Między anegdotą a stereotypem. Recenzja książki Witolda Jurasza „Demony Rosji” :)

Witold Jurasz napisał świetną gawędę o Rosjanach, którą pochłonąłem w zawrotnym wręcz tempie. Mimo wielkiej przyjemności z lektury kończyłem ją jednak z poczuciem rozczarowania. Dużo w tej książce humoru i emocji, mało namysłu i wyważonej analizy. Dużo grubych kresek i mocnych twierdzeń, mało półcieni i ostrożnych sądów. Pewnie właśnie dlatego trudno się od niej oderwać.

Jurasz napisał książkę o Rosjanach na bazie swoich doświadczeń, które zebrał w czasie służby dyplomatycznej w Moskwie. Narracja prowadzona jest wręcz od anegdoty do anegdoty, w brawurowym tempie, więc czyta się to znakomicie. Nie przeszkadzają w tym drobne niedoróbki edytorskie, jak trzykrotnie powtórzona niemal tymi samymi słowami informacja, że autor lubi zbierać foldery samochodowe.

Mocną stroną książki jest humor autora – czasem autoironiczny, czasem nieco rubaszny, ale zawsze stanowiący pyszną okrasę dla przedstawianych w książce historii. A jest ich naprawdę dużo – od anegdotek dyplomatycznych, przez opisy zachowań napotkanych Rosjan, aż po historyjki pokazujące jak sam autor zręcznie dostosowywał się do otoczenia, w którym żył. Jest więc w książce całkiem sporo dykteryjek pokazujących jak to Witold Jurasz kogoś oszukuje, beszta albo sprytnie wyprowadza w pole. Niektóre są tak niezwykłe, że aż wyglądają na podkoloryzowane, ale autor pisze tak, że mu się wierzy. I chce się czytać dalej.

W pewnym momencie jednak autor przechodzi do kreślenia własnej oceny polskiej polityki zagranicznej i o dziwo jest to najsłabsza część książki. Przede wszystkim przeszkadzają w niej niedostatki analityczne, o które bym raczej autora nie podejrzewał, znając jego przenikliwe zazwyczaj teksty dla Onetu. Rozumiem oczywiście, że książka nie miała być dogłębną analizą tylko właśnie gawędą, ale skoro autor poświęca rozdział na ocenę polskiej polityki wschodniej to można wymagać, aby ta ocena była uczciwa. A co do tego mam duże wątpliwości, gdyż Witold Jurasz pisząc o „katastrofie” polskiej polityki pomija całkowicie niektóre fakty, w tym w szczególności Partnerstwo Wschodnie, czyli polsko-szwedzką inicjatywę pogłębienia integracji wschodnich sąsiadów z Unią Europejską. Był to niezaprzeczalny sukces polskiej dyplomacji, bez którego nie byłoby umowy stowarzyszeniowej z Ukrainą, Majdanu i wyboru przez Kijów ścieżki integracji z Europą. Autor słowem nie wspomina też o wspólnej organizacji mistrzostw Europy w piłce nożnej w 2012 roku, które dla Ukrainy miała przełomowe znaczenie wizerunkowe.

Dwukrotnie natomiast przywoływana jest wyprawa gruzińska prezydenta Kaczyńskiego, której znaczenia nie chcę umniejszać, ale miała charakter politycznie ważnego, ale jednak gestu. Powołanie Partnerstwa Wschodniego natomiast było skomplikowaną grą dyplomatyczną, w której polska dyplomacja przezwyciężyła niechęć dużych państw unijnych, wykazując się profesjonalizmem i strategicznym myśleniem, czyli cechami, których niedostatek w polskiej dyplomacji Jurasz od lat piętnuje.

Znając historię sporów Witolda Jurasza z Radosławem Sikorskim, trudno nie odnieść wrażenia, że autor nie chcąc szefa polskiej dyplomacji pochwalić, postanowił jego działania przemilczeć. Trudno mi się z tym pogodzić – niechby i je skrytykował, ale pominięcie jest niezrozumiałe.

Trudno mi także zaakceptować generalizacje autora na temat Rosjan. Chociaż bodaj trzykrotnie zasłania się w tekście stwierdzeniami, że „nie wszyscy są tacy”, to jednak maluje dość jednowymiarowy obraz naszych sąsiadów. W przytoczonych anegdotach naprawdę trudno znaleźć jakieś pozytywne obrazy: sami głupcy, okrutnicy, cynicy, wielkoruscy nacjonaliści a w najlepszym razie bezrefleksyjni konsumpcjoniści. Wiedząc, że zostanę zaliczony do wyśmiewanych przez autora: „intelektualistów, którzy żywią złudzenia wobec Rosjan”, pozwolę się jednak nie zgodzić z fatalizmem konsekwentnie kreślonym na kartach omawianej książki. Juliusz Mieroszewski, jeden z najważniejszych polskich myślicieli politycznych i współpracownik „Kultury”, takie podejście do Rosjan nazywał „pierwotnym błędem Dmowskiego”. Mieroszewski tak na ten temat pisał w 1973 roku:

„Błąd ten wynika z dwóch fałszywych przesłanek. Po pierwsze, że należy szukać porozumienia nie z narodem i społeczeństwem rosyjskim, lecz z establishmentem, i po drugie, z przekonania – jakże dla Rosjan poniżającego – że totalizm i imperializm są w Rosji zjawiskiem wieczystym, przeto musi się rozmawiać z carami lub z Chruszczowami, bo demokratycznego rządu w Moskwie nigdy nie będzie”.

Trzeba przy tym uczciwie przyznać, że autor „Demonów Rosji” w swoim fatalistycznym spojrzeniu nie jest odosobniony. Postulat konieczności dialogu z Rosjanami, stanowiący podstawę „doktryny Giedroycia”, nie jest dziś popularny, a Witold Jurasz wpisuje się po prostu w dominujący w Polsce sposób spojrzenia na Rosję. Prawdopodobnie więc to co dla mnie jest słabością tej książki, dla wielu czytelników będzie jej silną stroną.

Niewątpliwie po „Demony Rosji” warto sięgnąć, szczególnie teraz gdy za naszą wschodnią granicą szaleje wywołana przez Rosjan wojna. Mimo, że zawarte w niej wspomnienia są sprzed ponad dekady to ich wydźwięk pozostaje niezmiernie aktualny. Książkę można polecić szerokiemu gronu odbiorców, bo jest napisana w sposób atrakcyjny i interesujący, pozbawiona specjalistycznego żargonu i bogato inkrustowana humorem.

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

 

Wiersz wolny: Adrianna Olejarka – 40,5 °C :)

Adrianna Olejarka

40,5 °C

 

daję poezji całe moje ciało

 

jeśli coś masz dać poezji to będzie to ciało mówi pokazując moje kartki z wierszami więc oto poezjo polska po roku 2008 daję ci całe moje ciało w którym świat osadza się na kolumnie kręgów na nich strzępy mięsa i niebieskie nitki daję ci poezjo polska moje ciało złamane na pół poszarpane gładką ścieżką blizn daję ci poezjo całe moje ciało które już nie umie myśleć inaczej niż przez siatkę z gazy żółć jodyny ból daję ci to ciało jak niewygodny kostium amatorski fantom żart wybitnie kiepski który nie chce się odczepić żre wybucha drażni podopatrunkowym świądem jak farba zastyga klei zalewa i ciągnie za pory daję ci poezjo polska moje ciało ono zieje różową dziurą po drenie miałaś może kiedyś dren? on wysysa z ciebie resztki snów ale poetyckie zdanie nie? tak jak poetyckie jest wszystko co zdeformowane (pokazuję wam środkowy palec pełen serdeczności fanatycy freak shows jestem jednym z was budzę się z tym palcem przed oczami z palcem który miesza gąbkę mózgu palcem co namiętnie wierci w otworze po drenie) zlepię kiedyś krwią i ropą litanię z tekstów wszystkich patologicznych lekarzy będę się nią modlić tak długo aż pokruszą się im kręgosłupy aż się cali przechylą na prawą stronę tak że wyrośnie im obfity garb upleciony z igieł nawleczonych na skalpele (haft richelieu ikoną oddziałów ortopedii) ja każdemu wtedy powiem należy cię uznać za niepowodzenie w leczeniu napisz jakiś wiersz daj poezji polskiej całe twoje ciało

———————————

Adrianna Olejarka (ur. 1992) jest poetką przed debiutem książkowym i psychofanką slamów poetyckich. Publikowała m.in. w „8. Arkuszu Odry”, „Stonerze Polskim” i „Stronie Czynnej”. Wcześniej dała się poznać jako laureatka projektu Biura Literackiego „Połów” 2016. Mieszka w Poznaniu, gdzie uczy.

———————————

Wiersz wolny to przestrzeń Liberté!, uwzględniająca istotne, najbardziej progresywne i dynamiczne przemiany w polskiej poezji ostatnich lat. Wiersze będą reagować na bieżące wydarzenia, ale i stronić od nich, kiedy czasy wymagają politycznego wyciszenia, a afekty nie są dobrym doradcą w interpretacji rzeczywistości.

Redaguje Rafał Gawin


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Gdybyśmy lepiej i mądrzej patrzyli… :)

Życie monady nie jest tak oczywiste, jak chcieliby ci, co Leibniza czytają po łebkach. „Monada bez okien” – i od razu ciąg skojarzeń o „samotnej wyspie”, „izolowanym świecie” doskonale niedostępnym dla innych, a skoro tak, to całkowita niemożność komunikacji, blokada, brak szans na zbudowanie jakiejkolwiek więzi. I… „trzask”, z jakim owe okna się zamyka. Nie czas to ani miejsce na zagłębianie się w pełną wymowę filozofii tego wielkiego myśliciela. Jednak uproszczenie prowadzi w osobność, w niektórych wariacjach wręcz w kryjówkę, we własną bańkę, czy ciasność – myślenia, środowiska – które często zamykamy w owej „bezokiennej monadzie” i… Jakbyśmy nabrali wody w usta, bo przecież tej ciszy przezwyciężyć się nie da. Monologujemy więc we własnych bańkach, również o tym, co też niby wydarza się „za płotem”, choć często nie mamy o tym najmniejszego pojęcia. Z idei przeciekają pojedyncze elementy, nijak nie pozwalające dostrzec obrazu całości. Zbieramy zatem różne puzzle, by na ich podstawie, w sposób całkowicie nieuprawniony, wyrabiać sobie opinię. Zbieramy szepty, plotki, pomówienia, złośliwe obmowy, złe życzenia, zawistne słówka, by skomponować z nich „prawdę”, w jaką wygodnie nam uwierzyć. Teorię, której nie opieramy na wiedzy. Powraca echo z Przypowieści o maku, gdzie „nigdy jeszcze tym makowym psom,/ Że świat jest większy nie przyszło do głowy”…

W sytuacjach trudnych odwracamy się na pięcie i… zatrzaskujemy… drzwi, a później okna. A skoro wiedzę układamy z okruszków, albo zachłystujemy się tym, co „jedna pani drugiej pani powiedziała w maglu”, to na dialog nie ma miejsca. Mówimy „żegnam” i popadamy w dogmatyzm. Ryglujemy nasze wewnętrzne kryjówki, betonujemy poglądy, radykalizujemy się, czasem tylko fukając na innych z wnętrza własnej bańki. Wpuszczamy tam swoich albo potakiwaczy, którzy niekoniecznie będą mieli na względzie nasze dobro. Kolejne „nie” – „nie” dla dialogu, „nie” dla wiedzy, „nie” dla „trzeciej opinii”, „nie” dla wysłuchania argumentów strony przeciwnej. Niechęć do wychodzenia z własnej bańki potęguje się – nawet gdy jest ona mentalnie ciasna, emocjonalnie zimna, intelektualnie niewystarczająca, obowiązkowo raniąca, jakaś taka… że niby „tak”, a jednak „nie”. Że już prawie „nie” – a z lęku przed zmianą, z uporu, ze zmęczenia, dla „świętego spokoju” – wciąż uparcie „tak”.

„Ziemia to ziarnko – naprawdę nic więcej./ A inne ziarnka – planety i gwiazdy./ A choć ich będzie chyba sto tysięcy,/ Domek z ogrodem stać może na każdej”. Każdej. A gdybyśmy spróbowali inaczej? Bo przecież między ludźmi wydarza się spotkanie, wydarzają się słowa, rozmowy, emocje, relacje. Wydarza się moment otwartości, chwila zamknięcia, to znów kolejna otwartość – nawet jeśli ostrożniejsza, na drugiego, na innych. W świetle wolności – najpierw tej wewnętrznej, która jest warunkiem jakiegokolwiek kroku „na zewnątrz”. Momentem potwierdzenia mojego „ja”, ale też akceptacji odmienności każdego, kogo napotykam na swojej drodze. Są początki. Te nowe i te pierwsze. Powroty zaskakujące, szansy, na które nie było nawet „cienia szansy”. Odkrycia poczynione po szturmie na granice języka i świata. To, co widzimy wychylając głowę poza ramy przyzwyczajeń, poza przesądy, zastane opinie. Jest przejrzenie na oczy i dostrzeżenie braku; niewystarczalności owej bańki, w której tkwimy zarówno jako jednostki, jak i jako wspólnoty czy tak zwane środowiska.

Otwieranie monadowych okien zaczynamy od słów. To pierwszy krok do rozwoju. Słowa wiążą nas ze sobą, prowadzą nas ku innym ludziom, albo przeciwnie – wypowiadane bez należytej uważności, troski czy wykrzyczane w złości – potrafią ranić, rujnować, burzyć nawet najważniejsze dla nas relacje. Kto tego nie doświadczył – ręka w górę! Słowa oznaczają również zaangażowanie się w czyjeś życie, czyjąś historię, są wyznacznikiem zaufania, jakiego udzielamy sobie nawzajem. Czasem działają od… pierwszego słowa, kiedy indziej potrzebują mnóstwa czasu, aby dotrzeć do słuchającego. Aby przywołać kogoś do naszego życia albo pozwolić mu do nas wrócić. Od słowa zaczyna się dialog, poznanie, przełamanie tabu. To dialog już nie tylko z pojedynczymi osobami, ale też z ideami, które czekają na poznanie. To pierwsze otwarcie by wyjść z pułapek dogmatyzmu, fanatyzmu, polskiej karykatury symetryzmu; otwarcie na nową argumentację lub chociaż na pojedyncze pomysły powalające przełamać zabetonowany punkt widzenia. To moment „Gdybyśmy lepiej i mądrzej patrzyli,/ Jeszcze kwiat nowy i gwiazdę niejedną/ W ogrodzie świata byśmy zobaczyli”. W tej wolności do poznania – w wolności, którą najpierw musimy znaleźć w samych sobie, by móc później spotykać ją w drugich.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Nacjonalizm :)

Dwa idiotyzmy prześladują ludzkość i nie pozwalają jej pójść dalej w cudownej ewolucji, jaką podziwiamy porównując Neandertalczyka z człowiekiem współczesnym. Dwa zjawiska, które kiedyś wniosły wielki wkład w rozwój cywilizacji, a które dzisiaj są wyłącznie szkodliwe. Dwa potężne obszary ludzkiej myśli, które zaowocowały mądrymi księgami, wielkimi wzruszeniami i dobrymi uczynkami, ale też wojnami, milionami ofiar i nieszczęśliwych dzieci, z których nie mogło wyrosnąć nic dobrego.

Jedna gałąź drzewa ludzkości, o której myślę, to metafizyka, druga to nacjonalizm. O tej pierwszej innym razem, bo nie da się o niej w kilku słowach, ale o tej drugiej teraz, bo sprawa jest pilna. Rozumiem nacjonalizm nie jako poczucie więzi z ludźmi mówiącymi tym samym językiem i zamieszkującymi wspólnie jakieś ukochane przez nich obszary ziemi, gdzie rzeki, morza, góry i doliny traktowane są jako fundament narodu, a język, wspólna historia i wierzenia są świętością, bo dają zbawienną moc każdej jednostce, tak przecież kruchej i pełnej strachu.

Rozumiem nacjonalizm jako przekonanie, że jakiś naród jest lepszy, mądrzejszy, bardziej moralny, a inny głupszy, podlejszy i niezdolny do wielkich rzeczy. Wyższość jednego narodu nad drugim jest ustanawiana przez jakiegoś przedstawiciela tego „wyższego” narodu, głoszona przez niego, albo całą grupę do tej racji przekonaną, wreszcie przez większość „wyższego” narodu, co staje się jego prawem do decydowania o losach jakiegoś „niższego” narodu w mniemaniu owej nacjonalistycznej większości. Wszystko to są sprawy znane i znane są skutki tego zadufania prowadzące do wojen, a w skrajnych przypadkach do ludobójstwa.

Przypadki tej zbrodni są w historii nader liczne. Wyżynanie „gorszego” narodu przez „lepszy” odbywało się wiele razy na wszystkich kontynentach. Aborygeni, Indianie, Bośniacy, Polacy, Żydzi i teraz Ukraińcy to tylko niektóre narody spośród tych, na jakich dokonano potwornych zbrodni. Bo ludobójstwo to nie są bohaterskie zmagania Trojan z Grekami, tylko wyrzynanie mieszkańców pokonanej Troi po zakończeniu walk. To mordowanie starców, kobiet i dzieci z łatwością i rozzuchwaleniem ich bezbronnością, które zawsze prowadzi do eskalacji okrucieństwa i sadyzmu.

Łatwo to potępiać, kiedy zło się już wyleje i każdy, kto ma oczy widzi, że jest niedobrze, niesprawiedliwie i straszliwie. Trudniej tępić to zło w zarodku, kiedy podnoszą się te idiotyczne głosy o tym, „że mój naród jest lepszy od twojego”. Trudniej jest edukować młodych w duchu umiłowania Ojczyzny, która jest piękna i święta z jednoczesnym przypominaniem, że są inne Ojczyzny równie piękne i święte, których przedstawicieli należy tolerować, a może nawet szanować, bo ziemia, chociaż wielka, jest tylko jednym wspólnym domem i nikt nie może zapanować nad nią wyrzynając wszystkich innych. Trudniej jest każdego nacjonalistę, który wierzy w wyższość i głosi wyższość swojej nacji, potępiać i eliminować, zanim zacznie swoje idiotyczne przekonanie wcielać w czyn.

Kiedyś świadomość narodowa była wspaniałą i godną poświęcania życia ideą, która najpierw jednoczyła rozproszone plemiona, a dużo później kruszyła opresyjne imperia carów, chanów, Napoleonów, Stalinów i innych zbrodniarzy. Moja Ojczyzna rozdrapana przez silniejszych sąsiadów odzyskała wolność po latach walk i śmierci tysięcy ofiar. Poświęcenie dla narodowej sprawy było najwyższym obowiązkiem.

Tytuł patrioty jest zaszczytem, o którym marzy każdy młody człowiek słuchając starych legend. Jednak dzisiaj wysiłki, żeby edukację patriotyczną oprzeć na kategoriach narodowych wydają się niewystarczające. Moim zdaniem prawdziwym patriotą jest ten, co widzi miejsce Polski w Europie, w wielkiej rodzinie narodów kiedyś skłóconych i nienawidzących się na śmierć, a dzisiaj usiłującej budować wspólnotę większą niż ta oparta na języku, krajobrazach rodzinnych stron i legendach, choćby najpiękniejszych.

A już największym i najgroźniejszym idiotyzmem jest przekonanie, że skoro należę do „wyższego” narodu to wystarczy żebym był dumny i pysznił się wobec innych, chociaż moje osobiste zasługi są żadne, wiedza żadna i szlachetność żadna. Podjudzanie ciemnego ludu do takiego łatwego dobrego samopoczucia na swój temat, zamiast namawiać każdego do pracy i nauki na swój osobisty rachunek, to zbrodnia na narodzie, który tak się rzekomo kocha. Nie ci kochają naród, którzy głoszą że jest wielki, tylko ci, co pomagają mu eliminować swoje wady i naprawiać błędy przodków.

Autor zdjęcia: Dawid Małecki

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Wiersz wolny: Marcin Szmandra – BĘBEN MASZYNY ROTUJĄCEJ JEST PUSTY, NASTĘPUJE ZWOLNIENIE BLOKADY :)

CZĘŚĆ 1

Przewalcowano wszystko

Bajkowe krajobrazy

Parkingi ruiny zamki i świątynie

Na płasko poszły również siłownie pola baseny i opery

Fabryki trujących batonów z azbestu 

Mennice krynice teatry kina sejmy i senaty

Boiska trupie lodowiska

Wylano wodę z oceanów mórz jezior bajor oraz kałuż

Następnie skroplono beton

Ucieszyłby się Breton

I wtedy pozostał tylko nagi step umysłu

Oraz parę walających się pod nogami mandarynek pitufo

Jedenaście okien dziesięć okien dziewięć okien osiem okien siedem okien sześć okien pięć okien cztery okna trzy okna dwa okna jedno okno nie ma okien

Kruszonka ze szkła na kołoczu wentyluje się psim ogonem trzęsąc piłeczkami z pinballa umieszczonymi w spodenkach

Sportowcy biegacze dobierają odpowiednie obuwie do zapitalania po płaszczyźnie psyche

Bekające ohydnie psy nie robią nic tylko liczą włosy na swoich grzbietach i czołach

Piszą poematy na starych szmatach 

Makarony i firany, frędzle i kutasiki pełne są niekończących się wersów zapisanych pętelkowym charakterem pisma

Przemów do ręki

Przemów do odwłoka mrówki odwłoka rekina

Przemów do gardła do samego migdałka

Przemów do bawolego policzka

Gdy zrozumiesz mapę swoich myśli

Oddasz swój bałagan za darmo bogatym którzy tego potrzebują a boją się poprosić

Błogosławieni bogaci albowiem do nich należą wszystkie helikoptery które wzniosą się do nieba

Po kawałek chleba

Który spokój duszy im da

La-fan-da-la ba-la-na-dwa

 

(…)

———————————

Marcin Szmandra (ur. 1984) jest grafikiem, ilustratorem, artystą wizualnym, pisarzem i poetą. Zawodowo pracuje jako projektant graficzny i specjalista ds. marketingu. Dotychczas wydał zbiór opowiadań Harmiderek (2013), ponad setkę mikrowierszy, haiku Rojbry, cierczki i spacnioki (2014) i remiks literacki Ulisses. Streszczenie (2017). W tym roku opublikuje w całości wiersz Bęben maszyny rotującej jest pusty, następuje zwolnienie blokady, którego pierwszą część (z dwudziestu dwóch) niniejszym prezentujemy. Od 2012 roku sukcesywnie, strona po stronie, ilustruje książkę Jamesa Joyce’a Finneganów tren (projekt Finneganowizje), a wraz z tłumaczem tej książki, Krzysztofem Bartnickim, dokonał jej przekładu na język werbowizualny przedstawiając ją w formie obrotowego wizytownika. Projekt został zaprezentowany na Festiwalu Conrada w Krakowie (2015) i zyskał uznanie nie tylko w Polsce, lecz także poza granicami kraju. Od 2018 roku poświęca się pisaniu bajek dla swojej córki Niny.

Awatar z archiwum awatarów autora

———————————

Wiersz wolny to przestrzeń „Liberté!”, uwzględniająca istotne, najbardziej progresywne i dynamiczne przemiany w polskiej poezji ostatnich lat. Wiersze będą reagować na bieżące wydarzenia, ale i stronić od nich, kiedy czasy wymagają politycznego wyciszenia, a afekty nie są dobrym doradcą w interpretacji rzeczywistości.

Redaguje Rafał Gawin

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera W :)

Wartości

Właściwie każdy deklaruje publicznie, że broni wartości. Warto więc zawsze sprawdzać jakie wartości ma na myśli, jakie na języku, a jakie w uczynkach. Bo dopiero te ostatnie świadczą o ich prawdziwej obronie. Słowo wartość kojarzymy ze słowem cena. Wartości pomyślane, czy wypowiedziane ceny nie mają żadnej. Dopiero te widoczne w uczynkach można wycenić i potwierdzić, że faktycznie są wartościami. Każdy człowiek ma w zasadzie inną, swoistą tylko dla niego „drabinę” wartości. Ale te główne są dość powszechne: Bóg, Honor, Ojczyzna, Miłość, Wierność, Uczciwość, Opiekuńczość, Piękno itd.itp. Panuje powszechne wśród chrześcijan przekonanie, że najważniejsze wartości ujęte są w dekalogu. Ale mało kto ten dekalog uważnie i w całości czyta, a jeszcze mniej go respektuje. Niby wszyscy się zgadzają z piątym przykazaniem, ale jego szczegółowe interpretacje wywołują niekończące się dyskusje i nawet uliczne protesty. A co dopiero inne przykazania, jak na przykład siódme, którego nawet kapłani stojący na jego straży nie są w stanie przestrzegać. Prezydent USA, szefowa UE i prezydenci poszczególnych jej państw prawie w każdym przemówieniu twierdzą, że ich najważniejszym zadaniem jest obrona wartości, które stanowią fundament cywilizacji zachodniej. Ale na wschodzie jest podobnie. Od Chin przez Rosję, kraje Arabskie, Węgry, czy naszą Ojczyznę słyszymy codziennie o wartościach ważnych dla całych narodów, których obrońcami są ich przywódcy. Śledzę zawsze z pasją, jak ich słowa mają się do rzeczywistości, którą kreują w swoim otoczeniu. Z taką samą pasją, z jaką pilnuję, żeby wartości, które sam wyznaję, zgadzały się z moją codzienną praktyką. Nie jest to łatwe wbrew pozorom, bo życie narzuca czasami dramatyczne wybory, przy których na chwilę, wyjątkowo przymykamy wewnętrzne oko na kodeks praw, jakie wyznajemy. Jedną z wartości, które są dla mnie najważniejsze jest szacunek i opieka nad słabszymi od siebie kobietami. Może dlatego, że wychowany byłem przez  wspaniałą matkę. Stąd też szczególny szacunek, jakim otaczam starsze kobiety, nawet jeśli nie zawsze zgadzam się z ich poglądami, czy zachowaniem wobec mnie. Kult matki nie jest jakimś moim osobistym dziwactwem. Wydaje mi się on dość powszechny w moim kraju, gdzie Matkę Boską czci się niezmiennie od dwóch tysięcy lat. Większość utożsamia ją z anielską dziewicą w błękitnym płaszczu, piękną i młodą. Ale niektórzy wiedzą, że jeśli dożyła śmierci Jezusa, to miała prawie sześćdziesiąt lat, czyli była na owe czasy staruszką. Niełatwe życie i wiek musiały wycisnąć na niej swoje piętno i z pewnością z wielkim trudem znosiła wszystkie dolegliwości związane z wiekiem. Taką zapamiętałem moją matkę, schorowaną i bezradną w ostatnim okresie życia. Tak widzę każdą napotkaną starszą panią, o której myślę ze wzruszeniem i szacunkiem. Ostatnio moja uwaga skupia się na słynnej Babci Kasi, której nasz mściwy dyktator obrażony jej protestami poprzysiągł widocznie bolesną zemstę, bo jego siepacze traktują ją notorycznie z niepojętym okrucieństwem. A przecież dyktator deklaruje wielki szacunek wobec kobiet, mając zapewne na myśli ich zalety w kuchni. Jego otoczenie prześciga się w wychwalaniu kobiet, jako narzędzi pomnażania boskiego pierwiastka życia. Nie przeszkadza im to w próbach urządzenia kobietom piekła na ziemi przez zmuszanie ich do rodzenia uszkodzonych płodów, czy ulegania bijącym je mężom, co ma zapewnić odrzucenie Konwencji Stambulskiej. Te, które protestują na ulicach są bite teleskopowymi pałkami przez zwyrodnialców w mundurach, a Babcia Kasia mimo wieku i kruchych kości jest traktowana przez nich jak bandzior, czy chuligan. To o obronę jakich wartości chodzi w tych i wielu innych uczynkach? Bo nie rozumiem.

Wiara

Poznajemy świat empirycznie. Za pomocą zmysłów orientujemy się, co nas rzeczywiście otacza. Wiadomo, że zmysły nie są doskonałe i często nas zwodzą, ale przy pomocy rozumu i logiki jednak to one pozwalają mieć pewność, że byt jest taki a nie inny i rządzą nim prawa, na których możemy polegać. Jednak wciąż nie znamy odpowiedzi na wiele pytań. Nawet jeśli przekonaliśmy się, że wszystko zaczęło się od Wielkiego Wybuchu i potem stopniowo ewoluowało, to wciąż nie wiemy skąd się wziął ten wybuch i potworna energia, która go musiała spowodować. Na wiele takich pytań odpowiada bez wysiłku wiara, a więc uznanie czegoś za istniejące w rzeczywistości bez sprawdzenia empirycznego. Wygodne i piękne, ale bardzo niebezpieczne. Zdarzało się, że młodociany miłośnik Batmana uwierzył, że też może latać, więc skakał z okna i ginął. Inny uwierzył, że łój mistyczki, czy wywar z ropuchy i szczurzego łajna jest świetnym lekarstwem na jego dolegliwości, więc wypijał i ginął. Jeszcze inny uwierzył, że został obdarowany mocą przechodzenia przez płomienie bez szkody dla siebie, więc przechodził i ginął. Sekty samobójców wierzyły, że wraz z ich obłąkanym przywódcą wstąpią po śmierci do lepszego świata, więc ulegali jego perswazji i nie tylko sami ginęli, ale zabijali swoje dzieci. W pewnej religii fanatyczni wyznawcy wierzą, że wysadzając się i mordując ludzi wokół, dostąpią rozkoszy rajskich, polegających na nieograniczonej wreszcie kopulacji ze ślicznotkami, których ilość zagwarantuje im ich Bóg. Nie widzieli go nigdy na oczy i to nie on obiecał im ten szczęśliwy finał, tylko pośrednicy, którzy zapewnili sobie wiarę w ich słowa. Otóż ci pośrednicy właśnie stanowią to wielkie niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą wiara w coś nie podlegającego weryfikacji. Są różni. Czasem szlachetni i pełni dobrych intencji, a czasem podli, żądni bogactw i władzy nad wiernymi. Nie ma jak odróżnić jednych od drugich, skoro nic w ich działalności nie może być sprawdzone zmysłami, czy rozumem. Wręcz odwrotnie – tępią zmysły i rozum w każdej swojej wypowiedzi jako zagrożenie prawdziwej wiary. I tak wykopana przepaść pomiędzy wiedzą i wiarą stała się warunkiem istnienia każdej religii, czyli praktykowania wiary w życiu codziennym. Pośrednicy zadbali o to, żeby żadne fakty, żadne osiągnięcia nauki nie zasypały tej przepaści. Tysiące lat doświadczeń religijnych na wszystkich kontynentach utrwaliły rozdział wiary i doświadczenia empiryczno-rozumowego. Gdyby pośrednicy Boga poprzestali na tym rozdziale! Ale ich celem musi być odpowiedź na ekspansję nauki w ludzkim świecie. Jeżeli Darwin zapoczątkował wyjaśnienia co do powstania życia i gatunków, to należało go ośmieszyć, że pochodzenie człowieka od małpy jest niegodne dla potomków Adama, którego przecież Bóg osobiście ulepił z gliny a z jego żebra uczynił kobietę. Kopernika i jego następców należało wytępić, bo Ziemia musiał pozostać centrum Wszechświata, skoro to tu nastąpiło wcielenie Stwórcy w prostego cieślę, którym z pewnością był Jezus, jeśli w ponad trzydziestoletnim życiu opiekował się owdowiałą po śmierci Józefa matką. A ona, by na wieki zachować miłość i wiarę wyznawców w nadprzyrodzone swoje możliwości pozostała na zawsze dziewicą i nie umarła tylko zasnęła i jej ciało zostało zabrane do nieba wbrew naukowym prawom grawitacji i wiedzy każdego ucznia w szkole, że niebo to tylko wąski pas świetlistej atmosfery, a wyżej jest tylko czarna, nieskończona  otchłań o temperaturze minus dwustu stopni. Wielu mądrych ludzi posiadających ogromną wiedzę naukową modli się do Boga, którego nigdy nie doświadczyli empirycznie, ale ich wiara utrzymuje ich w przekonaniu, że istnieje metafizyka, że jakaś wielka moc tkwi w „innym wymiarze” i tam przebywa Duch, który stworzył świat, czyli wielki wybuch i może nawet jest przepełniony miłością do swego stworzenia, więc i do człowieka, więc i do mędrca, który go za to wielbi wbrew prawom fizyki i chemii. Jednak pośrednicy nie pozwalają na takie samotne modły. Ogniem i mieczem oraz tysiącem innych narzędzi zmuszają do uczestnictwa w życiu religijnym i posłuszeństwa wobec ich nakazów. Wojny religijne wcale nie kończą się wraz z rozwojem nauki i postępem cywilizacyjnym. Narody wciąż ulegają bożym pośrednikom i mordują się nawzajem. Religia, która kiedyś pomogła człowiekowi wyjść z bytu zwierzęcego i przezwyciężyć prawa dżungli wydaje się dzisiaj jedną z najgorszych plag, jakie nękają ludzkość i hamują jej możliwości rozwoju i lepszego życia bez idiotycznych lęków. W mojej Ojczyźnie staje się to szczególnie bolesne stawiając nas w jednym szeregu z krajami muzułmańskimi czy dyktaturami wykorzystującymi religię do utrzymania władzy.

Wojna

Znam ją tylko z opisów, filmów i relacji tych, co ją widzieli. Sam przeżyłem tylko stan wojenny, gdzie walk nie brakowało i nawet były ofiary śmiertelne, ale oczywiście z prawdziwymi wojnami, gdzie masowo giną ludzie i płoną miasta trudno te starcia uliczne porównać. Wojna kojarzy nam się dzisiaj z dalekimi krajami, gdzie wybucha to tu, to tam, ale nasza wieś spokojna po raz pierwszy przez tak długie lata, chociaż dalej mamy z jednej strony Ruskich, a z drugiej Niemców. To nie jest więc tak, że strach minął i żyjemy sobie spokojnie. Lęk przed zagładą wciąż jest jednym z najsilniejszych w bogatej palecie polskich lęków. Władza nie pozwala na uwiąd patriotyzmu bojowego, bo a nuż będzie potrzebny. Nie wystarczy zwykły patriotyzm nowoczesnej cywilizacji, który polega na kształceniu się, budowaniu, dbaniu o przyrodę i pamiątki historyczne. Musimy być wciąż mobilizowani perspektywą walki z jakimś najeźdźcą, nawet jeśli jeszcze nie wiadomo, kto miałby nim być. Zbroimy się, ćwiczymy jazdy czołgami, organizujemy obronę obywatelską we wsiach i miasteczkach, a przede wszystkim utrzymujemy oddziały najsilniejszej armii świata na naszym terytorium. Pewnie ma to sens, chociaż w wielu krajach został on wykreślony z listy ważnych sensów i priorytetów narodowych. Wspólnota Europejska i NATO gwarantują pokój mimo pojawiających się w różnych punktach globu szaleńców za sterami władzy. Nawet jeśli taki szaleniec pojawi się w USA, mądry system demokratyczny potrafi sobie z nim poradzić i utrzymać światowy pokój jeszcze przez jakiś czas. Po prostu wojna na wielką skalę nikomu się dzisiaj nie opłaci. Pozostają tylko lokalne bitwy tam, gdzie ludziom się wydaje, że ten, czy ów kawałek ziemi musi należeć do nich, a nie do sąsiada. Jedyny rodzaj wojen, który nie tylko nie wygasa, ale nasila się coraz bardziej to wojny religijne. Co tam kawałek ziemi! Chodzi o to, że to mój Bóg ma rządzić ludźmi, a nie jakiś inny Bóg ze swoimi księgami, prawami i nakazami co jeść, jak się ubierać i przede wszystkim jak, z kim i kiedy można kopulować, bo w tej sprawie żadnej odmienności człowiek pobożny znieść nie może. W mojej Ojczyźnie wojna religijna trwa od dawna, ale ostatnio daje się we znaki w stopniu doprawdy nieznośnym. Nie ma już tradycyjnych podziałów politycznych mniej lub bardziej umiarkowanych na prawicę i lewicę. Jest podział na wierzących i niewierzących. Tych ostatnich jest garstka i można by ich się pozbyć łatwo, gdyby nie podziały wśród wierzących. Tam dopiero wojują. Jeśli ktoś uważa, że Bóg chce tego, czy tamtego, to nie może się pogodzić, że pod dachem świątyni może obok niego stać ktoś, kto rozumie tego Boga inaczej. Dlatego wojny religijne przybierały najokrutniejsze kiedyś formy właśnie wśród wyznawców tej samej wiary. Tak jak szyici walczą z sunnitami, tak katolicy zmagają się z protestantami, czy prawosławnymi tylko dlatego, że na przykład nie mogą zrozumieć, jak można nie uznawać papieża. Ciekawe, że ostatnio pojawiają się sekty w samym kościele katolickim, które papieża nazywają „lewakiem” i nie uznają jego poglądów i wezwań do tolerancji, miłosierdzia i skromnego życia. A przede wszystkim ta frakcja uważa, że apel papieski o bezwzględne ściganie pedofilii godzi w dobre imię kościoła i naraża biednych księży, którzy, na przykład, ulegli, jak powiada Tadeusz Rydzyk „ pokusie” molestowania swoich ministrantów, czy innych słodkich dzieciaczków, na męczeństwo medialne i ściganie przez sądy po to tylko, by wyłudzić od kościoła jakieś odszkodowania. Draństwo takiej „herezji” polega na tym, że męczennikami tak naprawdę nie są grubasy w sutannach, tylko małe dzieci, których cierpieniom wciąż nie ma końca. Cierpią też kobiety zmuszone prze fanatyków do rodzenia ułomnych noworodków, które umierają na ich oczach. Na szczęście są w Kościele ludzie prawi i mądrzy, jak ksiądz Alfred Wierzbicki, który wzywa polski Episkopat do opamiętania wołając „ Jest to wielka hańba Kościoła katolickiego w Polsce, wielka hańba hierarchów. Niewątpliwie potrzebna jest sprawiedliwość w stosunku do tych, którzy to takiego skandalu dopuścili.” Jeśli o takie sprawy toczy się wojna religijna, to jest to też moja wojna. Tu i teraz.

Wódz

Nie wymyślono lepszego ustroju od demokracji. Jednak korzystając z jej dobrodziejstw większość ludzi pragnie wybrać właściwego wodza. Nie mają z tym problemu Anglicy i Holendrzy, bo mają monarchię i dzięki temu wódz nie jest im potrzebny, więc demokracja rozwija się tam wzorowo. Natomiast u nas, na wschodzie bezradność ludu pozbawionego wodza, czyli ojca narodu, doprowadza do pochopnych wyborów kogoś, kto potem okazuje się wydmuszką polityczną i nie nadaje się nie tylko na wodza, ale nawet na szeregowego członka partii. Kryteria wyboru bywają zdumiewające – od przekonania, że „on taki sympatyczny” aż po „Bóg nam go zesłał”. Sztaby wyborcze mielą w kółko takie hasła i przez powtarzanie kodują w słabych głowach pożądany odruch przy urnach. Czy to jeszcze demokracja, jeśli medialnymi manipulacjami można doprowadzić do tego, że wodzem zostaje pyszałkowaty gangster, albo cyrkowy błazen, albo agent bezpieki, czy wreszcie jakiś pospolity głupek? Mądrale gorzko stwierdzają wtedy, że skoro naród jest tak ciemny, to widocznie zasługują na takiego wodza. Ale może potrzeba wspaniałego przywódcy nie wynika tylko z ciemnoty. Może to naturalny odruch stada, w którym ludzie chcą poświęcić się pracy, rodzinie i przyjemnościom, a władzę i troskę o naród pozostawiają silnemu „ojcu” za którym każdy podświadomie tęskni. To cudowne, że demokracja umożliwia wybranie go większością głosów. Ważne, żeby umieć ją mądrze wykorzystać. Jak bardzo pomaga w tym pojawienie się raz na jakiś czas kogoś naprawdę wybitnego! Takie święto zdarzyło się w Rosji. Mają swojego bohatera, za którym murem staną tysiące. Może zapłaci za to życiem, ale może obudzi naród zniewolony po raz kolejny i otumaniony kłamstwami. Jeśli mu się uda, to po wygranej demokracji w Ameryce, Rosja ma szansę na rozpoczęcie żmudnego procesu pozbywania się imperialnego fundamentalizmu, który zatruwa ruskie dusze jak Czernobyl. Putin zatrzymał rozpad radzieckiego mocarstwa na zgubę wielu narodów w nim zniewolonych. Ból po utracie poczucia własnej potęgi kazał Rosjanom tolerować policyjnego dyktatora. Ale kiedy pojawił się Nawalny, cała fasada niby demokratycznej władzy zaczęła się kruszyć. Jeśli nie zdążą go zabić, ten niezwykły „kozak polityczny” ma szansę w nowych wyborach pokonać „dziadka z bunkra” i posprzątać po nim. Oczywiście, że nie ma gwarancji na to, czy jako wódz wytrwa wiernie przy swoich ideałach. Władza na Kremlu to straszliwe mamidło. Uległ mu w końcu ostatni wielki przywódca Rosji jakim był Jelcyn i zakopał się w partyjnym betonie. Póki co warto wierzyć, że Nawalnemu się uda. To wielka nadzieja nie tylko dla Rosji, ale i dla całego świata. W mojej Ojczyźnie demonstrację w jego obronie na razie urządził mój kolega rosyjski reżyser, ale popieram go całym sercem nie tylko ja. Wielu moich rodaków też tęskni za prawdziwym ojcem narodu, którego moglibyśmy demokratycznie wybrać. Mieliśmy kiedyś trzech takich bardzo wybitnych. Jeden utknął w watykańskim labiryncie i własnej świętości, drugi okazał się zbyt prostolinijnym umysłem jak na obelgi hordy, którą spuścił ze smyczy jego główny wróg. Trzeci wciąż jeszcze budzi nasze nadzieje, ale bieda w tym, że utracił własną i nie mamy pewności, czy będzie znów chciał nam „ojcować”. Może poczuł się już dziadkiem i parę puszcza tylko w gwizdek. 

Wstyd

To pierwsza emocja, jakiej doznali biblijni rodzice. Zjedli owoc z drzewa poznania dobra i zła. Ukryli się przed Stwórcą, bo nagle uświadomili sobie, że są nadzy i ogarnął ich wstyd. Nauka jaka płynie z pradawnej księgi jest taka, że obnażanie płci jest wstydliwe, bo kryje ona jakieś tajemnice nieczystości i zła. Od tamtych czasów pierwszych mądrości semickich pasterzy upłynęły wieki, a my wciąż tkwimy w zaklętym kręgu wstydów związanych z różnicą pomiędzy narządami żeńskimi i męskimi, bo odkrycie tych różnic wywołało wstrząs w dzieciństwie i nie opuszcza większości z nas do śmierci. A przecież ten wstyd jest nienaturalny, narzucony przez kulturę i hodowany przez moralistów jako skuteczne narzędzie manipulowania ludźmi. Osobnicy, którym udało się go przezwyciężyć, są prześladowani i traktowani brutalnie, jakby ten wstyd biblijny był jakimś dobrem społecznym, gwarantującym porządek i stabilność wzajemnych zachowań. Myślę, że jakby nie optować za pełną wolnością i nie zżymać się na obłudne potępianie nagości, która przecież sama w sobie jest piękna i nieszkodliwa, to jednak wstyd, jako kategoria nienaturalna i budowana przez tysiąclecia rozwoju cywilizacji, jest niewątpliwie fundamentem porządku społecznego i regulatorem wzajemnych zachowań, czasem skuteczniejszym od nadzoru policyjnego. Przez wieki powstała długa lista niegodziwości, których popełnianie wywołuje wstyd, a jego stresujące działanie skutecznie odstrasza od złych czynów. Często wstydzimy się sami przed sobą, że kusi nas przekroczenie granicy dozwolonych myśli, słów, czy działań, ale te indywidualne pęta są zwykle słabiutkie i jakoś sobie z nimi radzimy. Jednak kiedy stajemy na środku oświetlonego placu z naszą podłością i wstydem, ból jest dojmujący i większość z nas podejmuje rozpaczliwe kroki, by sprawę zatuszować, albo coś naprawić, kajać się i obiecywać, że nigdy więcej. Tak to zwykle się dzieje. Ostatnio jednak w mojej Ojczyźnie wstyd przestał działać zgodnie z tradycją i normami społecznymi. Oto jesteśmy świadkami, że wynaleziono antidotum na wstyd, jakim stała się, wymyślona przez genialnego stratega nacjonalistycznej demagogii, racja stanu oparta na nienawiści. Nienawiść do wolnych ludzi, do wykształconych elit, do odważnych bojowników głoszenia prawdy, do kobiet nie uznających patriarchatu, do obcych rasowo i kulturowo, do posługujących się innymi językami i modlących się inaczej – to wszystko padło na żyzną glebę polskiego kołtuństwa, nieuctwa i prowincjonalnych kompleksów. Okazało się, że chętnych do przyjęcia tej strategii są miliony. Skumulowana energia tej strategii spowodowała, że najgorsze kłamstwa, propozycje i rozkazy wygłaszane są i przyjmowane bez żadnego wstydu. Gdyby tylko tak było, może nie warto by się martwić. Jednak mnie w popłoch wprawiło odkrycie, że wspomniana strategia nie tylko wyeliminowała ludzki, cywilizowany wstyd, ale spowodowała, że nikczemność, która powinna zawstydzać, stała się powodem do dumy. Słucham w osłupieniu kolejnych wystąpień, z których emanuje buta i samozadowolenie, że jest się uczestnikiem niegodziwych czynów i że to będzie nagrodzone i zapłacone, a ten, co powinien się wstydzić, okryje się chwałą dla dobra Ojczyzny. W takim razie nie tylko katowanie psa, bicie żony, złodziejstwo, oszustwa i malwersacje, ale nawet maltretowanie dzieci jest chwalebne. Wracając do niewinnego wstydu biblijnego z powodu nagości, to jest tak, jakby Adam po zjedzeniu jabłka zamienił się w rozwydrzonego ekshibicjonistę i wyszedł do Stwórcy pyszniąc się swoim fallusem.

Wyobraźnia

Pandemia nauczyła nas różnych rzeczy. Uświadomiła, między innymi, jak wielu z nas jest pozbawionych wyobraźni. A przecież ta umiejętność została w człowieku wykształcona nie dla przyjemności, chociaż dostarcza jej w dużych ilościach, ale głównie dla naszego bezpieczeństwa. Potrafimy zobaczyć i usłyszeć coś, czego w danym momencie nie ma w rzeczywistości. Te obrazy i dźwięki mają nas ostrzegać, że coś czego nie ma, może w każdej chwili zaistnieć realnie i nas zabić, lub poważnie uszkodzić. Nasza pamięć nasycona rzeczywistymi zjawiskami, oglądanymi w prawdziwym otoczeniu, lub na ekranach od wielkich kin do malutkich smartfonów, przetwarza te informacje i pozwala nam umieścić swoją osobę w okolicznościach, które jeszcze nie nastąpiły, ale mogą nastąpić i sprowadzić na nas wymierne nieszczęście. Teoretycznie, pamiętając widok szpitala covidowego i umierających tam ludzi, powinniśmy wyobrazić sobie, że możemy tam trafić jutro. Możemy zobaczyć okiem wyobraźni siebie samego na tym szpitalnym łóżku umierającego pod respiratorem. Wystraszeni tą perspektywą natychmiast powinniśmy zrezygnować z udawania, że nas to nie dotyczy, że możemy nie przestrzegać zakazów, że jesteśmy wolnymi ludźmi i nikt nie może nakazać nam noszenia maseczek, czy przymuszania nas do szczepień. Ta rezygnacja i podporządkowanie się nieprzyjemnym rygorom pozwoli zmniejszyć ryzyko zakażenia i tym samym zmniejszyć wielkie prawdopodobieństwo uduszenia się pod niesprawnym respiratorem, czy w karetce krążącej po Polsce w poszukiwaniu wolnego miejsca w szpitalu. Jednak odruchy samoobrony w mojej Ojczyźnie mają wątłą tradycję. Partia Leppera, która niby przybrała tę szlachetną nazwę, nie miała jednak z nią wiele wspólnego i zakończyła żywot symboliczną samobójczą śmiercią. Ewidentnie zadziałał tu brak wyobraźni nie tylko członków partii, ale wielu innych, którzy w porę nie powstrzymali prostych ludzi przed szkodliwą dla nich aktywnością. O wiele gorsze skutki przynosi brak wyobraźni ludzi decydujących o życiu tysięcy innych w historiach licznych polskich wojen. Od króla Olbrachta, przez Samosierrę, Powstanie Styczniowe, Lenino po Powstanie Warszawskie uwiąd wyobraźni przywódców kosztował mój Naród tyle niepotrzebnie wylanej krwi, że serce ściska się boleśnie, kiedy nad tym się zastanawiamy. Może niezależnie od geopolitycznego przekleństwa tej ziemi, istnieje jakiś patogen brawury spowodowany brakiem genu odpowiedzialnego w mózgu za zdolność przewidywania i zobaczenia „wewnętrznym okiem” skutków, które z wielkim prawdopodobieństwem mogą wystąpić, kiedy nieubłagana rzeczywistość nadejdzie w takim kształcie, jaki moglibyśmy sobie przecież wyobrazić, gdybyśmy mieli taką umiejętność. A podobno jesteśmy narodem poetów. Tak, wielu genialnych wieszczów ostrzegało, uprzedzało, groziło – ale kto ich tak naprawdę czytał? Kto czyta ich dzisiaj? Kto kultywuje swoją wyobraźnię i dba o bezpieczeństwo najbliższych? Kto zastanawiał się, jakie konsekwencje ma taki, czy inny jego wybór przy urnach, kiedy decydowaliśmy o swoich losach na wiele lat? Kto próbował sobie wyobrazić, jakie konsekwencje będą miały, na przykład decyzje niszczące polską władzę sądowniczą, czy ustawodawczą i pozostawienie pełnej władzy w rękach jednej bezkarnej grupy ludzi, którzy nawet gdyby byli kryształami bez skazy, to ta bezkarność i brak nadzoru nad nimi zdemoralizuje ich tak, że będą krzywdzić słabszych, wycinać lasy i grabić Ojczyznę w biały dzień? Wielu z nas zadaje sobie pytanie, jak to możliwe, że w Europie XXI wieku udało się tak omamić większość Narodu, że pozwolił sobie wmówić wiele spraw, jak kiedyś zapewnienia o wyższości komunizmu nad kapitalizmem. A przecież jednym z powodów jest atrofia wyobraźni, wtedy spowodowana cierpieniami wojennymi, a teraz komercjalizacją i popkulturą, która w sojuszu z faryzejską religią odebrała ludziom samodzielność myślenia. Szkoda, bo wyobraźnia to piękna umiejętność. Daje nam nie tylko szansę na bezpieczniejszą egzystencję, ale też na tworzenie różnorodnej sztuki uwznioślającej nasze krótkie prymitywne bytowanie na Ziemi, która wkrótce zginie wraz z nami, jeśli nie wyobrazimy sobie dostatecznie wyraźnie, jakie konsekwencje grożą jej z powodu naszych bezmyślnych zniszczeń.

Autor zdjęcia: max fuchs

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera T :)

Tancerki

Nie tylko z okazji Dnia Tańca muszę tu o nich napisać, ale i dlatego, że całe moje życie upłynęło w cieniu tańczących dziewcząt – od mojej pierwszej miłości z czasów maturalnych aż do ostatniej, której poświęciłem bez reszty ćwierć wieku. Wydaje mi się, że wiem o nich wszystko, ale to oczywiście złudzenie, bo nikt nie przeniknął ich tajemnic do końca. Podziwiam je na scenie, od tych największych gwiazd, które mógłbym tu wymieniać z dumą jako moje serdeczne przyjaciółki, aż do tych anonimowych łabędzi z końca szóstego rzędu, bez których świat tańca byłby uboższy i nie tak magiczny. Wszystkie są kochane niezmiennie przez kolejne pokolenia wielbicieli i wielbicielek baletu. Ale nie tylko przez nich. Zakochują się w ich zjawiskowych ruchach także ci, którzy widzą je po raz pierwszy w życiu. Uważam, że tylko tępy i niewrażliwy gbur może siedzieć na widowni spektaklu tanecznego obojętnie. W filmie „Grek Zorba” Anthony Quinn mówi do Alana Batesa patrzącego obojętnie na tańczące w powietrzu delfiny „Jak możesz nie kochać delfinów? Co z ciebie za człowiek?” To samo ja mówię wzburzony do każdego, kto nie potrafi zachwycić się pięknem tańczących: „Co z ciebie za człowiek?” Bo tacy ludzie wystawiają świadectwo o sobie, kiedy lekceważą najpiękniejsze zjawisko we wszechświecie, jakim jest tancerka. Pomyśli ktoś, że kierują mną emocje seksistowskie. Niech sobie myśli. Zwierzę się tutaj z zaskakującego doświadczenia, jakie jest wynikiem wieloletnich obserwacji baletnic. Większość facetów myśli, że to najbardziej seksowna grupa kobiet i widok ich gołych nóg ciężko pracujących na scenie kojarzy z Bóg wie jakimi uciechami. Otóż zapewniam, że to jedna z najbardziej cnotliwych grup zawodowych płci pięknej. Ciężka praca od dziecka, która wymaga codziennego, morderczego wysiłku, żeby ciało stało się wytrzymałe jak u sportowca i posłuszne w niezliczonych i zawiłych figurach, przeważnie wyklucza nieskromne myśli i chęci do erotycznych rozrywek. Te kobiety są przeważnie jak mniszki z klasztoru Shaolin poświęcone surowej dyscyplinie fizycznej. Romantyczne i szlachetne są nie tylko ćwiczone od dziecka fizycznie, ale też wymaga się od nich zaczesania włosów w ścisły koczek i skupienia na budowaniu dzień po dniu piękna każdego ruchu i umiejętności wyrażania nim piękna muzyki, co z uciechami, o jakich myślą wpatrzeni w nie na spektaklu widzowie, niewiele ma wspólnego. Większość z nich marzy o rodzinie i zaciszu domowym, gdzie można by odpocząć po codziennej harówce i dać obolałym nogom chociaż chwilę spokoju. Większość z nich marzy o urodzeniu dziecka, na które narazie nie może sobie pozwolić, bo macierzyństwo i taniec wykluczają się wzajemnie. Nawet jeśli uda się zrobić przerwę i utrzymać ciążę do szczęśliwego porodu, to potem czeka je kumulacja ciężkiej pracy, jeśli zechcą wrócić do zawodu. Wiele z nich przypłaca ten wysiłek zdrowiem, ale pasja tańca jest tak silnym nałogiem, że tylko nielicznym udaje się z niego zrezygnować i pozostać w zaciszu domowym już na zawsze. Oczywiście od każdej reguły są wyjątki. Trzeba jednak pamiętać, że wyjątki potwierdzają regułę, a to ta reguła mnie w tej całej sprawie interesuje niezmiennie. Będę się więc upierał z okazji Dnia Tańca, że kobiety, które podziwiacie na scenie nie tylko potrafią wykonać kilka cyrkowych sztuk jak 32 fuete, nie tylko zachwycają „śmigającymi w tańcu nóżkami”, nie tylko wzruszają pięknem wybitnych kreacji baletowych, ale w dodatku są uosobieniem czystości moralnej i w tym sensie są zjawiskiem niemal metafizycznym. Ich nieznaną większości widzów cechą jest nieosiągalność dla rozmarzonego śmiertelnika, patrzącego na nie jak na dalekie gwiazdy rozsiane po niebie, do których nigdy nie dotrzemy, żeby je wziąć w rękę i się nimi pobawić. 

Tancerze

To oczywiste, że aby godnie uczcić wczorajsze obchody Dnia Tańca, trzeba dodać kilka słów o tancerzach, bo w tej dyscyplinie sztuki podział na płeć piękną i brzydką wciąż ma sens i jest potrzebny. Większość opowieści tanecznych dotyczy jakiejś Królewny i Księcia, który ją podnosi, partneruje w piruetach, oprowadza stojącą na czubkach palców jednej stopy z uniesioną drugą nogą i walczy o jej cześć z całym światem. Ale relacje płci nie tylko są efektem baśniowych scenariuszy, lecz przede wszystkim, tak jak w sporcie, wciąż istniejącą różnicą budowy kości i siły mięśni, ciężaru ciała i hormonów, które jednym dają wojowniczą agresję, a innym łagodność i uległość. Oczywiście świat się zmienia i te różnice pomalutku, ale nieubłaganie się zmniejszają. Już nie trzeba polować na grubego zwierza, żeby zapewnić pokarm rodzinie, a wojny coraz częściej będą toczone przy komputerach, a nie w pyle bitew i walk wręcz. Jednak właśnie w sporcie i w balecie te różnice być może przetrwają najdłużej. Chociaż i tutaj „ideologia gender” daje o sobie znać, a tancerze są pionierami wyzwalania się z tyranii płci i testosteronu. Czasem więc dzielny Książę, który frunie nad sceną w imponujących skokach, budząc uwielbienie w omdlewających dziewczętach na widowni, tak naprawdę marzy, by jako kobieta w pięknej sukni zatańczyć tango z argentyńskim kowbojem. Mówiąc poważnie, tancerze, którzy zachwycają nas mięśniami  gladiatorów i brawurowymi figurami, są w rzeczywistości delikatnymi, wrażliwymi chłopcami, ciężko pracującymi od dziecka, jak ich koleżanki, przy drążku na sali baletowej i podczas żmudnych prób scenicznych nad wytrzymałością fizyczną i pięknem każdego ruchu. Muszą go uważnie studiować przez długie godziny w lustrze pod okiem surowych pedagogów i bezlitosnych choreografów. Są bardziej „męscy” jak Gerard Wilk, czy mniej jak Staś Szymański, ale ich płeć na scenie jest przede wszystkim kreacją artystyczną. Wspominam tych moich dwóch nieżyjących przyjaciół, bo to oni nauczyli mnie kochać nie tylko tańczące dziewczęta, ale i malowniczych chłopców, którzy wyglądali jak rajskie ptaki, a harowali w pocie czoła jak górnicy pod ziemią. Gerard miał szczęście, że szybko wyjechał z kraju, w którym szacunek dla rajskich ptaków jest zjawiskiem rzadkim. Staś został z tajemniczych powodów, chociaż był tak zjawiskowym tancerzem, że mógł bez żadnych wątpliwości zrobić światową karierę, jak kilku innych jego kolegów. W mojej inscenizacji „Turandot” wystąpił w choreografii innego wspaniałego tancerza i przyjaciela Emila Wesołowskiego po raz ostatni w życiu. Miał w Teatrze Wielkim swoją legendarną garderobę obwieszoną maskotkami, nagrodami i dowodami miłości widzów. Siedział w niej od rana do wieczora całe życie, nawet na emeryturze, dopóki go dyrekcja nie usunęła stamtąd na zawsze. Hodował potem kwiaty na swojej działce, ale jego nieprzystosowanie do rzeczywistości było coraz bardziej bolesne i wkrótce zmarł. Namawiałem dyrekcję, żeby tę garderobę przenieść do sąsiedniego Muzeum Teatralnego, ale legenda Stasia na tyle już przygasła, że nic z tego nie wyszło. 

Myślę o nim z czułością, bo nikt w Polsce tak pięknie nie uosabiał tryumfu tancerza nad ponurą grawitacją, nie dającą człowiekowi szans na oderwanie się od ziemi. Kiedyś, gdy swoim zwyczajem opalał się na tarasie teatru, snując opowieści o tańcu, spytałem go, co chciałby w życiu zatańczy z tych ról, które go ominęły. Powiedział „Uśmiejesz się, ale moim marzeniem było zatańczyć Odettę i Odylię w Jeziorze Łabędzim. Wiem jak pokazać różnice między nimi” Uśmiałem się, ale jakież było moje osłupienie, kiedy kilka lat później zobaczyłem ten balet Czajkowskiego w kultowej choreografii Matthew Bourne’a. Stadko łabędzi tańczyła tam gromada niesamowitych chłopców, a Odettę i Odylię genialny, nie z tej ziemi Adam Cooper. Żyje, więc na jego ręce składam wyrazy hołdu dla Stasia i wszystkich tancerzy świata i daję jego zdjęcie, żebyśmy o nim nie zapomnieli.

Taniec

Każdy sobie tańczy. Większość ukradkiem w poczuciu, że to krępujący wybryk, ale potrzeba jest silniejsza od wstydu. Nauczając na różnych akademiach teatralnych i podczas tysiąca prób, jakie prowadziłem, namawiałem każdego, kto ma czelność występować na scenie i pragnie zachwycić nieśmiałych widzów siedzących w ciemnościach, żeby codziennie wykonali proste ćwiczenie. Koniecznie na golasa trzeba stanąć przed lustrem i zatańczyć dla samego siebie improwizując swobodnie do wybranej dowolnie muzyki. Najlepiej samemu do tego podśpiewywać. Stary, czy młody, piękny, czy brzydki, wychudzony, czy otyły, ma przez te krótkie chwile zaakceptować siebie takiego, jak widzi w lustrze i obdarzyć to jedyne na świecie własne ciało chociaż odrobiną miłości, albo jeśli to niemożliwe, czułości. Taniec jest niewątpliwie najstarszą dziedziną sztuki. To pierwotna potrzeba ciała, żeby nadać kurczeniu się różnych mięśni jakiś rytm i z tą pomocą wyrazić swoje istnienie, troski, ból, czy marzenia. Wszystko w zależności od tego ile to ciało potrafi. Ale każda taka aktywność jest pożądana. Największy choreograf świata, jakim dla mnie jest Jiri Kylian, tłumaczył mi, że wszystko może być tańcem. Długo się z nim nie zgadzałem, bo byłem zawziętym obrońcą profesjonalizmu w tej dziedzinie, a przede wszystkim wielbicielem jego wspaniałych spektakli, w których dyscyplina każdego ruchu i perfekcjonizm wyrazu artystycznego w tańcu osiągała najwyższy szczyt ludzkich możliwości. Jednak upierał się, że to, co on osiągnął, było możliwe tylko dzięki przekonaniu, że każdy ruch może być wartością taneczną. Po latach udało mi się pogodzić w moich ocenach uznanie dla mistrzów tańca, śpiewu, gry na instrumentach, malowania, czy pisania z przekonaniem, że każdy może być artystą własnego ciała, głosu, pędzla, czy pióra, a raczej laptopu. Wszystko jest sztuką, wszystko, co próbuje wyrazić przepełniające człowieka emocje. A to, że ludzie są różni, nie obala idei równości i braterstwa demokratycznego. Jedni są mądrzejsi, drudzy głupsi, jedni bogatsi drudzy biedniejsi i wtedy mają marniejszą edukację i gorsze laptopy. Jedni mają talent inni nie. Jedni są pracowici, inni się lenią. Jedni mają łut szczęścia, a drudzy mają pecha. Każdy ma swoje niepowtarzalne linie papilarne i swój niepowtarzalny los. Tak więc przy całym szacunku dla każdego dobrego człowieka, trzeba się pogodzić z tym, że i tancerz tancerzowi nie jest równy i nie osiąga tego samego skutku przy prezentowaniu światu swoich emocji ruchem takiego ciała, jakim dysponuje. Różnorodność tańca jest niesamowita. Ilość tańczących na różne sposoby na całym świecie jest większa niż w innych dziedzinach sztuki. Nie ogarną tego żadne almanachy, filmy, czy telewizyjne programy. To bogactwo jest cudowne, bo świadczy też o globalnej wspólnocie miłośników tańca. Tańce ludowe, towarzyskie, klasyka baletowa i taniec nowoczesny, którego bogactwo form jest zdumiewające, od rewolucji Isadory Duncan po dzisiejsze spektakle Izadory Weiss, wszystkie te odmiany tańca świadczą o tym, że każdy może odnaleźć dla siebie wzór i kierunek, w jakim mogą pójść jego próby wyrażania poprzez taniec własnych cierpień i radości. Każdy może odkryć magiczną jedność pomiędzy muzyką i własnym ciałem. Każdy może spróbować przekonać do tego odkrycia innych ludzi, i przy pomocy ich niewielkiej grupy, albo nawet dużego zespołu zawodowców z zapleczem technicznym, kontem w banku i piękną sceną znaną na całym świecie, może podzielić się tą magią z innymi, którzy na razie tylko tańczą w tajemnicy dla siebie i lustra.

Teatr

Napisałem już o mojej miłości do teatru książkę „Biały Wieloryb” więc tu tylko krótki przypis. Teatr umiera na covid i leży pod respiratorem prezentacji online. Czy przeżyje, nie wiadomo. Chwała ludziom teatru, że nie poddają się i robią wszystko, żeby zachować resztki godności w tej katastrofie. W mojej Ojczyźnie dodatkowym dla nich obciążeniem jest zaliczenie ich do pierwszej grupy przeznaczonej do eutanazji. Teatr w swojej istocie zawsze był buntownikiem, głosicielem wolności i poszukiwaczem prawdy o naturze człowieka, szczególnie jeśli ta prawda nie była miła i powszechnie akceptowana. To oczywiste, że żadna władza nie może być takiego teatru wielbicielką i opiekunką. Owszem, teatr rozrywkowy, pikantny i bezmyślny jest jej miły, bo utrzymuje gawiedź w błogim samopoczuciu, że jest fajnie. Taki teatr z pewnością przetrwa i będzie karmiony hojną ręką, bo nie tylko pomaga rządzić, ale dostarcza upragnionych chwil wytchnienia po ciężkim dniu pracy osobnikom zajmującym się utrzymywaniem posłuszeństwa. Dla nich im weselsza farsa idzie na scenie, tym bardziej doceniają potrzebę istnienia teatru w życiu społecznym. Cieszą się, kiedy mogą popatrzeć na mrugające światła, kolorowe stroje i zgrabne nóżki. To co tam aktorzy nawijają do siebie ma znaczenie drugorzędne. Oczywiście, że  taki teatr istniał od zawsze. Miał swoich wielkich twórców od Arystofanesa wyliczając, ale obok niego tworzył Sofokles i Eurypides. Szekspir, który napisał wiele zabawnych komedii stworzył też Makbeta i Hamleta, a u Moliera, jak u Mozarta, zawsze w lekkiej narracji pojawiała się nuta wstrząsającej widzem goryczy. Bo teatr ma misję wywołania katharsis, czyli oczyszczenia duszy ludzkiej z kłamstwa o niej samej, hodowanego często latami. Teatr polski był w pełnieniu tej misji w ścisłej czołówce światowej. Wychował kilka pokoleń wspaniałych twórców i rzeszę wiernej widowni. Teraz umiera opluwany nie tylko przez władzę, ale i przez własne dzieci, które zachęcone sukcesami „ojcobójców” stracili rozeznanie, o co mu chodziło. Jeśli powstają takie seriale jak „Artyści”, to znaczy, że telewizja nobilitowana kiedyś spektaklami „na żywo” karmi się teraz pogardą dla lamusa zabytków i śmiesznych postaci przypominających postać starego aktora w „Hamlecie”. Ale warto pamiętać, że to właśnie on zdemaskował króla Klaudiusza i dokonał oczyszczającej przemiany w duszy głównego bohatera. Spektakli online nie mogę oglądać, mimo szacunku dla ich twórców, bo wierzę, że teatr jest spotkaniem żywego aktora z widzem i tylko w takim zwarciu może powstać prawdziwy wstrząs. Ale może te nieszczęsne nagrania pomogą przetrwać moim koleżankom i kolegom, którzy nie mają jeszcze emerytury, jak ja, a muszą jednak coś jeść i zapłacić za dach nad głową. Wołam do wszystkich, którzy dzisiaj rozdają pieniądze słusznie, lub niesłusznie, żeby wsparli ludzi teatru, bo bez nich zginiemy jako uczciwy i wrażliwy naród. A jeśli mamy po zarazie obudzić się jako naród nieuczciwy i niewrażliwy, to może lepiej spać dalej. Straciłbym już w tej sprawie resztki nadziei, gdyby nie katharsis jakiego doznałem oglądając z ulicy niesamowity spektakl Dziadów w oknach Szklanego Domu przy ulicy Mickiewicza. Tłum na dole, mimo  zimna, wysłuchał całego dramatu w skupieniu ocierając łzy. Policja tylko uważała, żeby nie poszedł dalej do siedziby dyktatora, bo Dziady mają tę moc, że kruszą kajdany. 

Tradycja

Tak wiele zła na świecie dzieje się z powodu tradycji, że warto, by każdy zastanowił się czasami, dlaczego tę czy inną tradycję kontynuuje w swoim życiu i czy naprawdę musi się do niej stosować. Niby zawiera ona w sobie wiele dobrodziejstw, bo pozwala nam czuć się ogniwem w łańcuchu pokoleń i przez to odnaleźć w sobie pokłady mocy, której większości z nas drastycznie brakuje. Ten deficyt mocy każe nam akceptować różne grupowe działania, bo instynkt stadny u większości ludzi jest jedną z podstawowych motywacji uprawiania życia, które tak niebezpiecznie zdaje nam się w naszym pojedynczym wydaniu bez sensu. Garniemy się więc do zbiorowości i chcemy w niej być widoczni, zaakceptowani, a może dzięki staraniom ważni i odgrywający rolę przywódczą. Podkreślamy więc wartość tradycji głośniej niż inni, bo to pozwala uzyskać uznanie i poparcie, ponieważ tradycji się nie kwestionuje. Jest ona jakimś sacrum w życiu społecznym i jeśli dotyczy spraw religijnych staje się sacrum do kwadratu. Oczywiście tak dzieje się tylko w ramach naszej religii. Tradycja religijna u obcych jest nam wroga, śmieszna, a nawet wywołuje gwałtowne reakcje agresywne. Zdarza się, że ta reakcja ma słuszne obiektywne powody, jak na przykład na tradycję obrzezania dziewczynek. Chybione jest dzisiaj uzasadnianie wielu okrutnych tradycyjnych zachowań wywodzących się z epoki dzikusów biegających po lasach i pastwiskach. To nie przeszkadza, by dochowywanie tych tradycji na przykład myśliwskich, czy pasterskich nie podlegało w wielu społecznościach żadnej dyskusji. Nie ma też zgody na dyskusję o tradycyjnej rodzinie, chociaż w mojej Ojczyźnie jej model nie sprawdza się tak, jakby chcieli jego fanatyczni obrońcy. Bite kobiety, bite dzieci, poniżanie, alkohol i rozmnażanie się bez hamulców nie są może plagami powszechnymi, ale jednak zdarzają się zbyt często, żeby to przemilczeć. W obronie tej „tradycyjnej” rodziny fundamentaliści chcą obalić międzynarodowe ustalenia, jak konwencja stambulska, które zmierzają do ochrony słabszych przed silniejszymi i do pełnej swobody decydowania przez człowieka jak i z kim chce spędzić swoje krótkie przecież życie. Walka kobiet o równouprawnienie i zagwarantowanie im pełnej swobody decydowania o swojej cielesności i duchowości spotyka się z zawziętą reakcją nie tylko przyzwyczajonych do posłuchu mężczyzn, ale o dziwo wielu tych kobiet, które nie wyobrażają sobie, by mogły o czymś same decydować i wysługują się podtrzymywaniem patriarchatu i religii, która ten patriarchat wspiera, bo przez niego była dwa tysiące lat budowana. Ta walka to nie tylko słynne demonstracje uliczne pod sztandarami z błyskawicą, ale też ciężka praca posłanek w sejmie zdominowanym przez dziadersów. To również ruch „me too” rozpoczęty w Stanach, a ostatnio przybierający na sile w moim ukochanym świecie, jakim jest teatr, gdzie przemoc męska i molestowanie seksualne były na porządku dziennym od zawsze. Dzisiaj jest Międzynarodowy Dzień Teatru, który co prawda w Polsce umiera w okowach „on line” przestając być teatrem ubogim i szlachetnym, a stając się platformą działania showmanów medialnych, którzy nagrywają co chcą i jak chcą, zdobywając na to środki od niekompetentnych mocodawców, co z teatrem mają tyle wspólnego, ile ze szlachetnością. To okazja, żeby i tu o tym wspomnieć. Wierzę, że prawdziwy teatr odrodzi się, ale już nie będzie miał wiele wspólnego z różnymi odmianami swoich tradycji, które są dzisiaj nie do przyjęcia. Czasy, kiedy mój przyjaciel reżyser zwykł odzywać się pół żartem pół serio do kandydatki na swoją asystentkę: „pokaż cycki”, minęły bezpowrotnie razem z wrzaskami wielkiego Dejmka „że aktor jest do grania jak dupa do srania”, czy terrorem psychicznym stosowanym zarówno przez Grotowskiego jak i przez Kantora oraz setki ich naśladowców. Tradycja, że reżyser jest „demiurgiem” musi zostać zdemontowana przez obyczaje demokratyczne, w których w ogóle nie będzie już miejsca na żadnych „demiurgów” nie tylko w teatrze, ale i w polityce, w kościele, w wojsku, czy klubach piłkarskich. Szacunek dla podległych sobie ludzi nie może być tylko czczym frazesem nadużywanym w deklaracjach. Musi stać się realnym zachowaniem na co dzień. Patriarchowie starzy, czy młodzi muszą sobie wbić do łbów, że kobieta nie jest zależna od ich woli tylko dlatego, że taka zawsze była tradycja. Bo tradycja to nie jest rzecz święta. To tylko zestaw poglądów i zachowań przekazywanych nam przez przodków. Przekazali nam wiele głupstw, które udało się wykorzenić, jak na przykład zabobon, że czarny kot przebiegający drogę zwiastuje nieszczęście. To pokazuje, że możemy nasze tradycje modyfikować, nie lękając się potępienia zza grobów. Tradycje ewoluują wraz z nami.

Troska

Daj ut ja pobrusza a ti pocziwaj – brzmi najstarsze zdanie zapisane po polsku, co dzisiaj znaczy „daj, ja zmielę, a ty odpocznij”. Zapisane w Księdze Henrykowskiej przez niemieckiego Cystersa osiemset lat temu musiało być śladem wzruszenia, że oto mąż zatroszczył się o swoją żonę, żeby się nie przemęczała. W naszych czasach nie jest to czymś wyjątkowym, ale wtedy zdarzało się sporadycznie. Osiem wieków ewolucji zaowocowało emancypacją, która na naszych oczach z trudem, ale nieubłaganie osiąga wreszcie poziom wymaganego przez myślących ludzi równouprawnienia. Od początku moich studiów polonistycznych uważałem, że to piękne symboliczne zdanie zapowiada szczególne traktowanie kobiet w mojej Ojczyźnie, szacunek dla ich ciężkiej pracy i odpowiedzialności jaka na nich spada po urodzeniu dziecka. Macierzyństwo wydawało mi się zawsze godne bezdyskusyjnego kultu ze strony nas, mężczyzn i każde odstępstwo od niego uważałem za haniebny brak przyzwoitości i honoru. Kult Maryjny, tak charakterystyczny dla polskiej religijności, bardzo upowszechnił ten tryb myślenia o matkach, żonach i siostrach. Ale nie tylko macierzyństwo, ale każda kobieta, jako istota słabsza ode mnie, zasługiwała na troskliwość i opiekę, jeśli tylko okazała by taką potrzebę. Mężczyzna, który nie był dżentelmenem, zasługiwał w moim przekonaniu na pogardę i wzbudzał moją agresję. Ale nie wystarczy być takim dżentelmenem, który szasta kwiatami i cmoka w rękę, podciąganą przeważnie do swoich ust, bo schylić się nie łaska. Takich fałszywych elegantów podejrzewam, że jak trzeba podejmować decyzje w obronie kobiet, to raczej głosują przeciw wszelkim ustawom antyprzemocowym,  Prawdziwe dżentelmeństwo zaczyna się od przekonania, że kobieta zasługuje na szacunek i prawdziwą opiekę, która polega na stałej gotowości do pomocy. Troska, z jaką powinno się traktować istoty słabsze, obowiązuje nie tylko wobec kobiet, ale oczywiście wobec dzieci, osób starszych, niepełnosprawnych, chorych i zagubionych. Obowiązuje każdego silniejszego wobec tego, kto jest słabszy i każdą Większość wobec Mniejszości. Ludzi potrzebujących naszej pomocy jest codziennie dokoła mnóstwo. Wystarczy się tylko rozejrzeć i nie udawać, że ich nie widzimy. Dotyczy to również zwierząt, które krzywdzone są co chwila przez kanalie bez serca i rozumu. Jeśli tylko ma się trochę dobrej woli, okazji do troski o otaczające nas życie jest tak niewyczerpana ilość, że naszego pojedynczego życia nie starczy, by im sprostać. 

Autor zdjęcia: Lucas van Oort

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera O :)

Obrazy

Kiedyś w dobie rozkwitu malarstwa bogacz mógł sobie zamówić portret ukochanej, na przykład u takiego geniusza jak Vermeer. Dzisiaj każdy przeciętny zjadacz chleba może mieć wizerunki dowolnych osób w najróżniejszych konfiguracjach na ekranie swojego telefonu. Obraz stał się dominującym komunikatem między ludźmi, a zamiast wielu słów opisujących uczucia, prawie wszyscy wysyłają do siebie gotowe emotikonki. Od fresków w jaskini Lascaux do tysięcy filmów dostępnych na kliknięcie w każdym telewizorze przeszliśmy długą drogę. Mistrzów tworzenia obrazów jest dzisiaj więcej, niż w innych dziedzinach sztuki, bo to ich produkcja jest najbardziej dochodowa. Od amatorskich ujęć na wycieczkach, utrwalania udanej potrawy, czy szczęścia bliskich osób w zaciszu domowym, aż po milionowe produkcje prezentowane na festiwalach filmowych w wyścigu po Oscary, rozpiętość jakości obrazów jest na świecie zdumiewająca. W malarstwie, które cudem ocalało, różnic jest także bez liku. Wciąż żywa jest sztuka portretu, czy pejzażu, ale też furorę robią wielkie płótna, po których twórcy przeciągają umazane farbą ciało modelki, albo wręcz nachlapią cokolwiek, zamazując pretensjonalnymi manifestami prawdę o braku umiejętności obrazowania. Mój kolega w szkole filmowej pokazał profesorowi etiudę, w której przeciągał kamerę przez sweter. A inny kolega zrobił wystawę fotografii swojej rudej brody pod różnymi kątami. Nie potępiam tego, bo tak jak wszystko może być muzyką, jak wrzucanie kamieni do otwartego fortepianu, czy tańcem, jak tarzanie się po podłodze bezradnego rytmicznie ciała, czy śpiewem, jak występy słynnej Florence, tak wszystko może być sztuką obrazu, jak słoiki z własną wydzieliną pewnej awangardowej celebrytki. Jednak żadne zakusy żądnych artyzmu amatorów nie zakłócą hierarchii wartości w sztuce i odwiecznych nakazów przekazywania ludziom prawdy o własnych emocjach i przemyśleniach, które tak muszą być podane, by odbiorca chociaż w przybliżeniu rozumiał komunikat i mógł podzielać radość i ból artysty. Odbiorca zastraszony, który nie rozumie, ale ulega propagandzie, modzie, trąbieniu, że ten i ów jest wielki, kuli się pod presją i nie śmie krzyczeć: „jak to wielki, jak nie jest wielki!” Lawina pochlebnych recenzji i nagród odbierają odwagę własnego sądu. Tak jak wspomniany już Oscar, którym wielu miłośników kina gardzi od czasu, kiedy pewnego roku nominowani zostali Al Pacino za „Godfathera” i Nicholson za „ChinaTown”, a nagrodę dostał ktoś trzeci, o kim słuch zaginął. Te złote statuetki, jak nagrody Nobla, raz przyznawane są wybitnym, a drugi raz przeciętnym, którzy jednym susem chociaż na chwilę dostają się do panteonu sławy. Na szczęście ludzie wiedzą, co jest dobre, a co tylko udaje że takie jest. Mimo komercji, ogłupiania słupkami oglądalności i czytelnictwa, mimo wspierania miernot przez aparat państwa, które w gabinetach swoich władców ustala kogo popierać, a kogo tępić. Mimo tych wszystkich nacisków na biednych odbiorców, oni wiedzą, jaka jest prawda o jakości muzyki, książek i obrazów nieruchomych i ruchomych. To nic, że największą popularność zdobywają dzieła nieskomplikowane i podbijają serca proste piosenki. Tak zwana „większość” może wygrywać wybory, ale nie wygra nigdy przyznawania miłości i szacunku artystom, którzy tworzą prawdziwą sztukę. I specjalnie nie używam określenia „wysoką”, bo sztuka nie dzieli się na wysoką i niską tylko na prawdziwą i fałszywą. Tego od lat próbuję nauczać moich studentów i współtwórców moich spektakli. W tym przekonaniu od lat próbuję utrzymać siebie samego, chociaż zalew tandetnych obrazów wszelkiej maści, książek i dźwięków powoduje, że czasem ręce mi opadają. Po chwili jednak ufność w potęgę uczuć i myśli przekazywanych sobie od początku świata powraca i znów zabieram się do pracy, żeby nie poddawać się zwątpieniu do ostatniego tchu.

Obyczaje

Wielki filozof niemiecki ostrzegał przed potężną kategorią, którą nazwał „Się”. Pisał, że postępujemy w większości spraw tak jak „się” postępuje. Większość z nas kieruje się w codziennych zajęciach tym jak „się” powinno ubierać, zachowywać, jeść, wypowiadać, miłować, walczyć, czcić Boga, czy grzebać zmarłych. Tysiące naszych działań, odruchów, słów i nawet myśli podlega tej podstępnej kategorii, która niewiele pozastawia nam miejsca na samodzielne sądy i decyzje. No cóż, nie żyjemy na bezludnych wysepkach. Jesteśmy zwierzątkami stadnymi i nawet jeśli dystansujemy się od społeczeństwa i nie chodzimy na mecze, procesje, koncerty popowe, czy demonstracje uliczne, to jednak w naszej skromnej samotności postępujemy co chwila tak jak „się” postępuje, bo tak nas nauczono w dzieciństwie, w szkole, kościele i wszystkich tych miejscach, które kształcą masy. Nie tylko nie ma szans się od tego uniezależnić, ale też nie widzimy takiej potrzeby, bo nam częściej jest dobrze w tej ludzkiej wspólnocie, niż odczuwamy potrzebę buntu i ocalenia naszej indywidualności. Wielkanoc i Gwiazdka to dwa obszary w kalendarzu, kiedy w mojej Ojczyźnie poczucie więzi i potrzeba podzielenia się z innymi swoim pragnieniem szczęścia rośnie. Na krótki czas potrafimy nawet wygasić w sobie płonące pokłady wrogości, przerzucić mosty nad przepaściami dzielącymi różne światopoglądowe grupy. W mediach społecznościowych pojawiają się tysiące swoistych zaproszeń do wspólnego stołu. Utrwalił „się” obyczaj wysyłania w świat fotki z ozdobionym świątecznie stołem, potrawami, które nagotowaliśmy z tej okazji, kwiatków, świeczek, dzieciaczków, ukochanych zwierzątek, a nawet partnerów uroczyście wystrojonych w odświętne szaty. Moja przyjaciółka skarciła mnie już kiedyś, że nie wypada drwić z widoczków, na których ludzie pokazują to, co kochają. Ale ja nie drwię. Podziwiam tylko jak potężne „Się” sprawia, że upowszechniamy obrazy nie tylko dlatego, że chcemy akurat pokazać coś, co kochamy, ale wykonujemy rytualny proceder publikacji, ponieważ tak „się” robi w ten radosny czas. Kiedy starannie obejrzymy te fotki, to możemy odróżnić te, które zrobione są bez dbałości o treść od tych, na których widać czułe staranie o to, by uczucie, którym darzymy fotografowany obiekt dotarło do odbiorców. To mi przypomina od dawna  krytykowany nie tylko przeze mnie zwyczaj składania życzeń świątecznych metodą „wyślij do wielu”. Już nie chcę z nostalgią wspominać czasów, kiedy pisało „się” świąteczne pocztówki, ale teraz przynajmniej wysłanie esemesa konkretnej osobie byłoby szlachetniejszym aktem, niż jeden tekst rozesłany do całej listy kontaktów niedbałym kliknięciem. Nad czym tu jednak załamywać ręce, kiedy żyjemy w straszliwej epoce zarazy, która nie dość, że sama jest złem wcielonym w morderczego wirusa, to jeszcze spowodowała rozkwit zła w obyczajach ludzkich. Na pandemii robi „się” paskudne interesy, robi „się” paskudną politykę i pozwala „się” na to, żeby zło i nienawiść zatruły ludzkie serca, zdemoralizowały młodzież i pogłębiły przemoc wobec kobiet i dzieci w czterech ścianach zabarykadowanych domów. Kiedy widzimy jak kanalie kradną wokół nas, jak znęcają „się” nad zwierzętami, jak oszukują ciemny lud, że wystarczy modlitwa do obrony przed chorobą, a nie możemy „się” temu przeciwstawić, bo odebrano nam narzędzia protestów, to nawet uporządkowana przez lata kategoria „Się” może stracić moc i zniszczyć nasze dotychczasowe obyczaje. W tym chaosie możemy stanąć bezradni wobec upadku dobrego „Się” i ulec kategorii złego „Się” narzucającej nam strach, nienawiść i agresję wobec wspólnoty, do której byliśmy tak przywiązani.

Obywatel

Sens tego słowa imponuje swoją powagą i godnością mimo wielu prób jej deprecjonowania, co pamiętam głównie z pogardliwego tonu jakim zwracał się do mnie ten i ów milicjant w dawnych czasach. To była wtedy nazwa opozycyjna do elitarnego partyjnego tytułu „towarzysz”, pożyczonego wraz z całym kontekstem ze wschodu. W krajach postkomunistycznych długo odbudowywaliśmy znaczenie słowa „obywatel” starając się je połączyć z nowym pojęciem „społeczeństwa obywatelskiego”. To był fundament demokracji, której uczyliśmy się na nowo, chociaż wiedzieliśmy, że ten fundament powstał kilka wieków przed Chrystusem i był chlubą ateńskiej demokracji tak brutalnie zduszonej przez imperium cesarzy i ich pretorianów. Mozolny powrót do przekonania, że obywatele są w państwie najważniejsi był okupiony krwią i błędami wielu rewolucji. Nie wszędzie, tak jak w Holandii, udawało się przekonać prostych ludzi, że ich bieda i brak edukacji nie oznacza, że są elementem gorszym i mniej wartościowym od grup trzymających władzę, pieniądze, wojsko, sądy i policję. Poczucie, że się jest zaliczanym do „gorszego sortu” zawsze działało obosiecznie. Rodziło kompleksy i apatię, ale też często gniew i solidarność, które co jakiś czas przywracały właściwy porządek w społeczeństwach. To trudne procesy, wymagające cierpliwości i zaufania, że demokracja jest piękna, ma sens i ogromną siłę, mimo wielu usterek i manowców na jakie wyprowadzić potrafi ją garstka sprawnie gadających szalbierzy. Obywatele często tracą wiarę w nią i w swoje znaczenie, obserwując jak zwykła, chamska siła fizyczna radzi sobie nawet z potężnymi ilościami solidarnych osobników, z których każdy jest w pojedynkę bezbronny, ale w wielkiej masie powinien być w zasadzie niezwyciężony. Brałem udział w takich licznych demonstracjach i z rozpaczą widziałem, że nie dajemy rady z siłami przemocy. Ale trzeba było cierpliwie czekać, aż nasz zbiór obywateli przekroczy taką masę krytyczną, że nawet uzbrojeni po zęby pretorianie nie będą w stanie wygrać. Tak było w mojej Ojczyźnie, tak było na Majdanie i tak będzie na Białorusi, chociaż dzisiaj wydaje nam się, że tam nawet sto tysięcy ludzi na ulicach, to za mało, żeby pokonać zbrodniczy reżim. A jednak prędzej, czy później demokracja zwycięży, nawet w Rosji, czy Chinach. Po prostu taka jest naturalna droga ewolucyjna człowieka, że nie tylko rozwija się od Neandertalczyka do Homo Sapiens, ale też od zastraszonego niewolnika do prawdziwego obywatela, świadomego swojej rangi i mocy. Krople drążą skały, a każda prawda, każda myśl o godności człowieka i jego elementarnych prawach kruszy kraty i kajdany. Takie są reguły rozwoju ludzkiej cywilizacji i żaden podły dyktator nie zdoła tego zmienić. A kto uzna mnie za niepoprawnego optymistę i naiwnego marzyciela, temu tylko mogę współczuć, że chwilowo podlega lękom i fałszerstwom. Wierzę, że każdy może odnaleźć drogę do swojego obywatelstwa, jeśli uzna, że ma ono dla jego życia zasadnicze znaczenie. A że wymaga to odwagi i poświęceń? No cóż, wymaga. Za darmo można dostać tylko zupkę w przytułku.

Odwaga

Starożytna cnota Virtus związana była przez wieki z płcią męską. To mąż i wojownik powinien zasadniczo dysponować męstwem właśnie, czyli pospolicie się wyrażając – Odwagą. Emancypacja i równouprawnienie nie wzięły się z powietrza, ale pojawiły się w ludzkim świecie dzięki kobietom, które z pokolenia na pokolenie utwierdzały się w coraz powszechniejszym przekonaniu, że ta piękna cnota może być również ich dobrem i prowadzić do obrony kobiecej godności, tak uporczywie negowanej przez mężnych rzekomo mężów. Odważnych kobiet przybywało, a ich przykład otaczały czcią nie tylko ich siostry uciskane na całym świecie, ale też , o dziwo, coraz liczniejsze zastępy współbraci, świadomych że odważna i szlachetna partnerka jest więcej warta i bardziej godna miłości, niż pokorna niewolnica domowa posłuszna na każde skinienie. Kult herosów i desperacko odważnych facetów jest niewątpliwie słuszny i godny kontynuacji. Ale o ileż bardziej godna szacunku jest odwaga kobiet, które wciąż są słabsze fizycznie od swoich partnerów życiowych, tak zdumiewająco i karygodnie skłonnych do wejścia w rolę przeciwników życiowych i gnębicieli. Bicie słabszych od siebie jest wciąż powszechną przyjemnością siłaczy, a cierpią z tego powodu głównie kobiety i dzieci. Niby prawo tego zabrania, niby potężne instytucje państwowe stoją na straży słabszych i trzymają w ryzach bydlaków sterowanych przez prastary hormon, zamiast przez nowoczesny rozum. Ale skuteczność tej ochrony jest wciąż niezadowalająca. Tym bardziej, kiedy to właśnie ci, co powinni chronić słabszych, folgują swoim wojowniczym skłonnościom wykorzystując nie tylko swoją siłę mięśni, ciężar ciała i grubsze kości, ale też sprzęt, w który państwo wyposażyło ich, by bronili tych, co ani sprzętu, ani mięśni nie mają, przed wszelką krzywdą. By się im przeciwstawić, już nie wystarcza zwykła odwaga zalecana przez mędrców od starożytności do dzisiaj. Potrzebna jest odwaga heroiczna, gotowa do złożenia w ofierze nie tylko cierpienia fizycznego, ale może nawet życia w obronie swojej godności, jeśli zajdzie taka konieczność. To za taką odwagę dekoruje się potem bohaterów pól bitewnych medalami, orderami, nazwami ulic, a nawet pomnikami. Jeśli więc widzę słabe kobiety poniewierane przez uzbrojonych osiłków na ulicach setek miast na całym świecie tylko dlatego, że jakiś dyktator nie dysponuje Odwagą, tylko drży ze strachu przed gniewem ludu, to myślę z nadzieją, że może jednak uda się postawić tym dzielnym kobietom pomniki i uczyć dzieci, że Odwaga to nie jest cnota wyłącznie męska, jak sądzili starożytni, ale to cecha, bez której człowiek jest niewiele wart, bez względu na to jaką płcią obdarzyła go natura.

Ojcobójcy

Czytam uważnie komentarze przy moich wpisach i martwi mnie, że duża cześć nie akceptuje mojego poczucia ironii. Prawie wszystko ludzie przyjmują dosłownie. Chyba że wyczują ewidentnie, że coś jest do śmiechu. A to u mnie rzadko się zdarza, bo wesołkiem nie jestem. Zwracają mi też uwagę, że skoro jestem reżyserem, to powinienem się zajmować tylko teatrem. To nic, że reżyseria jest w moim życiu na trzecim miejscu, a na pierwszym zawsze była literatura, bo ją studiowałem, a na drugim muzyka, bo ją kochałem. No ale żyję z reżyserii, więc dzisiaj zacznę od teatru, a na czym skończę – zobaczymy.

Wybitny krytyk ukuł hasło „ojcobójcy” na określenie grupy młodych twórców teatralnych w Polsce pod koniec XX wieku, którzy wnieśli nowe wartości do zwapnionego, jego zdaniem, krwiobiegu scenicznego. Ich spektakle raczej burzyły stare wartości, niż proponowały nowe, ale kilku z nich pokazało faktyczny talent i porobiło kariery podbijając serca młodzieży nie tylko w Ojczyźnie, ale nawet na wielkich światowych scenach. Wszyscy byli uczniami i naśladowcami Krystiana Lupy, z którym nie znosiliśmy się od naszych debiutanckich poczynań w Jeleniej Górze. Nawet wielki szacunek dla jego późniejszych osiągnięć i wybitnej roli, jaką w teatrze europejskim odegrał, nie złagodziły mojej niechęci, więc i jego naśladowców nie darzyłem zachwytem, z naturalną z ich strony wzajemnością. Powody stricte teatralne wymagałyby szerszego omówienia. Tu jednak pragnę kilka słów napisać o samej bulwersującej etykiecie, jaką im przyklejono.

Ojcobójstwo jest stare jak świat. W stadach zwierzęcych zastępowanie starych przywódców przez ambitnych młodych stanowi ważny czynnik ewolucyjny i funduje rozwój gatunku. W naszych stadach ludzkich ta procedura jest bardziej skomplikowana, ale w zasadzie cel jest podobny. Już Zeus musiał zabić ojca, żeby zająć jego tron. Historia Edypa jest bardziej zawiła, ale skutek był ten sam. Brutus nie był synem Cezara, ale to on stał się archetypem ojcobójcy w wyższym niż biologia wymiarze. Śmierć zadana przez umiłowanego wychowanka potępiana jest zgodnie jako jedna z najbardziej ohydnych zbrodni, której nie usprawiedliwia nawet tyrania starca trzymającego się kurczowo steru władzy. Takich przykładów w historii jest mnóstwo i oczywiście ocena moralna rzeczywistego pozbawienia życia danego władcy jest nieporównanie surowsza niż bezkrwawa zdrada dokonana przez prawdziwego, czy przybranego syna, wobec zaskoczonego tym obrotem sprawy króla, czy innego przywódcy, choćby to był tylko skromny dyrektor teatru. Dla mnie termin „ojcobójca” nawet w znaczeniu symbolicznym wywołuje odruch niezgody. Ojca powinno się szanować i pamiętać, że to jemu zawdzięczamy życie, nawet jeśli to jest tylko życie artystyczne. Moim ojcem teatralnym był Hanuszkiewicz i mając wiele okazji do wsadzenia mu noża w plecy, nigdy mi do głowy nie przyszło, żeby taką krzywdę mu wyrządzić. Okazywałem mu szacunek do końca, nawet kiedy już nie mogłem się zgadzać z tym, co wyprawiał. Wydaje mi się, że trzeba mieć szczególnie paskudny charakter, żeby wobec osoby, której zawdzięczamy swoją pozycję, stać się Brutusem, do którego jak pamiętamy ugodzony Cezar zwrócił się z pytaniem „I ty, Brutusie przeciwko mnie?” Ciekawe co szepnął umierający Stalin do Chruszczowa, który jeszcze niedawno był jego najwierniejszym psem, a teraz nachylił się nad wodzem i ogłosił stojącym dokoła „tyran zdechł!” Podobno resztkami sił Soso uniósł do góry zaciśniętą pięść. Ile takich ciekawych scen zna historia! Ze zdumieniem obserwuję jak ludzie, którzy wszystko zawdzięczają Wałęsie wbijają mu noże i nie mogą się doczekać kiedy „zdechnie”. Życzę mu z całego serca, żeby ich przeżył.

Ojczyzna

„Prawdziwi Polacy” przekonani, że moje nazwisko jest żydowskie, napadają na mnie w mediach społecznościowych i w swoim swoiście ordynarnym języku odmawiają mi prawa do wypowiadania się na temat ważnych dla nich haseł i wartości, jak na przykład honor. Ponieważ to ma związek z zawołaniem „Bóg, Honor, Ojczyzna!” muszę dzisiaj napisać słów kilka o tej ostatniej, zostawiając pierwszego na później. Zwierzałem się już, że urodziłem się na granicy Śląska i Zagłębia w ultrakatolickiej rodzinie z tradycjami górniczymi i dzieciństwo spędziłem na podwórku oddzielonym siatką od kopalni „Czeladź”. To była moja pierwsza Ojczyzna i do dzisiaj pozostała jedną z najważniejszych, chociaż miałem ich wiele. Drugą była Warszawa, gdzie przeniosłem się z matką w wieku szkolnym i do dzisiaj to miasto jest moją Ojczyzną ponad wszystkie. Kocham ją i wzruszam się niezmiennie, kiedy zbliżając się do niej z kolejnej podróży widzę odległą sylwetkę Pałacu Kultury, kiedyś samotną, dzisiaj otoczoną szklanymi wieżowcami. Nie myślę o tym, że to był kiedyś „dar” Stalina i symbol sowieckiego ucisku. Dla mnie to miejsce, gdzie spędzałem co drugi dzień to na szermierce, to na basenie, to na innych zajęciach, a z czasem w licznych salach teatralnych i kinowych. Nawet Sala Kongresowa kojarzy mi się nie z uroczystościami partyjnymi, ale z koncertami zespołu The Animals i The Rolling Stones. Przez kilka lat moją Ojczyzną był Poznań z jego dzielnym ludem, jedynym, który zwyciężył w swoim Powstaniu. Taką wieloletnią Ojczyzną był Gdańsk z jego bohaterami, którzy obalili komunizm i do dzisiaj są ostoją polskiej demokracji mimo szczucia i kłamstw, że służą Niemcom. Hasło Ojczyzna  oznacza więc dla mnie konkretne terytoria i ludzi, których darzę uczuciem, których szanuję i razem z którymi poszedł bym walczyć z wrogiem, gdyby zaszła taka potrzeba. Kocham Tatry i Bałtyk, mazurskie lasy i jeziora i będę ich bronił „do ostatniej kropli krwi”. Ale kocham też Alpy i Morze Śródziemne z jego pachnącymi lawendą brzegami. Kocham Paryż, Sienę i Florencję, katedry gotyckie i Akropol. Myślę, że mógłbym stanąć także w ich obronie, gdyby jakiś szaleniec podniósł w mojej obecności rękę na ich piękno, albo chciał zniszczyć obraz Leonarda, czy galerię w Dreźnie. Tak, moją Ojczyzną jest także Europa – od Lizbony przez cudowną Pragę, gdzie spędziłem kilka lat i zawsze wracam tam ze ściśniętym sercem, aż po bułgarski Neseber, gdzie byłem pewnego dnia tak bardzo szczęśliwy. Jestem obywatelem Unii Europejskiej i mam poczucie obowiązku, żeby bronić jej trwania przed zakusami cwaniaczków na usługach Kremla, takich jak „brexitowcy”, czy „polexitowcy”. No dobrze, a Kalifornia? Mam wiele powodów, żeby ją też traktować jak ziemię ojczystą, którą warto byłoby bronić, gdyby zaszła taka potrzeba. A mój gniew i rozpacz, kiedy bandyci zburzyli wieże na Manhattanie? Przecież nie siedziałbym z założonymi rękami, widząc, że jakiś terrorysta chce podłożyć bombę w Metropolitan Opera! A jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie, jakie widziałem w Jerozolimie? A drugie takie w górach Korei? A trzecie w japońskim Kioto? Czy nie aż tam rozciągają się granice mojej Ojczyzny? Czy nie jest tak, że to cała Matka Ziemia jest moją prawdziwą Ojczyzną, której należy się obrona? Szowiniści nienawidzą takiego podejścia do sprawy  i zwalczają kosmopolityzm jako największe zagrożenie wartości patriotycznych. Na szczęście ich czas powoli przemija. Ich zacietrzewienie i nienawiść do „obcych” spycha ich na margines Nowego Świata, gdzie globalne braterstwo będzie normą powszechną, a demokracja gwarantem, że żarłoczne korporacje nie zawładną ludźmi sprowadzonymi do stanu pracujących w pocie czoła za miskę ryżu niewolników. Napisze ktoś, że to naiwna wiara? Niech napisze. Każdy przecież może sobie tutaj wypisywać, co chce.

Oszuści

Zdrajcy, krzywoprzysięzcy, kłamcy – cała ta rzesza ludzi bez czci i honoru otoczona jest powszechną pogardą. Ale co to jest rzesza? Ilu ich jest? Może więcej niż tych, co potępiają kłamstwo i starają się kurczowo trzymać prawdy? Każdy pojedynczy złoczyńca ma zwykle jakąś rodzinę, która korzysta z jego niemoralnych zachowań, słów i myśli. Członkowie tej rodziny, żeby spać spokojnie, starają się podważyć normy prawne i obyczajowe. Usprawiedliwiają swego dobroczyńcę, nawet jeśli ich instynkt przyzwoitości działał do tej pory nienagannie. Chętnie korzystają z wyjaśnień oszusta i przyjmują jego punkt widzenia, bo przecież to pozwala konsumować im dorobek krewniaka. Ale nie tylko rodzina. Jeszcze są kumple i znajomi, którzy dzięki oszustowi mają się lepiej. Może nawet w duchu gardzą draniem tak jak inni, ale ukrywają ten swój sąd, bo dzięki temu coś im zawsze skapnie z obfitego stołu złodziei, malwersantów i grabieżców. Zwyczajnie milczą udając, że pochłaniają ich inne problemy. Milczenie strzyżonych bez pardonu owiec stało się w mojej Ojczyźnie normą po burzliwych latach romantycznych zrywów, z których słynęliśmy w świecie. Teraz słyniemy z rekordów głupoty, fanatyzmu i oszustwa właśnie. Po czarnym dniu w Sejmie Rzeczpospolitej, gdzie doszło do sfałszowania głosowania i zakończenia w ten sposób sensu istnienia tej instytucji, nastąpi z pewnością reakcja tych, co jeszcze wierzą, że warto być przyzwoitym, ale wydaje się, że stanowią oni już mniejszość wobec tamtej ohydnej rzeszy. Niedoinformowani, bombardowani kłamstwami, otumanieni religijną papką moi rodacy z pokorą przyjmą każde świństwo wrzucane do ich czystych pozornie gniazd, gdzie łudzą się wychować dzieci na lepszych niż oni. Rzesza oszustów i oszukanych spędza swoje krótkie życie w brudzie moralnym jak świnie w chlewie. Obok na czystych pastwiskach wartości pasą się wolne konie. Są wyzwaniem dla świń i obiektem ich nienawiści. Może dlatego na marginesie innych zniszczeń stadniny są w mojej Ojczyźnie tak zawzięcie rujnowane? To nic – wołają niektórzy. Damy radę, bo kłamstwo zawsze przegra z prawdą! Może i tak. Choćby rzesza była nie wiedzieć jak liczna. Słowo rzesza kojarzy się tu nad Wisłą z tą „tysiącletnią”, co przetrwała tylko dwanaście lat. Może więc bliski jest także koniec tej rzeszy oszustów, o której mowa. Tylko jak ten koniec nastąpi? Rozpaczliwie szukamy odpowiedzi.

 

Autor zdjęcia: Jr Korpa

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera B :)

Bezkarność

W „Jądrze ciemności”, Conrada, które raczej tłumaczyłbym jako „serce ciemności” nasz anglojęzyczny pisarz precyzyjnie wyjaśnił genezę wszelkiej przemocy i bezprawia. Ostrzega naszą cywilizację wielce zadufaną i pewną swej wyższości, że źródłem zła w ludzkim świecie jest poczucie bezkarności. Kiedy silniejszy znęca się nad słabszym do eskalacji przemocy pobudza go poczucie, że nie tylko nie grozi mu odwet ze strony ofiary tu i teraz, ale i w przyszłości nikt nie będzie wyciągał wobec niego konsekwencji za krzywdę, jaką wyrządza. Raskolnikow Dostojewskiego uświadomił sobie, że ponieważ Bóg nie istnieje, każda zbrodnia jest dopuszczalna, jeśli sprawcy nie wykryje policja. Ponieważ dzisiaj o tym, że Bóg nas obserwuje i widzi każdą nieprawość, przekonanych jest o wiele mniej ludzi, niż to podają statystyki, zasadniczą rolę w ludzkim świecie pełni prawo, sprawiedliwe sądy i nieuchronność kary za każde przestępstwo. Pełnienie tej zasadniczej roli kuleje, bo prawo tworzą ludzie, sędziami są ludzie i strażnikami więzień też są ludzie. Kiedy jako dyrektor teatru złamałem prawo i skróciłem pracownikom regulaminową przerwę między zajęciami, zostałem ukarany błyskawicznie i musiałem czas jakiś żyć oszczędniej. Kiedy wysoki urzędnik naraża skarb państwa na wielomilionowe straty, kara niby wisi w powietrzu i lud widzi jej teoretyczną obecność, ale przestępcy w praktyce nic nie grozi i spokojnie konsumuje wraz z rodziną nielegalne zyski. Ponieważ ostatnio myślę i piszę o Trumpie, uważam że istnieje wystarczająca ilość argumentów, żeby odebrać mu natychmiast walizkę kodów atomowych i pozbawić władzy nad służbami specjalnymi i najsilniejszą armią świata. To było by zadośćuczynieniem sprawiedliwości. Nie zdziwiłbym się, gdyby skończył w więzieniu za podburzanie swoich wyznawców do ataku na amerykańską demokrację i jej symbol, jakim jest Kapitol. Szczególnie po tym jak pokazało się nagranie chwili, kiedy  wraz z rodziną czekał przed monitorami na rozruchy, które podobno inicjowali jego ludzie z tajnych służb, przebrani za poczciwych, skrzywdzonych obywateli i wmieszani w ich tłum, który sam z siebie nigdy nie ośmieliłby się zaatakować siedziby Kongresu. Ona w Stanach jest jednak rodzajem świeckiej świątyni. Nie zdziwiłbym się, gdyby prawo, które w USA jest ważniejsze niż Bóg, tak uwznioślony na każdym banknocie dolarowym, dopadło wiarołomnego prezydenta. Ale chyba jednak okaże się, że Trumpowi nie tylko nie spadnie włos z pysznej fryzury, ale jego partia i stojąca za nią rzesza ponad siedemdziesięciu milionów wyborców będą go hołubić i reagować na każde wezwanie do czynu. Przyszła, jak sądzę, pani prezydent, a obecna wiceprezydent Kamala Harris deklarowała, że teraz prawo będzie takie samo dla wszystkich i ślepa Temida nie może się kierować swoją sympatią, rozpoznaniem majątku i znaczenia klienta, a tym bardziej kolorem skóry, czy światopoglądem. Będzie sprawiedliwie. Ciekawe jak te słowa się spełnią, gdy Trump przestanie być prezydentem i pozostanie zwykłym, chociaż bajecznie bogatym terrorystą. Jego bezkarność może zagrozić nie tylko Ameryce. Na wszelki wypadek już naradzał się z ekspertami, czy jako prezydent może ułaskawić sam siebie.

Bóg

Na sztandarach, nawet w katolickiej II Rzeczypospolitej figurowało oficjalnie hasło „Honor i Ojczyzna” Boga dodano rozporządzeniem z 1993 roku! Ciekawe kto i jak to przeprowadził. Mnie jednak interesuje w dzisiejszych zapiskach co innego. Skąd u wielu ludzi wierzących powstało przekonanie, że wszechmogący Bóg, Stwórca nieba i ziemi wymaga jakiejś obrony? Dlaczego siły zbrojne uznały że obronią Boga skuteczniej niż on sam siebie może obronić? A może On znalazł się na sztandarach nie jako najwyższe dobro, jakiego należy strzec, tylko jako opiekun i patron w zmaganiach wojennych? Może skoro jest na sztandarach, pomoże nam zwyciężyć i ocali przed śmiercią? Ale Niemcy umieszczali gdzie tylko mogli hasło „Gott mit uns”, a zagładę przynieśli im wojacy Stalina, którzy mieli zakaz nie tylko wzywania Boga na pomoc, ale nawet myślenia o nim. Więc Bóg nie był z Niemcami, tylko z Ruskimi? 

Czy ci, którzy walczą w imię swojego Boga i zabijają niewiernych, rzeczywiście wierzą, że Stwórca patrzy na to życzliwym okiem i bierze czynny udział w zmaganiach, jak kiedyś bogowie greccy pod Troją? Wtedy, i w każdym innym politeizmie, łatwo było sobie wyobrazić, że bogowie podzielają ludzkie emocje i kierują się podobnymi. Że dlatego zdolni są do sporów między sobą i wciągania w te spory ludzi. Ale Jehowa? Bóg w Trójcy Jedyny? Allah? Jak może walczyć po jednej stronie, skoro wszyscy są jego dziećmi i nie powinni odbierać sobie życia, które jest jego darem? W dobrze pojętym monoteizmie niemożliwe jest, by Bóg stanął po jakiejś jednej stronie i zwalczał drugą. Chyba, że nie jest Stwórcą świata, tylko pojawił się już po akcie stworzenia, by zająć się tylko jednym wybranym narodem i oddać mu świat w posiadanie, skazując inne narody na zagładę, jakby zostały stworzone przez kogoś innego. Więc może to wszystko jest wymysłem pośredników – szamanów, biskupów, mułłów i tysięcy innych duchownych przywódców, wmawiających nam, że wiedzą, czego Bóg oczekuje od nas. To religie są tym terenem, gdzie powstaje koncepcja przymierza z Bogiem tylko dla wybranych. To religie są źródłem decyzji, by umieszczać na sztandarach bojowych imię Boga i iść zabijać pod wyszytymi na nich hasłami. Może więc na naszych sztandarach powinno się umieścić napis „Katolicyzm, Honor i Ojczyzna”? A oddziały protestantów, którzy też trafiają w Polsce do wojska, miałyby swoją chorągiew z hasłem odpowiednio zmodyfikowanym. Prawosławni oczywiście musieliby wyszyć sobie swoje hasło, a niewielki oddział Tatarów swoje. Daleki jestem od żartów na ten temat. Uważam, że odpowiedź na pytanie „Czy Bóg istnieje?” jest najważniejsza w życiu człowieka. Od tego pytania powinno się zacząć i kiedy już każdy sobie na nie odpowie, trzeba rozważyć dramatyczne konsekwencje tej odpowiedzi i dostosować do niej swoje życie. Dla ateisty nikczemnego rodzaju, jak Raskolnikow Dostojewskiego,  te konsekwencje obrócą się przeciwko niemu, ale dla kogoś takiego jak Maria Skłodowska – Curie mogą zaowocować wielkim dobrem dla całej ludzkości. Natomiast dla człowieka, który uwierzył w Boga dalsze decyzje są proste. Tylko nieliczni pozostają samotni jak Leonardo, Pascal, czy Einstein. Większość zawierza swoje życie jakiejś religii i pokornie słucha jej dysponentów, którzy wyjaśniają mu co ma robić, jak żyć i kiedy wyruszyć do walki z rzeszami pod wodzą innych dysponentów woli bożej. To pozwala tej większości zajmować się sobą, rodziną i lokalnymi problemami, bez ciągłego wysiłku analizowania podstawowych różnic między dobrem i złem. Pośrednicy za drobną opłatą pomogą urządzić się w systemie wartości i zapewnią bezpieczeństwo ze strony dalekiego Boga, który z pewnością przekazuje im wszystkie swoje postanowienia. Tylko czy na pewno mają z nim bezpośredni kontakt? Sądząc po rozbieżnościach pomiędzy wypowiedziami biskupów w mojej Ojczyźnie a biskupem Rzymu, można w to zwątpić. Może należałoby surowiej rozliczać wszystkich pośredników z tego w co wierzą i co głoszą jako Słowo Boże. Nie chodzi nawet o jakieś komisje, sądy, czy inne świeckie gremia. Chodzi o sumienie każdego wierzącego człowieka, w którym jakimś cudem wciąż udaje się oddzielić prawdę od kłamstwa. I właśnie takie pracowite, codzienne oddzielanie prawdy od kłamstwa, dobra od zła, piękna od ohydy jest naszym obowiązkiem, od którego wiara w Boga jednak nie zwalnia. 

Brzydota

Pierwszy raz poczułem pokusę symetryzmu, kiedy zachwycałem się dwutomowym hitem Umberta Ecco o Brzydocie i Pięknie. Autor tak dobrał argumenty i przykłady, że moje dotychczasowe przekonanie o klasycznej wyższości piękna uległo zachwianiu. Do tej pory mimo wieloletnich studiów, gdzie uczono mnie, że należy burzyć zastane wartości i szukać nowych, nawet w obszarach tradycyjnie przeklętych, nie udało skruszyć mojej wiary, że dobro jest dobrem, zło złem, a czarne nie jest bielą. Sztuka współczesna  z jej bolesną potrzebą ustawicznego odrzucania kanonów estetyki i przekorą wobec etyki, wywodzącej się z biblijnych i greckich źródeł, nie miała wpływu na moje rozumienie harmonii świata opartej na dynamicznym, wiecznym udoskonalaniu się i prostych, niewzruszonych jak skała wartościach. Dość późno, jak na czynnego i w miarę uznawanego artystę, pojawiła się w mojej twórczości faza zwątpienia, poszukiwania i buntu wobec powszechnie uznawanych reguł. Im bardziej zacząłem hołdować destrukcji i brzydocie, tym większe zdobywałem uznanie. Im bardziej drwiłem z piękna jako terytorium fałszu i głupoty, tym większy zyskiwałem aplauz. Mnóstwo odbiorców sztuki współczesnej to frustraci i ludzie zrozpaczeni, że ich życie nie toczy się tak, jakby chcieli. To oni nadają ton modom i trendom, które służą dekompozycji budowanych przez wieki form i zaburzaniu tak kruchego przecież porządku artystycznych przekazów odzwierciedlających harmonię wszechświata. Najdobitniej objawia się to w muzyce, której uporczywe unikanie reguł sprawiły, że w ogromnej ilości dzieł i wykonań przestała nam sprawiać przyjemność, a te utwory, które mają jeszcze tę zaletę, traktowane są pogardliwie, jako produkty drugorzędne i komercyjne. Upowszechniło się przekonanie, że Niebo jest nudne i ckliwe, a za to Piekło może okazać się fascynujące i pełne przygód, bo tam z pewnością znajduje się większość wspaniałych osobowości, które się świetnie bawią, jakby to był wesoły bar pełen śpiewu, tańców i swawoli. Bez względu na to, czy ten podział na dwa symboliczne światy, gdzie spędzimy wieczność, ma podłoże religijne, czy też jest tylko metaforą niedowiarków i ateistów, trzeba przyznać, że takie odwrócenie biegunów zła i dobra może zachwiać każdym ładem moralnym. Tkwiłem w tej głupocie wiele lat i miało to niebagatelny wpływ nie tylko na moją działalność artystyczną, ale i na moje życie. Na szczęście istnieje coś takiego jak fenomen lustra, przed którym stajemy codziennie i oglądamy swoją twarz. Najważniejszy tomik poezji we współczesnej polskiej literaturze, czyli „Pan Cogito” Zbigniewa Herberta zaczyna się od wiersza „Pan Cogito obserwuje w lustrze swoją twarz”. Polecam każdemu chwilę refleksji po przeczytaniu tego wiersza. Twarz ludzka oddaje wiernie nie tylko ewolucję cielesną i powolne zapadanie się w starość, ale też wszystkie przemiany duchowe i stan obecny umysłu, który tam za fasadą twarzy wiedzie swój tajemniczy żywot. To niesamowite jak brzydkie myśli potrafią pozostawić na twarzy swój paskudny ślad. Wpatrując się w nią i zaglądając głęboko w swoje oczy, warto się spokojnie zastanowić, czy rzeczywiście brzydota jest tyle samo warta ile piękno, i która z tych dwóch kategorii jest tak naprawdę fałszywa, nudna i godna pogardy.

 

Autor zdjęcia:Maximalfocus

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję