty, braku wiedzy czy wreszcie złej woli. Jednak można tak mówić z perspektywy każdego ideału życia społecznego. W nich bowiem zawsze wszystko dobrze funkcjonuje, i nawet gdy przewidywane są jakieś trudności to przewidziane są rozwiązania zgodne z podstawowymi założeniami, takie, które nie wzruszają fundamentów ideowej konstrukcji. Zatem tylko przywary stoją na przeszkodzie urzeczywistnienia idealnego – nawet programowo nieidealnego, jak w przypadku niektórych odmian liberalizmu czy chrześcijańskich wizji społeczeństw – świata. Stąd też wszechobecna wiara w zbawienną moc edukacji.

Właśnie te kulturowe wizje rywalizują ze sobą o to, co jest dobrym, właściwym życiem, jakie zachowania są pożądane, a jakie powinny być piętnowane, jak należy rozumieć tak podstawowe dla każdego społeczeństwa kategorie: sprawiedliwość, równość i wolność. Do tego dochodzi kwestia bardziej praktyczna, w jaki sposób pokonać pozostałe wizje lub zachować wobec nich pozycję dominującą.

W ten sposób doszliśmy do nadania sensu dotychczasowym rozważaniom, w których przewijał się zwrot: kontekst kulturowy. Chodzi o kulturową hegemonię wyznaczającą ramy mainstreamu, „zdrowego rozsądku”, oczywistości, truizmów, niepodlegających dyskusji założeń. Dopuszcza ona istnienie „subkultur”, zwłaszcza tych niebędących w jaskrawej z nią sprzeczności, jednak mocno pilnując, by nie stały się one dla niej zagrożeniem. Zresztą w liczebnie ogromnych, spluralizowanych społeczeństwach – w których różne grupy i społeczności są zsieciowane, przenikają się, a niektóre ważne dla nich wartości zazębiają się z mainstreamowymi – hegemoniczne jądro musi budować i utrzymywać swoją pozycję również w oparciu o orbitujące wokół niego mniejsze podmioty.

To brzydkie słowo na „h”

Koncept hegemonii kulturowej i jej zasadniczego znaczenia w życiu społecznym został opracowany przez włoskiego marksistę Antonio Gramsciego. To jeden z powodów niechęci do podejmowania tego tematu zarówno przez liberałów, jak i konserwatystów. Sięganie po autorów lewicowych jest w ich przypadkach działaniem nieczystym, a przywoływanie czymś podejrzanym. Ot, taki środowiskowy przejaw hegemonii kulturowej. Najbezpieczniej tkwić w swoich zakonach, bronić swoich okopów, za żadną cenę nie otwierać furtki wrogowi. Jeśli zapoznawać się z jego myślą – w końcu dobrze posiadać rozległą wiedzę i mieć otwarty umysł – to tylko poprzez masakrujących ją autorów środowiskowych. Żeby nie było, to odnosi się także do lewicy.

W przypadku liberałów dochodzi jeszcze inny, bardziej zasadniczy powód. Ich zainteresowanie jednostką i jej wolnością sprawia, że w hegemonii dostrzegają jedynie zagrożenie. Raczej walczą z nią niż o nią. Dzieje się tak w myśl wolności negatywnej, dla której każdy pozytywny program łączy się z czyhającym niebezpieczeństwem. Nawet jeśli nie oburzają się, to przestrzegają przed wszelkimi formami ograniczającymi człowiekowi możliwość ekspresji i wypowiedzi, które nie ograniczają wolności innych. A czy sprzeciwiają się ekspresji i wypowiedziom mogącym krzywdzić? W tym względzie są podzieleni. Jedni je odrzucają z przyczyn doktrynalnych, inni bardziej z praktycznych, o których była mowa, a są i tacy, dla których krzywdzenie jest naruszeniem wolności. Odzwierciedlają w ten sposób podział w dzisiejszej liberalnej kulturze Zachodu, w której trwa spór. Zresztą od XIX w. lewica zarzuca liberałom, że są konserwatystami, a konserwatyści oskarżają ich o lewicowość, jeśli nie bezpośrednio, to o torowanie drogi lewicowym ideom. Ta krytyka przetrwała do dzisiejszych czasów, a rozdarcie jest przecież widoczne w liberalnych środowiskach czy partiach politycznych. Jeśli spojrzeć na to w kontekście hegemonii, to niekoniecznie jest to słabość.

Trzecim powodem braku nadmiernego zainteresowania znacznej części liberałów kwestiami hegemonii kulturowej jest ich skupienie się na ekonomii. Tu jakby byli najpilniejszymi uczniami swojego wroga Karola Marksa, który przedkładał bazę nad nadbudowę. A właśnie Gramsci jeśli nawet nie postawił myśl niemieckiego filozofa na głowie, to wydobył zagadnienia kultury z cienia spraw gospodarczych. Żył w czasach, w których widział, jak idee komunistyczne są wprowadzane w społeczeństwie zupełnie innym, niż przewidywał to Marks, oraz doświadczał na własnej skórze dojścia do władzy faszystów, którzy wsadzili go do więzienia. Dwudziestolecie międzywojenne to epoka, w której właśnie o hegemonię kulturową rywalizowały trzy wielkie koncepcje życia społecznego – komunizm, faszyzm i demokracja liberalna (bardzo jednak odległa od tej dzisiejszej, na co wpływ właśnie miała hegemoniczna w tamtym czasie kultura). Można było zobaczyć jak w soczewce, o co i w jaki sposób toczy się gra. Gra, która kosztowała miliony żyć. Dziś, w ramach demokracji liberalnej, która historycznie dotychczas wygrywa starcie z początku XX w., można dostrzegać ułomną analogię tamtego starcia. Lewica domaga się kultury większej równości, zarówno w różnorodności, jak i ekonomicznej. Prawica pragnie większego kulturowego podobieństwa jednostek, najlepiej w oparciu o dotychczasowe wzorce chrześcijańskie. A centrum czy też liberałowie stawiają na więcej wolności indywidualnej, nie określając jej specjalnych ograniczeń (prócz tego zasadniczego, choć wieloznacznego o nienaruszaniu wolności innych), bo gdy ona jest… niech się dzieje wola nieba lub – jak kto woli – hulaj dusza, piekła nie ma. A w każdym przypadku to obietnica polepszenia życia ludzi, funkcjonowania społeczeństwa.

Nie tylko Gramsci w wojnie kultur sprzed 100 lat dostrzegał, że gra toczy się nie tylko o obsadzenie stanowisk, wprowadzenie własnych rozwiązań ustrojowych czy prawnych, prowadzoną politykę gospodarczą, ale zwłaszcza o coś, co będzie legitymizowało zdobytą władzę, uzasadniało poczynania „rządzącej grupy politycznej”. Inny włoski myśliciel, zwolennik ustroju mieszanego, twórca teorii elit, reprezentujący poglądy konserwatywno-liberalne, zadeklarowany przeciwnik faszyzmu, Gaetano Mosca określał to mianem formuły politycznej. Jej zmiana pociąga za sobą zmianę rządzących i odwrotnie, gdy ci się zmieniają, zaszczepiają w społeczeństwie nowe sposoby myślenia, nowe spojrzenia na otaczający świat, oczywistości czy dogmaty.

Gdy ścierają się tak odmienne wizje jak komunizm, faszyzm i liberalizm (choćby konserwatywny), widać jak na dłoni, że wizja demokracji czy parlamentaryzmu, w których walka toczy się na programy polityczne oraz techniczne rozwiązania, w oparciu o racjonalne argumenty jest mrzonką lub przygodnym zbiegiem okoliczności. Jest on możliwy, kiedy kultura hegemoniczna jest na tyle silna, że czyni inne formuły polityczne marginalnymi lub nieistotnymi. Daje również na tyle dużo swobody, że w jej obrębie jest z czego wybierać, bo hegemoniczne założenia umożliwiają alternatywne rozwiązania, które między sobą się ścierają. Oczywiście to wielki ideał każdej formacji, zwłaszcza takich, które nie roszczą sobie pretensji do monopartyjności. Jednak w rzeczywistości często różne proponowane w ramach demokracji rozwiązania szczegółowych kwestii opierają się na odmiennych założeniach filozoficznych. Niektóre mogą współgrać lub co najmniej nie są sprzeczne z hegemoniczną kulturą, w innych przypadkach przyjęcie jednego punktu programowego, jeśli nie pociąga, to przynajmniej otwiera możliwość zmian – czyniąc wyłom w konstrukcji, prowadzi do niespójności logicznych, prawnych. Stąd też w szeregach każdej formacji znajdują się strażnicy czystości doktryny, doktrynerzy.

Czas liberalnej hegemonii

Czy wspomniane trzy powody braku zainteresowania liberałów kwestiami hegemonii kulturowej oznaczają, że nie są do niej zdolni, czy też nie potrafią jej ustanowić? Już pojawiły się sugestie, że tak nie jest. Zresztą nawet współczesna lewicowa filozofka podejmująca temat hegemonii kulturowej i bez skrupułów opisująca strategię, jaką powinna przyjąć lewica by ją osiągnąć, Chantal Mouffe, jako przykład do naśladowania przywołuje sukces liberalnej myśli od połowy lat 70., a w jego następstwie rządów Margaret Thatcher. To wówczas na Zachodzie doszło do przeorientowania się polityki i kultury po powojennych dekadach hegemonii konsensusu głównych partii wokół państwa dobrobytu oraz keynesowskiego spojrzenia na kwestie gospodarcze. To wtedy brytyjscy konserwatyści uznali, że rosnące w siłę ruchy społeczne z ich demokratycznymi, równościowymi żądaniami doprowadzają społeczeństwa do upadku. Do tego doszła chęć rozprawienia się ze związkami zawodowymi, których ówczesna pozycja była utrapieniem dla rządzących chcących prowadzić politykę oszczędności rekomendowaną przez właśnie odmieniony Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a w związku z otrzymaną pożyczką (uzyskaną jeszcze przez rząd Partii Pracy w 1976 r.) wręcz konieczną.

Thatcher nie tylko rozprawiła się ze związkami zawodowymi. Również wykorzystała hegemoniczną strategię, by uznać aparat biurokratyczny z założenia za opresyjny i szkodliwy, a osoby korzystające z pomocy społecznej za obciążenie. Przeciwstawiała im wszystkim przedsiębiorcze jednostki, potrafiące zadbać o siebie same i rodziny – najlepiej te, za którymi stoi moralna słuszność. Państwo, na którego czele stała, przedstawiała jako wroga. Trzeba przyznać, że liberalna brytyjska premier „umiała w hegemonię”, z tym nieodzownym dzieleniem, przeciwstawianie większości „gorszemu sortowi”. Mouffe posuwa się nawet do stwierdzenia, że w ten sposób prowadziła politykę populistyczną i w jej ustach nie jest to nic gorszącego, bowiem sama belgijska filozofka stawia się w pozycji demiurga lewicowego populizmu.

Mouffe patrzy na politykę jako na sferę agonalną, czyli taką, w której stale obecny i niezbędny jest konflikt. Jest on potrzeby, gdyż tylko wtedy mamy do czynienia z właściwą, demokratyczną polityką. Nie musi on sprawiać, że w wyniku starcia rodzi się najlepsze rozwiązanie, rywalizacja przyczynia się do wzajemnego uszlachetniania się oponentów, a tym samym polityka staje się lepsza. Spór hegemoniczny może dewastować, nie przyczyniać się do niczego pozytywnego, być jałowy. Jednak każdy z jego uczestników, jeśli chce wygrać, zdobyć większość, zwłaszcza w dzisiejszych warunkach demokratycznych społeczeństw, musi być populistyczny. Nie chodzi o to, by schlebiać ludowi. Ani tym bardziej o mamienie go, utożsamiając z nim swoją wolę. Nie oznacza to również porzucenia racjonalizmu, choć takiego w wersji kartezjańskiej, to i owszem. Jak przekonują neurobiolodzy, co najmniej od połowy lat 90. i ukazania się książki Antonio Damasio „Błąd Kartezjusza”, emocje są ważnym czynnikiem racjonalnego myślenia, są pełnoprawnym jego uczestnikiem, być może nawet najważniejszą jego przesłanką. To jednak sprawia, że ideał jednego wspólnego wszystkim racjonalizmu jest fantazją. W ten sposób staje się jednym z elementów każdej hegemonicznej propozycji opierającej się ostatecznie na emocjonalnym uwikłaniu niezbędnym do powstania i utrzymywania wspólnej identyfikacji politycznego podmiotu zbiorowego.

O sukcesie Thatcher nie świadczą więc wprowadzone rozwiązania prawne czy gospodarcze. Te się zmieniały, były korygowane. Zresztą trudno sobie wyobrazić, by jakaś polityka była dobra w każdym czasie, w każdych warunkach, posiadała uniwersalną wartość, niezawodne recepty. Nawet jeśli często są one tak przedstawiane. Co zatem najdobitniej poświadcza o zwycięstwie thatcheryzmu? Nie to, że przez 11 lat stała na czele Rządu Jej Królewskiej Mości. Nawet nie to, że przez kolejne prawie 7 lat rządziła jej macierzysta Partia Konserwatywna. Lecz to, że pomimo druzgocącej klęski konserwatystów w wyborach w 1997 r. rząd Partii Pracy na czele z Tonym Blairem kontynuował kurs neoliberalnej polityki, choć z zainstalowaną bardziej socjaldemokratyczną aktualizacją (Trzecia Droga). W ten sposób powstała nowa oś sporu w obrębie hegemonicznej formuły politycznej, o to, czy prowadzić trochę bardziej wolnościową, czy jednak trochę bardziej socjalną politykę, co raczej dotyczy spraw technicznych niż zasadniczych. Stąd zarzuty neoliberalizmu o postpolityczność.

Ten liberalizm nie był apolityczny, lecz bezczelnie polityczny. Jeśli zarzuca mu się postdemokratyczność (Mouffe) czy depolityzację (Jan-Werner Müller), to dlatego, że przez lata skutecznie rugował pojawiające się hegemoniczne alternatywy i trwał, gdy konkurencyjne propozycje upadały (komunizm). Jeśli oskarżano go o nadmierne skupienie się na kwestiach ekonomicznych, a niedocenianie kulturowych, to dlatego, że nie dostrzegano w nim siły dyscyplinującej jednostki, a ostatecznie tego, co Thatcher nazwała pracą nad „przemianą serca i duszy narodu”, serc i dusz ludzi poprzez gospodarkę. I przemienił. Zresztą w sposób, o którym tyle mówili sami ideolodzy neoliberalizmu, czyli nieprzewidywalny i niezgodny z intencjami polityków. Małym piwem było utracenie przez konserwatystów swojej bazy społecznej, która choć na początku zyskała na przemianach, to długofalowo straciła najbardziej, przy osłabieniu obywatelskich form kontroli władzy i nowej, opartej na relacjach konsumenckich jej legitymizacji.

Nieodzownym uzupełnieniem neoliberalizmu stała się kultura masowa nastawiona na rozrywkę gwarantującą niezbędny do pozostawania efektywnym, produktywnym i kreatywnym relaks i odpoczynek. Kultura leisure & pleasure pozwala trochę odetchnąć po codziennym wyżyłowywaniu się. To jedyny moment, w którym można poleniuchować, bo lenistwo jest świeckim grzechem głównym, powodem do potępienia, jedną z najgorszych przywar. Jest tym, czym dla czasów heroicznych była acedia.

Mainstreamowa kultura masowa jako przemysł bardziej przypomina wielki zakład produkcyjny niż nonszalancki światek artystyczny, a tym bardziej osamotnionych geniuszów. Nie może więc dziwić, że obowiązują w nim nie tylko nieformalne zasady środowiskowe, ale również dąży się do ich sformalizowania, co musi wywoływać poruszenie. Tematy, które podejmuje, mają podobać się konsumentom, głównie z powodu nastawienia na zysk. Mają być bliskie ludowi, choć przede wszystkim jako przedstawicielom uniwersalnej kultury lub aspirującym do niej. Stąd też może wynikać pewna nieadekwatność poruszanych problemów i dyskusji wokół niej w lokalnych warunkach. Pytanie, czy powstałą lukę potrafią wypełnić rodzimi twórcy, napisać odpowiedni apendyks. To znowu zagadnienie bliskie Gramsciemu. Interesowała go, podobnie co w tym samym okresie liberała Benedetto Crocego, odnowa kultury włoskiej, rinnovamento. O ile jednak Croce skupiał się na kulturze duchowej, wysokiej, elitarnej, to Gramsciego interesowało przede wszystkim podnoszenie intelektualne i moralne ludu włoskiego. Jego zdaniem na przeszkodzie do tego stało oderwanie twórców od niego, nawet jeśli mieli ludowe korzenie. Zajmowali się sprawami dla mas nieciekawymi czy też nieistotnymi, często skupiając się na sobie. A przecież – zauważał lewicowy myśliciel – ówcześni Włosi chętnie sięgali po literaturę francuską, co Gramsci uznał za przykład hegemonii obcej kultury, w ten sposób mogąc dziś stawać się idolem dla krytyków nie tylko amerykanizacji, ale również nieprzejednanych obrońców wyższości kultur narodowych.

Pyrrońskie wersety

Co poradzić na zewsząd płynącą hegemoniczną opresję? Cóż począć z tymi wszystkimi pytaniami i niewspółmiernościami, o których była tu mowa? Czy można się nie załamać w obliczu tej złożoności i przewrotności świata? Jak mieć przekonania, a nie stać się fundamentalistą, mieć jakąś pewność, ale i posiadać wątpliwości? W jaki sposób zachować swoją przestrzeń wolności? Nie podając ostatecznych odpowiedzi w formie recept, można przedstawić kilka uwag.

Zacząłbym od tej mówiącej, że nie ufać bezkrytycznie w żadne głoszone bezdyskusyjnie prawidła odnoszące się do życia społecznego. Niech w tym przewodnikiem będzie Michel de Montaigne, który w swoich „Próbach” z uporem godnym lepszej sprawy obnażał często przywoływane stwierdzenia, zarówno te ludowe, jak i głoszone przez uczonych, pokazując, że w historii są przykłady na każde z nich i z nimi niezgodne. XVI-wieczny francuski myśliciel był przedstawicielem tradycji sceptycznej, wywodzącej się od Pyrrona z Elidy. W duchu więc greckiego filozofa trzeba pamiętać, że nawet jeśli wydają się nam one równe pod względem wiarygodności i niewiarygodności, nie znaczy to, że są równoznaczne czy symetryczne.

Trzeba więc stale zachowywać otwarty umysł. Choć właśnie na jego napełnienie zawsze znajdą się chętni, chcący wlać w niego niepodważalne prawdy i oczywistości, wykorzystując do tego emocjonalny wywar z słów, obrazów, argumentów. Otwartość umysłu jest jednak niezbędna do krytycznego myślenia, sprawdzania tych, którzy chcą nas przekonać, wmówić swoje racje. Jest potrzebna przy powściąganiu sądu, a więc nie uznawaniu za prawdziwe lub nieprawdziwe danych stwierdzeń. To bardzo niewygodna postawa dla przekonujących. Znacznie bardziej niż niezgoda dodająca im paliwa, wzmacniająca poczucie misji, a tę zazwyczaj posiadają głosiciele świętych doktryn, czy to religijnych, czy świeckich.

Nawet czysty doktrynalny liberalizm – jeśli w ogóle uznać, że kiedyś powstał jako zlepek myśli wielu sprzecznych ze sobą pisarzy przyznających się lub przypisywanych do tradycji liberalnej – możemy włożyć między bajki. Jest niedoścignionym wzorem jak millenarystyczne rojenia. Argumentowanie z perspektywy urzeczywistnienia raju na ziemi powinniśmy odrzucić jak w przypadku religii. Nie dlatego, że to herezja, ale ponieważ jest to zwodnicze, choć – jak w przypadku jego religijnego odpowiednika – może być porywające.

Szlak ten przecierał m.in. John Gray. Brytyjski filozof dał się porwać thatcheryzmowi w pierwszych jego latach. Jednak już na początku lat 90. odszedł od niego. Nie porzucił jednak tradycji liberalnej. W oparciu o nią zaproponował formułę pyrronizmu politycznego. Na czym ona polegała? Na dewaluowaniu panujących fikcji czy komunałów, nawet tych z liberalnego imaginarium, ale jednocześnie wydobywaniu wartościowych elementów tradycji wolnościowych i społeczeństwa obywatelskiego. W ten sposób jest zarówno wywrotowy, jak i konserwatywny. Stawia sobie za cel uzdrawianie i odnawianie praktyk życia społecznego i politycznego.

Polityczny pyrronista nie ma wprost ambicji zmieniania kultury hegemonicznej, ale jednocześnie cały czas ją podkopuje, nie dając jej zdroworozsądkowym mniemaniom wiary. Nie ufa żadnym uniwersalnym rozwiązaniom, ani łatwym odpowiedziom oferowanym przez nią. Wzbrania się przed konstruowaniem doktryn, choćby najbardziej liberalnych. Broni siebie i społeczeństwa przed wszelkimi ideologicznymi ekscesami, mogąc jednocześnie wspierać zmiany z innych pobudek i pozycji, zwłaszcza własnych odczuć nie wymagających dodatkowych, nadmiernych intelektualnych konstrukcji czy zwłaszcza nachalnego przekonywania. Bardziej niż jednorodną doktrynę ceni dziedzictwo historyczne. Dziś jest ono na tyle rozległe, że mieszczą się w nim liczne, różnorodne i sprzeczne tradycje. Chętnie więc wybiera z nich to, co najbardziej wartościowe z perspektywy wolności obywatelskich. Nie dziwi też, że bez wahania opowiada się za ustrojem czerpiącym z wielu europejskich tradycji: republikanizmu, konstytucjonalizmu, rządów prawa, trójpodziału władzy, sprawiedliwości, liberalizmu, społeczeństwa obywatelskiego i idei obywatelskości oraz procesu demokratyzowania się społeczeństw. Stąd też takie uznanie i przywiązanie do demokracji liberalnej i instytucji ją urzeczywistniających.

Nad abstrakcyjne filozofowanie i poszukiwanie uzasadnień w naturze czy metafizyce współczesny pyrronista przedkłada teoretyzowanie historycznie odziedziczonych przypadkowych form życia, w tym życia społecznego. Dla sceptyka opisana więc tu rzeczywistość może być fascynująca, inni mogą widzieć w niej popaprany świat, ciągle niepewny, nie do końca określony, bez trwałych fundamentów, na których chcieliby się opierać.

Nie wyważajmy otwartych drzwi. Recenzja „Partytury na wietrze” Marcina Frenkla :)

Wojna na Ukrainie po raz kolejny uświadomiła nam wagę polityki wschodniej i rozpaliła dyskusję o sposób jej prowadzenia. Marcin Frenkel zabiera w niej głos książką namawiającą do namysłu nad aktualnością idei, które legły u podstaw polityki III RP wobec wschodnich sąsiadów. Rekonstruując „doktrynę Giedroycia” i analizując zgodność z nią polityk poszczególnych polskich rządów po 1989 roku pokazuje, że skoro cały czas stawiamy sobie te same polityczne pytania to może warto zapoznać się z odpowiedziami, które już kiedyś na nie udzielono.

Co z tą Rosją?

Takim nieustannie stawianym w polskiej polityce zagranicznej pytaniem jest niewątpliwie: „co z tą Rosją”? Rosja jest czynnikiem stałym polskiej polityki a kwestia ułożenia sobie z nią relacji, teraz i gdy już skończy się wojna, jest absolutnie fundamentalna dla naszego kraju. I nie jest to przecież żadna nowość. Analizując dyskusję na łamach paryskiej „Kultury” Frenkel przytacza wiele niezwykle aktualnych cytatów z Juliusza Mieroszewskiego i innych publicystów mierzących się z „kwestią rosyjską” kilkadziesiąt lat temu.

Moje ulubione to słowa Mieroszewskiego o tym, że „zoologiczna nienawiść do Rosji jest równie poniżająca jak antysemityzm” oraz „Polacy byliby najszczęśliwsi, gdyby mogli zapomnieć, że Rosja istnieje”. O ich aktualności świadczy jakże popularny w dzisiejszym myśleniu imperatyw „szkodzenia Rosji za wszelką cenę”, albo po prostu branie Rosji w nawias i przymykanie oczu na fakt, że niezależnie od wyniku wojny ona nie zniknie i trzeba się będzie z nią układać. W efekcie mentalnie tkwimy w logice „wiecznego wroga”, która przekłada się na niezwykle zachowawczy w swej istocie program polityczny, sprowadzający stosunki z Rosją do obrony przed rosyjskim imperializmem.

Książka Frenkla pokazuje, że nie zawsze tak było a polska myśl polityczna potrafiła stworzyć bardzo ambitną, wizjonerską i opartą na mocnych podstawach intelektualnych, ale też moralnych, doktrynę polityczną – „doktrynę Giedroycia”.

Każdy grał Giedroycia

Koncepcje polityczne „Kultury” były w czasach III RP przywoływane przez wszystkie polskie rządy i wszystkich prezydentów, często nawet wprost, jako fundamentalne dla naszej polityki zagranicznej. Biorąc to za punkt wyjścia Frenkel z dużą starannością analizuje politykę wschodnią kolejnych rządów po czym bada jej zgodność z „doktryną”. Efekt tych zabiegów jest niezwykle ciekawy, pokazuje bowiem jak trudne było przekucie ambitnej intelektualnej wizji na szarą rzeczywistość polityczną, będącą areną ciągłego starcia interesów, emocji i zewnętrznych procesów oddziałujących na nią. Autor obrazowo porównuje polskie rządy do pianistów, którzy na targanym wichrami statku dalekomorskim próbują grać zgodnie z zapisem nutowym stworzonym przez genialnego kompozytora:

„Poziom gry jest wypadkową zdolności muzycznych wykonawcy, jego asertywności wobec presji publiczności i zdolności do trafiania we właściwie klawisze, gdy statkiem kołysze niespokojny ocean”.

Ta nieporadność rządzących była zresztą przedmiotem ostrej krytyki redaktora Giedroycia, póki jeszcze żył. Frenkel przytacza tę krytykę konstatując jednak, że dotyczyła ona raczej tempa i sposobu wykonania – żaden rząd nie odrzucił bowiem giedroyciowej wizji polityki wschodniej i nie zaproponował alternatywnego programu politycznego. Niektóre realizowały doktrynę Giedroycia lepiej (autor wyróżnia rządy Bieleckiego, Cimoszewicza, Buzka, Millera i Tuska) inne gorzej, ale bez wątpienia była ona niezwykle ważną częścią świadomości politycznej polskich elit.

Książka naukowa, którą dobrze się czyta

„Partytura na wietrze” powstała na bazie doktoratu autora, który został wyróżniony w konkursie Stowarzyszenie Instytut Literacki Kultura i Fundację Kultury Paryskiej, ma więc wiele cech dobrej książki naukowej. Jest napisana w sposób niezwykle uporządkowany, eleganckim, precyzyjnym językiem, pozbawionym jednak całkowicie naukowego żargonu. Autor stara się zachować chłodny dystans do opisywanej rzeczywistości, ale nie stroni od własnych ocen, czasem „chowając” je w przypisach. Nie ukrywa ich też w epilogu, w którym komentuje zmianę polityki zagranicznej do jakiej doszło po objęciu władzy przez PiS w 2015 roku. Bardzo żałuję, że Marcin Frenkel nie zdecydował się na dokonanie głębszej analizy tej zmiany, używając tej samej metody co w odniesieniu do poprzednich rządów. Naukowo jest to zrozumiałe, bo do zobiektywizowanej oceny potrzeba dystansu, ale niewątpliwie książka zyskałaby na atrakcyjności w oczach czytelników.

Na pewno wielkim atutem pracy jest to, że autor przedstawia w niej „doktrynę Giedroycia” w całej pełni, a nie w jej zwulgaryzowanej i wykrzywionej formie sprowadzonej do postulatu tworzenia z Ukrainy, Białorusi i Litwy jakiejś formy „przedmurza”, chroniącego nas przed Rosją. Udowadnia bowiem, że Giedroyciowi i Mieroszewskiemu nie o „przedmurze” chodziło, tylko o „pomost”. Integracja wschodnich sąsiadów Polski z Zachodem, ma stworzyć pas transmisyjny pozwalający dotrzeć demokratycznym ideom do Rosjan i pomóc im zmienić Rosję. Tylko bowiem demokratyzacja Rosji może zakończyć stulecia krwawej rywalizacji w Europie Wschodniej.

Książkę można polecić tym wszystkim, którzy chcą też zrozumieć politykę wschodnią III RP, którą autor z pietyzmem rekonstruuje. Nie zatrzymuje się przy tym wyłącznie na głównych wydarzeniach politycznych, ale przygląda się również mniej znanym faktom, ze sfery kultury czy gospodarki. Pokazuje przy tym, że te pozostające często w cieniu działania są kluczowe dla realizacji wizji polityki wschodniej, która w znacznej mierze była oparta o miękkie instrumenty oddziaływania, narzędzia dyplomacji publicznej, budujące polski soft power na Wschodzie.

Pracę z pewnością można byłoby jeszcze rozbudować, nie tylko o rozdział poświęcony obecnym rządom PiS. Ciekawe byłoby szersze włączenie do analizy kwestii wpływu na polską politykę wschodnią partnerów unijnych oraz Stanów Zjednoczonych. Nie mam jednak wątpliwości, że również w istniejącej formie będzie ciekawą lekturą dla osób zainteresowanych polską polityką zagraniczną. Mnie wciągnęła na tyle, że drugą jej połowę przeczytałem niemal z jednego podejścia, co raczej mi się nie zdarza w przypadku książek naukowych. Ona jest po prostu naprawdę dobrze napisana.

Mam wielką nadzieję, że „Partytura na wietrze” stanie się ważnym głosem w dyskusji o strategii polskiej polityki zagranicznej, pokazującym, że „doktryna Giedroycia” nie straciła na aktualności i nadal powinna być drogowskazem dla polskich elit rządzących. Nuty są napisane, postarajmy się je dobrze zagrać, mimo, że wichura rzuca naszym statkiem okrutnie.

Polska i Węgry kontra praworządność i fundusze unijne [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Gabora Halmaiego, profesora w Katedrze Prawa Konstytucyjnego Porównawczego oraz kierownika Studiów Podyplomowych na Wydziale Prawa w Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego (European University Institute), z którym rozmawia o praworządności, funduszach unijnych oraz sytuacji społeczno-politycznej na Węgrzech i w Polsce.

Leszek Jażdżewski: Czy Węgry i Polska spełniają warunki bycia w Unii Europejskiej?

Gabor Halmai

Gabor Halmai: Krótka odpowiedź brzmi: na pewno nie. Na Węgrzech od 2010 roku, kiedy to Viktor Orbán rozpoczął pierwszą kadencję na stanowisku premiera z większością dwóch trzecich głosów dla partii Fidesz; a w Polsce od 2015 roku Artykuł 2 Traktatu Europejskiego, który reguluje najważniejsze wartości UE, jest systematycznie naruszany przez te dwa państwa. Robią to na różne sposoby i w różnym stopniu, ale z pewnością nie spełniają wymogu praworządności. W przypadku Węgier posunąłbym się nawet trochę dalej i powiedziałbym, że to państwo nie jest już demokracją.

Moim zdaniem demokracja oznacza przeprowadzanie wyborów, których wyniki nie są z góry pewne. Tymczasem kwietniowe wybory parlamentarne na Węgrzech pokazały, że wynik był z góry przesądzony. Partia Fidesz Viktora Orbana nie mogła zostać pokonana przez zjednoczoną opozycję. Nie oznacza to, że opozycja nie popełniła żadnych błędów w kampanii wyborczej, ale raczej, że od 2014 roku pole gry jest tak nierówne, że na Węgrzech nie ma już demokratycznych wyborów.

Pod tym względem sytuacja w Polsce jest inna. Wydaje się, że w dalszym ciągu istnieje tu możliwość wygrania przez opozycję wyborów parlamentarnych i prezydenckich.

European Liberal Forum · Ep113 Poland and Hungary versus the rule of law and EU funds with Gabor Halmai

To bardzo mocne słowa. Czy możemy postawić granicę, kiedy powinniśmy zacząć traktować te państwa jako niedemokratyczne? Jaki system możemy obecnie zaobserwować na Węgrzech – czy jest to konkurencyjny autorytaryzm czy autokratyczny legalizm? Wiem, że nie jest Pan zwolennikiem terminu „demokracja nieliberalna”, czy może Pan wyjaśnić dlaczego?

Nie sądzę, żeby te etykiety miały aż tak duże znaczenie. Zacznę od stwierdzenia, że ​​„demokracja nieliberalna”, termin ukuty i używany od samego początku przez Viktora Orbana w jego niesławnym przemówieniu z lata 2014 roku, ma na celu zamaskowanie obowiązującego systemu jako wciąż „demokracji”, ale nieliberalnej. Moim zdaniem, nie zagłębiając się w szczegóły naukowe, powinniśmy przyjrzeć się definicji „demokracji” autorstwa Jurgena Habermasa, jako systemu praktykującego praworządność i ochronę praw podstawowych. W tym względzie kraje, które nie spełniają minimalnych gwarancji praw podstawowych (jak w przypadku Węgier) lub niektórych elementów praworządności, nie mogą być uważane za „demokracje”.

Nie mówiąc już o węgierskim systemie wyborczym, który – od początku drugiej dekady XXI wieku i pierwszego zwycięstwa partii Fidesz w ówczesnym demokratycznym procesie wyborczym – jest zmanipulowany. Jest to nie tylko niesprawiedliwe, ale także nie daje możliwości wygranej partiom opozycyjnym. To wciąż rodzaj konkurencyjnego systemu autokratycznego, ale żeby było jasne, na Węgrzech nie ma już szans na to, aby jakakolwiek inna partia wygrała z Fideszem.

W Polsce sytuacja jest inna. „Demokratyczne osuwanie się” zaczęło się około pięć lat później. Partia rządząca w dużej mierze korzysta z podręcznika stworzonego przez Viktora Orbana – zaczynając od demontażu kontroli sądowej Trybunału Konstytucyjnego, wypełniając Trybunał Konstytucyjny swoimi ludźmi i spowalniając sądy powszechne licznymi prawami uchwalonymi przez rządzącą większość. Oznacza to, że w Polsce również brakuje głównych gwarancji praworządności – jedną z nich jest z pewnością niezawisłe sądownictwo.

Dlatego oba kraje są do siebie w tym względzie bardzo podobne – zarówno sądy konstytucyjne, jak i powszechne są obsadzone. Główni gracze w sądownictwie są powoływani wyłącznie przez rząd.

W opublikowanym rok temu „Illiberalism in East-Central Europe” opisał Pan nieliberalnych ideologów, w tym Ryszarda Legutko w Polsce i Andrása Láncziego, węgierskiego Orbano-propagandystę. Czy mógłby Pan rozwinąć argumenty antyliberalne – promowane zwłaszcza przez premiera Orbana, ale także prokaczyńskich ideologów – kwestionujące koncepcję liberalnej demokracji? Na przykład Viktor Orban stwierdza, że ​​jest ona niezgodna z założeniami „demokracji” jako takiej i porównuje ją do komunizmu. Dlaczego liberalizm stał się tak kruchy w Europie Środkowo-Wschodniej?

Analizując przemówienie Viktora Orbana z 2014 roku, w którym określił węgierski reżim jako „nieliberalny”, zauważamy, że jego głównym argumentem było to, że jego reżim nie skupiał się na prawach jednostki, ale raczej na prawach społeczności. Innymi słowy, próbował odróżnić te pierwsze od praw niektórych grup. Jednak w liberalnym otoczeniu oba te elementy są kluczowymi składnikami liberalnej demokracji.

Liberalna demokracja nie może istnieć bez gwarancji praw podstawowych – zarówno indywidualnych, jak i zbiorowych. Podobnie demokracja jako taka. Na szczęście w Europie Zachodniej nieliberałowie wciąż pozostają w opozycji – jak pokazały choćby francuskie wybory prezydenckie w 2022 roku. Mimo to cieszą się oni znacznym poparciem.

Z drugiej strony osuwanie się liberalizmu w regionie (zwłaszcza w Europie Wschodniej i Środkowej, ale także w innych częściach świata) ma swoje źródła w początkach przemian demokratycznych w latach 1989-1990. Polska i Węgry były wówczas prekursorami tych procesów. Jedną z obietnic tamtych czasów było przekształcenie systemu autokratycznego w gospodarkę rynkową, rządzoną prawem z gwarantowanymi prawami podstawowymi.

Co więcej, standard życia miał poprawić się i dorównać poziomowi zachodnioeuropejskiemu. W przypadku Węgier chodziło o dogonienie sąsiedniej Austrii – kraju, który już od lat 80. stał się punktem odniesienia, gdyż Węgrzy mogli pojechać do Austrii i zobaczyć istniejące różnice na własne oczy. I ta obietnica „dogonienia” Zachodu najwyraźniej nie została spełniona. Spowodowało to rozczarowanie – nie tylko rozwojem gospodarczym lub jego brakiem, ale także liberalno-demokratycznym otoczeniem instytucjonalnym nowo wprowadzanych systemów demokratycznych.

Innymi słowy, po czterdziestu latach autorytarnych rządów na Węgrzech, w Polsce i innych krajach regionu nowopowstałe instytucje (takie jak sądy konstytucyjne) miały oczywiście pewne znaczenie dla zwykłych ludzi, ale poziom życia miał jeszcze większe. Ich ogólne rozczarowanie doprowadziło do rozczarowania samą liberalną demokracją.

Musimy zrozumieć, że w regionie, z wyjątkiem Czech, większość państw miała bardzo ograniczone tradycje demokratyczne przed czasami komunizmu. Dlatego osuwanie się liberalnej demokracji w Europie Środkowo-Wschodniej, wywodzący się od osób, które posługują się populistyczną retoryką, by promować antyliberalne argumenty przeciwko liberalnemu systemowi demokratycznemu w ogóle, odniosło sukces. W przypadku Polski są pewne niewielkie różnice – rząd PiS wprowadza też bardzo popularne reformy i polityki społeczne (np. 500 zł+ na każde dziecko).

Premier Orban nie robi tego na Węgrzech. Jedyne, co robi w tym zakresie, to tak zwana „gospodarka oparta na pracy”, która zapewnia minimalny standard życia osobom, które w przeciwnym razie mogą popaść w bezrobocie – to bardzo minimalny poziom opieki społecznej. Mimo to system węgierski wydaje się być bardzo atrakcyjny dla wielu wyborców – czego dowodzą kwietniowe wybory.

Populistyczne argumenty przemawiają do wyborców w państwie lub regionie, w którym kultura lub tradycje demokratyczne nie były tak naprawdę ugruntowane. Co więcej, podczas wiosennych wyborów na Węgrzech wojna na Ukrainie z pewnością przyczyniła się do tego, że Fidesz po raz kolejny uzyskał większość dwóch trzecich głosów. Viktor Orbán posługiwał się populistyczną retoryką, odnosząc się do bezpieczeństwa ludzi i bezpieczeństwa w ogóle, twierdząc, że nie ma potrzeby dawać żadnych oznak solidarności – ani nawet by potępiać rosyjską agresję. Ta narracja okazała się skuteczna. Inaczej było w Polsce, która okazała ogromną solidarność z Ukraińcami. Dlatego w uproszczeniu, populistyczna retoryka – stosowana w otoczeniu bardzo słabej demokratycznej kultury politycznej – może zrobić ogromną różnicę.

Wydaje się dość zaskakującym, że te antyliberalne ruchy pojawiły się tak późno w naszym regionie, biorąc pod uwagę, jak słabe były nowe demokracje po 1989 roku. W okresie przejściowym jednym z powodów, dla których udało im się wprowadzić kapitalizm rynkowy i liberalną demokrację, był być może – jak wskazują Stephen Holmes i Ivan Krastev, tzw. „wiek imitacji.” Silna tendencja do tworzenia demokracji – obecnych w świecie zachodnim – ale bez „narodów”, na których miały się opierać te instytucje i tradycje. Czy to rzeczywiście jedna z przyczyn osłabienia demokracji w Europie Środkowo-Wschodniej? Czy wiąże się to również z osłabieniem idei liberalnych na Zachodzie? Wydaje się, że z czasem społeczeństwa wschodnie coraz mniej chętnie naśladują rozwiązania zachodnie. Czy skończył się zatem okres naśladowania Zachodu?

Szczerze mówiąc, nie jestem wielkim fanem tej teorii naśladownictwa, wysuwanej przez moich przyjaciół jako kluczowego powodu osuwania demokracji. Z jednej strony nie sądzę, by nie było alternatywy dla liberalno-demokratycznego zwrotu, który obserwowaliśmy w regionie. Istniało kilka sił politycznych, które opowiadały się za odmiennymi stanowiskami – wśród nich bardzo silne były dawne partie komunistyczne, które przekształciły się w partie socjaldemokratyczne, promujące bardziej rozwiązania socjaldemokratyczne niż liberalne. W latach 1989-90 pojawiły się także pewne mniejszościowe podejścia „trzeciej drogi”.

Moim zdaniem najważniejsze jest to, że naprawdę nie wyobrażam sobie innych realnych alternatyw na tamten okres, jak tylko wprowadzenie jakiejś formy systemu demokratycznego. To nie była imitacja. Gdyby tak było, można by też stwierdzić, że po II wojnie światowej i w latach 70. Niemcy, Hiszpania i Portugalia też naśladowały liberalną demokrację konstytucyjną, bo też stosowały ten sam system – ale bez wyzwań, z jakimi zmagały się państwa Europy Wschodniej. Dlatego to nie sam system jest przyczyną osuwania się demokracji.

Z pewnością sposób, w jaki została wprowadzona demokracja liberalna, przyczynił się do kryzysu w jakim się obecnie znajduje. Mianowicie duży nacisk położono na instytucjonalną oprawę systemu – wprowadzenie nowego trybunału konstytucyjnego, rzecznika praw obywatelskich i innych elementów. Jednocześnie nie istniała kultura konstytucyjna i polityczna, która jest niezbędna, aby takie zmiany były skuteczne. W rezultacie powstał instytucjonalny szkielet liberalnej demokracji, ale w społeczeństwie istniało bardzo mało niezbędnych elementów kulturowych i behawioralnych.

Sposób wprowadzenia tego systemu opierał się na podejściu prawnym. Niektórzy moi koledzy określili to jako „konstytucjonalizm prawny”, bez użycia elementów partycypacyjnych. Ludzi nie pytano tak naprawdę o to, jak należy wprowadzić liberalną demokrację, jakie mechanizmy w jej ramach miałyby się pojawić, jaką rolę powinni odegrać obywatele w procesie urzeczywistniania tego systemu.

Co więcej – i tu wracamy do aspektu ekonomicznego – fakt wprowadzenia demokracji liberalnej niemal od razu wraz z neoliberalną polityką gospodarczą rozczarował wiele osób. Pod koniec komunistycznych rządów (w latach 70. i 80.) ludzie cieszyli się pewnym rodzajem zabezpieczenia socjalnego. Nie było bezrobocia, prawie wszyscy mieli zagwarantowaną podstawę do życia. To jednak zniknęło wraz z wprowadzeniem gospodarki rynkowej i zaniechaniem podjęcia odpowiednich kroków socjaldemokratycznych. Nie było już żadnej gwarancji zabezpieczenia socjalnego. Moim zdaniem jest to główny powód – nie zaś kopiowanie zachodnich instytucji liberalno-demokratycznych, – dla którego obecnie obserwujemy demokratyczny regres w regionie Europy Środkowo-Wschodniej.

Jaką strategię powinni przyjąć liberałowie na Węgrzech i w Polsce, aby skutecznie zaradzić zjawisku nastrojów antydemokratycznych? Co powinny zrobić instytucje UE i inne państwa członkowskie? Konserwatyści często twierdzą, że liberałowie powinni starać się wtapiać w tłum i trzymać się z dala od takich tematów, jak prawa LGBTQI+ czy dalsza integracja europejska, a zamiast tego lepiej zrozumieć ideologie antyliberalne, aby odnieść sukces. Jednocześnie wydaje się, że wielu europejskich polityków wzbrania się przed podjęciem jakichkolwiek konkretnych działań. Sprawa wydaje się mieć charakter znacznie bardziej polityczny niż prawny.

Niepowodzenie Unii Europejskiej w egzekwowaniu wartości europejskich w tych dwóch krajach wynika z tego, że kwestii tych nie przewidywano na etapie procedur akcesyjnych na początku XXI wieku. Nikt nie przewidział, że będą kraje UE, które po prostu nie będą chciały przestrzegać pewnych podstawowych wartości liberalnej demokracji – m.in. praworządności, praw podstawowych, praw mniejszości. Nie trzeba dodawać, że inne państwa (takie jak Rumunia czy Bułgaria) również czasami borykają się z przestrzeganiem zasad przewodnich UE. Tego nie przewidziano – cały projekt Unii Europejskiej w zakresie nadzorowania przestrzegania tych wartości zwyczajnie nie był ważną częścią struktury UE.

W 2010 roku, kiedy to partia Fidesz Viktora Orbana po raz pierwszy uzyskała 2/3 głosów w parlamencie, liberalno-demokratyczne wartości UE zostały znalazły się na Węgrzech w stanie zagrożenia, co wywołało wielki szok dla społeczności europejskiej. Unia Europejska nie była przygotowana do wykorzystania narzędzi, jakimi dysponuje – na prowadzenie postępowania w sprawie uchybień w stosunku do zobowiązań państwa członkowskiego, które nie przestrzega przepisów czy też Artykułu 7. Co więcej, jeśli chodzi o zachowanie UE wobec tego demokratycznego regresu, aspekty polityczne są często rzeczywiście ważniejsze niż te prawne.

Okazało się, że problem z nadzorem polega nie tyle na braku narzędzi prawnych, a raczej na braku woli politycznej ze strony Unii Europejskiej jako takiej i poszczególnych państw członkowskich. Niektóre z większych państw członkowskich były silnie związane politycznie i gospodarczo z tymi sprawiającymi kłopoty państwami. Na przykład w przypadku Węgier wpływ niemieckiego przemysłu samochodowego na Węgrzech sprawił, że Niemcy (w tym kanclerz Angela Merkel) w zasadzie nie chciały zająć stanowiska wobec nieliberalnej polityki Viktora Orbana.

W Europejskiej Partii Ludowej toczono długotrwałą walkę, kiedy niemieckie kierownictwo (w tym Manfred Weber) niechętnie sankcjonowało pozornie i otwarcie antyliberalnego członka grupy EPL. Wiele lat zajęło im dojście do wniosku, że powinni surowo ukarać węgierską partię członkowską.

Tak więc rzeczywiście istnieje polityczna niechęć UE do podjęcia kroków względem Węgier i Polski. Polska jest znacznie większym krajem, dlatego Unia Europejska nie może sobie pozwolić na podjęcie bardzo surowych działań wobec rządu, który również nie przestrzega unijnych wartości – głównie z powodów politycznych.

Jeśli spojrzymy na ostatnich kilka lat, kiedy Unia Europejska wydawała się bardziej skłonna stanąć w obronie warunkowości wobec tych państw członkowskich, to najprawdopodobniej jest to spowodowane nowymi względami politycznymi i gospodarczymi. Brexit i jego ekonomiczne konsekwencje odegrały ważną rolę w tym procesie, ponieważ UE zdała sobie sprawę, że „starych państw członkowskich” nie stać na wysyłanie ogromnych kwot unijnych pieniędzy – zebranych od podatników z innych państw członkowskich – na karmienie nieliberalnych demokracji. Nie mogą już dokarmiać rządu węgierskiego i jego nieliberalnej polityki, a także dosłownie samego Viktora Orbana i całej jego rodziny, jego kumpli i oligarchów.

Nowe starania o wykorzystanie ekonomicznej warunkowości, zgłoszone w 2021 r. i później, są oznaką uświadomienia sobie przez UE, że nie powinno już dochodzić do marnowania unijnych pieniędzy na państwo, które nie chce przestrzegać nie tylko wartości zapisanych w artykułach traktatów (rządy prawa, demokracja itp.), ale ma całkowicie skorumpowany system polityczny i gospodarczy, który nadużywa tych środków. Ten zwrot akcji jest z pewnością bardzo mile widziany. Zobaczymy, jak daleko to zajdzie. Rozwiązałoby to również problem związany z tym, czy „stare państwa członkowskie” UE powinny nakazywać nowym państwom członkowskim, jak interpretować unijne wartości. Chodzi przede wszystkim o interesy gospodarcze i finansowe UE. Jeśli więc wewnątrz Unii Europejskiej istnieje skorumpowany system (jak na Węgrzech), to unijne pieniądze są marnowane.

Co więcej, skorumpowany system wiąże się z łamaniem praworządności. Jeśli w kraju nie ma niezawisłego sądownictwa – czy to na Węgrzech, czy w Polsce – to środki unijne nie mogą być efektywnie i właściwie wykorzystywane, bo jeśli unijni partnerzy gospodarczy nie mają niezawisłych sędziów, to nie chodzi już tylko o zagrożenie dla niezależności ekonomicznej, ale także dla samej istoty praworządności. Innymi słowy, te nowe środki zwalczania korupcji mają na celu ochronę interesów finansowych i gospodarczych Unii Europejskiej, a tym samym podstawowych wartości, które należy chronić.

Pozostaje mieć tylko nadzieję, że UE przeciwstawi się siłaczom, którzy łamią podstawowe wartości. Nie walcząc o swoje wartości – jak do niedawna miało to miejsce w przypadku Unii Europejskiej – trzeba będzie w końcu za to zapłacić. Tutaj ceną jakiej możemy się spodziewać jest sytuacja, w której dwa europejskie rządy wspierają się nawzajem, sprzeciwiając się tym podstawowym wartościom. Wydaje się, że bez silnego zaangażowania w rozwiązanie problemu, przed którym stoimy, zarówno ze strony instytucji unijnych, jak i poszczególnych państw członkowskich (w tym społeczeństw i elit politycznych), nie będziemy w stanie zaradzić tej sytuacji.


Aby dowiedzieć się więcej, przeczytaj “Anti-Constitutional Populism” (2022) Gabora Halmaiego.


Przejrzyj inne publikacje autorstwa profesora Halmaiego                                


Podcast został nagrany 10 maja 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Wolność jako narzędzie zniewolenia :)

Tradycją intelektualną właściwą światu zachodniemu jest liberalizm, stanowiący spójną koncepcję człowieka i społeczeństwa. John Stuart Mill – twórca współczesnego liberalizmu – zmienił tradycyjne rozumienie wolności, według którego każdy człowiek jest najlepszym sędzią swoich spraw. Zmiana ta polegała na ścisłym powiązaniu wolności z odpowiedzialnością za innych. Wolność w ujęciu Milla może być osiągnięta poprzez wykształcenie wewnętrznej kultury indywidualności, na którą składają się prospołeczne zasady moralne. Ma to swoje konsekwencje dla sposobu sprawowania władzy w państwie. Ponieważ nie wszyscy są zdolni wykształcić taką kulturę, powinnością władzy jest ochrona obywateli przed nieodpowiedzialnym korzystaniem ze swojej wolności ze strony innych członków społeczności. Sprzeciwiał się on zatem modnemu w XIX wieku podejściu laisser-faire, według którego zakres działania rządu dotyczący ochrony osoby i własności powinien dotyczyć wyłącznie ochrony przed siłą i oszustwem. Mill wskazywał również na potrzebę ochrony przed tyranią panującej opinii społecznej, przed skłonnością większości do narzucania idei i praktyk jako reguł postępowania tym, którzy się z nimi nie zgadzają.

Jak zatem wygląda ochrona wolności obywateli we współczesnej Polsce, kraju, który Jarosław Kaczyński uznał za lidera wolności w Unii Europejskiej? Jak państwo chroni obywateli przed niezasłużoną nienawiścią, wykluczeniem, intelektualnym oszustwem, utrudnieniami w korzystaniu ze swoich praw czy zagrożeniami ich bezpieczeństwa? Zgodnie z zasadą laisse-faire, państwo może ograniczyć się jedynie do ochrony przed fizyczną przemocą i złodziejstwem. Może też, zgodnie z wzorem państwa ideologicznego, chronić jedynie te wartości, które są zgodne z jego ideologią. Państwo może wreszcie pełnić rolę strażnika pilnującego zasad obowiązujących w demokracji liberalnej, czyli racjonalności (neutralność światopoglądowa), humanizmu (prawa człowieka) i równości (poszanowanie praw mniejszości). Do jakiego modelu państwa zmierza Prawo i Sprawiedliwość? Otóż odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta, biorąc pod uwagę z jednej strony deklarowane wartości, a z drugiej – widoczne skutki działań rządu tej partii. PiS nie kryje bowiem swojej niechęci do liberalizmu, ale jednocześnie jakże często swoje działania uzasadnia potrzebą wolności słowa, pluralizmu i swobody wyboru. Warto się zastanowić do czego jest mu potrzebna ta tożsamościowa dwoistość. W związku z tym trzeba poddać ocenie sposoby, jakie PiS stosuje, z punktu widzenia postulatów Milla.

Ochrona przed nienawiścią

Nienawiść jest uczuciem niszczącym zarówno pojedynczego człowieka, jak i wspólnotę społeczną. Uczucie to, nawet jeśli jest wywołane traumatycznym poczuciem doznanej krzywdy, często staje się przyczyną gwałtu, którego ofiarami padają niewinni ludzie. Nienawiść jest zaraźliwą chorobą, na którą łatwo zapadają także ci, którzy od przedmiotu nienawiści nigdy krzywdy nie doznali. Dlatego słusznie podżeganie do nienawiści uznane jest w prawie karnym za przestępstwo, a obowiązkiem państwa niedopuszczanie do jego przejawów i podejmowanie się roli skutecznego mediatora w rozwiązywaniu konfliktów społecznych.

Rząd PiS-u oficjalnie nie odżegnuje się od tej roli, choć niewątpliwie ma poważne trudności z jej wypełnianiem. Powodem jest fakt, że z konfliktów uczynił on, zgodnie z zasadą „dziel i rządź”, paliwo swojej władzy. Wskazywanie wrogów i rozbudzanie negatywnych emocji to wypróbowany sposób pozyskiwania zwolenników każdej populistycznej władzy. Podżegaczami nienawiści są ugrupowania skrajnie nacjonalistyczne, poczynając od względnie cywilizowanej Konfederacji po grupy jawnie neofaszystowskie w rodzaju Falangi, Kongresu Narodowo-Społecznego, Trzeciej Drogi czy Blood and Honour. Występowanie przeciwko tym ugrupowaniom jest dla PiS-u trudne ponieważ w warstwie ideologicznej partia ta ma z nimi wiele elementów wspólnych, jak nacjonalizm i wiodąca rola Kościoła katolickiego. Co by na to powiedzieli wyborcy PiS-u, spośród których wielu sympatyzuje z narodowcami, chociaż na nich nie głosuje?

Rząd PiS-u problem walki z nienawiścią sprowadził w tej sytuacji do konfliktu dwóch wartości. Tą drugą jest wolność słowa, której PiS daje w tym konflikcie pierwszeństwo. To pozornie liberalne rozstrzygnięcie jest oczywiście sprzeczne z koncepcją liberalizmu Milla. Jest ono natomiast w pełni zgodne z prawicową awersją do poprawności politycznej. Powstrzymywanie się od szczucia, obrażania i poniżania uznano za większą krzywdę od doświadczania tych aktów nienawiści.

Uczestnicy Marszu Niepodległości, dopóki nikogo nie biją, mogą więc dowoli używać sobie na liberałach, lewakach, feministkach i gejach; mogą po nazwisku wyzywać polityków opozycji jako zdrajców ojczyzny i palić ich portrety. Wyrażają tylko swoje opinie, więc im wolno. Ponieważ opinie te wyjątkowo odpowiadają władzy, więc władza udaje, że ich nie słyszy, chwaląc uczestników Marszu za dyscyplinę i gorący patriotyzm.

Faszyści urządzili gorszący spęd w Kaliszu, gdzie po antysemickim spektaklu nienawiści spalono kopię XIII-wiecznego dekretu, dającego Żydom równe prawa z Polakami. Nikt im w zorganizowaniu tej imprezy nie przeszkodził, chociaż ich zamiary nie były tajemnicą, i nikt im tej żałosnej zabawy nie przerwał. Przeciwnie, policja pilnowała, aby faszyści mogli krzewić nienawiść bez przeszkód. Ponieważ antysemickie manifestacje nie mogą pozostać w świecie niezauważone, aresztowano po niewczasie trójkę wodzirejów tej imprezy. Wątpię jednak czy zostaną przykładnie ukarani za oczywiste przestępstwo. W podobnych sprawach niejakiego Rybaka, który na wrocławskim rynku spalił kukłę Żyda, byłego księdza Międlara, organizującego antysemickie demonstracje, czy narodowców wieszających na szubienicy portrety europosłów Koalicji Obywatelskiej, prokuratorzy Ziobry występowali raczej w charakterze obrońców niż oskarżycieli. Nierzadko bywa, że faszystowscy aktywiści nie poprzestają na słowach nienawiści i dopuszczają się fizycznych ataków na swoich ideowych przeciwników. O stanowisku pisowskiej władzy do takich zdarzeń najlepiej świadczy wypowiedź europosłanki tej partii Beaty Mazurek, która po takim incydencie w Kielcach stwierdziła, że nie pochwala zachowania sprawców pobicia, ale ich rozumie.

Ochrona przed wykluczeniem

Wykluczenie jest tu rozumiane jako odmowa pełnoprawnego uczestnictwa w danej grupie społecznej. Oznacza ono tak czy inaczej rozumianą dyskryminację lub ostracyzm. Wykluczenie może być karą za działanie wbrew interesowi grupy lub obroną grupy przed potencjalnym zagrożeniem ze strony niektórych jej członków. Wykluczenie będące ograniczeniem wolności jakiejś jednostki lub grupy może być uzasadnione jedynie ochroną wolności innych jednostek lub grup. W przypadku gdy jest ono jedynie skutkiem uprzedzeń, rolą państwa jest przeciwdziałanie temu zjawisku. Czy ta klasyczna zasada Milla znajduje się u podstaw wykluczających działań Prawa i Sprawiedliwości, których przedmiotem są ludzie LGBT, kobiety chcące dokonać aborcji oraz imigranci?

Homoseksualizm nie był w Polsce przedmiotem społecznego zainteresowania dopóki przedstawiciele tej orientacji seksualnej godzili się żyć w cieniu. Kiedy jednak zaczęli się domagać równych praw z osobami heteroseksualnymi, chcąc zakładać rodziny i żyć w społeczeństwie normalnie, bez poczucia wstydliwego piętna, wówczas ze strony obyczajowych konserwatystów i Kościoła katolickiego spotkał ich zmasowany atak. W pełni zasadne aspiracje środowiska ludzi nieheteronormatywnych zostały przez władzę określone mianem „ideologii LGBT” i uznane za zagrożenie dla tradycyjnej rodziny i moralności publicznej. Pogląd ten nie da się uzasadnić ani racjonalnie, ani empirycznie, biorąc pod uwagę doświadczenia krajów, w których od dawna nastąpiła społeczna i prawna emancypacja ludzi LGBT. Jest to tylko wyjście naprzeciw obskuranckiej tradycji Kościoła i środowiska nacjonalistycznego przesiąkniętego kulturą macho. Dyskryminacja prawna ludzi LGBT, połączona z nagonką na nich ze strony, pożal się Boże, moralistów, zaowocowała fizycznymi atakami na ludzi odważającymi się demonstrować swoją tożsamość. Wykluczenie ze skrywanego stało się jawne i brutalne.

W państwie PiS wykluczeniu podlegają kobiety, które mają ambicję rozporządzania własnym ciałem i nie chcą godzić się na rolę przymusowego inkubatora, łagodzoną paternalistycznym komunałem o stanie błogosławionym. Powody, dla których kobieta nie chce urodzić dziecka są rozmaite. O ich ważności może decydować tylko ona sama. Jeśli robi to ktoś za nią, to mamy do czynienia z klasycznym przykładem zniewolenia. Tymczasem Kościół katolicki ze swoim dogmatem, że usunięcie zarodka jest zabójstwem człowieka, wychował fanatyków, dla których walka w obronie życia nienarodzonych stała się najwyższą wartością, z powodu której gotowi są narażać kobiety na cierpienie, a nawet na śmierć. Rząd Zjednoczonej Prawicy zgodził się ze stanowiskiem fundamentalistów religijnych i pozbawił kobiety, wyrokiem swojego Trybunału Konstytucyjnego, prawa do aborcji nawet w przypadku nieodwracalnych wad płodu. Zachęceni tym fundamentaliści wystąpili do Sejmu z projektem ustawy o całkowitym zakazie aborcji, także wtedy, gdy ciąża jest skutkiem gwałtu lub zagrożone jest zdrowie i życie kobiety. Odebranie kobietom prawa decydowania o własnym ciele jest wykluczeniem możliwym tylko w państwie wyznaniowym, gdzie dogmaty religijne są ważniejsze niż prawa człowieka. Kaczyński i jego akolici przystają na to, ponieważ poparcie ze strony Kościoła i jego świeckich bojowników spod znaku Ordo Iuris, których wprowadza się na salony władzy, jest ważniejsze niż ochrona kobiet przed wykluczeniem.

Uchodźców zaocznie wykluczył Kaczyński, opisując ich jako roznosicieli zarazków, a ponadto potencjalnych terrorystów i wyznawców islamu, chcących zdechrystianizować Polskę. Tymi argumentami PiS uzasadnił odmowę przyjęcia 7 tysięcy uchodźców, na które zgodził się wcześniej poprzedni rząd. Polityka prawicy wobec uchodźców zasadniczo zmieniła stosunek do nich polskiego społeczeństwa. Zniknęło uczucie empatii i chęci niesienia im pomocy. Zamiast tego pojawiły się uprzedzenia, które coraz częściej znajdowały wyraz w nieufnym i nieprzyjaznym traktowaniu obcokrajowców o ciemnej karnacji. Pogardliwe określenie „ciapaty”, które upowszechniło się w pewnych kręgach, jest symbolem społecznego wykluczenia. Toteż kiedy pojawił się napór migrantów na polską granicę, rząd Zjednoczonej Prawicy, pewny społecznego poparcia, nie miał żadnych skrupułów, aby tych, którzy nielegalnie przekroczyli granicę pozbawić elementarnych praw człowieka. Stosowanie bezwzględnego push-backu w stosunku do kobiet i dzieci, ludzi chorych i wymagających pomocy, jest krańcową dehumanizacją, będącą skrajną formą wykluczenia.

W przypadku każdej z wykluczonych grup społecznych – LGBT, kobiet decydujących się na aborcję i uchodźców – ograniczanie ich praw tłumaczone było pozornymi zagrożeniami społecznymi, wymyślanymi po to, aby konfliktować społeczeństwo i pozyskiwać w ten sposób zwolenników.

Ochrona przed indoktrynacją

W państwie demokratycznym mogą być swobodnie głoszone różne poglądy i ideologie, za wyjątkiem tych, które krzewią nienawiść i prowadzą do wykluczeń. Rolą państwa jest zachowanie neutralności światopoglądowej i ideologicznej. W ten sposób państwo staje się gwarantem i strażnikiem wolności, nie dopuszczając do dominacji ideologicznej jednej grupy społecznej. Powinno to znajdować wyraz w systemie edukacji państwowej, w którym programowy pluralizm łączy się z promowaniem wartości demokratycznych i zasad etyki uniwersalnej. Dzięki temu proces edukacji staje się wolny od indoktrynacji. Do czasu objęcia władzy nad systemem edukacji przez ministra Czarnka, rola ta wypełniana była na ogół właściwie, mimo nacisków po 2015 roku na wpajanie wartości tradycjonalistycznych w polskiej szkole. Istotne znaczenie w systemie edukacji miał zwłaszcza udział organizacji pozarządowych w prowadzeniu zajęć pozalekcyjnych i organizowaniu imprez służących edukacji obywatelskiej.

Sytuacja zmieniła się zasadniczo, gdy Zjednoczona Prawica przystąpiła do ataku ideologicznego na szkolnictwo. Przemysław Czarnek scentralizował uprawnienia decyzyjne, pozbawiając ich dyrektorów szkół i nauczycieli na rzecz kuratorów i ministerstwa. Ograniczony został udział organizacji pozarządowych, zwłaszcza tych o progresywnym nastawieniu. Zmianie uległa podstawa programowa, w której wyraźny nacisk został położony na upowszechnianie poglądów zgodnych z prawicową polityką historyczną i nauką Kościoła katolickiego. Można powiedzieć, że oficjalnie została zakwestionowana zasada neutralności światopoglądowej państwa. Zamiast przekazywania uczniom wiedzy w sposób neutralny, rzeczowy i obiektywny, oczekuje się od nauczycieli formowania ich postaw i narzucania określonych poglądów i wzorów zachowań. Nauczanie ma być zatem zastąpione indoktrynacją w duchu nacjonalistyczno-klerykalnym.

W demokratycznym państwie szkoła powinna przede wszystkim uczyć krytycznego myślenia, otwartości na różne nurty ideowe i systemy wartości oraz kreatywnego podejścia do rzeczywistości. Niemałą rolę odgrywają w tym nowatorskie interpretacje i eksperymenty artystyczne. Tymczasem, znana z radykalnie prawicowych poglądów, kurator małopolski Barbara Nowak jest przeciwna oglądaniu przez młodzież „Dziadów” Mickiewicza w reżyserii Mai Kleczewskiej, wystawianych w teatrze im. Słowackiego w Krakowie, ponieważ, jej zdaniem, spektakl ma wymowę niepatriotyczną i sprzeczną z przyjętym w państwie PiS-u systemem wartości. Taki to ma być pluralizm: może być różnie, byle było zgodne z bogoojczyźnianą legendą.

Zabawne jest to, że minister Czarnek swoje zmiany wprowadza właśnie pod hasłem pluralizmu. Twierdzi bowiem, że dotychczasowy system edukacji pozostawał pod wpływem lobby lewicowo-liberalnego. Zmiany idące w kierunku nacjonalistyczno-klerykalnym przywracać więc mają niezbędną równowagę i – jako takie – nie mają nic wspólnego ze stosowaniem indoktrynacji. Przeciwnie, są one określane jako ochrona dzieci i młodzieży przed dotychczasową lewicową indoktrynacją. Trzeba mieć naprawdę wiele tupetu, bezczelności i ignorancji, aby posługiwać się takim uzasadnieniem.

Pod tym samym hasłem Czarnek domaga się pluralizmu w nauce. Chodzi o to, aby w wyższych uczelniach państwowych dopuszczać do głosu ludzi reprezentujących poglądy i koncepcje religijne oraz sprzeczne z twierdzeniami nauki. Ma to polegać na zapraszaniu ich na naukowe spotkania, jako partnerów do dyskusji, powierzanie im prowadzenie zajęć ze studentami i zrównanie ich statusu z przedstawicielami oficjalnej nauki. Otóż tak rozumiana otwartość oznaczałaby zrównanie twierdzeń naukowych z twierdzeniami opartymi na innych przesłankach. Taki pluralizm byłby zabójczy dla roli nauki w społeczeństwie, czego skutki można zauważyć choćby w postaci ruchu antyszczepionkowców. Nauka, wiara i snucie ignoranckich fantazji nie mogą się przenikać i muszą pozostać odrębnymi obszarami ludzkich fascynacji. Dopiero wtedy można mówić o wolności. Czy Kościół dopuściłby ateistów, aby z ambony głosili swoje poglądy? Powołując się na demokratyczną wartość pluralizmu, Zjednoczona Prawica tworzy państwo ideologiczne, w którym z natury rzeczy wolność jest ograniczona.

Ochrona przed nierównym traktowaniem

Ten obowiązek państwa demokratycznego wynika zarówno z ochrony przed wykluczeniem, jak i z ochrony przed indoktrynacją. Chodzi o równe traktowanie osób i grup społecznych wyrażających swoje opinie i oczekiwania. Dotyczy to przede wszystkim ochrony zgromadzeń zarówno wcześniej zgłoszonych i formalnie zaakceptowanych, jak i spontanicznych. Często bywa tak, że manifestacja jednej grupy społecznej wywołuje kontrmanifestację ze strony innej grupy. Obowiązkiem państwa jest niedopuszczanie do zakłócania manifestacji i utrudniania uczestnikom jej zaplanowanego przebiegu, nie mówiąc już o możliwości fizycznego starcia skonfliktowanych grup.

Państwo pisowskie na ogół wywiązuje się z tego obowiązku, zapewniając policyjną ochronę manifestacji. Szczególnie gorliwie ochrona ta działa w przypadku uroczystości państwowych oraz manifestacji środowisk przychylnych rządowi. Obchodzenie miesięcznic smoleńskich obwarowane było zawsze wszelkimi środkami zabezpieczającymi przed ich zakłóceniem. Policja zatrzymywała i legitymowała nawet ludzi, którzy w sprzeciwie wobec władzy obnosili się z białymi różami. Ludzi, którzy okrzykami zakłócali ceremonię pod pomnikiem ofiar smoleńskich na Placu Zwycięstwa, policja ścigała nawet wdrapując się za nimi na drzewa. Natomiast kilka kobiet, które próbowały powstrzymać marsz narodowców, kładąc się na jezdni, oskarżono o zakłócanie porządku i skierowano sprawę do sądu, chociaż to one zostały poturbowane przez demonstrantów. Także wtedy, gdy Straż Narodowa Bąkiewicza skutecznie zagłuszała przy pomocy megafonów wielkiej mocy wiec w obronie uczestnictwa Polski w Unii Europejskiej na Placu Zamkowym, policja nie reagowała. Na nic zdały się prośby organizatorów wiecu, aby Bąkiewiczowi zabronić zagłuszania lub przynajmniej przesunąć dalej miejsce jego zgromadzenia. Policja nie otrzymała na to zezwolenia władzy, która w swoim cynicznym tłumaczeniu równo dba o wolność zgromadzeń obywateli.

Ochrona przed pandemią

Niewątpliwie największym zagrożeniem jest już od dwóch lat pandemia covid-19, która opanowała cały świat. Kolejne fale nasilenia zakażeń niosą z sobą zatrważająco dużą liczbę ofiar zarówno śmiertelnych, jak i bezpowrotnie tracących zdrowie. Rząd Zjednoczonej Prawicy, gdy wirus dotarł do Polski, zareagował początkowo histerycznie, wprowadzając całkowity lockdown i liczne obostrzenia, przy czym niektóre z nich były sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, jak na przykład zakaz wstępu do lasu czy ograniczenie listy dozwolonych zakupów. Ta gorliwość sanitarna szybko jednak ustąpiła i zamiast niej pojawił się nieoczekiwanie lekceważący stosunek przedstawicieli władz państwowych, w osobach premiera i prezydenta, do pandemicznego zagrożenia. Było to zapewne spowodowane z jednej strony gospodarczymi i społecznymi kosztami lockdownu, a z drugiej strony – fatalnym stanem organizacyjnym, technicznym i kadrowym instytucji opieki zdrowotnej, który początkowo starano się ukryć przed społeczeństwem. Zapewniając o dobrym przygotowaniu do walki z pandemią, jednocześnie przyjęto strategię przeczekania zarazy, tym bardziej, że wiosną 2020 roku wirus uczynił w Polsce mniejsze spustoszenia niż w innych krajach. Przygotowując się do walki z pandemią, nie uniknięto afer związanych z zakupem masek i respiratorów od podejrzanych dostawców.

Wzmożony atak pandemii jesienią 2020 roku obnażył niewydolność systemu opieki zdrowotnej. Karetki z chorymi, bezskutecznie objeżdżające zapełnione szpitale, to ponury obraz, który utkwił w pamięci Polaków. Wynalezienie szczepionki przeciw covidowi przywitano z nadzieją na poprawę sytuacji. Od początku 2021 roku ruszył Narodowy Program Szczepień z rozmaitymi, jak to u nas bywa, organizacyjnymi kłopotami. Wkrótce też w ślad za tym rozpętała się histeria antyszczepionkowa. Miała ona zasięg światowy, co wskazuje na kolejną zaplanowaną akcję mającą na celu zniszczenie zachodniej cywilizacji, opartej na tradycji Oświecenia. W Polsce znalazło się dostatecznie dużo idiotów, którym udało się wpoić lęk przed przyjęciem szczepionki, aby można było zapomnieć o uzyskaniu odporności stadnej. Nawet nasilająca się już czwarta fala pandemii, zbierająca śmiertelne żniwo wśród niezaszczepionych, nie zmieniła zasadniczo ślepej wiary w mądrości internetowych guru, połączonej z pogardą dla nauki. W krajach zachodnich szybko zaczęto szukać obrony przed skutkami zabójczej ignorancji. Wprowadzono paszporty covidowe, dające możliwość korzystania z normalnego życia jedynie osobom zaszczepionym, a gdzieniegdzie wprowadzono prawny obowiązek szczepienia.

W przeciwieństwie do tego, rząd Zjednoczonej Prawicy postanowił być oryginalny i suwerenny. Żadnych obostrzeń dla ludzi niezaszczepionych, żadnych nakazów i ograniczeń. Wszystko to w imię poszanowania wolności osobistej obywateli. Wiceminister zdrowia z uśmiechem oświadczył, że Polacy mają gen sprzeciwu przed przymusem. I chociaż to lekarz, najwyraźniej był z tej cechy dumny. Prezydent Duda z irytacją powtarza, że żadnego zmuszania kogokolwiek do zaszczepienia się przeciw covidowi w Polsce nie będzie. Zjednoczona Prawica wraz z Konfederacją staje po stronie prawa do wolnego wyboru, które jednak w tym wypadku jest prawem do swobodnego rozprzestrzeniania się choroby i zwiększania liczby ofiar śmiertelnych. Jeśli chodzi o odsetek zgonów spowodowanych pandemią, Polska znajduje się już w światowej czołówce.

Dlaczego PiS nie reaguje na spustoszenia powodowane czwartą falą pandemii? Dlaczego pozostaje głuchy na protesty i apele środowiska lekarskiego oraz ataki opozycji? Źle rozumiana wolność ludzi niechcących się szczepić, która nie ma nic wspólnego ze współczesnym liberalizmem, jest powodem nie tylko wzrostu liczby zakażeń i zgonów, ale również rosnącej liczby ofiar niecovidowych, cierpiących na inne choroby, dla których opieka medyczna obecnie praktycznie nie istnieje. Otóż PiS robi to z powodu, który dla tej partii jest najważniejszy: utrzymania poparcia dającego szansę kontynuacji władzy. Tak się bowiem składa, że przeważająca większość przeciwników szczepień pochodzi z pisowskich mateczników. To im PiS nie chce się narazić jakimikolwiek restrykcjami. Nie chce też narazić się niektórym posłom z własnego ugrupowania lub koalicjantom w postaci Janusza Kowalskiego i Anny Siarkowskiej, którzy wspierają antyszczepionkowe lobby. Wiadomo przecież, że przewaga w Sejmie jest krucha, więc trzeba o nią dbać, choćby za cenę poświęcenia życia tysięcy Polek i Polaków.

PiS nie jest partią ideologiczną, kierującą się jakimikolwiek wartościami. PiS jest partią, która cynicznie stara się wykorzystać wszystko, co pozwoli jej utrzymać władzę.

Praliberał Miesiąca: Hugo Preuß :)

Polityczny etap w biografii Hugo Preußa nie trwał zbyt długo, ale pozostaje godny odnotowania, gdyż ten liberalny prawnik o wielkiej wiedzy i doświadczeniu podjął się w ostatnich latach życia iście herkulesowego zadania. Na terenie skrajnie niesprzyjającym i w historycznym momencie skrajnie niezręcznym (jedno z najbardziej opornych wobec uroku liberalizmu państw XIX-wiecznej Europy zachodniej, Niemcy, w chwili do tego momentu największej klęski w dziejach jego państwowości i wybuchających z tego powodu niepokojów i resentymentów, a więc u końca I wojny światowej, można śmiało zestawić z przywołaną w mitach o Herkulesie stajnią Augiasza) podjął on próbę położenia fundamentów pod nowoczesne państwo liberalno-demokratyczne, które miałoby wejść w nową epokę jako piękne miejsce chroniące prawa obywatelskie, otwarte nawet na niespotykane wcześniej eksperymenty z libertyńską obyczajowością. Dalsze wydarzenia pokazały oczywiście, że ten fundament nie miał szans okazać się trwały, a sama osoba Preußa została użyta przez wrogów republiki do jego podmycia. Tym nie mniej, sam podjęty wysiłek zasługuje na pamięć.

 

Hugo Preuß urodził się w 1860 r. jako jedynak w żydowskiej rodzinie właściciela drukarni litograficznej w Berlinie. Ojca stracił jednak w wieku dwóch lat i wychował go stryj, majętny handlarz zbożem, który pojął wdowę po bracie za żonę. W latach 1878-83 Preuß studiował prawo i administrację z elementami filozofii i historii na uniwersytetach w Berlinie i Heidelbergu, a w Getyndze złożył państwowy egzamin prawniczy i uzyskał tytuł doktora. Trochę wahał się co do wyboru drogi zawodowej, lecz ostatecznie wybrał ścieżkę kariery naukowej i habilitował się w specjalizacji z prawa rzymskiego w Berlinie w 1889 r. Jego aktywność na szerszych wodach życia publicznego miała zamknąć przykra klamra antysemityzmu. Pomimo habilitacji nie mógł na uniwersytecie berlińskim uzyskać profesury, gdyż nie posiadał chrześcijańskiego chrztu, a i jego liberalne poglądy nie zaskarbiły mu przyjaciół wśród elit cesarskich Niemiec (wykładał więc w formule „prywatnego docenta”). Udało się dopiero w 1906 r., w nowo powołanej Wyższej Szkole Handlowej w Berlinie, w której Preuß został nawet w 1918 r. rektorem. Te życiowe doświadczenia niewątpliwie skłoniły go do przystąpienia w 1891 r. do „Stowarzyszenia Przyjaciół”, lokalnej berlińskiej organizacji żydowskiej, której celem było udzielanie sobie wzajemnej pomocy w obliczu trudności zawodowych, takich jak m.in. bezrobocie.

 

Na światopogląd i wizję państwa Preußa kluczowy wpływ miały postacie Karla von und zum Steina, autora pierwszych prób reformatorskich w kierunku konstytucyjnej monarchii w Prusach początku XIX w. (a więc kogoś, kto sto lat przed Preußem podejmował się nie mniej karkołomnej misji) oraz Otto von Gierkego, znaczącego teoretyka budowy ładu społecznego w oparciu o ideę samoorganizacji spółdzielczej i samopomocowej, a dziś dodalibyśmy – zwolennika subsydiarności. W ten sposób ukształtował się Hugo Preuß, jako stronnik państwa prawa, z obywatelem w roli suwerena, a także państwa federalnego i zdecentralizowanego, które obywatel może realnie kształtować poprzez swoją aktywność i samorząd. Wyrazem tych poglądów były także tematy jego wykładów, które obejmowały zwłaszcza problematykę prawa konstytucyjnego oraz autonomicznej administracji municypalnej. Opublikował ponadto dwa ważne dzieła naukowe („Rozwój niemieckiej państwowości” oraz „Niemiecki naród a polityka”), w których kreślił wizję ustrojową i apelował o zastąpienie tradycyjnego niemieckiego państwa, opartego o koncepcję zwierzchności nad obywatelem, państwem „należącym do ludu” (tzw. Volksstaat).

 

Prace te zapewniły mu rozgłos nie tylko w stolicy, choć jego próba zdobycia mandatu w Reichstagu w 1912 r. zakończyła się niepowodzeniem. Pierwsze kroki w polityce Preuß stawiał więc w berlińskiej radzie, gdzie rozwijał zwłaszcza samorządowy element swojego programu. Od 1895 r. pełnił funkcję radnego miejskiego, reprezentując najpierw partię Zjednoczenie Wolnomyślicielskie, a po jego fuzji z innymi ugrupowaniami liberalnymi w 1910 r. Postępową Partię Ludową FVP. W tym okresie zasłynął przede wszystkim jako współautor administracyjnej reformy o „wielkim Berlinie”, czyli poszerzeniu granic miasta i nadaniu mu nowej struktury samorządowej.

 

Jego zaangażowanie w lewe skrzydło niemieckiego liberalizmu poprowadziło go, po upadku Niemiec wilhelmińskich w 1918 r., do kręgu założycieli Niemieckiej Partii Demokratycznej DDP. W realiach nastrojów rewolucyjnych, w których zrodziła się demokratyczna republika, został on uznany za wspólny autorytet w sprawach ustrojowych zarówno przez liberałów, jak i przez socjaldemokratów z SPD. Ważnym ogniwem procesów, które wyniosły go do roli szefa resortu spraw wewnętrznych, któremu powierzono tworzenie projektu konstytucji późniejszej Republiki Weimarskiej, był jego artykuł napisany na gorąco po upadku cesarstwa, w którym wzywał klasy średnie – tradycyjną klientelę polityczną niemieckich partii liberalnych – do zaakceptowania faktów i poparcia wraz z demokratyczną lewicą idei parlamentarnej republiki. Ten tekst dał mu „papiery” pod rolę spoiwa koalicji DDP-SPD, a więc dwóch środowisk, które przed wojną nie pałały do siebie żadnymi sympatiami.

 

Preuß nie był jednak rewolucjonistą i jakby antycypując reakcję prawicowej części opinii publicznej, wahał się w pierwszych tygodniach 1919 r., czy przedłożyć dość „suchy” tekst opisujący ustrojowe mechanizmy republiki, czy jednak dołączyć rozbudowany rozdział z gwarancjami praw obywatelskich. Skłaniał się do pośredniego rozwiązania z ogólnikowym poruszeniem tego aspektu. Dlatego ostateczna wersja, która szerzej prawa jednostki uwzględniła, była skutkiem interwencji prezydenta Eberta i wpływu lidera DDP Friedricha Naumanna na proces pisania ostatecznego tekstu. Preuß ponadto obawiał się nadać parlamentowi zbyt szerokie uprawnienia. Dotychczas w Niemczech rząd był powoływany przez cesarza, który nie oglądał się na większości parlamentarne. Legislatywa miała uprawnienia kontrolne, ale nie mogła obalić gabinetu przy pomocy wotum nieufności. Preuß, dość zresztą słusznie, obawiał się niskiej kultury politycznej partii i niestabilności politycznej wynikającej z konieczności tworzenia chybotliwych koalicji w celu powołania większościowego rządu. Dlatego nowe uprawnienia Reichstagu uzupełnił silną pozycją prezydenta pochodzącego z powszechnego wyboru i mającego możliwość rozwiązywać parlament i rządzić dekretami w mgliście ujętych „sytuacjach nadzwyczajnych”. Jak wiadomo, te zapisy miały przyczynić się do degeneracji republiki po 1930 r.

 

Preuß był przeciwnikiem traktatu wersalskiego (w oparciu o Wilsonowską zasadę etnicznie wyznaczonych granic oczekiwał także inkorporacji Austrii do Niemiec), więc wraz z całym rządem Scheidemanna złożył dymisję w czerwcu 1919. Paradoksalnie więc pod jego tekstem konstytucji, przyjętej dwa miesiące później, brakuje jego podpisu. Oczywiście nie powstrzymało to narodowosocjalistycznej propagandy przed tym, aby ze względu na pochodzenie autora większości tekstu ustawy zasadniczej, Hugo Preußa właśnie, nazywać Republikę Weimarską i jej ustrój „republiką żydowską” (Judenrepublik).

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Broniąc istot najsłabszych – z mec. Karoliną Kuszlewicz rozmawia Marcin Łubiński :)

Marcin Łubiński: Jesteś osobą obdarzoną niezwykłą wrażliwością. Związałaś się z ochroną tych, którzy nie mają głosu na niemal żadnej płaszczyźnie dotyczącej ich życia. To zaangażowanie widać na polu prywatnym oraz zawodowym. Prowadzisz bloga, warsztaty edukacyjne, jesteś autorką książek. Swoimi działaniami motywujesz do działania setki osób w całym kraju, dzieląc się swoją wiedzą i doświadczeniem. Jednak ponad wszystko związałaś się z ochroną zwierząt zawodowo. „Bronisz” ich bardzo dosłownie, na wokandzie. Skąd wybór takiej ścieżki kariery?

Karolina Kuszlewicz: Tak, zresztą właśnie wyszłam z sądu. Broniłam aktywistek, które patrzą na ręce myśliwym. Zostały oskarżone o blokowanie odstrzału sanitarnego, to aktualnie przestępstwo. Z jednej strony to fatalne, że państwo jest tak antyobywatelskie, że zaczyna ścigać obrońców przyrody jak przestępców, z drugiej to dla mnie zaszczyt, że mogę bronić ludzi o tak jasnych wartościach. Rzeczywiście moje życie osobiste i zawodowe jest wyraźnie oparte na tych samych wartościach: szacunku do każdej istoty i respektowaniu jej prawa do życia oraz takim wręcz pierwotnym sprzeciwie wobec niesprawiedliwości. Jestem prawniczką – buntowniczką, tak czasem o sobie mówię. Zawód adwokatki traktuję jako narzędzie formalnej obrony najsłabszych istot w systemie, a nie cel sam w sobie. Uznaję, że zwierzęta są grupą marginalizowaną.

My, ludzie, schowaliśmy się za murem z betonu, paragrafów i pieniędzy. Uprawiając polityką ekspansywną, uzurpacyjną wobec innych gatunków.  Tymczasem na człowieczeństwo powinniśmy zacząć patrzeć jak na pojęcie, które włącza inne gatunki. Świetnym przykładem takiej potrzeby są miasta, które ewidentnie pokazują, że my jako ludzie nie żyjemy tam sami, dzielimy je z innymi gatunkami..

Punktem wyjścia mojej postawy jest bezdyskusyjne przekonanie, że życie każdej istoty należy tylko do tej istoty konkretnej. A zatem tylko ta konkretna istota ma prawo do decydowania o swoim życiu. Badania nad zwierzętami kręgowym nie pozostawiają wątpliwości co do osobowości zwierząt i tego, że mają one swoje potrzeby, role. Widzimy tam liderów i liderki i tak dalej. Wspólna nam wszystkim jest absolutna, fundamentalna potrzeba bezpieczeństwa i potrzeba posiadania domów. Po stronie ludzkiej jest to oczywiście dom w postaci mieszkania, ale po stronie zwierząt analogiczna potrzeba także istniej.e

Ba, ona nawet często jest realizowana w formie mieszkania, wystarczy spojrzeć na ptaki. Granica pomiędzy tym, co ludzkie, a tym co zwierzęce przebiega najbardziej w naszych umysłach i sercach. To my stworzyliśmy tę przepaść. Ja z kolei zostałam tak wychowana, że w ogóle nie znałam tej przepaść, a wręcz musiałam odbyć trudną lekcję społeczno-kulturową, że ona istnieje i niesie zniszczenie, cierpienie, wykorzystywanie, izolację. Nigdy się z tą przepaścią nie zintegrowałam.

Jak zatem wyglądało twoje wychowanie? Co ukształtowało cię w taki sposób?

Byłam wychowywana przez babcię i od kiedy pamiętam babcia była wegetarianką. To jest niesamowite, ponieważ moja babcia ma ponad 80 lat. Od kilkudziesięciu lat nie je mięsa. W Polsce powiatowej, z której mojej babcia pochodziła, przez lata była to postawa wręcz nieprawdopodobna. Co więcej, moja babcia tą postawę życiową wzięła od swojego ojca czyli mojego pradziadka, który po prostu widząc katastrofę, jaką przyniosła wojna, zniszczenie i odbieranie życia, powiedział, że już nie chce brać udziału w zabijaniu.

Babcia wychowywała mnie po pierwsze bez mięsa, chociaż nigdy nie było to tak nazwane „babcia nie je mięsa, więc ja też nie jem”.  Miałam dostęp do jednej i drugiej postawy, bo mój dziadek był osobą jedzącą mięso. Tak więc nic nie było mi zakazane, ale ja byłam tak zapatrzona w babcię i podążałam jej śladami – zresztą nie tylko w kontekście jedzenia – chociaż może jeszcze chwilę o tym jedzeniu.

Odkąd pamiętam było dla mnie oczywiste, że zwierzę jest odczuwająca istotą, która ma życie odrębne od mojego. Już jako dziecko traktowałam psy, z którymi żyłam jako towarzyszy a nie moją własność. Do dziś nie wyobrażam sobie życia psa, ale szanuję i uznaję też jego własną przestrzeń. Nie jest moim pupilem dla poprawy nastroju.

Myślę, że to jest bardzo ważne, aby w tym kontekście myśleć o zwierzętach towarzyszących. Ta relacja nie powinna być oparta na własności, bo to jest charakterystyczne dla tzw. stosunków rzeczowych, lecz na opiece. W związku z tym, że są udomowione i są z nami, to ich życie musi być także dostosowane do tych reżimów, których wymagają ludzkie warunki, na przykład też dla samego bezpieczeństwa dla takiego zwierzęcia. Ale zawsze czułam tą odrębność. W związku z tym mój umysł nie mógł pojąć, że zwierzęta mogą być zjadane przez człowieka.

Dla mnie to było po prostu zjadanie innej istoty, zupełnie niemieszczące się w moim dziecięcym wtedy umyśle. Tak mnie wychowano. To była taka postawa obecna w prozie życia. Nie były to jakieś głębokie rozmowy na temat naszego stosunku do zwierząt, do praw zwierząt. W ogóle nie było tam takich pojęć jak prawa zwierząt. To była moja obserwacja jako dziecka. Takie proste – czemu miałabym jeść inną istotę? Zabrać jej życie, by ją zjeść. Mnóstwo czasu spędzałam w kontakcie z przyrodą, razem z moją babcią, całe godziny na jej działce. I pamiętam, że wszystkie zwierzęta, które były na tej działce: ślimaki, koniki polne, myszy… ja je uwielbiałam obserwować, uwielbiałam się bawić pośród tych zwierząt, przede wszystkim wokół tych ślimaków, które były wszędzie.

Do dziś mnie to zadziwia. Gdy nieco podrosłam i wychodziłam na podwórko, wokół bloku z dzieciakami, zobaczyłam praktykę zbierania ślimaków czy innych takich małych zwierząt w słoikach, ewentualnie łaskawie robiono dziurki w tym wieczku od słoika, acz nie było to wcale oczywiste. Pamiętam, że mnie to bardzo zatrwożyło i nie mogłam zrozumieć tej potrzeby, aby je mieć i przynieść do domu. To był już wtedy jakiś rodzaj głębokiego współodczuwania, choć tak prosty, wyrażony językiem dziecka.

Byłam przekonana, że domem ślimaka jest podwórze, te liście, ta ziemia i że po prostu on jest zabierany z tego domu. Dla mnie to było bardzo okrutne, żeby zabierać istotę z jej domu, zaburzyć podstawę bezpieczeństwa. Nazywam to oczywiście domem po ludzku, bo to jest po prostu miejsce bytowania tego zwierzęcia. Gdy na przykład prowadzę samochód, to korzystam tylko z tego przywileju, że jestem człowiekiem i mój gatunek jest na tyle silny i sprawny technicznie, aby budować drogi. Ale cały czas pamiętam o tym, że wjeżdżam komuś do domu.

Więc najpierw były wartości bardzo mocno zakorzenione w moim dzieciństwie. Nie musiałam przejść żadnej specjalnej przemiany, dalsze etapy to raczej uczenie się zabierania głosu w imieniu zwierząt. Zawsze mocno czułam, że nie mam prawa przekraczać granicy innych istot, również innych ludzi.

Gdy mówię o tym uniwersalnym zdaniu, że życie danej istoty należy tylko do niej, myślę na przykład o zwierzętach hodowlanych, o tym, że życie takiej świni jest całkowicie zabrane już od momentu planowania rozmnożenia matki tego prosiaka. Po tym jak to zwierzę się urodzi, jest zabierane od matki, jest w kojcu, jest zabijane albo jest tuczone, aby potem być zabite. Krowy rozmnaża się przez sztuczne i brutalne zapłodnienie. odbiera się matce i trzyma się je w rodzaju plastikowego igloo.

Niektóre przeznaczone są na cielęcinę. Inne się hoduje, w sposób skandaliczny używając tych zwierząt po to, aby produkować mleko i produkty mleczne, a potem się je zabija. Jeszcze inne hoduje się po to, aby zabić je w uboju rytualnym na mięso i nawet nie pozwala się na ich ogłuszenie, odebranie świadomości przed tym zabiciem. Ich odrębne życie, które wynika z jakichś pierwotnych zupełnie niepodważalnych zasad, jest skrajnie zawłaszczone przez człowieka.

Ogromne emocje wywołują w nas próby manipulacji państwa w kwestii praw reprodukcyjnych kobiet, to jest symboliczne wchodzenie i wkładanie ręki w ciała kobiet żeby realizować swoją politykę … W stosunku do zwierząt pozaludzkich, np. krów to się dzieje na poziomie dosłownym, wkładana jest im ręka do pochwy w celu sztucznego zapłodnienia.

Nie wiedziałam, że zostanę prawniczką, to nie było moje marzenie, czy jakaś jedna ścieżka, którą obrałam. W dużym stopniu jest to zasługa moich rodziców, którzy wcześniej niż ja mieli takie spostrzeżenie, że ja mam takie predyspozycje intelektualne, które akurat bardzo pasują do prawa. Lubiłam logikę, rozwiązywanie zadań, ale i opisywanie tego, co nieoczywiste w świecie, złożone.

Moja praca jest pracą głęboką. Jestem spełniona, czuję, że łączę takie najlepsze predyspozycje, ale też znalazłam swoje miejsce, dlatego, że nie zgodziłam się na ten stereotyp, że prawnik czy prawniczka ma być…  Że aby być profesjonalnym w moim zawodzie adwokackim czy w ogóle prawniczym, wymagane jest schowanie do kieszeni wrażliwości. Przeciwnie, wrażliwość jest moją siłą. A prawo jest narzędziem do formalnej realizacji tej wrażliwości i upominania się o prawa, które uważam za podstawowe.  Zdecydowałam się na wybór takiej drogi, poczułam, że to dobry kierunek, napisałam pracę magisterską na temat międzynarodowej ochrony praw zwierząt.

Nikt nie chciał być moim promotorem. No bo jak to? Prawo i zwierzęta, to brzmiało jak oksymoron. Prawnicy mają zajmować się „spółkami z.o.o”,  fuzjami, traktatami o prawie morza, czy prawie energetycznym, prawem karnym, przestępstwami drogowymi i tak dalej… No ale jak to zwierzętami? Pamiętam, że to nie pasowało. Byłam uparta,  znalazłam osobę odważną, profesor prawa międzynarodowego, który się zgodził być promotorem pracy i napisałam tą pracę magisterską. Początkowo miał obawę, iż będzie to płacząca praca o pieskach i kotkach. Szybko ją jednak rozwiałam. Powstała bardzo solidna praca, za którą dostałam wyróżnienie.

Ale to było trudne. Na moich studiach nie było ani słowa o tym, co to jest wrażliwość. To była zupełnie zmechanizowana nauka prawa. Poszłam swoją ścieżką i to się udało. Kiedy odbywałam aplikację adwokacką, byłam przekonana, że potrzebuję pracy, w której zrealizuję swoje wartości. I tutaj wchodził właśnie ten mój ścisły umysł, który mówił: „OK, wartości potrzebują przejścia w sferę skonkretyzowanych decyzji i instrumentów ochronnych”. I tym się zajmuję.

To jest mój przekaz do osób wrażliwych: „Nie bójcie się prawa! Prawo potrzebuje takich ludzi, które połączą twarde myślenie z wrażliwością. ”.  Stworzyłam zresztą taką koncepcję prawa, którą nazywam koncepcją prawa wrażliwego. Niedługo ukaże się mój pierwszy artykuł właśnie na ten temat.

Co nazwałabyś swoim największym sukcesem zawodowym, jeśli chodzi o ochronę prawną zwierząt? Która ze spraw najbardziej utkwiła w twojej pamięci?

Oczywiście sprawa karpi, która trwa od 2010 roku, a zatem ponad 10 lat. Gdy się zaczynała, byłam na aplikacji adwokackiej, czyli przez całą moją karierę, przez całą ścieżkę zawodową, adwokacką, zajmuje się tą jedną sprawą, która wciąż jest w sądzie.

Mogę śmiało powiedzieć, że karpie nauczyły mnie wszystkiego o prawie. To w tej sprawie napisałam mój pierwszy subsydiarny akt oskarżenia – to jest taka instytucja prawna, którą wykorzystuje się, kiedy prokuratura nie widzi przestępstwa. Ktoś składa zawiadomienie, jakaś organizacja – wtedy to była fundacja „Noga w łapę” – a prokuratura mówi: „Nie będziemy tego prowadzić, bo nie ma podstaw”.  Wówczas takiej organizacji zostaje wniesienie aktu subsydiarnego, czyli takiego który zastępuje wniosek prokuratorski. To jest niezwykłe trudne.

Bo w Polsce to prokurator jest organem ścigania – tą emanacją państwa – która ściga za przestępstwa. W tej sprawie prokurator nie występuje, więc musiałam wcielić się w w rolę oskarżyciela, a to nie jest oczywiste w zawodzie adwokackim. Ta sprawa dotyczy karpi, które były przetrzymywane bez wody w skrzynkach, skakały po sobie, szarpały się, było widać, że bardzo się męczą. Następnie były ładowane do worków foliowych bez wody. Miałam absolutne przeczucie, bez wątpliwości, że racja ze strony moralnej jest bezdyskusyjnie po naszej stronie, ale również ze strony prawnej.

A życie to zweryfikowało. Przez pierwsze 6 lat przegrywaliśmy tę sprawę na każdym poziomie – w pierwszej i drugiej instancji sądu. Ale nie poddaliśmy się. Napisałam kasację do Sądu Najwyższego – to nadzwyczajny środek odwoławczy, bo dotyczy rażącego naruszenia prawa.

Po doświadczeniu 5 letnich porażek sądowych w tej sprawie założyłam, że przed Sądem Najwyższym sprawa ma 5% szans powodzenia, z uwagi na to, że nie jesteśmy jednak gotowi na tego typu sprawy. Pamiętam, że rozprawa była 13 grudnia 2016 roku. Wygraliśmy. Sąd Najwyższy z bardzo mocnym uzasadnieniem powiedział, że przez ostatnie lata postawa ludzi wobec zwierząt uległa radykalnemu przewartościowaniu i musimy to przenieść również na wymiar prawny.

Karpie są rybami, więc mają podstawowe prawo do bycia w błocie. Po sześciu latach walki udało się. To był niesamowity moment. Pamiętam, kiedy byłam na sali sądowej w todze i powtarzałam w myślach: „Karolina Kuszlewicz, nie płacz”. Sprawa trwa do dziś, bo Sąd Najwyższy nie może orzec skazania konkretnej osoby. Uchyla wadliwe wyroki i pokazuje, co sądy zrobiły źle,  jak należy na tą sprawę patrzeć i przekazuje ją do sądu niższej instancji, aby ten wydał wyrok w stosunku do konkretnych oskarżonych osób. W niższej instancji do dzisiaj nie zostało ogłoszone rozstrzygnięcie, a sprawa jest zagrożona przedawnieniem. To będzie niezwykle frustrujące, jeśli do tego dojdzie.

Uważam, że wiele osiągnęliśmy. W tej sprawie przetarliśmy ścieżkę, która była uważana za niemożliwą i ten wyrok Sądu Najwyższego dzisiaj już pracuje na inne sprawy. Jak wspominałam, orzecznictwo Sądu Najwyższego pokazuje, jak należy rozumieć prawo. I Sąd Najwyższy pokazał bardzo ważną rzecz, a mianowicie fakt, że zdolność zwierzęcia do przeżycia w jakiś warunkach, nie jest równoznaczna z tym, że ono nie cierpi. A prawo ma chronić zwierzęta przed cierpieniem, a nie tylko jakby przed przeżyciem za wszelką cenę. Wartością prawnie chronioną jest, aby zwierzę miało godne warunki.

Co roku w okresie grudniowym karpie cierpią, podczas gdy część Polaków dosłownie celebruje tradycję składania z nich ofiary. To jest źle pojęta tradycja. A tak naprawdę to nie tradycja, tylko relikt PRL-u. Ostatnio przed sądem pierwszej instancji znowu udało się coś niezwykle ważnego, nawet historycznego. Zeznania złożył profesor Elżanowski To wystąpienie było symboliczne, bo stanowisko profesora Andrzeja Elżanowskiego – zoologa, bioetyka, specjalisty w zakresie dobrostanu zwierząt – wybrzmiało bardzo mocno. Głos naukowca, eksperta, po stronie ryb. Wciąż jednak walczymy o skazanie, więc proszę trzymać kciuki.

Trzymamy, to jasne. Skoro już przywołałaś bioetykę, to od 2018 roku pełnisz funkcję Rzeczniczki ds. Zwierząt przy Polskim Towarzystwie Etycznym. Skąd pomysł na powstanie takiej funkcji?

Wspomniany profesor Elżanowski jest przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Etycznego. Pomysł został zapoczątkowany przez PTE i Klub Gaja, ja dołączyłam później. Pomyśleliśmy, że czas aby pójść w kierunku instytucjonalnej, formalnej i profesjonalnej reprezentacji zwierząt.

NGO-sy, trzeci sektor, organizacje prozwierzęce robią niezwykle ważną pracę, ale niestety nie zastąpią urzędu, który reprezentuje zwierzęta. To był 2018 rok i nic nie zapowiadało powołania takiego urzędu na szczeblu państwowym. Wtedy postanowiliśmy stworzyć taką społeczną funkcję przy Polskim Towarzystwie Etycznym.. Naszym celem było pokazanie, że można myśleć o rzecznictwie w imieniu zwierząt. W ślad za tym, a może równolegle niedługo po tym, stowarzyszenie Otwarte Klatki zaczęło kampanię o powołanie takiego  urzędu.

Uważam, że udało się nam uczynić z rzecznictwa temat polityczny, a to konieczny krok na drodze do powołania takiego organu państwowego. Podczas ostatniej kampanii prezydenckiej poszczególni kandydaci zaczęli się wręcz ścigać, o to kto da lepszego rzecznika do spraw ochrony zwierząt. Szymon Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz, Rafał Trzaskowski, Robert Biedroń – oni wszyscy mówili o powołaniu rzecznika. Oczywiście te koncepcje się od siebie różniły, jedne były lepsze, inne gorsze. Niektóre kompletnie iluzoryczne, ale temat stał się tematem politycznym.

Teraz celem jest pilnowanie, żeby ten urząd został właściwie powołany, czyli za pomocą ustawy z kompetencjami proceduralnymi, formalnymi, aby rzecznik czy rzeczniczka mógł/ mogła występować w sprawach sądowych tak, jak ja dzisiaj występuje. Oczywiście chodzi o znaczenie większą skalę działania. Trzeba włączyć państwo, aby wzięło odpowiedzialność za ochronę praw zwierząt. Ale to nie powinien być żaden rzecznik przy prezydencie, jakaś ozdoba pałacu prezydenckiego, tylko odrębny organ. Nie doradca. Minister rolnictwa powołał sobie takiego pełnomocnika. Bardzo dobrze, przyda mu się doradca w sprawie praw zwierząt.

Ale nie o to chodzi. To musi być odrębny urząd, niezależny od ministrów, niezależny od prezydenta, powołany mocą ustawy, z kompetencjami procesowymi i kontrolnymi, samodzielnie reprezentujący interesy zwierząt. Organizacje pozarządowe są bardzo ważne, wykonują kluczową pracę w kwestii ochrony zwierząt, ale nie może być tak, że państwo przerzuca na nie ciężar w całości, a dzisiaj tak właśnie jest.

Czy widzisz zmiany w polskim orzecznictwie od kiedy pełnisz tę funkcję? Czy stanowisko rzecznika przy PTE jest uwzględniane przy wyrokach sądowych?

W sądzie występuję jako adwokatka. Reprezentuję konkretną organizację, fundacje bądź stowarzyszenie, którego statutowym celem jest ochrona zwierząt. Pracuję tak, jak z innymi klientami. Nie robię tego jako rzeczniczka przy Polskim Towarzystwie Etycznym.

W PTE  zajmuje się promowaniem idei rzecznictwa, ale oprócz tego jestem adwokatką, która prowadzi swoją kancelarię specjalizującą się prawach zwierząt i ochronie przyrody. Widzę jednak zmiany, jakie dokonują się na salach sądowych. Widzę, że w stosunku do zwierząt sądy zaczynają posługiwać się innym językiem, na jednej ze spraw pół roku temu sędzia powiedział, że pies „umarł”, a nie „zdechł”. I chociaż dla mnie jest oczywiste, że psy umierają, a nie zdychają, to usłyszenie tego na sali sadowej było pozytywnym zaskoczeniem.

To jest właśnie ta wrażliwość w prawie, o której wspominałam. Zwłaszcza, że język prawny często jest sformalizowany i nie oddaje wagi jaką jest życie zwierzęcia, Ostatnio uzyskałam bardzo korzystny wyrok dla nas w Sądzie Rejonowym w Bielsku-Białej dotyczący umierających psów i kotów, które człowiek doprowadził je do tak drastycznego stanu zdrowia, że zwierzęta nie były w stanie samodzielnie się poruszać, a było ich jedenaście. Tragedia. Taka niema, zamknięta na 40 metrach kwadratowych umieralnia dla zwierząt. Tam były nawet sześciomiesięczne szczenięta.

Proszę wyobrazić sobie, do jak dramatycznego stanu muszą być doprowadzone szczeniaki, że nie były w stanie wydać jakiegoś odruchu radości, nie próbowały się nawet podnieść, nie próbowały merdać ogonem, tylko leżały, nigdy nie nauczyły się chodzić, bo cały czas były zamknięte w ciasnych klatkach. To był dość wymagający proces. Musiałam przekonać sąd, że ta osoba rzeczywiście powinna ponieść odpowiedzialność, że nie może bronić się tym, że nie wiedziała, że należy jej przypisać umyślność. Bo to wymóg, aby sąd mógł skazać za przestępstwo znęcania się nad zwierzętami. Często sprawy są umarzane, właśnie z powodu braku umyślności.

Od wyroku Sądu Najwyższego, który uzyskałam w 2016 roku, gdzie Sąd wypowiedział się w kwestii umyślności w przypadku zwierząt i znęcania się nad nimi, umyślności nie należy rozumieć jako złej woli, to nie musi być krzywdziciel z premedytacją. Tą umyślność należy przypisać samej czynności sprawczej. Czyli innymi słowy jeśli karpie, żywe ryby, które naturalnie muszą być w wodzie wkładamy do worka foliowego, to jest to czynność sprawcza. W tym zakresie działasz umyślnie, bo świadomie pozbawiasz je wody, zatem ponosisz odpowiedzialność karną. Wyrok z 2016 roku bardzo mi się przydał w sprawie „pełzających” psów i kotów”. W tej sprawie uzyskaliśmy ośmioletni zakaz posiadania zwierząt przez tą osobę, co jest kluczowe by ochronić przyszłe ofiary.

W sprawach zwierząt powtarzam, że nie chodzi o to, by kara była surowa, Nie chodzi też o to, aby tego sprawcę koniecznie osadzić w więzieniu, chyba że to jest recydywista już naprawdę zdeprawowawny. Po co to więzienie? Będziemy płacić za utrzymanie takiej osoby, a ona się nie zresocjalizuje tam. Nikt na tym nie zyskuje. Najważniejsze są zastosowane środki karne, czyli orzeczony surowy zakaz posiadania zwierząt, aby przyszłe potencjalne ofiary zostały uchronione przed postępowaniem takiej osoby. To jest dla mnie najważniejsze, a nie ten populizm penalny, który często przy sprawach zwierząt się pojawia.

Żądza tak surowej kary, że czasem mam wrażenie cienka granica dzieli ją od pragnienia samosądu. A to już droga donikąd. Też nie jestem zadowolona z wyroków, które są śmiesznie łagodne. Gdzie zbyt łagodne wyroki odzwierciedlają lekceważący stosunek do tych spraw, ale też nie podoba mi się żądanie, aby tych sprawców niemal z automatu skazywać na maksymalny wymiar kary. System wymiaru kary jest tak skonstruowany, że jest na pewnej osi, musi być wzięty pod uwagę przez sąd całokształt różnych okoliczności, także tych działających na korzyść sprawcy.

Ostatnio dowiedziałam się o kilku sprawach, w których sądy powołały się na książkę, którą napisałam. I to jest prawdziwa satysfakcja, po to była moja wielomiesięczna praca, by książka służyła w praktyce. Czuję się silna na tych sprawach i czuję, że wiem, po co tam staję, że staje w imieniu praw zwierząt. Widzę, że to oddziałuje na sądy i coraz chętniej wychodzą naprzeciw myśleniu o prawach zwierząt.

Jak myślisz, czy Polska dołączy w końcu do listy krajów, które posiadają rzecznika praw zwierząt powołanego przez rząd? Osobę, która działa podobnie jak Rzecznik Praw Obywatelskich, ale w sprawach, w których strona nie może sama wnieść zażalenia czy się reprezentować?

Tak. Patrząc na to co dzieje się w sferze politycznej, nie mam w tej sprawie wątpliwości. Wspominałam o wątkach, które pojawiły się podczas kampanii prezydenckiej. Mamy dobry wzorzec austriacki, gdzie jest to prawo kontynentalne, oparte na podobnych regułach co nasze. Tam rzecznik do spraw ochrony zwierząt funkcjonuje na terenie każdego landu, ma również uprawnienia procesowe, może nawet występować z kasacjami w sprawach zwierząt. Uczmy się od nich. Dość szeroko piszę o tej instytucji i jej funkcjonowaniu na moim blogu.

Wspominałaś również swoją książkę, Prawa zwierząt, praktyczny przewodnik. Skąd pomysł na stworzenie takiego kompendium?

Wydawnictwo przyszło do mnie z propozycją napisania takiej książki. I to jest znamienne, ponieważ jedno z najważniejszych wydawnictw prawniczych w Polsce przychodzi z takim pomysłem i ma odwagę wydać Prawa zwierząt, praktyczny przewodnik. Mówimy o wydawnictwie branżowym, gdzie do tej na prawa zwierząt nie było miejsca. Ten tytuł jest wizjonerski, bo pod względem formalnym praw zwierząt nie ma, ale ja o tych prawach w książce piszę.

Piszę bardzo praktycznie, jak używać obowiązujących przepisów, by stawać w obronie praw zwierząt. Sam pomysł opierał się na wiedzy, jaką zabrałam przez ostatnich kilka lat, stając na salach sądowych w imieniu zwierząt. Temat stosowania prawa w obronie zwierząt jest wciąż niszowy i nie jest to wiedza, jaką zdobywa się na studiach prawniczych. Ta książka jest przeznaczona także dla profesjonalistów i profesjonalistek, dla sądów i prokuratur, jak również dla policji, dla wszystkich, którzy stosują prawo w sprawach zwierząt.

Książka miała na celu pomóc wejść w specyfikę tych spraw, która jest zupełnie czymś innym niż orzekanie w sprawach ludzi czy rzeczy. Z drugiej strony moja książka miała służyć przedstawicielom i przedstawicielkom organizacji pozarządowych oraz wszelkim innym osobom, które reagują na krzywdę zwierząt i potrzebują narzędzi formalnych.

Najbardziej skuteczna reakcja i praca, to dla mnie taka, która dotyka wszystkich grup wykluczonych, która jest nastawiona na zmiany, która opiera się przede wszystkim na sercu i idzie z serca, a poszczególne instrumenty są narzędziami do celu naszej zmiany. Jeśli aktywiści i aktywistki mają serce bezkompromisowo po stronie zwierząt, to są dla mnie najlepszymi nieformalnymi rzecznikami i rzeczniczkami dla zwierząt.

Jednocześnie potrzebują narzędzi prawnych, żeby np. w przypadku umorzenia postępowania przez policję, wiedzieli co zrobić, jakich argumentów użyć, jakie pismo stworzyć, jak wnieść sprawę administracyjną o odebranie zwierzęcia, które jest ofiarą ofiarą przemocy itd. Chciałam, aby ci ludzie, którzy czynią dobro, wiedzieli, że prawo może stać po ich stronie i żeby nie bali się go używać i aby biorąc tą książkę do ręki mogli powiedzieć, że konkretna interwencja musi być przeprowadzona, bo są ku temu przesłanki.

Wiem także, że przygotowujesz kolejną książkę. Czy możemy liczyć na uchylenie rąbka tajemnicy? Jaką tematykę będziesz poruszać tym razem?

Tak, jestem już na finiszu kolejnej książki. To będzie rzecz analogiczna do przewodnika o prawach zwierząt, ale z takim mocnym akcentem na wiedzę prawniczą. To będzie książka napisana docelowo dla wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania, znacznie bardziej prawniczym językiem. Bo Prawa zwierząt, praktyczny przewodnik jest napisana „po ludzku”. Często zresztą o sobie mówię, że jestem adwokatową ludową.

Wierzę w siłę obywatelek i obywateli , w to, że to do nich przede wszystkim ma należeć prawo, a naszym obowiązkiem jako profesjonalistów jest takie komunikowanie o prawie, aby było zrozumiałe dla zwykłego człowieka, a nie takie aby stawiało mur. Dla mnie ci, którzy stawiają mury, są słabi. Musi być komunikacja, aby wszystko działało. Książka, nad którą teraz pracuję, będzie pozycją  systemową i będzie komentarzem do ustawy o ochronie zwierząt, którą punkt po punkcie, przepis po przepisie, przechodzę i wskazuję, jak te przepisy należy rozumieć w kontekście praw zwierząt. Mam nadzieję, że przyczyni się ona do tego, że sytuacja zwierząt na sali sądowej również się poprawi.

Kilka miesięcy temu Naczelny Sąd Administracyjny w uchwale siedmiu sędziów –– powołał się między innymi na argumentację z mojej poprzedniej książki. Chodziło o status strony w odniesieniu do organizacji prozwierzęcej w postępowaniu administracyjnym o odebranie zwierzęcia. Bardzo satysfakcjonujący był moment kiedy zobaczyłam, że tak poważny Sąd powołuje się właśnie na moją książkę i na moje argumenty. Mam nadzieję, że ten komentarz, który tworzę już stricte pod sądy, będzie działał i będzie przynosił efekty dla usprawnienia tego procesu i działania w imieniu zwierząt.

W ostatnim czasie w mediach głośno było o projekcie ustawy pozwalającej na uczestnictwo dzieci w polowaniach – jakbyś to skomentowała z prawnego punktu widzenia?

Oczywiście mój komentarz jest całkowicie krytyczny wobec tego projektu, który na szczęście po pierwszym czytaniu został zarekomendowany przez komisję sejmową do odrzucenia. Przypomnę, że w 2018 roku został wprowadzony zakaz udziału dzieci w polowaniach i stało się to przestępstwem. Po niecałych dwóch latach to samo zachowanie ma być znów dozwolone.

Więc jaką w ogóle hierarchię wartości reprezentuje nasz ustawodawca? Przez 2 lata będzie twierdził, że coś jest przestępstwem, nawet nie wykroczeniem a potem od tak uzna, że wszystko jest w porządku. Niepromowanie kultury zabijania i  dbanie o dobrostan dzieci, które mają być chronione przed doświadczaniem zabijania żywych istot jest dziś wartością prawnie chronioną Parlament uznał to za niezwykle ważną wartość. A po dwóch latach debatował, czy rzeczywiście kultura zabijania i ochrona przed dostępem do kultury zabijania przez dzieci jest niezwykle ważną wartością?!? Takie rzeczy nie powinny się zmieniać w ciągu dwóch lat! To zbyt poważna sprawa. Albo się ma kręgosłup moralny, albo wykształca się jakieś cywilizacyjne wartości, albo się chwieje. Niestety regularnie obserwujemy, że się chwieje skrajnie.

Po drugie, ustawa o ochronie zwierząt zabrania zabijania zwierząt kręgowych przy udziale dzieci. Jest to przestępstwo. Więc zabieranie dzieci na polowania nie może być dozwolone w prawie łowieckim.

Bardzo bym nie chciała, aby kolejne pokolenia były wychowywane w kulcie zabijania. A do tego prowadzi zabieranie dzieci na polowania. Oczywiście zdarza się, że dzieci są też później straumatyzowane tym doświadczeniem. To jest dodatkowy aspekt,  który trzeba wziąć pod uwagę. Zatrważające było dla mnie, że w tej dyskusji pojawiło się wiele głosów za procedowaniem dalej tego projektu, te głosy były takie oto, że myśliwi mają swoje prawa.

Tymczasem ten projekt w ogóle nie jest o myśliwych, ten projekt jest o dzieciach myśliwych. A myśliwi nie mają bezwzględnego prawa władzy rodzicielskiej nad swoimi dziećmi. Niech one, gdy będą dorosłe, zdecydują czy chcą uczestniczyć w zabijaniu, bo jako dzieci nie będą miały tego wyboru.

Dlatego powinny być przez państwo chronione przed takim arbitralnym narzuceniem udziału w tych czynnościach przez ich rodziców, myśliwych. Ponadto regularnie słyszymy o pomyłkach na polowaniu, o wypadkach z udziałem broni palnej myśliwskiej, które kończą się zranieniami bądź tragiczną śmiercią. W takich warunkach tym bardziej dzieci nie powinny brać udziału w polowaniach.

Jeśli miałabyś wskazać najważniejszą potrzebę, jeśli chodzi o ochronę prawną zwierząt w Polsce, co by to było na tę chwilę?

To bardzo trudne pytanie. W pierwszej kolejności zakazałabym hodowli zwierząt na futra, bo to jest tak nikczemne postępowanie ze zwierzętami, obdzieranie ze skóry, a zanim to nastąpi, uśmiercanie poprzez gazowanie czy rażenie prądem, elektrodą przykładaną do nosa i odbytu, przetrzymywanie przez całe życie w maleńkich klatkach zwierząt, które są z natury dzikie, jak na przykład lisy. To jest barbarzyństwo.

Wprowadziłabym także zakaz uboju rytualnego. Unia Europejska zostawiła nam przestrzeń, abyśmy zdecydowali, jaką chcemy mieć postawę wobec uboju rytualnego, a on dzisiaj jest w Polsce bardzo szeroko dopuszczony. Mówimy o tym, że zwierzęta są zabijane bez ogłuszania, czyli są przytomne i w pełni świadome. Są hodowane w warunkach, które często odbierają im prawo do życia, a na dodatek zabrane jest im prawo do ochrony przed skrajnym cierpieniem podczas ich zabijania.

Zabroniłabym również trzymania psów na łańcuchach, takiej polskiej powiatowej perspektywy, która jest obecna prawie wszędzie, do której się trochę przyzwyczailiśmy…

Pomyślmy jednak jakim nieprawdopodobnym okrucieństwem dla psów – które z natury muszą chodzić, wąchać, znaczyć swoje terytorium, ale też czasami muszą móc się schować, odejść, być niewidocznymi, czy w końcu mieć kontakt ze swoim gatunkiem – jest uwięzienie na łańcuchu. A one tak żyją… miesiąc, dwa, trzy, cztery, rok, dwa lata, pięć, dziesięć. To jest odebranie życia za życia. To są takie zmiany wyspowe, które bym wprowadziła. Ale oprócz tego potrzebujemy stworzenia całego systemu ochrony zwierząt w Polsce, systemu, którego wciąż nie ma. Ustawa o ochronie zwierząt jest ważna, ale wprowadzone przez nią regulację są fragmentaryczne, a ochrona zwierząt w Polsce jest wybiórcza i niekonsekwentna. My nie mamy granicy prawnej pomiędzy interesem człowieka a prawami zwierząt, co pozwala na wykorzystywanie zwierząt.

Zbyt wiele niekorzystnych dla zwierząt praktyk pozostaje dopuszczalnych. Brakuje mi takiego kręgosłupa moralnego w prawodawstwie dotyczącym zwierząt. Odzwierciedleniem tego, dużym krokiem naprzód byłoby właśnie powołanie urzędu rzecznika do spraw ochrony zwierząt. Nadanie zwierzętom systemowego, formalnego głosu, który występuje w ich imieniu, ale który utrzymywany jest przez państwo. To jest niezwykle istotna i potrzebna zmiana.

Strategia „na przemilczenie”? :)

Nie ma bowiem rządzących bez rządzonych, a to nie zmieniło się od zarania dziejów. Pytanie co tak naprawdę istnieje, co tak naprawdę wydarza się dziś między nimi. Wszystko, a może nic? 

Hipokryzja to hołd składany cnocie przez występek 

François de La Rochefoucauld 

Ledwo kilka tygodni temu przez wszelkiej maści media i portale społecznościowe przetoczyła się fala oburzenia związana z gestem posłanki Joanny Lichockiej. Bo jakże nie grzmieć, jakże nie czuć zażenowania, gdy w sytuacji sejmowej debaty o rzeczach wszak istotnych, posłanka partii rządzącej pokazuje opozycji, a przy okazji społeczeństwu, któremu zawdzięcza swą ciepłą posadkę, środkowy palec. Digitus impudicus, którego znaczenia nie zmieniło się od starożytności. Palec bezwstydny. Zachowanie oprotestowano, potępiono, przez kilka chwil próbowano rozgrywać je politycznie, ale ostatecznie skończyło dokładnie tam, gdzie większość podobnych „historii” – na śmietniku politycznych memów, masowo produkowanych przez internautów. Memów, których żywot jest krótki, acz przewrotny, bo choć swą prześmiewczością mogłyby obnażać hipokryzję i głupotę, niby to przypadkiem przyczyniają się do bagatelizowania i banalizowania zjawisk, które nie tak jeszcze dawno temu uznalibyśmy za niebezpieczne. Ba, w jakimś sensie ocieplają, uczłowieczają, przybliżają, albo nawet budzą ciepłe uczucia dla zachowań i faktów, które w sferze publicznej najzwyczajniej nie powinny mieć miejsca. Wzmacniają rodzaj przyzwolenia na hipokryzję, na hucpę, na bzdurę, a w końcu i na polityczne kłamstwo, które nader często znika w oparach hojnie rozsiewanego absurdu. Tym samym – przy całej swej głośności, barwności, pustym śmiechu – przykrywają nie tylko tematy trudne, co do których panuje swoista zmowa politycznego milczenia, ale również nie pozwalają rozwijać się temu, czego od klasy politycznej powinniśmy wymagać, a co pozwoliłoby nam dojrzeć przynajmniej szkicowy zarys jakiejkolwiek wspólnoty czy dbałości o interesy szeroko rozumianej wspólnoty. 

W całej tej opowieści istotne są dwie strony, o których wzajemnych relacjach przypominamy sobie – tak jedni, jak i drudzy – głównie w gorących okresach przedwyborczych, a i wówczas w mocno okrojonej, czy mówiąc wprost ubogiej wersji. Politycy i obywatele (a gdzieś między nimi zespoły mniej czy bardziej wiarygodnych łączników, o których więcej przy innej okazji). Naczynia połączone, gdzie – o czym często zapominamy – ci pierwsi na poważnie nie daliby rady istnieć bez tych drugich. Nie ma bowiem rządzących bez rządzonych, a to nie zmieniło się od zarania dziejów. Pytanie co tak naprawdę istnieje, co tak naprawdę wydarza się dziś między nimi. Wszystko, a może nic? I wcześniej – kiedy się to wydarza, co stoi u postaw owego „przekazania władzy”, które z takim upodobaniem zmieniane jest w ciche przyzwolenia na bycie oszukiwanymi, niedoinformowanymi, na polityczne kłamstwo, przemilczenie, na opcję „wolę nie wiedzieć”? Przecież – jako społeczeństwa czy wspólnoty – zaczynaliśmy zupełnie gdzie indziej (czy na pewno?). Coś nas spajało, coś stanowiło podstawę dla pierwotnych działań (nawet jeśli dziś mówimy sobie wprost, że upadły one w zamęt i patologię). Na co kiedyś stawiano? Najprostsza odpowiedź czai się w słowie „wartości”… A piszę „czai się”, bo i te uplastyczniane, przetwarzane, filtrowane przez polityczną propagandę, potrafią się rzucić do gardła, a w najłagodniejszej wersji odbić się solidną (oby wyborczą) czkawką. 

Starożytni fundamentów poszukiwali w pojęciu sprawiedliwości. „Zaczęli ludzie prawa stanowić i układy między sobą, i nazwali to, co prawo nakazuje, prawem i sprawiedliwością [sic!]; taki podobno jest początek i istota sprawiedliwości” – pouczał Platon, zaś Arystoteles wtórował mu mówiąc, iż sprawiedliwość „sprawność dobrowolnego czynienia drugim tego, co dobre oraz unikania czynów przynoszących im szkodę”. Trudno o piękniejsze podstawy, czyż nie? Nie inaczej miało być w Rzymie, gdy Cyceron podkreślał, że „gruntem sprawiedliwości jest dobra wiara, to jest niezłomna wierność w dotrzymywaniu słowa, zawartych umów i zobowiązań”. Tu sprawiedliwości nie sprowadza się wyłącznie do legalności czynów, ale stanowi podstawę relacji międzyludzkich, tych, co w ostatecznym rozrachunku mogą/powinny przenosić się na budowaną wspólnotę/społeczeństwo/państwo. Bez różnicy czy bliższy nam liberalizm, konserwatyzm czy nurty lewicowe. Zaczynamy od podstaw, od jakiejś pierwotnej zgody. Piękne to, ale… No właśnie „ale”.

Pięknie by było gdybyśmy – jak w XX wieku proponuje John Rawls byli w stanie odnaleźć owe pierwsze zasady zgody. „Są to zasady – pisze – jakie ludzie równi i rozumni, mając na uwadze swe własne korzyści, przyjęliby w wyjściowej sytuacji równości jako definicję podstawowych warunków swego stowarzyszenia”. W owej hipotetycznej umowie, jaka proponuje zawarte miałby zatem zostać w pierwszym rzędzie warunki, regulujące dalsze porozumienia. Bo gdyby tak wyobrazić sobie możliwą do pomyślenia sytuację, w której ludzie angażujący się wspólnie w społeczną współpracę, również wspólnie dokonują wyboru zasad, jakimi kierować będzie się cała społeczność? Jednostki mają niejako z góry zdecydować, jak będą rozstrzygać potencjalne spory rodzące się wewnątrz ich społeczności, a także co ma być jej właściwą podstawą.  W projektowanej tak sytuacji Rawls rozumie sprawiedliwość jako bezstronność (justice as fairness). Nią niezainteresowane wzajemnie jednostki mają kierować się, gdy na bazie racjonalnego namysłu, raz na zawsze zdecydują, co będzie się wśród nich uznawać za sprawiedliwe, a co za niesprawiedliwe. 

Byłoby pięknie. Ale idźmy dalej, w owej myślowej hipotezie zakładając dalej, że w momencie dokonywanie wyboru zasad sprawiedliwości, wybierający pozbawiani są wiedzy dotyczącej ich miejsca w przyszłym społeczeństwie. Szczegółowe fakty są niedostępne. Nie wiedzą nic o sobie samych, a także o innych jednostkach. Nie widzą kim są i jaki los, jakie miejsce we wspólnocie wyznaczają sobie i innym dokonując takiego, a nie innego wyboru. Tu żadna ze stron nie wie jaka wyznaje koncepcję dobra, jaki jej plan życiowy, psychika, miejsce w społeczeństwie, status ekonomiczny itd. Równie niedostępne są informacje dotyczące samego społeczeństwa, które ustalanymi zasadami miałoby się kierować – brak zatem informacji choćby o poziomie kultury czy uporządkowaniu politycznym. Osoby w sytuacji pierwotnej „muszą wybrać zasady, z których konsekwencjami gotowe są pogodzić się bez względu na to, do jakiej generacji, jak się okaże, przynależą”. Muszę przyznać, że lubię tę utopię, bo przenosi nas w świat wzajemnego szacunku, czy respektowania ustaleń (co jakoś nam się politycznie w lawinie kłamstw i przemilczeń pogubiło). Jednak ów piękny eksperyment myślowy wersyfikuję szybko innym – tym razem literackim – obrazem, znanym z Folwarku zwierzęcego George’a Orwella. I znów… wszystko mi się zgadza, chociaż zdecydowanie wolałabym inaczej. 

Zwierzęta, o których mowa u Orwella, spotykają się jako wspólnota pozbawiona praw i wolności. Sytuacja, w jakiej je znajdujemy, jest trwaniem we wspólnej niedoli, w której znać dają o sobie głównie braki i niedostatki. I choć istnieją między nimi znaczne różnice – czy to na poziomie intelektualnym, w wykształceniu, przygotowaniu do życia, mentalności czy nawet w osobistych przekonaniach – ich droga jest drogą wspólną. Czy to takie znów odległe od opowieści o naszym roku 1989…? Krótka myśl. Zwierzęta – nie znając swoich przyszłych ról społecznych ani sposobu funkcjonowania w tworzącej się wspólnocie przyjmują prawo. Stają się bowiem ową masą jednostek, która – tu na drodze wyboru i głosowania – dokonuje konkretnego wyboru, kształtując zasady sprawiedliwości, prawo, wskazówki dla porządku moralnego, który jest im wspólny. Wybierają oczekując, że będą żyć w świecie wobec nich sprawiedliwym, gdzie członkowie tej samej społeczności będą wobec siebie uczciwi, sprawiedliwi. To za nią, będąc ukierunkowanymi na sprawiedliwość, jako właśnie bezstronność, wybierają w pierwszym rzędzie wolność przed wszelkim poddaństwem. Za nią – nie zając swego przyszłego losu – podejmują decyzję o wyborze nowego życia, tworzeniu własnej historii. Nie znając swoich przyszłych ról, obowiązków, przeznaczeń, położenia itp., biorą odpowiedzialność i za prawo przyjmują, iż „wszystkie zwierzęta są równe”. Wyłonienie się przywództwa uznane zostaje za coś naturalnego. Zwierzęta nie spodziewają się jednak, że popadną z jednej tyranii w drugą, że przyjdzie im żyć w na pozór tylko nowej odmianie terroru. Respektują jednak reguły, na które wszyscy się przecież zgodzili. Te jednak – jakby niespostrzeżenie – zaczynają ulegać zmianom. Jakby to, co zostało wspólnie przyjęte i publicznie obwieszczone ustępowało pomału temu, co zaistniało niejako obok, a przez nikogo nie zauważone automatycznie stawało się nowym prawem, na które wspólnota nie udzielała przecież zgody. Bo skoro zmiana się pojawiła, skoro nikt jej nie dostrzegł, a zaczęła obowiązywać… znaczy, że nowa reguła została zmieniona w nowe prawo. Niekoniecznie lepsze dla wszystkich, a jednak prawo. Gdy jednak obywatele pytali w końcu o takie zmiany, zdziwieni kształtowanym niezależnie od ich pierwotnej decyzji nowym porządkiem, odpowiedź świń była zawsze taka sama: „Czy jesteście pewni towarzysze, że to się wam nie śniło? Czy macie dowód istnienia takiej uchwały? Czy gdzieś ją zapisano?”… I gdy dziś politycy partii rządzącej milczą o sposobie, o prędkości uchwalania prawa; gdy kolejne ustawy przemycają bez konsultacji społecznych; gdy piszą coś „pod stołem”, „na kolanie”, jednocześnie najróżniejszymi sposobami zamiatając problemy pod dywan albo… wprost kłamią… orwellowski Folwark staje mi przed oczami. 

Nader optymistycznie – jak to ja – chciałabym (ba, chcę) polityki, w której obowiązywałyby wartości, w której zgadzamy się co do zasad. Co do fundamentów – począwszy od przewałkowanej przed momentem sprawiedliwości. Rzecz w tym, że ona nie istnieje sama. Potrzebuję polityki, w której nie milczymy, gdy jeden drugiemu, czy gdy polityk wyborcy pluje w twarz. W której nie tłumaczymy sobie, że… to tylko deszcz pada… Gdzie obowiązuje podstawowa bodaj uprzejmość (więc gest posłanki Lichockiej odpada… i jest potępiony przez każdą ze stron); gdzie lojalność wobec wyborcy wygrywa z doraźnymi potrzebami partii; gdzie uczciwość (fairness) rozumiana również jako bezstronność (impartiality), której towarzyszy obowiązek zachowania się w sposób godny i pamiętani o godności innych uczestników życia publicznego choćby majaczy na horyzoncie zdarzeń; gdzie działania, jakie prowadzi władza powinna cechować odpowiedzialność (accountability) a także transparentność. Taka bajka… o etyce rządu, która – jeśli się trochę postaramy – wcale nie musi być mitem. Inaczej… tkwimy w strategii „na przemilczenie”. Na zakłamanie. Na patrzenie na naszą politykę z rozdziawioną gębą, niczym orwellowskie zwierzęta… Stało się bowiem tak, że „zwierzęta w ogrodzie patrzyły to na świnię, to na człowieka, potem znów na świnię i na człowieka, ale nikt już nie mógł się połapać kto jest kim”… A skąd to? Z porzucenia faktów, które zawsze oznacza porzucenie wolności. Z milczenia i z przyzwolenia na bzdurę, z których musimy się w końcu wyzwolić.

Rosja w czasach „późnego Putina”- wywiad z dr hab. Michałem Słowikowskim. :)

Magda Melnyk: Zacznijmy od wystąpienia Putina, w którym po pierwsze stwierdził, że chce wprowadzić zmiany w konstytucji, a po drugie zmienił premiera. Jaki jest cel tych działań?

 Michał Słowikowski: Mam kilka teorii. Przede wszystkim pojawia się kwestia 2024 roku. Jest wiele możliwości rozwiązania problemu sukcesji władzy. W przypadku tego typu systemów politycznych o charakterze autorytarno-plebiscytarnym wybory nie są wyborami, a plebiscytem, w takim znaczeniu, że w momencie, w którym główne klany i grupy polityczne czy biznesowe dochodzą do wniosku, że mają swojego kandydata, wówczas rosyjskie społeczeństwo jest przygotowywane do myśli, że nastąpi zmiana. Wbrew obiegowej opinii dotyczącej systemów niedemokratycznych, takich jak Białoruś czy Rosja, czynnik społeczny odgrywa bardzo istotną rolę. Nie można wszystkich wsadzić do więzienia albo rozstrzelać, dlatego stosowane są inne mechanizmy legitymizacji władzy. Represjom towarzyszy kłamstwo (propaganda) ale także troska o dobrobyt społeczeństwa. Stabilność społeczno-gospodarcza, sukcesy geopolityczne i aktywność na arenie międzynarodowej są oczywiście bardzo istotne, ale by dokonać sukcesji władzy konieczny jest czas i przygotowania. To, że zdecydowana większość Rosjan poparła aneksję Krymu nie wzięło się znikąd. Nie trzeba ich było do tego mentalnie przygotowywać, ponieważ od momentu rozpadu Związku Radzieckiego czuli i wiedzieli, że Krym jest rosyjski, czego nie można powiedzieć w przypadku Białorusi. Dlatego koncepcja aneksji Białorusi, czy stworzenia Państwa Związkowego i obsadzenia Putina jako jego prezydenta wydawała się od początku wielu osobom abstrakcyjna. Rosjanie nie chcieli integracji z Białorusią, choć uważają, że jest to ich najbliższy partner, sojusznik a Białorusini należą do wspólnoty ogólnoruskiej . Wracając jednak do 2024 roku – kiedy Putin po raz pierwszy zderzył się z myślą, że w świetle konstytucji nie może sprawować urzędu, pojawiło się kilka wariantów: wariant białoruski – czyli powstanie państwa związkowego, poprawka konstytucyjna znosząca ograniczenie liczby dopuszczalnych kadencji, zmodyfikowanie reżimu konstytucyjnego w Rosji tak, żeby dawał on większe uprawnienia premierowi i partii rządzącej, a prezydent był jedynie figurą dekoracyjną. Pojawił się także wariant tandemokracji, która z demokracją nie ma nic wspólnego. Miedwiediew został prezydentem, Putin premierem, ale nikt nie miał wątpliwości, że głównym rozgrywającym jest premier. W przypadku Rosji prestiż podąża za osobą Putina. Moim zdaniem, obecna zmiana konstytucyjna wynika z tego, że nie można wypuścić władzy z rąk. W systemie autorytarnym oddanie władzy w ogóle nie jest opcją.

 Magda Melnyk: Przyjrzyjmy się jeszcze wspomnianym wariantom – powrót do tandemu, stanowionego przez premiera i prezydenta, czyli znów Miedwiediew albo nowy premier Miszustin?

 Michał Słowikowski: W tym momencie nie ma to znaczenia, dlatego że ludzie nabierają ciężaru gatunkowego, wagi i znaczenia dopiero wraz z objęciem urzędu w Rosji. Najlepszym przykładem jest Putin, oczywiście nie można powiedzieć, że był człowiekiem znikąd, bo był bardzo silnie osadzony w strukturach siłowych. Podobnie zresztą każda inna kandydatura, która była rozważana przez Jelcyna i jego rodzinę w tym okresie, miała w mniejszym lub większym stopniu związki ze strukturami siłowymi – czy byłby to Stiepaszyn, czy Primakow. Nie było tam nikogo z bloku cywilnego, to musiał być ktoś, kto kontrolował resorty siłowe i miał autorytet. We wspomnianych poprawkach konstytucyjnych pojawia się już informacja, że dopuszczalne są tylko dwie kadencje – nie dwie kadencje z rzędu, a dwie kadencje. Założone jest zatem z góry, że w przyszłości nie da się powtórzyć tego eksperymentu z intermezzo, według którego wy porządzicie przez jedną kadencję, a potem my wskoczymy z powrotem.

 Magda Melnyk: Może jest to lekcja wyciągnięta z kazusu latynoamerykańskiego? Chávez i Morales mieli poparcie społeczne, ale już przy referendum, które miało zwiększyć liczbę kadencji dopuszczalnych, polegli.   

 Michał Słowikowski: Przypadek latynoamerykański jest o tyle interesujący, że tam ten populizm był gęsto podlany ropą naftową i dużą ilością ludzi wykluczonych, autochtonów zepchniętych na margines. Czegoś takiego w Rosji nie da się przeprowadzić, dlatego że Putin jest populistą, ale w warstwie komunikacyjno-retorycznej. W rzeczywistości rosyjski model gospodarczy zbliża się raczej do koncepcji wolnorynkowych, liberalnych. „Państwo nie jest wam nic dłużne” i „pieniędzy nie ma, musicie sobie radzić sami” – to słowa Miedwiediewa. Zasoby się kurczą i nie ma pieniędzy na rozdawnictwo. Oczywiście w tym wariancie poprawek konstytucyjnych bardzo wyraźnie pobrzmiewa ta kwestia wydatków na cele socjalne, w szczególności na podniesienie poziomu dzietności w Rosji, której grozi katastrofa demograficzna.

 Magda Melnyk: Podobno gdyby zorganizowano referendum, to kwestie zmian ustrojowych byłyby opakowane w te socjalne korzyści.

 Michał Słowikowski: Zgadza się. Wróćmy jednak jeszcze do założenia, że Putin zostaje, jako np. szef Rady Bezpieczeństwa lub Rady Państwa. Dlaczego? Dlatego, że przywołując słowa Lecha Wałęsy: „nie chcę, ale muszę”. Prawdopodobnie „wieże kremlowskie” nie znalazły nikogo, kto by go zastąpił. Oczywiście można dopuścić, że jest tak pazerny na władzę i ambitny, że nie odpuści, będzie rządził tak długo jak Breżniew i skończy się to dla Rosji katastrofą, ale najprawdopodobniej nie ma nikogo, kto mógłby być w tym układzie heliocentrycznym słońcem, które w równym stopniu przyciąga i odpycha dane planety, czyli poszczególne grupy polityczne, więc Putin nie ma wyjścia. To chyba największy paradoks. Brak zrozumienia przez osoby spoza Rosji, że system polityczny, który tam funkcjonuje nie jest wyłącznie wynikiem narzucania Rosjanom takiego, a nie innego myślenia o polityce, o ich kondycji społeczno-gospodarczej. To raczej pewnego rodzaju autorytarna koleina, w którą Rosja wpada i choć próbuje się wydobyć, to i tak się jej nie udaje. Nie inaczej jest zresztą w przypadku Polski. Każda wspólnota polityczna ma jakiś mit założycielski, czy okres polityczno-historyczny, który determinuje dalszy rozwój. Wszystko, co ma miejsce później jest w mniejszym lub większym stopniu repetycją tego, co już było. W przypadku Rosji ten okres jarzma tatarskiego i zainfekowanie kultury politycznej księstwa moskiewskiego tym brutalnym pierwiastkiem azjatyckim pokutuje do chwili obecnej. Uważam zatem, że do tej pory po prostu nie pojawił się nikt, kto mógłby zająć jego miejsce. Potencjalnie można by było zastąpić go na przykład Siergiejem Szojgu – człowiekiem, który jako wieloletni minister ds. nadzwyczajnych i sytuacji kryzysowych, kojarzył się ludziom pozytywnie – ale taka decyzja nie zapadła. Ten system, podobnie jak białoruski, nie jest gotowy na gwałtowne zmiany. Rosjanie i Białorusini nie chcą żadnych radykalnych zmian. Mamy tu do czynienia ze stabilnością w imię stabilności, nawet jeśli oznacza to oglądanie Putina do kresu jego sił, zdrowia fizycznego i możliwości.

 Magda Melnyk: Raz jeszcze wrócę do 2024 roku, bo wiele analiz wskazuje na to, że Putin skłania się ku drodze kazachskiej.

 Michał Słowikowski: Tak, jest taka teoria, ale pozycja prezydenta Rosji w świetle obecnych propozycji ulega wzmocnieniu szczególnie w odniesieniu do systemu rosyjskiego sądownictwa – nie osłabieniu. A zatem przeczyłoby to ścieżce kazachskiej. Poza tym, Kazachstan, w przeciwieństwie do Rosji, jest reżimem sułtańskim, co oznacza, że mamy do czynienia z wąską grupą osób (rodziną w dosłownym tego słowa rozumieniu), która jest w stanie, na zasadzie bezpośrednich powiązań i więzów krwi, których nie da się wygenerować w nowoczesnym społeczeństwie rosyjskim, opleść i zagospodarować wszystkie pozostałe organy władzy państwowej. Bliżej do modelu sułtańskiego jest Białorusi. Wydaje mi się, że ten wariant kazachski jeszcze nie jest tak wyraźnie wyartykułowany. Poza tym, jeśli chodzi o tę zmianę reżimu konstytucyjnego, to są jeszcze przypadki takie, jak choćby Ukraina, gdzie urząd prezydenta został zmarginalizowany na rzecz premiera i parlamentu, co było monetą przetargową w dyskusji na temat powtórzenia drugiej tury wyborów w okresie pomarańczowej rewolucji. Wiek premiera nie gra roli. Nie ma tu żadnego odium społecznego czy negatywnej reakcji międzynarodowej, albo żarcików, że starzejący się Putin wygląda jak Breżniew. To normalne, przykładem mogą być Merkel, Netanjahu, Abe, Blair czy inni starzejący się premierzy. Myślę, że chodzi o coś innego – o wyjście z inicjatywą. Rosyjski system polityczny od dłuższego czasu pogrążał się w stagnacji i trzeba było wyjść z jakąś propozycją. Dać ludziom myśl albo koncepcję, nad którymi mogliby się zastanawiać. Typowo zresztą rosyjska praktyka znana bardziej z polityki zagranicznej, polegająca na tym, żeby wywołać zamieszanie, spowodować problem, a potem zaprosić społeczność międzynarodową do posprzątania tego bałaganu (tzw. eksport destabilizacji). Na użytek polityki wewnętrznej pojawia się problem zmiany konstytucyjnej, poprawy warunków bytowych Rosjan, podniesienia poziomu dzietności. „Zbierzmy wszystkie kreatywne, aktywne siły polityczne i obywatelskie w kraju, zróbmy burzę mózgów i chodźmy wspólnie z prezydentem naprzód  – taki rodzaj ucieczki do przodu. Spotkałem się z koncepcją, że jest to z jednej strony wyskoczenie przed szereg. Wyprzedzenie potencjalnych spisków pomiędzy innymi grupami elit, które w wypadku wystąpienia z inicjatywą muszą zacząć się zastanawiać, jak dopasować się do tej nowej sytuacji. Z drugiej strony, stawia to w nowej sytuacji opozycję, w obliczu nowych zagrożeń, na które nie była przygotowana (wprowadza się bowiem dość surowe cenzusy osiadłości, które wykluczają w obecnym kształcie udział Nawalnego w wyborach prezydenckich). Wybory, które dokonują się w Rosji, czy to prezydenckie czy parlamentarne nie są wyborami w takim znaczeniu, w jakim my je znamy. Decyzje zapadają wcześniej. Ale nie oznacza, że ludzie w nie nie wierzą i nie afirmują tej idei udziału w głosowaniu, że nie mają nic do powiedzenia. Zdaniem zdecydowanej większości Rosjan, Rosja jest przecież demokracją. Zmiany konstytucyjne nad którymi pracuje obecnie Duma zostaną poddane pod referendum, dalsze zabezpieczanie rosyjskiego systemu politycznego od wpływów zewętrznych, likwidacja samorządu terytorialnego, które firmuje swoim nazwiskiem Putin będzie miało społeczną legitymację. Nazwijmy to symptomem „demokratycznie legitymowanego autorytaryzmu”, czy na podobieństwo Meksyku pod rządami PRI „głosowaniem na autorytaryzm”.

Proponowane zmiany w rosyjskiej konstytucji mogą mieć wiele wspólnego ze spodziewaną sukcesją władzy, ale z całą pewnością stanowią element konsolidacji reżimu „późnego Putina”. Wyniki referendum pokażą na ile społeczeństwo jest skonsolidowane wokół jego osoby, jednak znacznie istotniejsza jest wydolność i lojalność rosyjskiego zaplecza administracyjnego.

dr hab. Michał Słowikowski jest adiunktem w Katedrze Systemów Politycznych na Uniwersytecie Łódzkim, obszar jego zainteresowań stanowią problemy geopolityczne regionu Europy Środkowo-Wschodniej ze szczególnym uwzględnieniem Rosji, Ukrainy i Białorusi. Współpracuje z Centrum Europejskim Natolin. Jest autorem książki „Jedna Rosja w systemie politycznym Federacji Rosyjskiej”.

Liberalizm w imię narodu :)

Narodowy liberalizm wysoko cenił ideową „elastyczność”. Mówiono, iż w polityce nie chodzi o to, aby zachowywać się do bólu konsekwentnie (doktrynalnie), ale raczej być patriotą, nie tracić z oczu kluczowych celów, uzgadniać program polityczny z uczciwie odczytanym „duchem czasu”, z konkretną sytuacją społeczno-polityczną.

Zrodzony w połowie XIX wieku narodowy liberalizm był dzieckiem swojego czasu. W epoce odkrywania przez mieszkańców Europy swoich tożsamości narodowych, odchodzenia od koncepcji państw opartych na władzy dziedzicznej dynastii ku wizji państw narodowych, w czasach erupcji nacjonalizmów, szeroko praktykowany przez władze wielu państw liberalizm nie był kosmopolitycznym odruchem. Przeciwnie. Liberalna koncepcja pozbawienia monarchów absolutnej władzy danej od Boga i narzucenia im konstytucyjnych ram państwa prawa zazębiała się z ideą państwa narodowego w punkcie poszukiwania nowych źródeł legitymizacji władzy. Skoro już nie Bóg był źródłem uprawnień władczych, to musiało ono bić poniżej władzy, wśród ludzi. Odkrycie narodu było więc konieczne do zbudowania liberalnych państw konstytucyjnych. Wielu ówczesnych liberałów było nacjonalistami, budowano liberalne imperia, aby nieść kaganek oświaty i kultury „niżej rozwiniętym” ludom, „tworzono Włochów”, aby mieć na czym oprzeć świeżo zbudowane w kontrze do Kościoła państwo włoskie, liberalne normy i przywiązanie do praw obywatelskich uznawano za naturalny element własnej (wyższej) kultury narodowej, więc podbite mniejszości etniczne dyskryminowano, aby wolność paradoksalnie bronić przed ich naturalnym ciążeniem ku regresowi do porządku przedoświeceniowego, klerykalnego i absolutystycznego. 

Najbujniej rozkwitł narodowy liberalizm w krajach niemieckich, gdzie procesy państwotwórcze wlekły się niemiłosiernie, a zagrożeń dla ustrojowego postępu było bez liku. Uformowało się tutaj zupełnie inne podejście liberałów do państwa, zwykle danego, istniejącego, z natury groźnego, nastającego na wolności człowieka zjawiska, które tam jednak nie istniało w zjednoczonej formule i było raczej celem wymarzonym liberalizmu niż jego nemezis. Nie byli przeto narodowi liberałowie nadmiernie skoncentrowani na idei „wolności od państwa”, a już zupełnie nie zgadzali się z poglądem, jakoby państwo siłą rzeczy musiało być instytucją ograniczającą wolność jednostki i tylko sfera życia człowieka, z której państwo się wycofało, mogła być sferą rzeczywiście wolną. Niemiecki liberalizm narodowy (ale i włoski, i w znacznej mierze i francuski) od wczesnego stadium swojej politycznej aktywności głosił ideę „wolności w państwie i do państwa”. Prawo konstytucyjnego państwa nie ograniczało wolności, ono wręcz jej udzielało i ją chroniło. Z tego powodu żądanie wycofania się państwa byłoby nieporozumieniem, gdyż w miejsce pustki wróciłoby arbitralne zniewolenie przez kapryśnego, lokalnego księcia. Problem nie leżał w samej legislacji państwowej, ale w jej charakterze. Jeśli była oparta o wolnościową konstytucję, nie było z liberalnego punktu widzenia powodów do obaw i stawiania państwa czy prawa w roli antytezy wolności indywidualnej. Nawiązując do koncepcji Benjamina Constanta o „wolności starożytnych” i „wolności nowożytnych”, można w przybliżeniu rzec, iż czysta koncepcja „wolności od państwa” była wolnością nowożytną, ale ograniczającą swobody człowieka do sfery życia prywatnego. Narodowy liberalizm nie był powrotem do wolności starożytnej Constanta, gdzie jednostka miała prawo uczestnictwa w procesach rządzenia państwem, ale musiała się podporządkowywać, także zniewalającym ją, werdyktom władzy, której część stanowiła. Był syntezą obu tych sposobów myślenia. Chciano tutaj takiego państwa, które udzielałoby swoim obywatelom tych uprawnień, które wynikały ze starożytnej „wolności w państwie i do państwa”, ale bez negatywnych konsekwencji z punktu widzenia nowożytnych potrzeb wolnościowych. W praktyce politycznej oznaczało to jednak ugodowość i nawet „potulność” narodowych liberałów wobec status quo, ostrożność w podejmowaniu reform oraz tendencję do zawierania kompromisów z władzą państwową, pomimo naruszania przez nią niektórych liberalnych wartości. 

Istniało zatem pewne napięcie pomiędzy celem opartej o idee indywidualistyczne wolności i gwarantującego ją (dzięki osłabieniu władzy państwowej) ustroju a celem osiągnięcia narodowej, a więc wspólnotowej jedności na drodze działań podejmowanych przez silne państwo. W czasach bismarckowskich dylemat ów urósł do rozmiarów fundamentalnych. Konieczne stało się wskazanie jednego priorytetu pomiędzy wolnością a jednością. Narodowi liberałowie byli tymi, którzy – nawet jeśli z bólem – określili jedność jako pierwszy cel, postawili kwestię narodową przed liberalną, przynajmniej w sensie chronologicznym. 

Stanowiło to decydujący krok w kierunku zwrotu dezideologizującego narodowy liberalizm, który przekształcał się w filozofię pragmatycznego sprawowania władzy o płynnej orientacji aksjologicznej. Propaństwowość, dbałość o instytucje, o ich stabilność, stały się kluczowymi drogowskazami. Narodowi liberałowie z gruntu odrzucali np. strategie występowania z radykalnym sprzeciwem wobec oficjalnej polityki rządu (protesty, strajki, a już w żadnym razie jakakolwiek rewolta). Promowali etos, w którego logice państwu (jako instytucji) należą się do pewnego stopnia wsparcie i lojalność zawsze, niezależnie od rodzaju prowadzonej przezeń polityki. Dawały tu o sobie znać wręcz heglowskie inspiracje ideowe, które potrafiły zaprowadzić narodowych liberałów w pułapkę wspierania w praktyce nieliberalnych rozwiązań politycznych. Wykluwał się z tego program ideowo mieszany, z wizją państwa organicznego, prawnego i antyfeudalnego, wyrastającego z tradycji narodowych, ale nie interwencjonistycznego. Narodowy liberalizm wysoko cenił ideową „elastyczność”. Mówiono, iż w polityce nie chodzi o to, aby zachowywać się do bólu konsekwentnie (doktrynalnie), ale raczej być patriotą, nie tracić z oczu kluczowych celów, uzgadniać program polityczny z uczciwie odczytanym „duchem czasu”, z konkretną sytuacją społeczno-polityczną. Ewolucja liberalna w ramach istniejącej infrastruktury instytucjonalnej, owszem, jest wskazana, ale nie może przebiegać nagle, chwiejąc całą strukturą. Państwo prawa zaś można interpretować nie tyle w kategoriach politycznego ideału, co jako pragmatycznie pojęty i obiektywnie istniejący porządek prawny.

W monarchii Habsburgów narodowy liberalizm działał w realiach państwa wielonarodowego. Wobec silnej od drugiej połowy XIX wieku pozycji ruchów narodowej (węgierskiej i słowiańskiej) emancypacji o zabarwieniu nacjonalistycznym i jednocześnie reakcyjnym w zakresie zagadnień ustrojowych, liberałowie z niemieckojęzycznej części Austro-Węgier rozwinęli swoisty liberalny nacjonalizm austriacki, którego źródłem autoidentyfikacji była nie niemiecka etniczność, a przywiązanie do wartości liberalnego konstytucjonalizmu, który uznali oni jednak wręcz za synonim czy też autentyczną formułę niemieckości. Liberalność wyrastała zatem z niemieckości, a poza nią była zagrożona kulturowym wstecznictwem. W ich pojęciu „Niemcem” był ten, kto identyfikował się z etosem wielonarodowego państwa wolnościowego, konstytucją, prawami jednostki oraz pewnym ideałem liberalnej kultury, zatem była to kategoria otwarta dla wszystkich obywateli, niezależnie od ich pochodzenia czy języka. Słowo „Niemiec” było wręcz używane jako synonim słowa „liberał”. Pomimo tej deklarowanej anty-etniczności, konflikt narodowych liberałów z ruchami narodowymi na wschodzie Austro-Węgier był nieunikniony. Nie tylko ze względu na antyliberalne nastawienie większości spośród nich i częste utożsamianie się z konserwatywnym reakcjonizmem, ale także ponieważ austriaccy liberałowie za element składowy konstytucjonalizmu uznawali obronę dominującej pozycji języka i (nawet jeśli otwartej dla wszystkich) kultury niemieckiej w sferze publicznej państwa, jako najbardziej rozwiniętych, wyrafinowanych i znanych za granicą. Niemiec nie był więc tutaj w żadnym razie Übermenschem, ale niewątpliwie kultura niemiecką była Überkulturą i to przez wzgląd na jej przesiąknięcie duchem liberalizmu. W filozofii narodowego liberalizmu było zatknięte więc ziarno szowinizmu, które w istocie po pół wieku zaowocowało przerodzeniem się tego nurtu politycznego w zwyczajny nacjonalizm niemiecki, już pozbawiony liberalnego kwietnika.

Przedkładając elastyczność i skupienie na realiach ponad ideowe filary w dziedzinie konstrukcji ustroju państwa, narodowi liberałowie pozostawali w klasycznym sensie liberalni w niektórych innych obszarach. Opowiadali się za wolnością słowa i liberalnym prawem prasowym. Ujawniali wyraźny rys antyklerykalny w odniesieniu do wizji oświaty i relacji państwo-kościół. Ich poparcie dla antykatolickiego Kulturkampfu nie było podyktowane w pierwszym rzędzie rozrachunkami narodowościowymi (jak tzw. walka o kulturę zwykle jest prezentowana w polskiego punktu widzenia), ale jako liberalne narzędzie ograniczenia potęgi i samowoli ośrodków kościelnych i zagwarantowania niekatolikom równych praw. Narodowi liberałowie opowiadali się za państwem neutralnym światopoglądowo i religijnie. Kościół katolicki niewątpliwie dążył zaś (na obszarach zamieszkiwanych większościowo przez katolików) do zakwestionowania tego charakteru sfery publicznej, m. in. poprzez silną obecność religii w szkole publicznej. Do tego dochodziła jeszcze kolizja światopoglądów i wynikająca z niej wola, racjonalistycznych i akcentujących rolę nauki w poznaniu świata, liberałów, aby uwolnić społeczeństwo i jego kulturę od wpływów religijnych dogmatów, gdy te aspirowały do kształtowania spraw świata doczesnego. Kulturkampf miał w pierwotnym założeniu ochraniać kulturę mieszczańskich, liberalnych Niemiec przed wpływami religijnej dogmatyki. W ten sposób miał służyć klasycznie liberalnym celom laickiej sfery publicznej w wolnościowym państwie, stojącym na straży wolności religijnej. Rozdział kościołów od państwa w wizji narodowych liberałów był jednak niepełny. Nie szło tylko o troskę o neutralność konfesyjną państwa, ale także o dominację państwa nad kościołami w przypadku sporów o kompetencje. Ponieważ zjednoczenie Niemiec dokonało się w okolicznościach wojen z katolickimi państwami i bywało uznawane za polityczne dopełnienie procesu reformacji, społeczność katolicka niemal automatycznie traktowana była z reguły nieufnie, jako potencjalnie nielojalna wobec nowego państwa narodowego. Partia Narodowoliberalna pojmowała Kulturkampf w kategoriach „wojny prewencyjnej” na rzecz wyłączenia z realnej walki o polityczne wpływy sił „konserwatywno-klerykalnej reakcji”. I w końcu oczywiście fakt, iż w szczególnym przypadku katolickiej mniejszości narodowej, takiej jak mniejszość polska, gdzie pielęgnowanie narodowej tożsamości wiązało się ściśle z tradycyjną narodową religią, Kulturkampf zyskiwał rysy mechanizmu wynaradawiającego i asymilującego, nie budził większych oporów narodowych liberałów niemieckich. 

Liberałowie angażowali się także na rzecz rozdziału kościołów protestanckich od państwa, przy czym uznawali zagrożenie klerykalizacją z ich strony za dużo niższe aniżeli w przypadku katolików i za wystarczające uznawali wspieranie procesów wzmacniających synodalny system zarządzania tymi kościołami, możliwie zdecentralizowany i z udziałem wiernych świeckich. 

Pragmatyzm był naczelnym impulsem narodowych liberałów w zakresie problematyki ich liberalizmu ekonomicznego. W ich ocenie silne państwo narodowe było zasadniczym elementem skutecznego programu gospodarczego. Powinno ono posiadać możliwość oddziaływania na rozwój produkcji i handlu oraz wspomagać powstawanie miejsc pracy i wzrost płac. Klasowemu społeczeństwu ery industrialnej narodowi liberałowie przeciwstawiali wizję harmonijnego społeczeństwa o dużej pionowej mobilności społecznej, w którym wolny dostęp do zawodów przyczyniałby się do korzystnej konkurencji handlu, rzemiosła i produkcji fabrycznej, ponieważ handel i konkurencja byłyby wolne. 

W praktyce jednak, w zakresie problemów gospodarczych narodowi liberałowie byli gotowi na daleko idące ustępstwa i porzucanie idei gospodarczo liberalnych. Trzon narodowych liberałów składał się działaczy, którzy uznawali zapewne wolny handel za słuszną koncepcję, ale równocześnie za postulat drugorzędny, z którego z łatwością mogli zrezygnować dla pierwszorzędnego celu, czyli utrzymania wpływu na kierunek polityki państwa. Narodowe hasła z łatwością komponowały się z koncepcjami protekcjonistycznymi, wprowadzaniem ceł oraz wysokich podatków dla idei sprawnego i silnego państwa, traktowaniem promowanych przez państwo narodowych potentatów jako elementu machiny państwowej realizującego jej interesy na płaszczyźnie międzynarodowej. 

Po doświadczeniach obu wojen światowych – a przynajmniej w kontekście wybuchu pierwszej z nich i zaprowadzonego po niej dramatycznie niestabilnego układu pokojowego filozofia narodowego liberalizmu (bynajmniej nie tylko w państwach centralnych) ponosi znaczącą część odpowiedzialności – nurt narodowego liberalizmu wygasał. Liberalizm orientował się ponownie na jednostkę ludzką, jej prawa, wolności i godność, jako wartość najwyższą, przy której interesy narodowe i państwowe schodzą na drugi plan. W przypadku narodowych liberałów oznaczało to ewolucję, która prowadziła ku zanikowi ich szczególnych rysów i wtopieniu się tego nurtu w pod wieloma względami podobny nurt liberalizmu konserwatywnego. Po dzień dzisiejszy jednak istnienie pewnych odruchów o narodowo-liberalnym charakterze jest źródłem nieufności np. postmaterialistycznej lewicy wolnościowej (zwłaszcza umiarkowanego skrzydła Zielonych) wobec liberalizmu, co blokuje wydawałoby się naturalne sojusze ideowo-programowe w wielu miejscach Europy. Dla liberałów jasnym jest, że bycie patriotą nie stoi w sprzeczności z podstawowymi wartościami liberalnymi. Historia narodowego liberalizmu pokazuje jednak, że pewne napięcie pomiędzy nimi istnieje.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję