Epidemia koronawirusa – nowe wyzwania i nowe szanse dla Unii Europejskiej :)

Nie wiemy jeszcze kiedy skończy się epidemia koronawirusa i jakie będą jej długofalowe skutki. Wiemy jednak, że zmiany, jakie przyniesie, obejmą nie tylko politykę zdrowotną i na pewno nie ograniczą się do pojedynczych krajów. Musimy być na te zmiany gotowi. Nie jesteśmy.

Coś się skończyło?

W analizach publikowanych w zachodnich mediach przyjęło się pisać, że pandemia zadziałała jak wielki „przyspieszacz” problemów, z którymi mierzyliśmy się już wcześniej. A sam kryzys dał politykom możliwość bardziej zdecydowanych działań, bo takie są oczekiwania obywateli.

To dlatego nowy amerykański prezydent już przeznacza biliony dolarów na pomoc amerykańskiej gospodarce. Jednocześnie zapowiada kolejne pakiety inwestycyjne oraz daleko idące reformy polityki energetycznej, składa obietnice szybkiego osiągnięcia neutralności klimatycznej, a w polityce zagranicznej chce na nowo układać relacje z Chinami i Europą. I otwarcie przyznaje, że planuje dokonać „zmiany paradygmatu” – głębokiej reformy zasad, na jakich opiera się amerykańska polityka wewnętrzna i zagraniczna. Czy mu się to uda, jeszcze nie wiemy. Wiemy jednak, że poważny zwrot dokonuje się także w Unii Europejskiej.

„Zmiana paradygmatu integracji polega na tym, że podstawową funkcją Unii przestaje być odpowiedź na wewnętrzne problemy Europy (zapewnienie pokoju, jednoczenie kontynentu, pojednanie), a staje się nią odpowiedź na wyzwania przychodzące z zewnątrz (zmiany klimatyczne, konfrontacja geopolityczna, pandemia, niekontrolowane migracje). W ten sposób Unia odpowiada także na oczekiwania obywateli zaniepokojonych konsekwencjami globalizacji”.

To fragment bardzo interesującego raportu przygotowanego przez Fundację Batorego, pt. „Nowy rozdział. Transformacja Unii Europejskiej a Polska”. Jego autorzy – Szymon Ananicz, Piotr Buras, Agnieszka Smoleńska – słusznie dostrzegają, że dotychczasowy model integracji europejskiej wyczerpuje się. Musimy pamiętać, że zalążki tego, co dziś jest Unią Europejską tworzono w zupełnie innych warunkach – zaledwie kilkanaście lat po II wojnie światowej, kiedy pamięć o niej była jeszcze żywa oraz w cieniu zimnej wojny i wyścigu zbrojeń pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Jednym z celów powołania nowej organizacji międzynarodowej było oddalenie groźby kolejnej wojny. Poszczególne kraje miały też swoje własne, rozmaite interesy. Niemcy zachodnie próbowały między innymi oddalić się od nazistowskiej przeszłości i wrócić do grona „normalnych” państw, Francja chciała podbudować malejące wpływy na arenie międzynarodowej, biedne Włochy liczyły na wzrost gospodarczy, a państwa Beneluksu na zabezpieczenie swojej suwerenności.

Przez całe dekady to właśnie pamięć wojny i jej skutków, a także rywalizacja kapitalistycznego zachodu z komunistycznym wschodem były silnikami napędzającymi integrację. Ale 75 lat po zakończeniu wojny i 30 lat po upadku komunizmu te przesłanki przestają działać. Doświadczenia, a co za tym idzie wrażliwość Europejczyków urodzonych w latach 80. i 90. są inne niż tych, którzy pamiętali wojnę, widzieli jej skutki lub przynajmniej znali ją z opowieści rodziców.

Od lat mówiono w Europie, że Unia potrzebuje w związku z tym nowego „paliwa”, nowych argumentów na rzecz integracji, które lepiej trafią do młodszych pokoleń. W Polsce z początku tego nie dostrzegaliśmy. Cieszyliśmy się ze wstąpienia do UE zaledwie 15 lat po upadku PRL i koncentrowaliśmy na rozwiązywaniu podstawowych problemów – wysokiego bezrobocia, braku kapitału inwestycyjnego, czy przestarzałej infrastruktury. Wciąż mamy w tych obszarach wiele do nadrobienia. Co prawda w latach 2008-2015, podczas rządów PO-PSL, wskaźnik PKB na głowę mieszkańca wzrósł w Polsce z 56 do 69 procent średniej unijnej, czyli o 13 punktów procentowych. Ale w czasie rządów PiS wzrost zwalnia – od 2016 do 2019 roku przyrósł z 69 procent do 73, tylko o 4 punkty procentowe.

Spowolnienie następuje z kilku powodów. Nieudolność Zjednoczonej Prawicy, niezdolność do szukania sojuszników w Europie i poświęcanie energii na kłótnie o praworządność zamiast budowania pozycji kraju odgrywają najważniejszą rolę. Ale zacietrzewione spojrzenie na Unię nie pozwala także dostrzec zmian, jakie w niej zachodzą, a o których piszą autorzy wspomnianego raportu.

Nowe wyzwania, nowe szanse

Ostatnie miesiące pokazały nam jak na dłoni, że znaleźliśmy się w nowej globalnej rzeczywistości. Czasy, w których Stany Zjednoczone były jedyną i dominującą potęgą na świecie, a Europa mogła się rozwijać korzystając z amerykańskiego „parasola ochronnego” odchodzą do lamusa. Amerykanie od dawna domagają się większego zaangażowania Europy w swoją obronność. I te oczekiwania będą rosły, zwłaszcza teraz, gdy Waszyngton musi ułożyć relacje z Pekinem. Globalne ambicje Chin rosną proporcjonalnie do wzrostu jej gospodarki. A amerykańscy sojusznicy w regionie – jak Japonia, Korea Południowa, Tajwan, czy Australia – są coraz bardziej zaniepokojeni i oczekują potwierdzenia amerykańskich gwarancji dla swojego bezpieczeństwa.

To przesunięcie zainteresowania Amerykanów zmusza Europejczyków do wzięcia większej odpowiedzialności za siebie. A to z kolei powinno skłaniać do bliższej współpracy w dziedzinie obronności. Możemy na tę zmianę spojrzeć jak na problem, a możemy jak na szansę. W swoim niedawnym wystąpieniu o priorytetach polskiej polityki zagranicznej mówiłem, że po odebraniu władzy PiS staniemy się „liderem projektu tworzenia europejskiej obronności”. Zaproponowałem, między innymi, utworzenie Legionu Europejskiego, czyli pierwszej złożonej z ochotników jednostki podległej instytucjom unijnym.

Równie ważny jest jednak udział Polski i polskiego przemysłu we wspólnych projektach realizowanych przez państwa unijne. Jak piszą autorzy raportu „po raz pierwszy w historii Unia współfinansuje programy na rzecz rozwoju zdolności obronnych, kładąc nacisk na programy badawczo-rozwojowe, co na dłuższą metę ma pogłębić integrację przemysłu obronnego w Europie i wzmocnić rynek zbrojeniowy, a także wyposażyć Wspólnotę w technologie nowej generacji”. Moim zdaniem środki przeznaczane na Europejski Fundusz Obrony są zdecydowanie zbyt skromne (8 miliardów euro na 7 lat), ale sam jego fakt ustanowienia to krok w dobrym kierunku, na którym Polska może zyskać.

Tymczasem, w odpowiedzi na wezwania do lepszej koordynacji działań państw UE w dziedzinie obronności, słyszymy ze strony rządu (i nie tylko), że w ten sposób możemy zaszkodzić naszym relacjom ze Stanami Zjednoczonymi. Moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie! Stany Zjednoczone chcą mieć w Unii solidnego partnera, który będzie w stanie zdjąć z Waszyngtonu część odpowiedzialności za utrzymanie bezpieczeństwa – przynajmniej w swoim najbliższym otoczeniu. Powołanie Legionu Europejskiego i lepsza współpraca Europejczyków w dziedzinie obronności to dla Amerykanów jednoznaczna korzyść, a nie powód do niepokoju.

Jednocześnie narasta po obu stronach Atlantyku przekonanie o konieczności dokonania prawdziwej rewolucji w polityce energetycznej. Co ważne, o planach takich jak neutralność klimatyczna mówi się już nie tylko w kategoriach ochrony środowiska czy powstrzymywania globalnego ocieplenia. Coraz częściej nacisk kładzie się na korzyści dla gospodarki – między innymi nowe technologie i nowe, dobre miejsca pracy. Europejski Zielony Ład, czyli całościowy program reformy sektora energetycznego, to nie tylko inwestycje w odnawialne źródła energii, ale też w przemysł oraz badania i rozwój. Autorzy raportu twierdzą – nieco na wyrost – że jest on „ najbardziej ambitnym i największym projektem integracji europejskiej w jej dziejach”, a „pod względem skali ambicji przyćmiewa nawet utworzenie jednolitego rynku czy wprowadzenie wspólnej waluty”.

Bez wątpienia, EZŁ to ambitne przedsięwzięcie. A Zjednoczona Prawica, zamiast wykorzystać pojawiającą się szansę, woli mamić ludzi obietnicami podtrzymywania przy życiu kopalni węgla przez kolejne dekady. Przemiana polityki energetycznej krajów UE i tak będzie się dokonywać. W ciągu najbliższych miesięcy Komisja Europejska przedstawi projekty rozwiązań, które zmierzają do redukcji emisji dwutlenku węgla do roku 2030 o 55 procent w porównaniu z rokiem 1990. Nowe przepisy będą miały wpływ na rozmaite sektory gospodarki (transport, przemysł, rolnictwo). Wszystko wskazuje na to, że koszty biernego oporu będą większe niż koszty reform. A Polska coraz bardziej wygląda jak kraj, który w epoce komputerów upiera się, że będzie liczyć na liczydłach.

Obok wspomnianych już trzech czynników wpływających na przemiany Unii – pandemia, Europejski Zielony Ład i zmieniający się układ sił na scenie globalnej – autorzy raportu wymieniają jeszcze jeden: Brexit. Faktycznie, wyjście Wielkiej Brytanii miało wiele ważnych konsekwencji. W tym kontekście warto wspomnieć o dwóch. Po pierwsze, podniosło znaczenie krajów strefy euro – w 2019 roku 19 krajów strefy euro odpowiadało za 85,5 procenta PKB całej Unii. Po drugie, Wielka Brytania od dawna była krajem przeciwnym pogłębianiu integracji i lansującym raczej jej poszerzanie.

Czego nam brakuje?

Wszystkie powyższe wyzwania łączą się z kolejną zmianą, która powinna dokonać się w Unii, jeśli ma znaleźć dla siebie miejsce w zmieniającym się porządku globalnym. To wspólna polityka zagraniczna. Państwa członkowskie powinny rozstrzygać  różnice na forum unijnym, ale wobec podmiotów zewnętrznych występować wspólnym frontem. To w tym celu stworzono stanowisko Wysokiego Przedstawiciela ds. Zagranicznych i Polityki Bezpieczeństwa, który jest jednocześnie wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej. Wkrótce powstała Europejska Służba Działań Zewnętrznych czyli europejskie MSZ.

W Traktacie o Unii Europejskiej – wynegocjowanym przez rząd PiS i ratyfikowanym przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego – zapisano między innymi, że „Państwa Członkowskie popierają, aktywnie i bez zastrzeżeń, politykę zewnętrzną i bezpieczeństwa Unii w duchu lojalności i wzajemnej solidarności”. A ponadto „powstrzymują się od wszelkich działań, które byłyby sprzeczne z interesami Unii lub mogłyby zaszkodzić jej skuteczności jako spójnej sile w stosunkach międzynarodowych”. Daleko nam do realizacji tego ideału.

Zgadzam się z główną tezą raportu, że zmienia się model integracji i cele, jakie stawia sobie Unia Europejska. Ale trzeba podkreślić – nawet wyraźniej niż robią to autorzy – że nie jest to proces skazany na sukces. Nowe priorytety mogą wywoływać opór części obywateli, jeśli będą niezrozumiałe. Polskie władze, jak na razie, nie tylko nie biorą udziału w transformacji Unii. One zdają się jej w ogóle nie dostrzegać. Dlatego to na opozycji spoczywa obowiązek przypominania, że członkostwo w UE – także tej zreformowanej – jest najlepszym narzędziem obrony polskich interesów. I że zamiast się z Unią kłócić, lepiej ją współtworzyć.

 

Autor zdjęcia: Christian Lue

 

Wegańskie burgery i ekościema europejskiej lewicy? :)

W grudniu 2019 Parlament Europejski ogłosił alarm klimatyczny i wezwał do natychmiastowych, zdecydowanych działań w sprawie pogłębiającego się kryzysu klimatycznego. Na początku października tego roku przyjął rezolucję, w której wyznaczono konieczność redukcji emisji gazów cieplarnianych o 60% do 2030 roku. Trudno określić wynik głosowania jednoznacznie pozytywnie (bardziej progresywny cel, -65%, został odrzucony), jednak jest to znak, że Parlament Europejski – w dużej mierze pod naciskiem Strajków Klimatycznych i organizacji, które od lat biją na alarm – widzi potrzebę zmian. Kłóci się jednak z tą postawą poprawka nr 165 w pakiecie dotyczącym wspólnej polityki rolnej, tzw. poprawka „veggie burger”. Jej celem było bowiem wprowadzenie zakazu nazywania produktów roślinnych nazwami tradycyjnie przypisywanymi do produktów mięsnych. Na szczęście ta poprawka została odrzucona, ale przegraliśmy bitwę o odrzucenie poprawki dotyczącej nazw produktów mlecznych.

Poprawka nr 165 została zaproponowana w zeszłym roku przez europosła z lewicowej S&D (Postępowy Sojusz Socjalistów i Demokratów w Parlamencie Europejskim) zasiadającego w komisji AGRI ( Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi) . Éric Andrieu argumentował, że “stek musi pozostać stekiem”. Czy obrona interesów przemysłu mięsnego, bo chyba tylko tak można to określać, proponowanie legislacji wpływającej negatywnie na rozwój produktów roślinnych, jest zgodna z linią frakcji S&D? Głosując za ambitnymi celami redukcji emisji gazów cieplarnianych, ta grupa polityczna pokazuje, że klimat nie jest jej obojętny. Skąd więc kokietowanie producentów mięsa, tych, którzy zanieczyszczają środowisko, powodują cierpienie zwierząt i pogłębianie kryzysu klimatycznego? Czy polityka klimatyczna S&D (w skład której wchodzą polskie ugrupowania: Wiosna i SLD) to tylko greenwashing czyli ekościema?

Od początku kadencji, kiedy jeszcze byłam członkinią tej frakcji, lobbowałam w ramach S&D za wycofaniem tych poprawek, pisałam do przewodniczącej Iratxe Garcíi Pérez, spotykałam się z organizacjami pozarządowymi, firmami z branży produktów roślinnych. W moim odczuciu kluczowe było uruchomienie presji, pokazanie, że to nie jest progresywne. Niestety, S&D pozostało głuche na merytoryczne argumenty i nie zmieniło swojego zdania nawet po zaprezentowaniu przez Komisję Europejskiej celów klimatycznych w ramach Europejskiego Zielonego Ładu i dotyczącej głównie rolnictwa strategii „Od pola do stołu” (From farm to fork).

Z kolei od frakcji EPP (Europejska Partia Ludowa), z polskimi partiami PO i PSL, która uznała cel -60% redukcji emisji za zbyt radykalny i poparła mniej ambitny cel -55%, trudno oczekiwać rozwiązań progresywnych. Nie dziwi więc masowe poparcie posłów i posłanek tej frakcji dla zakazu „veggie burger”. Europosłowie Renew (Odnówmy Europę) zaś poparli cel redukcji -60%, ale przy poprawce „veggie burger” niektórzy pokazali, że nie przeszkadza im pogłębianie zmian klimatycznych przez przemysł mięsny. Konsekwencja najwyraźniej nie jest im bliska.

Sukces jest połowiczny. Fakt przyjęcia poprawki nr 171, która ogranicza rynek zamienników produktów mlecznych, to krok w tył negatywnie wpływający na działalność producentów żywności roślinnej, która w Europie jest coraz bardziej popularna. Takie zmiany są wyjątkowo antykonsumenckie, antyklimatyczne i antygospodarcze. Warto wspomnieć, że inicjatorzy poprawki „veggie burger” argumentowali, że przyczyni się ona do bardziej świadomych wyborów konsumenckich – co nie jest zgodne z prawdą. Zakazy wynikające z takich poprawek sprawić mogą, że konsumenci i konsumentki, przyzwyczajeni do określonych nazw produktów, będą mieli utrudniony dostęp do roślinnych artykułów spożywczych.

Reforma Wspólnej Polityki Rolnej to idealny moment na wprowadzenie bardziej progresywnych zapisów, chroniących środowisko, prawa konsumenckie, zdrowie publiczne i klimat, ale niestety, hamulcowi również czekają na takie okazje. Takie zmiany unijnego prawa mogą znacząco ograniczać rozwój sektora roślinnych artykułów spożywczych  skazując rynek tych produktów na śmieszność (kto ma ochotę na „ciecierzycowy dysk” zamiast „burgera”, na „sojową rurkę”, zamiast kiełbaski?), a konsumentów i konsumentki na mniej odpowiedzialne wybory. Zakazy chronią interesy producentów mięsa i produktów mlecznych, dając im nieuczciwą przewagę nad sektorem roślinnym. A na tę przewagę składają się także dotacje na promocję takich produktów, dofinansowywanie działalności i brak kar za zanieczyszczanie środowiska, normalnych w innych sektorach przemysłu. Nie takiej Europy oczekują obywatele i nie takie są cele wspólnoty unijnej.

Czasami spotykam się z zarzutem, że to są marginalne problemy, że stoimy przed większymi wyzwaniami. Historia poprawki „veggie burger” może wydawać się niewinna, ale to część większej układanki, większego systemu, który ma chronić tych, którzy nam szkodzą. Przypomnijmy, że chodzi o sektor zwierząt, który wykorzystuje dwie trzecie gruntów rolnych w UE, generuje prawie 70 proc. rolniczych emisji gazów cieplarnianych. Zielony Ład i strategia „Od pola do stołu” nie odpowiadają na te wyzwania. A w polityce, na progu zmiany kluczowa jest świadomość i deklaracje wyrażające gotowość do przekraczania granic, do narażana się własnym elektoratom, narodowym mediom i wszechwładnemu lobby rolnego przemysłu. Nie widać tego przy działaniach dotyczących przemysłowego rolnictwa.

Tym razem udało nam się odnieść częściowy sukces, ale czy udało nam się zatrzymać szkodliwy marsz lobby rolnego? Teraz chodziło o nazwy roślinnych produktów, a co będzie jutro? Co zrobią, żeby obronić swoją pozycję?

A my chcemy tylko przestrzegania prawa. W Unii Europejskiej obowiązuje zasada: zanieczyszczający płaci. Czyli ci, co szkodzą ludziom, degradują środowisko powinni płacić, a ci, którzy produkują zrównoważone i etyczne produkty – powinni być wspierani!

Polityka zagraniczna czyli wiele fortepianów :)

Nawet w obliczu krótkofalowych i podobnych interesów Polska nie ma dziś w Europie przyjaciół. To więcej niż klęska polityki zagranicznej Prawa i Sprawiedliwości. 

Od kilku lat jesteśmy świadkami dyskusji ekspertów dowodzących postępującej erozji światowego ładu geopolitycznego. Z jednej strony na dziś uważam za zajęcie czysto futurologiczne przewidywania czy obecny porządek ulegnie rozpadowi, czy się utrzyma, czy też będzie ewoluował i zmieniał się bez rewolucyjnych zmian. Z drugiej jednak strony budowanie scenariuszy i możliwych reakcji na nie to podstawowa funkcja polityki zagranicznej państwa. Ewolucja wydaje się najbardziej prawdopodobnym scenariuszem, a na jej kierunki i dynamikę silniej niż sądzimy mogą wpływać czynniki takie, jak zmiany technologiczne, kryzys klimatyczny oraz rola globalnych korporacji. Trudny do przewidzenia Brexit, który wydarzył się w kraju dojrzałej demokracji, jest kolejnym historycznym dowodem, wskazującym, że w przypadku polityki zagranicznej racjonalne przewidywanie przyszłości bywa błędne. Jednocześnie mamy do czynienia co najmniej z kilkoma trendami bardzo niebezpiecznymi dla Polski i jej miejsca w światowym porządku. W obliczu tych wyzwań obecna polska polityka zagraniczna wydaje się być krótkowzroczna, jednostronna i długofalowo szkodliwa dla polskiej racji stanu. 

Po pierwsze ukształtowany w latach dziewięćdziesiątych światowy ład geopolityczny, w naszym regionie oparty na współpracy w ramach NATO i Unii Europejskiej, jest z każdej perspektywy najlepszą alternatywą dla Polski. Dlatego logiczne byłoby aby Warszawa pozostała jednym z głównych orędowników utrzymania status quo. Porządek ten oparty jest z jednej strony o hegemonię militarną USA, z drugiej strony o szeroką siatkę sojuszniczych powiązań polityczno-gospodarczych w Europie. Rząd Prawa i Sprawiedliwości od 2015 roku stara się dostrzegać tylko jeden element tej układanki czyli Waszyngton. Sojusz polsko-amerykański powinien być dla Warszawy jednym z priorytetów, nie może jednak stać się jedynym celem polityki zagranicznej. Tym bardziej, że administracja Donalda Trumpa jest partnerem mało przewidywalnym, a sam Trump politykiem głęboko niechętnym roli USA w światowym porządku ukształtowanym w latach dziewięćdziesiątych. Kluczowe interesy Stanów Zjednoczonych leżą dziś w Azji Południowo-Wschodniej, a dwie tak różne administracje w Waszyngtonie jak Obamy i Trumpa za główne wyzwania uważały i uważają sprawę Chin. Polska nie jest i nie będzie dla USA krajem kluczowym, w geopolityce złudzenia mogą bardzo dużo kosztować. Nie oznacza to, że mamy się od USA odwracać czy nie dążyć do poszerzenia zaangażowania wojskowego Waszyngtonu w regionie. To cele oczywiste. Ale biorąc pod uwagę ryzyko, jasną powinna być potrzeba opierania naszego bezpieczeństwa również na innych elementach, z pełnym uwzględnieniem i dbałością o istniejące struktury sojusznicze. To tutaj PiS zawodzi na całej linii nie potrafiąc w odpowiedzialny sposób grać w polityce zagranicznej na wielu fortepianach, generując rosnącą wrogość i niechęć do naszego kraju na arenie międzynarodowej.  

Wszystkie próby obecnego rządu wyjścia poza schemat jednostronnej relacji z obecną administrację w Waszyngtonie i zbudowania czegokolwiek więcej z innymi partnerami zakończyły się spektakularnymi porażkami. Idea budowy bloku Międzymorza umarła śmiercią naturalną nawet w polskim dyskursie wewnętrznym, po tym jak w zasadzie wszystkie kraje regionu dobitnie pokazały że nie są zainteresowane takim sojuszem ani przewodnią rolą Warszawy Kaczyńskiego, która definiuje cele polityki zagranicznej i interesy w Europe tak jak czyni to PiS. W dużym stopniu w kontrze wobec Niemiec. Polska w zasadzie nie posiada dziś zdolności koalicyjnych w Europie, czego dobitnym przykładem było niedawne głosowanie w sprawie nowego europejskiego zielonego ładu, gdzie premier Morawiecki został zupełnie sam. Należy podkreślić, że Polska nie jest jedynym krajem w Unii Europejskiej, dla którego program transformacji energetycznej jest poważnym wyzwaniem i problemem. Nawet w obliczu krótkofalowych i podobnych interesów, Polska nie ma dziś w Europie przyjaciół. To więcej niż klęska polityki zagranicznej Prawa i Sprawiedliwości. Nie jest też żadną tajemnicą, że Polska bardzo potrzebuje unijnych środków do ogromnego przedsięwzięcia jakim będzie transformacja polskiej energetyki. 

Jednocześnie w Europe Zachodniej narastają tendencje izolacjonistyczne wobec regionu Europy Środowo-Wschodniej, a szczególnie idącej w poprzek wielu kluczowym wartościom europejskim Warszawy. Coraz więcej polityków na Zachodzie de facto uważa rozszerzenie Unii Europejskiej na Wschód za błąd, a przynajmniej widzi potrzebę dalszej integracji we własnym gronie, utrzymując jedynie korzyści z otwarcia rynków naszego regionu. Przez dekady głównym celem polskiej polityki zagranicznej było wyjście z roli przystawki i przedmiotu gry geopolitycznej do roli aktywnego podmiotu skutecznie współkształtującego wydarzenia polityczne w Europie, które nie będą budowane jedynie przez arbitralne decyzje mocarstw. Podporządkowanie polskiej polityki zagranicznej schizofrenicznym celom polityki wewnętrznej Jarosława Kaczyńskiego oraz faktyczny brak jakiejkolwiek polityki europejskiej idzie w poprzek polskiej racji stanu. Dla wszystkich naszych wrogów zachowanie Warszawy jest idealnym pretekstem do wypychania Polski z Europy. Jeśli Macron powoli staje się symbolem negatywnych dla naszego regionu zmian w postawach europejskich elit, to Kaczyńskiego można uznać za jego głównego sojusznika. To, że dalsza integracja Zachodu idzie tak ślamazarnie zawdzięczamy jedynie przywiązaniu Angeli Merkel do politycznej wagi zjednoczenia Europy Zachodniej z Środkowo-Wschodnią i szerokim niemieckim interesom gospodarczym w regionie. To, co wydarzy się w Europie po erze Merkel pozostaje wielką niewiadomą, a to przecież nieuchronnie się dzieje.    

Wiele fortepianów w Europie, odzyskanie zdolności koalicyjnych

Celem polskiej polityki zagranicznej musi być walka o odzyskanie zdolności sojuszniczych na arenie europejskiej. Nie mam tu na myśli kwestii militarnych, ale możliwości zawierania różnorodnych sojuszy na forum europejskim, które pozwolą Polsce znów być w grze dotyczącej zróżnicowanych aspektów decyzji podejmowanych na poziomie Europy. Musimy być szanownym i słuchanym partnerem, który potrafi skutecznie artykułować swoje interesy, zabiegać o interesy innych, chodzić na kompromisy aby uzyskać coś na innym polu. Po prostu musimy umieć grać na różnych fortepianach, ze wszystkimi europejskimi stolicami. To się nazywa dyplomacja, czego zupełnie nie rozumie dzisiejszy rząd w Warszawie. 

Nie trzeba przypominać, że do tego niezbędne jest przywrócenie zasad praworządności w Polsce. Możliwość kwestionowania wyroków polskich sądów przez sądy europejskie stawia Polskę, polskich obywateli i polskie firmy w kompletnie niepodmiotowej roli. Zamiast wstawania z kolan, w sporach międzynarodowych, otrzymujemy ogromne uzależnienie polskich podmiotów od decyzji zagranicznych sądów, niesymetryczne z prawami innych obywateli i podmiotów krajów Unii Europejskiej. Jest też świetny pretekstem do pomijania Polski.      

Jednocześnie Polska utrzymując strategiczne relacje z Waszyngtonem, nie może wpisywać się w działania Donalda Trumpa osłabiające układy sojusznicze takie, jak NATO czy Unia Europejska. To Polska realizując swoją rację stanu i mając ponoć dobre relacje z administracją Trumpa powinna być stałym rzecznikiem idei silnego NATO i Unii Europejskiej, wskazując na zalety istnienia tych sojuszy również dla USA. Wydaje się, że Polska może odgrywać znacząco większą rolę w relacjach międzynarodowych pełniąc rolę zwornika między kluczowymi państwami Unii a USA. Dziś jednak Polska nie jest w stanie przekonywać europejskich stolic do jakichkolwiek racji.     

Dla Polski kluczowe powinno być zachowanie bliskich relacji transatlantyckich między krajami Unii i USA. Aby to osiągnąć polski rząd nie może być zorientowany tylko na jedną administrację. Musimy posiadać dobre relacje również z Demokratami i jak ognia uniknąć efektu, w którym Polska miałaby być potraktowana jako element do wykasowania, będąc częścią wywrócenia polityki Trumpa po zmianie ekipy w Waszyngtonie. 

Ważne jest również aby rozumieć i budować relacje z amerykańskimi gigantycznymi korporacjami, które mają i będą mieć rosnący pływ na decyzje kolejnych administracji w Waszyngtonie. Nie wszystkie działania takich korporacji muszą nam się podobać, niektóre trzeba usiłować regulować prawnie, jednak należy rozumieć ich rolę i ewentualną alternatywę. Dane, jakie dziś zbierają od polskich obywateli giganci technologiczni dają nieprawdopodobną władzę. Rozwój technologiczny wskazuje, że pomimo różnych aktywności Komisji Europejskiej proces ten będzie się raczej pogłębiał niż cofał. Kluczowym na przyszłość pozostanie pytanie w jakim reżimie prawnym będą działały korporacje posiadające tak ogromną ilość danych. Najlepszą alternatywą byłby reżim prawny Unii Europejskiej – problem polega na tym, że kluczowi gracze na tym rynku zlokalizowani są poza Europą. Zdecydowanie lepiej aby nasze dane trafiały w ręce firm działających w jednak demokratycznym i opartym na rządach prawa reżimie Stanów Zjednoczonych niż zostały zastąpienie przez jedyne dziś alternatywy czyli firmy pochodzące z Chin czy ewentualnie z Rosji, gdzie w sposób automatyczny mogę zostać wykorzystywane przez niedemokratyczne władze do wszelkich wrogich celów.    

Antycypowanie zmian – dlaczego Macron nie może być naszym „wrogiem”

Pewność antycypacji przyszłych geopolitycznych zmian jest niemożliwa, nie wiemy czy USA nie wrócą do swoich izolacjonistycznych koncepcji albo pewnego pięknego dnia czy Donald Trump nie dokona pełnego oficjalnego resetu w stosunkach z Rosją. Dlatego Polska musi budować również relacje z Macronem, jako uosobieniem trendu dalszej samodzielnej integracji tylko Zachodu, ze sceptycznym podejściem do Trumpa i pewną nadzieją wobec Rosji. Nawet, jeśli taka polityka jest dla nas jasno szkodliwa, to żeby mieć możliwość jej korekty musimy być „w środku” i musimy być Paryżowi potrzebni. Jednym z elementów, w których Polska może być atrakcyjnym partnerem jest budowa europejskiej armii – nie w kontrze do NATO, ale na wypadek nieprzewidywalnych zmian w Waszyngtonie. To paradoks, że na koniec dnia w tej sprawie Macron i Trump mieliby podobne zdanie. Europa musi odbudowywać swoje samodzielne zdolności obronne, starając się jednocześnie utrzymać amerykańskie zaangażowania na kontynencie. Polska powinna być również poważnym partnerem w sprawie przyszłych kolejnych kryzysów migracyjnych. W krótkiej perspektywie oznacza to pomóc w przyjmowaniu uchodźców i w zabezpieczenie południowej granicy unijnej. W długiej perspektywie nieprzewidywalnych zmian klimatycznych i ich skutków m.in. dla krajów Afryki, kraje północy naszego globu będą musiałby wypracować wspólne działania wykraczające poza to, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Dziś to kompletna futurologia i fantazja, ale znów powinniśmy być wówczas „przy stole” i móc zapobiegać scenariuszowi, w którym np. ktoś chciałby oddać nas w rosyjską strefę wpływów w zamian za przyjęcie na ocieplającą się Syberię milionów uchodźców z południa.   

Interesy, Moskwa i trójkąt Berlin – Kijów – Warszawa

W wyprzedzaniu możliwych przetasowań geopolitycznych i groźbie zwiększającej się nieprzewidywalności Waszyngtonu, myśląc o przyszłych sojuszach trzeba czytać interesy poszczególnych państw. Zarówno pod względem gospodarczym, jak i geopolitycznym w razie groźnych przetasowań w globalnej polityce najbliższe Warszawie interesy będą miały Berlin oraz Kijów. 

Według raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego pierwsze miejsce w polskim eksporcie i imporcie towarów oraz eksporcie i imporcie usług zajmują od lat Niemcy. „Jak pokazują dane GUS, w 2018  r. eksport za Odrę stanowił 28,2 proc. polskiego eksportu towarów, a import – 22,4 proc. Nadwyżka w obrotach z Niemcami sięgnęła w 2018 r. 13,7 mld EUR. (…) W pierwszych pięciu miesiącach 2019 r. Polska wyprzedziła Wielką Brytanię i stała się szóstym, pod względem wielkości, partnerem handlowym Niemiec. (…)Niemcy są największym zagranicznym dostawcą półproduktów i usług dla polskiego eksportu, a także największym zagranicznym odbiorcą polskich półproduktów i usług ponownie eksportowanych przez ich nabywców”. Polska stała się elementem niezbędnym niemieckiej gospodarki, a Niemcy gospodarki polskiej. To Niemcy przez ostatnie lata pozostają rzecznikiem porządku europejskiego, w którym jest miejsce dla Polski. Jednocześnie z wielką ostrożnością podchodzą do wszelkich pomysłów dalszej głębokiej integracji krajów Zachodu z pominięciem krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Wynika to z jasnego czytania interesów, które Niemcy mają tutaj o wiele głębsze niż Włosi czy Francuzi. 

Według raportu Ośrodka Studiów Wschodnich w 2017 roku Polska stała się globalnym liderem, jeśli chodzi o napływ cudzoziemskiej, sezonowej, krótkoterminowej siły roboczej Zdecydowana większość tej fali to pracownicy z Ukrainy. OSW szacuje, że obecnie w Polsce  pracuje około miliona Ukraińców. Znaczna część z nich planuje zostać tu na dłużej, ukraińska mniejszość będzie zatem stałym elementem polskiego rynku pracy, jak również życia publicznego. Związki między gospodarkami Polski i Ukrainy będą się pogłębiać, z czasem nabiorą również innego wymiaru, poprzez powstawanie kolejnych małżeństw mieszanych o korzeniach polsko-ukraińskich.     

Nasze trzy kraje łączy nieszczęśliwe położenie geograficzne na styku istnienia dwóch filozofii organizacji państwa i społeczeństwa, tradycyjnie narażone na konflikty zbrojne. Żadne z naszych państw nie jest wyspą i nie może pozwolić sobie na komfort Wielkiej Brytanii czy spokój peryferyjnej Portugalii. W razie zawalenia się porządku geopolitycznego to nasze trzy kraje będą najsilniej narażone na ekspansję imperializmu rosyjskiego, oczywiście im dalej na wschód, tym bardziej to ryzyko rośnie. Wspólny interes naszych trzech państw wydaje się oczywisty, przy geopolitycznej zawierusze, wspólnie będziemy musieli uniknąć wejścia w rosyjską strefę wpływów, oddziaływania biznesowego i mentalnego oraz uniknąć nieszczęścia wybuchu konfliktu zbrojnego na szeroką skalę. Niezależnie od jego ostatecznego wyniku to nasze trzy państwa doznałyby tragicznych strat i trudnych do wyobrażenia zniszczeń będąc fizycznym terenem rozgrywającego się konfliktu zbrojnego. Dlatego kluczowe jest aby decyzje o naszej przyszłości nie zapadały jedynie w Waszyngtonie i Londynie. Wydaje się, że siła polityczno -gospodarcza i potencjalnie militarna sojuszu Berlin – Warszawa – Kijów może mieć znaczącą siłę odstraszania w przypadku wycofania się USA z gry w regionie. Nie pozwoli również USA traktować podzielonego regionu jak pionka w geostrategicznej grze. 

Czy będziemy świadkami aż takich wyzwań? Należy mieć nadzieje, że nie. To trudna dywagacja. Jednak czy polski rząd i polska dyplomacja prowadzi dziś działania, które mogą doprowadzić do powstania takiego trójkątnego porozumienia? To kolejne oczywiste zaniechanie. Polska racja stanu wymaga przywrócenia prowadzenia przez Warszawę prawdziwej polityki zagranicznej. Natychmiast.  

Polityka historyczna czasu dobrej zmiany :)

Tekst w skróconej wersji ukazał się w XXVII numerze Liberté! „Twój biznes – Polska”. Cały numer do kupienia w e-sklepie.

Jesteśmy od paru lat bombardowani tym pojęciem, a ma ono liczne mankamenty. Z reguły zubaża, kanalizuje myśl o historii na kilku-kilkunastu zagadnieniach, dryfuje w kierunku propagandy. Zamiast zachęcać obywateli do intelektualnego wzmożenia, najczęściej schlebia czasowym gustom i podbudowuje pustą, bezrefleksyjną dumę. Wbrew pozorom nie sprzyja patriotyzmowi, bo mutyluje go i pozbawia głębi. W dodatku najczęściej okazuje się nieefektywna.

Jesteśmy jednak zmuszeni konfrontować się z popularnością tego pojęcia i, nim politycy zdadzą sobie sprawę z potrzeby głębszego myślenia o historii, trzeba mierzyć się ze skutkami i rozważać konsekwencje. Obóz obecnie polską rządzący politykę historyczną afirmuje, bierze na swoje sztandary i próbuje jej używać jako narzędzia sprawowania władzy. Nic w tym dziwnego, bo to i osprzęt, wydawałoby się, nader użyteczny dla realizacji programu, a i historia jest dla ekipy dobrej zmiany bezsprzecznie istotna w kontekście programu i własnego umiejscowienia się na scenie politycznej.

Opis polityki historycznej Prawa i Sprawiedliwości et consortes nastręcza trudności. Co należy traktować jako jej podstawy i sposoby wyrażania? Czy enuncjacje naukowe, programowe i publicystyczne, czy wypowiedzi polityków? Czy większe znaczenie mają deklaracje spokojnych intelektualistów z obrzeży, czy okrzyki harcowników polityki? Jeśli polityka historyczna jest tym czym jest, a więc przekazem historii realizowanym przez polityków i odbieranym przez społeczeństwo, trzeba zaczerpnąć z każdego z elementów i z konieczności dokonać selekcji z każdej z grup, pamiętając przy tym o ich niejednakowym społecznym posłuchu.

Cechy konstytutywne

Krótka generalna charakterystyka niesie w sobie niebezpieczeństwo przesadnych uogólnień, ale pewne cechy można wskazać bez ryzyka błędu. Pierwszą, rzecz pewnie oczywista, jest polonocentryzm w sensie skupienia się zasadniczo na historii Polski. To naturalne, jako że mówimy o polskim rządzie, a ten powinien szczególnie interesować się przeszłością krajową, jest to jednak skupienie specyficzne. Jednolita opowieść o naszej historii ma dla PiS konkretny charakter, często rozumiany jako unikatowy. Historia kraju pojmowana przeważnie jako dzieje narodu, z kontekstowymi ledwie ekskursami – tam gdzie warto to podkreślać – do wielokulturowości z epok dawniejszych, jest punktem odniesienia do całości historii, a motywy są wybierane selektywnie i tylko tam, gdzie wydają się potrzebne. Pomysły pisowskiego koalicjanta z lat 2005–2007 na rozdzielenie w edukacji szkolnej historii Polski i powszechnej wpisywały się w tę logikę.

Pod względem rozłożenia akcentów, zarówno w upamiętnianiu jak i edukacji, wyraźnie widać skupienie na martyrologii. Upamiętnianie ofiar jest, jak wspomniałem wyżej, rzeczą zasadną i potrzebną, ale szerokie wspominanie zaszłości ma tutaj jeszcze inne, polityczne znaczenie. Wpisuje się w ogólną wizję Polski krzywdzonej i porzuconej, od czego wygodnie jest snuć paralele do bieżącej polityki. Większe zainteresowanie historią najnowszą przekaz taki niewątpliwie ułatwia. Sama instytucja Instytutu Pamięci Narodowej w obecnym jego ustawowym kształcie daje w polityce pamięci prymat ostatnim dekadom nad wcześniejszymi okresami, a żadna inna istniejąca czy powoływana państwowa agenda, nie licząc autonomicznie przecież jak dotąd działających uniwersytetów, nie może równać się z IPN siłą oddziaływania i stopniem państwowego poparcia.

Z martyrologizmu i specyficznie pojmowanej wizji dziejowej wynika pobrzmiewający tu i ówdzie, nieraz dość dosadnie – co nie znaczy, że całkowicie serio brany – tembr mesjanistyczny. Polska strzegąca święcie swojej tożsamości w obliczu mniemanego upadku Europy, Polska przywołująca do porządku zepsuty świat zachodni i przypominająca mu o jego chrzcie, Polska jako przedmurze i bojownik za wszystkich, Polska jako dziejowy depozytariusz wolności nauczający zbłądzonych, minister niczym Karol Młot spod Poitiers – nie trzeba cytatów, by wychwycić te motywy w wystąpieniach czołowych polityków.

To że polityka historyczna dobrej zmiany bywa prosta i jednostronna wynika z samych niedomagań pojęcia jako takiego i nie wymaga szerszego komentarza. Ze znacznie głębszych przesłanek wynika jednak to, że jest ona rewizjonistyczna, a więc przepisująca narracje historii według politycznej woli środowiska. Widać tu potrzebę odreagowania tych, którzy czuli się w dotychczasowych dziejach najnowszych pomijani i marginalizowani, widać chęć wskazania własnej racji w meandrach polityki. Dlatego najgruntowniejszemu przepisaniu podlega historia ostatnich dekad, i stąd problem momentu wybicia się Polski na niepodległość po upadku komunizmu, kwestia oceny dwudziestu sześciu lat wolności, stąd intensywność propagowania własnych wersji i własnych bohaterów, aż po znaczki, medale i monety okolicznościowe. Wydarzenia i postaci niepasujące do tego obrazu mają zostać wymiecione, spostponowane albo odwetowo zmarginalizowane.

Jest to też fragment szerszego programu politycznego, w którym poprzednia, skażona i niezasługująca na szacunek forma ustrojowa ma zostać zastąpiona nową, inną formą. Projekt IV Rzeczypospolitej to seria reform usuwających instytucjonalne niesprawności polskiego państwa, pisał w 2011 r. prof. Andrzej Zybertowicz (naszdziennik.pl 23 IV 2011), i choć teraz politycy umiejętnie unikają ośmieszonego w latach 2005–2007 pojęcia, program przebudowy realizuje się znacznie szerzej niż kiedykolwiek. Przepisuje symbole, tworzy Estado Novo. W takim ujęciu rzutuje, i musi rzutować, na historię, a polityka historyczna musi odzwierciedlać racje jej autorów. Jeśli okres 1989–2015 określi się jako postkomunizm, a rozwiązania i instytucje funkcjonujące w tym czasie napiętnuje, często bez cienia słuszności (jak w przypadku SN czy TK), wówczas łatwiej jest je pozbawić autorytetu i usunąć w imię własnej wizji.

Publiczna opowieść o historii ma też charakter oczyszczający, choć nie w katartycznym znaczeniu – ma odsądzić od polskiej wspólnoty narodowej jakiekolwiek zarzuty o niewłaściwe czy złe postępowanie w przeszłości. To w pewnej mierze reakcja na propozycje przepracowania polskich grzechów historycznych, na okrzyczaną i wszędzie tropioną pedagogikę wstydu, po części wyolbrzymiony strach przed antypolskimi narracjami spoza kraju, a także deklarowana chęć przywrócenia poczucia narodowej przynależności tej części społeczeństwa, która przywiązania do własnej tożsamości, zdaniem protagonistów IV RP, nie odczuwa. Obie strategie są jednak z gruntu błędne i duszą się w miazmatach fałszywej dychotomii. Gdyby zapytano o sprawę przytomnego historyka, powiedziałby, że nie ma takiej grupy etnicznej czy kulturowej, trwającej poprzez dzieje, która nie miałaby immanentnie wpisanych w historię i zdarzeń budzących podziw, i przynoszących ujmę, a kompleksowej narracji tożsamościowej nie da się opierać na żadnym z tych elementów. Z żadnego z nich nie można bowiem wyprowadzać wniosków uogólniających i na nich zasadzać swojego postrzegania wspólnoty. Politycy partii rządzącej nie dostrzegają tej prawidłowości, bo sami antropologizują narody i sprowadzają na nie i ich pojedynczych przedstawicieli odpowiedzialność zbiorową (‘nie pozwolimy się pouczać wnukom naszych prześladowców’, powiadają). Trudno, by było inaczej, skoro to z tego środowiska wobec własnych nawet rodaków formułowano takie etykiety jak genetyczny patriotyzm czy skażenie genem zdrady. Komiczny lęk przed przyznaniem przez min. Annę Zalewską, że pogromu kieleckiego dopuścili się Polacy, wynika właśnie z tej zależności. Zwyczajnie nie przychodzi jej do głowy, że mordercy z Kielc nie sprowadzają odpowiedzialności na wszystkich dzisiejszych współziomków. Ten standard trzeba by jednak stosować konsekwentnie i wobec innych zbiorowości, i tu zaczyna się problem.

Z powyższymi wiąże się kolejna cecha – własna, pisowska wersja historii na użytek publiczny jest tożsamościowa w tym sensie, że przypisuje swój własny obóz do precyzyjnie wyznaczonej, właściwej tradycji historycznej, ukazującej prawy i postępujący słusznie obóz patriotyczny (bądź niepodległościowy). Prawidłowość ta przebija z wielu wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego ale też np. z przemówienia afirmującego konstytucję 3 maja, wygłoszonego przez Andrzeja Dudę w toku tegorocznych uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Podobnie czyni intelektualne zaplecze (vide Jan Filip Staniłko, Zagadka konstytucji 3 maja, Polska Wielki Projekt, 2013). Blok rządzący jawi się jako kontynuacja dobrych sił, zjednoczonych ku odbudowie Polski, a wszyscy oponenci są kontynuatorami obozu zdrady narodowej i magnatów, którzy – w sferze werbalnej walcząc o zachowanie odwiecznych wolności – w praktyce czynnie wspierali obce i wrogie nam mocarstwa, a co najmniej stali po stronie dawnej systemowej słabości.

Paralela trzeciomajowa niesie w sobie jeszcze jedną przydatną cechę, w której władza szuka usprawiedliwienia dla siebie samej. Tryb przyjęcia ustawy zasadniczej z 1791 r. przy całym, ujmijmy to w ten sposób, braku proceduralnej ortodoksji, mógłby bowiem potencjalnie usprawiedliwiać dzisiejsze naruszenia prawa w imię wprowadzania wyśnionego nowego ładu. Historia nie znosi jednak anachronicznych porównań i, choćby nawet tego dobra zmiana nie dostrzegała, czyny, za które możemy sławić wielkich reformatorów trzeciomajowych z końca XVIII w., nie przenoszą się automatycznie na delikty naruszenia ładu konstytucyjnego w niepodległym państwie i nie przydają racji kroczącemu maślanemu autogolpe. Żonglowanie w przemówieniach dawnymi ideami, z celowym zresztą pomijaniem ich oświeceniowości i racjonalistycznego pochodzenia, nie skryje poza wszystkim faktu, że pierwsza polska konstytucja w artykule VIII, w pierwszym jego akapicie, jasno podkreślała niezależność władzy sądowniczej od prawodawczej, króla i magistratury.

Podpisanie się pod patriotów przeszłości prowadzone jest dalej przez okres zaborczej nocy, II Rzplitej i czasy komunizmu, z zawłaszczeniem sobie podrasowanego etosu Solidarności, z nieomal wyłącznym przypisaniem sobie etosu propaństwowego. Równolegle towarzyszy mu łańcuch zdrajców i odstępców, od czasów saskich aż po dzień dzisiejszy. Nic nie wyraża lepiej tego schematu niż opasły tom Barbary Stanisławczyk, z nadania obecnej władzy przez pewien czas prezesa zarządu Polskiego Radia, Kto się boi prawdy? Walka z cywilizacją chrześcijańską w Polsce (wyd. Fronda, 2015). Opowieść o generacjach zaprzańców i niszczeniu patriotyzmu polskiego wiedzie w niej od czasów przedrozbiorowych aż do komunistów z PRL, liberałów na „ideologach gender” skończywszy. Obsesję genu zdrady widzi się najczęściej w cytowanym nieraz wywiadzie prezesa Kaczyńskiego, ale stwierdzeń w tym duchu padało znacznie więcej: Jest mianowicie w Polsce taka polityczna i intelektualna tradycja, która zbudowana jest na przekonaniu, że będzie najlepiej, jak będzie nami rządził suweren z zewnątrz. Czasami przybiera ona formę zdrady, innym razem politycznej naiwności, innym znowu staje się to próbą załatwienia cudzymi rękami przeciwnika (prof. Ryszard Legutko dla Frondy, 2015).

Jeszcze niedawno próbowano się hamować w tego rodzaju historycznym polaryzowaniu społeczeństwa. Prof. Andrzej Nowak tak pisał w roku 2012: oni – to nie tylko wnuki oprawców z NKWD czy konfidentów z gestapo – tych nie ma tak dużo (a i tacy, bywało, przyjmowali szczerze polskość […]). Owi „oni” to także prawnuki tych, którzy byli w AK czy w BCh, bili się w kampanii wrześniowej – po polskiej stronie. To potomkowie tych, którzy w XIX wieku, albo w II RP, albo w czasie II wojny – z „tutejszych”, z „przybyszów” – stali się Polakami. Zestawienie to jest, co prawda, krzywdzące już na starcie, ale zachuje dozę szacunku dla nieprzekonanych. Podobnie prof. Zybertowicz w wywiadzie dla „Naszego Dziennika” w 2011 r.: moja rada jest prosta: uczmy się – nawzajem – umiejętności przywódczych i wyciągajmy rękę do tych, którzy spoza ciągów liter snutych przez „Gazetę Wyborczą” nie widzą już swojej Ojczyzny. Mimo poczucia wyższości, mimo nazwania siebie (w domyśle: tylko siebie) obozem patriotycznym, w warstwie deklaratywnej chciano jeszcze przerzucać mosty w kierunku „onych”.

Postawa taka i takie cieniowanie zostały ze sfery publicznej niemal wyeliminowane. Jeśli i dzisiaj trafiają się wśród intelektualistów popierających obóz rządzący głosy chłodzące i racjonalizujące, np. odżegnujące od przyklejania etykiet zdrajców, spotykają się już ze znacznie mniejszym posłuchem. Do dyskursu publicznego nie przebijają się niemal wcale. Przeważył, jak zawsze usprawiedliwiany atakami drugiej strony, stosunek oscylujący między politowaniem i niechęcią a pogardą i nieskrywaną nienawiścią, przy jednoczesnym – to kolejna cecha charakterystyczna – poczuciu prześladowania, poszkodowania, pominięcia.

Jak z wyżej opisanego wynika, polityka historyczna jest funkcją bieżącej polityki wewnętrznej, ma służyć jej celom. Zacytujmy prezydenta Dudę z jego trzeciomajowego, tegorocznego przemówienia na pl. Piłsudskiego: To właśnie dlatego jesteśmy tak dumni z Konstytucji 3 maja, że ona niosła nadzieję budowy silnego, wolnego państwa, że ona niosła głęboką nadzieję suwerenności, niezależności; głęboką nadzieję, że sami poradzimy sobie ze wszystkimi trudnościami, że pokonamy naszych odwiecznych wrogów, że będziemy mogli sami decydować o sobie w naszym kraju. Budowa silnego państwa, aluzje do odwiecznych wrogów, sugestie odzyskiwania podmiotowości, wszystko to równie dobrze można odnieść do teraźniejszych propozycji i diagnoz PiS. Podobnie wyraźnie widać to w felietonie, wygłoszonym przez Krystynę Pawłowicz w tym samym czasie dla radia Maryja i TV Trwam, w którym dokonując przeglądu polskich konstytucji, wychwalała tę z 1791 r., krytykowała marcową (1921) i pozytywnie komentowała kwietniową (1935) jako wzmacniającą egzekutywę. To nie tylko piłsudczykowski sentyment – szkic historyczny służył podkreśleniu konieczności ustanowienia nowej konstytucji dla silnego, sprawnego państwa. Równocześnie, z oczywistych względów, autorka miotała obelgi na obecnie obowiązującą ustawę zasadniczą, obwiniając ją o przypieczętowanie niesuwerenności Polski, zaś jako jej twórców przedstawiała lewicową opozycję i odchodzących właścicieli PRL, w tym osobiście A. Kwaśniewskiego, T. Mazowieckiego, B. Geremka, S. Cioska, a nawet W. Jaruzelskiego (!)1. To tylko przykłady, ale każdy miesiąc przynosi wypowiedzi polityczne i publicystyczne dekorujące bieżącą politykę tak interpretowanymi historycznymi obrazkami.

Co zrozumiałe, ta sama polityka historyczna jest równolegle funkcją polityki zewnętrznej, nawet jeśli stosowaną często li tylko na użytek wewnętrzny. Przejawem jest choćby różny odbiór nasyconych polską historią wystąpień Baracka Obamy i Donalda Trumpa w Warszawie. Najczęściej jednak służy przedstawianiu racji politycznych wobec Unii Europejskiej i poszczególnych jej państw, często stanowiąc odpowiedź na stawiane rządowi polskiemu zarzuty (polskie przedmurze a unijna polityka relokacji migrantów). Dominują przy tym resentymenty i stereotypy, albo wypowiedzi zgoła gimnazjalnego poziomu: klasycznym przykładem jest teza wicemin. Bartosza Kownackiego o Polakach uczących Francuzów jeść widelcem. Z naukowego punktu widzenia trywialna i prymitywna, w dodatku nieprawdziwa, bo – abstrahując od faktografii – co dwory monarsze mówią na temat obyczajów dominujących w dwu wczesnonowożytnych społeczeństwach?, jak w pigułce pokazała sposób reagowania na zadrażnienia w kontaktach zewnętrznych.

O ile można aferę sztućcową traktować jako dykteryjkę, o tyle pobudzanie fobii antyniemieckich ma znacznie poważniejsze konsekwencje i osadzenie tegoż w historii dowodzi kompletnej krótkowzroczności. Ponawiane wysuwanie żądań reparacyjnych i przypominanie niemieckiego nazizmu, traktowane jako narzędzie uprawiania polityki wobec zachodniego sąsiada, nie tylko podważa pozycję Polski na arenie europejskiej, ale otwiera puszkę Pandory, z której mogą wyfrunąć zła nieoczekiwane i nieprzewidziane w skali. Granica zachodnia bez wątpienia nie ulegnie przesunięciu, ale podważanie poprzednich ustaleń (tu kierowanych, zdaje się, w ogóle w niewłaściwym geograficznie kierunku) może nasilić roszczenia i wobec samego państwa polskiego. Nie muszę dodawać, że na bieżącą politykę rządu RFN wobec rządu RP w kontekście stosunków bilateralnych takie judzenie nie będzie i tak miało żadnego wpływu.

Najsilniejszym efektem będzie najpewniej pobudzenie sporej części społeczeństwa do antyniemieckiego nastawienia. Czego oczekiwać w stosunku do jego niedostatecznie wykształconych obywateli, jeśli poszukiwanie wroga i zakamuflowanej opcji niemieckiej jest tak silne wśród prawicowych elit. Atak prof. Bogdana Musiała na badających stosunki polsko-niemieckie prof.prof. Włodzimierza Borodzieja, Krzysztofa Ruchniewicza, Roberta Trabę, Annę Wolff-Powęską, Stanisława Żerkę jest tylko jedną z głośniejszych ostatnio odsłon dramatu. Użyłem tu przykładu niemieckiego, ale podobnie rzecz się ma w stosunku do wschodnich sąsiadów, a podejrzliwość i szukanie krajowej piątej kolumny znajduje ujście np. w kwaśnym stosunku, by nie powiedzieć niechęci, do spuścizny Giedroyciowskiej.

Już zbierając dotychczas określone aspekty, można dostrzec, że takie stosowanie historii ujętej w politykę ma charakter propagandowy i zideologizowany. Nie ma więc waloru uniwersalizmu, który mógłby łączyć ponad środowiskami. Brakuje nam jednolitej i wolnej od mikromanii narracji narodowej – nęcą autorzy idei kongresów Polska Wielki Projekt, ale trudno by przekonali do swojej wersji takiej opowieści kogokolwiek poza sobą i własnym elektoratem. Można domyślać się, że dopiero po wykuciu nowych elit intelektualnych, tak bardzo wyczekiwanych, i w domyśle lepszych, czystszych niż obecne, taka unilateralna wersja przeszłości Polski mogłaby zostać przyjęta bez zastrzeżeń. Tak jak bowiem nie zmienia się konstytucji, gdy społeczeństwo spolaryzowane jest i zwarte w stanie zwanym przez Greków antycznych stásis, tak trudno, by skrajnie subiektywna i antagonistyczna wizja mogła być przyjęta przez ogół społeczeństwa czy choćby miłośników historii.

Idąc dalej, skoro polityka historyczna obecnych rządzących chce nadawać ton, sekując inne narracje, jest redukcjonistyczna, skoro ma bardziej związywać z władzą, jest lojalistyczna, skoro ma być elementem wychowania patriotycznego (bardziej niż obywatelskiego), to jest też pedagogiczna. To element szczególnie trudny, bo łatwo o zniechęcanie czy ideologizację, a jeśli w rezultacie mielibyśmy np. gloryfikować pozytywne aspekty wojny jako areny wykuwania charakterów (cytując krytycznych recenzentów wystawy w Muzeum II Wojny Światowej), to bodaj byśmy takiej edukacji nie mieli. Dodajmy jeszcze, że inżynieria historyczna władzy jest wtórna, chce bowiem kopiować wzorce, które udały się gdzie indziej, acz często przy zbiegu zupełnie innych czynników, a często też zupełnie na innym poziomie finansowania polityki pamięci czy działań propagandowych. Pragnienie biernego kopiowania, pisania polskiej „Gry o tron” i polskiego „Wspaniałego stulecia” może niektórych przekona w ostatecznym rozrachunku, ale i ze względów finansowych, i twórczych może przynieść opłakane rezultaty. Albo raczej drwinę i brak zainteresowania.

Nade wszystko zaś hictorical policy PiS jest kadrowa, a jednym z jej nieodłącznych etapów jest wymiana kadr na lojalne w instytucjach historycznych bezpośrednio podporządkowanych władzy ogólnokrajowej. Jedną z przyczyn jest nieufność, inną potrzeba zagospodarowania środowiska, najważniejszą zabezpieczenie prezentowania i realizacji zamierzonych celów. Bezliku przykładów dostarcza IPN, szczególnie dojmującym ostatnio jest Muzeum II Wojny Światowej. W ciągu procesu nie wahano się nawet usuwać historyków o niekwestionowanym autorytecie czy ludzi związanych z dawnym podziemiem solidarnościowym.

Nie da się też ukryć kolejnej cechy – klerykalnego ujęcia narracji w stopniu większym niż tylko zasadnie oddającym rolę Kościoła w poszczególnych stuleciach polskich dziejów. Instytucjonalna obrona chrześcijaństwa, katolicyzmu i Kościoła jest jednym z aksjomatów pisowskiej idei Polski, co na historię rzutować musi. Odpowiada to mentalności polityków i zapotrzebowaniu instytucji stanowiącej bazę znacznego kawałka elektoratu, pomaga w polityce bieżącej, uświęca swoisty konserwatyzm, buduje korzystne poczucie zagrożenia zwierające szeregi. Tiara i korona spotykają się, bo ocena historii chętnie wyrażana przez przedstawicieli episkopatu (abp Marek Jędraszewski) bywa bliźniacza w stosunku do wersji rządzących. Narzucenie wszystkim obyw

atelom rygoryzmu i zapobieżenie zmianom społecznym pod dyktando subiektywnie wyprowadzanych „wartości chrześcijańskich” jest znacznie łatwiejsze, gdy się je wesprze kontekstem dziejowym, a nieprzekonanych można – niczym w tytule książki B. Stanisławczyk – postawić w rzędzie odstępców i niszczycieli tradycji. Nawet tych, którym obecność katolicyzmu w polskim krajobrazie kulturowym nie przeszkadza, a jedynie piętnują nakładanie ogółowi karbów katolickiej moralności bądź ingerencje Kościoła w politykę. Miesięcznice smoleńskie pojmowane jako uroczystości religijne, ideologizacja obchodów 1050. rocznicy chrztu Mieszka I, celebrowanie przez rzędy ministrów świąt ośrodka toruńskiego to koraliki tego samego różańca. Pod względem historycznym szczególnie rzuca się w oczy zestawienie w okolicznościowej uchwale sejmowej z 13 IV 2016 r. dat 966, 1683 i 1920 (dwie ostatnie z wymienionych wskazywał także prez. Duda 3 V 2017 r.).

Inne przejawy bywają iście kuriozalne. W uchwale z 7 IV tego roku Sejm RP stwierdzał: W 2017 r. przypada 100. rocznica objawień fatimskich. W swoim orędziu Matka Boża objawiła największe wydarzenia XX w., a jego przesłanie jest nadal aktualne. W sposób niezwykle dramatyczny, poprzez przekazanie trzyczęściowej tajemnicy oraz spektakularny cud słońca, Matka Boża przypomniała ewangeliczną prawdę… itd. Rolę Kościoła eksponują publicyści: Ojcami konstytucji [sc. 3 maja] byli jakobini w sutannach, oświeceni księża, trzymający pieczę nad nowoczesną edukacją, której konstytucyjną głową był prymas. Pokazuje to, że kościół jest tradycyjnie polską instytucją, która z powodzeniem służy nowoczesnej wolności jako polskiej sprawie narodowej (Jan Filip Staniłko, op. cit.).

Sojusz polityczny z częścią polskich biskupów i znacznym gronem polskiego duchowieństwa parafialnego ma reperkusje nie tylko praktyczne, ujęte z jednej strony w opór przeciwko naruszaniu konstytucyjnej zasady przyjaznego rozdziału i zniechęcenie do polityki w prezbiterium, a z drugiej np. w ręczne sterowanie alokacją funduszy na historyczne badania naukowe przez min. Gowina czy przyznawanie znacznych sum publicznych inicjatywom o. Rydzyka. W przestrzeni intelektualnej i historiograficznej prowadzi do podejrzliwości w stosunku do innych wyznań, w czym uszczerbia rzeczywistą polską tradycję wielowyznaniowości, czy do nieufności do dziedzictwa laickiego i ateistycznego, zawartego w kulturze polskiej. Razi nieufność czy wręcz niechęć wobec m.in. reformacji, dostrzegalna w powstających pracach zaprzyjaźnionych z prawicą autorów (Grzegorz Kucharczyk, Kryzys i destrukcja. Szkice o protestanckiej reformacji, 2017), bądź w obrażających inteligencję wypowiedziach senatorów, odmawiających ostatecznie uczczenia rocznicy 1517 r. Paradoksalnie obecny stan rzeczy wyrządza największą krzywdę Kościołowi – rozmywa rzeczywiste zasługi, antagonizuje, nie sprzyja koncyliacyjnemu klimatowi intelektualnemu. W długiej perspektywie obróci się przeciwko temu, co miano chronić. Z czasem sojusz z władzą i ograniczenia przeminą tak, jak przeminęła Irlandia Eamona De Valery. Pozostanie niesmak.

Słabością historical policy obecnej władzy jest jej niejednolitość i wewnętrzna sprzeczność. Rozmywanie i własne definiowanie pojęć w sposób niezrozumiały, nieumiejętność racjonalnego odniesienia się do przeszłości, są codziennością. Czy hołdować tożsamości etnicznej genealogicznej, czy akceptować też autoidentyfikację z polskością? Czy premiować publicznie nurt intelektualny i doceniać historyczne znawstwo, czy dalej podniecać nurt antyintelektualny w imię podejrzliwości względem elit? Element uszlachetniający (racjonalistyczny) tylko składa się dodatkowo na tę niejednoznaczność – część potencjalnie rozsądnych w innym klimacie publicznym decyzji min.min. Glińskiego czy Gowina – projekty neutralne albo godne pochwały, nie są władne zmienić ogólnej wymowy. Nie są nawet chyba traktowane poważnie jako część zasadnicza polityki historycznej.

Podobnie bezgłośnie, jak kamienie rzucane w studnie, na takim ogólniejszym tle przepadają uchwały historyczne sejmu VIII kadencji. Choć są szerokie i całkiem zróżnicowane – bo obok pamięci o Romualdzie Traugutcie, ufetowania trzechsetnej rocznicy koronacji Czarnej Madonny czy upamiętnienia ks. Franciszka Blachnickiego można znaleźć i proklamowanie roku Josepha Conrada, i wspomnienie maharadży Nawanagaru, i uczczenie powstania KOR, i upamiętnienie Tadeusza Mazowieckiego, Ludwika Zamenhofa, Ireny Sendlerowej, i nawet ogłoszenie 2018 roku Rokiem Praw Kobiet przy jednoczesnym upamiętnieniu pierwszych polskich parlamentarzystek. Kontekst przyjmowania części z tych dokumentów i narracja publiczna w polityce czy publicystyce czyni jednak przynajmniej część z nich aktami pustymi czy nierzeczywistymi. Jakie ma znaczenie uczczenie Andrzeja Wajdy na piśmie, gdy prezes partii rządzącej wychodzi z sali na czas odczytania dokumentu, a (euro)posłowie nie stronią od cierpkich komentarzy?

Jak inaczej niż jako wewnętrzną niezgodność traktować to, że przy propagowaniu martyrologizmu z jednej strony, prof. Pawłowi Machcewiczowi jednocześnie nagania się uskutecznianie martyrologizmu w wystawie stałej Muzeum II WŚ? Jak inaczej traktować pisowski stosunek do żołnierzy wyklętych? Pominięcie działań poprzednich władz, w tym zwłaszcza prez. Komorowskiego można zinterpretować łatwo, bo chodzi o przypisanie wyłącznie sobie patriotyzmu historycznego. Szczególne wenerowanie żołnierzy walczących z komunistycznym aparatem terroru naturalnie też. Ale jak przy jasno wytyczonym aksjomacie patriotyzmu zrozumieć uporczywą niechęć obozu władzy uświadomienia sobie, że do jednej kategorii wkłada się tu i czci bez różnicy nieposzlakowanej pamięci bohaterów narodowych oraz ludzi podejmujących trudne i czasem błędne decyzje w uwikłaniu w matnię historii ze zwykłymi przestępcami pospołu? I dodatkowy niuans sprzeczności: jeśli, jak głoszą emitowane z rządowego przykazu srebrne dziesięciozłotówki NBP, niezłomni Zachowali się jak trzeba, w jakim to świetle stawia większość żołnierzy AK, którzy podporządkowali się ostatniemu rozkazowi gen. Okulickiego z 19 I 1945 r., a potem w części także stali się ofiarami okrutnych represji doby stalinowskiej? Zachwianie proporcji jest ostatnio coraz bardziej wyraźne, a młodzi Polacy, instygowani do kultu wyklętych, nie są nawet w stanie podać nazwisk komendantów głównych AK.

Bliższa zrazu tradycji sanacyjnej, coraz częściej elita PiS miota się w dialektyce postpiłsudczykowsko-postendeckiej, ulegając częściowo własnej uproszczonej wizji historii, ale i zapędzając się coraz dalej w pobłażliwości i puszczaniu oka do polskich nacjonalistów najmłodszego pokolenia. W miarę popularyzacji wśród tek i biretów klasyfikacji typu lewactwo, postępuje równolegle rehabilitacja przez część środowiska, uwidocznia się tolerowanie w przestrzeni państwowej i sakralnej. A i w samej warstwie językowej kusi niedające się obronić redefiniowanie, oswajanie pojęcia (Patriotyzm – miłość do swej Ojczyzny. Nacjonalizm – miłość i szacunek dla swego Narodu, Wspólnoty. Ale umiłowanie swego Narodu połączone z nienawiścią do innych narodów, to szowinizm. Jestem patriotką, jestem nacjonalistką w podanym znaczeniu, zwłaszcza popieram nacjonalizm gospodarczy. Nie jestem szowinistką, chociaż pamiętam historyczne relacje mojej Ojczyzny z innymi państwami i narodami zwłaszcza sąsiednimi. – Krystyna Pawłowicz2). Czy chodzi tylko o dostrzeżenie w nacjonalistach, eufemistycznie nazywanych „środowiskami narodowymi” poszerzającej się niszy elektoratu z pokrewnymi zainteresowaniami, obawami, wrogami? Polityka historyczna PiS nie jest, sama w sobie, nacjonalistyczna, co nie znaczy, że lekceważy skutki przesunięcia równowagi światopoglądowej w prawą stronę, które to ugrupowanie w swej historii i archeologii samo kiedyś inicjowało.

Isaiah Berlin napisał pod koniec lat 70. XX w. w znanym eseju, że zadanie rany zbiorowym uczuciom (świadomości) społeczeństwa, bądź przynajmniej jego duchowych przywódców jest, obok przesłanek samoidentyfikacji, pierwszym warunkiem narodzin tego, co określał mianem nacjonalizmu i definiował za pomocą dalszych elementów3. Nie bez kozery na frazę tę powołał się ostatnio Ramachandra Guha w swojej monumentalnej historii politycznej niepodległych Indii w kontekście niedawnego rozkwitu ruchu nacjonalistycznego i zdominowania sceny politycznej przez Indyjską Partię Ludową (BJP)4. Jest to wszak definicja uniwersalna, a nie li tylko europejska, mimo zmiennych czynników. Sęk w tym, że to co Berlin nazywał nationalism, w zależności od przymieszek pejoratywnych w różnych proporcjach uzupełniających wskazane przez niego czynniki wyjściowe, takich jak ksenofobia, szowinizm, niechęć, lekceważenie jednostki, poczucie niezrozumienia, kompleks wyższości czy wyjątkowości na tle okolicznym, antagonizm, mogą owocować zarówno patriotyzmem, jak i nacjonalizmem w polskim rozumieniu terminów. Nie muszę dodawać, że zarówno poczucie samoidentyfikacji, jak i krzywdy jest silne zarówno w środowisku, jak i w gronie jego przewodników – to rany narodowe, osiemnasto-dwudziestowieczne, i rany własne, ze smoleńską na czele. Nie wnikam na ile i przez kogo są rzeczywiście odczuwane, a na ile instrumentalnie wykorzystywane; to nieistotne i trudne do zbadania w tym samym stopniu, co określenie, na ile August przywiązany był do republiki rzymskiej. Towarzyszy im konstatacja braku patriotyzmu reszty społeczeństwa, Nowakowych „onych”. W efekcie jednak, droga do obu postaw jest otwarta, i czy przeważy patriotyzm czy nacjonalizm, zależy to jedynie od przywódców i oczekiwań ich elektoratu. Te są zmienne i skłaniają ucha coraz częściej ku krzykom prawicowych radykałów.

Zwornik

Elementem wiążącym wszystkie wymienione wyżej cechy, źródłem słabości i siły polityki historycznej czasu dobrej zmiany jej nieprofesjonalność, i to w obu sensach słowa. W pierwszym, jest tak samo nieprofesjonalna, jak był wymiar sprawiedliwości w klasycznej demokracji ateńskiej – ton nadaje jej nie warstwa profesjonalistów, operujących precyzyjnym językiem i planujących równie precyzyjne posunięcia, a czynnik obywatelski. Mimo wcale poważnego zaplecza intelektualnego dominacja polityków nad intelektualistami w wyrażaniu i formułowaniu oraz codziennej realizacji agendy historycznej jest stała i dojmująca. Powoduje niejednolitość i rozjeżdżanie się kwadrygi, nadaje charakter konfrontacyjny, a nie dyskursywny. Ma wymierne skutki polityczne, jest to np. polityka drażnienia wschodnich sąsiadów mimo mądrych porad zaplecza, sugerującego wykorzystanie momentu dziejowego odsunięcia się granic Rosji na wschód. Wobec politycznego i historycznego antagonizowania Litwy czy zwłaszcza Ukrainy nie udaje się wpłynąć na szerszą skalę na przepracowanie przez te kraje nierozliczonych tematów, budzi się nieufność, i w niczym nie pomogą nawet mądre posunięcia w rodzaju uchwały sejmowej z 9 XII 2015 r. upamiętniającej ofiary wielkiego ukraińskiego głodu 1932/1933 – pozostają po prostu bez echa w zgoła odmiennym kontekście.

Czynnik profesjonalny (naukowy) sam, zdaje się, ustąpił pola i oddał do dyspozycji politykom, dostosowując nawet język wypowiedzi do stosowanego na agorze publicznej żargonu. Wystąpienia Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego, kongregacji nauczycieli uczelnianych o propisowskich zapatrywaniach, biernie powtarzają nie tylko argumenty, ale i inwektywy rzucane w przestrzeń przez parlamentarzystów (np. oświadczenie nt. ustaw o sądownictwie powiela polityczną frazeologię – padają określenia typu dziedzictwo postkomunistyczne, totalna opozycja). Grono to bezwarunkowo popiera właściwe każde działania rządu, zarówno te, o których zasadności można by dyskutować, jak i te, które w sposób oczywisty do obrony się nie nadają. Dominuje język napastliwości przy jednoczesnym wysokim C ocen moralnych i deklarowanego oburzenia bądź admiracji. Obecne i dawne enuncjacje prof.prof. Ryszarda Legutki czy Zbigniewa Raua to też smutny przejaw wyostrzenia stanowisk.

Cytowana przeze mnie wypowiedź prof. Nowaka z 2012 r. – choć już była niezwykle konfrontacyjna, bo na jednej szali kładła tysiąclecie polskich dziejów, a na drugiej Tuska i Palikota, zjednoczonych w idei porzucenia polskości (Ale już po 23 latach trzeciej niepodległości wybili się na niepodległość – od krzyża, od Smoleńska, od  Polski) – nie nadaje dziś tonu narracji, ustępując ostrzejszym wycieczkom właśnie dlatego, że przeważyli politycy. Przy obecnym poziomie tej części elity politycznej grono dissidentes in opinionem to już nie „oni”, a zdradzieckie mordy, kanalie, najgorszy sort skażony genem zdrady, oczadzeni, ubeckie wdowy, komunistyczne upiory i pożyteczni idioci. Tak pewnie być musiało, bo do elektoratu lepiej niż tomy historii Polski prof. Nowaka przemówi, więcej dróg autoidentyfikacji i redut do obrony wskaże jeden facebookowy miniwykład Krystyny Pawłowicz. Ot, taki na przykład, opisujący protestujących wobec miesięcznicy: To już chyba SS Ubywatele…, czy może Ubywatele SA? Schutzstaffel, czy Sturmabteilung? Przy tym piękny, zróżnicowany społecznie skład…. Przekrój ujawnionej powojennej polskiej zdrady… I ten oszalały bezkompromisowy Ober… Ale chyba na razie jeszcze tylko bojówka… więc SA… (11 VI 2017, wpis publiczny). Równie przekonywające są najwyraźniej szopki Marcina Wolskiego.

Drugi sens nieprofesjonalności, wynikający z pierwszego, jest bliższy potocznemu i dotyczy zwyczajnie braku profesjonalizmu w działaniach, czerpiąc z nieoczytania, braku koordynacji, wielkich oczekiwań i niewielkich umiejętności realizacji. To dlatego telenowela o Kazimierzu Wielkim już na starcie brzmi groteskowo, co smuci tym bardziej, że tradycje polskiego serialu historycznego są godne podtrzymania i potencjalnie mogą ożywiać zainteresowanie historią. To stąd potknięcia merytoryczne, np. Beata Szydło czytająca o Katyniu w przedwojennych książkach i Andrzej Duda widzący, jak tłum wnosi 3 V 1791 r. Stanisława Augusta na rękach do katedry warszawskiej. O ile w zamysłach (znów Andrzej Nowak): By bronić naszej kultury – trzeba tworzyć porywające dzieła i umieć dotrzeć z nimi – pod zaczadzone dymem „ponowoczesności” czaszki. By takie dzieła powstawały – Polska znów stać się musi wielką ideą, najambitniejszym zadaniem, najważniejszym sporem, jak była w czasach Kadłubka i Kochanowskiego, Mickiewicza i Chopina, Malczewskiego i Wyspiańskiego, a nawet jeszcze Herberta i Miłosza, o tyle w rezultacie kiepskie produkcje, podstawy programowe pisane na kolanie i usunięcie Miłosza z listy lektur szkolnych.

Ryszard Legutko konstatował kilka lat temu wtórność i pasywność umysłową elity intelektualnej III RP, uwikłanej jego zdaniem w postkomunizm i układy wewnątrzgrupowe, i biernie tylko recypującej zjawiska, ideologie i systemy pojęciowe, niezdolnej nawet do twórczego opisania zastanego stanu rzeczy – ale druga strona barykady nie przedstawia się wiele lepiej od przedłożonej diagnozy5. Smucić powinna niechęć do pogłębionej lektury dziedzictwa intelektualnego Polski albo awersja do sporej części polskiej kultury, zradzająca spłycenie skomplikowanego, wielogłosowego jej dziedzictwa. Rozmach ustępuje drobnomieszczańskim ciągotom i pruderii, a las pomników nie przesłania lekceważenia dla estetycznego aspektu upamiętnienia.

Ciekawe, w jak wielu historycznych kontekstach nieosadzona jest ta narracja. Gdybym był heroldem pisowskiej polityki historycznej, pewnie bym już dawno cytował pierwszy adres inauguracyjny Abrahama Lincolna (Nasz kraj i jego instytucje należą do ludu, który go zamieszkuje. Jeśli się on zniechęci do istniejącego rządu, może skorzystać z konstytucyjnego prawa do jego poprawy, bądź z rewolucyjnego prawa, by go rozwiązać lub obalić, 4 IV 1861). Gdybym miał z kolei wówczas przeciw takiej deklaracji protestować, pewnie bym odmówił władzy obu praw ze względu na brak wystarczającej społecznej aprobaty – ale nie odmówiłbym celnej próby apologii z samych trzewi demokracji.

Przez oba składniki nieprofesjonalności całość jawi się jako zgoła nieracjonalna. Przez to, a nie przecież przez oddziaływanie najgorszego sortu poza granicami RP, jest niezrozumiała dla postronnych. Jak nie jest co do zasady nacjonalistyczna, tak i nie jest antysemicka – nikt przytomny nie zarzuciłby antysemityzmu żadnemu z braci Kaczyńskich – niemniej rezultaty przez sposób wykonania i poglądy części wykonawców zdają się przemawiać za odwrotnością. Widać to nawet w propagandzie rządowej telewizji, bo jak inaczej zrozumieć dyskusję wprowadzającą do projekcji „Idy” w TYP, w którym pada stwierdzenie, że film przedstawia żydowski punkt widzenia.

Zagranicą bywa racjonalizowana i tłumaczona – jest przecież fenomenem zaskakującym i z gruntu dla Zachodu niezrozumiałym krajowy obrót spraw politycznych. W niedawnym krótkim eseju o współczesnej niemieckiej tożsamości prof. Stefan Berger ukazywał toporną politykę historyczną braci Kaczyńskich, z ich ustawicznym szkalowaniem niemieckich polityków jako nazistów lub będących pod wpływem nazistów jako jedynie najwidoczniejszy z przejawów obaw przed odrodzeniem niemieckiego nacjonalizmu, które we wschodniej Europie, jako znacznie bardziej doświadczonej przez III Rzeszę niż Zachód, są wciąż dalekie od zaniku, przy niedostrzeganiu wysiłków podjętych Niemców dla zmierzenia się z własną, okrutną historią6. Z polskiej perspektywy bardziej jednak poza takie obawy wyziera amalgamat bieżącej polityki, atawistycznych niechęci i chęci wykazania wyższości moralnej, często w powiązaniu z zamiarem schlebiania własnemu elektoratowi. Przy takim sposobie postępowania trudno spodziewać się spójnej racji stanu, mimo wyjściowej wizji, kreślonej przez braci Kaczyńskich, zaostrzanej i modyfikowanej stopniowo po 2010 r. System acta diurna polegający na biernym powtarzaniu przez elitę partyjną przekazów dnia wychodzących od przywódcy partii, takiej spójności zapewnić nie może, z wyżej wymienionych powodów. Drugim czynnikiem decydującym jest nerwowa i równie nieracjonalna reaktywność na bodźce zewnętrzne, w tym głównie reakcje urzędników Unii Europejskiej i polityków poszczególnych europejskich państw na wydarzenia krajowe.

Brak racjonalizmu przejawia się w kwestiach praktycznych, w tym pomysłach wydatkowania znacznych funduszy publicznych. Czy lepiej brnąć w fantasmagorię odbudowy zamków kazimierzowskich czy zwiększyć fundusze na odzyskiwanie zagrabionych dóbr kultury. Drugie jest mniej spektakularne, a wymaga wielkich pieniędzy na wykup, negocjacje, ale przede wszystkim doposażenie i zwiększenie potencjału osobowego zespołu śledzącego międzynarodowy rynek sztuki i tropiący losy zabytków zaginionych. Środki na naukę i kulturę nie są nieograniczone, a casus Hotelu Lambert powinien być przestrogą dla wszystkich ministeriów kultury, i to nie tylko w kontekście zakupu kolekcji ks.ks. Czartoryskich.

Co dalej?

Dobra zmiana prędzej czy później utraci władzę, a wtedy trzeba będzie odnieść się do obszaru historii w polityce. Przestrzegam przed całkowitym wywróceniem stolika, a tym bardziej przed okazaniem historii braku zainteresowania, gwoli rewanżu. Unikając błędów poprzednich ekip dzieje ojczyste trzeba szanować nie tylko deklaratywnie, a jedynie politykę historyczną, wąską i wadliwą przez wymienione wyżej cechy, zastąpić szerszym i mądrzejszym, bardziej kompleksowym spojrzeniem. Nie do wyobrażenia jest odrzucenie politycznego, historycznego czy kulturowego dziedzictwa I, II i III Rzplitej. Trudno nie doceniać i nie podkreślać faktu, że polska wspólnota narodowa i nasze państwo wielokrotnie właściwie cudem wychodziło z historycznych opresji i gardłowych niebezpieczeństw. W inspirowaniu przez państwo wielkich przedsięwzięć historiopisarskich czy popularyzatorskich nie ma niczego złego, takie wysiłki muszą być jednak podejmowane i realizowane w neutralnym, otwartym klimacie intelektualnym, a nie w konflikcie, wykluczeniu i narzucaniu jednostronnej, pruderyjnej wizji historii. Fatalne decyzje kadrowe trzeba będzie odwrócić, propagandę w mediach anihilować, ale instytucje, z IPN włącznie, powinny pozostać, a tylko dążyć do szerokiego, pozapolitycznego działania. Nie jest tak, że nie należy budować Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce czy lubelskiego muzeum kresowego – rzecz w tym, jak zostaną zaprezentowane i wyłożone treści muzealne.

Istnieje wyraźna konieczność ucieczki od dychotomii pedagogiki wstydu i pedagogiki tromtadracji-skrzywdzenia w kierunku szerokiej wiedzy o historii – Polski i świata (nie tylko Europy). Droga do kultywowania własnej tożsamości idzie nie przez propagandę historyczną czy poczucie wyjątkowości, ale przez obszerną wiedzę o dziejach własnych i własnej kulturze. Tylko i wyłącznie. Trzeba dla dobra nowoczesnego, otwartego, nieksenofobicznego patriotyzmu szanować naturalną atencję dla własnej historii i wręcz naprawiać i budować polską tożsamość, ale ukazywać jej konteksty historyczne w sposób jak najdalszy od nacjonalizmu czy jednostronności wizji. Nie miejsce tutaj na dawanie szczegółowych recept, ale chcę przypomnieć, że to m.in. lekceważenie edukacji humanistycznej przyczyniło się wzrostu postaw szowinistycznych i narastania radykalizmu. Wielka baza kształcenia istnieje, bo osiągnięcia polskiej historiografii i humanistyki – w tym w ostatnich 27 latach – są znaczące, trzeba tylko z nich zacząć korzystać i szerzej popularyzować.

Wbrew temu co się wydaje prawicy i lewicy polskiej, nasze społeczeństwo zostało odcięte przez XIX i XX w. od znakomitej większości dawnych tradycji i nie jest dzisiaj ani prostym sukcesorem dworu i folwarku, ani chałupy i czworaków – a to pozwala złączyć całą dawną i niedawną historię w narracje nieantagonizujące współczesnych Polaków przeciwko dawnym. Podobnie nie ma przeszkód, by prowadzić do pogodzenia naszych przeświadczeń o historii z litewskimi, białoruskimi i ukraińskimi, nawet jeśli jesteśmy na wstępnych stadiach długiego i kłopotliwego procesu, do którego niektórzy z naszych partnerów są jeszcze gorzej niż my przygotowani i nastawieni. Pierwsze ważne kroki zostały już wykonane, teraz dobrozmianowa rewolucja część z tych osiągnięć podeptała, co nie znaczy, że w lepszych okolicznościach do posuwania sprawy naprzód nie będzie można wrócić, przy jednoczesnym pamiętaniu o polskim dziedzictwie na Wschodzie. W każdym razie niewykorzystanie unikatowej szansy, w której Ukraina pierwszy raz od dawna w tej skali spogląda ku Zachodowi, byłoby więcej niż tylko nieopatrznością.

Tylko nas historia obchodzi – pisał w 2012 r. Andrzej Nowak, i w oczywisty sposób nie dostrzegał, czy też dostrzegać nie chciał, jak bardzo polska historia i polska kultura zajmuje patriotów nieakceptujących projektu IV RP, ludzi, z których można by ułożyć mozaikę od radykalnej lewicy po chadecką z ducha prawicę a nawet monarchistów. Polifoniczną wizję historii Polski trzeba ochronić, ale jej wagę podkreślać po to, by obóz obecnie polską rządzący nie mógł w przyszłości dalej przypisywać sobie takiego ekskluzywizmu. Przede wszystkim jednak trzeba to czynić dla niej samej, a i po to, by w zbiorowej świadomości nauki nie zastępowała pseudonauka, teorie spiskowe i Wielka Lechia. Niech mądra polityka pamięci, swoboda dyskursu, szacunek dla akademii, szeroki rozwój historiografii od polskiej egiptologii po badania historii współczesnej i mądra popularyzacja pozwolą nam kiedyś zapomnieć o polityce historycznej smutnego czasu dobrej zmiany.

1 „Myśląc, ojczyzna”, www.youtube.com/watch?v=_dqWuZfsVz8&feature=youtu.be
2 Jestem nacjonalistką, nie jestem szowinistką…, wpolityce.pl, 29 IV 2017.
3 I. Berlin, Nationalism: past neglect and present power, [in:] Against the Current. Essays in the History of Ideas, ed. H. Hardy, 2Princeton-Oxford 2013, s. 437–438.
4 B. Guha, India after Gandhi: the History of the World’s Largest Democracy, 2London 2017, s. 751–752.
5 R. Legutko, Esej o duszy polskiej, 12008, 22012.

6 S. Berger, Germany: The many mutations of a belated nation, [in:] Histories of Nations: How Their Identities Were Forged, ed. P. Furtado, London 2017, s. 247.

Polska przyszłość w Unii Europejskiej po Brexicie :)

Brytyjskie referendum wymusza na polskiej polityce w ramach Unii Europejskiej konieczność pogłębionej refleksji, a następnie zdecydowanego działania. To sprawa zbyt dużej wagi, żeby przykładać do niej ramy zwykłego sporu partyjnego.

Jarosław Kaczyński zapowiedział konieczność renegocjowania unijnych traktatów i potrzebę stworzenia silnej europejskiej konfederacji zajmującej się sprawami zagranicznymi i obronnością. Przez opozycję oraz znaczną część komentatorów jego pomysły zostały wyśmiane. Ryszard Petru wystąpił nawet z tezą, że Kaczyński chce Polskę z Unii Europejskiej wyprowadzić.

Dotychczasowej europejskiej polityki Prawa i Sprawiedliwości nie można opisywać w kategoriach superlatywów. Referendum w Wielkiej Brytanii i przyszły Brexit podkopały jej i tak słabiutkie fundamenty. Retoryka polskiego rządu, czy mu się to podoba, czy nie, plasuje go w jednym rzędzie z tymi, którzy chcieliby zniszczenia Unii Europejskiej – jak Marine Le Pen, której dojścia do władzy we Francji Kaczyński tak się obawia. Na potrzeby wewnętrzne, którym polityka zagraniczna podporządkowana jest jak chyba nigdy wcześniej, polski rząd robi wszystko, by znaleźć się poza europejskim głównym nurtem i zapracować na miano niekonstruktywnego partnera, z którym wypracowanie potencjalnych rozwiązań jest niemal niemożliwe.

Polska – pozbawiona siły Wielkiej Brytanii, która w UE funkcjonowała na specjalnych prawach, szczególnie od czasu ogłoszenia przez Davida Camerona referendum – może być w UE wraz z Węgrami izolowana jako główny hamulcowy. Victor Orbán świetnie zdaje sobie z tego sprawę i już zaczyna się od polskiego stanowiska dystansować. W niektórych sprawach, takich jak przymusowe przyjęcie określonej liczby imigrantów, sprzeciw wobec stanowiska Brukseli, zwłaszcza „nowych” krajów członkowskich, jest powszechny. W innych, o ile duże kraje UE dojdą do porozumienia, nasza możliwość manewru okaże się niewielka, a nie wszędzie będzie można grozić użyciem polskiego weta, na co apetyt miałby Jarosław Kaczyński, który uważa, że większa liczba decyzji w Radzie Europejskiej powinna zapadać na zasadzie konsensusu.

W przeciwieństwie do polityków opozycji i licznych komentatorów wyczuwających okazję do wykorzystania organicznej nieufności PiS-u wobec „lewackiej UE” nie dezawuowałbym jednak z góry jakiejkolwiek próby przeformułowania europejskiej polityki PiS-u. Potencjalne wyjście Wielkiej Brytanii z UE, a nawet samo referendum przegrane przez zwolenników remain, generuje dla nas – Polaków i Europejczyków – tak wiele negatywnych skutków, że zwykła gra partyjna nie powinna mieć w dyskusji na ten temat zastosowania. Chodzi o dalszą przyszłość Europy jako przestrzeni pokojowego rozwoju oraz współpracy i związane z tym najbardziej fundamentalne polskie interesy.

Brexit oznacza przede wszystkim, że dotychczasowy sposób funkcjonowania UE jest nie do utrzymania. Dla eurosceptyków to sygnał, że Bruksela za bardzo się wtrąca i trzeba ograniczyć jej prerogatywy, dla federalistów – impuls do zacieśnienia integracji. Niemal wszyscy mówią o demokratyzacji UE, m.in. Włochy, Francja i niemieccy socjaliści chcą zacieśniania współpracy w strefie euro, pójścia w kierunku wspólnej polityki fiskalnej i euroobligacji. Angela Merkel i jej partia są nastawieni sceptycznie. Sprzeczne oczekiwania w różnych państwach członkowskich sprawiają, że myślenie o poważnych zmianach traktatowych (wymagających w niektórych krajach zatwierdzenia przez referenda) jest myśleniem życzeniowym, choć nie należy wykluczać, że Brexit może być kryzysem, który sprawi, że wczorajsze utopie staną się rzeczywistością jutra.

W takim kontekście należy rozważać propozycje postawione przez lidera obozu rządzącego, jedynej osoby, która może dokonywać strategicznych wyborów, a także potencjalnie strategicznych wolt w polityce polskiego rządu. Polska nie może być niema w dyskusji o przyszłej instytucjonalnej architekturze Unii Europejskiej. Na szczęście Jarosław Kaczyński doszedł do wniosku, że kibicowanie na poboczu połączone z daleko idącą krytyką na potrzeby wewnętrzne nie wystarczy. Niestety, jego życzenia pod adresem przyszłej UE przypominają marzenie senne eurosceptyka wymieszane z koszmarem federalisty. I na odwrót.

Podstawowym błędem popełnianym przez Kaczyńskiego jest odrzucanie wspólnotowego wymiaru UE. Mówiąc najprościej, jeśli decyzje, tak jak dziś, podejmowane będą przede wszystkim w wymiarze międzyrządowym, to wygrywać będą najsilniejsi, czyli przede wszystkim Niemcy, na których punkcie lider PiS-u – jak się wydaje – ma prawdziwą obsesję. Jedną z przyczyn, dla których kraje takie jak Francja czy Włochy pragną bliższej integracji politycznej, jest to, że naga siła RFN-u, wynikająca z potęgi gospodarczej, przekłada się dziś bezpośrednio na wymiar polityczny funkcjonowania strefy euro, ale też szerzej – całej UE. Przykładem jest faktyczne zarządzanie Grecją przez Berlin za pośrednictwem tzw. Trojki (Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego) oraz narzucanie przez te same instytucje pod dyktando Merkel warunków funkcjonowania peryferyjnych gospodarek krajów strefy euro zagrożonych przez niewypłacalność w związku z wysokim oprocentowaniem ich długów. Wspólna polityka fiskalna połączona z wymiarem politycznym dałaby możliwość ograniczenia ortodoksyjnie oszczędnościowej polityki Berlina, pozwalając krajom Południa UE na bardziej elastyczną politykę. Kluczowy jest przede wszystkim fakt, że dopiero we wspólnotowym wymiarze UE, o ile równolegle nastąpi demokratyzacja jej instytucji, jest możliwy europejski wymiar polityczny, który jednocześnie nie będzie sprowadzał się do definiowania polityki UE przez kraje skupione wokół Niemiec (coraz rzadziej Francja występuje tu jako podmiot niezależny), z ewentualną możliwością blokowania jej przez mniejsze państwa. Wypadnięcie z tego grona Wielkiej Brytanii, która sama się zmarginalizowała, a jednocześnie zahamowała integrację UE, oznacza, że centrum decyzyjne jeszcze bardziej przesunie się w stronę Berlina.

Strefa euro wymusza na jej członkach dalszą integrację społeczno-gospodarczą. Tak znienawidzona przez niemiecką opinię publiczną unia transferowa w zasadzie stała się już faktem. Rzecz w tym, że rozwiązania prawne nie nadążają za rzeczywistością lub są, jak np. unia bankowa, wymuszana przez kryzysowe okoliczności. Dla Polski stawianie oporu wobec pogłębiającej się integracji społeczno-gospodarczej będzie coraz trudniejsze. Istnieje zagrożenie, że wobec nieobecności w debacie Londynu lansowane przez Francuzów i zyskujące na popularności pojęcie „dumpingu socjalnego”, które ma prowadzić do wymuszania zwiększania benefitów socjalnych w nowych krajach członkowskich celem obniżenia ich konkurencyjności, będzie generować napięcia między nami i krajami tzw. starej UE. Mimo niechęci PiS-u do Komisji Europejskiej paradoksalnie to właśnie ona stanęła po naszej stronie w sporze o płace minimalne dla pracowników firm przewozowych. Na Komisję Europejską możemy liczyć także w sporze z Niemcami w sprawie łamiącego zasady unijne gazociągu Nord Stream 2. Komisja Europejska staje po stronie reguł – często przeciw państwom członkowskim – dlatego jest tak wdzięcznym kandydatem na chłopca do bicia. Można krytykować język eurokratów, ale reguły potrzebne są słabym, a Polska wciąż się do nich zalicza.

Być może staniemy przed wyborem, czy, jak dotychczas, blokować pogłębioną integrację strefy euro, ale płacić cenę w postaci wprowadzania części rozwiązań na szczeblu całej UE, czy też pogodzić się z tym, że strefa euro będzie powoli stawać się środkiem ciężkości, z własnym wymiarem politycznym i postępującą harmonizacją w kolejnych obszarach, za to kraje EU będą się cieszyć większą autonomią w dziedzinie ich modeli społeczno-gospodarczych, co bez wątpienia byłoby dla Polski na tym etapie jej rozwoju opłacalne (o ile PiS nie zniszczy tego modelu, sprowadzając nas na drogę Hiszpanii i Grecji). Może to jednak oznaczać w przyszłości daleko idące spadki w funduszach unijnych dostępnych dla krajów spoza strefy euro. Być może ceną za wycofanie się z części polityk, np. środowiskowej, będzie częściowe ograniczenie i tak dalekiego od doskonałości wspólnego rynku usług. Pytanie, czy w przyszłej UE, gdzie w kolejnych krajach do głosu dochodzić będą eurosceptycy, wciąż będzie miejsce na wolność przepływu osób, czy też kraje bogate uznają, że – choć ekonomicznie opłacalna – imigracja wewnątrzunijna z krajów dawnego bloku socjalistycznego to zbyt wysokie koszty polityczne.

Powracanie przez Kaczyńskiego do idei armii europejskiej wygląda na grę – to postulaty, które nie mogą być spełnione. Idea prowadzenia przez „europejską konfederację” polityki bezpieczeństwa i zagranicznej, oznacza, że najistotniejsze aspekty suwerenności – armia i polityka międzynarodowa – staną się domeną w pierwszej kolejności unijną. Trudno sobie wyobrazić koordynowanie jej w ramach konsensusu potrzebnego w Radzie Europejskiej. Nie wiadomo też, jaką rolę miałby odegrać prezydent tej rady, wyłaniany przez wybory regionów UE. Do użycia armii potrzeba woli politycznej – podmiotu, który jest w stanie taką decyzję podjąć. Dziś takiego europejskiego demosu nie ma i szybko go nie będzie. Żeby został wytworzony, potrzeba lat edukacji i przede wszystkim determinacji państw narodowych, żeby jak najintensywniej się integrować. Jeśli nie ma dziś chęci do solidarności finansowej z innymi państwami członkowskimi, to tym bardziej nie będzie jej, kiedy pojawi się potrzeba solidarności krwi. Niechęć Europejczyków, w tym niestety także Polaków, do kierowania się zasadą „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” to ogromny geopolityczny problem, przed który stoi nasza część świata, w tym kraj frontowy taki jak Polska.

Polska nie będzie w stanie zastąpić Wielkiej Brytanii z jej wyjątkową polityczną i dyplomatyczną postimperialną tradycją, międzynarodowymi powiązaniami i wciąż relatywnie dużym potencjałem. Ale bardzo wiele elementów brytyjskiej (co nie znaczy torysowskiej w wydaniu Camerona) wizji Europy jest wciąż wartych obrony: Europy otwartej na wymiar atlantycki, posiadającej swój wymiar geopolityczny, ale będącej w bliskim sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Unii niewykluczającej dalszego rozszerzenia, nieufnej wobec rosyjskiego autorytaryzmu, prowadzącej politykę opartą nie tylko na prostym rachunku korzyści i strat, lecz także wartości. Europy zintegrowanej gospodarczo, ale nieprzeregulowanej, pokładającej wiarę w indywidualną zaradność i przedsiębiorczość. Polska, której położenie geograficzne i doświadczenia historyczne znajdują się na antypodach brytyjskich, powinna tę wizję UE otwartej zewnętrznie i wewnętrznie uzupełnić o istotny wymiar instytucjonalnej integracji, silnie zakotwiczającej Polskę w europejskim centrum.

Rzeczpospolita ma bogatą tradycję współpracy między różnymi narodami w ramach politycznej wspólnoty. W historii Rzeczpospolitej zapisali się wybitni królowie, dla których polski był językiem obcym. Polska hołdowała międzywyznaniowej tolerancji, wartościom republikańskim, na długo zanim przyjęły się one w absolutystycznej, targanej wojnami religijnymi Europie Zachodniej.

Polska powinna też pamiętać, w przeciwieństwie do wielu państw członkowskich UE, jakie zagrożenia wiążą się z dysfunkcyjnym modelem zarządzania taką wielonarodową unią, jak łatwo mogą rozsadzić ją partykularne interesy niezrównoważone silną (i prawomocną) władzą centralną. Polska zbyt dobrze poznała konsekwencje – z najtragiczniejszymi włącznie – tchórzliwej polityki zaniechań w obliczu wyzwań egzystencjalnych. Na peryferiach koszty błędów popełnianych przez centrum były częstokroć wielokrotnie większe – wystarczy porównać sytuację Polski i Francji w trakcie drugiej wojny światowej i po niej. My nie tylko nie mamy prawa do popełnienia błędu, lecz także nie możemy pozwolić na błąd naszym sojusznikom. Unikalna, choć daleka od doskonałości konstrukcja Unii Europejskiej oznacza, że naszą europejską współzależność możemy wreszcie w znaczącym zakresie kształtować bez użycia siły, choć oczywiście nie jednostronnie.

Unia, wbrew opinii tzw. „eurorealistów”, to nie tylko prosta gra interesów (choć oczywiście one, wbrew rojeniom idealistów, również jak najbardziej się liczą). Historia europejskiej integracji, wyrosłej na marzeniu „nigdy więcej wojny”, pod amerykańskim parasolem w obawie przed radzieckim zagrożeniem, otwartość na kraje spoza żelaznej kurtyny, wolny przepływ ludzi, otwarcie granic, szacunek do umów i reguł państwa prawa – to wszystko ma wymiar polityki opartej na doświadczeniach wykraczającej poza zwykłą grę sił. UE – w znacznej mierze dzięki mechanizmom decyzyjnym – takiej gry mocarstw, prowadzącej do fatalnych konsekwencji, miała właśnie uniknąć.

Polscy decydenci mogą nie czuć się Europejczykami. Więcej, mogą UE traktować w sposób wyrachowany, podobnie jak ich brytyjscy frakcyjni koledzy z europarlamentu. Jednak muszą sobie uświadomić, że nawet czysto cyniczne używanie języka europejskich wartości na użytek zewnętrzny po prostu się opłaca. Mogą potraktować to jako swoisty zakład Pascala – zakład, w którym stawką jest polska przyszłość. PiS-owi, w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, nawet pozorowana proeuropejskość (nie w dziedzinie znienawidzonego przez prawicę „genderu”, ale bycia konstruktywnym krajem w unijnych porozumieniach) opłaci się w polityce na użytek wewnętrzny, może przysporzyć nowych zwolenników, zbić argumenty tych, którzy dostrzegają ambiwalentny stosunek wielu polityków partii rządzącej do projektu unijnego.

Dziś, kiedy Bruksela ma zmartwienia dużo poważniejsze niż łamanie zasad państwa prawa przez polski rząd, możliwość włączenia się przez PiS do debaty o przyszłości UE ma szanse większe niż kiedykolwiek. Z pewnością rządy eurosceptyczne będą słuchane dziś uważniej niż jeszcze miesiąc wcześniej. Ważne, by tej okazji nie zmarnować do wygłaszania niekonstruktywnych połajanek i stawiania europejskich partnerów do kąta. Pora, by PiS-owska dyplomacja wreszcie dorosła i brała przykład z Orbána, który potrafi skutecznie rozgrywać swoją grę, mimo że jego polityka jest sprzeczna z unijnymi wartościami liberalno-demokratycznymi co najmniej tak samo jak ta PiS-owska.

Przyszły kształt Unii Europejskiej to sprawa o pierwszorzędnym znaczeniu dla Polski. Rząd PiS-u ma okazję udowodnić, że jest do tej roli przygotowany.

Tekst ukazał się w „Rzeczpospolitej” w dniu 21 lipca 2016 r. pt. „UE: Senny koszmar po Brexicie”

Konsekwencje kryzysu finansowego a demokracja w UE :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

 

Philippe Legrain: Unia Europejska ma problemy z demokracją. Zaczęły się one wcześniej niż problemy finansowe. 10 lat temu Francuzi i Holendrzy powiedzieli „nie” konstytucji unijnej. Oczywiście nasza konstytucja opiera się na traktacie lizbońskim. Od tego kryzysu sytuacja w strefie euro niestety się pogorszyła. Rząd w Berlinie, Bruksela oraz Europejski Bank Centralny we Frankfurcie podjęły bardzo złe decyzje. Doszło do kryzysu finansowego, który bardzo negatywnie wpłynął na Europę, zarówno jeśli chodzi o politykę, jak i gospodarkę całej strefy euro. Wielu Europejczyków uważa, że członkostwo w UE wiąże się z recesją, dominacją Niemiec, ograniczeniami dla demokracji. Liczni Europejczycy stracili zaufanie do działań Europy w zakresie upowszechniania demokracji. To niestety wina decydentów, polityków unijnych, którzy nie zapobiegli kryzysowi, nie potrafili go zażegnać. Ta ich niemoc spowodowała, że wielu Europejczyków chce głosować na „nie”. Zatem eurostrefa musi się zmienić. Jest bardzo wiele instytucji, które funkcjonują źle, choćby instytucje finansowe w Grecji. Brakuje dobrych rozwiązań alternatywnych i właściwych mechanizmów. Nacjonaliści, ekstremiści, ci szarlatani odnoszą sukcesy, a pozostali cierpią.

Grecja od 2010 r. jest niewypłacalna. Zazwyczaj, kiedy dany kraj nie potrafi spłacić swojego zadłużenia, prowadzi się negocjacje z jego wierzycielami, tak właśnie działo się w wypadku Polski w roku 1991 czy też w wypadku Niemiec w roku 1953. Okazało się, że w 2010 r. w Grecji podejście do problemów było zupełnie inne – przede wszystkim chodziło o straty francuskich i niemieckich banków i politycy unijni stwierdzili, że kłopoty Grecji są tymczasowe, przejściowe. Postawiono w stan zagrożenia cały system finansowy Unii Europejskiej i okazało się, że rządy krajów członkowskich mają spore kłopoty. My wciąż wypłacamy Grekom pieniądze, robimy to ze względu na solidarność z tym krajem i niestety to nie jest dobra sytuacja dla sektora bankowego. Cały czas spłacamy również kredyty Irlandii, Portugalii i Hiszpanii, a te pieniądze przede wszystkim wspierają lokalne banki. Mówimy przede wszystkim o spłacaniu zaległości, zadłużenia w bankach francuskich i niemieckich. Potrzebujemy zmiany – jeżeli mamy takie zadłużenie w bankach prywatnych, jeżeli rządy państw są tak zadłużone i jeśli zmagamy się z takim kryzysem, to kraje członkowskie muszą połączyć swoje siły. Tak się nie stało, a zamiast tego kraje się podzieliły. Przede wszystkim mam na myśli Niemcy, które wystąpiły przeciwko tym znajdującym się w naprawdę trudnej sytuacji finansowej. Wierzyciele również są w trudnej sytuacji. W tej chwili eurostrefa to właściwie więzienie dłużników. Muszę stwierdzić, że UE źle się zachowuje w tej sytuacji – zmusza premierów Włoch i Grecji do wprowadzania rozwiązań technokratycznych. To są takie quasi-kolonie, można powiedzieć, że decydenci w sposób nielegalny straszą Greków, Irlandczyków i wszystkich innych obywateli. Mówi się o tym, że trzeba będzie zacząć korzystać z własnej waluty, że euro już nie będzie stosowane.

Grecja naprawdę cierpi, by poradzić sobie z zadłużeniem. Zadłużenie Irlandii wynosi 64 mld euro, co oznacza, że Irlandczycy również będą musieli jakoś sobie z tym długiem poradzić. Korzysta się z tego, że ludzie pragną się stać Europejczykami, chcą wejść do Unii Europejskiej. No i niestety, sytuacja wygląda w tej chwili bardzo kiepsko, projekt europejski ma poważne problemy. Nie jesteśmy oczywiście zaskoczeni, że Niemcy, Francja oraz instytucje unijne nie cieszą się popularnością wśród zadłużonych krajów. Podatnicy europejscy są rzecz jasna bardzo niezadowoleni, że ich pieniądze pożycza się krajom Europy Południowej, ale tak naprawdę to nie jest wina Południa, to właśnie banki powinny być uważane za głównego sprawcę tego zamieszania. Tragedia polega na tym, że podatnicy z Północy też będą cierpieć. Zadłużenie Irlandii w tej chwili zostało anulowane po to, by odsetki, które należą się prywatnym bankom, zostały zwrócone. A więc banki europejskie – można powiedzieć – w tej chwili współzawodniczą. Grecja ucierpiała na tym najbardziej. Eurostrefa jako taka w tej chwili jest ograniczona pod kątem fiskalnym, co wydaje się niekonieczne, dlatego że przepisy fiskalne w UE cały czas działają, są skuteczne. Kryzys to kryzys, jest związany z porażkami finansowymi, ale tu nie chodzi o porażki poszczególnych krajów. Niemcy z kolei obawiają się, że będą odpowiedzialni za zadłużenie wszystkich krajów, i kanclerz Merkel stwierdziła, że chce zarządzać budżetami krajów członkowskich. Komisja Europejska oczywiście zgadza się z takim stanowiskiem. Związane są z tym pewne problemy – przede wszystkim to jest bardzo niebezpieczne ze względów gospodarczych, bo jeżeli posługujemy się tą samą walutą, to musimy też prowadzić taką samą politykę fiskalną. Jeżeli tylko coś się zadzieje, to politycy unijni natychmiast pokazują się w telewizjach i mówią: „Musicie przestrzegać polityki unijnej!”. Jak ludzie się czują, kiedy słyszą takie deklaracje? Nie lubią urzędników brukselskich, bo oni zabierają demokrację – demokrację w kontekście podatków i polityki fiskalnej. Tak naprawdę dochodzi wtedy do sytuacji ekstremalnych.

Trzeci problem to Europejski Bank Centralny – najbardziej niezależny bank na świecie. Jest duża różnica pomiędzy nim a niezależnym bankiem centralnym w Polsce albo w Wielkiej Brytanii. Te banki zachowują niezależność w realizowaniu transakcji, ale tak naprawdę odpowiadają przed swoimi rządami, są częścią tych rządów. Europejski Bank Centralny nie ma takiego politycznego władcy, nie ma tak naprawdę rządu strefy euro. I jest zawieszony ponad wszystkimi państwami członkowskimi. Na początku, kiedy w latach 2010–2012 rozpoczęła się panika, jeżeli chodzi o politykę fiskalną, wszyscy patrzyli, co zrobi EBC. Okazało się, że EBC nie zrobił nic i pozwolił, żeby panika się rozrastała, pewne interwencje podjęto dopiero w roku 2012. Zatem politycy wykonali pewne działania, ale tak naprawdę one nie miały bezpośredniego wpływu na politykę. W eurostrefie nie działo się nic pozytywnego, a wręcz okazało się, że koszty prowadzenia polityki się zwiększyły. A więc niezależność, o której mowa, powinna być zweryfikowana przez wszystkie 28 państw członkowskich, to trzeba uzgodnić, wynegocjować, być może poprzez referendum. Okazuje się, że EBC ma ogromną siłę, potężną władzę i kiedy patrzymy na jego odpowiedzialność pod kątem tego, co się dzieje na przykład w Stanach Zjednoczonych, widzimy, że EBC nie prowadzi dialogu, nie słucha tego, co mają do powiedzenia państwa członkowskie, nie bierze pod uwagę ich stanowisk. Urzędników EBC nie można ukarać za to, że źle wykonują swoje obowiązki…

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację. Decyzje podejmowane na poziomie unijnym muszą być otwarte, odpowiedzialne i powinny uwzględniać wybór demokratyczny. A więc zamiast strefy euro, która przede wszystkim uwzględnia interesy niemieckie, domagamy się mechanizmu, który będzie uwzględniał interesy wszystkich krajów członkowskich. Chcemy dobrych inwestycji i korzyści dla wszystkich. Oznacza to, że musimy odrzucić wszystkie ograniczenia, które po prostu krępują nam ruchy. EBC musi zacząć działać jak prawdziwy bank centralny – niech będzie bardziej odpowiedzialny i niech nie miesza się do polityki. Rozumiem, dlaczego Polacy chcą być częścią strefy euro, dlaczego chcą działać w ramach strefy euro – chodzi o poczucie europejskości. To jest złoty wiek dla Polski, tak naprawdę Polska nigdy nie odnosiła takich sukcesów gospodarczych, jakie odnosi teraz, w zasadzie jest na podobnym poziomie co Niemcy. Jeżeli dołączycie do strefy euro, to okaże się, że nagle stracicie kontrolę nad własną gospodarką, staniecie się politycznym sługą Niemiec, a to nie leży w waszym interesie. To nie leży w interesie Unii Europejskiej, dlatego bardzo państwa proszę, żebyście tego nie robili, zanim strefa euro nie zostanie naprawiona. Dopiero wtedy będzie można rozważać przystąpienie do niej.

 

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację.

 

Leszek Jażdżewski: Skoro to wszystko wina Niemców, to dobrze będzie teraz zapytać Jana-Wernera Muellera o jego opinię na ten temat.

Jan-Werner Mueller: Bardzo dziękuję, szczególnie serdecznie dziękuję za niezwykłą możliwość opowiadania o ocalaniu demokracji. Mamy teraz do czynienia z ogromnym kryzysem, kryzysem uchodźców, który stanowi prawdziwe wyzwanie dla Unii Europejskiej. Nie wiem, na ile produktywne są takie porównania, ale jestem pewien, że oba te kryzysy wskazują na dokładnie taki sam problem strukturalny, który leży u ich podstaw. Tym problemem jest to, w jaki sposób zarządzać, albo może, jeśli nie podoba nam się takie określenie, jak politycznie oswoić taką sytuację.

Jak już powiedział Philippe, obecnie znajdujemy się w bardzo trudnej sytuacji. Projekt, który miał połączyć Europejczyków, podzielił poszczególne narody. Stał się maszyną, która nasila konflikty międzynarodowe, zamiast je łagodzić. Może należy o tym myśleć w inny sposób, może należałoby wyróżnić dwa podejścia do oswojenia tych wzajemnych zależności. Można skorzystać z pomocy osób rządzących albo też z ruchów i działań ponadnarodowych. Mamy system zasad, zarówno w strefie euro, jak i w kwestiach uchodźców i wielu innych. Wiemy również, że te zasady nie są przestrzegane, wszyscy to przyznają w odniesieniu do Dublina, w wypadku eurostrefy, a tymczasem słyszymy głos, który mówi: „Jeżeli zacieśnimy te reguły, jeśli będzie ich pilnować Bruksela, to następnym razem wszystko się uda”. Ale to już powtarza się od pięciu lat, więc raczej przestajemy wierzyć w to, że te zasady w przyszłości będą przestrzegane. Alternatywą może być zatem polityka paneuropejska, która wypracuje różne podejścia do zarządzania wzajemnymi zależnościami. Problem w UE jest taki, że strukturalnie UE nie jest zdolna do prowadzenia takiej paneuropejskiej polityki. Oczywiście istnieją pewne wyjątki, nie chcę powiedzieć, że wybory do instytucji europejskich w ubiegłym roku były bezsensowne, ale wiem, że takie ogólne europejskie podejście będzie bardzo trudne do wypracowania. Oczywiście ktoś może powiedzieć: „Dobrze, zasady to jedna rzecz, a polityka to co innego”. Rozumiem taki argument, bo zasady są wynikiem działania polityki, to się wszystko ze sobą łączy. Ale ważne jest, by te zasady były odpolitycznione, by zostały w końcu ustalone podczas debat ogólnoeuropejskich. Powiem coś bardzo konwencjonalnego – żeby poradzić sobie z tą sytuacją, trzeba zrobić to, o czym mówi się już od kilku lat: sprawić, żeby Komisja Europejska stała się rządem europejskim. Oczywiście z definicji pewne funkcje KE umożliwiają takie działanie, ale w wielu państwach członkowskich jest to realizowane nieco inaczej. Dlaczego – moim zdaniem – jest to takie ważne i – miejmy nadzieję – nieuniknione? Status quo trzeba postrzegać w dwóch konspektach, przede wszystkim trzeba pamiętać o powielaniu konfliktów narodowych, trzeba – jeśli zasady są naruszone, jeżeli te zasady się nagina albo zawiesza lub gdy się okazuje, że wychodzą one poza ramy europejskie. Wiele osób nie uważa, że to jest coś oczywistego, jeżeli weźmiemy pod uwagę na przykład sytuację w Grecji. Trzeba jednak pamiętać, że projekt europejski zawsze był projektem opartym na prawie. Jeśli zaczniemy podważać rządy prawa w Europie, to staniemy przed poważnym problemem. Jeśli chodzi o wiceprezydenta KE, to on również odpowiada za praworządność. Oczywiście mamy wielu urzędników, którzy podnoszą rękę i mówią: „Tak, ja jestem od tego, żeby prawo było przestrzegane”, mamy sędziów, ale nie o to mi chodzi…

Przejdę do nieco innej kwestii – do drugiej grupy uwag, która, mam nadzieję, otworzy dyskusję. Czasami urzędnicy Komisji Europejskiej mówią o kryzysie rządów prawa w innym kontekście. Podnoszę tę kwestię, ponieważ mówią o tym, co wkrótce może zdarzyć się w kraju, który jest sąsiadem Polski, a właściwie już się zdarzyło – mówię tutaj o szczególnym wyzwaniu dla rządów prawa i demokracji, które ulegają pogorszeniu w samych państwach członkowskich. Czasami może to być, choć nie zawsze, wynik ogólnego kryzysu praworządności w UE. Wszyscy się na razie zgadzają, że UE nie ma przekonujących podejść czy instrumentów, które poradzą sobie z wyzwaniami, jakie stanowi rząd Orbána. Może więc warto się zastanawiać nad tymi wyzwaniami, pamiętając o polityce i o zasadach. Musimy wyciągnąć wnioski z przeszłości. O co mi chodzi? O to, że możemy wyobrazić sobie scenariusz, który zakłada, że jeśli coś w kraju pójdzie nie tak, to powinna istnieć grupa partii ponadnarodowych, która porozmawia z innymi członkami za zamkniętymi drzwiami. W pewnym sensie starają się to robić z Węgrami liderzy UE, ale nie do końca dobrze to wychodzi. Okazuje się, że przestrzeganie fundamentalnych zasad unijnych nie zawsze jest priorytetem. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z sytuacją, w której przestrzeganie zasad w sposób odpolityczniony działa. Musimy uważać na to, co chcemy osiągnąć, albo inaczej – polityka oznacza dokonywanie wyborów, oznacza pluralizm, bo to właśnie są te wybory, ale pluralizm w ramach ustalonych parametrów. Jeśli coś wykracza poza te parametry, tak jak na Węgrzech, daje aktorom, którzy nie zostali demokratycznie wybrani, pole do przestrzegania tych parametrów.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Czytając program Igrzysk Wolności, myślałem o dyskobolu, właśnie o idei igrzysk. Ale bardzo ważnym aspektem demokracji w Europie jest też urbanizacja, życie w miastach. O tym się mówi bardzo rzadko. Demokracja, jak wszyscy wiemy, to kwestia instytucji, ale to też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić. Nauczyliśmy się, że symbolicznie jest to bardzo istotne, by te scenariusze czy przestrzenie publiczne pozwalały ludziom na gromadzenie się i wspólne dyskutowanie. Myślę o tym, co na przykład stało się na Majdanie. W Unii Europejskiej ciekawe jest to, że trudno mówić o tak zwanej sferze publicznej. Nie mówię o tym, co się dzieje w Grecji; teraz można powiedzieć: „Dobrze, mamy kryzys w strefie euro, więc trzeba o tym wspólnie rozmawiać, ale to zupełnie inna kwestia”. Nie ma czegoś takiego, co można by nazwać przestrzenią publiczną dla Europejczyków, gdzie mogliby się zebrać, coś omówić czy nawet przeciw czemuś zaprotestować. Oczywiście mamy instytucje zbiorowe, one nawet mimo że są instytucjami rządzącymi całą Europą, zostały rozproszone po różnych miejscach. A więc wszystkie kraje, pomijając ich ogromną różnorodność wewnętrzną, muszą mieć taką strefę publiczną. Na przykład w USA mamy National Mall. Czy możemy sobie to wyobrazić w kontekście europejskim? Jesteśmy Europejczykami – czy moglibyśmy zebrać milion podpisów i zawieźć je do Komisji Europejskiej? Może tak, ale trudno sobie wyobrazić jak to zrobić. Czy poza taką biurokracją można sobie wyobrazić w tym kontekście coś innego?

 

Demokracja to kwestia instytucji, ale też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić.

 

Iwan Krastew: Mówiła już Wielka Brytania, mówiły Niemcy, to czego się spodziewać po Bułgarii? [śmiech] Moim zdaniem bardzo ważna jest charakterystyka, cecha doświadczeń narodowych. Chciałbym powiedzieć o tym, jaka jest perspektywa bułgarska. Mamy coraz większą tolerancję dla – nazwałbym to – nieporządku. Rainer Maria Rilke mówił o tym, co to znaczy zwycięstwo. Ostatnie siedem lat było dla UE bardzo dramatyczne. Philippe powiedział mi, że w kontekście gospodarczym siedem lat temu UE generowała 37 proc. światowego PKB, a teraz ta wartość spadła do 21 proc. To jest tylko siedem lat. Tak bardzo skupialiśmy się na sobie, że nie zauważyliśmy, jak stajemy się dla świata coraz mniej istotni. Dlaczego tak się stało? Niektórzy mówią, że wszystko się zdarzyło, ale nic się nie zmieniło. Mamy do czynienia z kryzysami – kryzysem uchodźców, kryzysem greckim – ale w UE przyjmujemy pewne rzeczy za status quo. Widzimy, że wszystko się zmieniło, ale nic się nie stało. Jednak my przetrwaliśmy jako Unia Europejska.

Moja historia jest znacznie prostsza. Chciałbym powiedzieć, po pierwsze, o perspektywie finansowej. Nie jest to istotne z punktu widzenia gospodarczego, ale psychologicznego. Zgadzam się, że mówimy o kryzysie wzajemnych zależności. Siedem lat temu postrzegaliśmy wzajemne zależności jako odpowiedź na kryzys, a teraz postrzegamy je jako problem. Taki przykład z obszaru bezpieczeństwa – siedem lat temu cieszyliśmy się, że jesteśmy w stanie odgrodzić się od Rosji i byliśmy bezpieczni, a teraz uważamy Rosję za źródło niebezpieczeństwa. Na wszystkich tych poziomach okazuje się, że wszystko, co wczoraj było rozwiązaniem, odpowiedzią, dzisiaj staje się problemem. Czy to więc nie jest tak, że świat się nie zmienił, ale zmieniła się nasza percepcja świata, w którym żyjemy? W 2010 r. barometr europejski pokazał, że 60 proc. Europejczyków było przekonanych, że ich dzieci będą żyły w lepszym świecie. Kiedy Niemcy zasugerowały zmiany strukturalne na Południu Europy, odpowiedź była taka, że przerabialiśmy to już w latach 90., ale wtedy perspektywy były lepsze, ludzie spodziewali się lepszej przyszłości. Wtedy te zmiany, te polityki postrzegano jako dobre, a dziś jest inaczej. Dziś UE ma do czynienia z kryzysem, który rządzi się zupełnie inną logiką. Mamy kryzys ukraińsko-rosyjski, mamy też kryzys brytyjski, gdzie Wielka Brytania zastanawia się, czy nie odłączyć się od UE. Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej między krajami biednymi a bogatymi, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze. Nie chodzi o to, by wszyscy głosowali tak samo, problem tkwi w tym, by rząd, który zostanie przez nich wybrany, pokazał, że jest w stanie poradzić sobie z pewnymi sytuacjami. Jeśli chodzi o kryzys rosyjski, to mamy do czynienia z inną sytuacją. Niemcy zdecydowały się zadziałać wbrew swemu interesowi, poświęciły relacje z Rosją na rzecz interesu Unii Europejskiej. A więc pytanie brzmi: „Jak możemy mieć pewność, że ci, którzy stracą na kryzysie europejskim, czyli na przykład Grecja, wykażą solidarność z Polską czy z krajami bałtyckimi, skoro mają poczucie, że te kraje nie były solidarne z nimi w czasie kryzysu?”. Mogą po prostu uważać, że już nikomu nic nie zawdzięczają. Do tego kryzys związany z uchodźcami… To jest jedyny kryzys o charakterze ogólnoeuropejskim. Z mojego punktu widzenia pokazał on najważniejszą lukę w europejskiej rzeczywistości. Tutaj również potrzebujemy wspólnej polityki europejskiej, ale efektem jest renacjonalizacja odczuć publicznych. Nie ma ani jednego kraju, który uważałby, że Bruksela będzie w stanie poradzić sobie z tym kryzysem. Tutaj nie ma znaczenia narodowość. To są problemy, które stoją przed UE. Oczywiście mówimy o tym, że demokracja ocali Unię Europejską. Pamiętam swoje początki na uniwersytecie, kiedy rozmawialiśmy o tym, że rozwiążemy problemy z socjalizmem. Nie chodzi o to, by mówić o demokracji, ale o to, by zachować równowagę i by pewne projekty przetrwały. Tego się nie da załatwić od ręki, trzeba wziąć pod uwagę interesy partii, krajów i ludzi.

Początkowo istniały dwie hipotezy. Jedna, że kryzys finansowy zdestabilizuje reżimy takie jak chiński czy rosyjski, ponieważ w dużym stopniu wierzono, że ich siła zależy od możliwości zapewnienia dóbr ekonomicznych. To dotyczyło Chin i Rosji przed rokiem 2009, ponieważ początkowo okazywało się, że dobrostan ludzi znacząco urósł. Druga hipoteza mówiła o tym, że kryzys wpłynie na demokrację, że wiele systemów demokratycznych upadnie, będziemy mieli do czynienia z rządami autorytarnymi i że tak naprawdę nie wiadomo, jakie się pojawią reakcje. Powiem coś, co właściwie jest trzecią hipotezą – zmiana uprawnień niektórych reżimów autorytarnych. Jeśli chodzi o Krym, to okazało się, że z jednej strony Putin zyskał poparcie, ale z drugiej strony UE nie prowadziła polityki alternatywnej. Oczywiście możemy wymieniać rząd co pół roku, ale nie możemy zmieniać polityk gospodarczych. Teraz te polityki muszą być bardziej elastyczne, ale pod jednym warunkiem: ich celem nie może być zmiana rządzącej klasy politycznej. Wkrótce to się zmieni, ale nie sądzę, żeby świat dużo zyskał, jeżeli te dwa rozwiązania będą ze sobą współzawodniczyć.

 

Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze.

 

Leszek Jażdżewski: UE od samego początku prowadziła projekty kierowane do elit, były one całkiem nieźle realizowane, elity zyskiwały demokrację. Ale dzisiaj jeszcze ważniejsze jest tworzenie demokracji i utrzymywanie jej. Czy UE przetrwa, jeżeli będzie prowadziła taką politykę masową? W latach 50. i 60. ta polityka wyglądała zupełnie inaczej. Polityka to głównie emocje, zawsze tak było. Kiedy mówimy o Unii Europejskiej jedyną emocją, którą to wywołuje, jest opowiedzenie się po jednej ze stron: albo jesteśmy za UE, albo przeciw niej. Nie ma żadnej socjalistycznej albo liberalnej polityki unijnej – jest albo polityka unijna, albo krajowa. I to mi przypomina pewien artykuł Magdy Melnyk, który niedawno czytałem. Jest na temat Hiszpanii i Katalonii. Mówi się w nim o bardzo energetyzującej masowej fieście w Katalonii, która zebrała bez porównania więcej uczestników, wywołując ogromne emocje, niż smutne i nudne oficjalne hiszpańskie uroczystości z przemowami króla i paradą wojskową. Ta krajowa, narodowa polityka, nacjonalizm tworzą właśnie takie emocje. Zastanawiam się więc, dlaczego jest tak niewielu proeuropejskich liderów, którzy potrafią się cieszyć tymi emocjami. Mamy polityków antyeuropejskich, mamy Orbána – oni lepiej grają na emocjach. Lepiej niż politycy proeuropejscy. Emocje – jak sądzę – oddziałują bardzo skutecznie i to głupie, że politycy proeuropejscy nie chcą ich prowokować. Chciałbym zapytać Jana-Wernera Muellera o Niemcy. Kilka razy mówiłeś o tym kraju w swoim przemówieniu. Czy Niemcy rzeczywiście mogą być hegemonem? Czy Niemcy będą umiały poradzić sobie z tym problemem, czy będą umiały być bardziej proeuropejskie? Bo cóż, polityka niemiecka wspiera przede wszystkim federacje. Nie zareagowałeś na oskarżenia Philippe’a, kiedy mówił, że Niemcy zmuszają pozostałe państwa członkowskie do tego, by zachowywały się tak, jak Niemcom pasuje.

Jan-Werner Mueller: Nie, nie będę reagować na te oskarżenia, ponieważ nie jestem rzecznikiem Niemiec. Ja jestem politologiem, więc mój język jest nieco inny, ale chciałbym wspomnieć o dwóch sprawach, potem może powiem nieco na temat Niemiec i ich stanowiska.

Przede wszystkim – jeśli chodzi o integrację – w debatach takich jak ta zawsze zapomina się o historii, wpuszczamy ją gdzieś tylnymi drzwiami. Oczywiście możemy sobie mówić, że potrzebujemy dobrego klimatu w Europie, ale powinniśmy wyrażać pewne oczekiwania co do tego, czym Europa powinna być, jak historycznie ją sobie wyobrażamy. Powiedziałeś o elitach w początkach tworzenia UE. Musimy pamiętać, że na początku, kiedy mówiliśmy o integracji UE, nie mówiliśmy o demokracji. W latach 50. wcale nie mówiliśmy o demokracji, wspólnota europejska chciała przede wszystkim pokoju, chciała dobrobytu, chciała politycznego spokoju. Pojęcia demokracji i praw człowieka wprowadziła Rada Europy. Na początku zwracaliśmy uwagę na dobrobyt i chodziło o to, by wszystkie kraje wygrywały, by wszyscy obywatele otrzymywali korzyści bez względu na to, czy byli bogaci, czy byli biedni. Ironicznie możemy powiedzieć, że UE przywłaszczyła sobie prawa człowieka. Oznacza to, że czujemy się bardziej uprawomocnieni, by żądać od UE regulowania wszystkiego na terenie Europy. Rada Europy tak naprawdę jest w tej chwili instytucją nieco zmarginalizowaną. Zatem ten obraz staje się zbyt skomplikowany. Tak, na początku mieliśmy elity, to one wiodły prym.

Druga rzecz – jak zaangażować masy? O Boże, jak mamy doprowadzić do tego, by masy stały się bardziej emocjonalne? To strasznie trudne. Mamy przyjąć jakiś pięcioletni plan, który spowoduje, że ludzie będą bardziej entuzjastycznie postrzegali EU? Myślę, że to nie miałoby sensu. Przede wszystkim tym, z czym się dzisiaj borykamy, jest konfrontacja – z jednej strony mamy demokrację, a z drugiej strony technokratyzm. Nie wiem, czy państwo się ze mną zgodzą. Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

Na koniec powiem coś, co jest dosyć kontrowersyjne. Właściwie ciągle słyszymy: „Wzmocnijmy Unię Europejską, niech będzie w niej więcej demokracji”. Parlament powinien się składać z rządu i z opozycji. Potrzebny jest ferment, musimy tworzyć wielkie koalicje, które będą ten ferment powodować, co przełoży się na zmiany. Ważne jest, byśmy wiedzieli, jakie są problemy; jeżeli ich nie poznamy, nie będziemy wiedzieli, jaki kierunek obrać, nigdy nie osiągniemy naszych celów. Mam nadzieję, że wkrótce doczekamy się takiej zmiany.

 

Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

 

Leszek Jażdżewski: Jedno słowo na temat Niemiec.

Jan-Werner Mueller: Tak, wszyscy pytają o Niemcy. Postaram się stawić czoła temu wyzwaniu. Być może należy zadawać pytania dotyczące Francji i Wielkiej Brytanii. Francja zupełnie wypadła z tych dyskusji, wyłączyła się z nich. 10–20 lat temu to by było nie do pomyślenia, to naprawdę szokujące, że w tej chwili także Niemcy wycofały się z tych dyskusji. Oczywiście w naszym rządzie jest człowiek, który powiedział, że Grecja powinna wylecieć z UE, z tym że tak naprawdę on wcale nie ma takich głupich pomysłów jeśli chodzi o wychodzenie z kryzysów. Myślę, że przede wszystkim trzeba zmienić sojusze, trzeba zmienić stosunki pomiędzy Francją i Niemcami. Jeżeli te dwa kraje się dogadają, to wtedy i Wielka Brytania włączy się do dyskusji. I to pomoże nam wypracować europejski spokój. Tutaj nie ma dobrych i złych rozwiązań, tak naprawdę potrzebna jest sztuka kompromisu.

Następna rzecz, o której warto powiedzieć, to budżet Komisji Europejskiej, który jest coraz bardziej ograniczony i wszyscy bardzo się tym denerwują. Uważam, że tak naprawdę stroną odpowiedzialną za taki stan rzeczy jest Wielka Brytania, nie Niemcy ani nie Francja, więc nie ma co spekulować odnośnie do Niemców i ich stanowiska.

Leszek Jażdżewski: Taka krótka myśl dotycząca tego, co powiedziałeś – mam wrażenie, że relacje na poziomie UE niby istnieją, ale nie idą za tym decyzje polityczne, jeśli o chodzi o Francję, jeśli chodzi o Niemcy. Chciałbym zadać pytanie Philippe’owi. W swojej książce piszesz o tym, jak się zająć zadłużeniem, jak finansować biedne kraje, jak bogate kraje powinny się w ten proces zaangażować. Czytałem twoją książkę i zastanawiałem się, że tak naprawdę jedynym instrumentem, który się wdraża, jest zwalnianie z zadłużenia ubogich krajów. Być może powinniśmy zbiorowo anulować długi, oczywiście w sposób koordynowany? Co by się wtedy stało?

Philippe Legrain: Miałem najpierw zająć się pierwszym pytaniem, które zadałeś, ale zacznę od tego drugiego. W 2007 r. politycy zachodniego świata stwierdzili, że zmienią podejście do kryzysu w stosunku do tego, co się działo w latach 30. Stwierdzili, że gospodarkę trzeba stymulować, trzeba wprowadzić wiele reform. No i oczywiście, że trzeba się zająć zadłużeniem po to, by poprawić sytuację gospodarczą. W Stanach Zjednoczonych w stosunku do tego, co działo się w latach 30. ubiegłego wieku, wyniki nieco się poprawiły. Ale problem jest taki, że staramy się wprowadzać systemy gospodarcze, które tak naprawdę są dysfunkcyjne, które nie działają. Mamy ogromne obciążenia dotyczące zadłużenia, sektor prywatny musi finansować sektor publiczny i vice versa. Patrzymy też na kraje takie jak Chiny, również bardzo zadłużone. Poza tym i kraje rozwijające się mają ogromne problemy finansowe. Wiemy, że gospodarka chińska zaczyna spowalniać, dlatego że w Stanach Zjednoczonych z kolei sytuacja gospodarcza się poprawia. I wiemy, że gospodarki głównie rozwijają się dzięki kredytom, a przez to coraz bardziej wzrasta poziom zadłużenia i wybucha kryzys. Bardzo trudno jest nam radzić sobie z tymi kryzysami. Rozumiem, dlaczego mówicie, że nie chcecie mieć planów w zakresie anulowania zadłużenia, jak w latach 30., ale musimy to robić w sposób stopniowy. Jeżeli chodzi o poziom zadłużenia na świecie, to jest po prostu niemożliwy do spłacenia, niezależnie od tego czy patrzymy na UE, czy też na Stany Zjednoczone. Ale i tak musimy się tą sprawą zająć, więc trzeba wdrożyć zasady polityczne, gospodarkę polityczną. Inaczej to wyglądało w latach 2007–2008 niż w latach 2010–2012. Oczywiście sytuacja w tej chwili jest dosyć trudna, ale na razie jakoś dajemy sobie radę. Wierzyciele chcą odzyskać swoje środki. Musimy patrzeć w przyszłość i albo będziemy mieli do czynienia z ogromnym kryzysem finansowym, albo pojawią się polityczne presje i zostanie zastosowany model historyczny.

Wrócę do pytania dotyczącego charakteru Unii Europejskiej. Na początku robiliśmy taki projekt unijny, gdzie chcieliśmy spełniać cele polityczne, stosując podejście technokratyczne. Na początku lat 50. ubiegłego wieku demokracje narodowe stały się bardziej otwarte i liderzy unijni zaczęli podejmować w Brukseli decyzje za zamkniętymi drzwiami, dlatego Unia Europejska została zalana polityką, na przykład dotyczącą podatków. I ta polityka technokratyczna w tym momencie nie jest akceptowalna. Podoba mi się kontrast pomiędzy demokracją a populizmem. Patrzę na to, co robi Komisja Europejska. Wszyscy uważamy, że populizm jest zły. Ludzie, którzy pracują w KE, uważają, że wiedzą, co stanowi najlepsze rozwiązanie. Oni niestety nie słuchają obywateli – gdyby to robili, to sprawa znacznie by się poprawiła, udałoby się nam lepiej rozwiązywać te problemy. Przecież elity tak naprawdę nie rozumieją, jak wygląda życie szarego człowieka. Elity jeżdżą limuzynami, skąd mogą wiedzieć, co czuje pasażer komunikacji miejskiej? Potrzebna jest nam autentyczna polityka, polityka wyboru. Nie można tylko cały czas patrzeć na różne, konkurencyjne wobec siebie, możliwości działania. Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Bardzo potrzebna jest nam większa stabilizacja polityczna. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie. Jeżeli wprowadzamy podatki, to te podatki muszą być reprezentatywne, to musi być sprawiedliwe. Tymczasem w tej chwili słyszymy państwa członkowskie i ich obywateli, którzy mówią: „Podatki narzuca nam Unia Europejska, nie chcemy ich”.

 

Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie.

 

Leszek Jażdżewski: To teraz pytanie do Iwana – czy taka polityka jest w Europie możliwa?

Iwan Krastew: Chciałbym opowiedzieć o badaniach, które zostały przeprowadzone w roku 2010. Starano się sprawdzić, jaka była opinia Niemców na temat Grecji; mówiono o edukacji, która nie była istotna, o przynależności partyjnej, statusie i interesie gospodarczym. Ciekawe było to, że po udzieleniu odpowiedzi respondenci mieli możliwość przekazania 100 euro na dowolną organizację dobroczynną. Było tych organizacji bardzo dużo, niektóre były na poziomie europejskim, a niektóre na przykład wspierały dzieci w Afryce. Ci, którzy chcieli dać te pieniądze na dzieci w Afryce, wspierali też solidarność, jednak solidarność na poziomie europejskim, z emocjonalnego punktu widzenia, jest trudna do utrzymania. Dlaczego powinniśmy dać te pieniądze Grekom, a nie głodującym dzieciom w Afryce, przecież możemy te pieniądze dać ludziom, których znamy, którzy tych pieniędzy potrzebują – i to jest właśnie dobry przykład solidarności. Po procesie edukacji stało się jednak coś innego, zmieniła się dynamika po kryzysie finansowym. Przeprowadzono na ten temat wiele badań. Wsparcie dla Brukseli opierało się na zaufaniu lub jego braku. Społeczeństwa z Północy ufały Brukseli tak samo jak swoim rządom, była bardzo silna korelacja pomiędzy Niemcami, Szwedami i innymi północnymi nacjami, ponieważ one wierzyły Brukseli, ufały, że ich rządy mogą wpływać na Brukselę. Jeśli chodzi o sytuację Polski, to nie wiem, jak to jest, ale w wypadku na przykład Bułgarii logika była taka: „Nie wiemy, kim są ci ludzie, ale oni na pewno nie są bardziej skorumpowani niż nasi politycy”. I tu znowu pojawiała się kwestia: „Nie wierzymy swojemu rządowi, więc nie wierzymy rządowi w Brukseli”. Dlatego tak niechętnie zgadzamy się na to, by Bruksela podejmowała pewne decyzje.

Jeżeli chodzi o sytuację w Barcelonie czy o kryzys uchodźców, to zaszła pewna zmiana. Okazuje się, że niektórych decyzji nie chcemy pozostawiać Brukseli, wolimy, żeby podejmowały je nasze rządy, chociaż nie do końca jesteśmy przekonani, że one o nas zadbają. Mieliśmy słynną książkę „The European Rescue of the Nation State”. Projekt europejski tak naprawdę nie miał zaszkodzić państwowości, miał po prostu wzmocnić tę władzę na poziomie narodowym. Teraz widzimy, że poziom integracji europejskiej daje niektórym prawo do powiedzenia: „Chcę być częścią Unii Europejskiej, ale nie widzę powodu, dla którego miałbym być częścią Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii”. To jest pewien problem, to jest nowa sytuacja. Wcześniej UE miała te kraje scalać, a teraz kwestia integracji europejskiej staje się problemem. Skoro regiony są ważniejsze niż poszczególne kraje, to czemu właściwie mielibyśmy to utrzymywać?

I jeszcze jedno – co mnie zatrważa w polityce europejskiej? Nie chodzi o podejmowanie głupich decyzji, bo one są podejmowane przez różne rządy w różnym czasie na różnych poziomach. Ale demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Trzeba się zastanowić, co odróżnia systemy demokratyczne – one po prostu nie potrafią podejmować decyzji. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony. Weźmy pod uwagę populizm – to była zawsze część demokracji, jeśli nie będziemy mieć elementów populizmu w swoim rządzie, to nigdy nie będziemy wiedzieli, co takiego złego jest w rządzie populistycznym. Staramy się stworzyć system, w którym nigdy nie damy ludziom możliwości dokonywania złych wyborów. To jest znacznie większy problem, bo technokracja i populizm są częścią równowagi demokratycznej. Ona oczywiście będzie się zmieniać, będą różne cykle, ale to jest trochę tak jak w latach 90., gdy wierzono, że już nie ma takich cykli biznesowych, a potem, kiedy przyszedł kolejny kryzys, to okazał się bardziej katastrofalny niż kryzys, którego można oczekiwać przy normalnych cyklach biznesowych.

Jeszcze doświadczenie bułgarskie – zmieniały się rządy, nikt w Bułgarii nie został wybrany ponownie, głosowaliśmy na bardzo dziwnych ludzi. I zadaliśmy sobie pytanie: jak to jest możliwe, że ludzie w UE głosują tak, a nie inaczej? Zachęcamy ludzi do tego, żeby próbowali, oni traktują populistów jak jakieś narkotyki, dopalacze: „Spróbujmy, zobaczymy, co się stanie”. Nie spodziewamy się, że stanie się coś złego, ale to jest bardzo niebezpieczne założenie. Wyborcy nie mogą stracić czujności, muszą uważać na to, jakich dokonują wyborów, bo sytuacja może się stać niebezpieczna, a kryzys finansowy może przynieść znacznie gorsze rezultaty, niż się spodziewamy.

 

Demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony.

 

Leszek Jażdżewski: Przede wszystkim sami musimy obwiniać siebie, to znaczy Polaków i Bułgarów. Rozważmy proces decyzyjny w 28 krajach – wcześniej tylko w 15, im mniej, tym łatwiej… Możliwość autokorekty powoduje, że działamy nieco jak reżim. I to nie jest demokratyczne, bo gdy zbyt wiele krajów decyduje, to wiadomo, że każdy kraj decyduje pod siebie. Nie mogę winić Portugalczyków, że nie czują solidarności z nami czy z Łotwą. Problem polega na czymś zupełnie innym. Jeżeli nie możemy stworzyć europejskiego nacjonalizmu – ja nie bałbym się takiego nacjonalizmu, bardziej bałbym się 28 konkurujących ze sobą nacjonalizmów – to należy pamiętać, że w XIX w. to było bardzo popularne podejście i właśnie dzięki temu zupełnie zmieniliśmy europejską politykę. Nie chcę powiedzieć, że to jest niemożliwe, ale nie bardzo wiem, jak to zrobić. Inna możliwość to stworzenie imperium, ale chyba nie chcemy być imperium, nawet Brytyjczycy chyba nie chcą być imperium, nie mówiąc o innych krajach. Ale myślę, że jest to jakiś pomysł, żeby realizować narodowe polityki.

Czas na pytania publiczności.

Głos z sali, Paweł Zerka, demosEUROPA: Mam bardzo krótkie, proste i otwarte pytanie do panelistów. Chodzi mi o ubiegłotygodniowe przemówienie François Hollande’a i Angeli Merkel w Parlamencie Europejskim. Hollande powiedział, że nadszedł czas, kiedy Europa jest potrzebna jeszcze bardziej niż kiedykolwiek i jeśli nie będziemy jej sprzyjać, to w ogóle nie będzie Europy, Europa upadnie. Angela Merkel powtórzyła, że kryzys z imigrantami stanowi moment, kiedy potrzeba nam „więcej Europy”. Moje pytanie dotyczy państwa wrażeń, refleksji, których doświadczyliście, słysząc słowa tych dwojga polityków.

Głos z sali, Anna Nowicka: Mam dwie wizje – pierwsza dotyczy przeszłości: Unia Europejska została stworzona jako projekt biznesowy i cały czas korzystamy z tej menedżerskiej technologii, dlatego że nie mieliśmy innego wyjścia. Druga wizja dotyczy praw człowieka: one są zaniedbywane. Tylko ekonomiści mogą uczestniczyć w tworzeniu takiej właśnie Unii. Zastanawiam się, czy ta spółka joint venture jest gotowa do likwidacji? Gdy analizuję tę sytuację, korzystam z własnych doświadczeń. Jestem mamą dwóch chłopców, jeden z nich jest artystą i leniuchem, drugi to sportowiec, świetny uczeń i nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim kieszonkowym. Obaj chłopcy są naprawdę dobrymi ludźmi. Ja jako matka postrzegam UE jako rodzinę. To jest przecież coś, czego nie można zlikwidować, jeżeli się już tym zmęczymy, bo my jako naród nie możemy wyprowadzić się z tego domu. Uważam więc, że jeżeli potrzebna jest nowa wizja tego projektu, to musimy pozwolić uczestniczyć w nim również matce.

Głos z sali: Zgadzam się, jeśli chodzi o problem współzależności, zgadzam się również, że nasza suwerenność bywa ograniczona. Oczywiście państwa członkowskie są zadłużone. Ale proszę sobie wyobrazić, że Grecja nie ma długu publicznego – czy łatwiej byłoby wtedy zmieniać rządy? Te współzależności istnieją cały czas, czy są one powodowane przez handel, czy przez inne dziedziny. A więc tak naprawdę czy to zmieniłoby sytuację?

Iwan Krastew: Chciałbym poruszyć trzy kwestie. Po pierwsze: „więcej Europy” – ja nie rozumiem, co to znaczy, pewnie dla każdego będzie to oznaczać coś zupełnie innego. Tym, co się zmieniło, jest wynik powodowany przez problem z imigrantami i konflikt na Ukrainie. Unia Europejska w tej chwili stanowi jedno wielkie sąsiedztwo. Tak właśnie postrzegamy Unię. A sąsiedzi powinni współpracować. Musimy coś zrobić z kryzysem ukraińskim i problemem z uchodźcami. Powiedzmy, że 1 listopada w Turcji będą wybory. Proszę sobie wyobrazić, że milion ludzi nagle wyjdzie w Stambule na ulice protestować. Czy wyobrażają sobie państwo, że Unia może sobie w tej chwili pozwolić na to, żeby wypowiadać słowa krytyki w stosunku do tych ludzi, czy w ogóle możemy w to ingerować? I analogicznie – czy my możemy coś zrobić, żeby zahamować napływ emigrantów do Niemiec? Pani Merkel jest znana ze swoich protureckich sentymentów, no więc oczywiście uchodźcy starają się dotrzeć do Niemiec. Dokładnie tak samo dzieje się na Ukrainie – z Ukrainy także przybywają emigranci, którzy chcą dotrzeć do Niemiec, do Hiszpanii, do Francji. To „więcej Europy” tak naprawdę niewiele znaczy, przecież nie chodzi o żadne magiczne słowa. Obecnie nasz główny problem polega na tym, co chcemy osiągnąć za jakiś czas, o co walczymy.

Jeśli chodzi o wypowiedź pani Anny – zgadzam się z nią. Jedyną wymówką jest to, że to nie myśmy to rozpoczęli, nie my jesteśmy ojcami Unii. Trzeba też patrzeć na życie codzienne, nie tylko na wybory, nie tylko na aspekty polityczne. Musimy cały czas być otwarci na zmiany po to, by dobrze funkcjonować. Niektórzy mówią: „Nie powinniśmy zmieniać granic, nie powinniśmy zmieniać podejścia do tworzenia państwowości”. Po zimnej wojnie te granice bardzo się zmieniły i wtedy były tego zarówno dobre, jak i złe strony, zawsze tak jest. Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność. Ostatnio wydano książkę, w której podawane są argumenty historyczne pod kątem bezpieczeństwa wewnętrznego. To wszystko zostało pokazane w perspektywie przyszłości – co mogłoby się zdarzyć, jeżeli wybuchłaby wojna. Musimy robić wszystko, żeby redukować zagrożenia, musimy patrzeć na korzyści.

I ostatnia rzecz, którą chciałem poruszyć. Nawiązuję do badania, w którym uczestniczyłem. Kiedy mówimy o globalizacji, to musimy pamiętać, że naprawdę wszystko się zmieniło, że ona wszystko zmieniła. Na przykład w latach 90. badaliśmy poziom szczęścia ludzi na świecie. Okazało się wtedy, że Nigeryjczycy i Niemcy to były narody najbardziej zadowolone. 20 lat później powtórzono to badanie. Nigeryjczycy nadal byli tak samo zadowoleni. U Niemców natomiast już zmalał poziom zadowolenia. Co się stało? Wpływ telewizji… Pewien lekarz bułgarski porównywał sytuację z lat 80. do sytuacji obecnej, porównywał sam siebie z lekarzami amerykańskimi i niemieckimi, zastanawiał się, dlaczego poziom zadowolenia jest różny. Okazało się, że przede wszystkim chodzi o to, co widzimy w telewizji, o to, co nas otacza.

 

Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność.

 

Leszek Jażdżewski: Odpowiem jeszcze na zarzuty dotyczące parytetu. Okazało się, że brakuje kobiet, które byłyby w stanie jechać tu przez cały dzień, żeby rozmawiać przez godzinę. Tylko mężczyźni byli na to gotowi…

Jan-Werner Mueller: Być może warto jeszcze opowiedzieć o populizmie. Nie miałem tego na myśli w kontekście zwykłych ludzi. Dla mnie bycie populistą nie wystarczy, aby krytykować elity, ponieważ z definicji, oprócz bycia przeciwko elitom, trzeba być przeciw pluralizmowi, bo wtedy można mówić: „My i tylko my odpowiednio reprezentujemy ludzi, naród, kraj”. Mamy przywódców, którzy tak mówili. Oni starali się obalić wszelkie idee wysuwane przez opozycję. Można być populistą, ale niekoniecznie nacjonalistą, ksenofobem itd., bo wtedy antypluralizm postrzega się inaczej. Jeszcze taki przykład – niektórzy z państwa być może pamiętają fantastyczne przedsięwzięcie, do którego doszło podczas amerykańskiej Tea Party, kiedy dyskutowano o etyce zawodowej. Mówiono: „Nie jesteśmy rasistami, nie jesteśmy przeciwko komukolwiek, chcemy po prostu, żeby ludzie pracowali, godnie wykonywali swoje zajęcie”. Wszyscy oczywiście mogą działać razem, można mieć rząd, który jest populistyczny i bardzo prawicowy, to się ze sobą nie kłóci. Ale również w Niemczech mamy teraz bardzo dużą grupę ludzi, którzy otwierają ramiona przed uchodźcami, ale też sporą tych, którzy przeciw temu protestują z transparentami. Czasami mówimy więc: „Jesteśmy populistami”, ale ja twierdzę, że to nie oznacza, że jesteśmy też przeciw pluralizmowi. Philippe już mówił o mentalności w tym zakresie. Powinniśmy odróżniać aktorów na tej scenie, to, jak mówią, czego chcą i w jaki sposób wpisują się w demokrację.

Chciałbym skończyć pozytywnie: mówimy o przeszkodach, chwaliliśmy się tym, że wprowadziliśmy działania naprawcze, że potrafimy dokonywać dobrych wyborów – to wszystko prawda. Ale jednocześnie musimy być bardzo uważni przy dokonywaniu porównań. Jeśli spojrzymy na lata 50., to zobaczymy, że wtedy też dużo przeszkód stało nam na drodze, a potem nadeszła zimna wojna. W przeciwieństwie do osób, które mówią o postdemokracji i przeciwstawiają ją demokracji, musimy być bardzo ostrożni w tym, jak daleko posuwamy się w porównaniach. Lata 50. to był czas, gdy kobiety zostały w dużej mierze wykluczone z polityki, bo uważano, że nie są w stanie mówić o różnych kwestiach społecznych i politycznych. To tylko taki przykład.

Philippe Legrain: Odpowiem na jedno z zadanych pytań. Nie wiem, czy powinniśmy mówić o tym, jak postrzega się Europę, czy w Europie panuje chaos. Bardzo istotną kwestią jest to, by określić, o jakiej Europie mówimy, jaka jest najodpowiedniejsza, skuteczna i dopuszczalna reakcja. Rozwiązanie jest dość szalone, obłędne. Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem. A więc to nie jest kwestia „więcej Europy” czy „mniej Europy”, tylko tego, czy jesteśmy w stanie przekonać Europejczyków, że przyjęcie uchodźców będzie inwestycją, która się zwróci. Czy możemy zmienić narrację dotyczącą uchodźców i sprowadzić ją na bardziej pozytywne tory? Nie ma znaczenia, czy ta odpowiedź pojawi się na poziomie krajowym czy europejskim. Niemcy postrzegają tę kwestię w sposób pozytywny, więc to, co zrobią Polska, Wielka Brytania czy Węgry ma wtórne znaczenie. Oczywiście trzeba wszystkich przekonać, że przyjęcie uchodźców jest problemem ogólnoeuropejskim. To jest fundamentalny argument, który może być warunkiem wstępnym.

Może trochę oddalam się od tego, o co chodzi w tym kryzysie. Teraz słyszymy, że dług publiczny jest kwestią posiadania wyboru. Oczywiście w Stanach Zjednoczonych czy w Polsce poziom długu publicznego jest różny, ale wybory polityczne były ograniczone. Pomyślmy o takich krajach jak Hiszpania czy Włochy. Istotną kwestią, która doprowadziła do ograniczenia polityki, jest to, że możliwe jest zaciąganie pożyczek pomiędzy krajami i że są powiązania pomiędzy bankami a systemem politycznym, że banki są postrzegane albo jako zwycięzcy, albo jako świnki skarbonki. I trzeci argument, który często słyszymy – kryzys banków francuskich i niemieckich źle wpłynął na sektor publiczny, na dług publiczny i spowodował wiele kłopotów. Nie chcemy, żeby obywatele płacili to zadłużenie na rzecz prywatnych banków. Banki nie mogą bez końca się bogacić, myślę, że to jest najważniejsze. Celem stworzenia unii walutowej, bankowej, było zerwanie tej relacji pomiędzy rządami i bankami. Chcieliśmy mieć strefę euro, która właśnie będzie mogła korzystać z dobrego współdziałania z bankami. Banki jednak pracują w obu kierunkach – pracują na rzecz rządów, dlatego że to rządy wykupują ich zadłużenie i je spłacają. A więc te relacje, te powiązania tworzą się bardzo mocne. Dlatego można powiedzieć, że unia bankowa to trochę taki żart. Przez kolejne 5, 10, 15 lat nasza gospodarka w strefie euro będzie wyglądać właśnie tak, jak gospodarka znajdująca się w kryzysie.

 

Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem.

 

Kultura, polityka i biznes :)

Każdy jest produktem swoich dziadków, pradziadków, choćby nigdy nie widział ich na oczy. Według Jeana-Jacques’a Rousseau kultura jest środowiskiem, w którym ludzie są zatopieni, i każdy między nimi stosunek określony jest przez kulturę danej zbiorowości. Według niego oznacza to, że jednostka i jej postawy są wytworem kulturalnej, zorganizowanej zbiorowości.

Mimo że kultury się nie wartościuje, to większość naukowców określa demokrację jako najwyższy poziom rozwoju kultury politycznej w danym kraju. Demokracja nie zawsze jednak idzie w parze z wolnym rynkiem, a wolny rynek – z demokracją. Singapur – od lat będący najbardziej konkurencyjną gospodarką według rankingów Międzynarodowego Forum Gospodarczego i Banku Światowego – niech służy za podstawowy dowód na to, że są takie wyjątki.

Gdzie demokracja, tam i biznes

Generalnie biznes bardziej opłaca się prowadzić w kraju, który realizuje wartości demokratyczne. Jak pokazuje zależność między miejscem danego kraju w rankingu „Doing Business” Banku Światowego i „Democracy Index Economist Intelligence Unit”, im lepsza demokracja, tym wyższe miejsce danego kraju w rankingu konkurencyjności ekonomicznej. Somalia, choć realizuje cel państwa minimum, nie jest rajem dla przedsiębiorców.

Pierwszy ranking powstaje przez przepytanie reprezentatywnej grupy przedsiębiorców prowadzących biznes w stolicach prawie wszystkich krajów świata. Drugi kształtują oceny demokracji w danym kraju wystawione przez niezależnych ekspertów, m.in. z organizacji międzynarodowych i think tanków, w kategoriach wolności prasy, uczciwości wyborów, wpływu obcych mocarstw na politykę i zdolności urzędników do wprowadzenia regulacji w życie.

Zależność między miejscem danego kraju w rankingu „Doing Business 2013” i „Democracy Index 2012”[1]

Zależność między demokracją a tym, jak łatwo prowadzi się biznes, jest bardzo silna. Dyktatura przekłada się często po prostu na większe koszty wynikające z konieczności płacenia łapówek i brak zaufania do instytucji publicznych regulujących rynek. Korea Północna jest ostatnia na liście systemów politycznych jako tyrania, a w rankingu „Doing Business” nawet się nie znalazła. Nie istnieje w niej prywatna własność – jeden z fundamentów wolnego rynku.

Nie jest też tak, że państwa socjalne, choćby Norwegia, nie są konkurencyjne. Ten kraj jest wzorową demokracją zajmującą zaszczytne pierwsze miejsce, ale jednocześnie jest siódmy, jeśli chodzi o łatwość prowadzenia firmy. Podobnie jest ze Szwecją, która pomimo rozbuchanego welfare state i uczestniczącej demokracji ma konkurencyjną gospodarkę.

Jak uważają autorzy książki „Why Nations Fail…” – Daron Acemoglu i James Robinson – najważniejszymi czynnikami stymulującymi rozwój gospodarczy bądź też go ograniczającymi są instytucje polityczne danego kraju[2]. Przez wieki tylko instytucje demokratyczne i oświecone, te, które respektują prawa jednostki i ich bronią, które zachęcają do przedsiębiorczości, w długim terminie tworzą podstawy do wzrostu gospodarczego i podnoszą jakość życia swoich obywateli. Francuski ekonomista z XIX w. Pierre Paul Leroy-Beaulieu mówił nawet o tym, że jednym z głównych pożytków kolonializmu jest przynoszenie europejskich instytucji do państw kolonialnych[3].

Polska w rankingu „Doing Business” zajmuje 48. miejsce, a w jakości systemu politycznego – 44. Jesteśmy średniakiem takim jak Węgry czy Słowacja, ale daleko nam do Niemiec zajmujących 19. miejsce w zestawieniu Banku Światowego i 14. w opracowaniu Economist Intelligence Unit. Porównywalna z Polską ludnościowo i gospodarczo Hiszpania zajmuje 46. miejsce w rankingu gospodarczym, ale 25. w politycznym. Gorzej radząca sobie w kryzysie gospodarka ma nadal bardziej demokratyczny system polityczny niż ten w Polsce. Na politykę i gospodarkę kluczowy wpływ ma tytułowa kultura.

Jaka jest polska kultura biznesowa

W latach 60. i 70. XX w. holenderski psycholog Geert Hofstede pracował w dziale zasobów ludzkich europejskiej centrali IBM. Jego zadaniem było jeździć po świecie, rozmawiać z pracownikami koncernu i zadawać im pytania dotyczące strategii rozwiązywania problemów, współpracy z innymi oraz nastawienia do zwierzchników. Kwestionariusze były długie i wielowątkowe i z czasem naukowiec zebrał ogromną bazę danych, na której podstawie dokonał analizy różnic między badanymi społecznościami. Dzisiaj wymiary według Hofstede zaliczają się do klasyków pojęciowych psychologii kultury. Badania Holendra są prowadzone od wielu lat i prawie każdy kraj świata i jego kultura zarządcza ma w nim swoje miejsce.

Jaki obraz Polaków wyłania się z badań Hofstede? Są przede wszystkim przywiązani do sztywnych reguł, działają krótkowzrocznie, a od innowacji wolą tradycję.

Dominującą cechą kulturową Polaków jest potrzeba istnienia pisanych i niepisanych zasad: regulaminów, przepisów i wzorców zachowań. Pod tym względem polska kultura jest zbliżona do innych krajów regionu, w tym Rosji. W krajach Europy Zachodniej kultura sprzyja raczej podejmowaniu działań niestandardowych i swobodnej współpracy, a sztywne zasady są wprowadzane jedynie wówczas, gdy jest to przydatne.

Polacy czują się naturalnie w warunkach wyraźnych hierarchii – zarówno w miejscu pracy, jak i w całym społeczeństwie. Chętniej akceptują nierówną dystrybucję władzy, wolą, gdy jest ona skupiona w jednym ośrodku. Pod tym względem polska kultura wyraźnie różni się od zachodniej, zwłaszcza anglosaskiej i skandynawskiej. Podobnym rozumieniem hierarchii cechują się natomiast Francuzi i Belgowie. Z kolei Słowacy, Rosjanie i Rumuni mają najbardziej zhierarchizowane kultury w Europie.

Polska kultura premiuje asertywność, współzawodnictwo i rozwiązywanie konfliktów poprzez konfrontację. Dla Polaków ważniejszy od komfortu życia jest sukces zawodowy – żyją po to, by pracować, a nie na odwrót. Pod tym względem Polakom bliżej do Niemców czy mieszkańców krajów anglosaskich.

W polskiej kulturze jednostka i jej bezpośrednie otoczenie (rodzina, znajomi, współpracownicy) jest ważniejsza od szerszej wspólnoty (klasa społeczna, kasta, grupa zawodowa). Polacy w pierwszej kolejności dbają o siebie i swoich bliskich. Pod tym względem polska kultura jest typowo „zachodnia”, kolektywizm występuje we wszystkich regionach świata poza Europą i Ameryką Północną.

Jeśli chodzi o kulturę powściągliwości, to na tle innych narodów Polacy nie są spontaniczni, częściej kontrolują swoje emocje. Wiąże się to z pesymizmem, cynizmem oraz mniejszą gotowością do „korzystania z życia”. Ekspresję Polaków często ograniczają normy zachowania, a czerpanie przyjemności bywa postrzegane jako coś niewłaściwego. Takie podejście jest charakterystyczne dla społeczeństw Europy Środkowo-Wschodniej. Po drugiej stronie spektrum znajdują się narody Ameryki Południowej, ale także Anglosasi i Skandynawowie.

Polska kultura jest bardziej normatywna niż pragmatyczna. Oznacza to, że Polacy są dociekliwi, dążą do ustalania „prawd absolutnych”, za wszelką cenę szukają wytłumaczeń, a niekoniecznie rozwiązań. Są bardziej zorientowani na przeszłość i przywiązani do tradycji. Odbywa się to kosztem myślenia długofalowego, od którego ważniejsze są doraźne korzyści. W efekcie np. rzadziej oszczędzają i inwestują. Odwrotne podejście mają mieszkańcy wszystkich sąsiednich krajów. Z drugiej strony normatywność cechuje także Norwegów, Kanadyjczyków czy Irlandczyków, ale narody te odróżnia od Polaków wiele innych cech.

Kultura Polaków jest bardzo specyficzna – najbliżej im do Portugalczyków i Greków, choć podobieństwa są tylko częściowe. Z sąsiadami więcej ich dzieli, niż łączy. Polakom brakuje elastyczności, od współpracy wolą współzawodnictwo, a normy zachowań tłumią innowacyjność. Pracownicy ceniący sztywne reguły i ciężką pracę mogą – paradoksalnie – obniżać produktywność, zwłaszcza w nowoczesnych gałęziach gospodarki. Skąd wzięła się ta mieszanka kulturowa, która nie jest przepisem na sukces?

Skąd się wzięła polska kultura?

Tym, co widać po dziś dzień, jest współwystępowanie różnic kulturowych między regionami Polski. Mowa o klasycznym podziale na Polskę A i B, który – co ciekawe – zaczął się kształtować już w XVII w.

Według Janusza Hryniewicza podstawowym pojęciem potrzebnym do zrozumienia różnic kulturowych i gospodarczych w Polsce, jest feudalny folwark. Z jednej strony menedżerowie traktujący swoich pracowników niczym własność – swojego chłopa, który ma wykonywać polecenia. Z drugiej strony sami pracownicy wchodzący w swoje role biernych i posłusznych, dostosowujących się do życzeń dziedzica w firmie czy życiu politycznym.

W zachodniej części Polski (w Wielkopolsce, na Pomorzu Zachodnim i na Śląsku) w XVI i XVII w. ukształtowały się odmienne zasady działania folwarku niż na innych terenach kraju. Jego wyróżnikiem była produkcja głównie na potrzeby rozwijających się miast. Wschód produkował w dużym uproszczeniu tylko zboże, i to starymi technologiami. Ścisła współpraca Wielkopolski z zachodnimi protestanckimi miastami sprawiła, że produktywność gospodarstwa tej samej wielkości w XIX w. była trzy razy większa niż na Mazowszu i dwa razy większa niż w Galicji.

Zachód Polski współpracował z miastami i nową demokratyzującą się kulturą miejską, w której chłop mógł odgrywać role społeczne, a nie był własnością. Reforma rolna z początku XIX w. w Prusach predestynowała teren zaboru do tego, by był bardziej efektywny i miał inną kulturę nawet teraz. Objawia się to między innymi tym, że w tych regionach czterech na pięciu mieszkańców opowiedziało się za wejściem do Unii Europejskiej. Ponadto, na zachodzie mniej osób uważa, że to państwo powinno wyrównywać dochody obywateli, i jest mniejsze poparcie dla idei silnego państwa.

Wschód kształtował się inaczej. Nigdy nie doszło tam tak naprawdę do całkowitej reformy rolnej. Dopiero od 2004 r., dzięki zwiększonemu finansowaniu, gospodarstwa rolne w tych regionach zaczęły się rozwijać, a zbędni pracownicy wyjeżdżać w inne regiony Polski i Europy. Niska produktywność, brak nowych technologii rolnych i brak swobód dla chłopów spowodował, że po dziś dzień mieszkańcy są bardziej konserwatywni. Głosują na PiS, a Unia Europejska cieszy się u nich mniejszym poparciem.

Co to oznacza? Stawiam hipotezę, że przez dywergencję przez ćwierć tysiąclecia Polska kultura rozwinęła się na podstawie odmiennych wzorców po jednej i po drugiej stronie Wisły. Z jednej strony cywilizacja protestancka, a z drugiej Bizancjum i prawosławie. Polski pracownik, biznesmen i polityk ma więc schizofrenię. Żyje w dwóch światach. W jednej ludzie się rzadziej rozwodzą, a w drugiej częściej posyłają dzieci do przedszkola. W jednej głosują na PO, a w drugie na PiS. Pytaniem zasadniczym jest więc to, czy kulturę można zmienić.

Negatywne aspekty polskiej kultury można ograniczyć

Dziedzictwo kulturowe odgrywa istotną rolę, stanowi dużą i wszechobecną siłę, która utrzymuje się długo po ustaniu przyczyn, które ją stworzyły. Ale nie jest nieodłączna dla tożsamości człowieka. Jeśli Polacy uczciwie podejdą do swojego pochodzenia i zechcą zmierzyć się z tymi aspektami swojego dziedzictwa, które nie przystają do nowoczesnej gospodarki, mogą się zmienić. Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji” zadaje zasadnicze pytanie, czy Polacy pochodzący od chłopów będą potrafili zaakceptować swoje pochodzenie i stać się świadomą dziedzictwa klasą średnią.

Co w tym może pomóc? Wykształcenie własnego stosunku do pracy na podstawie dobrych praktyk. Zachodnie korporacje zrobiły wiele dobrego, wnosząc do kraju inne modele zarządzania niż te wyniesione z Bizancjum i ZSRR, ale tak naprawdę odmiana gospodarcza musi dotyczyć wszystkich pracujących i jednocześnie wszystkich uczestniczących w życiu politycznym.

Gdy zrozumiemy, co to znaczy być dobrym przedsiębiorcą, gdy zrozumiemy, jak dalece kultura, historia i zewnętrzne otoczenie człowieka wpływają na jego karierę i na jego wybory, nie musimy załamywać rąk z rozpaczy, że nic się nie zmieni. Wiemy, jak osiągnąć sukces, patrząc na zachodni schemat. Jednakże sami musimy znaleźć własny model dostosowania, który będzie wydobywał z nas to, co najlepsze. Duża część naszych cech jest zachodnioeuropejska – popatrzmy, jak działają firmy w Portugalii, która jest nam kulturowo bliska. Kluczowe jest, żeby wiedzieć, jacy Polacy mają być. Oby jednak szukanie odpowiedzi na to pytanie nie trwało kolejne 250 lat…


 

[1] Ostatnie badania „Economist Intelligence Unit” pochodzą z roku 2012 r. i dlatego do porównania użyte są dane Banku Światowego z analogicznego okresu.

[2] Kwestia tego, jak działa państwo, jest szczególnie interesująca w kontekście stojącego przed Polakami wyboru między OFE a ZUS-em. To jest klasyczne pytanie o efektywność. Dane historyczne pokazują, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Sektor prywatny dokonuje lepszej alokacji w te inwestycje, które potrafią przynieść większą korzyść finansową. Państwo natomiast patrzy też na inne czynniki, np. społeczne, ale zdarza się, że jest uwarunkowane politycznie i krótkowzrocznie.

[3] W kontrowersyjny sposób proces modernizacji w Polsce opisywał w „Fantomowym ciele króla” Jan Sowa. Polska u progu XIX w. była „fantomowa” – była wyobrażeniem, ale oderwanym od rzeczywistości. Według niego pierwszy proces modernizacji Polski dokonał się poprzez rozbiory, czyli przez zewnętrznego kolonizatora narzucającego swoje ramy prawne i instytucjonalne. Podobnie drugim najistotniejszym okresem modernizacji były lata 1939–1945, kiedy nastąpiła przemiana (społeczna, gospodarcza i polityczna) polskiego społeczeństwa, warunkująca dalsze jego możliwości rozwojowe.

Utrzymanie europejskiej "soft power" – ankieta dla kandydatów do PE :)

Ankieta Liberté!

Szanowni Państwo,

o Parlamencie Europejskim wciąż wiemy zbyt mało. Nie znamy jego kompetencji, często nie zdajemy sobie sprawy, jakie frakcje w nim zasiadają. Liberté! postanowiło pomóc odnaleźć w gąszczu list – kandydatów o liberalnych poglądach.

Czasu do wyborów nie pozostało wiele, przez co tym bardziej polecamy lekturę naszej ankiety.

Agata Nowacka, OW 12 (Wrocław), lista 5 (E+ TR), nr 6.

agata_1

 

1. Jakie trzy kwestie będą kluczowe do załatwienia w Parlamencie Europejskim w nadchodzącej kadencji?

Ostateczne wyjście z kryzysu, nowy plan na rzecz wzrostu i walki z bezrobociem, zwłaszcza wśród młodzieży. W ramach tego planu trzeba znaleźć nowe środki unijne na inwestycje, sprawić, by swobodny przepływ usług istniał w rzeczywistości, tak aby obywatele nowych krajów nie byli dyskryminowani, utworzyć prawdziwie wspólny rynek energii, aby zmniejszyć też uzależnienie od Rosji oraz wynegocjować mądrą umowę o wolnym handlu z USA.

Niedopuszczenie do powstania Europy „dwóch prędkości”, w której nastąpiłby trwały podział na państwa strefy euro i te poza nią.

Tchnięcie nowego ducha w UE, aby znów stała się marzeniem dla młodych, i aby zatrzymać wzrost poparcia dla partii skrajnych i nacjonalistycznych.

 

2. Prosimy o wskazanie trzech reform, które byłby najważniejsze dla unijnej administracji?

Większa przejrzystość poprzez nowe przepisy dla lobbystów, np. obowiązkowy rejestr.

Przeznaczenie większych sił i środków na obszary, w których UE odgrywa kluczową role, tzn. polityka gospodarcza i monetarna, konkurencja, handel.

Obowiązkowe staże na pracowników administracji w firmach i administracjach narodowych i regionalnych.

3. Co stoi na przeszkodzie deregulacji przepisów unijnych? Jakie działania w tej sferze powinny być priorytetem?

Interesy narodowe, np Francja broni rolnictwa, Niemcy rynku usług, Włochy i Niemcy energii. Priorytet to liberalizacja świadczenia usług i dokończenie budowy wspólnego rynku energii.

4. Jak powinny wyglądać unijne regulacje dotyczące rynków finansowych?

Unia bankowa powinna być wzmocniona poprzez utworzenie prawdziwie wspólnego, większego funduszu do likwidacji i restrukturyzacji banków. Fundusz ten powinien móc zaciągać pożyczki w ESM, a może nawet EBC. Powinien powstać też unijny fundusz gwarancyjny dla depozytów bankowych klientów indywidualnych.

Można rozważyć jeszcze bardziej restrykcyjne regulacje uniemożliwiające ryzykowną spekulację a więc i powtórkę kryzysu z 2008 r., w tym rynku derywatywów, funduszy hedgigowych i equity oraz high frequency trading.

Podatek od transakcji finansowych skonstruować tak, aby podmioty świadczące usługi finansowe nie uciekały poza Europę.

Likwidacja rajów podatkowych, tak aby firmy płaciły podatki tam gdzie naprawdę prowadzą działalność.

5. Czy jednolity rynek funkcjonuje dobrze, a jeśli nie to, co należy zmienić?

Średnio dobrze: dokończyć jego budowę w dziedzinie usług, energii i zamówień publicznych.

Ze względu na szczególne znaczenie sektora e-usług i wzrostu innowacyjności europejskiej gospodarki wyjątkowo ważne jest pokonywanie barier na rozdrobionym cyfrowym wspólnym rynku UE. Usuwanie barier w obszarach takich jak roaming, a zwłaszcza roaming danych, handel w internecie, usługi pocztowe, ujednolicenie zasad ochrony danych osobowych, cyberprzestrzeń, czy ujednolicenie zasad praw autorskich to kluczowe kwestie, które zadecydują o konkurencyjności rynku europejskiego w skali globalnej.

 

6. Czy należy tworzyć wspólną politykę energetyczną, a jeśli tak, to od czego należy zacząć jej budowę?

Plan budowy interkonektorów gazowych i energetycznych, budowa terminali do odbioru LNG, zapewnienie środków europejskich na te inwestycje. Wymuszenie przestrzegania zapisów 3 pakietu energetycznego, wspólne zakupy gazu, np. utworzenie unijnej agencji ds. zakupu gazu.

7. Czy UE powinna jednostronnie ograniczać emisję CO2 oraz realizować politykę wspierania zielonych technologii kosztem tradycyjnej energii?

Nie ma sensu jednostronnie i radykalnie ograniczać emisji CO2 jako UE, jeśli odmawiają tego Chiny i USA. Wsparcie „zielonych” technologii jest konieczne, ale z głową. Np. nie ma sensu mocno wspierać korzystania z energii słonecznej w Niemczech czy Polsce, ale trzeba to robić w Hiszpanii i Grecji, gdzie słońce swieci zdecydowanie mocniej.

8.  Jakie są polityczne interesy Unii Europejskiej w polityce międzynarodowej?

Zatrzymać imperialne tendencje w polityce rosyjskiej, poprzez asertywną kontynuację Partnerstwa Wschodniego. Wzmocnienie polityki sąsiedztwa, niedopuszczenie, aby „arabska wiosna” zakończyła się fiaskiem. Utrzymując strategiczny sojusz z USA, budować dalej światowy porządek multilateralny, aby wzrost znaczenia Chin nie zepchnął na margines Europy. Zakończenie nowej rundy, korzystnej dla UE, światowych rozmów o wolnym handlu. Utrzymanie europejskiej soft power.

9. Czy Unia Europejska powinna przekształcać się w sojusz obronny i wziąć większą odpowiedzialność za bezpieczeństwo europejskie?

UE nie powinna zastąpić NATO. Natomiast uzgodnione mechanizmy Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa muszą być wiarygodne, np. grupy bojowe powinny istnieć naprawdę a nie na papierze. Poprzeć należy wspólne projekty przemysłu obronnego, np. budowę europejskich dronów szpiegowskich i bojowych. Musi powstać wspólna armia europejska.

 

10. Jaką politykę wobec Ukrainy powinna prowadzić Unia i jak układać relacje z Rosją?

Wzmacniać sankcje wobec Rosji, jeśli będzie kontynuować destabilizowanie Ukrainy. Jednocześnie utrzymywać gotowość do dialogu. Ukrainie zaproponować szeroki pakiet pomocowy, uzależniony od reform i perspektywę członkostwa w UE, nie teraz, ale po spełnieniu wszystkich warunków.

 

11. Jakie rozwiązania należy przyjąć w UE, żeby skutecznie ograniczyć inwigilację przez USA, Wielką Brytanię i inne państwa oraz chronić prywatność?

Parlament Europejski i Rada powinny jak najszybciej dokończyć rozporządzenie i dyrektywę o ochronie danych osobowych, które Komisja Europejska opublikowała już w styczniu 2012. Obok tego pakietu istotna jest umowa handlowa między UE i USA (TTIP). TTIP negocjowany jest podobnie jak ACTA i już pojawiły się niepokojące sygnały, że TTIP tylnymi drzwiami może podważyć europejskie standardy w kwestii ochrony naszych danych, teoretycznie poza umową. Strona europejska w tych negocjacjach powinna twardo stać na stanowisku, że kwestia ochrony danych powinna być poza TTIP, gdyż w UE mamy lepszy system ochrony, a będący w procesie legislacyjnym pakiet o ochronie danych zdecydowanie wzmacnia prawa obywateli. Kolejną kwestią, w świetle rewelacji Snowdena, jest Safe Harbour – jego renegocjaca wydaje się coraz bardziej konieczna.

12.  Czy popiera Pan/Pani antydyskryminacyjną propozycję Guy Verhofstadta?  EU Roadmap against homophobia and discrimination on grounds of sexual orientation and gender identity, and an extended EU legislation against hate crime.” Jeśli tak, jaki praktycznie mogłaby ona przyjąć kształt?

Tak popieram, UE powinna dążyć do ujednolicenia praw dla osób homoseksualnych w całej Unii Europejskiej.

13. Federalizacja Europy – czy państwo europejskie jest możliwe? Jakie elementy federacji należy, a jakich nie należy wprowadzać w UE? Które kompetencje państw i które polityki należy przenieść na szczebel unijny?

Tak dla Stanów Zjednoczonych Europy. Należy zbudować unię fiskalną, aby UE dysponowała większym budżetem pomocowym na biedne regiony i kraje objęte kryzysem. Należy radykalnie wzmocnić polityką zagraniczną i bezpieczeństwa poprzez skoordynowanie jej z polityką handlową, konkurencji i pomocy humanitarnej. Im głębsza integracja europejska, tym Polska bezpieczniejsza i bogatsza. Federalizacja Europy to polska racja stanu.

Przyszłość Unii Europejskiej – propozycja rekomendacji :)

Gdyby Europa została kiedyś zjednoczona, szczęście, dobrobyt i duma 400 milionów jej mieszkańców nie miałyby granic – Winston Churchill (1946 r.)

Unia Europejska to organizm, który zapewnił Europie bezprecedensowy okres pokoju i dobrobytu. Unia powinna być powodem do dumy i szczęścia kolejnych pokoleń Europejczyków. Tymczasem na naszych oczach rozgrywa się proces odwrotny, społeczeństwa odwracają się od idei integracji, a solidarność europejska, będąca podstawą budowy tego organizmu, paradoksalnie zaczyna szkodzić samej Wspólnocie.

Siła Unii Europejskiej przez lata płynęła z jej atrakcyjności w oczach w zasadzie wszystkich państw naszego kontynentu. Historycznie rzecz ujmując, Wspólnota niezwykle rzadko wymuszała decyzje na krajach członkowskich, które postrzegane były przez większość ich społeczeństw za niekorzystne. Przystępowanie do kolejnych etapów integracji było dobrowolne i w większości wypadków nie wiązało się z budowaniem na skutek tych decyzji znaczących napięć pomiędzy państwami. Unia z reguły generowała sytuacje winwin pomiędzy państwami i społeczeństwami.

FNF-4liberty

Z czasem jednak Wspólnoty Europejskie zaczęły działać w inny sposób, a przynajmniej społeczna percepcja ich działań zaczęła znacząco odbiegać od stanu pierwotnego. Unijna biurokracja wyspecjalizowała się w formułowaniu kolejnych regulacji dotyczących często niezwykle szczegółowych dziedzin życia obywateli i przedsiębiorstw. Można dyskutować na temat faktycznej szkodliwości poszczególnych regulacji, pewne jest natomiast jedno, nie przysporzyły one Brukseli popularności w społeczeństwach większości państw. Unia coraz silniej inwestowała też w nie zawsze trafione i efektywne polityki redystrybucyjne, których koronnym przykładem jest oczywiście Wspólna Polityka Rolna. Finałem tej przemiany Wspólnot z dobrowolnego obszaru wspólnego rynku w twór, który rodzi napięcia pomiędzy państwami, było wprowadzenie wspólnej waluty bez mechanizmów harmonizacji polityki fiskalnej poszczególnych państw. Głęboki kryzys ekonomiczny ostatnich lat, wspólna waluta, przerażające deficyty budżetowe niektórych państw unijnych zaowocowały działaniami, które rodzą bezprecedensowe w historii Unii napięcia pomiędzy poszczególnymi społeczeństwami. Programy pomocowe dla krajów na granicy bankructwa, finansowane przez Niemcy i tzw. zdrowe kraje Północy, przynoszą paradoksalny efekt wizerunkowy całej Unii Europejskiej. Można dyskutować, czy bez nich i bez wspólnej waluty państwa wyposażone w mechanizm dewaluacji narodowej waluty szybciej wychodziłby z kryzysu, czy nie. W długim okresie dla stabilnego wzrostu gospodarczego i tak niezbędna jest zrównoważona polityka budżetowa i trwałe reformy gospodarcze. Problem polega na percepcji sytuacji przez obywateli. Mieszkańcy Niemiec są wściekli, że z ich podatków finansowana jest pomoc dla nieodpowiedzialnych Greków czy Cypryjczyków. Obywatele objętych programami pomocowymi krajów Południa, zamiast pomoc doceniać, widzą w Brukseli czy Berlinie bezwzględną siłę wymuszającą cięcia budżetowe, obniżki ich pensji, likwidację państwa welfare state i w efekcie drastyczne pogorszenie ich sytuacji ekonomicznej.

Dlatego rekomendacje dla zmian w Europie należy podzielić na dwie perspektywy: długą i krótką. Niezależnie od życzeń federalistów, których wielu można znaleźć w środowiskach liberalnych, a nawet nas samych, budowanie w krótkiej perspektywie, w dzisiejszej sytuacji społeczno-ekonomicznej prawdziwej federacji, która objęłaby również kraje Europy Środowo-Wschodniej jest mrzonką.

W krótkim okresie postulujemy zatem, co następuje:

  • Podjęcie wszelkich działań, które mogą zmienić nastroje antyeuropejskie wywołane pośrednio przez kryzys ekonomiczny oraz polityki „ratunkowe”. Wymuszanie reform i dodatkowego opodatkowania, jak w wypadku Cypru, jest zbyt ryzykowne, jeśli chodzi o budowanie percepcji Wspólnot przez społeczeństwa i może doprowadzić do katastrofy. Wyjście niektórych krajów ze strefy euro należy traktować jako realną opcję. A plany ratunkowe, w które inwestowane są niezwykłe nawet z historycznego punktu widzenia kwoty, nie mogą trwać bez końca. Trzeba przywrócić wagę słowa „odpowiedzialność ekonomiczna” wśród krajów UE;
  • Unia Europejska to przede wszystkim projekt geopolityczny. Jego celem było zapewnienie pokoju w Europie. Dlatego głównym zadaniem Unii powinno być łagodzenie sporów pomiędzy narodami, a nie ich zaostrzanie. Jeśli w krótkim okresie marzenia o prawdziwej federacji (mogącej rozwiązać wiele problemów ekonomicznych i politycznych) są nierealne, należy stworzyć warunki, w których szczególnie na czas kryzysu ekonomicznego znajdzie się miejsce dla wszystkich. Z geopolitycznego punktu widzenia trudno wyobrazić sobie Unię Europejską bez Wielkiej Brytanii. Racją stanu Unii Europejskiej jest również przyśpieszenie i urealnienie perspektywy integracji Ukrainy ze Wspólnotą. Europa kilku prędkości w przewidywalnym okresie czasu to nie wybór, to konieczność;
  • Unia Europejska, żądając efektywności działania od państw członkowskich, sama powinna zrestrukturyzować lub zlikwidować nieefektywne polityki. Oczywista wydaje się potrzeba wygaszania Wspólnej Polityki Rolnej i bardzo surowy przegląd Europejskiej Polityki Regionalnej;
  • Należy przeanalizować zasadność utrzymywania niektórych unijnych instytucji i aparatu urzędniczego w określonych obszarach, a także poważnie rozważyć czy ustanowienie stanowisk: Przewodniczącego Rady Europejskiej oraz Wysokiego Przedstawiciela Unii do Spraw Zagranicznych i Polityki Bezpieczeństwa było właściwym krokiem. Realny wpływ polityczny osób piastujących te stanowiska jest znikomy i jest raczej dowodem na słabość Wspólnoty. Jednocześnie stanowiska te osłabiają pozycję szefa Komisji Europejskiej i rozmywają odpowiedzialność oraz percepcję  tego, kto stoi za sterami UE. Trzeba rozpocząć debatę polityczną, która doprowadzi do likwidacji tych stanowisk;
  • Unia Europejska powinna zaaranżować przegląd stanowionego przez siebie prawa i rozpocząć proces deregulacji w wielu kluczowych obszarach, w których przepisy ograniczają przedsiębiorczość obywateli i rozwój gospodarczy. Reformom w instytucjach UE powinno przyświecać hasło odbiurokratyzowania ich funkcjonowania, zarówno jeśli chodzi o racjonalizację zatrudnienia w instytucjach UE, jak i o tworzenie szczegółowych przepisów oraz procedur, które utrudniają funkcjonowanie przedsiębiorcom krajów członkowskich. Urzędnicy instytucji UE – w szczególności zaś rozbudowanej biurokratycznie Komisji Europejskiej – podlegają władzom niewybieranym, a do tego nie istnieją właściwie skuteczne przepisy o odpowiedzialności urzędniczej. Wielokrotnie media donosiły o marnotrawstwie finansowym urzędników Komisji Europejskiej i ciągłym wzroście ich liczby – pomimo kryzysu finansowego, zadłużeniowego i oszczędności w administracji państwowej, jakich dokonują poszczególne państwa członkowskie;
  • Unia Europejska powinna wrócić do swoich korzeni, zasady pomocniczości, czyli rozwiązywania problemów na najniższym możliwym poziomie. Paradoksem jest fakt, że – podczas gdy wspólna polityka obronna, której skuteczna realizacja wymaga pełnej koordynacji na poziomie wspólnotowym pozostaje faktycznie zapisem na papierze – unijni urzędnicy zajmują się regulowaniem paneuropejskiego rynku żarówek lub warzyw;
  • Kolejne kroki zmierzające do ustanowienia z Unii Europejskiej podmiotu bliższego kształtem państwu federacyjnego będą możliwe w okresie wzrostu ekonomicznego. Ustanowienie Transatlantyckiej Strefy Wolnego Handlu może się okazać znaczącym bodźcem przyśpieszającym wzrost gospodarczy po obu stronach Atlantyku. Dlatego europejską racją stanu w nadchodzących miesiącach jest doprowadzenie misji tworzenia tej Strefy do sukcesu.

W dłuższej perspektywie postulujemy zaś głębszą reformę instytucji unijnych w kierunku ich zasadniczej demokratyzacji:

  • Dalsza integracja, jeśli stanie się za kilka lat możliwa, powinna zostać oparta na mechanizmach demokratycznych i demokratyzacji procesów zarządzania Wspólnotami. Wiele zapisów Traktatu lizbońskiego należy uznać za błędy w procesie integracji. Dalsze kompetencje powinny być delegowane w ręce Parlamentu Europejskiego i wybieranej przez Parlament Komisji Europejskiej. Komisji silnej, ale zbudowanej na ideałach liberalnego, ograniczonego rządu.
  • Rola Rady Europejskiej powinna być systematycznie redukowana. Po pierwsze, to kierunek do usprawnienia procesu podejmowania decyzji poprzez zastosowanie zasady podwójnej większości do wszystkich decyzji, które pozostaną w kompetencjach Rady i zlikwidowanie możliwości wynikających z tzw. kompromisu z Joaniny, pozwalających na blokowanie decyzji grupie krajów niemającej mniejszości blokującej. Po drugie, należy zintensyfikować przekazywanie kompetencji Rady do demokratycznego modusu wspólnotowego. Przekazanie określonej materii do decydowania w modusie wspólnotowym byłoby legitymizowane poprzez decyzje rządów krajów członkowskich. W zależności od newralgiczności poszczególnych przedziałów decyzja o przekazaniu obszaru decyzyjnego do modusu wspólnotowego następowałaby: zwykłą większością głosów ważonych na Radzie, różnymi większościami kwalifikowanymi lub nawet jednomyślnie. Brak zgody co do przekazania obszaru decyzyjnego do modusu wspólnotowego oznaczałby, że materia zostaje w gestii państw narodowych lub – model pośredni – będzie procedowana w modusie międzyrządowym w nadziei na uzyskanie konsensusu ujednolicającego stan prawny w Unii. Przekazanie materii do modusu wspólnotowego wykluczałoby jednak ingerencję Rady (szefów rządów, ministrów, itd.) w dalsze procedowanie. Dublowanie procedowania Rady z Komisją lub Rady z PE byłoby wreszcie wykluczone;
  • Należy zlikwidować przebrzmiałą instytucję sprawowania prezydencji rotacyjnie przez państwa. Na czele Rady, a więc de facto szczytów państw członkowskich, winien stanąć jednak polityk obdarzony silnym mandatem z wyborów bezpośrednich. Byłby to prezydent UE. Wybierać powinno się go w paneuropejskich wyborach prezydenckich. Aby dowartościować przy tym kraje o najmniejszej populacji, można pomyśleć o skopiowaniu ordynacji obowiązującej w wyborach prezydenckich w USA, gdzie głosy elektorskie nawet małego stanu mogą okazać się kluczowe dla wyniku. Paneuropejskie partie mogłyby także przeprowadzać prawybory w poszczególnych krajach, aby wyłonić kandydata z największymi szansami na sukces.
  • Model systemu instytucjonalnego Unii w modusie wspólnotowym powinien ulec korekcie, tak aby odzwierciedlał „zwyczajne” systemy polityczne istniejące w państwach liberalno-demokratycznych. Powinno dojść do zmiany liczebności i trybu powoływania Komisji Europejskiej. Podczas wyborów każda partia w Parlamencie Europejskim powinna mieć prawo zgłoszenia kandydata na szefa KE. Warto byłoby ugruntować tradycję, iż każda paneuropejska partia mianuje oficjalnego kandydata na szefa KE u progu kampanii wyborczej do PE i stanowisko to obejmuje kandydat jednej z frakcji koalicji większościowej w PE. Jego wybór, a także skład KE byłyby uzależnione od kształtu koalicji w PE, a więc w skład Komisji wchodziliby wyłącznie politycy z frakcji koalicyjnych. Dzięki temu wyborca w wyborach PE zyskiwałby realny wpływ na polityczny kształt zarówno PE, jak i KE. Nie odbywałyby się negocjacje, w których efekcie, niezależnie od wyników wyborów do PE, w KE reprezentowane są wszystkie maistreamowe frakcje PE. Tak wybrany szef przedstawiałby propozycję składu Komisji (jedyne ograniczenie: z każdego państwa co najwyżej jedna osoba) do akceptacji Parlamentowi Europejskiemu. W Parlamencie Europejskim następowałoby głosowanie większością zwykłą, co wymuszałoby powstanie koalicji rządowej.

Jednocześnie powinno nastąpić zmniejszenie (zracjonalizowanie) liczby komisarzy, a także członków Europejskiego Trybunału Obrachunkowego oraz sędziów Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości poprzez wprowadzenie rotacyjnej reprezentacji państw członkowskich w tych instytucjach w taki sposób, aby każdy kraj miał równocześnie przynajmniej jednego swojego przedstawiciela w jednej z nich;

  • Docelowo Unia Europejska powinna być tworem demokratycznym, zarządzanym przez przedstawicieli wybieranych w wyborach powszechnych, zgodnie z historyczną zasadą „no taxation without representation”. Część delegatów do Parlamentu Europejskiego powinna być wybierana z list ogólnoeuropejskich zamiast krajowych, to niezbędny krok do budowy europejskiej opinii publicznej i łagodzenia waśni pomiędzy narodami. Powinna obowiązywać jedna ordynacja wyborcza, próg wyborczy 3 proc. w skali całej UE, wymuszający konsolidację i wzmacnianie paneuropejskich partii typu ELDR/ALDE, EPP, PES, itp. Dopuszczalne jest natomiast uznanie, że każdy kraj członkowski stanowiłby jeden okręg wyborczy, z wyłączeniem właśnie procentu kandydatów wybieranych z listy ogólnoeuropejskiej. Parlament Europejski powinien mieć pozycję najwyższej i jedynej władzy ustawodawczej w modusie wspólnotowym UE. Oznacza to, że każda decyzja unijna w zakresach delegowanych przez Radę do decydowania w modusie wspólnotowym, aby wejść w życie, musiałaby uzyskać większość w demokratycznie i bezpośrednio wybranym parlamencie. Potrzebne do tego jest wprowadzenie możliwości inicjatywy ustawodawczej dla Parlamentu Europejskiego i zwiększenie jego kompetencji szczególnie w zakresie Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa (udział w procesie podejmowania decyzji niezbędnych do jej określenia i realizacji w miejsce obecnych uprawnień doradczo-kontrolnych);
  • Relacje prezydenta i szefa KE (premiera) regulowałby podział kompetencji pomiędzy modus międzyrządowy a wspólnotowy. Prezydent reprezentowałby Unię w świecie, zaś szef KE zajmował się sprawami bieżącego sprawowania władzy. Prezydent nie miałby jednak żadnej możliwości zmuszenia szefa KE do ustąpienia. To uczynić mógłby tylko PE za pomocą konstruktywnego wotum nieufności;
  • Czytelność nowego systemu instytucjonalnego powinna zostać uznana za wartość nadrzędną wobec mechanizmów komplikujących przejrzystość, nawet jeśli ułatwiają one zawieranie kompromisów pomiędzy państwami członkowskimi. Parlament Europejski powinien być odpowiednikiem władzy ustawodawczej, a Komisja Europejska – władzy wykonawczej.

 Tekst został opracowany na podstawie materiałów i pomysłów zespołu „Liberté!” oraz 4liberty.eu w składzie: Vaclav Bacovsky, Piotr Beniuszys, Sławomir Drelich, Krzysztof Iszkowski, Błażej Lenkowski, Kamila Łepkowska.

Tekst zredagował i nadał mu ostateczny kształt: Błażej Lenkowski

Tekst został zaprezentowany podczas Europejskiego Forum Nowych Idei 2013.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję