Lektury Liberała 2022 :)

Rok 2022 był dla nas wszystkich dotkliwy: wojna w Ukrainie i bezpardonowe łamanie prawa międzynarodowego i praw człowieka przez rosyjski reżim, postpandemiczna drożyzna i szalejąca inflacja, trwale złe relacje polskiego rządu z Unią Europejską i będący tego efektem brak środków z Krajowego Planu Odbudowy dla Polski, postępująca ruina polskiej edukacji dokonywana rękoma ekipy nacjonalistycznej prawicy… Tak, wszystko to zapewne odbije się w książkowej rzeczywistości dopiero w roku 2023, jednakże już rok 2022 bogaty był w literaturę, której lektura może być – przynajmniej w pewnym stopniu – jakąś odpowiedzią na wspomniane problemy Polski, Europy i świata.

W tym roku – podobnie zresztą jak w zestawieniach z lat ubiegłych – prezentuję Państwu katalog dziesięciu naprawdę różnych książek, jednak każda z nich odsłania przed nami inny aspekt refleksji nad współczesnym światem. Ponieważ pozostajemy w sferze „lektur liberała”, to z oczywistych względów wątkiem dominującym jest problem wolności. Z konieczności zaś musiał on zostać sprzężony z takimi zagadnieniami, jak: kryzys liberalnej demokracji, populizm, filozofia pragmatyzmu, kapitalizm i problemy wolnego rynku, rządy prawa czy feminizm. Paradoksalnie tematyka zaprezentowanego cyklu idzie w parze z głównymi osiami debat publicystycznych i politycznych w Polsce w 2022 r.

Do ubiegłorocznego cyklu dziesięciu najciekawszych – moim zdaniem – „lektur liberała” dołączyłem jeszcze jedną pozycję anglojęzyczną i jedną antylekturę. Pozycji anglojęzycznej nie wliczyłem do głównej dziesiątki nie ze względu na wątpliwości co do jej wartości, ale ze względu na to, że oczekiwać będę z niecierpliwością polskojęzycznego jej wydania, a wówczas – jestem tego całkowicie pewien! – książka ta będzie na szczycie listy „lektur liberała” w roku wydania jej polskojęzycznej edycji. Musiałem katalog uzupełnić również o antylekturę! Tak, musiałem, bo była to jednak książka, która w 2022 r. wywołała największe i najbardziej burzliwe dyskusje w Polsce. Przyznajmy zaś; rzadko w Polsce tak zacięcie i zażarcie kłócimy się o książki.

Zapraszam więc do mojego cyklu Lektur Liberała 2022! Wierzę, że każdy „miłujący wolność” znajdzie w nim coś dla siebie. Jestem też przekonany, że każda z tych książek nie tylko otwiera nas na kontakt z odmiennym doświadczeniem wolności, ale sprawia, że i my – liberałowie czy też po prostu „ludzie miłujący wolność” – otworzymy się na refleksję niekoniecznie zgodną z tym, co można by nazwać liberalną prawomyślnością. Wreszcie lektury te pokazują nam nie tylko szarą i frustrującą rzeczywistość populistycznych raczkujących dyktatur, ale przede wszystkim przynoszą nam nadzieję.

 

Numer 1.

Adam Gopnik, Manifest nosorożca. Rozprawa z liberalizmem, Fundacja Liberté!, Łódź 2022

Ten niesamowicie wciągający manifest Nowego Liberalizmu w największym stopniu przynosi nam nadzieję, że osiągnięcia liberalnej demokracji nie zostały jeszcze zupełnie zaprzepaszczone i że spisywanie liberalnej demokracji na straty jest daleko idącą przesadą. Gopnik jednakże – nie należy mieć złudzeń – pokazuje nam słabości projektu liberalnego, stąd ten lekkim pesymizmem skażony podtytuł zapowiadający „rozprawę z liberalizmem”. Konkluzja jednak każdego liberała powinna napełnić szczątkową przynajmniej radością – autor bowiem broni liberalnych wartości, pokazuje ich ponadczasowość i uniwersalizm, werbalizuje przeświadczenie o konieczności postępowego podejścia do wszystkich liberalnych idei i konceptów, choćby początkowo wydawało się nam, że od niniejszego liberalizmu się oddalamy. Liberalizm nie jest i nie może być niczym tożsamy z zamkniętymi interpretacjami i totalnie wiążącymi wykładniami.

 

Numer 2.

Marcin Popkiewicz, Zrozumieć transformację energetyczną. Od depresji do wizji albo jak wykopywać się z dziury, w której jesteśmy, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2022

Z biegiem lat coraz bardziej chyba upewniamy się, jak bardzo liberalizm musi stawać się „zielonym liberalizmem”! Bioróżnorodność, ekologia, zrównoważony rozwój, czy prawa zwierząt, czyli po prostu „zielona polityka”, muszą zostać wchłonięte i zestawione z katalogiem tradycyjnych wartości liberalnych. Dlaczego? Dlatego, że jeśli tego nie zrobimy, to nasza wolność staje się iluzją – stanie się iluzją, bo zrujnujemy nasz świat, udusimy się w oparach smogu i zatrujemy tym, co nazywamy jeszcze jedzeniem. Właśnie dlatego tak ważna jest książka Popkiewicza. Dzięki niej możemy wreszcie zrozumieć tę tytułową „transformację energetyczną”, jak również przyczyny oraz skutki nadciągającej „katastrofy energetycznej”. Jeśli już znajdujemy się w trakcie tej katastrofy, to tym bardziej koniecznym wydaje się zrozumienie jej podstaw oraz uświadomienie sobie, jak możemy ją spowolnić bądź zatrzymać. Książka ta bardziej jest podręcznikiem dla tych liberałów, którzy nie chcą być ignorantami w kwestiach ekologiczno-energetycznych.

 

Numer 3.

Tomasz Sawczuk, Pragmatyczny liberalizm, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2022

Gdyby nie osobiste zainteresowania filozoficzno-politologiczne, które z oczywistych względów skłoniły mnie do lektury książki Sawczuka, to „zmusiłaby” mnie zapewne jednoznaczna rekomendacja prof. Andrzeja Szahaja z jego recenzji. Skoro pisze on, że „mamy do czynienia z książką wybitną”, to bez najmniejszych wątpliwości trzeba po tę książkę sięgnąć. Mamy do czynienia z pasjonującym studium filozofii politycznej Richarda Rorty’ego, opowiedzianej przez pryzmat teorii i filozofii demokracji. Znajdziemy tutaj klasyczne konteksty liberalne: od Johna Locke’a, przez Monteskiusza, aż po Johna Stuarta Milla; znajdziemy tutaj kontekst sporu liberałów z komunitarystami; znajdziemy wreszcie refleksję na temat kryzysu liberalizmu i jego starcie z lewicową myślą i praktyką polityczną. Z całego tego studium wyłania się wizja liberalizmu pragmatycznego – wizja, która może okazać się niezwykle atrakcyjna nie tylko dla liberałów ślepo wierzących w swoje wartości, ale również dla tych bardziej „letnich”, może nieco rozczarowanych, może nawet zdruzgotanych „neoliberalnymi” potknięciami.

 

Numer 4.

Dominik Héjj, Węgry na nowo. Jak Viktor Orbán zaprogramował narodową tożsamość, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2022

Ponieważ nie wolno nam – liberałom – nadmiernie ulegać samozadowoleniu, toteż koniecznym wydaje się sięgnięcie do literatury, która w sposób dosadny i dobitny przypomni nam o tym, jak liberalną demokrację rozmontowują nacjonalistyczni populiści współczesnej europejskiej prawicy. Héjj przenosi nas do współczesnych Węgier, które przez Viktora Orbàna i jego partię zostają systematycznie przeobrażane. Autor nie tylko pokazuje nam, co się działo i dzieje w państwie i społeczeństwie węgierskim ostatniego dwudziestolecia, ale wprowadza nas w kulisy tej sytuacji, zarysowuje diagnozę, prezentuje historyczne i socjologiczne konteksty. Okazuje się bowiem, że ślepe i bezrefleksyjne przekładanie na społeczeństwo węgierskie polskich wniosków jest cokolwiek nieuzasadnione. Pomimo tego jednak na każdej niemalże stronie tej analizy znajdziemy myśli i wnioski, które sprowadzać nas jednak będą na polskie podwórko polityczne.

 

Numer 5.

Renata Grochal, Zbigniew Ziobro. Prawdziwe oblicze, Ringier Axel Springer Polska, Warszawa 2022

Nie da się – prezentując katalog „lektur liberała” na 7 lat po przejęciu władzy w Polsce przez nacjonalistyczno-populistyczną prawicę – uniknąć kontekstu sensu stricto politycznego. Dlatego właśnie w katalogu tym musiała znaleźć się książka poświęcona człowiekowi, który po 2015 r. okazał się jednym z najbardziej wpływowych polityków tego okresu. Czy nazwiemy go największym politycznym szkodnikiem tego czasu, to już kwestia na inną – czysto polityczną – analizę, jednakże zanim się jej dokona, warto zrobić sobie polityczno-biograficzne wprowadzenie. Taką perspektywę otrzymujemy właśnie w książce Renaty Grochal o Zbigniewie Ziobrze. Czy mamy do czynienia z pisanym nieczułym i sprawozdawczym językiem kalendarium życia aktualnego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego? Zdecydowanie nie. Przedstawiony portret Ziobry daje nam wgląd w kulisy rządów tzw. Zjednoczonej Prawicy, w relacje w obozie władzy i jego związki ze światem zewnętrznym. Nie jest to encyklopedyczna notka o Ziobrze, ale bardziej studium charakteru, wpływów i wojen.

 

Numer 6.

Thomas Piketty, Kapitał i ideologia, przeł. Beata Geppert, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2022

Znajdą się zapewne tacy, którzy uznają umieszczenie tej książki w katalogu „lektur liberała” albo za pomyłkę, albo za przejaw paranoi lub – chyba jeszcze gorzej – publicystycznego pogubienia. Od razu więc mówię expressis verbis: liberałowie muszą czytać Piketty’ego, liberałowie muszą znać Piketty’ego, liberałowie muszą umieć odpowiadać Piketty’emu! I bynajmniej daleki jestem od stwierdzenia, że prawdziwy liberał musi z Pikettym wyłącznie polemizować! Autor Kapitału i ideologii bierze nas w podróż po historii cywilizacji. Wędrujemy przez społeczeństwa niewolnicze, społeczeństwo stanowe, społeczeństwa kolonialne, aż wreszcie docieramy do społeczeństwa socjaldemokratycznego, komunistycznego i postkomunistycznego, po czym zderzamy się z erą turbokapitalizmu. Tak, tak, wielbiciele Szkoły Frankfurckiej nie będą rozczarowani, a liberałowie będą musieli przemyśleć, czy szczątki „nowej utopii”, jakie zarysowuje Piketty, nie wypływają z realnych mankamentów współczesnych społeczeństw kapitalistyczno-liberalnych i czy to nie tam właśnie rozpoczynają się wszelkie krytyki liberalizmu.

 

Numer 7.

Timothy Garton Ash, Obrona liberalizmu. Eseje o wolności, wojnie i Europie, Fundacja Kultura Liberalna, Warszawa 2022

Po Pikettym najlepiej sięgnąć od razu do Gartona Asha, czyli do prawdziwej „obrony liberalizmu”. Choć osoby mające upodobanie do eseistyki autora, zapewne większość zamieszczonych w tym zbiorze tekstów będą kojarzyć z pracy międzynarodowej, to jednak umieszczenie ich w jednym tomie sprawia, że rzeczywiście wydawcom udało się stworzyć nową jakość. Garton Ash zabiera głos w sprawach bieżących: od triumfu populizmów i autorytaryzmów, aż po najświeższą tragedię wojny w Ukrainie. Pytanie, które powraca nieustannie, a jego echo znajdziemy w każdym właściwie z esejów, to pytanie o wolność. Nie zawsze jest to wprost pytanie o kondycję liberalizmu, jak może sugerować tytuł cyklu, bo raczej centralnym motywem rozważań autora jest sama wolność – niekoniecznie zawsze postrzegana z perspektywy liberała i liberalizmu. Ważne jednak, że Garton Ash w swoich tekstach jednak odbudowuje nadzieję, że wolność można ocalić. Nie tylko trzeba ją ocalić, ale rzeczywiście można!

 

Numer 8.

Luc Boltanski, Ève Chiapello, Nowy duch kapitalizmu, przeł. Filip Rogalski, Oficyna Naukowa, Warszawa 2022

Nie da się stworzyć sensownej listy lektur liberała bez Nowego ducha kapitalizmu Boltanskiego i Chiapello. Książka ta ponad dwadzieścia lat czekała na swój polski przekład i możliwość przedostania się do polskiego dyskursu wokół liberalizmu i kapitalizmu. Autorzy prezentują swoją koncepcję trzech duchów kapitalizmu. Pierwszy – mieszczański – ukształtował się w XIX wieku. Drugi – menedżerski – formował się od lat czterdziestych do siedemdziesiątych XX wieku. Trzeci – nowy duch kapitalizmu – pojawia się w latach osiemdziesiątych i jest do dziś dominującą hipostazą tego ustroju społeczno-gospodarczego. Paradoksem nowego ducha kapitalizmu jest to, że choć pobudza on kreatywność i innowacyjność, to jednak przynosi zawężanie się sfery praw społecznych i skutkuje rozwojem prekariatu. Autorzy każą nam otworzyć oczy na mankamenty współczesnego kapitalizmu. Zdają się apelować do współczesnych liberałów, przede wszystkich do tych wciąż zafascynowanych kapitalizmem: „Otwórzcie oczy! Szukajcie człowieka! Szukajcie wolności!”.

 

Numer 9.

Mariusz Surosz, Ach, te Czeszki!, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022

Żaden katalog lektur liberała nie może obyć się bez tematyki związanej z kobietami! Skoro przez wieki odmawiano paniom pełnego miejsca w społeczeństwie, to teraz nadchodzi czas, żeby ich historie – historie pań – bardziej przedostawały się do narracji i dyskursu publicznego. W 2022 r. najciekawiej bodajże zrobił to Surosz w diabelsko i bezlitośnie wciągającym reportażu historycznym, który z pozoru jest opowieścią o dziejach Czechosłowacji w XX wieku, jednakże w rzeczywistości jest to opowieść o kobietach, które mogłyby żyć wszędzie. Czechosłowackie czy czeskie otoczenie, historia, dziedzictwo czy kultura stanowią pretekst jedynie do tego, żeby zajrzeć do życia tych kilku pań. Notabene – jak zwykle zresztą w tekstach Surosza – znajdujemy tutaj mnóstwo interesujących informacji o naszych południowych sąsiadach. Przestajemy podśmiewać się z nich, a raczej zagłębiamy się w te historie, którymi wciąga nas w swoją narrację autor.

 

Numer 10.

Piotr Beniuszys, Bariery dla liberalizmu. Antologia tekstów, Fundacja Liberté!, Łódź 2022

Last but not least: nie mogło się przecież obyć bez Barier dla liberalizmu Beniuszysa! O, tak, bardzo lubię się z nim nie zgadzać i trochę z nim polemizować! W tekstach zawartych w tym zbiorze będzie do tego bardzo dużo okazji. Tym bardziej, że autor mówi nam o liberalizmie z perspektywy największych dla niego zagrożeń: konserwatyzmu, nacjonalizmu i słabości demokracji. Jestem przekonany, że najciekawszymi wątkami dla czytelnika będą te, w których autor pozwala sobie na komentarze dotyczące współczesnej Polski i naszej krajowej sceny politycznej. Przyznaję, że w tegorocznym zestawieniu propozycji książkowych nawiązujących wprost do polskiej polityki jest w istocie mniej, dlatego można się pocieszyć tego typu komentarzami w książce Beniuszysa. Finalna konkluzja autora jest raczej optymistyczna: chyba jednak liczy on na triumf rozumu i rozsądku w polityce, a te z konieczności prowadzić muszą do umiarkowanego liberalizmu i obrony wolności.

 

Anglojęzyczna Lektura Roku

Wojciech Sadurski, A Pandemic of Populists, Cambridge University Press 2022

Pisałem już o tej książce na łamach „Liberté!”, jednakże jestem głęboko przekonany, że nie można jej pominąć w tym zestawieniu! Nie można, bo każda okazja jest dobra, żeby zwerbalizować swoje oczekiwanie, aby książka Sadurskiego jak najszybciej ukazała się w polskim przekładzie, bo przecież jest to również książka o Polsce i Polakach! Jest to jednak przede wszystkim książka o polskiej scenie politycznej, przede wszystkim zaś o rządzących Polską prawicowych populistach. Żeby jednak nikt nie wyrobił sobie przekonania, że Sadurski pisze przede wszystkim czy też tylko o Polsce – nic bardziej mylnego! Pandemia populistów to książka o współczesnych modelach populizmu, jakie występują – i niewątpliwie mają one swój dobry okres – we współczesnym świecie. Sadurski pokazuje cechy typowe współczesnych ruchów populistycznych, ich sposoby zdobywania władzy, a także to, w jaki sposób przy tej władzy się utrzymują. Po przeczytaniu tej książki można zupełnie inaczej spojrzeć na historię rządów populistycznej prawicy w Polsce czy na Węgrzech – na pewno spojrzeć z dużo większym zrozumieniem.

 

Antylektura Roku

Wojciech Roszkowski, Historia i teraźniejszość. 1945-1979, Biały Kruk, Kraków 2022

Wreszcie książka, o której w 2022 r. pisano najwięcej, dyskutowano najwięcej i kłócono się najwięcej. Ba, sam o niej pisałem niejednokrotnie i również na łamach „Liberté!” da się znaleźć więcej niż kilka niezwykle ostrych zdań o tym pseudopodręczniku, napisanym notabene przez akademika o tak znacznym przecież nazwisku. Podręcznik do HiTu napisany przez Roszkowskiego powinien uzyskać oficjalny tytuł Wstydu Roku 2022. Wstyd, bo książkę tę wydano jako podręcznik dla 14- i 15-latków, a tymczasem jej forma i treść niewiele mają wspólnego z współczesnymi podręcznikami. Wstyd, bo coś takiego promowane było przez polskie ministerstwo edukacji, wielu polityków i publicystów. Wstyd wreszcie, bo pseudopodręcznik Roszkowskiego jest kwintesencją zideologizowanej narracji historycznej, manipulacji faktami i prezentowania ich skrzywionych interpretacji. Książka ta jest kwintesencją wszystkiego tego, co tzw. lewactwu zarzucają kręgi polskiej prawicy: indoktrynacja, manipulacja, seksualizacja, epatowanie przemocą i przede wszystkim tworzenie własnej wersji historii. Czy zatem czytać tę książkę? Tak, czytać! Czy się wstydzić? Tak, wstydzić się mocno!

 

 

Manifest czyli o podziale władzy :)

Pierwsza Władza – Parlament

Agora w Atenach nie była parlamentem w dzisiejszym rozumieniu, ale jednak już ponad dwa i pół tysiąca lat temu pojawiło się w tym miejscu coś, co można nazwać zalążkiem dzisiejszej Pierwszej Władzy. Wybrańcy narodu ustalają po wielu dyskusjach i sporach prawo obowiązujące wszystkich, czyli również tych, którzy mają odmienne poglądy, ale są mniejszością. Oto DEMOKRACJA, czyli władza Demosu, Ludu, Narodu, Suwerena, czy jak tam kto woli ten zbiór sobie nazywać. Żeby ta władza miała sens, muszą istnieć jasne reguły uchwalania tych praw. Tym się zajmuje Konstytucja, regulamin sejmu i senatu oraz marszałkowie tych instytucji, którzy wraz ze swoim sztabem, czy konwentem seniorów mają wielki wpływ na przebieg obrad. Dlatego są tak ważnymi osobami w DEMOKRACJI i zajmują drugie i trzecie miejsce na podium w kolejce najważniejszych głów po głowie państwa. Ta głowa, czyli prezydent, albo król w innych krajach, jest niby ciałem reprezentacyjnym i nosi symboliczną koronę, albo inne insygnia władzy w zależności od lokalnych obyczajów, ale jego związek z Pierwszą Władzą ustawodawczą jest istotny, bo to on zatwierdza, albo wetuje ustawy. Tak więc przypisanej mu władzy ma niewiele, ale czasami w ustrojach tak zwanych prezydenckich aż nadto, żeby zachwiać całym porządkiem demokratycznym. Dlatego tak ważne, żeby na te trzy pierwsze miejsca najważniejszych osób byli wybierani ludzie o nieposzlakowanej uczciwości i właściwych kompetencjach, bo możliwości szkodzenia państwu mają wiele. Każda z tych trzech osób może zagrozić działaniom Pierwszej Władzy manipulując uchwalaniem prawa, co mogliśmy obserwować niedawno w Polsce, lub niwelując uchwalenie takiej czy innej ustawy. Parlament to teren nieustającego sporu, często bezpardonowej walki. Miejsce gorące jak pole bitwy. Każdy poseł powinien więc mieć stawiane podobne wymagania uczciwości i kompetencji. Trudna sprawa, bo niby kto ma sprawdzać te niezbędne cechy w chaosie informacyjnym kampanii wyborczych i w ciągu całej kadencji, kiedy wydarzenia i konsekwencje różnych decyzji politycznych są dla pojedynczego człowieka nie do ogarnięcia. Niby istnieją spotkania z wyborcami, otwarte są biura poselskie w okręgach wyborczych, ale te spotkania są często organizowane na pokaz, a w swoich biurach wielu posłów w ogóle się nie pokazuje, polegając na pracy swoich asystentów, potrafiących kiwać biednych petentów bez pardonu. Piękna idea Agory z zamierzchłej przeszłości wypaczana jest niemiłosiernie. Nie raz w historii tylko fala gwałtownej rewolucji potrafiła na chwilę przywrócić jej pierwotny sens. Ale jakim kosztem! Terror, wojny, stosy trupów i zniszczenia – wszystko to niejednokrotnie była cena za wolę powrotu do DEMOKRACJI. Wolę, którą jakże często przechwytywał jakiś demagog i stawał się Napoleonem, Hitlerem, czy Putinem. Trzeba pamiętać, że Pierwsza Władza jest krucha i narażona na ciągłe apetyty dyktatorów wszelkiej maści. Ale na szczęście są przykłady jej niezłomnego istnienia i wielkich sukcesów. Coraz więcej mądrych ludzi przekonuje się, że mimo chorób toczących parlamentaryzm, nie ma lepszego rozwiązania dla społeczeństw pragnących zarządzać swoim losem zgodnie z przekonaniami większości. Widocznie DEMOKRACJA jest takim ustrojem, który jest na wielu płaszczyznach w permanentnym kryzysie. Psuje się i naprawia, choruje i zdrowieje. Czasem trzeba mu pomóc, a czasami sama sobie radzi. Tak jest też z parlamentami, tymi źródłami samorządności. Nie tylko na szczeblu centralnym, ale i wojewódzkim, miejskim i każdym innym, gdzie ludzie zbierają się, by coś postanowić. Podstawowym warunkiem jest to, że będą się trzymać ustalonych przez siebie zasad, praw, regulaminów, a nie wciąż je poprawiać w zależności od aktualnych potrzeb, czy widzimisię jakiegoś szkodnika, który DEMOKRACJI nie rozumie, albo wręcz nienawidzi.

Druga Władza – Rząd

Według Konstytucji, to ta Pierwsza jest najwyższa w państwie. Więc ta Druga – Wykonawcza nie tylko jest przez Pierwszą wybierana, ale przez całą kadencję musi być gotowa do udzielania odpowiedzi na zapytania posłów, musi składać sprawozdania z wykonywania powierzonych jej zadań, na przykład budżetowych, musi tłumaczyć się z popełnionych błędów i nadużyć, a przede wszystkim nie może kłamać. To za swoje bezczelne kłamstwa stracił zaufanie parlamentu premier brytyjski i wyleciał z posady. Teoretycznie każdy poseł może zadawać premierowi, czy poszczególnym ministrom pytania i domagać się rzetelnej na nie odpowiedzi. Przecież taki poseł będzie potem odpytywany w swoim okręgu przez wyborców i też nie może im kłamać, ani zbyć ich byle czym. Tak właśnie działa DEMOKRACJA, czyli władza ludu.

W praktyce jednak rzecz ma się inaczej. Większość posłów podlega partyjnej polityce i nie śmie zadawać pytań premierowi, który tą partią przeważnie kieruje, jeśli nawet nie sam, to w ścisłym gronie „trzymającym władzę”. Posłowie opozycyjni często imponują odwagą i brawurą atakując rząd i domagając się wyjaśnień różnych afer. To wyczerpująca nerwy ciężka praca. Jednak możliwości zmuszenia premiera, czy ministrów do odpowiedzi są przeważnie zerowe. Marszałek prowadzący obrady zwykle jest na usługach partii premiera, więc jego obiektywizm w racjonowaniu wystąpień i pilnowaniu należnego limitu czasu jest cechą niezwykle rzadką. Ta niby druga osoba w państwie często jest marionetką uzależnioną od „grupy trzymającej władzę”, albo wręcz jest jej członkiem. W razie zbyt natarczywych pytań może po prostu wyłączyć mikrofon i siedzieć spokojnie, patrząc jak poseł gada do siebie. Premier i ministrowie mają obowiązek stawić się w sejmie na czas pytań, ale kto ich zmusi? Przychodzą kiedy chcą, a kiedy chcą wychodzą, bo są ludźmi zajętymi. Arogancja Drugiej Władzy wobec Pierwszej jest dla DEMOKRACJI zabójcza i powinny istnieć jakieś sankcję za lekceważenie posłów. Ale żeby egzekwować sankcje, trzeba mieć jakąś moc. Straż marszałkowska, która jest mocą Pierwszej Władzy nadaje się wyłącznie do pilnowania różnych drzwi przed dziennikarską gawiedzią. Nie ma szans przywiezienia premiera siłą na odpytywanie go w sejmie. A wiadomo, że bezkarność rodzi eskalację lekceważenia wszelkich zasad i przepisów. Władza premiera i ministrów jest realna i potężna. I dobrze, że jest taka, bo rządzenie państwem, gdzie na każdym kroku czai się anarchia i chęć dominowania silniejszych nad słabszymi. Wystarczy tylko przestrzegać praw i czuć się odpowiedzialnym za los słabszych, a potęga Drugiej Władzy będzie słuszna i sprawiedliwa. Dysponuje wojskiem i policją, co daje gwarancję, że bezbronni obywatele mogą się czuć bezpiecznie. Problem w tym, że moc ma odwieczne skłonności do przechodzenia na swoją ciemną stronę. Wojsko rzadziej, bo siedzi w koszarach i nastawione jest na zabijanie wrogów z zagranicy. Gorzej z policją, której moralność musi być wysokiej próby, żeby uniknąć pokusy wyżywania się na kobietach, młodzieży i starcach. Najgorzej jest z tak zwanymi „służbami” czyli tajną policją polityczną, która niewidoczna i zabezpieczona przed ciekawością wyborców, posłów, dziennikarzy i innych niewtajemniczonych w ich drastyczne poczynania, robi co chce. Odpowiedzialność Drugiej Władzy powinna więc być kontrolowana nie tylko przez uległych często posłów, ale przede wszystkim przez Trzecią Władzę, której musimy poświęcić szczególną uwagę. Ta odpowiedzialność ma oczywiście inną jakość, jeśli na czele państwa stoi prawdziwy przywódca traktujący swoją misję z powagą i honorem. Jeśli jest obdarzony zaufaniem i miłością ludu, powinien czuć satysfakcję wystarczającą do znoszenia trudów i odpłacać swoim podopiecznym jeśli nie miłością, to przynajmniej szacunkiem. Zdarza się niestety i tak, że obdarzony mocą jakiś premier, albo minister dostaje zawrotu głowy widząc możliwość nagromadzenia dóbr wszelakich na teraz i na zapas, kiedy władza się skończy. Zdarza się, że rozzuchwalony bezkarnością łamie prawo, gnębi ludzi, poniża przeciwników i używa wszystkich dostępnych mu środków, żeby swoją władzę utrwalić i przedłużyć gromadzenie korzyści wbrew woli ludu. Zdarza się, że kiedy wybucha gniew i lud wychodzi na ulice protestować, przywódca wysyła swoje posłuszne oddziały przeciwko suwerenowi, który kiedyś na niego głosował. To już z DEMOKRACJĄ nie ma nic wspólnego.

Trzecia Władza – Sądy

Pierwsza jest emanacją Demosu i jemu służy jako większej całości. Druga musi zarządzać, a więc rozkazywać, a więc delikatniej, lub brutalniej przymuszać suwerena do konkretnych działań. Musi też egzekwować swoje polecenia, czyli karać za ich niewykonanie. Potencjalny przymus w relacjach między Demosem a Drugą Władzą konfliktuje te dwa obozy i często prowadzi do krzywdy. Dlatego warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest trójpodział władzy, który dla wielu ludzi jest niezrozumiały i nieistotny do czasu, kiedy ktoś sam nie będzie potrzebował obrony i nie odwoła się do Trzeciej Władzy. Sądy muszą być niezależne od państwa i kierować się wyłącznie literą prawa. Gdyby to było prawo boskie spisane osobiście przez Stwórcę na kamiennych tablicach, sprawa byłaby prostsza. Specjalistom od egzegezy jakoś udałoby się dopasować konkretne zdarzenia do konkretnych przykazań i ustalić, co wolno, a co nie. Chociaż i wtedy rodzi się wiele wątpliwości, jak na przykład z sakramentalnym „nie zabijaj”. A cóż dopiero, gdy mamy do czynienia z prawem uchwalanym to tu, to tam przez nas samych. Ledwo udało się uchwalić Konstytucję, a już są tacy, którzy chcą ją zmienić. W Stanach Konstytucja obowiązuje od Ojców Założycieli, chociaż ma liczne poprawki, czyli uzupełnienia. U nas ta ostatnia Konstytucja może budzić różne zastrzeżenia, ale generalnie jest jednak najwyższym prawem. Do tego Kodeks Karny i liczne inne Kodeksy. Do tego Ustawy i Uchwały – praw mamy ogromną ilość. Więc stosowanie się do ich litery wymaga wiedzy i zastępów specjalistów. Samych konstytucjonalistów mamy liczną gromadę wielkich autorytetów. Trybunał Konstytucyjny jest co prawda w głębokim kryzysie dzięki beztrosce i braku samodzielnego myślenia naszego prezydenta, ale kiedy się go naprawi, jego pozycja strażnika Konstytucji będzie znów bezcenna. Sąd Najwyższy też jest w kryzysie, ale resztkami sił się broni i pracuje. Neo-KRS zwiódł na całej linii, bo przecież ma bronić niezawisłości sędziów, ale żeby to czynił skutecznie, musiałby sam być niezawisły, a tak nie jest, (co kosztuje nas milion euro kary dziennie, czyli każdego z nas ćwierć centa co daje około czterech złotych miesięcznie od każdego Polaka).

Można by powiedzieć, że stać nas na ten groszowy haracz wobec wymogów przynależności do Unii wolnych, demokratycznych narodów. Ale gdybyśmy wszyscy zrzucili te grosze na jakiś szczytny cel, zamiast płacić kary, to uratowalibyśmy niejedno życie ludzkie. Zresztą stratą są tu nie tylko pieniądze. O wiele więcej tracimy na prestiżu w cywilizowanym świecie, który nie rozumie jak to się dzieje, że kilku szaleńców piłuje gałąź, na której siedzi suweren gapiący się na te chuligańskie wyczyny bez zrozumienia, że za chwilę wszyscy runą w dół. Ci, co rozumieją, wołają „na puszczy” jak to mówiło się w ludowym porzekadle. Ile już takich nawoływań przeżyliśmy w historii! Nic nie dały. Dopiero po szkodzie każdy Polak stawał się mądry i naprawiał zniszczenia.

A Trzecia Władza to wolne i niezawisłe sądy. To powtarza każdy rozsądny obywatel do znudzenia. Powtarza w rozpaczy, bo za chwilę Druga Władza ubezwłasnowolni Trzecią i w ten sposób zamrozi na jakiś czas naszą DEMOKRACJĘ. Kto pamięta PRL ten wie, co to oznacza. Stara nazwa naszego kraju, tak ostentacyjnie szermująca epitetem „ludowa”, szybko straciła wiarygodność i powagę. Tak stało się dzisiaj z nazwą „Prawo i Sprawiedliwość”, czy „Solidarność” czy z kilkoma innymi dumnymi nazwami bez pokrycia. Wtedy w PRLu sądy były parodią niezależności. Wie to dobrze tych kilku sędziów i prokuratorów z tamtego okresu z asem dzisiejszej władzy, sędzią Piotrowiczem na czele. Wyroki zapadały po konsultacjach z towarzyszami partyjnymi, zapewne w mniej uroczych okolicznościach niż dzisiejsze obiadki u magister Przyłębskiej. A przecież, żeby wyroki zapadały w oparciu o prawo i były niezależne od potrzeb Drugiej Władzy, niezbędna jest zdrowa izolacja sędziów od premiera, ministrów, posłów i senatorów. Izolacja każdego środowiska wytwarza syndrom „kasty”, czyli grona wtajemniczonych obdarzonych przywilejami. Wiadomo, że mogą się wtedy zdarzyć nadużycia tych przywilejów, ale takie grono światłych, wykształconych ludzi wychowanych w kulcie praworządności, musi mieć zdolność do samooczyszczenia swoich szeregów z nieodpowiednich ludzi, którzy mogą się pojawić wszędzie i szkodzić wizerunkowi „kasty” tym , że mieli chrapkę na wiertarkę, albo wsiedli za kierownicę po pijaku. To sami sędziowie muszą mieć narzędzia dyscyplinowania własnego środowiska, bo oddanie tych narzędzi w obce ręce prowadzi niechybnie do zależności wydawanych wyroków od politycznej koniunktury.

Ustalanie hierarchii służbowych we własnym gronie i dyscyplinowanie się we własnym gronie wcale nie oznacza, że sędziowie znajdą się ponad prawem. Wręcz przeciwnie, to oni będą gwarancją, że wszystko tam, wewnątrz „kasty”, jest ściśle zgodne z prawem. To oni muszą wybrać skład KRSu, który będzie bronił ich niezawisłości. Kto twierdzi, że tego nie rozumie, to znaczy że jest idiotą, albo udaje, że nie rozumie. To wybierani i pilnowani przez siebie sędziowie są gwarancją zachowania trójpodziału władzy, czyli gwarancją DEMOKRACJI.

Czwarta władza – Media

Taki polski tytuł nosi genialny film Stevena Spielberga „The Post”. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się polityką i jej zasadami, powinien go obejrzeć. Opowiada o tym, że aby mienić się wolnym i dumnym narodem, o jakim marzyli kiedyś Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych, i do dzisiaj marzy o tym każdy prawy i odpowiedzialny polityk w każdym kraju, to trzeba oprócz trójpodziału władzy mieć w państwie silne, niezależne media. To one bronią rządzonych przed rządzącymi. To one są gwarancją, że żadna ważna prawda nie zostanie zamieciona pod dywan i prędzej czy później zostanie objawiona suwerenowi. Utrzymanie wolnych mediów leży paradoksalnie w interesie władzy zarówno tej trzeciej, jak i drugiej, a tym bardziej pierwszej. Dzięki mediom każdy obywatel ma poczucie, że wie, co się na szczytach władzy dzieje, na co wydawane są jego podatki, kto z wybranych przez niego reprezentantów sprawdza się, a kto nie. Przy odrobinie wysiłku i staranności może zorientować się jaka faktycznie była przeszłość jego Ojczyzny, jaka otacza go teraźniejszość i jaka przyszłość czeka jego dzieci i całą rodzinę razem z sąsiadami i resztą narodu. To daje mu poczucie uczestniczenia w DEMOKRACJI i świadomość, że jest ważnym trybem w społecznej machinie, a co za tym idzie funduje mu poczucie godności. Taki obywatel łatwiej się godzi na bycie zarządzanym, niż ogłupiony propagandą niewolnik, który z niewiedzy dorabia sobie swoje własne wytłumaczenie biedy i upokorzeń, jakich żadna władza nie szczędzi szaremu człowiekowi. Oczywiście władza korzysta z zalet mediów pod warunkiem, że nie oszukuje i nie ukrywa przed suwerenem swoich rzeczywistych celów. Jeśli to czyni i chce ominąć demokratyczne prawodawstwo, Czwarta Władza ma obowiązek do tego nie dopuścić. Gorzej, jeśli również ona, lub jej większa część, bierze udział w tym zamachu na DEMOKRACJĘ i służalczo spełnia polecenia zamachowców. Wtedy nawet niewielka pozostałość wolnych mediów staje się bezcenną szalupą ratunkową, która broni prawdy i wywozi ją w bezpieczne miejsce, gdzie każdy obywatel, jeśli tylko zechce i trochę się wysili, może sprawdzić jaki jest jej stan.

Ale cóż to jest Czwarta Władza i jaką ma władzę? To nie jest zwarta, uporządkowana instytucja, jak trzy pierwsze. Nie wydaje też poleceń i wyroków, a mocy, żeby wprowadzić posłuch, nie ma żadnej. To tylko bardzo różni ludzie wygłaszający opinie, lub przekazujący informacje przy pomocy technicznych narzędzi jakimi są telewizja radio, prasa, czy internet. Często się mylą, zmyślają, kłamią, podlizują się odbiorcom, żeby zyskać większą oglądalność i słyszalność. Stacje i gazety, które ich zatrudniają są uzależnione od rządów, partii, korporacji czy Kościoła i wolność wypowiedzi, jaka jest podstawą dziennikarskiego działania, więdnie i usycha. Jednak zapotrzebowanie na prawdę jest potężniejsze niż wszystkie przeszkody, kraty i mury. Gazety publikują codziennie, a radia i telewizory w każdym domu ładują swój przekaz do głów suwerena wpływając na jego światopogląd i decyzje. Nawet przy pomocy odpowiednich reklam można różne prawdy i półprawdy przemycać zanim bezbronny odbiorca połapie się, co mu faktycznie zostało zaproponowane. Samodzielne myślenie przeciętnego człowieka jest wartością nader skromną. Dlatego tak ważne jest dla każdego rządzącego, by przejąć jak najwięcej mediów i dzięki nim utrzymywać taką a nie inną opinię na temat trójcy pierwszych władz. Solą więc Czwartej Władzy są ci niezwykli dziennikarze, dla których tropienie prawdy, a potem jej głoszenie, jest pasją, dla której nie dadzą się zastraszyć, ani przekupić. Niejednokrotnie poświęcają dla niej życie, jak legendarna Politkowska. Kochamy ich wtedy i czcimy w historii. Nie pozwalamy, by ich poświęcenie poszło na marne. To oni stanowią wzór dla swoich następców, których wciąż nie brakuje. A prawda, to przede wszystkim Fakty, a nie Wydarzenia kreowane w oderwaniu od rzeczywistości. Warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest służba niewielkiej garstki odważnych ludzi w relacjonowaniu faktów. To ich władza jest tą tajemniczą Czwartą, a nie bajki i ich kreatorzy, którym wydaje się, że lud jest tak głupi, że kupi wszystko.

Piąta Władza – Kościół

W niektórych krajach powinna funkcjonować jako Pierwsza. Ale Konstytucja tego nie przewiduje. Tak samo, jak nie przewiduje, że królem Polski jest Jezus. No ale nie ma co przywiązywać zbyt wielkiej wagi do papierowych przepisów. Liczy się praktyka i tradycja. Jeśli rządzi Kościół, to nie musi tego mieć w zapisach, tylko w mentalności ludzi. A ta mentalność podlega Piątej Władzy od urodzenia. Chrzest może nie jest dla noworodka ważnym wydarzeniem, które wryje mu się w pamięć, ale rodzina i cała społeczność lokalna przeżywa to jako najważniejszy akt dokonany wobec nowego życia, które pojawiło się na ziemi. Ksiądz w czasie tego aktu reprezentuje Boga, który tchnął ducha w Adama, zastępuje jednocześnie Jana Chrzciciela, który zmył grzech pierworodny z Jezusa, chociaż był on bezgrzeszny. Ksiądz powtarza swoje zwierzchnictwo podczas pierwszej komunii i jeszcze raz w czasie bierzmowania. Rodzina i społeczność lokalna bierze za każdym razem udział w tym przypominaniu, że ten rozwijający się, dorastający do samodzielnego życia człowiek należy do Boga. Przez całe dzieciństwo jest mu to wpajane przede wszystkim podczas spowiedzi, tej karygodnej sankcji wobec rozwijającej się mentalności. Uczy ona, że przed Bogiem, a więc i przed księdzem nic się nie ukryje i życie intymne oraz prywatność jednostki nie istnieje. To buduje w człowieku już na zawsze obraz miażdżącej przewagi Kościoła nad jego osobistymi przemyśleniami decyzjami. Władza wynikająca z sakramentu spowiedzi nie ma sobie równych. Potem następuje ślub, kiedy ksiądz wiąże stułą dłonie i poucza, że co on, czyli Bóg związał, tego nikt rozwiązać nie może. Żadna zdrada i podłość w ciągu długich lat małżeństwa nie są ważne wobec potęgi tej stuły. Także notoryczna przemoc silniejszego samca, bicie i poniżanie nie mogą być powodem do decyzji rozwodowej. Kościół wyjątkowo uznaje prawo do unieważnienia małżeństwa, jeśli powodem jest brak jakiejkolwiek kopulacji, a więc niemożność zapewnienia potomstwa, które mogłoby powiększyć stado kościelnych owieczek. Można też uzyskać rozwód kościelny, jeśli się wyzna, że popełniło się krzywoprzysięstwo przed ołtarzem i oszukało małżonka udając osobę wierzącą. Ale któż z wierzących w Boga odważy się na takie wyznanie? Wszyscy więc pokornie czekają aż piekło, w jakie zamieniło się ich małżeństwo śmierć wreszcie zamieni w odpoczynek w raju. Pod warunkiem, oczywiście, że tę śmierć uświetni kościelny pochówek i nadzór nad nim księdza obficie opłaconego przez rodzinę. Bo dla tej Piątej Władzy, oprócz samej radości rządzenia duszami, istotna jest radość zarządzania dobrami doczesnymi. Łapczywość księży na diabelski szmal jest niebywała, jeśli pamięta się o ich misji służenia pokornego wiernym i zachowania ubóstwa wraz z umiarkowaniem w piciu i jedzeniu. Tu wspomnieć należy też o celibacie, który powinien budzić w narodzie szacunek swoim poświęceniem w wyrzeczeniu się największej przyjemności, jaką natura dała człowiekowi. Jednak coraz więcej jest dowodów na to, że celibat jest tylko fasadą, za którą uprawia się najróżniejsze przyjemności włącznie z gwałceniem dzieci i deprawowaniem nieletnich, z którymi seks sprawia najmniej kłopotów i trudności. Pod warunkiem, rzecz jasna, że moc Piątej Władzy jest wystarczająco wielka, by zapewnić bezkarność tego, czy tamtego pedofila w sutannie. Nawet rodzice pokrzywdzonych dzieci nie ośmielają się skarżyć biskupom na kanalie w swoich parafiach. Po pierwsze wiedzą, że te skargi nie zostaną wysłuchane, a po drugie, jak można być pokrzywdzonym przez dłonie księdza, które codziennie się całuje? Przecież to są dłonie samego Jezusa, jak to kanalie wbijają ludziom do głów od dziecka. Skąd jednak ta moc Piątej Władzy? Przecież nie mają gwardii inkwizytorów, ani bojówek zdolnych do represji, jeśli nie liczyć unikalnych oddziałów finansowanych z tajemniczego funduszu sprawiedliwości. No właśnie – to państwo musi dostarczać Kościołowi nie tylko ogromnych pieniędzy i majątków ziemskich, ale też gwarancji obrony tych dóbr i bezkarności delikatnych z natury „pasterzy”. To państwo musi dbać o to, by Piąta Władza tak naprawdę była Najpierwszą z Pierwszych. Jak długo tak się dzieje o prawdziwej DEMOKRACJI w takim państwie nie można mówić. Nawet jeśli lud większością serc taki brak DEMOKRACJI popiera.

Szósta Władza – Partie

Jest ściśle związana z Pierwszą i Drugą, czasem z Piątą, a czasem walcząca z nią na śmierć i życie. Teoretycznie DEMOKRACJA mogłaby się bez niej obejść, ale w praktyce ani Pierwsza ani Druga nie zaistniały by w takim kształcie, w jakim dzisiaj na świecie funkcjonują. Nam, pamiętającym czasy komuny i żyjącym kiedyś w cieniu imperium Szóstej Władzy, słowo PARTIA kojarzy się jak najgorzej, ale w cywilizowanym świecie nie budzi ono takich emocji. Sympatyzowanie z tą czy inną partią ubiegającą się o władzę może przecież być pozbawione fanatyzmu. W systemie anglo-saskim, gdzie dwie główne partie toczą ze sobą odwieczne gry, raz jedna, raz duga wyłania premiera, czy prezydenta, którym zostaje zwykle lider zwycięskiego ugrupowania. Wspaniale obrazują to obrady parlamentu brytyjskiego, gdzie dwie partie siedzą nieodmiennie naprzeciwko siebie i kłócą się zawzięcie ku chwale Ojczyzny. System francuski, do którego i nasz polski można zaliczyć, preferuje wielopartyjność, co czasem daje komiczne efekty powstawania różnych efemeryd zasiadających w sejmie, jak choćby „partia piwa”, „ruch Palikota”, „wiosna” czy „solidarna Polska”. Zawiązują one koalicje z większymi i poważniejszymi partiami, potem je zrywają, bo zwykle zasilają je szeregi awanturników. Tak więc partia partii nie równa i sęk w tym, żeby suweren zdawał sobie sprawę jakie dary przynosi mu ta, czy tamta, jakie obietnice spełni, a które z nich tylko mamią głupków. Są partie, które nie ukrywają swoich programów i traktują je odpowiedzialnie, a są takie, co sprowadzają swój program do populistycznych haseł w rodzaju „wstaniemy z kolan”, „zadbamy o najbiedniejszych” czy „zatroszczymy się o każdego obywatela”. Tu nie do przecenienia jest rola Czwartej Władzy, która właśnie partyjnym demagogom musi patrzeć na ręce, tropić afery, weryfikować obietnice i dbać o to, żeby konkurencja między partiami była ujęta w ryzy przyzwoitości i trzymała się prawdziwych faktów. Nie trzeba zapominać o roli Trzeciej Władzy, która pilnuje, by wyścigi partyjne trzymały się litery prawa. Taka współpraca różnych Władz jest warunkiem zdrowej DEMOKRACJI. Tak długo, jak każdą z nich suweren docenia i szanuje, istnieje nadzieja, że żadna z partii nie zagarnie całej puli wszystkich Władz, nie przejmie instytucji państwa i nie odda rządów jakiemuś obłąkanemu dyktatorowi jak Hitler, Putin, czy jakiś inny pomniejszy kacyk partyjny. Oni zwykle startują jako pisklęta z gniazda DEMOKRACJI a potem wyrastają na drapieżników dokonujących straszliwych zniszczeń, bo stają się potężni i bezkarni. Jakże ważne jest, żeby już na poziomie każdej partii istniały procedury demokratyczne, które chronią taką społeczność przed utratą wartości wokół których każda z nich kiedyś się organizowała. Ciekawe, że te wartości dzisiaj wszędzie, czy na Lewicy, czy na Prawicy są podobne. Żadna partia nie będzie się przecież w naszych czasach organizować wokół eksterminacji innego narodu, powrotu do niewolnictwa, czy powszechnej kopulacji. Rewolucje szalejące kiedyś pod hasłami mordowania bogatych i zabierania im majątków, nabrały dziś subtelniejszych argumentacji z naczelną zasadą „sprawiedliwości społecznej”. Różnice więc pomiędzy partiami w sensie ideologicznych wartości są coraz mniejsze. Każdej partii chodzi przecież o zdobycie władzy dla dobra suwerena. Tylko sprawy obyczajowe dzielą wciąż ludzi na tych co miłują wolność i tych preferujących system zakazów i nakazów głównie w sferze seksu. To seks dzięki chorym poglądom odstawionych od niego starców, piastujących urzędy przeważnie w szeregach Piątej Władzy, wciąż jest dla większości ludzi nierozwiązanym problemem. Wożą się na tym problemie dzisiejsi partyjniacy, jak kiedyś wozili się ich poprzednicy na biedzie ludzkiej. Drugim ogniskiem wszelkich sporów partyjnych są sprawy personalne, bo wzajemna niechęć, a często nienawiść przywódców w każdym narodzie na kuli ziemskiej jest motorem szalonej aktywności. Włączają w te osobiste animozje resztę towarzyszy partyjnych, a poprzez ich głosy wciągają w te, jakże podłe często rozgrywki, miliony obywateli słabo orientujących się, o co tym na górze tak naprawdę chodzi. Dlatego jednym z warunków DEMOKRACJI jest ten, żeby potrzebne w jej systemie partie nie pozwoliły na opanowanie którejś z nich przez jednego, nawet najbardziej uwielbianego dyktatora. Trzeba za wszelką cenę uniknąć takiej sytuacji, do jakiej doszło u bolszewików, którzy skandowali: „Mówimy partia, a rozumiemy – Lenin! Mówimy Lenin a rozumiemy – partia!” Taka sytuacja Piątej Władzy to śmierć DEMOKRACJI.

Siódma Władza – Ruchy obywatelskie

Było nas 10 milionów. To „Solidarność” obaliła komunę i rządziła jakiś czas Polską. To były wielkie chwile w życiu narodu, chociaż oczywiście nie wszyscy byli szczęśliwi. Obok wielu innych lekcji, jakie wtedy otrzymaliśmy, była i ta, że związki zawodowe dobrze zorganizowane z mądrym i silnym przywódcą na czele mogą wywrócić nawet najsilniejszą władzę i zaprowadzić nowe porządki. W ramach związkowej działalności uczyliśmy się również DEMOKRACJI. Wybierając na tysiącach zebrań swoich przedstawicieli, widzieliśmy jakie mechanizmy decydują o takich a nie innych wyborach. Potrafiliśmy wybrać najbardziej odpowiedzialnych, świadomych i szlachetnych ludzi, ale też daliśmy się nabierać demagogom, farmazonom i zwykłym oszustom. Nie wiedzieliśmy o setkach ubeckich agentów, którzy udawali patriotów i prostych robotników. Wielka rzesza związkowców była tak różnorodna jak naród, który masowo wstępował do „Solidarności”. Gwarantem etyki naszych szeregów stali się księża, wśród których było wielu wspaniałych ludzi, ale też wielu szalbierzy i manipulatorów. Najbardziej czczony z nich okazał się chciwym bogactw pyszałkiem i pedofilem, a wielu dostojników Kościoła schlebiało związkowcom, by wśród tych pobożnych mas ludzi dalej prowadzić swoje żniwo strzyżenia owieczek, jak na odwiecznych pasterzy przystało. Jednak etyki pilnowali nie tylko oni. Znienawidzeni przez komunę Korowcy przez długie lata potrafili utrzymać poziom moralny i intelektualny „Solidarności” na najwyższym światowym podium. Niezależne, Samorządne Związki Zawodowe – ta Siódma Władza w DEMOKRACJI pełni na świecie swoją ważną funkcję od wielu lat, na długo przed powstaniem „Solidarności”. Ale to nasz związek osiągnął szczyt jej możliwości i największy sukces w dziejach. Organizacje walczące o prawa pracowników i broniące ich przed wyzyskiem pracodawców mają bardzo trudną i skomplikowaną sytuację w społeczeństwie. Są pod naciskiem potężnych instytucji, korporacji i oligarchów dysponujących nie tylko pieniędzmi, ale prawnikami, sądami, policją i wojskiem. A jednocześnie od dołu naciskani są przez niekończące się żądania pracujących, którzy w naturalny sposób zawsze chcą zarabiać więcej. Przywódcy związkowi są narażeni na niewyobrażalne pokusy przejścia poszczególnych działaczy ze stanu biedy ich i ich rodzin, w stan dostatku, darmowych luksusów, zagranicznych studiów dla dzieci i złotej biżuterii dla żon. Niewielu ma w sobie tyle hartu ducha, by się tym pokusom oprzeć. Nie każdy ma tyle siły jak Lech Wałęsa odizolowany w Arłamowie bez żadnej pewności, że przeżyje kolejny dzień. Jego niezłomny charakter i polityczna intuicja pozwoliły „Solidarności” wygrać. Wybranie go na prezydenta kraju, danie wielkiej władzy samotnemu prostemu robotnikowi, odciętemu od zaplecza związkowców i otoczonemu fałszywymi doradcami, zrzuciło na jego barki ciężary, którym nie podołał. Ubecja wrobiła go w maskę konfidenta, a sfałszowane dokumenty, które miały świadczyć o jego podwójnej roli, wykorzystali wszyscy jego przeciwnicy, włącznie z byłymi najbliższymi współpracownikami. Świat, który czcił go jako wielkiego bohatera ze zdumieniem przyglądał się jak sami Polacy niszczą jego mit. Wałęsa wytrzymał to wszystko imponująco, chociaż nie oszczędzono mu także transformacji związku, który stworzył, w organizację prorządową, uległą wobec wszystkich Władz z Piątą na czele. A przecież uległość i uzależnienie to ostatnie cechy, jakimi Siódma Władza może się szczycić. Jej rola polega na ustawicznej opozycji do wszystkich władz, bo reprezentuje rzesze ludzi, którzy żadnej władzy nie mają, tylko są posłuszną masą z jednym jedynym przywilejem, jakim jest kartka wyborcza. Dlatego to oni najczęściej wychodzą na ulicę protestować i fundamentalną cechą prawdziwej DEMOKRACJI jest umożliwianie im swobody tego protestowania. Bo to uliczne protesty są prawdziwym głosem suwerena, jeśli się nie dotrzymuje wyborczych obietnic, albo sfałszuje wybory jak w Białorusi. Ten wariant kończy się prawie zawsze przemocą policyjną i śmiercią DEMOKRACJI. Rzadziej śmiercią dyktatora jak w Rumunii, ale i takie rozwiązania są możliwe, a znane już od starożytnych czasów, kiedy to Cezar zginął z ręki Brutusa.

Ósma Władza – Banki, Kartele, Korporacje

Niektórzy upierają się, że jest najważniejsza i że to ona tak naprawdę rządzi. Nie mam takiej pewności, ale faktycznie jej potęga i oddziaływanie na wszystkie inne władze jest nie do przecenienia. Trzeba jej pilnować, żeby nie zrobiła z DEMOKRACJI szopki dla naiwnych. Jest podstępna i tajemnicza. Niby jej kompetencje określają różne ustawy i kodeksy, ale nikt, tak jak jej przedstawiciele, nie potrafi łamać prawa i kpić sobie z niego w skrytości ducha. W skrytości, bo oficjalnie ta władza ma do dyspozycji armię prawników i przy każdej okazji posługuje się nią bez pardonu wobec słabeuszy, których stać tylko na jednego adwokata. Jej skład zmienia się wciąż, chociaż główni szefowie pozostają ci sami. O mechanizmie ich przetrwania wspaniale opowiada jeden z najwybitniejszych filmów znany u nas pod tytułem „Chciwość”. Postać grana przez Jeremiego Ironsa to właśnie taki niezniszczalny przedstawiciel gatunku sprawującego Ósmą Władzę ku chwale DEMOKRACJI, ale też z nieustającym wielkim dla niej zagrożeniem. Widzimy więc, że to już kolejna władza, która jest podstawą DEMOKRACJI a jednocześnie notorycznie zakłóca i podważa jej zasady. Ten paradoks pogłębia jeszcze szczera i odwieczna nienawiść ludu do bogaczy, a szczególnie bankierów, którzy jawią się jako drapieżni oprawcy biedaków, chociaż przecież tych ostatnich nikt nie zmusza, żeby pożyczali pieniądze, jakich jeszcze sami nie zarobili. Tę nienawiść do tych ukrytych za murami swoich fortun umiejętnie wykorzystują zawsze demagodzy wszelkiej maści. To oni przecież są prawdziwymi wrogami DEMOKRACJI. Im nie jest do niczego potrzebna. Wręcz przeszkadza i nie dopuszcza do pełni władzy. W systemach rynkowych opartych na solidnych prawnych fundamentach fortun dorabiają się ludzie dbający o demokratyczne zasady. Bez tych zasad ani pieniądz nie byłby nic wart, ani nie istniały by gwarancje przetrwania fortun i możliwości przekazania ich potomstwu. Ósma Władza opływająca w dostatki i wygody życia jest w związku z tym magnesem dla najzdolniejszych i najsprytniejszych. Każdy odpowiednio zdeterminowany może przystąpić do jej elitarnego klubu, jeśli oprócz talentu i pracowitości będzie jeszcze miał trochę szczęścia. To wspaniały mechanizm postępu i rozwoju jakości społeczeństwa, jeśli oczywiście wszystkie mechanizmy kontrolne utrzyma na starannym poziomie. Mechanizmów kontrolnych strzeże Trzecia Władza, ale Ósma tak się specjalizuje w omijaniu prawa, że korzystając z jego zalet i darów jednocześnie wychodzi z siebie, żeby zwiększać zyski ponad prawem. Na przykład traci mnóstwo energii, żeby unikać płacenia podatków, chociaż egzekwuje wszystkie prawne możliwości, żeby ściągnąć należne jej środki od innych podmiotów. Banki, korporacje, wielkie firmy i potężni oligarchowie to wszystko działa tak samo i tymi samymi sposobami wpływa na decyzje rządów, parlamentów i, o zgrozo, sądów. Paradoks Ósmej Władzy i jej dwuznaczne działania są jej naturalnym sposobem funkcjonowania. Lud broni się przed wyzyskiem wszelkimi sposobami, ale ma ich coraz mniej, bo świat ewoluuje w kierunku miażdżącej przewagi garstki bogaczy nad rzeszami biedaków. Mamienie ich dobroczynnością, pomocą humanitarną, dopłatami do rolnictwa, czy wydobywania węgla zatacza coraz szersze kręgi, ale nie ma już takiej mocy jak kiedyś proste spełnianie żądania „chleba i igrzysk”. Edukacja i internet stały się potężną bronią w rękach ludu. Nie licząc kilku archaicznych systemów totalitarnej dyktatury, raczej jest mało prawdopodobne, żeby tę broń biedakom wydrzeć. Skończy się to jakąś kolejną krwawą rewolucją, kolejnym obrzydliwym dyktatorem i po jego nieuchronnym upadku powrotem do budowania DEMOKRACJI od nowa, bo jej idea jest nieśmiertelna, jak się wydaje. Być może złudzeniem jest, że w Unii Europejskiej i w USA zyskała ona trwały byt i można spać spokojnie, bo żadna zmowa władz zmierzająca do wypowiedzenia posłuszeństwa ludowi i obalenia DEMOKRACJI nie ma szans. Nawet jeśli to złudzenie i groźba upadku demokratycznej cywilizacji jest większa niż dekadę temu, to trzeba pamiętać, że to nie władza jest nieśmiertelna, tylko lud i on zawsze odrodzi się po każdej klęsce.

Dziewiąta Władza – Kobiety

Nie ma DEMOKRACJI, jeśli nie ma równouprawnienia wszelkich grup społecznych. Jest ich mnóstwo i być może większość z nich nie ma ambicji, żeby rządzić. Są zróżnicowane i różnokolorowe. Wymaganie, żeby każdej z nich oddać sprawiedliwość i dopuścić do decydowania o losach kraju, wydaje się niemożliwe do spełnienia, a często absurdalne w stosunku do reszty ludu. Przy całym szacunku do różnych ciekawych organizacji i zrzeszeń, trudno wymagać, żeby wszystkie miały wpływ na decyzje ustawodawcze, czy rozporządzenia rządu. Związek Wędkarski, Wioślarski, Myśliwski, Hodowców Drobiu, Rodzin Radia Maryja czy Kół Gospodyń Wiejskich nie mogą domagać się korygowania polityki państwa pod kątem ich najszlachetniejszych nawet potrzeb. Owszem, opiekować się nimi, dbać o respektowanie ich praw i równości jest obowiązkiem wszystkich władz, ale te liczne, drobne ugrupowania muszą znać swoje miejsce w strukturze DEMOKRACJI i pamiętać o proporcjach w jakich realizują swoje cele. Jest jednak grupa, która stanowi połowę ludu, a jej rola i możliwości decydowania o losach świata dopiero od stu lat zaczyna być traktowana poważnie. Może dlatego świat jest tak źle urządzony i wszystkie jego Władze są kalekie, jakby wykształcone zostały tylko z jedną ręką i jedną nogą. Emancypacja kobiet jest zjawiskiem w historii młodszym niż się to wydaje współczesnemu człowiekowi, którego już nie dziwi kobieta – generał, czy kobieta – premier. Owszem królowa pojawiała się czasami w dziejach, ale to był wynik drabiny dziedziczenia i bardzo rzadko zdarzała się prawdziwa władczyni jak Elżbieta I czy Katarzyna II. Inne królowe były sterowane przez mężczyzn i raczej nie miały własnego zdania. Kobiety zaprzęgnięte od prawieków do rodzenia dzieci, wychowywania ich i obsługiwania przy okazji ich ojców, były pozbawione praw, poważnego traktowania i przede wszystkim edukacji, bez której wpływ na losy świata jest utrudniony. Kiedy panowie zaczynali poważne rozmowy przy stole, kobiety były odsyłane do drugiego pokoju i mogły sobie plotkować i poświęcać się robótkom ręcznym, pod warunkiem, że nie musiały pozmywać po obiedzie, czy przewinąć maleństwa. Sufrażystki, które rozpoczynały walkę o równouprawnienie spotkały się z wyśmiewaniem męskim, a potem z narastającą wściekłością i w końcu z przemocą. Ta ostatnia jest wynikiem okropnej pozostałości ewolucyjnej po bytowaniu zwierzęcym, gdzie samiec osiągnął przewagę fizyczną. Wielkość samców, ciężar, grubość kości i siła ich mięśni odebrały samicom szansę na równoprawne budowanie świata i urządzanie go mądrzej, niż to przez wieki zrobili mężczyźni. Zapędzone od urodzenia do bycia własnością najpierw ojca a potem męża, kobiety ewoluowały wolniej niż decydujący o wszystkim panowie. Teraz, kiedy okazało się, że są tak samo zdolne i inteligentne coraz częściej konkurują z mężczyznami na różnych polach i często pokonują ich w dyscyplinach, które kiedyś były dla nich niedostępne. Są jeszcze kraje, gdzie kobieta nie ma prawa kierować autem, ale jednocześnie w takiej Anglii jest kobieca drużyna futbolu, która zgromadziła na Wembley rekordową ilość widzów. Kościół katolicki, jedna z najbardziej zatwardziałych w swoim konserwatyzmie instytucji, broni się przed udziałem kobiet w liturgii, ale już w zgromadzeniach protestanckich są kobiety w randze biskupa i jakoś Bóg nie grzmi. A może Bóg jest matką, a nie ojcem? To pytanie pojawia się w społecznych debatach. Dziewiąta Władza staje się coraz bardziej realną rzeczywistością i DEMOKRACJA nabiera dzięki temu pełnego sensu. A tak niedawno kobietom odmawiano praw wyborczych! Ile czasu musiało upłynąć od zebrań na ateńskiej Agorze, żeby „płeć piękna” przestała być znakiem przynależności do niższej warstwy Demosu, nie tak odległej od niewolników. Oczywiście, że nie brakowało pełnych hipokryzji słów o szacunku i uwielbieniu dla kobiet, słów jakże podobnych do obłudnego cmokania ich w rękę przez dyktatora, który potem wysyła przeciwko nim policję z metalowymi pałkami. Ile czasu musi jeszcze upłynąć, żeby wyrugować z mentalności samców poczucie wyższości zakodowane w genach i utrzymywane w zakutych łbach przez kulturę budowaną tysiące lat. Wprowadzane odgórnie parytety w obsadzaniu stanowisk powoli to przełamują, ale chciałoby się wrzeszczeć: „Szybciej trochę! Podzielcie się władzą z kobietami zarozumiałe buce, bo inaczej nie zbudujemy prawdziwej i skutecznej DEMOKRACJI!”

Dziesiąta Władza – Mafia

Przed laty w Chicago nasi górale zazdroszcząc Włochom wpływów postanowili porządzić miastem jak oni. Przeszli ulicami włoskiej dzielnicy wielką gromadą wrzeszcząc: „wy mocie swojo Cosa Nostra i my tyz bedziemy mieli tako od dzisia, a bedzie się nazywać Naso Zec”. Poprzewracali kilka straganów, poturbowali parę osób i poszli uczcić to wydarzenie. Na drugi dzień w polskiej dzielnicy pojawiła się włoska ciężarówka. Na jednym z placów wyładowała duży blok cementu, z którego wystawały dłonie, stopy i głowa jednego z prowodyrów zapowiedzianej polskiej mafijnej organizacji. Ten pokaz wyższości technicznej i logistycznej zastopował naszych rodaków. Tym razem zorganizowanie mafii się nie udało, co nie znaczy, że nie potrafimy działać w tej dyscyplinie. Razem z rozwojem handlu i przemysłu a za nimi bankowości i finansów rozwinęliśmy, tak jak wszystkie cywilizowane kraje, świat organizacji przestępczych. Niestety DEMOKRACJA sprzyja temu rozwojowi. Konieczność przestrzegania prawa, działanie policji tylko w zgodzie z przepisami i prawami człowieka, bezradność pierwszych trzech władz wobec siły i środków finansowych gangsterów może nastrajać sceptycznie do demokratycznych zasad, ale trzeba pamiętać, że każda dyktatura totalitarna jest wielką organizacją przestępczą i jej rządy są nieporównanie bardziej bolesne i szkodliwe dla ludu, niż skomplikowana struktura DEMOKRACJI z jej koniecznością respektowania umów społecznych z Konstytucją na czele. To prawda, że powszechna inwigilacja, zakaz wiecowania, drukowania ulotek, posiadania broni i temu podobne, sprawiały wrażenie spokoju i bezpieczeństwa. Już sama nazwa „służba bezpieczeństwa” sugeruje takie pozytywne działania, chociaż ta służba z bezpieczeństwem obywateli niewiele ma wspólnego. W DEMOKRACJI władza mafijna ma czasami ogromny wpływ na całą resztę władz. To cena, jaką lud płaci za wszystkie dobra tego niedoskonałego, ale wciąż najlepszego systemu społecznego, w jakim mamy szczęście tu, w zachodniej cywilizacji spędzać życie. Ta Dziesiąta Władza, jeśli się ją omija jak gniazdo szerszeni, nie jest dla przeciętnego obywatela tak groźna, jak wspomniana „bezpieka” w ustroju totalitarnym. Mafia prowadzi swoje interesy w ukryciu i skupiona jest na grabieniu raczej Dziewiątej Władzy niż ludu. Jest to jakaś forma współczesnej wersji Janosika, czy Robin Hooda. Najbardziej negatywna strona jej działania to korumpowanie wszystkich władz i policji, co niszczy i tak kruchą tkankę DEMOKRACJI i kosztuje wiele wysiłku zastępy porządnych ludzi różnych profesji w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej. Mafia i falująca koniunktura jej wpływu na społeczeństwo jest rodzajem choroby demokratycznego ustroju przeniesionej z innych ustrojów zbudowanych na przemocy i zabijaniu. To jedyna władza w DEMOKRACJI, która nie udaje, że działa zgodnie z prawem i dlatego w miarę łatwo z nią walczyć, jeśli tylko jest się odpowiednio zdeterminowanym i nie ulega się pokusie korupcyjnej ani zastraszaniu. W tym sensie może problematyczne jest dołączenie przeze mnie mafii do listy władz w demokratycznym państwie, ale jednak widzimy, że często dochodzi do podejmowania decyzji dyktowanych przez nią innym władzom z tej listy. Kłopot polega na tym, że mafia nie tylko korumpuje i zastrasza polityków, sędziów i policjantów. Jej powiązania ze służbami specjalnymi, czyli tymi instytucjami, które w DEMOKRACJI zastąpiły wszechwładną „bezpiekę” są szalenie trudne do wykrycia i zlikwidowania tych macek wrastających w najważniejsze dla stabilności państwa organy. Jest jak przerzuty raka, które nie nadają się do operacyjnego leczenia, tylko muszą być poddane chemioterapii zatruwającej cały organizm. Ale przecież i z takiego raka wielu pacjentów wychodzi cało. Tak też dzieje się z DEMOKRACJĄ i jej zdrowiem, istniejącym jako zjawisko w permanentnym kryzysie, zarówno w życiu człowieka jak i w życiu całego ludu. Ale najgorzej jest, kiedy inne władze pozazdroszczą mafii skuteczności, jak to stało się w Chicago, i przejmą jej zasady działania, cele oraz odrzucenie wszelkiej przyzwoitości. Jeśli Druga, Szósta i Siódma Władza upodobnią się do Dziesiątej, to będzie to śmierć DEMOKRACJI i czekanie na jej zmartwychwstanie potrwać może kilka pokoleń.

Jedenasta Władza – Naukowcy

To by dopiero była władza, gdyby się jej słuchano! Co prawda, naukowiec naukowcowi nierówny. Żadne tytuły, doktoraty, profesury i ilość publikacji nie ustalą, kto tak naprawdę jest mądry, a kto tylko udaje i korzysta z koniunktury politycznej. W sumie ogół i potem historia potrafią oddzielić ziarno od plew, ale też nie zawsze, więc jak tu zgodzić się, żeby rządzili nami mędrcy bez kontroli? Jak ich kontrolować, kiedy kłócą się między sobą, a wszyscy są mądrzejsi od naszej reszty? Co ma być puntem odniesienia w stosunku do ich wykładów, złotych myśli, czy nadzwyczajnie ozdobnej gadki -szmatki? Ano, weryfikacja jest prosta – PRAWDA jest punktem odniesienia. Ale wielu zawoła, że nie ma prawdy obiektywnej, tylko są post-prawdy i niby-prawdy itd.itp. Otóż tak się składa, że naukowcy w ogromnej większości żyją z prawdy, czczą jej potęgę i poświęcają całą swoją energię na jej studiowanie. Ona istnieje w świecie doświadczalnym, w materii poddawanej przemianom i badaniom, w kosmosie nieogarnionym i w atomach, o których już Demokryt wiedział, że muszą istnieć, bo inaczej nic by się w otaczającym nas bycie nie zgadzało. Naukowe podejście do tego bytu, racjonalne prawa i wnioskowanie, matematyka i logika dają nam niezliczone narzędzia, żeby PRAWDĘ poznawać, uczyć się jej istnienia i odróżniać ją od kłamstw, bredni, bajek, fejków i innych śmieci wyprodukowanych przez ludzkość w ciągu tysięcy lat jej istnienia. W różnych DEMOKRACJACH naukowcy różnie są traktowani, ale im bardziej się ich lekceważy i unika, tym demokratyczne zasady są słabsze i tym gorzej taka społeczność się rozwija. W USA środowiska akademickie, uniwersytety i pojedyncze autorytety stanowią rzeczywiście Jedenastą Władzę. Ich opinie liczą się na wszystkich szczeblach państwowej machiny. Po ich rady zwracają się wszyscy od prezydenta i senatorów po sędziów i nauczycieli. Często się z tymi opiniami i radami nie zgadzają i robią swoje. Dlatego nawet tam nie wszystko przebiega logicznie i skutecznie. Ale są kraje, gdzie Jedenastą Władzę się lekceważy, znieważa i nasyła się na nią zarządzających jej zasobami debili i bufonów, którzy każdego naukowca traktują jak wroga. Są kraje, gdzie Piąta Władza, czyli Kościół prowadzi z Jedenastą wojnę na śmierć i życie, bo racjonalne myślenie i analiza obiektywnych faktów zawsze w końcu podważa „prawdy objawione” i wszystkie brednie o stworzeniu kobiety z żebra, czy jej dzieworództwie. Fizyka, chemia i biologia w swoich nieubłaganych prawach, odkrywanych z mozołem przez pokolenia pracowitych i utalentowanych naukowców, wyjaśniają powstanie i budowę świata inaczej niż święte księgi. A i same te księgi badane przez lingwistykę, archeologię, grafologię i historię odkrywają przed naukowcami swoje prawdziwe życie i genezę. To jest dla Piątej Władzy zabójcze, bo to przecież kapłani są powołani do tego, żeby wszystko prostaczkom wyjaśniać. To nie szkodzi, że przeważnie są ciemni jak przysłowiowa tabaka w rogu. Nieliczni prawdziwi naukowcy w ich szeregach żyją na marginesie Kościoła i w zasadzie tylko mu przeszkadzają. Chyba że któryś z nich zostanie papieżem, wtedy jego nauki są święte. Ich merytoryczna wartość mniej jest ważna i nie podlega krytycznym analizom jak inne naukowe dokonania. Tak jak nie podlegają krytycznym analizom naukowe osiągnięcia ważnych polityków z klasykiem językoznawstwa Stalinem, jako komicznym przykładem pretensjonalności w nauce, jakiej nie brakuje, bo cierpliwy papier zniesie przecież wszystko, także moje dywagacje o dwunastu władzach DEMOKRACJI. Ale moje słowa nie pretendują do tekstu naukowego i są wydane na pastwę bezlitosnych komentarzy. Ludzie nauki wiedzą, że każde odkrycie, teza, projekt, idea – muszą być poddane krytyce, bo wiedza jest w swojej istocie dobrem demokratycznym i żadne sakrum nie może ograniczyć prawa do wątpienia, weryfikowania i tworzenia antytez. Wielka triada Hegla tego wymaga od osobników myślących, by nie uznawali niczego za oczywistą oczywistość, dopóki się nie sprawdzi każdej tezy przez jej zaprzeczenie i dopiero wtedy można próbować tworzyć syntezę i przekonanie, że głosi ona niepodważalną prawdę jak „2+2=4” albo „E=mc2”. Od osobników myślących wymagany jest również szacunek wobec nauki i jej robotników, bo tylko dzięki nim nie błądzimy w ciemnościach i nie pozwalamy, by DEMOKRACJĘ wymagającą światła i prawdy ktoś zastąpił ustrojem istniejącym dzięki głupocie i kołtuństwu. Temu służy Jedenasta Władza.

Dwunasta Władza – Opozycja

Jest pozbawioną decyzji częścią Pierwszej Władzy, ale bez jej udziału w Parlamentach nie ma prawdziwej DEMOKRACJI, która im doskonalsza, tym wpływ opozycji na uchwalanie prawa powinien być bardziej zagwarantowany. Im DEMOKRACJA słabsza i zdominowana przez jedną partię, tym mniej opozycja ma do gadania, a często bywa, że wyłącza się jej mikrofon. Zdarza się też, że się ją zastrasza, przekupuje, aresztuje i likwiduje. To już oczywiście znaczy, że nastał jakiś inny ustrój, który nas w tych rozważaniach nie interesuje. Opozycja bywa różna. Zwykle jest podzielona i traci więcej energii na walki we własnym gronie i lansowanie za wszelką cenę któregoś ze swoich przywódców, na tego jednego, który miałby poprowadzić opozycję do przyszłego zwycięstwa w kolejnych wyborach. Rozdmuchane ego większości polityków utrudnia zgodę i szanse na wynegocjowanie wspólnego stanowiska. Wielu z nich wykorzystuje mównicę sejmową, media i wiece na zdobywanie popularności i głosów wyborców kosztem swoich deprecjonowanych kolegów, albo przeciwników. Te haniebne praktyki szkodzą dobru ogólnemu i dlatego kraje, gdzie tradycyjnie istnieją dwie partie, urządzone są lepiej. Tam, gdzie partii jest więcej straszy się lud groźbą „duopolu” bez wdawania się w konkretne wady i zalety takiego systemu. A to przecież „duopol” odzwierciedla prawo heglowskiej triady, gdzie w sporze tezy z antytezą powstaje dopiero wartościowa synteza. Dyskusja konserwatystów z demokratami, czy liberałami, spór „prawicy” z „lewicą” jest dla parlamentaryzmu zdrowszy niż kłótnie różnych ugrupowań i tworzenie wciąż nowych koalicji, które z trudem wykuwają jakieś wspólne idee, a cóż dopiero gdy przyjdzie przeciwstawiać je rządzącym. Tak, czy inaczej bycie w opozycji dla polityka znaczy patrzeć krytycznie na działania rządzącej większości. Musi być czujny i nieprzekupny. Musi mieć swój program funkcjonowania państwa i wierzyć, że jest on lepszy od istniejącego obecnie. Musi być odważny i aktywny. Poseł partii rządzącej może sobie spokojnie drzemać w parlamentarnych ławach i tylko podnosić rękę w chwili głosowania, popierając propozycję swojej większości. Opozycjonista nie może się zagapić, jak to nieraz się zdarza, i pozwolić, żeby uchwalano niewłaściwe jego zdaniem ustawy. Ma żądać udostępnienia mu mównicy i grzmieć w obronie swoich racji, żeby lud go usłyszał i zrozumiał, o co mu chodzi. Taki krytyczny parlamentarzysta jest bezcenny, bo dzięki niemu może się udać poprawienie jakiegoś błędu, który niedbała większość chce wcielić w życie prawne. Przeważnie mu się to nie udaje i jest jak Syzyf wtaczający głaz na szczyt i potem patrzący bezradnie, jak jego wysiłek obraca się wniwecz. Ale tak musi być, bo nie jest najważniejsza jego doraźna interwencja, tylko zwrócenie na nią uwagi przyszłego wyborcy i doprowadzenie w ten sposób do zmiany władzy w parlamencie po uczciwych i demokratycznych wyborach. Doskonalenie się państwa to mozolna praca wielu pokoleń. Łatwo popsuć to, co się udało zbudować. Ale nawet posuwając się powoli, dwa kroki do przodu i jeden do tyłu, jednak idziemy naprzód w stronę prawdziwej DEMOKRACJI. Desperacka działalność Dwunastej Władzy, która niby żadnej władzy nie ma, jest bodźcem niezbędnym w tym skomplikowanym procesie. Jej „gabinet cieni” nie rządzi jak ten prawdziwy, ale jest zapowiedzią rządów, które realnie mogą nastąpić. Dlatego nie radziłbym tych „cieni” lekceważyć.

Trzynasta Władza – Artyści

Z jednej strony słyszę chichot Ciemnogrodu: „Jaka to władza? Pajace do wynajęcia!” Z drugiej słyszę słowa wieszcza Adama: „Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza! Kiedy myśl w twojej głowie, jako iskra w chmurze, zabłyśnie niewidzialna, obłoki zgromadza, i tworzy deszcz rodzajny lub gromy i burze.” Wychował mnie Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz ale też Gombrowicz, Herbert i Tokarczuk. Zawdzięczam im połowę swojej tożsamości, mentalności i rozumienia świata. A takich jak ja, są tysiące w każdym pokoleniu. Więc może jednak ta władza ma na suwerena największy wpływ? Nie tylko na takiego, co czyta. Również ten, co tylko wychował się w kinie i rosło mu serce razem z filmami Wajdy i Holland, ten co płakał razem z Jandą i Radziwiłowiczem, śmiał się z Gajosem i Sewerynem zawdzięcza tym artystom swoją duszę. I ten, dla którego istniała tylko muzyka od Chopina do Pendereckiego, i ten, co kocha tylko piosenki Młynarskiego i Kaczmarskiego, który obalał mury nie mniej skutecznie od Wałęsy – wszyscy ci wrażliwi i rozumiejący głos artystów ludzie wiedzą, że sztuka pod różnymi postaciami sprawuje rząd dusz nie mniejszy niż Kościół, a z pewnością większy niż politycy, których wpływ jest doraźny i zawsze zespolony z ich własnymi korzyściami. Artyści wielkich korzyści nie odnoszą. Im wierniejsi w głoszeniu prawdy tym zwykle biedniejsi. Nasz największy poeta, który jak nikt zasługiwał na wszystkie nagrody, z tą noblowską włącznie, umierał w niedostatku i samotności. A jego przesłanie Pana Cogito wielu z nas nosi wyryte w sercu na zawsze: „Idź dokąd poszli tamci, do ciemnego kresu, po złote runo nicości, twoją ostatnią nagrodę. Idź wyprostowany, wśród tych, co na kolanach, wśród odwróconych plecami i obalonych w proch. Ocalałeś nie po to, aby żyć. Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo. Bądź odważny, gdy rozum zawodzi. Bądź odważny. W ostatecznym rachunku jedynie to się liczy. A Gniew twój bezsilny, niech będzie jak morze, ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych…” Każdy, kto przejął się tym przesłaniem, wie jaką wartością jest DEMOKRACJA, wie na kogo głosować, od kogo trzymać się z daleka. Wie kto łajdak, a kto porządny człowiek. Wie, jakich książek dalej szukać i odróżnia kłamstwa od prawdy. Wie, kto jest artystą prawdziwym, a kto tylko oszukuje. Jeśli wychowali nas ci prawdziwi, będziemy raczej dbać o dobro, niż szerzyć zło. I tak oto Trzynasta Władza staje się tą najpierwszą, jeśli tylko starcza nam cierpliwości i pracowitości, żeby zdobyć bezcenny kapitał, jakim jest samodzielność myślenia i osądzania wartości. A najważniejszą nauką, jaką przekazują nam artyści jest ta, że człowiek urodził się wolny i wolność jest jego największym skarbem, którego nie może stracić, bo wtedy przestaje być człowiekiem, lecz staje się częścią stada przepędzanego to tu, to tam, w końcu dążącego do samozagłady ku satysfakcji nikczemnych pasterzy, którym zaufaliśmy bez namysłu. Wolność pozwala zarządzać wszystkim władzom w odpowiednich dla nich dziedzinach, ale nie pozwala zarządzać nikomu naszym własnym życiem osobistym, naszymi uczuciami, wiarą i nadzieją na lepszy świat. Trzynasta Władza jest jedyną, która tę wolność wychwala, chroni ją w nas i nie potrzebuje jej zawłaszczyć, żeby rządzić. Oddajemy się jej dobrowolnie na fali naszych wzruszeń i skojarzeń z własnymi przeżyciami. Najwięksi z artystów pomagają nam osiągnąć Katharsis, czyli oczyszczenie ducha i umysłu z nagromadzonych cierpień i lęków. Ciekawe, że wobec takiej siły i zbawiennego działania, każda inna władza próbuję tę Trzynastą ośmieszyć, zdeprecjonować, osłabić jej wpływ i nie pozwalać, by stała się najważniejszą. Ale na szczęście DEMOKRACJA dba o nią, bo sztuka jest jej „solą ziemi czarnej”, nawet jeśli to tylko słona łza uroniona sporadycznie.

 

 

 

Autor zdjęcia: João Marcelo Martins

 

Upokorzenie :)

W państwie o ustroju demokracji liberalnej muszą być przestrzegane prawa człowieka, każdego człowieka, co dotyczy zwłaszcza rozmaitych mniejszości. Aby tak było, muszą być spełnione trzy warunki: aideologiczny rząd, kultura społeczna oparta na tolerancji oraz wrażliwość społeczna na wszelkie przejawy łamania praw człowieka.

Aideologiczny rząd

Aideologiczny rząd to taki, który nie kieruje się żadną ideologią, a tym samym nie preferuje żadnych grup społecznych, żadnego wyznania czy żadnego nurtu politycznego. Dbając o dobrostan wszystkich obywateli, stara się w równej mierze wychodzić naprzeciw potrzebom wszystkich, w takim stopniu, w jakim jest to możliwe. Nikogo się nie wyróżnia i nikogo nie dyskryminuje. Tylko wtedy można mówić o rządzie, który dba o dobro kraju. Partia polityczna może iść do wyborów pod jakimś ideologicznym sztandarem. Kiedy już jednak uda jej się objąć władzę, sztandar musi schować i kierować się interesem kraju, a nie własnym interesem partyjnym. Jeśli natomiast rząd opiera swoją władzę na faworyzowaniu określonej grupy społecznej, uprzywilejowaniu określonej religii czy sprzyjaniu określonemu nurtowi politycznemu, wówczas nieuchronny staje się podział na wyróżnianych i dyskryminowanych. Znajduje to wyraz w przepisach prawa i sposobie sprawowania władzy, które części obywateli narzucają obowiązki i zachowania przez nich nieakceptowane, zabraniając jednocześnie, lub choćby tylko dezawuując takie, które nie są akceptowane przez grupę wyróżnioną, chociaż nikomu w niczym nie szkodzą.

Jeśli ktoś, jak Jarosław Kaczyński opiera swoją władzę na skrajnej polaryzacji społecznej, wówczas nie może być mowy o wychodzeniu w równym stopniu naprzeciw oczekiwaniom wszystkich obywateli. Prawa człowieka nie mogą być przestrzegane w kraju, gdzie władza dzieli ludzi na lepszego i gorszego sortu, na patriotów i zdrajców, gdzie ludzie władzy nazywają siebie obozem niepodległościowym, a ludzi opozycji – sługusami zagranicy. Te wartościujące podziały wskazują wyraźnie na autorytarne ambicje. Nie ma miejsca na współpracę z tymi, którzy nie podzielają poglądów rządzącej partii. Jest miejsce tylko na bezwzględną walkę, w której środowiska opozycyjne nie są traktowane w kategoriach partnerów, jak nakazuje kultura demokratyczna, ale w kategoriach wrogów. Tak postępuje się wtedy, kiedy nie zamierza się oddać władzy. PiS nie chce już więcej znaleźć się w opozycji, chce władzy trwałej, która pozwoli Kaczyńskiemu realizować infantylne marzenie o Polsce jako mocarstwie, a jego akolitom uniknąć odpowiedzialności za łamanie prawa. Taki rząd musi być rządem ideologicznym, bo musi mieć wsparcie w środowiskach, które będą beneficjentami jego władzy. Bazą pisowskiego rządu jest Kościół katolicki, środowiska nacjonalistyczne oraz ludzie słabo wykształceni, podatni na populistyczną propagandę. Ideologia władzy autorytarnej może mieć charakter autoteliczny, jak w przypadku dyktatur religijnych, lub instrumentalny, jak jest w przypadku rządów PiS-u.

Rząd ten nierówno traktuje obywateli w wielu obszarach swojej działalności. Prokuratura Zbigniewa Ziobry w sposób wręcz ostentacyjny chroni wybryki nacjonalistów, fundamentalistów religijnych, homofobów i polityków Zjednoczonej Prawicy, umarzając postępowania wyjaśniające bądź całkiem ignorując doniesienia o popełnieniu przestępstwa. Z całą surowością natomiast wszczyna śledztwa w sprawie domniemanej obrazy uczuć religijnych czy obrazy majestatu. Na szczęście wciąż jeszcze większość sędziów broni swojej niezawisłości i uniewinnia oskarżonych, których jedyną winą jest okazywanie sprzeciwu wobec władzy i jej ideologicznej dominacji. Ziobro jest jednak uparty, prokuratura się zwykle w tych sprawach odwołuje i wiele z nich kończy się dopiero w Sądzie Najwyższym. Aroganckie i upokarzające dla przeciwników populistyczno-klerykalnej dyktatury, było przyznanie nagród z Funduszu Sprawiedliwości tym gminom, które podjęły słynną uchwałę o strefie wolnej od LGBT+.

Z Prokuraturą Państwową ściśle współpracuje Policja Państwowa, której funkcjonariusze wychodzą naprzeciw oczekiwaniom władzy. Podczas Strajku Kobiet widoczne było stopniowe zaostrzanie interwencji pod wpływem nacisków odgórnych. Mnożyły się przypadki bezpodstawnego używania środków przymusu bezpośredniego. Nierzadko zatrzymywano i odwożono na komisariat ludzi tylko za to, że mieli tęczową maseczkę na twarzy lub trzymali antyrządowy plakat. W państwie demokratycznym jest to nie do przyjęcia. Mimo tego, żaden z funkcjonariuszy nie został ukarany, a komendanci zawsze potrafili znaleźć stosowne uzasadnienie dla tych interwencji. O bezprawnych działaniach służb specjalnych nie ma co mówić, skoro na ich czele znajduje się człowiek skazany nieprawomocnym wyrokiem za nadużycia władzy, a potem bezprawnie ułaskawiony przez prezydenta. W tej sytuacji bezprawne stosowanie systemu inwigilacji Pegasus dziwić nie może.

W obszarze kultury minister Piotr Gliński pracowicie obsadza ludźmi podporządkowanymi polityce rządu kierownicze stanowiska w swoim resorcie. W ten sposób władza nacjonalistyczno-klerykalna rozpoczęła wojnę kulturową w Polsce. Zamiast pluralistycznej oferty kulturowej, dominować ma przekaz bogoojczyźniany, nawiązujący do tradycji z prawicowego punktu widzenia, wolny od lewicowych i liberalnych wpływów. Nie ma, co prawda, cenzury prewencyjnej, ale są inne sposoby oddziaływania na nieposłuszne środowiska. Chodzi przede wszystkim o sposób dzielenia dotacji, które niemal wyłącznie trafiają do instytucji i artystów realizujących ideologiczne zamówienia władzy. Publiczne pieniądze Gliński przeznacza dla swoich, otwarcie twierdząc, że ma nie tylko prawo, ale i obowiązek realizować politykę kulturalną rządu. Jarosław Kaczyński cynicznie stwierdził, że nikt nie broni twórcom robić co innego niż oczekuje władza, ale niech to robią za własne, prywatne pieniądze. Gdy przedstawicielom pisowskiej władzy nie spodobały się „Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej, wystawiane w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Krakowie, natychmiast obcięto teatrowi dotację i próbowano zwolnić dyrektora artystycznego. Uzasadnienia restrykcyjnych decyzji zawsze obfitują w epitety, że coś jest antypolskie, niemoralne, urażające uczucia religijne i krótko mówiąc – obrzydliwe. Ktoś, kto usiłuje tych dzieł bronić, musi być nihilistycznym degeneratem.

W obszarze edukacji mamy do czynienia z wulgarną indoktrynacją światopoglądową, zwłaszcza po przejęciu resortu przez Przemysława Czarnka. W polskich szkołach nie ma miejsca na neutralność światopoglądową, na wspieranie dzieci LGBT+, na otwartość kulturową, na edukację seksualną czy wpajanie zasad etyki uniwersalnej. Nie ma również w nich miejsca na współpracę z organizacjami pozarządowymi, reprezentującymi inny punkt widzenia niż ideolodzy Zjednoczonej Prawicy. Podobnie jak w obszarze kultury, jest za to miejsce na upowszechnianie apologetycznej polityki historycznej, wpajanie nacjonalistycznej wrażliwości i uporczywe przekonywanie, że poza etyką katolicką jest już tylko nihilizm. Zamierzenia te zderzają się z postawą większości nauczycieli reprezentujących poglądy lewicowe, liberalne lub całkowicie neutralne. To właśnie oni są na celowniku gorliwych ideologicznie kuratorów, mających teraz całkowitą władzę nad szkołami.

Kultura tolerancji

Kultura tolerancji nie jest kulturą akceptacji. Toleruję czyjeś zachowanie czy poglądy nie dlatego, że się z nimi zgadzam, ale dlatego, że szanuję wolność innego człowieka. Mogą mnie one razić i nawet drażnić, ale dopóki nie naruszają one mojej sfery wolności, muszę się pogodzić z ich istnieniem. Gdybym tego nie zrobił i starał się ich komuś zabronić, naraziłbym własną wolność na szwank, ponieważ również ktoś, komu by się nie podobały moje poglądy i zachowania, mógłby mi ich zabronić. Różnica między tradycyjnym konserwatyzmem a liberalizmem polega właśnie na sposobie pojmowania wolności. Tradycyjny, żeby nie powiedzieć tępy, konserwatyzm polega na tym, że ludzie zainteresowani są wolnością narzucania innym swoich wzorów myślenia i zachowania. Czują się zniewoleni wówczas, gdy obok nich funkcjonują ludzie zasadniczo się od nich różniący. Dlatego w imię zasad religijnych, przyjętego porządku społecznego albo własnych zasad obyczajowych, domagają się od władz państwowych określonych regulacji prawnych zakazujących tego, co ich drażni i niepokoi. Niekiedy sami próbują brać sprawy we własne ręce, urządzając pikiety przed teatrami wystawiającymi niezgodne z ich przekonaniami spektakle, lub szpitalami, w których przeprowadzane są zabiegi medyczne sprzeczne z zasadami ich religii.

Konserwatyzm jest ściśle związany z kolektywizmem, dążeniem do jednolitości i odrzuceniem relatywizmu. Konserwatywna wolność oznacza prawo do narzucania innym tego, co dana zbiorowość uważa za dobre i prawdziwe. W przeciwieństwie do tego, dla liberała wolność polega na poszukiwaniu tego, co dobre i prawdziwe na własną rękę. Akceptacja relatywizmu powoduje, że nie ma jednego dobra i jedynej prawdy. W zależności od sytuacji może być ich wiele. Dlatego różnorodność myślenia i zachowania w liberalizmie traktowana jest jak służące rozwojowi społeczne bogactwo, a nie jak amoralny chaos, jak ją widzą konserwatyści. Dla liberała wyświetlanie w kinie filmu, który z jakichś powodów budzi jego odrazę, skłania jedynie do tego, aby go nie oglądać. Dla konserwatysty to zbyt mało, ponieważ cierpi on dlatego, że inni chcą ten film oglądać, więc kategorycznie domaga się, aby go przestać wyświetlać. Konserwatysta chce uparcie wpływać na innych, a właściwie pragnie tę inność wyrzucić ze społeczeństwa poprzez odpowiednie nakazy i zakazy.

Jako ograniczenie swojej wolności konserwatysta uzna na przykład postulat nie umieszczania w przestrzeni publicznej symboli swojej religii. „Komu może przeszkadzać widok krzyża?” – pyta dramatycznie. Otóż zadając takie pytanie albo jest cyniczny, albo egoistycznie niewrażliwy na potrzeby innych. Symbole religijne można umieszczać tam, gdzie znajdują się wyłącznie wyznawcy danej religii, a więc w miejscach kultu, instytucjach z nim związanych i w domach prywatnych. Umieszczanie ich w przestrzeni publicznej oznacza zawłaszczanie jej tylko przez jedną grupę, co dla pozostałych uczestników tej przestrzeni jest upokorzeniem, ponieważ muszą się w niej czuć jak obcy. Przestrzeni publicznej nikomu nie wolno zawłaszczać dla siebie.

Strategia Kaczyńskiego polegająca na konfliktowaniu grup społecznych, ciągłego wyszukiwania wrogów winnych niekorzystnych zjawisk, trafiła na bardzo podatny grunt. Okres transformacji był dla wielu ludzi trudny. Doznali w nim różnych przykrych doświadczeń, jak bezrobocie czy konieczność zmiany sposobu życia, które były im wcześniej nieznane. Dlatego wskazywane przez Kaczyńskiego zagrożenia w postaci lewaków, liberałów, ideologii gender, uchodźców i zabójczego dla polskości wpływu kultury zachodniej, trafiały do wyobraźni ludzi niechętnych dokonującym się zmianom. W postępowaniu dotychczasowych elit znajdowali więc wytłumaczenie swoich kłopotów. Zaostrzyły się konflikty między miastem a wsią, ludźmi lepiej a gorzej sytuowanymi, nastawionymi progresywnie a zachowawczo. Do populistycznej propagandy władzy dołączył Kościół czujący zagrożenie ze strony sekularyzacji. Wpływ Kościoła, głoszącego potrzebę obrony przed dechrystianizacją, szczególnie mocno zaostrzył konflikty na tle obyczajowym. Wrogiem Kościoła stało się środowisko LGBT+, które odważyło się otwarcie domagać równouprawnienia, feministki walczące z patriarchalną kulturą i domagające się prawa kobiet do aborcji oraz liberałowie upowszechniający wartości wolności indywidualnej, tolerancji i relatywizmu.

Ta konserwatywno-nacjonalistyczna krucjata prowadzona połączonymi siłami rządu Zjednoczonej Prawicy i Kościoła katolickiego szybko zaowocowała nienawiścią i agresją ze strony „prawdziwych Polaków”, którzy postanowili bronić polskości i Kościoła przeciwko lewakom, pedałom, Żydom, islamistom i rodzimym zdrajcom. Mnożyły się w polskich miastach przypadki pobicia, próby podpaleń, faszystowskich demonstracji, a media społecznościowe zdominował hejt.

W tych warunkach o kulturę tolerancji jest niezwykle trudno. Przeważa chęć okopania się w swoich gettach kulturowych, gdzie tolerancja oznacza akceptację, czyli jest tylko dla swoich. Dotyczy to głównie populistycznej prawicy, która nie znosi różnorodności i relatywizmu. Niestety, zdarza się to niekiedy także w kręgach lewicowo-liberalnych. Jak bowiem inaczej traktować lansowane w niektórych środowiskach feministycznych hasło „polubić aborcję”? Aborcji lubić nie trzeba, wystarczy ją tolerować.

Wrażliwość społeczna

Wrażliwość społeczna na przejawy łamania praw człowieka, to niezwykle ważny element demokracji liberalnej. Chodzi tutaj o spontaniczne protesty przeciwko łamaniu prawa i nadużywaniu władzy przez jej organa i resorty siłowe. Chodzi o opiekę i pomoc prawną dla osób represjonowanych przez państwo i jego instytucje. Chodzi także o przeciwdziałanie kulturowym stereotypom i uprzedzeniom poprzez działania oświatowe organizacji pozarządowych. Rasizm, antysemityzm, homofobia i ksenofobi muszą na stałe zniknąć z kraju, który ma ambicję być demokracją liberalną. Najgorsze jest to, kiedy pod wpływem populistycznej władzy i sprzyjającym jej grupom społecznym, słabnie społeczny opór przeciwko łamaniu praw człowieka, kiedy do głosu dochodzą symetryści i rozmaici obrońcy ludu, którzy doszukują się racjonalnych i uzasadnionych powodów niechęci do grup prześladowanych. Jakże dobrze to znamy z historii państw faszystowskich i komunistycznych, gdzie stopniowe, a nie gwałtowne przełamywanie oporu prowadziło do zobojętnienia i degrengolady moralnej społeczeństwa.

Niepokojące zatem być muszą wszelkie oznaki przyzwyczajania się ludzi do życia w autorytarnym państwie, chociaż im ono nie odpowiada. Trudno się jednak temu dziwić, biorąc pod uwagę, że ciągły bunt przeciwko likwidowaniu demokracji liberalnej, haniebnym poczynaniom władzy i notorycznych kłamstwach jej przedstawicieli, oznacza permanentną frustrację, zwłaszcza wtedy, kiedy poza głosowaniem w wyborach, nie widzi się możliwości własnego wpływu na zmianę sytuacji. Wtedy jedynym wyjściem wydaje się być emigracja wewnętrzna, czyli ograniczenie własnej przestrzeni życiowej do spraw, nad którymi można mieć kontrolę. Tak było w czasach PRL-u, gdy przeciwników ustroju choć było wielu, to w większości byli oni pogodzeni z koniecznością ułożenia sobie w nim życia. Tych, którzy zdecydowali się aktywnie walczyć z systemem zawsze było bardzo mało.

Tak może być i teraz, kiedy PiS wygra kolejne wybory. Niepokojące jest to, że po stronie przeciwników Zjednoczonej Prawicy pojawiają się niekiedy próby racjonalizacji niektórych posunięć władzy, jak na przykład pochwała obstrukcji zaleceń Unii Europejskiej w sprawie ochrony środowiska czy poparcie dla sposobu obrony granicy z Białorusią przez stosowanie push-back i budowę muru. Wielu krytyków pisowskiej władzy na plan pierwszy wysuwa utratę środków z Krajowego Planu Odbudowy, mając przy tym nie tylko pretensję do rządu, który nie spełnia warunku praworządności, ale również wykazując pewne zniecierpliwienie nieugiętą postawą Komisji Europejskiej, że nie chce pójść na kompromis. Ktoś, kto próbuje w tym wypadku symetryzować, zdaje się nie rozumieć, że praworządność nie może być stopniowalna. Albo jest w pełni, albo jej nie ma. Sędziowie nie mogą być tylko częściowo niezawiśli. Żadnego kompromisu w tej sprawie być nie może. Trzeba być kompletnie niezorientowanym w tej sprawie, żeby nie widzieć pozorów, którymi rząd próbuje oszukać Komisję Europejską. Również wyjątkowo prostackie i wręcz infantylne jest tu i ówdzie dzielone z PiS-em przekonanie, że w sytuacji wojny, w której Polska poniosła wysokie koszty przyjmując uchodźców z Ukrainy, Unia mogłaby już machnąć ręką na ten niedostatek praworządności w naszym kraju.

Nie wolno przyzwyczajać się do rządów PiS-u, do wszechobecnego kłamstwa, pyszałkowatości, faszystowskich inklinacji i kompromitowania Polski na arenie międzynarodowej. Nierespektowanie praw człowieka w pisowskim wydaniu nie przebiega przy tym w ciszy i wstydliwym ukryciu. Przeciwnie, politycy PiS-u i Solidarnej Polski nie przeoczą żadnej okazji, aby swoich przeciwników politycznych pozbawić wszelkiej godności, zdehumanizować, zgnoić i upokorzyć. Cały okres rządów Zjednoczonej Prawicy jest czasem upokorzeń, które musimy znosić słuchając Jarosława Kaczyńskiego i ludzi o niskich kompetencjach i marnym formacie osobowości, którym on celowo, dla większego upokorzenia dotychczasowych elit, powierzył najważniejsze stanowiska państwowe. Należą do nich: Krystyna Pawłowicz, Julia Przyłębska, Przemysław Czarnek, Zbigniew Ziobro i Mariusz Kamiński. Inni prominenci tej władzy nie są od nich lepsi, ale ci wymienieni mają szczególne umiejętności wypowiadania się i podejmowania decyzji, które boleśnie upokarzają. Nawet nie tyle z powodu tego, co mówią i robią, ale dlatego, że tacy ludzie rządzą Polską.

Autor obrazu: Francisco de Goya

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Nosorożce versus Jednorożce :)

Każdy zwolennik, a choćby nawet i umiarkowany sympatyk idei liberalnych powinien publikację książki Adama Gopnika „Manifest nosorożca. Rozprawa z liberalizmem” w polskiej wersji językowej uznać za dobrą nowinę. Pozycja ta jest zupełnie odmienną od innych próbą reakcji na kryzys liberalnego paradygmatu, który obserwujemy (pozwalamy sobie wmawiać?) od około 2008 r. Gopnik nie bierze skalpela, piły czy siekiery i nie przystępuje do prób amputowania z ciała liberalizmu członków, które lewicowa narracja poprawnościowa każe liberałom uznać za „nieaktualne” czy „niepopularne”. Zamiast tego zabiera czytelnika w niezwykłą i zupełnie niespodziewaną podróż przez nieuczęszczane dotąd ścieżki i przesmyki wokół tego wielkiego „nosorożca”, jakim okazuje się być liberalizm. Zamiast standardowo czytać o podstawowych założeniach doktrynalnych Locke’a, Smitha, Milla, Constanta, Humboldta, Rawlsa i Hayeka, w dziele Gopnika dostajemy zupełnie inną perspektywę i nowe metody czytania misji liberalizmu. Autor ukazuje nam liberalizm jako krucjatę moralną, niesioną najpiękniejszym zamysłem, jaki w relacjach międzyludzkich można sobie tylko wyobrazić – czyli misją złagodzenia i w końcu usunięcia okrucieństwa z życia człowieka pośród innych ludzi.

Gopnik nie idealizuje liberalizmu. Tym właśnie różnią się liberałowie od ideologów socjalizmu, nacjonalizmu, faszyzmu, komunizmu czy doktryn opartych na objawieniach religijnych, że swojej idei nie traktują bezkrytycznie. To dlatego autor obiera nosorożca jako manifestację liberalizmu. To szczególnie inspirujący moment w książce. Gopnik ubolewa nad tym (ale i wykazuje zrozumienie), że ludzie od zawsze gonią za ideałem utopii. Te utopie są niczym jednorożce – idealne, piękne, majestatyczne. Tak jak ludzka wyobraźnia – od starożytności po współczesne kreskówki dla małych dziewczynek – wielbi jednorożca, tak ludzka myśl polityczna goni za idealnym ładem, za porządkiem społecznym, który zapewni wszystkim ludziom wieczną szczęśliwość, pomyślność i sprawiedliwy układ korzyści. Wszystko pięknie, ale z tymi socjalistycznymi, chrześcijańskimi czy narodowymi jednorożcami wśród idei jest jeden problem – ten sam, który dotyczy też samych jednorożców. One nie istnieją.

Nosorożec zaś istnieje i stanowi zjawisko najbliższe jednorożcowi spośród tych, które w warunkach ziemskich mogły zostać przez proces ewolucji z uwzględnieniem wszystkich czynników wygenerowane. W sferze idei nosorożcem jest liberalizm, bo – jak pokazało ostatnie 200 lat – jest realnie możliwy. Owszem, nosorożec jest też brzydki, przysadzisty, jakoś eklektyczny (jakby ktoś go sztucznie zlepił z nie do końca do siebie przystających elementów), trudno go podziwiać, a co dopiero się w nim zakochać. Nikomu nie przyjdzie do głowy umieszczać go na malowidłach w majestatycznych pozach. Ale nosorożec jest nie tylko realny. Gdy się już raz rozpędzi, pochyli łeb i wystawi swój róg do przodu, to jest także zajebisty. Można mu wtedy, w najlepszym przypadku, zejść z drogi.

Gopnik osią swojej książki czyni intymne wręcz historie ludzi, których działania i idee stanowiły namacalną emanację liberalizmu. Często ludzi dotąd niewiązanych w oczywisty sposób z liberalizmem. Na kartach „Manifestu…” pojawia się więc John Stuart Mill, ale sens jego przywołania odkrywamy poprzez kontekst jego, stanowiącej akt założycielski liberalnego feminizmu, miłości do Harriet Taylor. Inną parą miłosną są George Henry Lewes i George Eliot, którzy liberalizm wprawiają w wieczny ruch. Znaczącą postacią jest wielki orator epoki walki z niewolnictwem Frederick Douglass, przywołana zostaje skrajnie lewicowa Emma Goldman, pojawia się David Hume, ale głównie za sprawą sposobu, w jaki umierał. Emblematycznym przykładem działania liberalizmu jest projekt budowy nowoczesnego systemu kanalizacyjnego w Londynie, który uratował wielu ludzi przed śmiercią z powodu paskudnych chorób.

Gopnik korzysta z tych i jeszcze dalszych przykładów, aby nakreślić obraz liberalizmu jako przede wszystkim procesu, a więc działania które nie osiąga założonych celów za jednym zamachem czy za sprawą przełomowego wydarzenia, jakoby rewolucji. Liberalizm to złożona z tytułowych (w oryginalnej wersji angielskiej) „drobnych przebłysków zdrowego rozsądku” działalność polegająca na zidentyfikowaniu przyczyn ludzkiego cierpienia i źródeł zadawanego ludziom okrucieństwa, a następnie przechodząca do etapu, zazwyczaj niestety powolnego, stopniowego redukowania i likwidowania tych zjawisk. Tak pojęty liberalizm jest dla Gopnika jedną wielką historią niesłychanego wręcz sukcesu, o czym świadczy współczesny świat – a więc miejsce, w którym ilość okrucieństwa dotykającego ludzi jest mniejsza niż kiedykolwiek wcześniej w dziejach ludzkości. Dla Gopnika to długa podróż, którą zaczęła refleksja, iż odzieranie człowieka żywcem ze skóry lub łamanie go kołem nie są moralnie uzasadnionym postępowaniem, nawet jeśli w grę wchodzi obraza króla, a która dotarła do punktu, w którym głównym tematem sporu w debacie publicznej stała się dopuszczalność używania słów, przez nieliczne grupy uważanych za krzywdzące.

Gopnik zgadza się, że powolność zmian, będąca esencją liberalnego stylu, jest znaczącą wadą naszego nosorożca. Z tego bierze się cała frustracja liberalizmem, zwłaszcza ze strony młodego pokolenia, które z natury swojej konstrukcji chce rezultatów na asap i nie ma żadnej tolerancji wobec strachliwego kulenia się „dziadersów” w obliczu zmian społecznych. Liberalizm jest ociężały i mało zwrotny, to jasne. Ale Gopnik widzi w tym zalety i prosi młodych o cierpliwość. Pokazuje raz po raz, że natychmiastowe, rewolucyjne zmiany nie potrafiły podołać próbie czasu i po krótkim okresie „karnawału”, ale i zawieruchy, bywały w całości lub w zasadniczej części odwoływane. Co innego zmiany będące dziełem liberalizmu. One oparte są na najmocniejszym fundamencie głębokiej przemiany społecznej. To proces, który kończy się ustawami w parlamencie, ale zaczyna się przy kuchennym stole setek tysięcy lub milionów domów, w sypialnianych łóżkach, na kanapach przed telewizorami i przy kawie w kafejce na rogu. Tam ludzie ze sobą rozmawiają w milionach konwersacji. Zwykli ludzie, którym raz po raz zdarza się „przebłysk zdrowego rozsądku”. To jest ta moc, która niesie zmianę. To dlatego najpierw liberalne projekty reform są dla establishmentu ciekawostką, „groteską” i „bodaj żartem”, ale po jakimś czasie stają się „propozycją grup mniejszościowych”, aby za chwilę „wejść do debaty” jako jedna z opcji, a dalej zostać „dominującą propozycją” z poparciem większości, a na końcu zostać uchwalonymi jako „oczywista oczywistość”, co do której wszyscy są zdumieni, że kiedyś ktokolwiek się im sprzeciwiał.

Liberalizm to proces, więc nigdy nie osiągnie ostatecznego sukcesu. „Endsieg” nie jest dla nas – to ICH domena. Otóż, dokonując reform i kasując okrucieństwo wobec jednych, sięgamy coraz głębiej i odkrywamy coraz to nowe przejawy niesprawiedliwości i okrucieństwa wobec kolejnych grup ludzi. Także nasza empatia, wskutek dwóch stuleci praktykowania liberalizmu, stale ulega wyostrzeniu. Coraz mniej jest w nas „nie przesadzaj! to nic takiego!”, a coraz więcej „ok, tak też nie powinno być, rozwiążmy i ten problem”. To dlatego jedna wygrana batalia to nie koniec, bo czekają… kolejne trzy. A ponieważ nasze zwycięstwa na koniec batalii są uznawane za oczywistość, to ze strony publiki nie ma nadmiernej wdzięczności dla liberalizmu. Jest raczej krytyka i gorzkie słowa, że te nowe batalie jeszcze nie zostały też wygrane. Już, teraz, zaraz, natychmiast, asap!

Siłą liberalizmu jest też to, że nie pozostawia przeciwników zdruzgotanymi. To nie kazus komunizmu czy faszyzmu, gdzie każdy, kto był innego zdania, ma do wyboru emigrację, milczenie, albo pryczę w obozie. To też nawet nie kazus konserwatyzmu w stylu PiS, gdzie każdy, kto się nie zgadza, zostaje wypchnięty poza przestrzeń kontrolowanego przez państwo obiegu kulturalnego i medialnego. Liberalizm do przegranych w dyskusji wokół reform społecznych przeciwników wyciąga rękę i kieruje do nich ofertę udziału w budowie społeczeństwa, w kształtowaniu części tego społeczeństwa, jako że w ładzie liberalnym zawsze będzie miejsce dla ludzi o konserwatywnych czy socjalistycznych poglądach i dla ich aktywności i projektów. Takie podejście redukuje resentymenty, ogranicza zawiść i niechęć i stanowi integralny element strategii wprowadzania TRWAŁEJ reformy. Takiej, której nie tylko nie da się w kolejnej kadencji „odkręcić”, ale takiej, której nikt nigdy nawet nie będzie już chciał „odkręcać”.

Książka Adama Gopnika stanowi wielki wkład w projekt ochrony zagrożonego gatunku, jakim dzisiaj – także w tym metaforycznym, politycznym sensie – jest nosorożec. To oferta dla każdego, nie tylko dla przekonanych zwolenników liberalizmu. Oni w tej książce znajdą istny skarb, bo jest to kopalnia pomysłów na nowe formy i linie obrony liberalizmu, jego dorobku i projektu przyszłości. Ale to także oferta dla przeciwników liberalizmu, którzy dzięki tekstowi Gopnika mogą lepiej zrozumieć, kim my jesteśmy, co nami kieruje. Może dostrzegą, że nie jesteśmy złymi, zepsutymi ludźmi, a moralistami na misji zorientowanej na walkę z okrucieństwem człowieka wobec człowieka? Może Gopnik wykrzesze w nich dla liberałów nieco empatii?

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Wieczność dla Polski :)

Media obiegła kuriozalna na pozór scena, w której Ziobro wręcza Reyndersowi „prezent” w postaci oprawionej fotografii zgliszcz zburzonej w toku II wojny światowej Warszawy. Zniszczenie naszej stolicy wskutek okupacji hitlerowskiej w pierwszej połowie XX wieku okazało się najwyraźniej jednym z argumentów polskiego rządu w dyskusji o stanie i przyszłości praworządności w Polsce w wieku XXI.

To była intrygująca scena. Podczas swojej wizyty w Warszawie, unijny komisarz ds. sprawiedliwości Didier Reynders spotkał się w ministerstwie z szefem polskiego resortu sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą. Tematem rozmowy była naturalnie likwidacja państwa prawnego w Polsce i przyszłe plany rządu i ministra, aby w dalszym ciągu dusić niezależność sądownictwa. Media obiegła jednak kuriozalna na pozór scena, w której Ziobro wręcza Reyndersowi „prezent” w postaci oprawionej fotografii zgliszcz zburzonej w toku II wojny światowej Warszawy. Zniszczenie naszej stolicy wskutek okupacji hitlerowskiej w połowie XX wieku okazało się najwyraźniej jednym z argumentów polskiego rządu w dyskusji o stanie i przyszłości praworządności w Polsce w XXI w. Potwierdzało to nie tylko wręczenie komisarzowi zdjęcia warszawskich ruin, ale także niejedna wypowiedź Ziobry, premiera Mateusza Morawieckiego czy kilku europosłów PiS, że Europa i „Bruksela” nie mają prawa ingerować w realia ustrojowe współczesnej Polski przez wzgląd na to, jakie cierpienia Polskę spotkały w czasie wojennej zawieruchy 75 lat temu.

Wciśnięcie Reyndersowi w ręce obrazka warszawskich zgliszcz miałoby jeszcze jakiś sens, przynajmniej w typowo prawicowym toku rozumowania (gdzie potomek jest w oczywisty sposób odpowiedzialny za zbrodnie dziada i pradziada), gdyby komisarz był Niemcem (albo Austriakiem, tudzież może Włochem, albo – już nieco idąc dalej w las – Finem, Rumunem, Słowakiem czy Chorwatem). Reynders jest jednak Belgiem, a więc obywatelem kraju także najechanego i skrzywdzonego przez Trzecią Rzeszę, który także ma prawo opłakiwać swoje ofiary tamtych strasznych lat. Dlatego gest Ziobry wywołał (tak samo zresztą jak wiele innych zachowań przedstawicieli obecnych polskich władz) zdumienie wśród naszych zachodnioeuropejskich partnerów. Zdumienie i brak zrozumienia. W krajach zachodniej części kontynentu naprawdę nikt nie pojmuje, dlaczego (bezsprzeczny) fakt wielokrotnego skrzywdzenia naszego kraju na różnych zakrętach historii XIX i XX w. miałby w jakimikolwiek zakresie uprawniać obecny rząd w Warszawie do tworzenia ustroju, w którym polski obywatel zostałby „opiłowany” ze swoich, gwarantowanych w europejskim porządku prawnym, swobód. Nikt tam również nie dostrzega związku pomiędzy krzywdami zadanymi Polsce kiedyś a pretensjami polskiej władzy teraz, aby być zwolnioną z krytyki, kontroli czy konsekwencji naruszania traktatów międzynarodowych. Tego rodzaju pomost pomiędzy przeszłością a teraźniejszością jest tam niepojęty. Właśnie tutaj na linii Warszawa-Europa zachodnia tkwi podstawowa bariera komunikacyjna, która świadczy o cywilizacyjnej obcości, która albo zawsze była, ale uśpiona, albo teraz ulega wygenerowaniu wskutek realizacji w Polsce prawicowej wizji państwa i narodu.

Wieczna Polska

Klucz do zrozumienia natury tej niemocy komunikacyjnej odnajdujemy na kartach książki wybitnego historyka Timothy’ego Snydera Droga do niewolności. Autor tam właśnie, skupiając się na realiach Rosji putinowskiej, ale wskazując także na „zaraźliwy” charakter tego sposobu myślenia i ustawiając Polskę PiS w roli potencjalnej ofiary skażenia nim, formułuje rozróżnienie na politykę opartą na kategorii nieuchronności oraz na politykę opartą na kategorii wieczności. W tym układzie typowo zachodnia, liberalno-demokratyczna polityka opiera się na myśleniu o historii w kategoriach linearnego ciągu zdarzeń, w którym odpowiedzialność za teraźniejszość jest umiejscowiona w teraźniejszości właśnie i ewentualnie – w niektórych przypadkach ewidentnych związków przyczynowo-skutkowych – w przeszłości nieodległej. Dodatkowo, naturalny dla tego sposobu myślenia polityczno-historycznego optymizm spycha jego aktorów (niekiedy pochopnie i naiwnie, ale najczęściej zasadnie) w przekonanie o nieuchronności stopniowego postępu i polepszania się położenia społeczno-politycznego, zarówno w sensie poszerzania zakresu wolności, jak i uzyskiwania większego bezpieczeństwa geopolitycznego czy ekonomicznego dobrobytu. Oczywiście „koniec historii” Fukuyamy był podniesionym do poziomu radykalnego myśleniem w kategoriach nieuchronności.

Myślenie w kategoriach wieczności, na którym opiera swoją narrację o historii, teraźniejszości, przyszłości, naturze, powinnościach, misji, uprawnieniach i interesach Rosji Władimir Putin, jest przeciwieństwem tamtego optymizmu. Ten sposób rozumowania odrzuca linearną wizję dziejów i zastępuje ją kołowym cyklem, w którym te same zdarzenia powracają nieuchronnie cały czas i pozostają aktualne. Co więcej, jak pisze Snyder, „Wieczność stawia jeden naród w centrum cyklicznie powracającej historii męczeństwa. Czas nie jest już linią prowadzącą w przyszłość, lecz okręgiem przynoszącym bez końca te same zagrożenia z przeszłości. (…) wszyscy wiemy, że wróg nadejdzie bez względu na to, co uczynimy. (…) Postęp ustępuje miejsca katastrofie”[1].

Dla polityki wieczności typowe jest prowokowanie konfliktów i kryzysów, a następnie manipulowanie emocjami obywateli. Mają oni na przemian odczuwać euforię i dumę („Coraz grubsze portfele Polaków!”, „Polski cud gospodarczy obecnie przyćmiewa cud w RFN po wojnie!”), oburzenie („Totalna opozycja po stronie Niemców”, „für Deutschland”) i strach (przed „ideologią LGBT” albo uchodźcami z innych kręgów kulturowych). Na tym tle rysowany jest obraz własnej wspólnoty, której cechami naczelnymi są niewinność i męczeństwo. Agresja ideologiczna przychodzi ze strony „przegnitego Zachodu”, który zwłaszcza poprzez „promocję homoseksualizmu” (iście freudowskie jest centralne miejsce w palecie zagrożeń przypisywane elementowi seksualnemu – strach przez kulturową penetracją „tradycyjnego ładu narodowego” przez zachodni liberalizm/libertynizm zostaje, niczym w soczewce, zobrazowany za pomocą podświadomego przerażenia heteronormatywnego samca przed penetracją ze strony mężczyzny) usiłuje dokonać zamachu na kulturę „ojców”. W efekcie, już w polskiej wersji, napływanie liberalnych treści do debaty i zmiana modelu zachowań młodych Polaków zostają uznane za nową formę Kulturkampfu, albo swoistą germanizację. Historia zatacza koło.

W takim układzie idee praworządności, reform czy w ogóle cały ustrój liberalno-demokratyczny zostaje przedstawiony jako obca naleciałość, z której naród – dygoczący o swoją niewinność i „czystość” – musi się oswobodzić. W każdym przypadku musi zostać podtrzymane przekonanie, że niewinność jest po naszej stronie. Nigdy więc nie ma legitymizacji dla narracji, iż dyskryminacja i homofobia mogą krzywdzić polskich obywateli. Krzywdą jest natomiast presja na zmiany prawne na ich korzyść, które stanowiąc np. „promocję homoseksualizmu” i przyczyniają się do deprawacji polskich dzieci w ich niewinności. W rosyjskiej wersji wieczności Rosja zawsze odnosi w końcu szlachetne zwycięstwo nad zepsutym Zachodem, zatem obrona jej niewinności uzasadnia przemoc. W wersji polskiej wieczność stawia nasz kraj na miejscu niewinnej i skrzywdzonej przez silniejszych ofiary, której klęski zawsze są zwycięstwami moralnymi, i która w efekcie na stałe uzyskuje pozycję moralnej wyższości i ma tytuł, aby wszystkich swoich antagonistów i krytyków ryczałtowo oskarżać o niewypowiedziane pragnienie ponownego skrzywdzenia Polski.

Polityka z pozycji zasługującej na litość ofiary

W dyskusji z Europą o współczesny rozkład praworządności i ustrojowe przemiany w kierunku autorytarnym polska prawica podnosi więc niezliczone argumenty bez związku z meritum, ale nawiązujące do wieczności Polski. Zachód powinien poniechać wszelkiej krytyki Warszawy, bo Polska doświadczyła niemieckiej okupacji hitlerowskiej w wyjątkowo okrutnej formie, bo wymordowano ponad 6 milionów polskich obywateli i dokonano straszliwych zniszczeń, a inne państwa zachodniej Europy nie zrobiły wiele, aby nam wtedy pomóc. Zachód nie powinien kontrolować i analizować zmian w polskich sądach, bo polscy oficerowie zostali wymordowani w Katyniu, a Zachód i tak nadal zmuszał nas do sojuszu z ZSRR. Europa powinna być wdzięczna i nie wypowiadać się o działalności polskiej prokuratury, bo w 1920 r. została uratowana przez Polskę przez nawałą bolszewicką. Europa powinna wypłacać nam środki z Funduszu Odbudowy, bo dokonała zaborów naszego kraju i skazała nas na prawie 130 lat cierpień pod obcą władzą. Nie wolno jest sankcjonować polskich gmin za ustanowienie „stref wolnych od LGBT”, bo to forma obrony przed germanizacją i nowym Kulturkampfem, poza tym to my byliśmy „krajem bez stosów”. Polska powinna mieć prawo dowolnie korzystać z kopalni w Turowie, gdyż przez wieki stanowiła przedmurze chrześcijaństwa. Lex TVN nie powinien budzić żadnych protestów, bo jest podobny do ustaw w krajach zachodnich i mamy tutaj w zasadzie realizację hasła „za wolność naszą i waszą”. Na tematy ustrojowe nie powinien nas w Europie nikt pouczać, bo to nasza konstytucja 3 maja jest na kontynencie najstarsza, mamy długie tradycje kultury prawnej i konstytucjonalizmu, dłuższe niż Francja, Wielka Brytania i Belgia, o Holandii, Niemczech, Austrii czy Hiszpanii nawet nie wspominając. Mamy prawo ignorować wyroki TSUE i nie płacić kar, bo zdradzono nas w Jałcie i nie uratowano nas w obliczu blitzkriegu. Nawet krzywdy i zasługi tak dawne jak wojny z Krzyżakami, potop szwedzki czy odsiecz wiedeńska stawiają nas w pozycji moralnie lepszej od naszych krytyków z Zachodu i winny im skutecznie zamykać usta i paraliżować ich procedury.

Te wszystkie argumenty obowiązują wszystkich krytyków i naszych współczesnych krzywdzicieli, ze wszystkich państw Zachodu. Jednak oczywiście najbardziej niedopuszczalna jest krytyka Polski dochodząca z Niemiec, ona budzi potrójną furię. W relacjach z Polską współczesne Niemcy, przecież w ujęciu wieczności już na zawsze upośledzone we wszystkich swoich działaniach winą za II wojnę światową, muszą w sposób stały przyjąć pozę strony wiecznie przepraszającej. Żadne spotkanie dwustronne i żadne rozmowy o bieżącej agendzie nie mogą się odbyć bez rytualnego ukorzenia się Niemców za zbrodnie III Rzeszy. To obowiązuje dzisiaj, ale tak samo będzie oczekiwane także w roku 2121. Wieczna wina pociąga za sobą wieczne zobowiązania wobec Polski – Niemcy winne nie tylko nie dołączać do chóru krytyków obecnych polskich zmian ustrojowych, ale także ich „psim obowiązkiem” jest bronić rządu w Warszawie przed Holendrami czy Duńczykami, szukanie „kompromisu” pomiędzy demokracjami a autorytaryzmem, ułożenie modus vivendi, w którym Polska będzie mogła dowolnie zmieniać realia nad Wisłą bez uszczerbku finansowego w zakresie korzystania z funduszy unijnych. W myśleniu opartym na wieczności – gdzie ideowe realia współczesne są pozbawione znaczenia – furię budzi demokratyczny, na wskroś antyfaszystowski polityk niemiecki np. z partii Zielonych, który domaga się od Warszawy zmiany kursu politycznego, zaś zupełnie żadnej reakcji nie wywołuje niemiecki polityk skrajnie prawicowy, który co prawda wybiela Hitlera i obwinia II RP winą za wybuch II wojny światowej, lecz równocześnie wyraża „podziw” wobec polityki obecnego rządu PiS.

Nasi przodkowie, czyli my

Wieczność decyduje też o wizji nas samych, którą się nam proponuje. Nasza teraźniejszość nieustannie skrzeczy. Nawet abstrahując od ustrojowego kryzysu Polski, doświadczamy obecnie wielu nieprzyjemności, gdy analizujemy nasze własne postępowanie i jego skutki. Fatalnie poradziliśmy sobie z pandemią, bardzo wielu z nas nie chce się szczepić, więc zgonów jest więcej niż prawie gdziekolwiek indziej, nasza ochrona zdrowia jest niedoinwestowana, szkoła działa w logice sprzed 40 lat, w życiu publicznym roi się od ludzi skupionych na własnym interesie, Kościół zawodzi moralnie i intelektualnie, emocje i wzajemna nienawiść polsko-polska sięgają zenitu, bezczynnie patrzymy jak inflacja zżera nasze oszczędności, nie myślimy o tragedii uchodźców, tylko o spokoju własnego zapiecka.

Budowanie własnej tożsamości na tych filarach nie może być popularne. Dlatego myślenie w kategoriach wieczności jest tak atrakcyjne. Obojętnie jakich klęsk byśmy nie ponosili dzisiaj, jako wspólnota i indywidualnie, to i tak jesteśmy gigantami siłą dorobku przeszłych pokoleń. Ten dorobek jest nasz, a my jesteśmy tożsami z naszymi przodkami. To my nadal bohatersko oddajemy życie w Powstaniu Warszawskim i – równocześnie – we wszystkich powstaniach niepodległościowych XVII i XIX w. To my tworzymy jedyne w swoim rodzaju w skali Europy okupowanej Polskie Państwo Podziemne. Nie jest możliwe, abyśmy sprzeniewierzali się wartościom Europy, bo to wśród nas nie ma żadnych „Quislingów”. To my się poświęcamy za innych, bo to nas jest najwięcej w gronie Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. To my jesteśmy heroiczni jako „żołnierze wyklęci”. Czasami przegrywamy pod naporem przeważającej siły, ale zawsze słuszność jest po naszej stronie. I zawsze jesteśmy niewinni. Zbrodnie popełniają tylko inni. Skoro tak, to jasnym jest, że zarzuty wobec naszego rządu w sprawie praworządności są fałszywe. Przecież to rząd Polski, a więc jest niewinny.

Którędy droga?

Polska i Rosja mają inną historię – przede wszystkim Rosja należała przez większość swoich dziejów do zaborczych mocarstw, które wyspecjalizowały się w skutecznym biciu słabszych. Polska zaś mocarstwem szybko być przestała i stała się jednym z tych bitych państw i narodów. Treść ich i naszej wieczności musi więc być inna u punktu wyjścia, ale prowadzi do tych samych pretensji narracyjnych: posiadania racji, moralnej wyższości, niewinności i prawa do immunitetu od krytyki. Rosyjska wieczność ma dać Kremlowi tytuł do stosowania przemocy. Polska wieczność krzyczy światu: „Już dość mnie krzywd uczyniliście, moja suwerenność nad moim ludem musi więc teraz być totalna”.

Wspólna obu wiecznościom jest narracja o „zgniłym Zachodzie”, łączy je przede wszystkim wrogość do liberalizmu i do demokracji. Przy czym odrzucenie demokracji nie tyle ujawnia się negacją zasadności rytuałów wyborczych – te zawsze będą się odbywać – co niechęcią wobec wolnej deliberacji, obecności w dyskusji głosów wyrażających różne poglądy i interesy. Krytyka rządu z wewnątrz jest bowiem również formą agresji na Polskę, także rozbudza demony polskiej wieczności. To dlatego Polacy odnawiający prawa rządowi do podejmowania dowolnych arbitralnych działań w systemie prawa stają się „targowicą”, albo kolaborantami z obcymi, którym – jak wtedy – należy np. golić głowy lub skazywać ich na śmierć „w imieniu Polski Podziemnej”.

Polską i rosyjską wieczność łączy strach przed seksem, zwłaszcza homoseksualnym. To nie pruderia, tylko precyzyjnie użyty chwyt symboliczny, mający na celu wzbudzenie w lojalnych wobec rządu „prawdziwych mężczyznach” wstrętu wobec „zachodniego wroga” i strachu przed odzierającą z męskości penetracją, która jest znakiem penetracji „tradycyjnej” kultury przez zdegenerowaną współczesność. Rodzina, wiara, przywiązanie do ojczyzny – to wszystko logiczne elementy myślenia opartego na wieczności, gdzie sztafeta pokoleń zostaje zamazana na rzecz ich duchowego, równoczesnego współistnienia. Uzupełnia to wizja człowieka narodowego, pełnego poczucia własnego honoru i dumy, człowieka silnego, który gardzi przejawami słabości. Którego deficyty tożsamości potrzebne do budowy takiego samorozumienia uzupełnia wzorzec z przeszłości, będącej przecież teraźniejszością.

Kilka tygodni temu Putin skierował do środowisk prawicowych w państwach Europy ideologiczną ofertę pod hasłem „rozsądnego konserwatyzmu”. Podejmowanie analizy jego przemówienia i usiłowanie odczytania podobieństw i różnic pomiędzy tym programem a konserwatyzmem zachodnioeuropejskim, współczesnym bądź wywodzącym się tej czy innej epoki historycznej, nie ma większego sensu. Oferta Putina zasadza się na odrzuceniu optymizmu myślenia o historii w sposób linearny, jako o motorze postępu, i przyjęcia politycznej historiozofii dziejów jako „wieczności”. Z ich niemożliwymi do rozwikłania konfliktami, z niezmiennymi strefami wpływów i ideą „koncertu mocarstw”.

Jak się niestety wydaje, w przypadku polskiej prawicy ziarna Putina spadają właśnie na żyzny grunt.

[1]  T. Snyder, Droga do niewolności, Znak Horyzont, Kraków 2019, s. 18.

„Patrzę  w przyszłość z optymizmem” – wywiad z Bartem Staszewskim :)

Wojciech Marczewski: 29 października Sejm odesłał ustawę “Stop LGBT” do dalszych prac w  Komisji. Do samej treści ustawy chciałbym przejść za chwilę, natomiast wydaje mi się, że  wcześniej warto byłoby zarysować aktualną sytuację  osób LGBT oraz to jak się tu  znaleźliśmy. Konkretniej o to, jak wyglądała relacja państwo – osoby LGBT. Wydaje mi się, że  w Polsce panuje dość silny mit, mówiący, że nigdy nie byliśmy krajem homofobicznym, bo  homoseksualizm nigdy nie był w Polsce nielegalny. Jak faktycznie kształtowały się te relacje?

Bart Staszewski: Prawo i Sprawiedliwość stosuje taką  historyczną  demagogię, że kiedyś i  gdzieś coś się wydarzyło, i to nam daje legitymację do tego, żeby pouczać innych. Natomiast to nie  jest tak, że w czasach komuny osobom LGBT nie działa się  krzywda. Ta krzywda przyjmowała  jedynie nieco inny charakter, te działania nie były tak widoczne. Było to na przykład zakładanie  teczek osobom LGBT czy Akcja “Hiacynt”. Teraz można powiedzieć, że to szambo się wylało i  mamy bardzo jasną  agendę społeczną  i polityczną  tego rządu, który jawnie dyscyplinuje osoby  LGBT, daje na to przyzwolenie i nawet zachęca do tego, promując osoby, które są  najbardziej  zjadliwymi homofobami. Takie działania jak słynne “Strefy Wolne od LGBT” to też jest bardzo  mocny przejaw działań tego rządu.

Natomiast po ’89 istniała przestrzeń do walki o nasze prawa jednak rządy odkładały to na drugi  plan. Gdy budowała się  polska demokracja, zajęto się  infrastrukturą i odbudową tej części  demokracji, która miała nas przybliżyć do zachodu, ale niekoniecznie z jego wartościami. Sprawy  światopoglądowe zastawiono na boku. Opowiadałem o tym w filmie “Artykuł Osiemnasty”.  Wtedy sprzedała nas Lewica. Sprzedała kwestię  związków partnerskich w zamian za wejście  Polski do Unii Europejskiej i sojusz polskiego rządu z Kościołem Katolickim wzrastał. Ta unikalna  szansa, tuż  przed wejściem Polski do Unii Europejskiej, została zmarnowana. Później do stołu  zasiedli najbardziej zajadli homofobi, których media dopuszczały w imię obiektywności. W ten  sposób media znormalizowały te poglądy, znormalizowały księdza Oko, znormalizowały  Cejrowskiego, znormalizowały innych, którzy w bardzo zajadły sposób atakowali osoby LGBT.  Homofobia stała się normalnym elementem debaty i teraz ciężko na przykład wyjść z postulatem  nowelizacji Kodeksu Karnego o przesłankę  mowy nienawiści wobec osób LGBT. Budzi to  ogromny sprzeciw prawicy, bo nagle ktoś chce odebrać im prawo mówienia tego, co od tylu lat w  kółko powtarzali. Niemniej, za wszystkich poprzednich rządów o to prawo dało się jakoś walczyć.  Mieliśmy pierwszą  transpłciową  posłankę – Annę  Grodzką. Dziennikarze łapali się  za głowy, że  jesteśmy pierwszym krajem w całej Europie, który to zrobił. Okazało się, że w szybkim czasie  możemy to wszystko zniszczyć i wywrócić do góry nogami.

Wojciech Marczewski: A jak na przestrzeni ostatnich kilku dekad ewoluowało postrzeganie  osób LGBT przez polskie społeczeństwo? Bo mamy tu do czynienia z pewnego rodzaju  paradoksem – z jednej strony mamy większe poparcie dla związków partnerskich czy  małżeństw homoseksualnych niż 20 lat temu, a z drugiej strony narracja władzy wydaje  się dużo bardziej agresywna niż na przełomie wieków. 

Bart Staszewski: Teraz nie ma żadnego standardu politycznego, o osobach LGBT można  powiedzieć wszystko. Są jeszcze grupy, o których takich rzeczy nie wypada powiedzieć, bo jest to  karane. Nie wypada mówić o “ideologii żydowskiej”, że należy z nią walczyć, bo jest zagrożeniem  dla dzieci, młodzieży, polskiego stylu życia i polskiej racji stanu, ale można to powiedzieć o  osobach LGBT. To jest tak ekstremalne, że ciężko znaleźć jakiekolwiek porównanie do czasów, gdy  nie było to normalne. Słowa Donalda Tuska o pozostawieniu spraw światopoglądowych na boku,  które wtedy budziły emocje, wydają się  być  barankiem przy wypowiedziach, które  dziś są totalną normą.

Dobrym porównaniem w skali europejskiej byłby David Cameron, który stwierdził, że wspiera  małżeństwa homoseksualne nie mimo bycia konserwatystą, a z powodu bycia konserwatystą. I to jest konserwatyzm, w którym państwo chce widzieć formalizowanie związków międzyludzkich, bo  jest mu to na rękę. Do tej decyzji dorósł też Barack Obama w 2012. Różnica jest taka, że tam  wszędzie były już  związki partnerskie, których u nas nie ma. Ciężko porównywać tę sytuację do  innych krajów. Sądzę jednak, że my nie musimy przechodzić  tej samej drogi w momencie, gdy  nasza świadomość na ten temat jest już dużo większa. Mamy dostęp do zachodnich mediów i nie  będziemy usatysfakcjonowani półśrodkami. My chcemy całej wolności, a nie jej fragmentu.  Niestety opozycja nie potrafi na ten postulat odpowiedzieć. Z tego powodu są mało atrakcyjni dla  wyborców, a niektóre ich rozwiązania mogłyby być  ciekawe. Mamy to, co mamy. Nie mamy  związków partnerskich i będziemy musieli przejść przyspieszony kurs równości, jak tylko  odbierzemy Prawu i Sprawiedliwości władzę. Tylko tę władzę  najprawdopodobniej przejmie  Koalicja Obywatelska, która nie dojrzała do tych rozwiązań, wobec czego zapewne obudzą się  z  wielkim zdziwieniem, gdy te same środki, które wykorzystuje się przeciw PiS-owi, zaczną  być wykorzystywane wobec nowej koalicji. Sądzę, że nadal będzie duża grupa niezadowolonych ludzi,  która będzie się  głośno domagać równości, niezależnie od tego, kto jest przy władzy. A gdy  faktycznie będzie szansa, żeby to uzyskać to tym głośniej będziemy krzyczeć.

Ja bym chciał zacząć od nowelizacji Kodeksu Karnego o przesłankę mowy nienawiści, bo to jest  coś, co umożliwi nam dalsze działania na rzecz małżeństw [jednopłciowych] i zwykłej równości.  Zabezpieczy to debatę  publiczną  od tej niebezpiecznej, populistycznej i toksycznej mowy  nienawiści, bo nikt nie będzie chciał mówić  o równości małżeńskiej, gdy z drugiej strony  będą padały argumenty o pedofilii. Tak samo, jak nie może coś takiego padać wobec Żydów, wobec Romów, wobec mniejszości etnicznych, tak samo nie wyobrażam sobie, czemu mielibyśmy  wyrażać zgodę na tego typu język wobec osób LGBT. Po prostu trzeba znowelizować Kodeks  Karny i sądzę, że to jest dużo prostsze niż  debata na temat małżeństw jednopłciowych. Politycy  mogą zrobić  to od ręki. Moim zdaniem to jest pierwszy krok, który powinien być  zrobiony po  dojściu Platformy do władzy, niezależnie od ich poglądów na temat tego ile procent Polaków musi  być przekonanych do tego, żeby wprowadzić małżeństwa jednopłciowe. Gdy słyszę ten argument o  tym, że Polacy nie są  gotowi, aby mieć równe prawa zastanawiam się – Co by się stało? Co by  się stało, gdyby te związki czy małżeństwa zostały wprowadzone? Nic. Może jakaś część byłaby  niezadowolona, ale musiałaby to przełknąć i iść dalej. Nie spadnie na Polskę meteoryt.

Wojciech Marczewski: Gdy padają słowa o tym, że polskie społeczeństwo nie jest gotowe,  obawa tyczy się chyba tego, że zaostrzyłaby się nienawiści względem osób LGBT.

Bart Staszewski: Zakładając, że PiS przegra to już nie będziemy mieli sączącego się  jadu z  Telewizji Polskiej, TVN jest liberalną telewizją, Polsat centrową, ale też nie wyobrażam sobie, by  odbywały się tam seanse nienawiści, więc tej nienawiści nie będzie. PiS-owcy będą wkurzeni, ale  nie będą  mogli z tym nic zrobić. Dodatkowo zbliża się  wielkimi krokami rewolucja w postaci  Digital Service Act Unii Europejskiej, która ma walczyć z nienawiścią w internecie. Więc, mimo że  ta złość i nienawiść będą, to zostaną  ubrane w demokratyczne barwy. Będzie można się  nie  zgadzać, ale nie będzie można siać nienawiść. Jeśli te reformy zostałyby wprowadzone na początku  nowej kadencji, to ludzie też będą mieli 4 lata, żeby to przetrawić i nie wyobrażam sobie, żeby  zostało to potem wycofane.

Wojciech Marczewski: W “Artykule Osiemnastym” mówisz dużo o roli Kościoła  Katolickiego, o jego wpływie na moralność i formowanie polskiego prawa. Czy uważasz, że  Kościół tworzył własną agendę, czy jedynie afirmował wcześniej istniejące poglądy polskiego  społeczeństwa?

Bart Staszewski: Ja mam wrażenie, że nie odrobiliśmy lekcji “Solidarności”, tych wszystkich  legend, o których uczymy się gdy jesteśmy dziećmi, ale tak naprawdę nie do końca rozumiemy, o  co w tym wszystkim chodzi. Nie zostało nam wyjaśnione, czym był ten obywatelski sprzeciw Lecha Wałęsy, i na czym polegało obywatelskie nieposłuszeństwo innych legend np. Martina  Luthera Kinga, Rosy Parks, czy innych liderów społeczeństwa obywatelskiego. Myśmy jedynie  dowiedzieli się, kim był Wałęsa i kropka. Teraz mamy problem z obudzeniem się i ze sprzeciwem  wobec tego, co się  dzieje. Z drugiej strony mamy Kościół Katolicki, który wykorzystuje każdą szansę na to, żeby zwiększać swoją władzę. Kościół jest dziś największą organizacją lobbingową w  Polsce, która bezpardonowo wykorzystuje wszystkie dostępne środki, bo wie, jak działają Polacy, i  że nadal czujemy moralny obowiązek wspierania Kościoła, bo pomógł nam za komuny. Nie wierzę,  że Polacy mają w sobie jakąś  zakorzenioną nienawiść, chociaż  jakiś  strach przed “innym”  oczywiście jest. Nie sądzę jednak, że Polacy chcą wieszać  gejów na drzewach, pomimo że stają się  coraz bardziej obojętni na to, co dzieje się  z ich sąsiadem gejem czy koleżanką  lesbijką.  Na to jak oni się czują w Polsce. W większości są po prostu obojętni wobec innych, myśląc, że ich własny dobrostan jest rzeczą ważniejszą.

PiS i Kościół od dawna odklejał wartości europejskie od polskich realiów. Pamiętam Lecha  Kaczyńskiego, który wywalczył wykreślenie kwestii małżeństw jednopłciowych z Traktatu  Lizbońskiego. To był pierwszy sygnał, że odchodzimy od wartości europejskich. Później regularnie  na ekranach zaczęli się pojawiać siewcy nienawiści, pokroju księdza Oko, którzy nie mieli nic do  powiedzenia, powtarzali jedynie słowa dwóch ekspertów z południa Stanów Zjednoczonych –  Camerona i Regnerusa, którzy łączyli pedofilię z homoseksualizmem. Te statystyki zawalały ekran i  nic nie mogliśmy z tym zrobić. Kościół oczywiście z tego korzystał, a nawet udostępniał parafie,  żeby zbierać  podpisy pod projektem Kai Godek. Są co prawda strony internetowe i wypowiedzi  największych instytucji dementujące brednie Regnerusa, jednak mamy społeczeństwo, które nie wie  jak szukać źródeł, kim są autorytety opinii, czym są duże organizacje, czym jest WHO. Niestety nie  mamy za bardzo narzędzi, żeby się  bronić przed tego typu manipulacjami, gdy do mediów  dopuszczone są osoby najbardziej nienawistne. Polacy tym po prostu nasiąkają. Mamy chociażby Jędraszewskiego, który coś bełkocze, a Konferencja Episkopatu Polski silnie za nim staje. I to jest  bełkot, bo to nie są żadne normalne argumenty, tylko najbardziej jadowita propaganda przeciwko  osobom LGBT. Kościół zagrał va banque, stawiając na PiS i teraz przegrywa. Dziś  mamy w  niektórych miejscach prawie kompletny brak powołań do seminariów i coraz mniej osób uczęszcza  na lekcje religii. I to jest trend ogólnoeuropejski, ale w Polsce Kościół się do tego realnie przyczynia. Młodzi  ludzie patrzą na Kościół jak na pewien odrealniony teatr i kilku fajnych księży tego nie zmieni.

Wojciech Marczewski: Mam wrażenie, że w ramach całego dyskursu o LGBT łatwo jest  zapomnieć, że mamy do czynienia z polityką inną  niż  wszystkie, która tyczy  się  fundamentalnych praw konkretnych ludzi. Czy mógłbyś  opisać, z jakimi codziennymi  bolączkami, o których osoby heteroseksualne czy cispłciowe w ogóle nie myślą,  muszą mierzyć się osoby LGBT?

Bart Staszewski: Oczywiście każda osoba mierzy się z nieco innymi problemami. Dla mnie jest to  przede wszystkim aspekt godnościowy. Czuje się traktowany jak obywatel drugiej kategorii, który  nie może w cywilizowany sposób wziąć ślubu z moim chłopakiem, tylko dlatego, że ktoś postanowił, że takiej możliwości mi nie da. Osób heteroseksualnych nikt nie pyta, dlaczego  chcą wziąć ślub. Po prostu się kochają, więc go biorą. Osoby heteroseksualne nie muszą myśleć co  będzie, jak ich partner umrze i jakie będą ich możliwości, przywileje i uprawnienia. Jeżeli  zakładamy, że dwie kochające się osoby mają możliwość wziąć ślub, to to samo założenie powinno  obowiązywać  przy parach jednopłciowych. Gdy słyszę  argumenty, że to nie jest jeszcze ten  moment, to zaczyna mi się krew gotować, bo ten czas nie następuje od 30 lat. Dlatego jesteśmy tak  wściekli. Te argumenty też  przypominają  nieco lata 60. w Stanach Zjednoczonych, gdzie  małżeństwa mieszane rasowo nie były dozwolone. Tam też  znajdowano miliony powodów, dla  których jest jeszcze za wcześnie na zmianę. Nie ma racjonalnych argumentów przeciwko takim  małżeństwom, więc dlaczego ktoś miałby być im przeciwny? Wśród wielu osób, które się na ten  temat wypowiadają, świadomość przywileju jest znikoma czy nawet zerowa, bo o nic w życiu nie  muszą walczyć. Jednak życie przeciętnej osoby LGBT, która żyje po kryjomu w domu, o których nie wie ich rodzina lub oczekuje, że nikt nie może się o tym dowiedzieć, bo co powie sąsiad, babcia  czy ciocia, nie jest tak kolorowe. Faktyczne problemy prawne zaczynają się, gdy ktoś umrze lub  weźmie kredyt. Innym przykładem może być rodzina LGBT, która żyje razem, ma dzieci i po 8  latach ktoś się rozmyśli. W normalnych warunkach jedna ze stron powinna płacić teraz alimenty,  ale tu nie jest to możliwe. Potem wchodzi Sikorski albo inny polityk Platformy cały na biało i  mówi, że on by nawet za tymi małżeństwami był, ale na adopcję się nie zgadza. No fajnie, może i  się Pan nie zgadza, ale te dzieciaki już są  z nami. Czy im się to podoba, czy nie, te rodziny już istnieją. Tym rodzinom, które już istnieją i wychowują dzieci, to równouprawnienie się po prostu  należy. Dla mnie jest to niewyobrażalne, że pod przyszłym rządem obecnej opozycji moglibyśmy ich nadal  ignorować i pozwalać im żyć w takiej nieuregulowanej strefie.

Wojciech Marczewski: Powiedziałeś, że najbardziej palącą  kwestią  jest potrzeba  przywrócenia poczucia godności, które konsekwentnie odbiera nienawistna retoryka. Czy w  ustawie “Stop LGBT” lub wystąpieniu wnioskodawcy, była jakaś kwestia, która szczególnie  Cię  zabolała, czy może te poglądy i ta retoryka zostały tak znormalizowane, że już do tego  przywykłeś?

Bart Staszewski: Wydaje mi się, że nas wszystkich zdziwiła skala tej nienawiści. PiS przyzwyczaja  nas do tej nienawiści na co dzień, natomiast szambo, które wylało się w sejmie, było faktycznie  przerażające. Sam zastanawiałem się, czy tego nie wyłączyć. To było już  powyżej wszelkich  limitów. Porównywanie osób LGBT do NSDAP, przypisywanie osobom LGBT morderstw,  gwałtów, pedofilii, sprowadzanie tego do prostej konkluzji, że po prostu osoby LGBT takie są, jest  wyjątkowo obrzydliwe i jest to normalizacja nienawiści. Nas to dziś  szokuje, ale gdyby  powtarzać  to co jakiś czas, to w końcu przestanie nas to szokować, tak jak przestaje nas  szokować język Przemysława Czarnka. Nawet najtwardsi PiS-owcy mogli się zdziwić jaki język  był tam używany. Jak porównamy Ordo Iuris do tego, co zrobiła Kaja Godek, to Ordo Iuris wydaje  się być łagodnym barankiem. Natomiast Kaja Godek wjeżdża czołgiem, mówi o gwałtach, NSDAP  i morderstwach, i rozjeżdża w ten sposób wszystkie pomysły prawicowców. To chyba trochę  krzyżuje  plany PiS i dlatego nie idą z nią pod rękę. Ja uważam, że paradoksalnie dobrze się wydarzyło. To  pokazało prawdziwą  twarz fundamentalistycznej prawicy. Pokazało, o co im chodzi – o wyrzucenie nas z życia  publicznego, o uczynienie nas niewidzialnymi. Dla nich trzymanie się  za rękę, marsze równości,  tęczowe flagi, tęczowe torby, to wszystko, co łączy się  właśnie z naszą  widocznością, jest  „ideologią”, o której tak chętnie mówił pan Prezydent, i powinno być  zepchnięte w cień, czy nawet  karalne. To jest oczywiście atak na podstawowe wartości gwarantowane przez Konstytucję i  jesteśmy pewni, że ta ustawa powinna była zostać  odrzucona w pierwszym czytaniu a nie kierowana do komisji. Jednak PiS  użyje tego, gdy będzie potrzebowało podbić wyniki, zapewne przed wyborami. To, co wydarzyło  się w Sejmie było ohydne, ale tego można było się spodziewać, bo jest to jednak Kaja Godek i jej  poplecznicy. Pytanie, czy wyciągniemy z tego jakieś  wnioski? Politycy opozycji mogli, właśnie  wtedy, oświadczyć, że to już powinno być  karalne. Gdyby powiedziano to samo na temat  jakiejkolwiek innej mniejszości, to pan Kasprzak miałby do trzech lat więzienia. Dopiero gdyby  sprecyzował, o kogo dokładnie mu chodzi, że chodzi mu o Barta Staszewskiego, że chodzi mu o  Stowarzyszenie Miłość Nie Wyklucza, albo o Kampanię Przeciw Homofobii, to mógłby liczyć się z  pozwem ode mnie czy ze strony tych organizacji. Oni doskonale wiedzą, że nie mogą  przejść tej  cienkiej linii, którą jest skonkretyzowanie tych oskarżeń. To oczywiście zbiera ogromne plony w  postaci osób, które popełniają samobójstwa, które nie wytrzymują tej presji i wyjeżdżają. Mówimy  o całym straconym pokoleniu ludzi, którzy mają dosyć tej Polski, bo chcą normalnie żyć. To jest  efekt Kasprzaka i Godek.

Wojciech Marczewski: Jak zapatrujesz się  na przyszłość? Naturalnie można  wykluczyć jakikolwiek progres pod rządami Prawa i Sprawiedliwości, natomiast co potem?  Czy pokładacie jeszcze nadzieję w Platformie Obywatelskiej, która jednak w ciągu ostatnich  kilku lat dokonała skrętu w stronę progresywizmu?

Bart Staszewski: Ja najbardziej chciałbym pokładać nadzieje w Lewicy, ale ona za każdym razem  mi to uniemożliwia, oddając stery “boomerom”, którzy nie mówią językiem młodych ludzi. Miałem  też nadzieję w Razem, ale też  zostało już raczej połknięte przez Czarzastego. Lewica ma takie  wyniki, jakie ma, bo zachowuje się, jak się  zachowuje. Z drugiej strony mamy Platformę, która jest  bezideowa, przez co przegrała wybory, i nie czuje po prostu młodych, liberalno-lewicowych  wyborców, dla których prawa osób LGBT nie są już lewicowe czy prawicowe tylko są demokratycznymstandardem, i nie ma dookoła tego żadnej filozofii czy polityki. Wydaje mi się, że przede  wszystkim, gdy już Koalicja Obywatelska, bo na to się  zapowiada, dojdzie do władzy, to będzie  nam po prostu dużo prościej. Nikt nie będzie nam przeszkadzał walczyć o równe prawa, nikt nie  będzie prał ludziom mózgów, jak robi to dziś TVP. Dodatkowo będzie to jakaś szansa na zmiany  prawne, czy to nowelizację Kodeksu Karnego, czy regulacje tranzycji dla osób transpłciowych,  żeby nie musieli pozywać swoich rodziców, czy potem małżeństwa jednopłciowe, które  budzą największe emocje. Jest szereg kroków, które będzie można wykonać pod rządami Koalicji.  To jednak będzie wymagać  silnych liderów po stronie osób LGBT. Bardzo chciałbym zobaczyć  więcej kobiet i osób LGBT w polityce, bo potrzebujemy nowych ludzi, którzy by nas  reprezentowali w sposób, który nie jest fałszywy, sztuczny i wykreowany przez PR-owców.  Patrzę  w przyszłość z optymizmem i to trzyma mnie w Polsce, ten optymizm, wiara w młode  pokolenie, dla którego walka o klimat, równość i prawa człowieka są czymś oczywistym. Jedynym  problemem jest fakt, że to pokolenie nie ma za bardzo na kogo głosować, przekaz polityków do nich za bardzo nie trafia. Myślę jednak, że będzie się to zmieniało, że pojawią się nowe twarze, a liderzy Platformy i Lewicy będą stawiać na sensowniejszych ludzi.  Liczę na tę przemianę i liczę, że jest ona możliwa.

 

Bart Staszewski – reżyser, działacz społeczny oraz aktywista LGBT+. Współzałożyciel stowarzyszenia Marsz Równości w Lublinie oraz Miłość Nie Wyklucza, a także twórca filmu dokumentalnego Artykuł osiemnasty (2017).

 

Autor zdjęcia: Josè Maria Sava

Coraz więcej powodów do polexitu :)

Niemal od samego początku swoich rządów, Prawo i Sprawiedliwość jest na ścieżce wojennej z zachodnim światem, jego instytucjami, a przede wszystkim z Unią Europejską. W ciągu tych 6 lat konflikt ten rozprzestrzenił się na wiele frontów, tak że obecnie nie widać już jakiejkolwiek innej motywacji, dla której PiS miałby deklarować chęć pozostania w UE, poza pobieraniem niebagatelnych środków z funduszy unijnych.

Pomimo tego, za każdym razem, gdy jedna czy druga emocjonalna i pełna jadu antyunijna wypowiedź polityka PiS rozogni dyskusję o perspektywie polexitu, ze strony Nowogrodzkiej nadchodzi dementi. PiS uporczywie deklaruje, że Unii opuszczać nie zamierza, a tylko odrzuca wykonywanie wyroków TSUE, grozi zawieszeniem wpłacania składki członkowskiej, sypie piach w tryby strategii klimatycznej i porównuje instytucje Unii do wszelkich krzywdzicieli Polski z ostatnich kilku wieków. Instynktownie wyczuwamy, że asekuracyjna postawa przywództwa PiS jest zrodzona nie ze szczerego przywiązania do ideałów integracji europejskiej, a raczej wyrasta z wyników badań opinii publicznej na temat ewentualności polexitu. Ponad 80% zwolenników pozostania w Unii, w tym ich przewaga także w obrębie elektoratu PiS, potwierdzone wieloma badaniami, nie pozostawiają na ten moment pola do polexitowego manewru bez postawienia na szali partyjnej popularności i interesów reelekcyjnych.

Istnieją więc dwa hamulce dla pisowskiej tendencji do sprzyjania wizji polexitu, która czytelnie wyziera z licznych wypowiedzi polityków obozu władzy. Strach przed elektoratem i potrzeba uzyskania europejskich pieniędzy, które mają ustrzec budżet państwa przed smutnymi konsekwencjami ekspansywnej polityki socjalnej, która z kolei także stanowi fundament strategii utrzymywania się u sterów. To dwa bardzo mocne powody, nawet jeśli osamotnione. Stopniowo jednak wzrasta liczba i znaczenie impulsów, które potencjalnie mogą skłaniać PiS do zwrotu o 180 stopni. Do zwrotu, który byłby zgodny ze skrywanymi oczekiwaniami wielu działaczy i otwarcie formułowanymi poglądami coraz większej liczby prawicowych publicystów.

Od kilku już lat jasnym jest, że członkostwo w Unii Europejskiej stanowi barierę dla realizacji pisowskiego programu przejęcia przez egzekutywę (czyli, w praktyce tego modelu sprawowania władzy, przez rządząca partię) kontroli nad sądownictwem i treścią wydawanych w Polsce wyroków. Ostatnie 6 lat to okres nieustannych zmagań rządu i partii z instytucjami europejskimi o interpretacje zmian realizowanych w polskich sądownictwie, w ramach rozwlekłych, nużących i formalistycznych procedur. Dla strony pisowskiej istnienie tych zjawisk jest oczywistym ucieleśnieniem owego mitycznego już niemal „imposybilizmu”, który rzekomo krępuje wyłonioną przez suwerena większość partyjno-polityczną i nie pozwala jej realizować programu, którego ów demokratyczny suweren jakoby dogłębnie pragnie. W kontekście „niepolskości” instytucji europejskich jest to równocześnie „zamach na polską suwerenność”. Polexit pozwoliłby polskiej władzy zrzucić z siebie w końcu ciężar tych ograniczeń, położyłby kres „wtrącaniu się obcych w nasze polskie sprawy”, a może nawet sprowadziłby na dalsze losy polskiego wymiaru sprawiedliwości błogosławione désintéressement krajów Zachodu. Mówiąc wprost, byłaby szansa na to, że się wreszcie odczepią i pozwolą polskiej władzy w sposób zupełnie dowolny dysponować wolnością polskiego obywatela.

Drugim impulsem, zresztą doskonale wykładanym przez radykalnego posła Kowalskiego z Solidarnej Polski, jest możliwość całkowitego odrzucenia celów polityki klimatycznej w UE. Od dopiero kilkunastu tygodni w kręgach pisowskiej władzy narasta świadomość, że czynnikiem który może doprowadzić ją do upadku jest inflacja. (To zresztą dość pocieszne, gdy wspomnieć, jakimi pełnymi pogardy prychnięciami ludzie PiS reagowali na przestrogi, że ich nazbyt ekspansywna polityka socjalna doprowadzi do takich właśnie skutków, gdy pojawi się sytuacja kolejnego, nieuniknionego przecież kryzysu makroekonomicznego, a taki przyniosła pandemia). W pisowską narrację o świecie doskonale wpisuje się koncepcja obarczenia cen energii lwią częścią winy za przyspieszanie inflacji (zwłaszcza że przecież nie jest to argument całkowicie chybiony). Kowalski już ukuł więc zgrabne pojęcie „zielonej inflacji” i mocno bije w bęben utrzymania polskiego wydobycia węgla, już nie tylko w imię zbyt ulotnej „niepodległości energetycznej”, ale po prostu z bardziej zrozumiałym dla każdego wyborcy zamiarem ograniczenia wzrostu cen. Tymczasem jasnym jest, że Polska pozostająca członkiem UE będzie musiała przestać wydobywać węgiel. Nawet znana jest już data graniczna – o nią potoczy się zapewne spór, ale nawet w najbardziej, z punktu widzenia lobby węglowego, „optymistycznym” scenariuszu będzie to 31.12.2049. Polexit otwiera możliwość wycofania się z tych porozumień i stworzenia w Polsce czegoś na kształt antyekologicznego skansenu w centrum Europy, gdzie co prawda ludzie będą żyć znacząco krócej niż w krajach ościennych, ale gospodarka może skorzystać z przyciągania produkcji taniochy ignorującej wyśrubowane normy ekologiczne. Wyrwanie się z „więzów” europejskiego zielonego ładu będzie zresztą oznaczało uzyskanie przez polski rząd wolnej ręki w kreowaniu zrębów wielu różnych polityk, które w innym razie byłyby związane wspólnymi normami. Takie sytuacje jak problemy wokół kopalni w Turowie przeszłyby do historii.

Z punktu widzenia narodowej dumy, która stanowi istotny fundament pisowskiego postrzegania rzeczywistości, nie wolno pominąć aspektu bolesnego przeżywania upokorzeń na arenie unijnej. Komentarze pisowskiej prasy, ukazujące się po każdym wyroku TSUE, każdej decyzji Komisji Europejskiej o wdrożeniu kolejnego etapu następnej procedury „represji” wobec polskiego rządu, każdym wysłuchaniu i debacie nad stanem polskiego państwa prawa w Parlamencie Europejskim, każdej kontroli realizacji wcześniejszych zaleceń, każdej zapowiedzi czy pogróżce sugerującej przyszłe sankcje oraz oczywiście po każdej nowej zwłoce w realizacji wypłat funduszy czy zawieszeniu procedowania polskich wniosków o wypłaty z funduszu odbudowy – komentarze te nie pozostawiają żadnej wątpliwości co do tego, że pisowska dusza cierpi i trzęsie się z oburzenia. Polexit za jednym zamachem załatwiłby wszystkie te problemy. Polski rząd, po okresie kilku ostatnich upokorzeń związanych z procesem negocjacji warunków polexitu, nie byłby już nigdy wiążąco recenzowany przez jakąkolwiek instytucję UE.

W końcu, artykuł red. Grzegorza Górnego z wPolityce.pl (https://wpolityce.pl/swiat/572327-oferta-putina-dla-zachodniej-prawicy) nie pozostawia większych wątpliwości, że przynajmniej (na razie) na obrzeżach szeroko pojętego środowiska polskiej prawicy narasta gotowość i pragnienie zwrotu geopolitycznego ku Rosji. Owszem, Rosja może nadal budzić estetyczne opory niektórych pisowców, w końcu onegdaj autentycznych antykomunistów, którzy przywykli w Moskwie widzieć zagrożenie i wroga. Ale powoli estetyczne obrzydzenie wobec zachodniej Europy (a nawet także USA) zaczyna na tyle nabrzmiewać, że chyba przewyższa już opory wobec Rosji. W końcu, jak z uznaniem pisze Górny, Władimir Putin przedstawia europejskiej prawicy atrakcyjną ideologicznie wizję „rozsądnego konserwatyzmu” i stanowi największą nadzieję na skuteczne i silne uderzenie w „zgniły Zachód” z jego polityczną poprawnością, liberalnym permisywizmem i zatraceniem tradycyjnych norm moralnych, które kiedyś decydowały o tym, że niebiali, nieheteroseksualni nie-mężczyźni znali swoje miejsce w świecie i trzymali się z dala od przestrzeni publicznej, a przynajmniej milczeli o wszystkich elementach ich tożsamości wykraczających poza moralnie akceptowany kanon. W najbliższych latach coraz więcej polskich prawicowców zada sobie niewątpliwie pytanie, czy polexit nie jest ceną wartą zapłacenia za poczucie bezpieczeństwa i sensu egzystencji, które da powrót do „tradycji ojców”, choćby i pod rosyjskim protektoratem. Jak USA rozpostarły nad zachodnią Europą „parasol ochronny” przed sowieckimi bombami atomowymi, tak teraz to Rosja może ustawić podobny „parasol ochronny” nad Europą Środkową i chronić nas przed tęczowymi ideologiami. Może nawet spłacić historyczne długi za zainfekowanie nas klasycznym marksizmem, poprzez uratowanie w obliczu seksualnego neomarksizmu?

Wszystkie te refleksje kiełkują powoli w szeregach prawicy polskiej. Mają wiele lat na zapuszczenie korzeni i stopniowy wzrost. Będą więc na podorędziu, gdy wskutek nierozwiązanych konfliktów o praworządność, wskutek kar i niezapłaconych polskich składek, które zostaną odjęte od wypłat funduszy unijnych, te ostatnie w zasadzie przestaną do Polski płynąć. Wówczas może się okazać, że z tych 80% zwolenników pozostania w Unii ostanie się tylko 55%. Znikną dwie bariery blokujące obecnie PiS-owi możliwość otwartego postawienia polexitu na politycznej agendzie. Wejdziemy w okres przedreferendalny.

 

Autor zdjęcia: Wesley Tingey

Cyniczni promotorzy ludu :)

Władza Prawa i Sprawiedliwości jest typowym przykładem władzy populistycznej. Populizm występuje w dwóch znaczeniach: ideologicznym i politycznym. W tym pierwszym jest sposobem postrzegania społecznego świata, zaś w tym drugim – narzędziem zdobywania i utrzymywania władzy. Aby sięgnąć po to narzędzie, trzeba mieć świadomość popularności ideologii populistycznej w danym społeczeństwie. Im większy jest stopień ubóstwa, niższy przeciętny poziom wykształcenia i dłuższy okres życia w systemie niedemokratycznym, tym bardziej to narzędzie okazuje się skuteczne.

Podstawą populistycznej ideologii jest podział społeczeństwa na lud i elitę. Pojęcie lud jest w tym wypadku wyjątkowo pojemne i elastyczne. Ludem są po prostu wszyscy ci członkowie społeczeństwa, którzy nie należą do jego elity. Ale czym w takim razie jest elita? Otóż tutaj zdania są podzielone. Jedni traktują ją wąsko, zaliczając do niej jedynie potentatów finansowych, autorytety powszechnie znane i ludzi na najwyższych szczeblach władzy. Z kolei dla innych do elity należy każdy kto zarabia powyżej średniej krajowej, ma wyższe wykształcenie i piastuje jakąkolwiek funkcję kierowniczą.

Przeciwstawianemu elicie ludowi populizm przypisuje wyjątkowe znaczenie moralne, tworząc wizję moralności, której wzorcem jest zwykły człowiek, większość, czyli lud. To, czego chce zwykły człowiek, uczciwy i dlatego biedny i krzywdzony w świecie, w którym rządzą nieuczciwe elity, jest zawsze godne poparcia (vox populi, vox Dei). To zwykli ludzie mają prawo wyznaczać wzorce i zasady moralne. Populizm traktowany jest głównie jako ruch protestu ze strony niższych warstw społecznych, szczególnie chłopskich, który gloryfikuje ich styl życia i dąży do jego zachowania wbrew naciskom na zmiany ze strony elit. Zdarza się również, że jego wyznawcami bywają reprezentanci klas uprzywilejowanych, mający wyrzuty sumienia z powodu występujących nierówności. Przykładem mógł być hrabia Lew Tołstoj, który od czasu do czasu „schodząc w lud” doznawał, jak pisał, uczucia moralnego oczyszczenia.

Istotą populizmu jest ciągły i – jak twierdzą jego wyznawcy – naturalny konflikt między ludem a elitami. Elity traktowane są jako beneficjenci korzyści, których lud jest pozbawiony. Korzyści te, to stan posiadania, czyli zamożność; sława, czyli autorytet; oraz władza, czyli możliwość wywierania wpływu. Stosownie do tych korzyści można mówić o:

– elicie ekonomicznej, która pod względem poziomu życia znajduje się na szczycie stratyfikacji społecznej;

– elicie autorytetów profesjonalnych i moralnych, która w sensie ogólnospołecznym oznacza areopag mędrców dostarczających    standardów wartościowania poznawczego (kryteria prawdy) i moralnego (kryteria dobra);

– elicie władzy, która ma największy wpływ na sposób i warunki funkcjonowania systemu społecznego w państwie.

Populiści wysuwają oskarżenia pod adresem każdej z tych elit, używając przy tym dość typowego zbioru argumentów. Tak więc podstawowym zarzutem kierowanym pod adresem elity ekonomicznej jest bogacenie się jej członków kosztem ludzi biednych, którzy są wyzyskiwani i okradani. Elita autorytetów jest najczęściej wykpiwana jako niespełniająca wymogu skuteczności w objaśnianiu świata i zachodzących w nim zjawisk, a więc zapewne samozwańcza. Wątpliwości te są dodatkowo wzmacniane poglądem o oderwaniu się autorytetów od warunków i problemów życia zwykłych ludzi, które może być spowodowane bądź brakiem łączności z praktyką („zamykanie się jajogłowych w wieży z kości słoniowej”), bądź obcością kulturową. Przeciwko elicie władzy wreszcie populiści wysuwają najczęściej oskarżenie o rozbieżność jej interesów z interesami zwykłych ludzi. Chodzić może przy tym zarówno o sposób dojścia do władzy, jak i sposób jej sprawowania, który uznaje się za podporządkowany wyłącznie interesom elity.

Ugrupowanie polityczne, które chce posłużyć się populizmem, musi więc przekonać jego wyznawców, że nie jest elitą, chociaż nią faktycznie jest. W tym celu prezentuje krytyczny stosunek do elity ekonomicznej, w szczególności do ludzi dysponujących wielkimi majątkami. Nigdy nie są oni stawiani jako wzór godny naśladowania. Jarosław Kaczyński jeszcze w poprzednim okresie władzy PiS-u często powtarzał, że „ludzie, którzy mają pieniądze, skądś je mają”, dając  do zrozumienia, że niekoniecznie są one wynikiem uczciwej pracy. Zapewniał również, że w wypadku pojawienia się jakichś trudności gospodarczych „trzeba będzie głębiej sięgnąć do kieszeni bogaczy”. PiS wyolbrzymiało afery i nieprawidłowości, które miały miejsce za rządów jego poprzedników. Wszelkie niedostatki, które ludzie odczuwają, miały się brać z nieuczciwości poprzedniej elity władzy, z rozbuchanej korupcji, nepotyzmu i tolerowania rozmaitych układów przestępczych z osławioną mafią vatowską na czele. PiS ogłaszało się jako partia, która ukróci w państwie złodziejstwo. W tym celu powołane zostało Centralne Biuro Antykorupcyjne, którego funkcjonariusze otrzymali szerokie uprawnienia. „Wystarczy nie kraść” – powtarzała premier Beata Szydło, roztaczając przed ludźmi wizję szybkiej poprawy stanu posiadania.

Przedstawiając w złym świetle rządy swoich poprzedników, działacze PiS-u z jednej strony wtórowali staremu ludowemu przekonaniu, że władza zawsze kradnie. Wyraził to w lakoniczny sposób dorożkarz wiozący kiedyś Antoniego Słonimskiego. Otóż Słonimski czytał gazetę, z której dowiedział się o śmierci znanego przed wojną francuskiego polityka. Poeta podzielił się tą wiadomością z dorożkarzem, który skwitował ją krótko: „Nakradł się, nakradł i wreszcie umarł”. Z drugiej jednak strony chodziło o utrwalenie przekonania, że ta władza robić tego nie będzie, bo jest skromna i ludowi oddana, o czym zapewnia jej przywódca w znoszonych butach, nie mający własnego konta w banku. Ta władza nie jest zatem elitą, bo elity kradną, a ta tego nie robi.

Aby ludzie w to uwierzyli, nie wystarczą jednak słowa, potrzebny jest konkret w postaci rozmaitych transferów socjalnych, trafiających bezpośrednio do kieszeni ludzi. Ponieważ ludzie mają jednak krótką pamięć i do pieniędzy szybko się przyzwyczajają, trzeba te transfery co pewien czas odnawiać, zwłaszcza wtedy, gdy przychodzi czas wyborów. Ideologicznych populistów nie tak łatwo jest jednak przekonać. Dla nich ludzie władzy zawsze będą elitą, do której będą mieli ograniczone zaufanie. Owszem, będą popierać partię, dzięki której ich poziom życia uległ poprawie, ale to poparcie zniknie, gdy jej szczodrość zmaleje. Krytyczny stosunek do bogaczy, demonstrowanie walki z przestępczością gospodarczą i transfery socjalne dają jedynie akceptację pragmatyczną w określonej grupie wyborców. Wyraża się ona w popularnym powiedzeniu: „Oni też kradną, ale przynajmniej się dzielą”.

Jeśli populiści polityczni pragną głębszej, tożsamościowej akceptacji ze strony swoich wyborców, wówczas muszą uderzyć w elitę autorytetów. Aby wyjść naprzeciw oczekiwaniom ludu, trzeba odciąć się od autorytetów, które swoje twierdzenia opierają na wiedzy naukowej i etyce uniwersalnej, i zastąpić je autorytetami wyrażającymi przekonania ludu. Trzeba utwierdzić lud w przekonaniu o słuszności jego wizji świata, społeczeństwa i człowieka. Przedmiotem ataku są w tym wypadku ludzie wykształceni. Populiści polityczni nie mają z tym problemu, bo ta grupa społeczna jest zwykle krytyczna wobec ich rządów. Sędziowie, lekarze, nauczyciele, naukowcy czy przedsiębiorcy na ogół nie zaliczają się do społecznej bazy władzy populistycznej.

Ideologia populizmu nie ma formy spójnej doktryny. Oprócz wrogości do elit, cechuje ją apoteoza prostoty i zwyczajności. Wynikają z niej trzy główne składniki światopoglądowe: przywiązanie do tradycji, przekonanie o moralnej wyższości zwykłego człowieka oraz prostota w widzeniu świata. Tradycjonalizm oznacza niechęć do zmian, rozmaitych mód i nowinek. Dobre jest to, co jest kontynuacją  życia przodków, co się w przeszłości sprawdziło i co stanowi wzorzec, bez którego życie jednostki i społeczeństwa staje się niepewne i traci sens. Politycy Prawa i Sprawiedliwości okazują wiele szacunku dla takiej postawy. Dlatego tak wiele mówią o konieczności obrony tradycyjnej rodziny, której jakoby zagrażają kulturowe nowinki w rodzaju gender, edukacji seksualnej dzieci, feminizmu czy małżeństw homoseksualnych. Stąd akcja „stref wolnych od LGBT” i obrona gmin, które przyjęły takie uchwały, przed krytyką środowisk liberalnych i sankcjami ze strony Unii Europejskiej. Stąd otwarta pochwała patriarchatu ze strony ministra Czarnka i poparcie Beaty Szydło dla decyzji radnych Zakopanego o niestosowaniu ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie.

Przekonanie o moralnej wyższości zwykłego człowieka znajduje wsparcie w pisowskiej nacjonalistycznej interpretacji historii. Zwykłymi ludźmi są więc tutaj Polacy, którzy w swojej masie, przywiązani do własnej wiary i ojczyzny, zawsze postępowali uczciwie i szlachetnie, i być może dlatego tak często w przeszłości byli ofiarą obcych najeźdźców. Celem tej polityki historycznej jest krzewienie poczucia dumy z przynależności do wyjątkowego narodu i walka z tak zwaną pedagogiką wstydu, którą jakoby uprawiają historycy i publicyści starający się obiektywnie i bez uprzedzeń prezentować i oceniać historyczne fakty. To dlatego próbuje się wyciszać wszelkie informacje o udziale Polaków w Holokauście, o powojennych pogromach ludności żydowskiej i o antysemickiej nagonce nie tylko przed wojną, ale i w 1968 roku. Żałobne uroczystości rocznicowe w Jedwabnem, po objęciu władzy przez PiS, zniknęły z kalendarza obchodów państwowych. Natomiast często i z rozmachem obchodzi się rocznice krzywd, jakich Polska doznała od swoich sąsiadów: Niemców, Rosjan i Ukraińców. Patetyczna, wbijająca w dumę i pobudzająca do walki jest melodia tej narracji, ale to jest właśnie to, co lud lubi najbardziej.

Wreszcie prostota w widzeniu świata, polegająca na ciągłym poszukiwaniu drogi na skróty w dążeniu do prawdy. Prawdom naukowym, głoszonym przez elitę autorytetów, zawsze starano się przeciwstawiać prawdy ludowe. Rozgłaszano sławę znachorów i zielarek, znacznie skuteczniej leczących ludzi od adeptów współczesnej medycyny. Szukano uniwersalnego leku, który byłby skuteczny na wszelkie dolegliwości. Bawiono się opowieściami o góralu bezbłędnie przewidującym pogodę w przeciwieństwie do uczonych meteorologów. Pragnienie prostoty jest również źródłem rozmaitych teorii spiskowych wyjaśniających przyczyny klęsk i katastrof. Ideologiczni populiści nie wierzą nauce, bo ta proponuje wiedzę złożoną, względną i zmienną. A przecież to, co jest prawdziwe powinno być zrozumiałe, uniwersalne i niezmienne. Dlatego naukowy racjonalizm elity jest dla nich nie do przyjęcia. Są zdania, że trzeba mieć postawę krytyczną wobec naukowych twierdzeń i prognoz, zwracając uwagę na ich nietrwałość. Brak zaufania do naukowych autorytetów ideologiczni populiści rekompensują sobie wiarą w cuda, intuicją oraz informacjami docierającymi nieoficjalnie, drogą szeptaną, albo podawanymi w mediach społecznościowych przez naukowców nieuznawanych przez elitę.

Również i w tym wypadku politycy PiS-u starają się wyjść naprzeciw tym postawom. Beata Szydło wyraziła pogląd, że decyzję o szczepieniach ochronnych dzieci powinno się zostawić rodzicom, bo przecież oni chcą jak najlepiej dla swoich dzieci. Z kolei Andrzej Duda junacko chwalił się na wiecu przedwyborczym, że się nie szczepi przeciwko grypie, bo nie. Politycy PiS-u demonstrują przy każdej okazji swoją religijność i dyskutują o cudach Jana Pawła II. Klub poselski PiS-u zasłynął zamówieniem mszy w intencji deszczu, jako najpewniejszego sposobu walki z suszą. W czasie pierwszych rządów tej partii ówczesny wiceminister Edukacji Narodowej opowiedział się publicznie za kreacjonizmem, deprecjonując Darwinowską teorię ewolucji. Usilnie wspierany przez Zjednoczoną Prawicę Kościół katolicki trafia do ludzi swoim prostym przekazem o potrzebie wiary. Kościół rozwija i utrwala ludowy irracjonalizm, pozostając wiernym religii symbolicznej i obrzędowej, którą upowszechniał prymas Wyszyński. Polityczni populiści starają się to wykorzystać, kreując Kościół na jedyne źródło prawdy i moralności, poza którym – jak twierdzi Jarosław Kaczyński – jest tylko nihilizm.

Kiedy populiści polityczni potrafią przekonać populistów ideologicznych o zgodności swoich poglądów w sprawie elity autorytetów, wówczas mają szansę uzyskać akceptację tożsamościową, która jest znacznie ważniejsza od pragmatycznej. Oznacza ona bowiem, że populistyczna władza uznawana jest przez znaczną część społeczeństwa za swoją. Poczucie tożsamości z władzą pozwala tej ostatniej na nieliczenie się z wieloma formalnymi ograniczeniami, ponieważ „naszym” się wybacza. Jeśli łamią prawo, to widocznie muszą to robić, będąc u władzy. Ich poprzednicy robili przecież to samo, ale oni byli „obcy”. A ci są przecież tacy sami jak my, rozumieją nas i popierają, a przez to będą zawsze lepsi niż „obcy”. Na spotkaniu w Łowiczu jeden ze zwolenników PiS-u powiedział do Beaty Szydło: „nareszcie mamy polski rząd”. To wyjaśnia bardziej, niż transfery socjalne, dlaczego PiS ma względnie stałe największe poparcie. Wyborców tej partii nie zrażają delikty konstytucyjne, konflikty z Unią Europejską, korupcyjne afery, nepotyzm, drakońskie prawo antyaborcyjne, bestialskie traktowanie imigrantów na granicy z Białorusią. Naszym się wybacza, przyjmuje ich wyjaśnienia i argumenty, i broni przed wspólnym wrogiem.

Populistyczna władza oznacza społeczny regres. Można powiedzieć, że od zawsze zasadniczym źródłem konfliktów społecznych był podział na lepszych i gorszych, czyli elitę i lud. Postęp zawsze polegał na zmniejszaniu tej nierówności poprzez równanie w górę, czyli poszerzanie szeroko rozumianej elity, dzięki podnoszeniu przeciętnej stopy życiowej, powszechnej edukacji i demokratyzacji władzy. Tymczasem populizm polityczny prowadzi do równania w dół. To nowa, bierna ale wierna, elita ma zbliżać się do ludu, który w niczym nie musi się zmieniać i doskonalić, może spokojnie trwać w cywilizacyjnym zacofaniu.

Kulturowe skutki populizmu politycznego są społecznie demoralizujące. Atakowanie elity ekonomicznej prowadzi do zaniku przedsiębiorczości, do nasilenia roszczeniowości i upowszechnienia kultury pasywnej. Ludzie bardziej zaczynają liczyć na zasiłki ze strony państwa aniżeli na własny wysiłek i pomysłowość, aby poprawić swoją sytuację materialną. Rozpowszechnia się poczucie kontroli zewnętrznej nad własnym działaniem, które zniechęca do większej aktywności i każe oczekiwać opieki ze strony władzy. Trudno w tych warunkach liczyć na rozwój klasy średniej, którą tworzą ludzie kreatywni, pracowici, uparcie dążący do sukcesu ekonomicznego. Populizm wyraża się bardziej w chęci ograniczenia maksymalnych dochodów, aniżeli zwiększenia dochodów minimalnych. W istocie chodzi nie tyle o poprawę poziomu życia najuboższych, ale o pogorszenie poziomu życia najbogatszych. Populistyczną postawę dobrze ilustruje znany dowcip o gospodarzu, który zazdrościł sąsiadowi wysoce mlecznej krowy i skarżył się Bogu, że niesprawiedliwie dzieli swoje łaski. Zniecierpliwiony tym Bóg wyłonił się pewnego razu zza chmur i zapytał zazdrośnika czy chce taką samą krowę. Ten podrapał się po głowie i odparł po namyśle: „Nie, spraw tylko Panie, żeby mu ta krowa padła”.

Jeszcze bardzie różnorodne i szkodliwe są skutki społeczne niszczenia autorytetów. Jest to przede wszystkim rozwój irracjonalizmu, odrzucenia prawd naukowych i zastępowanie uczenia się przywiązaniem do stereotypów. Widoczne jest to zwłaszcza w sposobie reagowania na dysonans poznawczy, czyli wtedy, gdy pojawia się jakaś informacja sprzeczna z ugruntowaną wiedzą na dany temat. Zamiast poddać ją starannej i niczym nie uprzedzonej weryfikacji, czyli uruchomić proces uczenia się, informację tę się odrzuca jako niezgodną ze stereotypem. Jest to przejaw gnuśności intelektualnej, braku zrozumienia, że wiedza jest ciągłym procesem, w którym nowe odkrycia eliminują lub korygują dotychczasowe przekonania. Skutkiem rozwoju populizmu jest pojawienie się ruchu antyszczepionkowców i rosnącej klienteli uzdrowicieli i wróżbitów, co wpływa ewidentnie na pogorszenie stanu zdrowia w populacji Polaków. Nieprzypadkowo najwięcej osób nie zaszczepiło się przeciw covid 19 w województwach, w których PiS ma największe poparcie.

Ten konserwatyzm poznawczy sprzyja również uaktywnianiu się atawizmów, od których współczesny człowiek powinien być wolny. Tymczasem coraz więcej ludzi w Polsce zdaje się ulegać atawistycznym lękom przed obcymi, stając się ksenofobami. Populistycznej władzy udało się wpoić lęk przed imigrantami ponad połowie Polaków. Jego skutkiem jest milczące poparcie dla bestialskich zachowań państwowych służb na wschodniej granicy. Coraz częściej zdarza się również okazywanie wrogości i agresji w stosunku do obcokrajowców, szczególnie tych o ciemnym kolorze skóry. Lęk przed innymi w znacznej części polskiego społeczeństwa pozwala także władzy dyskryminować ludzi LGBT. Wreszcie skutkiem intelektualnej gnuśności są odżywające resentymenty w stosunku do Żydów, Niemców i Ukraińców. Antysemityzm i rasizm oficjalnie próbuje się traktować jako wyraz wolności słowa. Świadczy o tym protest polskich służb dyplomatycznych przeciwko niewpuszczeniu na teren Wielkiej Brytanii Rafała Ziemkiewicza, właśnie z powodu publicznie przez niego głoszonych antysemickich poglądów.

Inwazja populizmu jest widoczna we współczesnym świecie. Niezbyt często mamy do czynienia z populistycznymi rządami, jak w Polsce, ale w wielu krajach rozwiniętych polityczni populiści cynicznie wykorzystują ludowe kompleksy, stając się coraz większą siłą polityczną. Do populistycznej władzy zmierza ruch żółtych kamizelek i popierające go tam populistyczne ugrupowania, a także antyliberalne partie polityczne w Hiszpanii, Włoszech i w innych krajach Unii, choć na razie znajdują się poza głównym nurtem polityki. W Stanach Zjednoczonych populistyczną władzę prezentował Donald Trump, który w dalszym ciągu ma spore grono zwolenników. Inwazja populizmu jest zjawiskiem niepokojącym. Ku czemu zmierza ludzki świat, rezygnując ze spuścizny Oświecenia w postaci racjonalizmu i humanizmu?

Trzeba ze wszystkich sił sprzeciwiać się tej tendencji i zdecydowanie walczyć z ciemnogrodem. Nie wolno przy tym ulegać zarzutom tych, którzy twierdzą, że walka z populizmem jest walką z ludem. Wszak lud nie jest jednolity. Do ludu należą nie tylko ci, którzy są skłonni traktować uchodźców jak potencjalnych morderców i gwałcicieli, ale również ci, którzy w przygranicznym pasie, objętym stanem wyjątkowym, zapalają w swoich domach zielone światła, informując w ten sposób o gotowości przyjścia uchodźcom z pomocą.

 

Ilustracja: Fragment obrazu autorstwa José Clemente Orozco.

Fałszywi prorocy prawicy? Katolicyzm zagrabiony czy porzucony? :)

Dlaczego katolicyzm dziś tak jednoznacznie utożsamiany jest z prawicą, mimo że przedstawia ona często postawę zdecydowanie z nim sprzeczną lub dla niego szkodliwą? I co doprowadziło do takiego ograniczenia na przestrzeni ostatnich lat spektrum tego, co w przestrzeni publicznej katolickie? Na to, jak kształtowany jest polski katolicyzm lub jego odbiór w przestrzeni publicznej, składają się w mojej ocenie trzy obszary – polityczny, hierarchiczny i powszechny.

Dlaczego katolicyzm dziś tak jednoznacznie utożsamiany jest z prawicą, mimo że przedstawia ona często postawę zdecydowanie z nim sprzeczną lub dla niego szkodliwą? I co doprowadziło do takiego ograniczenia na przestrzeni ostatnich lat spektrum tego, co w przestrzeni publicznej katolickie? Na to, jak kształtowany jest polski katolicyzm lub jego odbiór w przestrzeni publicznej, składają się w mojej ocenie trzy obszary – polityczny, hierarchiczny i powszechny. Polityczny oznacza partie polityczne, nad którymi łopoczą katolickie sztandary i to, co się z tym w praktyce wiąże. Hierarchiczny to postawa instytucjonalnego Kościoła – zarówno biskupów, jak i szeregowych księży. Powszechny, najtrudniejszy do zdefiniowania, to poglądy i postawy katolików w Polsce. Te trzy obszary wpływają na siebie wzajemnie i podlegają ciągłej ewolucji. Przyjrzyjmy się im.

Gdybyśmy chcieli nakreślić na szybko polską panoramę religijno-polityczną, ujrzelibyśmy obraz szeroko pojętej prawicy, składającej się z ugrupowań obozu rządzącego oraz Konfederacji – stronnictwa polityczne biorące na sztandary katolickie, tradycyjne wartości, Katolicką Naukę Społeczną oraz ochoczo broniące Kościół Katolicki przed mniej lub bardziej wyimaginowanymi zagrożeniami dzisiejszego świata. Objawami tego stają się często takie zjawiska jak nacjonalizm, daleko posunięty eurosceptycyzm, nonszalanckie podejście do osiągnięć nauki w kwestii klimatu oraz medycyny, czy też obojętność na dobrostan zwierząt i środowisko. Cechą charakterystyczną prawej strony sceny politycznej jest także agresywna retoryka – w stosunku do mniejszości seksualnych, względem uchodźców oraz przeciwników politycznych. Wydawać się może, że wtóruje mu w tym lub przynajmniej zapewnia milczącą powściągliwość, instytucjonalny Kościół. Przy przeciętnym postrzeganiu tematu wyłania się w tym momencie także pewien przedsiębiorczy redemptorysta z Torunia, czy kontrowersyjny arcybiskup metropolita z Krakowa. Niejako po drugiej stronie panoramy usadowilibyśmy zapewne całą resztę – często otwarcie antyklerykalną Lewicę, zagubioną w istocie (mimo mocno określonych korzeni w przeszłości, o czym później) Platformę Obywatelską, Polskę 2050, która mimo lidera będącego przed rozpoczęciem kariery politycznej katolickim publicystą spod znaku „Tygodnika Powszechnego”, nie afiszuje się dziś (mimo takich zarzutów ze strony Lewicy) z katolicyzmem czy choćby konserwatywnymi wartościami. Niejako na granicy tego spektrum ląduje PSL, szukający nadal swojej tożsamości i będący w fazie przechodzenia ze swojego wiejskiego, konserwatywnego matecznika, z którego został wypchnięty przez PiS, w stronę centrum, co widać na podstawie analizy wyników wyborów parlamentarnych z 2019 roku, kiedy to Ludowcy zdobyli niemal identyczne wyniki na wsi oraz w miastach i miasteczkach, niezależnie od ich wielkości. Cały ten przedstawiony wyżej obraz odpowiada prawdzie. Kiedy jednak zadamy sobie trud, by sprawdzić, co w istocie jest katolickie i jak na główne kwestie wymienione na początku spogląda Kościół Katolicki, dojdziemy do pewnego dysonansu spowodowanego tym, dlaczego to właśnie prawica bierze sobie chrześcijaństwo na sztandary, mimo wyznawania w istocie nie tylko niechrześcijańskich, ale często wręcz antychrześcijańskich poglądów.

Obszar hierarchiczny prezentuje się dużo mniej wyraziście. Polski episkopat często zachowuje bierność, wysyła mdłe komunikaty, nie chce wyrażać wyrazistej opinii. Tym trudniej określić jakiekolwiek proporcje. Jarosław Makowski pisze o bezkrólewiu w polskim episkopacie. Do 2005 roku wszelkie spory neutralizowała postać papieża, nadając biskupom właściwy ton i charakter, papieża będącego głową zarówno polskiego, jak i powszechnego Kościoła. Dziś Kościół w Polsce nie ma lidera, a wyższą pozycję ma zakonnik z Torunia i jego media niż Prymas, czy Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. Znajdziemy zatem wśród polskich biskupów abp. Wojciecha Polaka – krytykującego łamanie konstytucji, sprzeciwiającego się nacjonalizmowi, protestującego przeciw wykorzystywaniu religii do uprawiania polityki i opowiadającego się za przyjmowaniem uchodźców. Znajdziemy także abp. Marka Jędraszewskiego, którego wypowiedzi na temat wszelakich ideologii są dobrze znane. Znajdziemy także biskupów bardzo biernych i zdystansowanych. Proporcje są trudne do ustalenia. Według analiz istnieją w episkopacie trzy frakcje – konserwatywna, licząca około siedmiu biskupów, „otwarta” o podobnej wielkości oraz milcząca większość. Wydaje się, że dość podobnie wygląda to wśród szeregowych księży. Znajdziemy medialne przykłady ks. Lemańskiego, ks. prof. Wierzbickiego ks. Bonieckiego czy o. Gurzyńskiego, karanych niejednokrotnie za swoje wypowiedzi, jak i tych o bardzo konserwatywnych poglądach, niekiedy angażujących się w politykę, takich jak np. ks. Chyła lub ks. Oko.

Trzecim komponentem składającym się na polski katolicyzm są świeccy i niezaangażowani aktywnie w politykę katolicy. Według badania CBOS z 2011 roku 95% mieszkańców Polski deklaruje się jako katolicy, 45% w swoim życiu kieruje się zaleceniami Kościoła. Kościelne statystyki z 2019 roku mówią o 36,9% katolików uczęszczających na niedzielne msze i 16,7% przyjmujących komunię świętą. Trudno więc w tym wypadku określić najwłaściwszą grupę badawczą. Jacy więc są polscy katolicy? Drobnych wskazówek mogą dostarczyć wyniki frekwencji na niedzielnych mszach przy nałożeniu na to wyników wyborczych w tych regionach. Nie dziwią wyniki, w których nakłada się wysokie poparcie dla PiS na tzw. ścianie wschodniej z wysoką frekwencją na tamtejszych mszach. Z kolei badania CBOS z 2021 roku zbadały poziom religijności w poszczególnych elektoratach partyjnych. Wśród wyborców PiS religijność deklaruje 79%, w PSL 69%, Konfederacji 53%, Polski 2050 40%, KO 34%, Lewicy 19%. We wrześniu 2020 roku w Tygodniku Powszechnym opublikowano badanie przeprowadzone przez ks. Krzysztofa Pawlinę. Uzyskał on odpowiedzi alumnów 38 z 42 polskich seminariów duchownych, przyjętych do nich w roku akademickim 2019/2020, m.in. na temat ich preferencji w wyborach europejskich w 2019 roku. 62% z nich zagłosowało na PiS, 24% na Konfederacje, 7% na Kolację Europejską, a 6% na Kukiz’15. Zatem młodzi katolicy wybierający drogę kapłańską są prawie jednolicie prawicowi. Z drugiej strony nadal stosunkowo silne pozostają społeczności skupione wokół „liberalnego” Tygodnika Powszechnego, czy Znaku, a wiele młodych osób przyciągają np. duszpasterstwa względnie „otwartego” zakonu dominikańskiego.

W tym zestawieniu wyłania się pewna niespójność. Przy zrównoważonym obrazie polskiego duchowieństwa oraz raczej umiarkowanie konserwatywnych polskich katolikach, rzuca się w oczy zdecydowanie prawicowy obraz katolicyzmu w przestrzeni politycznej. Warto go zatem przeanalizować.

(A)katolicka prawica

Pierwszą ważną kwestią, w mojej ocenie kluczową, jest retoryka. Słowo, od którego biblijnie wszystko się zaczęło, kształtuje społeczne stosunki – buduje podziały oraz wspólnotę, może zapewniać szacunek mimo różnic, jak i może stać się narzędziem dyskryminacji i budowania nagonki przynoszącej najczęściej przerażające żniwo. Jeśli chcemy rozważać dyskurs i retorykę tworzoną przez prawicę w kontekście nauki katolickiej, warto sięgnąć najpierw do źródła – „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40) oraz klasyczne już „będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego” (Mt 22, 39) jako jedno z dwóch najważniejszych przykazań danych przez Jezusa. Wypływa z tego nakaz, by w każdym człowieku, bez wyjątku, chrześcijanin dostrzegał samego Jezusa i traktował go z poszanowaniem jego godności, z otwartością i przynajmniej próbą zrozumienia. Nie oznacza to aprobaty dla wszystkich postaw i zachowań drugiej osoby, ale jak stwierdził papież Franciszek w kontekście osób nieheteronormatywnych, „każda osoba, niezależnie od swojej orientacji seksualnej, musi być szanowana w swej godności i przyjęta z szacunkiem, z troską, by uniknąć jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji”. Tymczasem, prawicowy obóz rządzący stworzył sobie z publicznej telewizji generator nagonki instrumentalnie wykorzystywanej do uderzania w grupy i osoby oraz zręcznie kierowanej w odpowiednim kierunku, zależnie od politycznych potrzeb. Poczynając od mniejszości seksualnych przedstawianych jako zagrożenie dla rodzin, polskości, katolicyzmu i polskich dzieci – mityczna ideologia gender, która wyewoluowała w pewnym momencie w ideologię LGBT, przez wrogów politycznych stawianych poza nawiasem wspólnoty narodowej, którym przypisywana jest służalczość względem państw ościennych oraz wręcz chęć likwidacji państwa (sic!), aż do wojennej, dehumanizującej retoryki odnoszącej się do uchodźców, zarówno dziś, jak i jeszcze w kampanii wyborczej w 2015 roku. Pewnym symbolem może być program „W tyle wizji”, emitowany na antenie TVP INFO, w którym to pomiędzy dialogami dwóch prowadzących do studia dzwonią widzowie, często wyrażający się w niecenzuralnych słowach na temat np. polityków opozycji, wygrażając im przemocą, wszystko to ku uciesze i aprobacie, a czasem wręcz szoku prowadzących zadziwionych tym, jakiego potwora udało im się stworzyć i którego codziennie sowicie karmią. W tej retoryce wtórują telewizji publicznej prawicowe gazety podsycające jeszcze bardziej nienawiść do poszczególnych grup. Nie trzeba w tym miejscu dodawać wypowiedzi polityków Konfederacji nt. batożenia homoseksualistów, czy też licznych wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego. Można stwierdzić, że zamiast nadstawiać drugi policzek, szukają oni takiego, w który mogą uderzyć ku uciesze głosującego na nich tłumu. Wszystkie te działania wyrządzają zbrodniczą szkodę całemu społeczeństwu, dzieląc je według partyjnych potrzeb sprawców i wywołując w nim najgorsze z emocji. Wyrządzają także szkodę poszczególnym osobom. 70% osób w Polsce identyfikujących się jako członkowie społeczności LGBT+ ma lub miało myśli samobójcze, 50% zaś objawy depresji. To między innymi oni są dziś tymi ewangelicznymi „braćmi najmniejszymi”, są nimi także uchodźcy oraz politycy z którymi się nie zgadzamy, a przeciwko którym władza zaprzęga cały aparat państwa.

Drugą ważną kwestią jest nacjonalizm i antyuchodźcza polityka. Już od 2013 roku, podczas tzw. kryzysu migracyjnego, z prawej strony, rzekomo broniącej chrześcijańskiej Europy przed zalewem zarobkowych migrantów i islamizacją starego kontynentu, wypływała iście wojenna narracja. Dominowały takie słowa jak fala, najazd, inwazja, obrona granic. Podnoszono populistyczne argumenty dotyczące przewagi mężczyzn w grupach uchodźczych (mężczyźni przede wszystkim byli w stanie pokonać trud ucieczki przed wojną), czy też posiadanych przez nich telefonów (bez zadania sobie pytania o to, jak inaczej mieliby skontaktować się z bliskimi, dla których ruszyli szukać lepszego miejsca). Rok 2015 w Polsce był rokiem wyborów parlamentarnych. Prawo i Sprawiedliwość wykorzystała wtedy kryzys migracyjny do prowadzenia kampanii wyborczej, w pamięć zapadła wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego dotycząca szeregu chorób i pasożytów, jakie przenieść mogą na nas „nielegalni imigranci”. Nie pozostawały bierne także partie składające się na dzisiejszą Konfederację, a więc Ruch Narodowy oraz Partia KORWiN. W przekazie dominowała narracja mówiąca o niemal wyłącznie zarobkowych motywach migracji, jak i terrorystycznych skłonnościach chcących się dostać do Polski. W tym czasie Kościół Katolicki, zarówno polski episkopat, jak i Stolica Apostolska, zachęcały do przyjmowania uchodźców. Zanim papież Franciszek wystosował apel, by każda parafia przyjęła jedną rodzinę do siebie, do działania zachęcał przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki. Delegat KEP ds. Migracji bp Krzysztof Zadarko apelował zaś, by bezwarunkowo przyjmować uchodźców, niezależnie od ich religii i wyznania, mówił także, że dziś Jezus ma twarz właśnie uchodźcy. Przerodziło się to także w realne działania. Aktywne były oddziały Caritas w całej Europie, w tym również w przyjmowaniu uchodźców. We Włoszech w tym czasie lokalne klasztory, diecezje, parafie i Caritas zaopiekowały się ponad 40 tysiącami uchodźców. Na mniejszą skalę takie działania miały miejsce także w Polsce. Diecezje, parafie i Caritas pomogły tysiącom uchodźców, zarówno na miejscu, jak i ściągając ich do Polski. Warto przy tej okazji zajrzeć także do Ewangelii, w której czytamy „Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: «Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie»” (Mt 25, 34-36). Wydaje się, że na kolejny poziom wzbiły się formacje prawicowe w sprawie obecnego kryzysu na granicy z Białorusią. Nadal są niewzruszone ludzką krzywdą i cierpieniem, a zamiast dostrzegać Jezusa, widzą w migrantach amunicję w wojnie hybrydowej prowadzonej przez białoruski reżim. Kolejna nomen omen granica została jednak przekroczona. W momencie, kiedy grupa uchodźców na granicy zaczęła chorować, pijąc wodę z potoku i znajdując się w potrzasku między strażami granicznymi obu państw, parlamentarzyści opozycji ruszyli z paczkami z jedzeniem i śpiworami, by dostarczyć je ludziom(!) na granicy. Abstrahuję od pełnego wachlarza pobudek stojących za tymi działaniami. Kuriozalne wydaje się natomiast to, że politycy prawicy, utożsamiający się z katolickimi wartościami i broniący Kościoła, Patryk Jaki i Sebastian Kaleta z Solidarnej Polski oraz kilku innych, zaczęli wyśmiewać te działania i nazywać je „gówniarstwem”. Tworzono także prześmiewcze filmy z tym jak poseł Koalicji Obywatelskiej Franek Sterczewski próbuje dostarczyć jedzenie głodującym na granicy! Tymczasem na granicy polsko-białoruskiej znaleziono w połowie września ciała trzech uchodźców, z czasem zaczęto informować o kolejnych, a jedyną reakcją władz była próba zrobienia z osób na granicy zoofilii. Wszystko to za pomocą znalezionego w internecie filmu pornograficznego wyświetlonego na konferencji prasowej ministra spraw wewnętrznych. Również i teraz polscy biskupi zaznaczyli w zbiorowym komunikacie potrzebę otwartości na ludzi potrzebujących pomocy. Na granicy pojawił się ks. Lemański, ks. prof. Wierzbicki oraz wspomniany już bp Krzysztof Zadarko. Kwestią nieco zbliżoną, będącą często czynnikiem wpływającym na stosunek do uchodźców, jest nacjonalizm. Na ten temat niezwykle dosadnie i jednoznacznie wypowiedzieli się polscy biskupi za pomocą dokumentu „Chrześcijański kształt patriotyzmu” z 2017 roku. Patriotyzm jest w nim opisywany jako postawa zawsze otwarta, zarówno na wspólnoty narodowe, jak i wspólnotę ogólnoludzką. Patriotyzm wpisany jest w uniwersalny nakaz miłości bliźniego, a niedopuszczalne i bałwochwalcze są próby podnoszenia narodu do rangi absolutu, czy szukania chrześcijaństwa jako uzasadnienia narodowych konfliktów i waśni. Polski episkopat promuje w tym dokumencie patriotyzm będący wrażliwością także na cierpienie i krzywdę, która dotyka inne narody. Podkreślona została także wierna służba naszej ojczyźnie wyznawców szeregu innych religii, jak i ateistów. Za nieuprawnione i niebezpieczne biskupi uznali także instrumentalne wykorzystywanie tak ważnej przecież polityki historycznej do rywalizacji politycznej. Nacjonalizm został ukazany jako przeciwieństwo patriotyzmu. Jedną z bardziej znanych biblijnych opowieści jest spotkanie Jezusa z Samarytanką. Wykazał się on w niej godną naśladowania otwartością. Rozmawiał on przy studni zarówno z kobietą, co w kulturze żydowskiej było lekko mówiąc kontrowersyjne, jak i przedstawicielką pogańskiego plemienia Samarytan. Takie spotkanie było niedopuszczalne. Samarytanie byli darzeni przez Żydów wielowiekową nienawiścią, a kobiety z tego ludu uważane były za nieczyste. Ta konkretna kobieta była także po kilku rozwodach. Jezus zaś sam inicjuje rozmowę mimo barier kulturowych, rasowych i historycznej nienawiści. Można tylko domniemywać, jak w tej sytuacji zareagowałby któryś z polityków prawicy, zapewne przegoniłby Samarytankę pod pretekstem obrony żydowskiej tożsamości, tradycyjnego modelu rodziny, jak i w trosce o to, czy Samarytanka nie przeniosłaby na niego jakiejś choroby.

Kolejną kwestią, powiązaną istotnie z omawianym już nacjonalizmem, jest podejście prawicy do Unii Europejskiej oraz integracji europejskiej jako takiej. Prawica spod znaku ugrupowań rządzących cechuje się silnym eurosceptycyzmem, z nasilającymi się coraz bardziej tendencjami do zaprzestania postrzegania obecności Polski w Unii Europejskiej jako coś oczywistego i pewnego. Politycy Konfederacji zaś mówią wprost o Unii jako złu, o Brukseli jako nowej Moskwie oraz postulują opuszczenie wspólnoty. Europa natomiast, zjednoczona, ze wspólnymi instytucjami i pogłębiającą się integracją, jest wizją i perspektywą stricte chrześcijańską. To średniowieczne Christianitas nadało Europie wspólne ramy kulturowe, religijne oraz częściowo językowe i instytucjonalne. Kiedy integracja europejska rozpoczynała się po II wojnie światowej, jednymi z jej głównych ojców byli Robert Schuman oraz Alcide De Gasperi – ich procesy beatyfikacyjne w Kościele Katolickim właśnie trwają i zbliżają się coraz większymi krokami do wyniesienia tych wybitnych polityków na ołtarze. Inny z tzw. Ojców Europy, Konrad Adenauer, był przedstawicielem niemieckiej chrześcijańskiej demokracji. W tym miejscu może pojawić się zarzut mówiący, iż instytucje europejskie wtedy a dziś to dwie różne rzeczywistości i że projekt ten wymknął się spod kontroli i planów ojców integracji. Nic bardziej mylnego. W Deklaracji Schumana (napisanej przez Jeana Monneta, ale przez Schumana przedstawionej) z 9 maja 1950 roku, będącej przełomowym aktem rozpoczynającym powojenną integrację europejską, czytamy nie tylko o postulacie utworzenia luźnych instytucji europejskich o gospodarczym charakterze. Owe gospodarcze powiązanie państw ma być tylko przystankiem, „ta propozycja stanie się pierwszą konkretną podstawą Federacji Europejskiej”. Stworzenie instytucji europejskich mogących zapobiegać nowym zagrożeniom dla pokoju postulował już papież Pius XII, Paweł VI opowiadał się za głębszą, bardziej solidną i organiczną jednością europejską. W wypowiedziach Jana Pawła II, Benedykta XVI oraz Franciszka można dostrzec akcentowanie cech wspólnych Unii i chrześcijaństwa, takich jak solidarność, otwartość oraz wspólnotowość. Jednocześnie wzywają oni do tego, by Europa „odnalazła siebie samą, była sobą”, by w warunkach zdrowej świeckości nie zatracała otwartości na swoje chrześcijańskie korzenie. Najlepszym do tego sposobem jest, by katolicy nie widzieli w Unii Europejskiej pochłoniętej zepsuciem i neomarksizmem lewicowej inicjatywy „eurokratów”, który to obraz w istocie służy głównie prawicowemu populizmowi, ale by Unię współtworzyli, ubogacając ją chrześcijańskimi wartościami leżącymi u jej podstaw.

Podobnych rozbieżności można doszukać się na wielu innych polach. Szczególnie bulwersujące wydaje się to, że niektóre z nich, mimo bycia częścią naukowego konsensusu i wynikiem wielu badań, nadal są kontestowane przez konserwatystów, katolików, czy „wolnościowców” ze stajni Janusza Korwin-Mikkego. Jedną z takich kwestii jest globalne ocieplenie. Prawica kontestuje albo jego istnienie, albo wpływ człowieka na jego kształt, albo radykalizm środków, które mają mu przeciwdziałać. Tymczasem konieczność podjęcia środków, by spowolnić globalny wzrost temperatur, nadając przy tym moralnego charakteru walce z globalnym ociepleniem, podkreślają papieże. Poczynając od Jana Pawła II, który już 30 lat temu mówił o krytycznych rozmiarach efektu cieplarnianego spowodowanego rozwojem przemysłu, wielkich aglomeracji miejskich oraz wzrostem zużycia energii, mówił także o obowiązku zarówno jednostek, państw, jak i organizacji międzynarodowych, by wykazać się należną odpowiedzialnością. Benedykt XVI mówił o moralnym charakterze ochrony stworzenia, wskazując na katastrofy naturalne już teraz przynoszące liczne ofiary. Franciszek wykazuję się jeszcze dalej posuniętym zaangażowanie na rzecz walki ze zmianami klimatu. Wydał na ten temat encyklikę Laudato si, będącą apelem do całego świata, wpisującym działania na rzecz ochrony środowiska w ósmy „Uczynek Miłosierdzia”. Birmański kardynał Charles Maung Bo mówi wprost o „ekologicznym ludobójstwie”, będąc dużo bliżej realnych skutków zmian klimatycznych niż mieszkańcy Europy. Tutaj rozgrywa się prawdziwa walka o życie. Kolejną kwestią, na którą zasadniczy wpływ ma nauka, jest kwestia szczepień. Politycy Konfederacji są w tej kwestii bardzo sceptyczni, są wprost przeciwko szczepieniom lub zachowują skrajną powściągliwość, by nie zrazić do siebie swojego elektoratu. Negatywny stosunek do szczepień widać także wśród prawicowych gazet sprzyjających władzy. Wydaje się, że paradoksalnie istotną zaletą faktu rządzenia w Polsce przez Prawo i Sprawiedliwość w dobie pandemii jest utemperowanie członków tej partii (jak i Solidarnej Polski) w wypowiedziach podważających sens szczepień. Prawica dzierżąca odpowiedzialność za państwo jest z pewnością dużo mniej sceptyczna wobec dorobku nauki niż prawica będąca w opozycji. Co jednak na temat szczepień sądzi Kościół? Papież Franciszek nazwał w ostatnim czasie szczepionkę „przyjacielem człowieka”, a zaszczepienie się określił aktem miłości wobec bliźniego. Kardynał Kazimierz Nycz stwierdził natomiast, że nasze wybory dotyczące szczepienia wkraczają w zakres przykazania „nie zabijaj!”. Nycz wyznał także, iż wstydzi się korelacji między religijnością a poziomem sceptycyzmu wobec szczepień. Ciekawa mądrość wypływa przy tej okazji także ze Starego Testamentu – „Czcij lekarza czcią należną z powodu jego posług, albowiem i jego stworzył Pan. (…) Pan stworzył z ziemi lekarstwa, a człowiek mądry nie będzie nimi gardził. Czyż to nie drzewo wodę uczyniło słodką aby moc Jego poznano? On dał ludziom wiedzę, aby się wsławili dzięki Jego dziwnym dziełom. Dzięki nim się leczy i ból usuwa, z nich aptekarz sporządza leki,…” (Syr 38, 1-7).

W temacie ekologii i dobrostanu zwierząt dominuje dziś niestety wśród części katolików, jak i wielu utożsamiających się z katolicyzmem polityków, błędna interpretacja słynnego „czyńcie sobie ziemię poddaną” pochodzącego z Księgi Rodzaju. Owe władanie ziemią często okazuję się krwawą despotią, nie zaś salomonową mądrością, sprawiedliwością i dobrocią. Tak też jest z częścią polityków prawicy. Obrona przemysłowych ferm zwierząt futerkowych w dobie braku egzystencjalnej potrzeby posiadania futra, negowanie odczuwania bólu przez zwierzęta (sic!), czy lekceważenie kwestii ekologicznych to tylko jedne z wielu zjawisk, które kłócą się z troską o wszelkie stworzenie i nasz wspólny dom, kwestie immanentnie związane z katolicyzmem. 1 września tego roku Papież Franciszek zainaugurował tzw. „Czas dla Stworzenia”, ekumeniczny czas mający na celu refleksje i działanie zmierzające do czynienia Ziemi wspólnym domem, zarówno dla wszystkich ludzi, jak i zwierząt. Wszystko to w duchu i myśli św. Franciszka z Asyżu.

Szkodliwa gorliwość

Oprócz kwestii, w których działanie prawicy utożsamiającej się z chrześcijaństwem jest z nim sprzeczne, są też takie, w których działanie na rzecz tych wartości jest zaledwie pozorne, a na którym owe formacje opierają swoją wiarygodność. Jedną z takich kwestii jest aborcja. Troska o życie od poczęcia nie pozostawia żadnych wątpliwości z punktu widzenia katolika. Kluczowe jednak wydają się sposób i rzeczywista skuteczność tej troski. 22 października 2020 roku na polityczne zlecenie, przez pozbawione autorytetu i niezależności instytucje, podczas rozwoju kolejnej fali zakażeń koronawirusem, został wydany wyrok ograniczający możliwość dokonywania aborcji. Bez głosowania w parlamencie, bez konsultacji społecznych. Trzeba przyznać, że jak na tak istotną kwestię, wybrano na to najmniej godny sposób i niezbyt dobry czas. Stoję na stanowisku, że w ochronie życia celem nadrzędnym jest to, by aborcji było jak najmniej, nie zaś, by po prostu była ona zakazana, uwalniając w ten sposób sumienie katolika od tego, jakie są realne skutki takiego zakazu. Przeanalizujmy je. Gigantyczny opór społeczny wywołany wyrokiem ma realne skutki już dziś. Pomijam w tym miejscu podziemie aborcyjne, które wzbogaci się o nowe klientki. Realnym skutkiem jest zmiana postrzegania aborcji przez społeczeństwo na bardziej liberalną, częściowo zapewne z powodu czynników politycznych – sprzeciwu wobec władzy, która zakaz ustanowiła i wobec Kościoła, któremu wspieranie tej władzy się zarzuca. Od razu na ten trend odpowiedziała główna partia opozycji, PO będąca wcześniej raczej za utrzymaniem status quo, dziś jest za aborcją do dwunastego tygodnia po niewiążącej konsultacji ze specjalistą. PSL, będąc wcześniej za kompromisem, proponowało referendum w obliczu liberalizacji postrzegania sprawy przez społeczeństwo. To samo Polska 2050 Szymona Hołowni. Nie ma wątpliwości, że obecna władza rozbujała światopoglądowe wahadło, które bardzo łatwo wychylić się może radykalnie w lewą stronę po następnych wyborach. Nie wzięto pod uwagę społeczno-politycznego kontekstu, co przyniesie, a w zasadzie już przynosi, szkody dla sprawy ochrony ludzkiego życia. Inną kwestią jest nachalność w narracji deklaratywnie katolickich formacji w postaci wypowiedzi ministra prof. Czarnka, który doprowadzając do wrzenia młodzież, wychowa ją na wrogich względem Kościoła i wiary ateistów.

Zagrabiony czy porzucony?

Należy w tym momencie zadać pytania kluczowe. Dlaczego po erze chadeka premiera Tadeusza Mazowieckiego, księdza Józefa Tischnera, a nawet Platformy Obywatelskiej umieszczającej Dekalog jako podstawę cywilizacji Zachodu oraz zapowiadającej w 2003 roku: „Będziemy bronić praw religii, rodziny i tradycyjnego obyczaju, bo tych wartości szczególnie potrzebuje współczesna Europa”, a mogącej być jednocześnie partią proeuropejską i centrową, dziś katolicyzm w przestrzeni publicznej to niemal wyłącznie prawica? Czemu spektrum tego, co katolickie, tak radykalnie się skurczyło? Dlaczego tak trudno o intelektualne podejście do katolicyzmu i skąd marginalizacja w nim ludzi centrum i lewicy? Cała powyższa rozbudowana analiza poszczególnych obszarów, w których prawica prezentuje działanie raczej dalekie od katolickiego ideału, powinna co najmniej dziwić i skłonić do refleksji na temat tego, w jakiej abstrakcji się znaleźliśmy.

Jakie są tego przyczyny? Można postawić co najmniej kilka hipotez. Pierwszą z nich może być intelektualna pustka, jaka zapanowała w polskim środowisku katolickim na skutek wygranej z komunistycznym ancien régime, w której znaczący, mediatorski wpływ miał Kościół Katolicki, a sama tranzycja ustrojowa dokonała się w momencie, w którym miał on względem słabnącej opozycji, jak i władzy bardzo silną pozycję. Do tego dołożył się pontyfikat Jana Pawła II, który dokonał radykalnego wzrostu religijności. Oba te czynniki uśpić mogły nasz lokalny kościół i zdjąć z niego odpowiedzialność za jego kondycję, dając przy okazji hierarchom czas na napawanie się wielkością. Nie powstał od  30 lat w Kościele żaden program ewangelizacyjny, powstał za to zwrot w stronę konserwatywno-narodowej tożsamości, skrajnie antykomunistycznej, w istocie prawicowej, gdzie zamiast heroicznej, w istocie chrześcijańskiej etyki przedstawionej wyżej i intelektualnego podejścia do najważniejszych problemów, zaczęła przeważać narracja źle rozumianego patriotyzmu, a wszystko to z pozycji zachwytu statusem osiągniętym przez Kościół na mocy wyżej wymienionych okoliczności. Przy okazji beatyfikacji kardynała Stefana Wyszyńskiego warto wspomnieć, że także i jego często narodowa narracja, wpisująca się świetnie we współczesny mu kontekst, może zbierać w ten sposób swoje żniwo. Prawicowy wierny jest często także bardziej bezkrytycznie wierny Kościołowi w kontekście trawiącego go zła – skandali seksualnych, czy jakichkolwiek innych. To z kolei usypia czujność kościelnych hierarchów uspokojonych faktem, że zawsze znajdą się tacy, którzy ochoczo i do samego końca będą tego Kościoła bronić. Wszystko to jednak kosztem katolików z centrum oraz lewicy.

Do tego należy dodać kolejny czynnik. Osoby niezaliczające się do grona prawicy cechują się często silnym euroentuzjazmem, wręcz zachwytem tym co zachodnie i europejskie, katolicyzm ze swoimi tendencjami ku prawicowości mógł stać się dla tych ludzi passé. Z kolei osoby o konserwatywno-narodowych skłonnościach, często kontestujące ład zrodzony po upadku komunizmu z powodu niewystarczającego rozliczenia tworzących poprzedni ustrój oraz radykalnej transformacji gospodarczej, mogły poczuć się zagubione. Zwróciły się więc ku instytucji utożsamiającej dla nich polskość, konserwatyzm i będącej stałym elementem w tak dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości. Aktualna przy tych rozważaniach wydaje się myśl wspomnianego już ks. Józefa Tischnera. Pisał on o tzw. surogatach wiary. Często pewne atrybuty wiary wykorzystywane są intencjonalnie w pewnych celach. Dla podparcia swoich słów większym znaczeniem, ludzie często podbudowują je wartościami związanymi z religią, nawet jeśli nie mają one z punktu widzenia owej religii uzasadnienia. Innym wykorzystywanym atrybutem jest wspólnota, z której można czerpać siłę i zrozumienie, często także abstrahując od prawdziwej aksjologii za nią stojącą. Tischner przywołał w tym kontekście słowa Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „wyobraźnia schorowana postać religii weźmie na się”. Pisał dalej, „Szukają więzi w etyce, ponieważ religia pozwala im potępiać. Szukają więzi, szukają wspólnoty, szukają gminy”. oraz „Schorowana wyobraźnia wykazuje niezwykłą płodność i wyłania wciąż nowe surogaty religii: etyczne, narodowe, ideologiczne, polityczne, nawet kościelne. I choć są różne, a często ze sobą sprzeczne, jedno je łączy: podejrzliwość. Zrodzone z podejrzliwości, usprawiedliwiają podejrzliwość”. Dobrze to koresponduje ze słowami prof. Wojciecha Sadurskiego, który opisuje narracje i działania obecnie rządzących jako paranoidalne. Owa paranoja, w sensie nie medycznym a politycznym, bierze się właśnie z podejrzliwości i cynicznej gry strachem z religią na sztandarach.

Kolejnym czynnikiem napędzającym procesy o których mowa, może być rosnąca od 2005 roku polaryzacja polityczna. Po klęsce planów koalicji PiSu i PO po wyborach w 2005 roku, zrodził się między liderami obu ugrupowań motywowany partyjnym interesem mocny, intensywny i pełen emocji podział. Początkowo ów podział przeniósł się także na grunt Kościoła, mówiono o podziale na narodowo-konserwatywny „kościół toruński” z Tadeuszem Rydzykiem na czele, sprzyjający PiS, jak i „kościół łagiewnicki”, liberalny i będący bliżej PO, zebrany wokół kard. Dziwisza. Podział ten jednak nie przetrwał, a w obronie tego co katolickie usadowiło się PiS. PO dla odróżnienia się od śmiertelnego wroga skręciło bardziej w centrum, po drugie zaczęła stawać się po prostu partią władzy, ugrupowaniem catch-all zbierającym jak najszersze grono wyborców i coraz bardziej wypłukanym z idei, stan ten trwa w zasadzie do dziś, a konserwatywna frakcja PO jest dziś częściowo poza nią, a częściowo skrywa swoje poglądy za zmienną i zależną od politycznej koniunktury strategią polityczną kierownictwa Platformy.

Biskupi pytani przed wyborami o to, na kogo głosować powinni katoliccy wyborcy, odpowiadają, wymieniając jako główne kryteria ochronę życia oraz tradycyjnego modelu rodziny. W tym miejscu wzrok katolika spogląda od razu na PiS oraz Konfederację. Dochodzi w tym momencie do dwóch niepokojących zjawisk. Po pierwsze, przy takim postawieniu sprawy ograniczamy de facto złożoność takiego wyboru do tematu prawnego uregulowania dostępu do aborcji oraz kwestii często nawet nie małżeństw cywilnych, a związków partnerskich. Sprawia to, że ugrupowania polityczne chcące być dla katolika wyborem, określą się zdecydowanie w tych dwóch kwestiach, odpuszczając zupełnie zainteresowanie pozostałymi zagadnieniami, np. tymi opisanymi wyżej w tekście, z racji często wyłącznie deklaratywnie wyrazistego stosunku w dwóch wymienionych wyżej kwestiach. To z kolei prowadzi do drugiego negatywnego zjawiska. Gorliwość w skupieniu na kwestii aborcji oraz definicji rodziny w oderwaniu od reszty tego, czym katolik w polityce powinien się charakteryzować, prowadzi do zarówno nieskutecznego, niezdrowego i krótkowzrocznego, acz radykalnego rozwiązania kwestii aborcji, jak i do przerodzenia się wsparcia dla tradycyjnie pojmowanej rodziny w cywilizacyjną wojnę z neomarksistowską ideologią LGBT+, będącą następczynią czerwonej zarazy, która przybrała tym razem tęczowe barwy. W obu przypadkach dochodzi do wypaczeń.

Następne pytanie powinno dotyczyć tego, dlaczego nie powstało do tej pory żadne ugrupowanie, które mogłoby skanalizować wychodzące z katolicyzmu, acz odmienne skrajnie od partii rządzącej czy Konfederacji, poglądy na najważniejsze kwestie opisane wyżej? Dochodzi w ten sposób do pewnego rodzaju błędnego koła – brak ugrupowań katolickiego centrum sprawia, że głosują oni na partie prawicowe lub nieutożsamiające się z chrześcijaństwem. W pierwszym wypadku dają oni w obliczu braku alternatyw paliwo partiom wykorzystującym politycznie katolicyzm, w drugim zaś skazani są na poparcie ugrupowań, które nie muszą starać się o poparcie chrześcijańskiego centrum, gdyż już je otrzymali będąc mniejszym złem. Być może jednak w tej pierwszej grupie leży klucz do pokonania w wyborczym starciu partii rządzącej. Drugi wymiar błędnego koła dotyczyć może tytułowego zagrabienia katolicyzmu przez łączenie katolickich haseł z wyżej opisywanymi działaniami rządzących, stopniowo zakrzywiając w ten sposób obraz tego, co w istocie jest katolickie. Próbę stworzenia takiej formacji podejmuje PSL, jest w tym jednak bardzo nieśmiały. Być może wśród katolickich polityków umiejscowionych w centrum i na lewicy nie ma po prostu immanentnej dla prawicy skłonności do wymachiwania sztandarami oraz wiarą w niemal każdych swoich poczynaniach?

Dominikanin Maciej Biskup był kilka tygodni temu gościem jednej z największych stacji informacyjnych w Polsce, został do niej zaproszony w celu skomentowania sytuacji na polsko-białoruskiej granicy w kontekście znalezienia w jej pobliżu ciał trzech uchodźców. Opowiedział wtedy anegdotę, w której mąż mówi do żony – „ja jestem narodowym katolikiem, mnie żadne chrześcijańskie wartości nie interesują”. Odniósł te słowa rzecz jasna do rządzących, dodając, że zarządzenie strachem, które się aktualnie dokonuje, jest nieludzkie, a zagubiona została istota chrześcijaństwa – Ewangelia, z zawartymi w niej otwartością, troską i empatią. Wydaje się zaskakujące, że tak silnie akcentując przywiązanie do wiary, Kościoła i związanych z nimi wartości, gubi się istotę zawartą w tych pojęciach, działając w istocie na szkodę tego, czego rzekomo się broni.

Pisząc o tym jaki jest, jaki był i co się w międzyczasie wydarzyło z polskim katolicyzmem, warto zastanowić się jaki mógłby on być. Katolicyzm to przede wszystkim troska o każde życie i każdą godność. Troska zarówno o dziecko w łonie matki, jak i o matkę. Troska o najbliższych, jak i o tych marznących i głodujących na granicy. Troska o członków naszej partii, jak i wrogów politycznych. Troska o Kościół, jak i uczestników Marszu Równości. Troska również o stworzenie, każde – o naturę i dary z nią związane, o zwierzęta czujące ból i ofiarowane nam dla harmonijnej współegzystencji, o środowisko będące wspólnym domem. Katolicyzm to otwartość, szacunek, empatia i chęć dialogu – brak strachu przed innością, wyjście na spotkanie, zobaczenie w każdym człowieka, próba zrozumienia jego intencji i rozmowa. Katolicyzm to wrażliwość społeczna, szeroko pojmowana – spojrzenie w stronę wykluczonych, najbiedniejszych i pokrzywdzonych. Katoliku! Powiedz stanowcze nie dla agresywnej, wykluczającej retoryki, dla nacjonalizmu, dla agresji i dla odrzucenia!

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję