Polska polityka zagraniczna do przeglądu :)

Tekst ukazał się w VII numerze kwartalnika Liberté! w druku 1 marca 2011.

Należy się zastanowić, czy polityka rządu jest skuteczna w osiąganiu polskich interesów w UE. Truizmem jest stwierdzenie, że PO prowadzi efektywniejszą politykę niż PiS. Jednak zmiany w polityce międzynarodowej i sytuacji ekonomicznej powodują, że prowadzenie polityki sprawniejszej od pani Fotygi, nie wystarczy.

W obliczu ogromnych zmian w globalnych stosunkach międzynarodowych oraz skutków kryzysu finansowego Polska potrzebuje przeglądu własnej polityki zagranicznej. Teza, którą chciałbym postawić w tym artykule zakłada, że Polska powinna zdecydować się na ścisły sojusz z Berlinem ukierunkowany na reformy i wzmocnienie Unii Europejskiej, przy jednoczesnym redefiniowaniu rozumienia naszych interesów w Unii Europejskiej. Silna pozycja Polski jako sojusznika Niemiec i reformatora Wspólnot zapewni nam większy stopień bezpieczeństwa w sytuacji, w której USA niestety wycofuje się z aktywnej polityki w regionie Europy Środkowo-Wschodniej. Tezę tę stawiam, będąc w pełni świadomym faktów odmiennego postrzegania przez elity polskie i niemieckie pryncypiów prowadzenia polityki wschodniej Unii Europejskiej.

USA przestaje być gwarantem bezpieczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej

Polskie bezpieczeństwo od przełomu roku 1989 było budowane w oparciu o wiarę w potęgę Stanów Zjednoczonych Ameryki. Przez lata realizowaliśmy politykę ukierunkowaną na wejście do struktur obronnych Zachodu, co zostało uwieńczone wstąpieniem Polski do NATO w roku 1999. Wydawało się, że Bronisław Geremek podpisując akt wstąpienia naszego kraju do Sojuszu Północnoatlantyckiego zapewnił nam długoletnie bezpieczeństwo. Nic dziwnego, popularne teorie o „końcu historii”, wiecznym Pax Americana, dla większości analityków wydawały się pewnikiem. Należy podkreślić, że w latach 90. polityka ta była słuszna i de facto nie było wobec niej realnej alternatywy. Demokratyczna Europa Środkowo-Wschodnia była w interesie i zasięgu siły USA. Waszyngton jako gwarant demokracji i wolnego rynku był wymarzonym patronem i sojusznikiem Polski. Dziś nadal chcielibyśmy prowadzić politykę zagraniczną w oparciu o hegemonię USA. Problem polega na tym, że w roku 2011 myślenie o zapewnieniu stabilizacji w naszym regionie jedynie przez zaangażowanie USA to myślenie życzeniowe.

Zamachy na World Trade Center w 2001 roku zaczęły wieszczyć zmianę globalnego układu sił. Dziś, po dziesięciu latach, z powodzeniem można zaryzykować tezę, że owa zmiana w pełni się dokonała. Stany Zjednoczone Ameryki nie są już jedynym globalnym mocarstwem. Nieudane interwencje w Iraku i Afganistanie, a przede wszystkim kryzys finansowy sprawił, że USA nie mają potencjału do zapewnienia globalnego pokoju. Rewolucje w rządzonych przez proamerykańskich satrapów państwach arabskich: upadek Ben Alego czy Mubaraka, w strefie żywotnych interesów Ameryki, jest doskonałym przykładem na koniec pewnej epoki. USA obciążone ogromnym długiem publicznym będą zmuszone do wycofania się z aktywnej polityki w coraz to liczniejszych regionach świata. Obama daje jasne sygnały i wydaje się, że są one zgodne z obecnymi możliwościami USA. Zabezpieczenie regionu Środkowo-Wschodniej Europy przed ewentualną ekspansją rosyjską nie jest na liście priorytetów Waszyngtonu. Rosja jest dziś potrzebna Obamie jako sojusznik. Dla krwawiącej gospodarki USA priorytetem nadal będzie świat arabski. To tam jest ropa naftowa, której kolejne podwyżki cen mogą doprowadzić Amerykę do bankructwa. To tam, a nie w Rosji, jest najbardziej niespokojny kulturowy żywioł, czyli islam, który Ameryka będzie próbowała okiełznać. Na liście priorytetów będą również Chiny jako główny bankier USA oraz pozostałe państwa grupy BRIC, których USA potrzebują dziś do utrzymania globalnego pokoju. Waszyngton na liście swoich najważniejszych celów nie będzie miał ochrony Europy Środkowo-Wschodniej przed uzależnianiem od Moskwy. W 2008 roku Putin zrobił test amerykańskich intencji, poprzez zaangażowanie w konflikt w Gruzji. Dostał jasną odpowiedź. USA, jeśli chodzi o faktyczne działania, wykazały desinteressment odnośnie strefy postsowieckiej. Zmiany polityczne na Ukrainie, objęcie rządów przez Wiktora Janukowycza świetnie współgrały z tym procesem. Polska stała się więc ponownie państwem granicznym dwóch stref wpływów. Powróciliśmy do sytuacji, której tak bardzo chciał uniknąć w dwudziestoleciu międzywojennym Józef Piłsudski. Sytuacja ta nie oznacza, że powinniśmy zrezygnować z polityki proamerykańskiej. Jednak opieranie całej polityki bezpieczeństwa na Waszyngtonie (jak chciało Prawo i Sprawiedliwość) jest dziś niebezpieczną iluzją.

Polityka wschodnia

Nowa sytuacja definiująca bezpieczeństwo w Europie Środkowo-Wschodniej wymusza na Polsce przemyślenie na nowo naszej polityki wobec Rosji. Aleksander Plahr, jeden z młodych liderów życia politycznego w Niemczech, w artykule Powrót geopolityki na łamach „Liberté!” tłumaczy sposób myślenia niemieckich elit o Rosji, obszarze postsowieckim i Polsce. Niemcy chcą robić interesy z Rosją i nie widzą w niej realnego zagrożenia. Za tę cenę są gotowi zaakceptować oddanie obszaru postsowieckiego w rosyjską strefę wpływów. Polskę traktują natomiast jako integralną część świata Zachodniego i NATO. Wydaje się, że od 2007 roku polska dyplomacja odnośnie polityki wschodniej działała w duchu myślenia niemieckiego. Czy słusznie?

Uważam, że co do intencji działań Moskwy pod rządami ekipy Władimira Putina nie należy mieć żadnych złudzeń. Rację mają w tej kwestii politycy polskiej prawicy, dostrzegając niebezpieczeństwo ze strony rosyjskiej. Putin krok po kroku odbudowuje rosyjskie wpływy w Europie Środkowo-Wschodniej i odnosi sukcesy. Rosja będzie konsekwentnie zabiegać o swoje interesy w tym regionie świata, tym ostrzej, im słabsze będzie zaangażowanie USA. Niestety, politycy PiS dobrze definiując zagrożenie rosyjskie, nie potrafili odpowiedzieć na nie racjonalną polityką zagraniczną. Publiczne „wymachiwanie szabelką” wobec Rosji, przy jednoczesnym psuciu naszych relacji z Berlinem i Brukselą było polityką jałową, obniżającą de facto polską pozycję i nasze bezpieczeństwo. Rosji zależało i zależy, aby Polska prezentowała się jako kraj nieracjonalnych rusofobów (przywróceniu tego wizerunku miał służyć raport MAK), których nikt nie będzie na poważnie brał w Brukseli i Berlinie. Dlatego polityka Kaczyńskich faktycznie sprzyjała celom Putina i ograniczała nasze możliwości oddziaływania na politykę Unii Europejskiej.

Co zmieniła Platforma? Wiele aspektów zwrotu w polskiej polityce zagranicznej dokonanej przez ekipę Tuska oceniane jest pozytywnie. Faktycznie podkreślić należy zmianę języka w prowadzeniu dyplomacji. Polska zaczęła być traktowana poważniej. To ma znaczenie. Pytanie jednak, czy dobra ocena nie wynika w dużym stopniu z faktu kulturowego i estetycznego kontrastu z poprzednią ekipą i tęsknoty naszych zagranicznych partnerów za „normalną” Warszawą, a nie dokonań? Rząd Tuska zmienił retorykę wobec Rosji, co było niezwykle cenne i wytrąciło argumenty Putinowi. Polityka polskiego rządu wobec Rosji powinna być pełna przyjaznych gestów, ale oczywiście nie powinno to mieć żadnego wpływu na realizowanie polskiego interesu. W tym punkcie niestety rząd Tuska można już oskarżyć o błędy i zaniechania, idące w duchu myślenia amerykańskich i niemieckich elit o obszarze postsowieckim. Pierwszy i zasadniczy to porzucenie realizacji misji polskiej polityki wschodniej zarysowanej jeszcze przez Jerzego Giedroycia, czyli konsekwentnego wspierania naszych wschodnich sąsiadów w ich europejskich aspiracjach. Polską racją stanu jest to, abyśmy nie byli państwem granicznym, na którym kończy się „świat Zachodu i demokracji”. Polska w ramach swoich możliwości powinna taką politykę prowadzić. Można oczywiście znaleźć wiele argumentów, za pomocą których da się tłumaczyć ów zwrot: słabość i nieskuteczne rządy sił prozachodnich na Ukrainie czy nieprzychylny stosunek do mniejszości polskiej na Litwie. Wydaje się jednak, że w tych bieżących problemach polski rząd zapomniał o pryncypiach polskiej polityki zagranicznej, zanurzając się w mało istotne ze strategicznego punktu widzenia spory. Wilno oczywiście powinno lepiej traktować naszą mniejszość, ale nasze stanowisko w tej sprawie nie powinno negatywnie rzutować na całość relacji z Litwą. Powinniśmy wykazać się też zdecydowanie większą wrażliwością wobec odczuć naszego sąsiada. Każdy, kto był w Wilnie wie, jakie piętno na tym mieście odcisnęła Polska i Polacy. Budując relacje z Litwą, powinniśmy empatycznie pamiętać o naszych odczuciach wobec praw niemieckich „wypędzonych” i ich postulatów wobec tzw. ziem odzyskanych. Warto tu pokazać analogię pomiędzy odczuciami Polaków, w sytuacji gdy Związek Wypędzonych przypomina o niemieckim dziedzictwie Wrocławia czy Gdańska, a odczuciami Litwinów, gdy Polacy mówią o polskim dziedzictwie w Wilnie. Z Ukrainą sytuacja jest o wiele trudniejsza niż z Litwą. To Ukraina jest realnym graczem w Europie Środkowo-Wschodniej i to Ukraina niestety zatrzymała swój „marsz na Zachód”. Zrobiła to na własne życzenie. Nie oznacza to jednak, że Polska powinna się na nią obrazić i przysłowiowo „zabrać swoje zabawki”, jak można odczytać politykę Sikorskiego. Potrzebujemy strategicznego planu realnych działań polskiej dyplomacji, działań ekonomicznych, które długofalowo zwiększą szansę na kurs prozachodni w Kijowie. Potrzebujemy pomysłów, w jaki sposób angażować kapitał niemiecki na Ukrainie, tak aby Kijów stawał się poważniejszym partnerem dla Berlina. Sikorski natomiast zamiast działać na bądź co bądź demokratycznej Ukrainie, starał się rozmawiać z Aleksandrem Łukaszenką. Próba ocieplenia relacji z Białorusią skończyła się spektakularną klęską w postaci masowych aresztowań i prześladowań opozycji ze strony Łukaszenki przy okazji wyborów prezydenckich. Patrząc racjonalnie, Polska dała się wciągnąć w grę mińskiego dyktatora, który balansuje pomiędzy Rosją a Zachodem, zapewne używając Polski jako argumentu w rozmowach z Rosją.

Wydaje się również, że rząd Tuska nie zdołał zapobiec jeszcze jednemu negatywnemu procesowi w polityce wschodniej (pytanie czy miał na to szanse?). Po katastrofie smoleńskiej Platforma nie potrafiła skutecznie przeciwstawić się dyskursowi narzucanemu przez PiS o Rosji. W efekcie w odbiorze społecznym otrzymaliśmy rusofobiczny PiS i prorosyjską Platformą. PO nie potrafiła zaprezentować się w tej sprawie jako partia neutralna. Tusk w tej dyskusji postawił w końcu swój autorytet, sugerując że Rosji należy ufać. Wydaje się, że uległ niestety przyjaznej retoryce Putina i Miedwiediewa, zapominając, że Rosja realizuje swoje interesy niezależnie od pustych gestów (historia, natychmiastowy przylot Putina do Smoleńska itp.), do których przywiązuje się w Polsce absolutnie nieracjonalne znaczenie. Efekt to uderzenie w polskiego premiera raportem MAK-u, który ewidentnie zaszkodził PO, a był na rękę PiS-owi. Raport, który tak relacjonowany przez media, wzmacniał zgodnie z interesami Rosji PiS i nasilił falę rusofobicznych, często idiotycznych komentarzy o Rosji. To oczywiście osłabiło pozycję Polski w UE jako eksperta od spraw rosyjskich, a także samego Tuska. PO nie starało się odczytać interesów Rosji. Interes Moskwy to Polska skłócona z Berlinem i Brukselą, a więc rządy PiS-u.

Konkludując należy podkreślić, że z powodu różnorodnych czynników Polska pozycja na „froncie wschodnim” jest o wiele słabsza, niż to wydawało się w roku 2004. Nie oznacza to jednak, że należy porzucać pryncypia naszej polityki wobec tego regionu. Pytanie, czy możemy podjąć działania, które jeszcze silniej zwiążą nas z Berlinem? Kroki, które z jednej strony podniosą nasze bezpieczeństwo względem Rosji (Warszawa jako główny sojusznik Belina to argument dla Moskwy), a z drugiej dadzą nam kartę przetargową, którą będziemy mozolnie wykorzystywać, aby jednak angażować Niemcy w sprawy Ukrainy.

Jak definiować interesy?

Budowanie polskiej pozycji w Unii Europejskiej to klucz do naszego bezpieczeństwa. I ten klucz znajduje się dziś przede wszystkim w Brukseli i Berlinie, a nie w słabnącym i dalekim Waszyngtonie (chodź sojusz oczywiście należy podtrzymywać). Wydaje się, że rząd Tuska rozumiał to od początku swojej kadencji. Należy się jednak zastanowić, czy polityka rządu jest skuteczna w osiąganiu polskich interesów w UE. Truizmem jest stwierdzenie, że PO prowadzi efektywniejszą politykę niż PiS. Jednak zmiany w polityce międzynarodowej i sytuacji ekonomicznej powodują, że prowadzenie polityki sprawniejszej od pani Fotygi, nie wystarczy. Warto zapytać, czy rząd poprawnie definiuje polskie interesy w chwili, gdy świat tak gwałtownie się zmienia? Czy w MSZ następuje stały przegląd strategiczny naszych interesów w dłużej perspektywie? Czy walka o większy unijny budżet, który teoretycznie leży w interesie Polski, bo finansuje fundusze strukturalne dla naszego kraju, jest zasadna w szerszym kontekście? Silna Unia Europejska, która zdoła bez większego szwanku przejść przez ogromny kryzys finansowy, w której Polska będzie odgrywać jedną z ról wiodących, to przecież cel strategiczny Polski. Ewentualny rozpad strefy euro, w wyniku rozdętych finansów publicznych członków Wspólnot, może mieć ogromne konsekwencje zarówno ekonomiczne, jak i przede wszystkim polityczne. Może wręcz odwrócić trendy integracyjne w Europie, co absolutnie osłabi pozycję i bezpieczeństwo międzynarodowe Polski. Czy więc Warszawa, patrząc na długofalową wydolność ekonomiczną Wspólnot, nie powinna wraz z Wielką Brytanią i Niemcami być w awangardzie państw dbających o oszczędności państwowych budżetów i apelować o przynajmniej czasowe zamrożenie budżetu unijnego? Dziś w walce o budżet psujemy sobie relacje z ważnymi partnerami, walcząc o środki na realizację krótkoterminowych i często nie do końca przemyślanych inwestycji. Czy zamiast tkwić w okopach tradycyjnego postrzegania polskiego interesu, nie lepiej pomyśleć o bardzo poważnej redukcji Wspólnej Polityki Rolnej i generalnym przeglądzie polityk unijnych? To może być w interesie bardziej konkurencyjnych polskich rolników, a dziś kosztuje unijny budżet ogromne środki. Czy nie warto przeanalizować, czy naprawdę wszystkie środki unijne, które płyną do Polski, są racjonalnie wydawane? Co więcej, czy będziemy w stanie niektóre z nowych inwestycji utrzymać, kiedy kurek z unijnymi pieniędzmi zastanie zakręcony? To ważne dylematy, które w większości leżą również w interesie Niemiec. W Polsce nie są podnoszone przez żadną siłę polityczną, zgodnie z założeniem, że w Unii jesteśmy po to, aby dostać „do garnuszka” jak najwięcej pieniędzy. To polityka żebraka, a nie lidera. Trzeba z nią skończyć i zacząć patrzeć na to, co leży w strategicznym interesie Unii Europejskiej, a więc i w strategicznym interesie Polski. Bierne działania rządu Tuska, ograniczające się do zapewniania Europy na konferencjach prasowych, że Polska gospodarka ma się świetnie, w obliczu kryzysu mogą skończyć się dla nas fatalnie. Na początku lutego został ogłoszony zamiar organizowania kluczowych spotkań szefów 17 rządów państw strefy euro bez udziału Polski. Na spotkaniach tych będą omawiane zasadnicze kroki, jakie mają podejmować rządy w celu ratowania strefy. Będą to decyzje kluczowe dla interesu ekonomicznego całej Unii Europejskiej! Oznacza to po pierwsze, że Polska będzie miała ograniczoną możliwość wpływania na fundamentalne poczynania ekonomiczne Europy. Po drugie oznacza to, że Berlin uznał, iż w jego interesie nie leży posiadanie na pokładzie Polski w batalii o ratowanie finansów Europy. To bardzo ważny sygnał, wskazujący, że kierunek polityki zagranicznej mającej na celu zbliżenie z Berlinem, jaki słusznie starał się obrać rząd Platformy, niestety nie przyniósł pożądanych i ważnych dla interesu Polski efektów.

Mimo wszystko Berlin

Dlaczego tak się dzieje? Wydaje się, że Polska zbyt rzadko usiłuje poszukiwać punktów stycznych i realnych interesów ze swoimi partnerami w Unii, a przede wszystkim z Niemcami. Za słuszną retoryką idzie zbyt mało realnych działań. Polska w swojej polityce jest zakładnikiem dominującego w naszej polityce myślenia etatystycznego, w którym plusy i możliwości Unii Europejskiej postrzega się w kategoriach instytucji finansującej. Etatystycznego myślenia, które nie pozwala Donaldowi Tuskowi na takie wnioski, do jakich doszedł David Cameron odnośnie polityki wewnętrznej. Brytyjski premier rozumie, że idea welfare state w obliczu kryzysu finansowego musi ulec modyfikacji. Trzeba na nowo przemyśleć zasadność, skuteczność i efektywność wielu polityk pochodzących z redystrybucji i część z nich niestety zamknąć. Rozumie to również Angela Merkel. Pytanie, w jakiej skali je przeprowadzić? Polska nie uczestniczy w tej debacie. Rząd Tuska stara się jedynie rozwiązywać obecne problemy budżetowe kosztem przyszłych pokoleń, likwidując część reformy emerytalnej z 1999 roku. W tym samym czasie kanclerz Niemiec Angela Merkel stwierdza, że UE powinna dążyć do ujednolicenia i podniesienia wieku emerytalnego. Polski rząd w tej sprawie milczy.

Berlin nie widzi dziś w Polsce sojusznika w walce z zadłużeniem państw i redukcji budżetów unijnych, czyli w najważniejszej sprawie dla Niemiec i Europy. Dziś pytanie brzmi, czy będziemy w awangardzie Unii Europejskiej promującej i wprowadzającej zmiany, czy wprowadzimy je jako maruderzy, marząc o wpuszczeniu nas do klubu państw decydujących o drodze ekonomicznej Wspólnot. Polska powinna więc stać się sojusznikiem Merkel i zrobić krok do przodu, proponując cały pakiet zmian dotyczących funkcjonowania Unii Europejskiej, który długofalowo zapewni jej szybszy rozwój gospodarczy i stabilne finanse. Polska powinna wspólnie z Niemcami zacząć wprowadzać zasady, które będą surowo karać państwa nadmiernie zadłużone. Taka aktywna polityka może być swojego rodzaju ucieczką do przodu. Ścisła kooperacja polsko-niemiecka może zaowocować ustanowieniem zupełnie nowego przywództwa w Unii Europejskiej, w którym rola Polski może być zdecydowanie większa. Może też trwale związać polskie interesy z niemieckimi. To dawałoby większe pole do rozmów w sprawach strategicznego bezpieczeństwa kraju, do wciągania Niemiec w sprawy Ukrainy, bo Berlin wiedziałby, że potrzebuje Polski na polu reform w UE. Przykład? Zmobilizowanie Niemców do zmuszenia Gazpromu do zakopania rury Nordstream na głębokości, która nie spowoduje zablokowania portu w Świnoujściu dla dużych okrętów. Co więcej, to może być historyczny wkład Polski w niezbędne zreformowanie mechanizmów finansowania Unii Europejskiej, a to przełoży się na bardziej dynamiczny rozwój gospodarczy Wspólnot i Polski w przyszłości.

Bardzo bliskie relacje z Berlinem mogą być więc swojego rodzaju protezą bezpieczeństwa w okresie osłabienia globalnej pozycji USA i w pewnym stopniu odciągać Niemcy od kooperacji z Rosją. Mogą one spowodować, że polski głos w sprawach polityki wschodniej będzie w Berlinie lepiej słyszany. Nie zmienimy w ten sposób oczywiście polityki Niemiec o 180 stopni, Europa musi robić interesy z Rosją. Ale w dyplomacji pozornie drobne decyzje i detale mogą mieć w przyszłości ogromne znaczenie, które będzie odstraszało Rosję od niektórych działań, a Ukrainie da choć trochę nadziei na powrót na drogę „ku Zachodowi”.

Niemiecki punkt widzenia integracji europejskiej :)

Nie wystarczy poprzestać na ścisłej kooperacji i koordynacji europejskiej polityki finansowej i polityki gospodarczej. Polityczni decydenci muszą zmierzyć się w najbliższej przyszłości z kwestią, czy taka współpraca faktycznie może przynieść sukces, jeśli nie obejmie ona jeszcze dziedzin polityki socjalnej i polityki rynku pracy. Wraca idea europejskiej unii politycznej.

Idea zjednoczonej Europy zrodziła się z doświadczeń wojennych. Fakt nawiązania tak ścisłej współpracy pomiędzy państwami sąsiedzkimi, by żadna wojna po prostu nie była opłacalną, miał zapobiec kolejnym wojnom. Na koniec drugiej wojny światowej Niemcy zostały zupełnie odizolowane. Okupowały je cztery największe mocarstwa świata. Gardziły nimi państwa sąsiedzkie. Jednakże to, że Niemcy nie mają zamiaru pozostać w stanie oblężenia na zawsze, okazało się dość szybko. Nawet jeśli załamała się duża część przemysłu Niemiec, to kraj ten posiadał bogactwa naturalne, własne know-how w dziedzinie przemysłu oraz przede wszystkim dysponował siłą roboczą. Pewnego dnia miał on odżyć na nowo. Należało tylko znaleźć rozwiązanie, które pomogłoby Niemcom nawiązać pokojowe stosunki z ich sąsiadami poprzez trwałe struktury. To, że postawienie Niemiec „na nogi” leżało w intencji zarówno polityków, jak i narodu niemieckiego, potwierdza niemiecki cud gospodarczy. W tym czasie powstały fundamenty Unii Europejskiej. Była nimi nowo powstała Europejska Wspólnota Węgla i Stali. Ten ambitny projekt od samego początku tworzyły obok Belgii, Francji, Włoch, Luksmeburga i Holandii również Niemcy. Podpisane w roku 1957 Traktaty Rzymskie miały zagwarantować Europejską Wspólnotę Gospodarczą, czy raczej wspólny rynek wewnętrzny.

60 lat historii Niemiec w procesie integracji europejskiej pokazuje, że kraj ten przeobraził się z kraju odseparowanego w niezbędnego partnera handlowego, stanowiącego znaczącą siłę napędową projektu europejskiego. Niemcy odzyskały zaufanie państw sąsiedzkich, a ich mocna pozycja gospodarcza zapewnia stabilność, która jest tak bardzo potrzebna szczególnie w czasach finansowych turbulencji. Niektórych rzeczy Niemcy dokonały własnymi siłami, ale powrót na scenę polityczną i gospodarczą umożliwiły im państwa członkowskie UE i Stany Zjednoczone z planem Marshalla. Świadomość, że kiedyś Niemcy również otrzymały przy swej odbudowie wsparcie zagraniczne i naród ten wykorzystał tę szansę, powinna podkreślać znaczenie solidarności w obrębie Europy. Wyrównany wzrost i dobrobyt nie byłyby dane Niemcom i innym krajom członkowskim UE, gdyby nie stabilne warunki ramowe Unii. Należy postawić sobie teraz pytanie: który kierunek powinna wybrać UE, aby zapewnić kontynuację tych sukcesów?

Czy to, co jest dobre dla UE, jest również dobre dla Niemiec?

Niemcy są państwem federacyjnym, w skład którego wchodzą landy z ich własnymi rządami oraz rząd centralny. Podczas gdy rząd federalny w niektórych dziedzinach decyduje sam, inne kompetencje dzieli z landami, a jeszcze inne przekazane są landom całkowicie. Stąd idea „państwa narodowego”, która zyskała na znaczeniu w XX wieku, jest mniej znacząca w całych Niemczech niż w przypadku innych krajów UE. Być może „federacyjne doświadczenie” Niemiec, które pozwoliło im rozwijać się w ramach akceptującej je UE, przyczyni się do tego, że niektóre decyzje będą podejmowane na płaszczyźnie ponadnarodowej. Warunkiem tego jest jednakże fakt, że kompetencje państw członkowskich – tak jak wynika to również z Federalnego Trybunału Konstytucjonalnego – pozostaną nienaruszone, a ingerencje UE będą miały charakter względny.

Najważniejsi partnerzy handlowi Niemiec to sąsiedzi europejscy i wspólny rynek. Wspólna waluta i stabilność euroregionu zapewniają wzrost gospodarczy. Nie ma się co dziwić, że Niemcy długi czas żyły i postępowały zgodnie z motto „To, co jest dobre dla UE, jest również dobre dla Niemiec”. Tak samo nie powinien zaskakiwać fakt, że Niemcy należą do orędowników idei, że UE potrzebuje obok unii gospodarczej i unii walutowej również unii politycznej.

Po unii gospodarczej i walutowej – czas na unię polityczną?

Pośród większości państw członkowskich UE panowała zgodność co do tego, że po unii ekonomicznej powinna nastąpić unia monetarna. Jednakże koncepcja unii politycznej wywołała gdzieniegdzie burzliwe reakcje. Podczas gdy Francja – stanowiąca obok Niemiec ważną siłę napędową gospodarki – popierała unię walutową, była jednocześnie – jako państwo zgodnie ze swymi tradycjami ukształtowane centralistycznie – daleka od zaaprobowania unii politycznej. Samą ideą wspólnej waluty nie była zachwycona brytyjska premier Margaret Thatcher, która od razu przeciwstawiała się również unii politycznej. A bez poparcia obu tych partnerów europejskich idea ta nie miała żadnej siły przebicia. Jednakże na drodze do unii walutowej wraz z wprowadzeniem wyższych kryteriów stabilizacyjnych i niezależności europejskiego banku centralnego Niemcom musiano pójść na ustępstwa, które w pewnym stopniu stanowią krok w kierunku systemu federacyjnego.

Bez względu na to, wizja unii politycznej nie powinna popaść w zapomnienie. W dalszym ciągu uważano ją za konieczne dopełnienie unii gospodarczej i walutowej. Oczekiwano po niej dużych korzyści dla wszystkich państw członkowskich i ich obywateli. W roku 2000 ówczesny minister spraw zagranicznych Joschka Fischer odważył się na wyrażenie swego poparcia dla europejskiej federacji. Mówił on o tym, że taką możliwość powinno się stworzyć ewentualnie niektórym państwom, które w celu utworzenia federacji przystąpiłyby do kręgu tzw. Awangardy, podczas gdy inne państwa mogłyby przystąpić do niej później. Niektórzy doszukiwali się potencjalnej awangardy w strefie euro. Jednak nasiliły się obawy przed „Europą dwóch prędkości”. Europa nie powinna składać się z dwóch „klas” krajów, z których jedne kraje postępowałyby z integracją naprzód, a inne pozostawałyby w tyle. Odtąd zaprzestano już oficjalnych dyskusji na ten temat.

Być może pozostano by przy tej idei, gdyby nie kryzys ekonomiczny, który boleśnie uprzytomnił on UE i jej obywatelom, że ścisła współpraca państw prowadzi do tego, że wydarzenia z jednego kraju oddziałują na całą Europę. W obliczu skali kryzysu europejscy decydenci byli ze sobą zgodni, przynajmniej w tym względzie, że wspólne problemy wymagają wspólnych rozwiązań. Uruchomiono pakiet pomocy dla Grecji, dotkniętej przez kryzys jako pierwszej. Miliardowy pakiet ratunkowy miał zapobiec załamaniu przestrzeni gospodarczej i finansowej. Działania te miały stanowić znaczący krok do wzmożonej integracji europejskiej, co być może było wynikiem podpisania traktatu lizbońskiego. Przy stanięciu jedną nogą nad przepaścią konieczność pomocy ze strony wszystkich krajów europejskich stała się rzeczą oczywistą, jak również ze strony tych państw, które odrzucały przeniesienie wszelkich uprawnień na płaszczyznę europejską oraz tych, które nie są częścią strefy euro.

Długi okres utrzymywania się kryzysu pokazuje, że prawdopodobnie nie wystarczy poprzestać na ścisłej kooperacji i koordynacji europejskiej polityki finansowej i polityki gospodarczej. Polityczni decydenci muszą zmierzyć się w najbliższej przyszłości z kwestią, czy taka współpraca faktycznie może przynieść sukces, jeśli nie obejmie ona jeszcze dziedzin polityki socjalnej i polityki rynku pracy. A więc znów mamy do czynienia z ideą unii politycznej.

Różnorodność przeciw jedności?

Podczas gdy postęp w kierunku unii politycznej dostrzegalny jest w obszarze gospodarczym, nie można tego stwierdzić na płaszczyźnie społecznej. Wręcz przeciwnie. Według doniesień z różnych krajów europejskich, zdajemy się być w Europie świadkami ponownego zachłyśnięcia się tendencjami nacjonalistycznymi. Tezę tę może potwierdzić kilka faktów. Założona przez holenderskiego populistę i krytyka islamu Geerta Wildersa w maju 2009 roku Partia Wolności została wybrana na trzecią co do wielkości partię rządzącą w kraju. Dwa miesiące później w wyborach parlamentarnych węgierska partia nacjonalistyczna Jobbik uzyskała 16% głosów. Również w Szwecji i Danii do parlamentu weszli posłowie prawicowi. W Belgii flamandzcy separatyści pchnęli kraj w nowy kryzys. Zdaje się również wzrastać liczba werbalnych i fizycznych ataków na mniejszości narodowe. Sprawcy powołują się na swą tożsamość językową i terytorialną, jak gdyby na swym wielokulturowym polu Europy nie tolerowali żadnej innej tożsamości. Furorę zrobiła również nowelizacja ustawy o języku państwowym Republiki Słowackiej, która – przynajmniej w sposób pośredni – ma za zadanie ograniczać używanie języka węgierskiego. W odpowiedzi na to Węgry próbowały silniej przywiązać do siebie swą mniejszość narodową zamieszkałą na Słowacji. Mniejszością, która szczególnie bardzo cierpi z powodu dyskryminacji i aktów przemocy fizycznej, są Romowie. Właśnie tego lata doszło do masowych deportacji Romów z Francji. O przypadkach przemocy i prześladowań co rusz donoszą inne kraje europejskie.

Jedność unii europejskiej niszczona była tym samym przez jej różnorodność. UE dziś stanowi zlepek państw, z których każde posiada własną kulturę, historię, tożsamość narodową i prawo do suwerenności. Ale przede wszystkim to właśnie tolerancja wobec takiej różnorodności była tą siłą, która do tej pory stanowiła o sukcesie europejskiego projektu integracji. Wewnątrz tych struktur pojawiają się teraz nurty populistyczne, które wykorzystują prawo do indywidualizmu przeciw różnorodności ludzi i narodów w UE. Swoje postulaty kierują oni nie zawsze tylko przeciw obcokrajowcom zamieszkałym w ich ojczyźnie. W zjednoczonej Europie ruchy populistyczne pojawiają się coraz częściej. Skupiają się one na wykluczeniu „inności”, np. w swej mobilizacji przeciw islamizacji Europy. Swe działania przeciw ludziom wiary muzułmańskiej usprawiedliwiają powoływaniem się na konieczność samostanowienia swego kraju w kwestii imigracji.

Również Niemcy nie odstają od reszty w tym aspekcie. Hasła dotyczące ograniczeń imigracji pojawiają się w prasie codziennej i powtarzane są bezrefleksyjnie na zebraniach partyjnych. Negujące je demagogiczne wypowiedzi ludzi u władzy, czy to ze strony polityków, czy ludzi biznesu, nie wystarczają. Nieoparte na faktach twierdzenia pozyskują tym samym fałszywy wymiar prawny i szerokie poparcie w społeczeństwie. Wszystkie te trendy powinny być dla nas wyraźnym alarmem. Problem ten nie dotyczy tylko Niemiec, ich interesów i wartości. W grę wchodzą wartości europejskie i podstawowe prawa obywatelskie. Idee nacjonalistyczne, dyskryminacja, rasizm i grupowe wykluczenia nie mają w UE prawa bytu. Musimy się przeciwstawić tym trendom i opowiedzieć się za tymi wartościami, dla których Europejczycy tak długo walczyli: szacunkiem dla godności ludzkiej, wolnością, demokracją, równouprawnieniem kobiet, praworządnością oraz ochroną praw człowieka wraz z ochroną praw mniejszości.

Stany Zjednoczone Europy?

W dzisiejszej Europie panuje wciąż idea państw narodowościowych. Pomimo tego nie może ona być koncepcją dla przyszłości Europy. UE jest czymś dużo więcej niż samą strefą wolnego handlu. Kryzys ekonomiczny pokazał, że państwa członkowskie są ze sobą dużo ściślej powiązane, niż tylko na samej płaszczyźnie gospodarczej. Jeśli polityczne działania w Europie nie będą lepiej zsynchronizowane, to na jej obszarze nie będzie długookresowego dobrobytu. Interesy poszczególnych państw i protekcjonizm nie mogą wybijać się na długo. Europa interesów partykularnych przegrałaby w zawodach międzynarodowych.

Pakiet ratunkowy ustanowiony po kryzysie greckim pokazał, że decydującą rolę w UE odgrywa solidarność – zarówno dla funkcjonowania rynków, jak i dla społecznego współżycia. UE potrzebuje długoterminowych perspektyw oraz odpowiedniej strategii. Problemów przyszłości nie można opanować działaniami ukierunkowanymi krótkoterminowo, które na kryzys tylko reagują, a nie zapobiegają mu. Pierwszym krokiem w kierunku działań długoterminowych jest plan unijnych przywódców politycznych, zakładający stworzenie trwałego mechanizmu, który ma opanować obecny kryzys zadłużenia i zapobiec dalszym kryzysom w przyszłości. Podczas gdy na pierwszy rzut oka sprawia to wrażenie czystej aktywności ekonomicznej, to po głębszym zastanowieniu dochodzi się do wniosku, że taki system będzie oddziaływał jeszcze na zupełnie inne dziedziny polityki – i możliwe, że doprowadzi do zmian w traktacie lizbońskim.

Nawet jeśli projekty te wskazują kierunek, w którym powinna rozwijać się UE, to nie stanowią one ostatecznej odpowiedzi. Kwestią, czy gospodarcza kooperacja może faktycznie funkcjonować w oderwaniu od innych dziedzin polityki lub czy rozwiązania należy szukać w unii politycznej – nikt w tym momencie nie chce się tak naprawdę zająć. Przecież to, czego potrzebuje teraz UE, to osobowości przywódcze, które się właśnie na to zdobędą. Europa potrzebuje wizjonerów, ludzi, którzy potrafią przewidywać i iść do przodu, tworzyć scenariusze dla przyszłości Europy i rozpocząć dyskusję w tym zakresie. Musimy robić wszystko, by Europa wyznaczyła w końcu kurs na przyszłość i zaczęła go realizować.

Scenariusz dla Europy jutra

Zdolna do myślenia o swej przyszłości Europa, która może istnieć w czasach wzrostu, ale również w czasach kryzysu, mogłaby reagować wystarczająco elastycznie, szybko i skutecznie, bez zatracania przy tym celów długoterminowych. By to zagwarantować, należy rozdzielić kompetencje między różne struktury polityczne, przy czym każda z nich otrzymywałaby takie zadanie, które byłoby zgodne z jej zdolnościami i kompetencjami politycznymi, dzięki czemu wykonywałaby je najlepiej jak potrafi.

Postawy obywatelskie będą budowane w strukturach administracyjnych na poziomach lokalnych i regionalnych. Poprzez to zostanie im przydzielona szczególna rola, gdyż to właśnie one stanowią punkt styczny polityki i tych, których polityka dotyczy. Poprzez zbliżenie się obywateli do gospodarki i nauki będzie można lepiej zidentyfikować i realizować ich potrzeby. Również współpraca pomiędzy strukturami lokalnymi mogłaby przyczynić się do lepszego zaplanowania i realizacji infrastruktury, osiągając tym samym większą efektywność. Struktury administracyjne na poziomie krajowym miałyby za zadanie ustalić główny kierunek dla Unii Europejskiej, koordynować działania na niższych płaszczyznach i zapewnić realizację podejmowanych decyzji. Narodowe systemy w zakresie ochrony zdrowia i opieki społecznej mogłyby pozostać w niezmienionym kształcie. Nietrudno jest oczekiwać, by w takim kształcie istotą sprawy była ochrona zasady subsydiarności. W każdym europejskim kraju związkowym istniałaby struktura przypominająca zorganizowaną federacyjną Unię Europejską.

W takim systemie decyzje w sprawach europejskich podejmowane byłyby przez tych, którzy zostali wybrani w sposób demokratyczny, gdyż również dziś Unia Europejska cierpi z powodu zbyt niskiego poziomu demokracji w jej strukturach. W przeciwieństwie do obecnych norm, wszystkie metody działania musiałyby być bardziej transparentne, po to by stały się one zrozumiałe dla wszystkich, których dotyczą ich konsekwencje. Wzmocniłoby to poziom zaufania do polityków i podkreśliło istotność podejmowanych przez nich decyzji. Obywatele w całej swojej różnorodności byliby zjednoczeni poprzez wspólne wartości, prawa i obowiązki, niezależnie od ich pochodzenia, płci czy wyznania. Zwiększenie poziomu partycypacji w podejmowaniu decyzji w sprawach europejskich mogłoby zintegrować obywateli i obywatelki Europy, a przy tym uwaga byłaby skierowana na szersze spektrum istotnych dla nich spraw.

W Europie jako kraju związkowym bardziej widoczne byłoby, że wspólny rynek nie kończy się na unii gospodarczej i walutowej. Efektywna współpraca gospodarcza z definicji oddziałuje na wszystkie dziedziny polityki. Działania podejmowane przeciwko bezrobociu, wspólna płaszczyzna edukacji i działalności badawczej oraz stabilność strefy euro są tematami, których nie należy podejmować w oderwaniu od siebie. Są one zbyt silnie ze sobą powiązane.

Logicznym krokiem byłoby dopełnienie unii politycznej, w której zapewniona byłaby zasada subsydiarności. I żadna pojedyncza struktura administracyjna nie mogłaby przekraczać swoich kompetencji. Nie trzeba się obawiać, że unia polityczna będzie scentralizowanym państwem, w którym jedna instytucja polityczna posiadająca władzę decydowałaby na wszystkich płaszczyznach polityki, ponieważ każda ze struktur podejmowałaby decyzje, za które odpowiadałaby przed obywatelami, sprawozdając o swoich działaniach.

Rola Niemiec w sfederalizowanej Europie

Niemcy, tak jak inne państwa członkowskie, przeniosłyby określone kompetencje na płaszczyznę Unii Europejskiej, dzięki czemu kraj mógłby czerpać profity w wyniku szybszego i bardziej perspektywicznego podejmowania decyzji, jak również w postaci stabilności i dobrobytu całego regionu. Granice geograficzne wewnątrz Unii Europejskiej coraz bardziej traciłyby na znaczeniu. W przyszłości pierwszym punktem odniesienia dla obywatela mogłyby stać się struktury administracyjne na poziomie lokalnym i regionalnym, a nie przynależność państwowa.

Pozycja i waga poszczególnych państw w zglobalizowanym świecie tracą na ważności. Na ich miejsce wkraczają partnerstwa, sieci, ponadgraniczna współpraca i umiędzynarodowienie działań. Stają się one decydującym czynnikiem dla tych, którzy otwarci są na globalne wyzwania i rosnącą konkurencję. Działalność narodowościowa i myślenie protekcjonistyczne lub reaktywne nie mogą mieć w przyszłości miejsca, nawet jeśli są dziś obecne na scenie politycznej. Patrząc perspektywicznie, takie systemy nie utrzymają się i będą musiały zdecydować, czy chcą współpracować, czy też zupełnie się odseparować.

Unia Europejska będzie wkrótce kształtowana i kierowana przez pokolenie, które od urodzenia korzystało z jej osiągnięć i wskutek tego nigdy nie doświadczyło stanu wojny. Istotnym zadaniem tego pokolenia jest zatem pielęgnacja dorobku, który pozostawiają jego przodkowie oraz zagwarantowanie przyszłym pokoleniom pokoju, dobrobytu i wolności.

Tłumaczyła: Ewa Pęcherska

Literatura i polityka czyli między nami i mitami :)

Wczesnym latem 2010 roku o mały włos, a prezydentem Polski zostałby Jarosław Kaczyński. Człowiek chory, patologiczny, pełen emocji zemsty i konfliktu. Gdyby wygrał jest prawdopodobne, że jako kraj znaleźlibyśmy się w sytuacji dramatycznej. Być może utracilibyśmy wszystkie pożytki płynące z obecnej przynależności do Unii Europejskiej i stracili cały dorobek po 89 roku. Kraj znalazłby się w niewyobrażalnym kryzysie.

Dlaczego to było możliwe? Co się stało takiego, ze ryzyko tak zasadniczej zmiany zostało przyobleczone we współczucie i przez to niewidzialne!? Co jest takiego w nas, co nami włada, ze rozum śpi w obliczu kultu śmierci za ojczyznę? A nawet parodii tego kultu czy co najwyżej „namiastki” śmierci za ojczyznę?

Nic się nie zgadza w pierwszej chwili! Lech Kaczyński nie leciał w ramach misji wojennej, nie leciał w misji politycznej, nie odbijał jeńców, jego podróż , a zatem i śmierć niczemu nie służyła i nic nie dawała. Była i jest pustym gestem w horyzoncie, czy w cieniu, – dawnej katyńskiej tragedii. Była banalną rozgrywką w polskiej polityce o prestiż – niczym więcej. A jednak fala współczucia, fala uniesienia była tak wielka, że mogła wywrócić całe nasze dotychczasowe życie.

Jakby nas nie było, jakby ktoś inny za nas decydował o tym wszystkim. Coś nas porwało, coś nas ciągnęło w uroczystości, w żałobę, w resentyment, w płacz! Co to było skoro ta śmierć była tak byle jaka, tak nie-bohaterska, a jednak, wbrew oczywistościom, chcieliśmy ją widzieć jako kolejną narodową ofiarę, a nie narodową głupotę?

Czyżbyśmy byli uzależnieni? Gdzie i kiedy to się stało i – najważniejsze – od czego jesteśmy uzależnieni?

 

1. Życie czy śmierć?

„ostatnim pokarmem zmarłych są jeszcze żywi” – podsumowuje istotę tragedii Jan Kott w „zjadaniu Bogów”.

Polak może w pełni istnieć tylko jako zmarły. To jest forma istnienia najbardziej właściwa. Wszystkie inne są ułomne, koślawe, niewydarzone, pozbawione głębi, substancji. Życie służy umieraniu. Jest okazją do najlepszej formy śmierci. Jest szukaniem okazji do śmierci w blasku i w poklasku. Ten poklask jest narodowy, jest religijny, jest romantyczny. Umieram za ojczyznę, za honor ojczyzny. W śmierci przemieniam się w „innego”. Przestaje być sobą, staje się elementem czegoś ważnego. W śmierci w cudowny sposób pozbawiam się tego wszystkiego czym byłem zanim umarłem. A byłem kimś nieudanym, zamarkowanym, nigdy nie osiągającym właściwego wyrazu. Dopiero w śmierci staje się naprawdę polakiem. Staje się piękny, dobry, znaczący.

Kim był Lech Kaczyński zanim umarł? Beznadziejnym prezydentem, pośmiewiskiem, politycznym cieniem brata, niesamodzielnym, uzależnionym, niechlujnym, wstydliwym, osłabiającym Polskę za granicą! A kim się stał po śmierci? POCHOWANYM NA WAWELU, wielkim Polakiem, historyczną postacią, której imieniem nazywa się place, ulice, szkoły. Niedocenionym za życia!!! Źle zrozumianym, niezrozumianym wcale!!! Ukrytym wielkim sprawcą. Kreatorem.

Dopiero w śmierci odkrywamy to, co było ukryte za życia. Śmierć tworzy życie, nadaje mu właściwy sens, wyzwala jego tajemniczą moc. Śmierć jest glebą na której rośnie życie.

Czyżby? Rzeczywiście? Jakiż to testament zostawił po sobie? Nijaki!!! Nic. Żadnych dokonań. Ani ważnej ustawy, ani konstytucji, ani spektakularnej umowy, ani odbudowy Warszawy, ani powstania (jedynie muzeum) – dosłownie nie ma niczego po Lechu Kaczyńskim. A jednak gdyby spytać dziś opinie publiczną, to góruje przekonanie o niezwykłości tego polityka, wyjątkowości, historycznym wymiarze, postaci na miarę nowego mitu założycielskiego wspólnoty – a wszystko to; gdyż zginął w miejscu „katyńskiej kaźni”.

Czyżby taka możliwość przemiany, nawet jeśli naciągana, nie była jakiegoś rodzaju rezerwatem, który wszyscy chcemy mieć, aby w ten sposób „zwolnić się” z życia?

Dlaczego nie chcemy żyć? A może w ogóle nas nie ma!? My się stajemy dopiero w śmierci? My się rodzimy, gdy umieramy. Koniec jest naszym początkiem.

Ta swoista „nierzeczywistość” życia w kraju, beznamiętność w sporach ideowych i zacietrzewienie w sprawach osobistych, czy nie są właśnie skutkiem tego, ze „nasze” życie czeka na „naszą” śmierć?

2. Ojczyzna czy ja?

„Polska jest najważniejsza”, ” chcemy nowoczesnej Polski”,” nie o taką Polskę walczyliśmy” – to tylko niektóre ze sloganów jakim biją w nas politycy! A Polacy? A Gombrowicza „ja”! Dlaczego nie ma żadnego programu dla polaków? W dodatku „narodowego” programu dla Polaków!!! To się wręcz wydaje sprzeczne ze sobą! Narodowy program dla polaków? Paradoks!

„Jeśli zostanę premierem to; zrobię, obniżę, podwyższę, zlikwiduję ” – nie ma takiego języka!. „My zrobimy”, „Partia zrobi”, „nasze ugrupowanie”. Paniczna ucieczka przed „ja” w przestrzeni publicznej, choć coraz słabsza za sprawą komercyjnej telewizji i jej reality show, to prawdziwa zmora życia publicznego. Czego tak się lękamy? Co nas osłabia, ścina z nóg, gdy mówimy „ja”? I tylko wówczas uzyskujemy moment równowagi, gdy wpadamy w retorykę „my”?

Dla nas nawet moja śmierć nie jest „moja” tylko „nasza” – za ojczyznę!

To, co prywatne, intymne, osobiste jest nie istotne! To jakieś sprawy zupełnie bez znaczenia, do pominięcia, do załatwienia później i trochę wstydliwie!

Wypieranie „ja” jest zasadniczo wpisane w metodykę nauczania (wiedza formalna i sprawdzana w testach jest premiowana), w funkcjonowanie urzędów (brak odpowiedzialności urzędników, brak praktyki osobistej decyzji), w sukces (odnieśliśmy sukces – tyko tak)!!!

Ale to wszystko tylko w przestrzeni języka publicznego, bo na co dzień w domu – pełna prywata! Życie w najmniejszym stopniu nie dostosowane do retoryki publicznej. Żadnego związku pomiędzy tymi sferami!!! I ta właśnie niewspółmierność, ten brak równowagi rodzi w nas agresję, niezadowolenie, narzekanie. Nasza „podwójność” bije w nas naszym fałszem i kwitnie w nas cynizmem i absurdalnym humorem. Tak być polakiem to – absurdalne! Za granicą, czyli poza definicją, wciąż udajemy kogoś innego lub zachowujemy się bardzo „po pijaku”!

3.Bimber, kiełbasa, aborcja, marihuana – czyli to, co zabronione jest dopuszczalne, ale nie wolno o tym mówić.

Byłem w zeszłym roku na dwóch weselach, na obu piłem bimber. Nie ma w kraju wioski, a i miasta, w którym by się nie robiło bimbru. A jednak próba legalizacji wzbudza komiczną dyskusje o rozpijaniu narodu. Nie ma rodziny, która by nie jadła wiejskiej kiełbasy. A ta kiełbasa jest nielegalna! Nie można jej zgodnie z prawem wyprodukować w domu z własnej produkcji. Udajemy, że nasze dzieci nie palą marihuany, udajemy, że nie ma aborcji gdyż jest za to kara więzienia! Wierzymy w to wszystko? Raczej udajemy, ze wierzymy! Przecież to tylko słowa, czy nawet – tylko przepisy!!!

Słowa są martwe! Prawa są martwe. Nas nie dotyczą, To, co zapisane jest nieważne. Jeśli ważne to negatywnie, bo może nas kosztować kłopoty! Czytamy książki tylko jako wspomnienie, jako opowieść o tym, co było, a nie co jest! Swoją drogą czy nie to jest źródłem naszego konfliktu z judaizmem? I najważniejsze; czy to lekceważenie literatury – przesuwanie jej w przeszłość – to nie jest przypadkiem próba wyparcia strasznej wiedzy; – że jesteśmy tylko literaturą?

Ktoś nas po prostu napisał i nie była to nasza ręka!!!

?

Ideologia, edukacja i polityka :)

Edukacja i ideologia są ze sobą nierozerwalne. Każda szkoła, niezależnie czy jest ona prywatna czy publiczna, transmituje konkretny światopogląd. Szkoła jest miejscem, w którym ideologia jest odtwarzana, utrwalana i przekazywana kolejnym pokoleniom. Zarówno szkoła, jak i sam nauczyciel – poprzez oficjalny i ukryty program nauczania, transmituje pewien światopogląd, który zawiera w sobie pożądany portret obywatela. Zadaniem szkoły, zgodnie z dominującą ideologią, jest „wytworzenie” takich jednostek, które będą spełniać jej kryteria. Wierzy się bowiem, że w ten sposób utrzyma się istniejący w społeczeństwie status quo. Warto zauważyć, że każda ideologia ma charakter normatywny, ponieważ zawiera w sobie pewne dyrektywy, na których oprzeć się mogą twórcy programów politycznych. Państwo stanowi gigantyczną infrastrukturę, której utrzymanie zależy od władzy, ale także podlegającemu jej systemowi oświaty. Ideologia oddziałuje na kształtowanie poczucia wspólnego „My”- ludzi, którzy mają świadomość wspólnej historii. Gerald Gutek stwierdza, że „poglądy danego człowieka, ukształtowane przez ideologię wpływają nie tylko na zewnętrzne relacje pomiędzy nim a systemem społecznym, politycznym i ekonomicznym ale także na jego wewnętrzne poczucie istnienia czy własnej tożsamości”.

Warto postawić pytanie, czy możliwe jest współistnienie wielu ideologii? Jeśli bowiem ideologia ma kształtować poczucie wspólnego „my”, to w jaki sposób funkcjonuje ona w społeczeństwach wielokulturowych? Przykładem państwa wielokulturowego są niewątpliwie Stany Zjednoczone. Tam też w dyskusji nad kształtem edukacji ścierają się dwa podejścia, zwolenników amerykanizacji oraz pluralizmu kulturowego. Ci pierwsi opowiadają się za amerykanizacją przybyszów, która polega m.in. na tym, że dzieci nie znające języka angielskiego muszą się go nauczyć (warto zauważyć, iż we wszystkich krajach, dzieci imigrantów muszą uczyć się w szkole języka uznanego za ojczysty grupy, do której przybyli). Z kolei zwolennicy pluralizmu kulturowego w Stanach Zjednoczonych, dostrzegają różnorodność etniczną, językową i społeczną. Promowanie nauczania dwujęzycznego opiera się na założeniu, że posługiwanie się nie tylko angielskim, ale i językiem własnej grupy etnicznej umożliwi uczniowi dobre funkcjonowanie zarówno w tej grupie jak i szerszym społeczeństwie. Warto przywołać również przykład Katalonii, w której to obecnie naucza się równocześnie języka katalońskiego oraz kastylijskiego. Niektóre kraje nie prowadzą edukacji dwujęzycznej, ale w ramach programu nauczania, wprowadzają możliwość nauki języków ojczystych mniejszości zamieszkujących na ich terenie. Przykładem mogą być Niemcy, gdzie w gimnazjach można uczyć się tureckiego, polskiego, rosyjskiego.

W dalszej części artykułu postaram się omówić główne ideologie edukacyjne, a także pokazać przykłady ich realizacji poprzez system oświatowy – nacjonalizm oraz na dwóch przeciwstawnych ideologiach: konserwatyzm i liberalizm.

Nacjonalizm i edukacja

W języku polskim utrwaliło się przekonanie, że słowo nacjonalizm nacechowane jest pejoratywnie. W krajach anglosaskich natomiast, słowo to ma wydźwięk neutralny. Jak pokazują karty historii, mieliśmy lub nadal mamy (w niektórych społeczeństwach) do czynienia z nacjonalizmem agresywnym czy szowinistycznym jednak, co należy podkreślić, nacjonalizm oznacza wszystko to, co łączy się z tematyką narodową. Koncepcja nacjonalizmu jako ideologii, sensu largo, oznacza: utożsamianie się z własnym państwem narodowym i lojalnością wobec niego. Dla Ernesta Gellnera nacjonalizm „jest przede wszystkim zasadą polityczną, która głosi, że jednostki polityczne powinny pokrywać się z jednostkami nacjonalistycznymi”. Bez wątpienia nacjonalizm stanowi ten rodzaj ideologii, który jest zawsze obecny w szkołach. W ten sposób kształtuje się poczucie wspólnego „my”, rozumianego jako „my Polacy”, „my Niemcy”, „my Amerykanie”, „my Australijczycy” czy też „my Katalończycy”. Chodzi zatem o to, aby z osoby (dziecka) narodowo neutralnej uczynić Polaka, Niemca, Amerykanina, Australijczyka, Katalończyka, etc. W oficjalnym programie nauczania kładzie się zatem nacisk na język ojczysty, historię i literaturę. Z kolei poprzez ukryty program zaszczepia się poczucie identyfikacji z bohaterami narodowymi, zwyczaj obchodzenia rocznic państwowych oraz szacunek dla symboli narodowych. Uczy się też pieśni patriotycznych, legend i mitów, nadaje się szkołom patronów, którzy bardzo często są autorytetami i/lub bohaterami narodowymi. Warto odwołać się w tym miejscu do Foucaulta, który utrzymuje, że wiedza i władza łączą się ze sobą. Dlatego też decyzje o tym, kogo uznajemy za bohatera narodowego, są często decyzjami politycznymi i ideologicznymi.

Chociaż epoka postmodernizmu, jak utrzymują niektórzy badacze, przyniosła kryzys państwa narodowego, to i tak w szkole nacjonalizm jest obecny. Otwarte pozostają pytania, jak silny on jest w systemie szkolnym? Czy ma on wymiar agresywny? Szowinistyczny? Czy może banalny? Nacjonalizm banalny – termin zaproponowany przez Michaela Billiga – występuje w krajach rozwiniętych, jest cichy i niezauważalny, aczkolwiek wszechobecny. W praktyce polega on na wywieszaniu flag narodowych na budynkach państwowych i prywatnych, kibicowaniu w czasie imprez sportowych w barwach odnoszących się do symboliki narodowej danego kraju, widoczny jest również w codziennych komunikatach pogodowych, prasie, wypowiedziach polityków, którzy mówią „w naszym kraju”, „na południu kraju” etc. Wydaje się, że obecnie to właśnie nacjonalizm banalny jest promowany w szkołach.

Konserwatyzm a edukacja

Podobnie jak w przypadku nacjonalizmu, konserwatyzm może przyjąć różną intensywność w przestrzeni szkolnej jak i jej programach. Według konserwatystów szkoła powinna promować tradycję, jako czynnik gwarantujący spójność społeczeństwa, hierarchiczną koncepcję porządku społecznego, natomiast normy i wartości winny wynikać z przeszłości. Zwolennicy polityki edukacyjnej opartej na zasadach głoszonych przez Edmunda Burke, będą kładli nacisk na wpajanie uczniowi szacunku wobec instytucji, zwłaszcza państwowych, a także lęku przed nimi. Szkoła zatem jawi się jako miejsce święte, a nauczyciel jako kapłan (a często i Bóg), któremu należy się bezwzględny szacunek i posłuszeństwo. Dlatego zwolennicy konserwatyzmu opowiadają się za dyscypliną i wymierzaniem kar za jej złamanie. Nauczyciel według ideologii konserwatywnej musi dobrze znać i szanować dziedzictwo narodowe, a swoją postawą moralną dawać świadectwo wierności zasadom etycznym. Należy jednak podkreślić, że zasady te muszą być zgodne z poglądami konserwatystów, dlatego osoby, których moralność nie wpisuje się w ten kanon, nie powinny pracować z dziećmi.

Zwolennicy konserwatyzmu opowiadają się również za hierarchicznym porządkiem społecznym. Według tej zasady, uczeń znajduje się na samym dole hierarchii. Ponadto jedna z naczelnych zasad konserwatyzmu głosi, że każdym społeczeństwem powinna rządzić elita. Dlatego też w szkołach od samego początku oddziela się dzieci mniej uzdolnione od uzdolnionych, promując te drugie. Wprowadza się tracking lub streaming, polegające na nauczaniu wybranych przedmiotów kilkutorowo, co umożliwia najzdolniejszym uczniom zdobywanie wiedzy na bardziej zaawansowanym poziomie niż ten obowiązujący ich mniej zdolnych rówieśników.

W tym miejscu warto ponownie przywołać przykład Wielkiej Brytanii. Laburzyści u steru władzy nawołują, aby elitarne uniwersytety takie, jak Oksford czy Cambridge, wprowadzały politykę wyrównującą szanse jednostek pochodzących z niższych warstw społecznych. Na skutek takiej polityki oba uniwersytety musiały zrezygnować z egzaminów wstępnych, opierając rekrutację jedynie na świadectwie maturalnym i rozmowie kwalifikacyjnej. Ta ostatnia również jest solą w oku zwolenników lewicy. Gdy natomiast rządy przejmuje partia konserwatywna, Oxbridge ma większą autonomię w zakresie podejmowania niektórych decyzji, np. odnośnie ustalania górnej granicy czesnego.

Zwolennicy konserwatyzmu przypisują dużą rolę do religii i nauk Kościoła. Triada Kościół-Rodzina-Szkoła wspierana przez państwo, zaznajamiają młodych ludzi z tradycyjnym kanonem wiedzy i wartości, co gwarantuje trwałość społeczeństwa i instytucji.

Edukacja i liberalizm

Od czasów Johna Locka liberalizm łączony jest z wolnością, równością i niezależnością ludzi. Lock twierdził, że nikt nie może pozbawić ich mienia lub podporządkować czyjeś władzy, jeśli nie wyrażą na to zgody. Ponadto podważył doktrynę „boskiego prawa królów”, zgodnie z którą władza przekazywana jest królowi od Boga, a następnie niżej – rodowej arystokracji. Lock opowiadał się również przeciwko temu, by polegać na tradycji i autorytetach oraz wyznaczonych przez nie niezmiennych zasadach. Główne postulaty ideologii liberalizmu zakładają m.in. liberalną koncepcję własności i gospodarki. Przy tworzeniu strategii edukacyjnej, zwolennicy ideologii liberalnej, będą brali pod uwagę ekonomiczne potrzeby społeczeństwa, jego wymagania w zakresie zatrudnienia oraz uznawane przez nie wskaźniki sukcesu ekonomicznego. Liberałowie zakładają, że im bardziej wykształcone społeczeństwo, tym lepsza sytuacja społeczno-ekonomiczna. Przekonanie to doprowadziło jednak do nadprodukcji jednostek z dyplomami szkół wyższych. Liberalizm nie wprowadza jednak ograniczeń w zakresie przyznawanych kredencjałów, wierzy bowiem, że rynek poradzi sobie z tą nadprodukcją.

Liberałowie będą postulować za prywatyzacją szkół, wprowadzając vouchery (bony oświatowe), a także za tworzeniem alternatywnych ośrodków nauczania. Jeśli mowa o prywatyzacji, nie oznacza ona, iż szkolnictwo powszechne winno być płatne (chociaż skrajni liberałowie podpiszą się pod tym postulatem). Chodzi o to, by rodzice, dzięki voucherom mieli większą swobodę w wyborze placówki oświatowej.

Liberałowie są przekonani, że człowiek postępuje racjonalnie i kieruje się własnym interesem. W odróżnieniu od konserwatystów, którzy twierdzą, że człowiek jest ułomny i grzeszny, liberałowie mają optymistyczną wizję natury ludzkiej. Uważają, że należy uwolnić dzieci od arbitralnych ograniczeń nakładanych na nie przez stosujących przymus nauczycieli. Skrajni liberałowie opowiadają się wręcz za likwidacją obowiązkowego systemu szkolnictwa. Jeśli jednostka jest racjonalna, to powinna wiedzieć, że edukacja daje pewien zakres wiedzy i kompetencji, ale nie powinno jej się do uczestnictwa w systemie oświaty przymuszać. Czy istnieje inna opcja? Na pewno są nią szkoły alternatywne, oparte na ideologii liberalnej, w której nie stosuje się przymusu. Jednak praktyka edukacyjna pokazuje, że takie szkoły stanowią raczej wyjątek niż powszechną praktykę. Osobiście stoję na stanowisku, że z obowiązkiem szkolnym (jak i samą szkołą), jest tak, jak z demokracją – nie jest doskonała, ale nie wymyślono niczego lepszego.

Zwolennicy podejścia liberalnego, w odróżnieniu od konserwatystów, opowiadają się za rozdziałem kościoła od państwa. Zatem szkoła, o ile nie jest wyznaniowa, powinna być wolna od wpływów religijnych.

Wolność do nauczania (akademicka), to kolejny postulat ideologii liberalnej, w zakładający autonomię, chroniącą nauczycieli i uczniów przed stosującymi przymus i ucisk reprezentantami jakiejkolwiek władzy (państwowej, kościelnej, grup interesów). Oznacza ona również, jak zauważa Gutek, formę ochrony przed radą szkoły, jej dyrekcją lub innymi podmiotami, które mogą podejmować próby ograniczenia swobody poszukiwań i wypowiedzi. Jednak istnieje tu pewne ograniczenie, nauczyciele mogą swobodnie przekazywać wiedzę z tych dziedzin, w których się specjalizują. Przekroczenie granic kompetencji, zauważa Gutek, prowadzi do pogwałcenia praw innych nauczycieli. Wolność, jako brak instytucjonalnych środków przymusu można określić następująco: „uczniowie mają prawo do nauki. Nauczyciele naruszają je wówczas, gdy nie udaje im się stworzyć w klasie szkolnej (klimatu – D.H.) sprzyjającego zdobywaniu wiedzy. Z kolei uczniowie zakłócający przebieg lekcji łamią prawo nauczycieli do nauczania oraz prawo uczniów do uczenia się”. Wolność ta wyraża się również w swobodzie prowadzenia badań i dociekań. Opiera się ona na założeniu, że „nie obowiązują żadne z góry przyjęte przekonania, których nie można zmienić, ani obszary, których nie można zbadać” (za: Gutek).

Liberałowie utrzymują również, że szkoły nie powinny być upolitycznione. W praktyce oznacza to, że nie mogą być miejscem agitacji politycznych konkretnej partii. W tym przypadku pojawia się jeden z największych paradoksów: skoro szkoła podlega ideologii, w tym także politycznej oraz nacjonalistycznej, trudno jest jej zachować neutralność. Poza tym każdy z nauczycieli posiada światopogląd, którego może nie ujawniać, ale wówczas ogranicza mu się prawo wyrażania własnych poglądów. Trudno też jest przy tym postulacie realizować program wychowania obywatelskiego, który opiera się na wpajaniu pewnych postaw i wartości, mających na celu utrzymanie społecznego ładu. Zwolennicy liberalizmu postulują zatem, żeby wprowadzić demokrację w podejmowaniu wszystkich decyzji w szkole. Sceptycy utrzymują, że „szkoła w liberalnym ustroju demokratycznym znajduje się na usługach dominującej ideologii politycznej” (za: Gutek).

Polskie partie polityczne i edukacja

Partie polityczne w Polsce mają bardzo zbieżne stanowiska wobec edukacji. Niemalże wszystkie dostrzegają, że stanowi ona motor rozwoju gospodarczego i społecznego. Większość partii politycznych postuluje budowanie społeczeństwa opartego na wiedzy. Dla niemalże wszystkich z nich, warunkiem rozwoju jest równy dostęp do edukacji. Platforma Obywatelska wykazuje większą orientację liberalną od pozostałych ugrupowań. W dokumencie programowym wskazuje, że „edukacja nadal jest traktowana jako domena nakazowo-rozdzielczego systemu administracyjnego”. Opowiada się za autonomią szkół wyższych, wolnością badań naukowych oraz ogłaszania ich wyników, a także za wolnością nauczania (jednak nie wiemy, czy dotyczy to jedynie szkół wyższych, czy też niższych szczebli systemu edukacyjnego). PO popiera ograniczenie przekazywania „wiedzy encyklopedycznej na rzecz przyswajania przez uczniów najważniejszych umiejętności potrzebnych w dorosłym życiu i na rynku pracy. Szkoła powinna przygotowywać do życia w nowoczesnym społeczeństwie: uczyć odpowiedzialności za siebie, zasad przedsiębiorczości, podstaw prawa i reguł przywództwa”. Drugie zdanie wskazuje na sentymenty liberalne PO. Podobnie jak SLD, opowiada się za wprowadzeniem języka obcego od pierwszej klasy szkoły podstawowej, przy czym PO podkreśla, że nauczanie to winno być obowiązkowe. Oddziaływanie ideologii liberalnej przejawia się również w postulacie „zwiększenia autonomii szkół i kompetencji ich dyrektorów. Należy umożliwić dyrektorom prowadzenie niezależnej i spójnej polityki kadrowej, decydowanie o organizacji pracy szkoły, programach nauczania”. Większość liberalnych partii na świecie opowiada się za wprowadzeniem voucherów do systemu oświaty – podobnie uważa PO: „zmiana sposobu finansowania szkół i placówek oświatowych poprzez wprowadzenie bonu oświatowego jako podstawy tworzenia ich budżetu. Dzięki temu szkoły zyskają większą samodzielność przy podejmowaniu decyzji dotyczących organizacji i nauczania. Zachęci to także rodziców do świadomego wyboru szkoły dla dziecka”. Wyrównywanie szans edukacyjnych dla PO jest możliwe poprzez upowszechnienie edukacji przedszkolnej. Jednocześnie w dokumencie programowym znajdujemy zapis, że „Polska jest jednym z ostatnich krajów Unii Europejskiej, w którym obowiązek szkolny rozpoczyna się w wieku siedmiu lat”, zatem według PO obowiązek szkolny powinien zostać wydłużony. W celu uniknięcia przejawów patologii w szkołach nie można opierać się na „na naiwnej, anachronicznej i niebezpiecznej jednocześnie wierze w skuteczność kontrolowania i karania jako metod wychowywania młodego pokolenia i zmuszania szkoły do stosowania tych metod”. PO odcina się zatem od konserwatywnego podejścia, w którym karanie uczniów jest przejawem troski i metodą wychowawczą. Zarówno PO jak i PiS dostrzegają rolę rodziców i społeczności lokalnej w utrzymywaniu bezpieczeństwa w szkole. Różnica polega na tym, że PO proponuje wsparcie specjalistycznych placówek, takich jak poradnie, świetlice i placówki resocjalizacyjne, z kolei PiS w poprawę bezpieczeństwa pragnie zaangażować również policję. PO opowiada się również za wzmocnieniem pozycji wychowawcy, jednak nie precyzuje, jakie dokładnie prawa i obowiązki oznaczałoby dla uczniów i nauczycieli.

Prawo i Sprawiedliwość wykazuje w swoim programie tendencje bliskie konserwatyzmowi. Już na wstępie części dotyczącej edukacji czytamy, że „patrzymy w przyszłość nie zapominając o naszym dziedzictwie” oraz, że „jednocześnie nie zapominamy o naszych korzeniach. Wiemy, że nasze dziedzictwo kulturalne to największy skarb Polaków” (powinno chyba być dziedzictwo kulturowe). Dziedzictwo narodowe, określane jako skarb, stanowi jeden z postulatów ideologii konserwatywnej. O ile PO postulowała wzrost konkurencyjności polskich uczelni wyższych na arenie międzynarodowej oraz opowiadała się za zwiększeniem liczby zagranicznych studentów w Polsce (program Study in Poland), tak PiS kładzie większy nacisk – chyba jako jedyna partia – na „szersze otwarcie polskich uczelni dla Polonii z różnych stron świata, szczególnie zza wschodniej granicy”. PiS stawia na kontrolę w systemie oświaty. Jeden z postulatów mówi o konieczności wprowadzenie monitoringu do szkół (rozumiem, że chodzi o wprowadzenie kamer, które będą śledzić każdy ruch ucznia). W ten sposób młodzi ludzie będą przygotowywani do życia w społeczeństwie, w którym władza (w postaci dyrektora, wychowawcy, nauczyciela, a przede wszystkim woźny) ma nad nimi nieustanną kontrolę. Co warte podkreślenia, również jako jedyna partia wyraźnie eksponuje wspieranie najzdolniejszych uczniów – jednak nie precyzuje, czy opowiada się za wprowadzeniem np. trackingu lub streamingu. Ważnym aspektem programu PiS w zakresie edukacji, odróżniającym go od pozostałych ugrupowań, jest „atrakcyjne promowanie nowoczesnego patriotyzmu”. Niestety nie wiadomo, co oznacza „atrakcyjne” promowanie, ani co twórcy programu mają na myśli pisząc o „nowoczesnym patriotyzmie”.

Z kolei SLD wykazuje typowe dla partii lewicowych dążenie do wyrównywania szans w edukacji dla osób najbiedniejszych. Już na wstępie deklaracji programowej czytamy, że „równość szans życiowych zaczyna się od zasobności rodziców”. Zasoby finansowe są ważnym czynnikiem pomagającym jednostce kształcić się jednak, jak pokazuje wiele badań, nie najważniejszym. Wielokrotnie w moich artykułach wskazywałam, że to brak wiedzy i niski kapitał społeczno-kulturowy są tymi determinantami, które wykluczają jednostki z uczestnictwa z edukacji – zwłaszcza uniwersyteckiej. Odwołując się ponownie do teorii reprodukcji kulturowej: dzieci najczęściej reprodukują status społeczny swoich rodziców. Jednak SLD opowiada się za wprowadzeniem stypendiów socjalnych i naukowych dla studentów szkół wyższych. Popiera również wprowadzenie ulg podatkowych do systemu edukacji. Ugrupowanie to podobnie jak Platforma i PiS popiera upowszechnienie edukacji przedszkolnej.

Polskie Stronnictwo Ludowe – analogicznie do programów innych partii politycznych – stawia nacisk na zwiększenie dostępu do Internetu oraz podnoszenie kompetencji w zakresie używania nowoczesnych technologii. Nic więcej na temat edukacji nie znalazłam w ich programie. Słabo wypada również Ruch Poparcia Palikota, ograniczając swój program edukacyjny do postulatu likwidacji religii w szkołach.

Podsumowanie

Szkoła nie jest i nigdy nie będzie wolna od ideologii, także tej politycznej. Polskie partie polityczne, zwłaszcza PO i PiS poświęcają w swych programach dużo uwagi kwestiom edukacji. Propozycje PO wpisują się w nurt liberalny, z kolei PiS w konserwatywny. Warto wiedzieć, że program polityczny partii opiera się na dyrektywach ideologii, która wpływa bezpośrednio na kształt programów edukacyjnych. To jaką formę ostatecznie przybiorą zależy od władzy, którą wybierają obywatele. Świadomość relacji między ideologią a partią polityczną i edukacją, pozwala na zrozumienie decyzji podejmowanych przez rządzące ugrupowania. Zadaniem systemu oświatowego jest utrzymywanie istniejącego status quo. Warto o tym pamiętać, kiedy idziemy do urn wyborczych. Miejmy również na uwadze, że ideologie nie muszą mieć charakteru negatywnego. To, co może zagrażać społeczeństwu, to umacnianie w środowisku szkolnym takiego światopoglądu, który wpaja jednostkom irracjonalne postawy i motywuje do irracjonalnych zachowań.

Literatura:

M. Budyta-Budzyńska, Socjologia narodu i konfliktów etnicznych, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2010.

E. Gellner, Narody i nacjonalizm, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1991.

G. L. Gutek, Filozofia dla pedagogów, GWP 2007.

Z. Melosik, Teoria i praktyka edukacji wielokulturowej, Impuls, Kraków 2007.

?

Implikacje kryzysu gazowego między Białorusią a Rosją :)

Paweł Luty: W ostatnich dniach doszło do białorusko – rosyjskiego kryzysu gazowego. Białoruś była winna Gazpromowi miliony dolarów. Mińsk odpowiadał tym, iż także Rosjanie nie uregulowali do końca swoich zobowiązań wynikających z tranzytu błękitnego paliwa. Czy poza powodami stricte ekonomicznymi dostrzega Pan jakieś drugie dno tego konfliktu, jakieś inne przyczyny sporu?

Przemysław Żurawski vel. Grajewski: Oczywiście możemy się bardziej domyślać niż wiedzieć czy powody ekonomiczne nie są tutaj rozstrzygające. Należy jednak pamiętać, iż Gazprom potrzebuje funduszy, gdyż to właśnie ta firma w znacznym stopniu subsydiuje bardzo energochłonną, gospodarkę rosyjską. Aż 70% wydobywanego rosyjskiego gazu jest konsumowane w Rosji. Gazprom sprzedaje błękitne paliwo na rynku rosyjskim po bardzo niskich cenach, więc musi sobie „odbić” na odbiorcach zagranicznych.

Do marca 2006 roku, z powodów politycznych, Białoruś była dotowana przez Rosję. Gdy Łukaszenka wygrał wybory prezydenckie Moskwa uznała, iż scenariusz „pomarańczowej rewolucji” na Białorusi jest raczej nierealny. Związku z tym, uznano, iż finansowanie białoruskiej gospodarki nie jest warunkiem koniecznym dla utrzymania reżimu.

Z drugiej jednak strony Łukaszenka opiera się próbom przejęcia przez Rosjan infrastruktury tranzytowej gazu i ropy naftowej znajdującej się na terytorium Białorusi. W ciągu ostatnich dwóch lat pokazał, że nie zawsze podąża za wyznacznikami polityki zagranicznej, które są  określane przez Moskwę. Mińsk nie uznał przecież niepodległości ani Abchazji ani Osetii Południowej, a ostatnio udzielono azylu obalonemu, z rosyjskiej inspiracji, prezydentowi Kirgistanu – Kumanbekowi Bakijewowi. Zatem możemy się domyślać, iż aktualny kryzys jest elementem nacisku Rosji na Łukaszenkę w sferze zmiany polityki zagranicznej.

P.L.: Czy istnieje jakakolwiek szansa, iż Łukaszenka stracił na tyle dużo w oczach Moskwy i, być może, własnego społeczeństwa, iż przegra tegoroczne wybory prezydenckie? Czy może dojść w wyniku tego kryzysu do zmiany reżimu na Białorusi?

P.Ż.v.G.: Nie sądzę. Myślę, że Moskwa nie ma równie pewnego zamiennika. Nie chce przez to powiedzieć, że darzę jakąś szczególną sympatią Łukaszenkę, ale proszę pamiętać, że najważniejszą rzeczą z rosyjskiego punktu widzenia jest to aby Białoruś pozostała w strefie wpływów Moskwy i nie weszła do strefy zachodniej. Łukaszenka to gwarantuje. Nie ma potrzeby zmiany i podejmowania niepotrzebnego ryzyka.

Z drugiej strony reżim Łukaszenki nie stanowi żadnego wyzwania systemowego dla wewnętrznej polityki rosyjskiej. Takim zagrożeniem był „pomarańczowy” rząd na Ukrainie, który podminowywał ideologicznie porządek w Rosji. Rosjanie w dużej mierze postrzegają Ukraińców czy Białorusinów jako Rosjan, moim zdaniem błędnie. Ma to jednak taki wpływ na politykę wewnętrzną Rosji, iż jeśli okaże się, że zachodni model demokratyczny „wypali” w Kijowie czy Mińsku to może także odnieść sukces w Moskwie. A byłoby to nie po myśli Kremla propagującego rodzimy model demokracji sterowanej. Zatem nie ma żadnych ideologicznych przyczyn zwalczania reżimu Łukaszenki, nie zagraża on stabilności władzy Putina i Miedwiediewa w Rosji.

Sądzę, że Moskwa nie odczuwa konkurencji ze strony Unii Europejskiej na tym obszarze. Zatem najważniejsze dla Rosjan jest obniżanie kosztów podtrzymywania swojej dominacji na Białorusi. I to właśnie można zaobserwować na przykładzie obecnego kryzysu. Rosja nie godzi się już na dotowanie białoruskiej gospodarki. Jednakże trzeba podkreślić, iż wszelkie należności i ze strony rosyjskiej jak i białoruskiej zostały uregulowane.

P.L.: Czy zatem można mówić o jakiekolwiek poważnej zmianie polityki Rosji wobec Białorusi?

P.Ż.v.G.:
Myślę, że gdyby Moskwa podjęła taką decyzję to byłaby w stanie doprowadzić do przewrotu pałacowego. Na dodatek uwarunkowania zewnętrzne są bardzo korzystne dla Kremla, gdyż można byłoby dokonać takiego przewrotu pod płaszczykiem demokratyzacji Białorusi. Takie działanie mogłoby uzyskać poparcie Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Zachód chętnie przyjąłby rosyjską interpretację mówiącą o obaleniu dyktatury. Myślę, że jest to technicznie i politycznie całkowicie wykonalne. Aczkolwiek nie sądzę, że się Rosji to opłaca.

Moim zadaniem Łukaszenka obawiając się takiego scenariusza nie poparł interwencji rosyjskiej w Gruzji. Należy jednak zauważyć, iż Mińsk wciąż realizuje strategiczne zamierzenia Moskwy, czego przykładem są zeszłoroczne wielkie manewry „Ładoga”, na których Białoruś pokazała, że jest częścią strategicznych sił rosyjskich a nie autonomicznym czynnikiem militarnym w stosunkach międzynarodowych.

P.L.: Skoro nie można mówić o żadnych zmianach na linii Moskwa-Mińsk to warto się zastanowić jakie implikacje dla Polski może mieć ten kryzys?

P.Ż.v.G.: Obawiam się, iż możemy odczuć same negatywne skutki tego kryzysu. Otóż kraje Unii Europejskiej, a zwłaszcza Niemcy, będą naciskały na przyspieszenie realizacji inwestycji w ramach budowy Gazociągu Północnego. Polska może oczywiście wykorzystać pewną koniunkturę psychologiczną dla przyspieszenia prac nad prawnymi przemianami systemu Unii Europejskiej pod względem bezpieczeństwa energetycznego. Polski rząd powinien twardo postawić kwestię unijnej solidarności w wypadku kolejnych kryzysów gazowych, ale należy pamiętać, że o skuteczności tej solidarności decyduje infrastruktura przesyłowa a nie podpisane pakty. Zatem dopóki nie powstaną interkonektory, które przesyłały by gaz płynący   do Unii także na nasze terytorium, dopóty najszczersze nawet zapewnienia o pomocy nie będą mogły być fizycznie zrealizowane. Nie należy jednak spodziewać się jakichkolwiek dużych inwestycji w tym zakresie ze względu na kryzys w Grecji i potrzebę stabilizacji strefy euro. Po prostu nie znajdą się na to pieniądze. Można za to spodziewać się deklaracji politycznych. Należy wykorzystać ten kryzys gazowy aby dopiąć kwestie prawne. Bardziej prawdopodobne jest przeznaczenie przez największych unijnych graczy funduszy na budowę Gazociągu Północnego pod pretekstem uwolnienia się od zagrożenia dla tranzytu gazu wynikającego z kolejnych ukraińsko czy białorusko – rosyjskich konfliktów. To zaś niestety będzie dla Polski niekorzystne.

P.L.: Mówił Pan o możliwościach poprawy naszego bezpieczeństwa energetycznego na forum unijnym. A jaka powinna być polityka Polski względem naszego wschodniego sąsiada w tej materii? Czy należy współpracować z reżimem Łukaszenki czy też promować demokratyzację Białorusi? Czy możliwa jest białoruska „pomarańczowa rewolucja”?

P.Ż.v.G.: Perspektywy demokratyzacji Białorusi nie są obiecujące. Nastroje raczej temu nie służą. Ewentualne gospodarcze zdestabilizowanie reżimu Łukaszenki mogłoby otwierać drogę ku demokratyzacji, ale w tej chwili nie mamy z czymś takim do czynienia. Mimo to Polska faktycznie powinna „grać” na demokratyzację Białorusi, bardziej niż na porozumienie z dyktatorem. Nawet jeśli on okresowo będzie przeciwny zakusom rosyjskim, tak ja to wygląda w tej chwili, to nie jest to trwała i stabilna tendencja. Prawdziwie prozachodnia białoruska orientacja może się wyłonić tylko pośród, nieistniejącej jeszcze, mocnej demokratycznej opozycji. Póki co ruch anty-łukaszenkowski jest jeszcze za słaby, niemniej jednak jest prozachodni. Dopiero w warunkach demokratycznych Białoruś może zwrócić się w stronę Zachodu niekoniunkturalnie, tak jak to jest w tej chwili, lecz trwale. Dziś Moskwa ma w swym
ręku szereg środków nacisku na Łukaszenkę, które mogą spowodować powrót Mińska do realizowania polityki milej wdzianej na Kremlu, niejako przywołujących Białoruś do porządku.

Dr Przemysław Żurawski vel Grajewski – Adiunkt w Katedrze Historii Stosunków Międzynarodowych Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego. Były pracownik Biura Ministra Obrony Narodowej ds. Planowania Polityki Obronnej, Biura Pełnomocnika Rządu ds. Integracji Europejskiej i Pomocy Zagranicznej. Pracował także jako ekspert w Parlamencie Europejskim odpowiedzialny za monitorowanie polityki wschodniej. Zainteresowania naukowe: bezpieczeństwo państwa, przede wszystkim w zakresie polityki bezpieczeństwa Polski oraz polityka bezpieczeństwa Unii Europejskiej. Autor monografii i artykułów naukowych.   

Kryzys niszczy rządy. Skutki globalnej zapaści finansowej w Europie Wschodniej oraz liberalne recepty na wyjście z kryzysu :)

Dwadzieścia lat po wprowadzeniu zasad gospodarki rynkowej w Europie Wschodniej młode gospodarki w tym regionie Europy stoją przed swoim pierwszym poważnym sprawdzianem. Po wielu latach wzrostu gospodarczego kryzys dotarł także do Europy Wschodniej, aczkolwiek sytuacja w regionie jest zróżnicowana. Kraje, które obrały kurs liberalny i zorientowany na osiągnięcie stabilizacji, lepiej niż pozostałe radzą sobie z zawirowaniami. Liberalne rozwiązania i koncepcje reform propagowane przez partnerów Fundacji Naumanna w Europie Wschodniej, w większości krajów Europy Zachodniej – przede wszystkim w Niemczech – nie znajdują zrozumienia. Tym samym pojawia się zagrożenie nie tylko rozpadu tak potrzebnej – szczególnie w czasach kryzysu – europejskiej solidarności, ale także zerwania z podstawowymi zasadami gospodarki rynkowej w ramach Jednolitego Rynku.

Reformatorskie kraje we wschodniej części Europy zmuszone są dostrzec, iż w czasach kryzysu w dobie globalizacji nie istnieją żadne „wyspy szczęśliwości”. Początkowo miały one nadzieję, iż najgorsze je ominie. Banki w Europie Wschodniej nie handlowały „toksycznymi papierami” (Vetter, 2008), a młode gospodarki rosły niepohamowanie przez wiele lat, przyspieszane globalną ekspansją i integracją rynków. W międzyczasie jednak skutki wielkiego kryzysu finansowego ich gospodarki odczuły także w sferze realnej. Po okresie prosperity nieoczekiwanie nastąpił spadek (patrz: tabela 1).

Estonia należy do tych krajów członkowskich Unii Europejskiej, które bardzo ucierpiały na skutek kryzysu, jaki miał miejsce na międzynarodowych rynkach finansowych, i których gospodarki uległy gwałtownemu załamaniu. Najważniejsze gałęzie gospodarki w kraju – nieruchomości i budownictwo – po latach prosperity wpadły w tarapaty. Wiele osób straciło pracę. Stopa bezrobocia w ciągu roku wzrosła z 6% do 10%. Spadek w gospodarce nadal trwa i nie można już zaprzeczyć, iż mamy do czynienia z długookresowym trendem negatywnym: w 2008 r. PKB spadło o 3,5%, a w ostatnim kwartale 2008 r. o 9,7%. W pierwszym kwartale 2009 r. spadek PKB wynoszący 15,6% był najpoważniejszym od 1994 r. Wszystkie te negatywne czynniki spowodowane są m.in. silnym spadkiem konsumpcji na Jednolitym Rynku.

Tabela 1. Wzrost gospodarczy w krajach Unii Europejskiej.

2006

2007

2008

20091)

20101)

Unia Europejska (27 krajów)

3,1

2,9

0,9

-4,0

-0,1

Unia Europejska (25 krajów)

3,1

2,9

0,8

-4,0

-0,1

Bułgaria

6,3

6,2

6,0

-1,6

-0,1

Czechy

6,8

6,0

3,2

-2,7

0,3

Estonia

10,4

6,3

-3,6

-10,3

-0,8

Irlandia

 5,7

6,0

-2,3

-9,0

-2,6

Grecja

4,5

4,0

2,9

-0,9

0,1

Łotwa

12,2

10,0

-4,6

-13,1

-3,2

Litwa

7,8

8,9

3,0

-11,0

-4,7

Węgry

4,0

1,2

0,6

-6,3

-0,3

Polska

6,2

6,6

5,0

-1,4

0,8

Rumunia

7,9

6,2

7,1

-4,0

0,0

Słowenia

5,9

6,8

3,5

-3,4

0,7

Słowacja

8,5

10,4

6,4

-2,6

0,7

Prognoza. Źródło: Eurostat.

Łotwę, niegdysiejszego „tygrysa” wśród krajów bałtyckich, kryzys gospodarczy i finansowy dotknął najmocniej spośród innych krajów. Jeszcze w 2007 r. gospodarka łotewska wykazywała najwyższy stopień wzrostu w Europie (10,3%). W ostatnim kwartale 2008 r. skurczył się on jednak dramatycznie do 0,3%, co stanowiło największą recesję w krajach Unii Europejskiej. Wartość handlu detalicznego spadła o 20%, bardziej niż w gdziekolwiek w Unii Europejskiej. Pomimo kredytu z Międzynarodowego Funduszu Walutowego w wysokości 7,5 mld euro, na Łotwie oczekiwany jest w tym roku spadek PKB o ok. 15%.

Na Węgrzech sytuacja jest na tyle dramatyczna, iż Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Europejski Bank Centralny oraz Unia Europejska musiały ratować ten kraj przed bankructwem przekazując mu pakiet kredytowy wartości 20 mld euro. Wzrost gospodarczy jednak już przed kryzysem wykazywał tendencję spadkową. PKB w 2007 r. wzrósł o 1,1%, w 2008 r. tylko o 0,3% , a w 2009 r. prognozowane jest załamanie o wartości -3,3%. Stan zadłużenia w stosunku do PKB zwiększył się z 65,8% (2007) do 72,2% (2008) i w roku 2009 ma wynieść 75,9%.

W porównaniu międzynarodowym Polska wydawała się być długo nie tknięta międzynarodowym kryzysem gospodarczym. W międzyczasie jednak widać zapowiedź jego skutków, które pojawiają się z opóźnieniem, ale są jednak słabsze niż w innych krajach Europy Wschodniej. Niepokojem napawa rosnące bezrobocie. Podczas gdy przez cały rok 2008 zanotowano istotny spadek bezrobocia, a w drugiej połowie roku – po raz pierwszy od początku istnienia demokracji w Polsce – stopa bezrobocia była jednocyfrowa i wynosiła 7,4%, to w 2009 r. należało liczyć się z jej wzrostem.

W Bułgarii dopiero teraz tak naprawdę recesja dotknęła gospodarkę. Po raz pierwszy od 12 lat w tym roku przez dwa kwartały pod rząd spadła wydajność gospodarki. Tylko w okresie od kwietnia do czerwca była ono mniejsza o 4,8% w porównaniu do roku 2008. Deficyt finansów pod koniec roku wyniesie 1,3 mld euro (Lambreva, n-ost, 28.8.2008).

Jeżeli spojrzeć poza granice Unii Europejskiej w tym regionie Europy, to sytuacja jest często jeszcze gorsza. Wprawdzie Serbia należała w ostatnich latach do tych państw na Zachodnich Bałkanach, które wykazywały istotny wzrost PKB, jednakże w bieżącym roku wzrost ten z pewnością się zakończy i przejdzie w recesję.

Jednakże 5-6% wzrost nie jest w stanie pokryć deficytu strukturalnego. Chodzi tutaj o bardzo wysoki deficyt na rachunku bieżącym bilansu płatniczego do czego dochodzi jeszcze słaba baza eksportowa oparta na sprzedaży części samochodowych i produktów przemysłu surowców podstawowych, zbytnia zależność od zagranicznych inwestycji bezpośrednich, oraz rozdęta administracja publiczna. Zauważalnego deficytu budżetowego nie zdołano pokonać za pomocą polityki pieniężnej. To spowodowało jego zwiększenie. A teraz z kraju wycofują się zagraniczni inwestorzy i powstaje sytuacja stale rosnącego niedoboru kapitału.

Ukraina jest krajem najbardziej dotkniętym kryzysem spośród krajów Europy Wschodniej. Produkcja przemysłowa zmniejszyła się tam w I kwartale 2009 r. o 31,9%. Dyrektor renomowanego Instytut Badań Gospodarki i Doradztwa Politycznego (IER) w Kijowie, Ihor Burakowsky, zakładał, iż PKB w 2009 r. zmniejszy się łącznie o ok. 12%. Jest to dramatycznie duży spadek, przede wszystkim, jeśli mieć w pamięci wysoki wzrost wynoszący 7,9% jeszcze w 2007 r.

Również Rosja przeżywa obecnie ciężki kryzys gospodarczy. W roku 2009 Międzynarodowy Fundusz Walutowy prognozował w Rosji spadek PKB o 6%. Szczególnie dramatyczny jest spadek produkcji przemysłowej wynoszący ok. 20%. W przemyśle maszynowym jest to nawet ok. 50%. Rubel stracił wobec euro w przybliżeniu 30% swej wartości, a wobec dolara amerykańskiego znacznie więcej. Inflacja wynosi obecnie ok. 13-14%. Bezrobocie według danych oficjalnych wynosi 8,5% i dramatycznie rośnie, choć w sposób zróżnicowany, zależnie od regionu. Jednocześnie Rosja jest pod jednoczesnym wpływem dwóch zewnętrznych czynników: dramatycznego spadku cen surowców w odniesieniu do rosyjskiego gazu i ropy naftowej oraz zanik kredytów na międzynarodowych rynkach kredytowych w kontekście międzynarodowego kryzysu finansowego i gospodarczego.

Więcej informacji na temat skutków kryzysu finansowego znaleźć można w specjalnym wydaniu biuletynu Biura Regionalnego Europy Środkowej, Wschodniej i Południowo-Wschodniej:

http://freiheit.org/files/786/Newsletter_MSOE_Special_Edition.pdf,

a także w publikacji „How to do it: Lessons from Successful Liberal Reforms in Central and Eastern Europe”:

http://www.freiheit.org/files/537/Reforms_in_CEE_2008_low_1.pdf.

Szczególnie bolesny jest przy tym fakt, iż kryzys ten w dużej części zaimportowany został z Zachodu poprzez wysychające strumienie kredytów i drastycznie spadający popyt ze strony Zachodu. Od tamtej pory silnie zwiększyły się: duże i drogie zadłużenie, deficyt budżetowy, bezrobocie i niezadowolenie społeczne. Nie trzeba było długo czekać na zawirowania polityczne w innych krajach: na Łotwie, w Czechach i na Węgrzech upadały nawet rządy z powodu kryzysu.

Wielki kryzys także z własnej winy

Sytuacja w Europie Wschodniej nie jest jednak wszędzie jednakowa. Kryzys uderzył szczególnie mocno przede wszystkim w te kraje, które – zapatrzone w fazy prosperity w kilku działach gospodarki – odkładały niezbędne reformy, gdzie państwo i obywatele w coraz większym stopniu żyli na kredyt, gdzie nie były modernizowane zepsute struktury państwa i gospodarki, i gdzie ograniczano działania w zakresie polityki stabilizacji,.

Tak więc, przyczyną dramatycznej sytuacji na Łotwie jest fakt, iż kraj ten przez wiele lat funkcjonował ponad swoje możliwości, a boom gospodarczy oparty był na glinianych nogach, tzn. na konsumpcji finansowanej kredytami i na bańce nieruchomości.

Na Węgrzech co najmniej jedna trzecia problemów jest rodzimego pochodzenia, jak to sami przyznają politycy węgierscy. W rzeczywistości przede wszystkim mści się teraz fakt, iż kraj ten przez wiele lat finansował swój wzrost na kredyt.

Serbia w przeszłości nie umiała wykorzystać przychodów z prywatyzacji, by zmniejszyć poprzez inwestycje w sposób świadomy swój strukturalny deficyt ekonomiczny. Dochody z prywatyzacji poszły głównie na konsumpcję i zostały przejedzone. Owo przyzwyczajenie do konsumpcji, opartej w większości na kredytach, przysparza obecnie krajowi szczególnych trudności.

Spadek rosyjskiej produkcji przemysłowej (bez uwzględnienia wydobycia surowców) rozpoczął się już w styczniu 2008 r. i trwa – poza nieznacznym wzrostem w okresie pomiędzy kwietniem a czerwcem – aż do dziś. Wzrost gospodarczy w ostatnich latach zatem opierał się niemal wyłącznie na rosnących cenach surowców, co kompensowało spadek, jaki miał miejsce prawie we wszystkich innych gałęziach gospodarki. Powodem tego jest fakt, iż i tak słaba baza kapitałowa gospodarki rosyjskiej w dużym stopniu skoncentrowana jest na sektorze surowcowym. Rosyjski system bankowy do dzisiaj ma bardzo słaby kapitał, a kredyty zagranicznych banków koncentrują się na (rzekomo) odpornych na działanie kryzysu branżach, takich jak wydobycie surowców i budownictwo. Dywersyfikacja, której domagał się także rosyjski rząd, w ogóle nie miała miejsca. Wiele przedsiębiorstw przemysłowych do dzisiaj jest nieefektywnych. Jest to następna ważna przyczyna tego kryzysu.

Listę grzeszników i listę ich grzechów można by kontynuować, i to nie tylko w odniesieniu do Europy Wschodniej.

Unia Europejska jako kotwica bezpieczeństwa?

Zasadniczo członkostwo krajów Europy Wschodniej w Unii Europejskiej stabilizuje je i zwiększa ich wiarygodność. W oparciu o finansowe pakiety ratunkowe, w których uczestniczy Unia Europejska, udało się uniknąć poważnych kryzysów w obszarze bilansów płatniczych i wesprzeć wysiłki w zakresie konwergencji. Tym samym problemów uniknęli wierzyciele w tych krajach członkowskich, których banki silnie powiązane są z Europą Wschodnią (Lang, Schwarzer, 2009).

Owo, tak często wychwalane jako kotwica stabilności, członkostwo w Unii Europejskiej i w strefie euro nie musi być jednak koniecznie zbawienne.

Zasady polityki stabilności szybko poszły w kąt, przede wszystkim w Niemczech i we Francji. I nawet Komisja Europejska zrezygnowała ze swej roli strażniczki europejskiego paktu na rzecz stabilności i zasad konkurencyjności, określając wytyczone rozsądkiem granice nowych długów i narodowych subwencji: w czasach kryzysu wciągnięto na pokład tak zachwalaną kotwicę stabilizującą (Göbel, 2009). Liberałowie ostrzegali przed tym wielokrotnie w sposób wyraźny w Parlamencie Europejskim (Bowles, eldr, 2.4.2009).

Wirując coraz szybciej, karuzela subwencji sprzyja nie tylko tendencjom do renacjonalizacji, które stoją w sprzeczności z podstawowymi zasadami Jednolitego Rynku, ale także powiększa ekonomiczną przepaść między Wschodem a Zachodem. Tym bardziej sceptycznie kraje Europy Wschodniej traktują subwencje, którymi ich bogaci sąsiedzi na Zachodzie wspierają swoje gospodarki (Frasch, 2009).

Zadłużenie prowadzi w ślepą uliczkę

Szczególnie Niemcy – jako największy kraj członkowski Unii Europejskiej i ówczesny mentor rozszerzenia Unii na Wschód, oraz ze względu na ich znaczenie gospodarcze dla reformujących się krajów Europy Wschodniej – ponoszą zasadniczą odpowiedzialność za ich rozwój. Jest to także zrozumiałe z punktu widzenia interesów Niemiec. Ale rząd federalny daje bardzo zły przykład, który przeczy każdej zasadzie reform: zamiast zapowiadanego zerowego zadłużenia, prowadzi kraj w kierunku nowego zadłużenia. Nowe długi rosną gwałtownie, a kryteria z Maastricht od wielu lat są martwymi zapisami. (Spiegel-Online, 8.7.2009).

W latach 2006-2009 wydatki federalne wzrosły o ok. 44 mld euro do kwoty ponad 300 mld euro. W oparciu o drugi(!) budżet uzupełniający, wydatki federalne wzrosły w 2009 r. w porównaniu z rokiem 2008 o ponad 13 mld euro. Przyczyną tego jest nie tylko kryzys gospodarczy i finansowy, ale także olbrzymi wzrost wydatków w ostatnich latach, jak szacuje przewodniczący komisji budżetowej niemieckiego Bundestagu, liberał, Otto Fricke (Fricke, 2009). Niemiecki cud gospodarczy stał się blamażem gospodarki, kpi „The Economist” (8.8.2009). W międzyczasie gospodarka niemiecka skurczyła się od początku 2008 r. do początku 2009 r. o 6,8%, a więc bardziej niż jakikolwiek inny kraj w Europie, poza Węgrami. Warte miliardy euro pakiety, mające pobudzić koniunkturę, okażą się – podobnie jak premie za złomowanie starych samochodów – kosztownym słomianym ogniem, który jedne gałęzie gospodarki pobudzają, a inne tym samym dyskryminują. Nie ustało także – na co wyrażano nadzieję – polityczne oddziaływanie w okresie walki wyborczej: obywatel nie jest w stanie dostrzec tego, iż swymi podatkami subwencjonuje zakup nowego francuskiego lub japońskiego samochodu dokonany przez jego sąsiada.

Liberalne sposoby wyjścia z sytuacji

Kraje Europy Wschodniej różnią się miedzy sobą pod względem ogólnej odporności gospodarki, finansowej solidności i sytuacji społeczno-ekonomicznej, albowiem ścieżki ich procesów transformacji oraz polityki reform przeprowadzonych w ciągu ostatnich lat, wyraźnie od siebie się różnią (Lang, Schwarzem, 2009). Te kraje, gdzie polityka gospodarcza i finansowa są liberalne i zorientowane na uzyskanie stanu stabilności, były nie tylko lepiej przygotowane na przyjęcie skutków globalnego kryzysu, ale miały także większe szanse na to, by wyjść z zapaści. Kryzys można było nawet wykorzystać jako leczniczą terapie szokową tam, gdzie dochodziło do przegrzania koniunktury i nieprawidłowej alokacji zasobów.

Przede wszystkim te liberalne think-tanki w Europie Wschodniej, które są partnerami Fundacji, przedstawiły najbardziej skuteczne propozycje przedsięwzięć antykryzysowych. Zdaniem Ruty Vainiene, prezes litewskiego Instytutu Wolnego Rynku (Free Market Institute, LFMI), należy unikać przede wszystkim trzech rzeczy: stosowania pakietów poprawiających koniunkturę, poręczeń finansowych (bail-outs), oraz stosowania przedsięwzięć protekcjonistycznych!

Zamiast tego Vainiene proponuje reformę polityki banku centralnego, mającą na celu powstrzymanie niepohamowanego strumienia kredytów. Ważna jest również jej zdaniem konsolidacja finansów państwa, jako hamulca zadłużenia, w połączeniu ze zmniejszeniem obciążenia podatkowego. Oprócz tego należy dokonać liberalizacji rynku pracy, jak też przeprowadzić reformę publicznych systemów ubezpieczeń społecznych. Szczególnie ważna w okresie kryzysu jest możliwość prowadzenia wolnego handlu, albowiem protekcjonizm chroni jedynie mało konkurencyjne gałęzie gospodarki, które nie są w stanie rozwinąć potencjału sprzyjającego wzrostowi gospodarczemu i zwiększeniu zatrudnienia.

Sveta Kostadinova, dyrektor zarządzająca liberalnego Instytutu Gospodarki Rynkowej (Institute for Market Economics, IME) z Sofii, przyznaje rację ekspertce z Wilna. Zdaniem Kostadinovej chodzi o zasadnicze ograniczenie roli państwa – szczególnie w czasach kryzysu – poprzez ograniczanie wydatków państwowych, bardziej ograniczoną regulację i poprawę warunków inwestowania w odniesieniu do gospodarki prywatnej. Całkiem niedawno instytut IME otrzymał wiele pozytywnych opinii na temat przeprowadzonej analizy efektów dobrobytu w warunkach odchudzonego państwa (The Optimum Size of Government, 2009, http://ime.bg/en/articles/the-optimum-size-of.government/).

Aktualna sytuacja

O tym jednak, iż propozycje te znajdują w Europie Wschodniej posłuch, świadczy aktualna sytuacja w tym regionie (zestawienie dokonane przez dr. Borka Severę, dyrektora praskiego Biura Fundacji):

Estonia, która od końca lat 90. przeżywała szczególny boom ekonomiczny i gdzie tworzenie nowego zadłużenia zabronione jest ustawowo, ma więcej rezerw niż jej sąsiad Łotwa. W lepszych czasach Estonia stworzyła rezerwy wynoszące 10% PKB. Kryzys spowodował zmniejszenie inflacji z 10% w 2008 r. do 0,6% w I kwartale 2009 r. Tę sytuację rząd pragnie wykorzystać dla wprowadzenia euro.

Wprowadzenie przez szefa rządu Andrusa Ansipa twardej polityki oszczędnościowej z powodu koniunktury, doprowadziło w połowie roku do ostrego spadku w gospodarce i upadku koalicji rządowej, jaką liberalno-konserwatywna partia Ansipa utworzyła wcześniej z socjaldemokratami. Nie chcieli się oni zgodzić na cięcia w zakresie świadczeń socjalnych. Rozmowy koalicyjne z chłopską Unią Ludową nie powiodły się z tego samego powodu.

Obecnie Ansip stoi na czele rządu mniejszościowego, który przy pomocy pakietu oszczędnościowego o wartości 435 mln euro chce utrzymać łączny deficyt budżetu państwa na poziomie powyżej 3% PKB. W tym celu rząd odrzuca propozycje podwyżek podatków i opłat. Przewidywane są natomiast cięcia w obszarze świadczeń socjalnych. Poza tym planowana jest redukcja płac i wynagrodzeń w sektorze publicznym. Liberalny pakiet „siedmiu kroków” ma na celu ponowne wprowadzenie Estonii na ścieżkę wzrostu.

Jeszcze bardziej niż inne kraje bałtyckie konieczność wprowadzenia drastycznego kursu oszczędnościowego widzi Łotwa, stojąca na skraju bankructwa. Rząd premiera Dombrovskiego dokonał z tego powodu redukcji budżetu o dalsze 500 mln łatów do kwoty 4,5 mld łatów. Był to rodzaj narodowej zgody z poparciem wszystkich partii reprezentowanych w Saeima. Przewidywane są redukcje płac urzędników państwowych o ok. 20%. Zredukowane będą inwestycje w budownictwie drogowym i skreślone zostaną budżety przeznaczone na cele socjalne o dalsze 35 mln łatów. Planuje się m. in. redukcje zasiłku na dzieci dla rodziców pracujących zawodowo o 50%. A wszystko to przy rosnącym niezadowoleniu społeczeństwa z powodu polityki oszczędnościowej, albowiem Ryga już kilka miesięcy temu dokonała redukcji wynagrodzeń w sektorze publicznym o jedną czwartą. W sektorze prywatnym ustalono obniżki wynagrodzeń sięgające nawet do 50%, by ratować choć część zagrożonych miejsc pracy, albowiem bezrobocie wzrosło tam od 2007 r. z 5% do 14%. Regulacje te przewidują także redukcję miesięcznej płacy minimalnej ze 180 do 140 łatów.

Mimo, iż Polska w I kwartale 2009 r. jako jedyny kraj członkowski Unii Europejskiej, według danych warszawskiego Głównego Urzędu Statystycznego GUS, wykazywała wzrost PKB wynoszący 0,8%, to rząd polski zredukował prognozę wzrostu w stosunku do całego roku 2009 na 0,2%. Już wcześniej jednak wprowadzono przedsięwzięcia antykryzysowe. Rząd zrezygnował wprawdzie z szeroko zakrojonych programów pobudzających koniunkturę, wprowadził jednak na początku czerwca ustawę o zapobieganiu skutków kryzysu gospodarczego wobec pracodawców i pracobiorców. Ustawa zawierająca m.in. szczególne uregulowania dotyczące prawa pracy, jak też wytyczne odnośnie finansowej pomocy państwa dla przedsiębiorców, zatwierdzona została w lipcu przez parlament w Warszawie, ale wejdzie w życie najwcześniej we wrześniu. Zgodnie z zawartymi w ustawie regulacjami, przedsiębiorstwa dotknięte kryzysem mogą dokonać przez okres półroczny redukcji czasu pracy oraz wynagrodzeń do 50%.

W maju doszły do tego przedsięwzięcia w ramach pakietu antykryzysowego o wartości 91 mld złotych, jaki przygotowała koalicja rządowa jeszcze w grudniu 2008 r. Podwyższono gwarancje państwowe dla wkładów bankowych do wysokości 50 000 euro. Zabezpieczenie kredytów udzielanych małym i średnim przedsiębiorstwom przez państwo miało na celu zachęcenie banków do udzielania kredytów. Pomimo tego, iż polskie banki praktycznie nie uczestniczyły bezpośrednio w kryzysie finansowym, to Polska odczuła pośrednio skutki tego kryzysu w postaci zmniejszenia się ilości dostępnych kredytów oraz spadku popytu na rynkach zachodnioeuropejskich.

W innych krajach było gorzej. Na Węgrzech wprowadzeniu przedsięwzięć antykryzysowych stanęła na drodze pogłębiająca się od początku roku niestabilna sytuacja polityczna. Gordon Bajnai, stojący na czele rządu ekspertów w kraju, który mocno dotknięty został kryzysem z powodu ciągle jeszcze olbrzymich długów państwowych i zagranicznych, zwrócił się do wszystkich partii reprezentowanych w parlamencie o wsparcie przy ustalaniu budżetu na rok 2010 dostosowanego do sytuacji kryzysowej, otrzymał jednak od szefa opozycji Viktora Orbana jednoznaczną odpowiedź negatywną. Nowe wybory wydaja się zatem być nieuniknione.

W Bułgarii liberalny Narodowy Ruch na Rzecz Wzrostu i Stabilizacji (NDSV), będąc mniejszym partnerem w koalicji kierowanej przez socjalistów, opowiedział się wraz z konserwatywna opozycją za redukcją wydatków socjalnych i przeciwko podwyżkom wynagrodzeń. Jednakże w stosunku do 2008 r. rząd zwiększył w 2009 r. wydatki państwa jeszcze o 25%, podczas gdy dochody spadły o 10%. Po zwycięstwie prawicowej, populistycznej partii GERB w wyborach parlamentarnych na początku lipca nowy premier Bojko Borissov zapowiedział niepopularne posunięcia: zamrożenie zasiłków socjalnych, emerytur i płacy minimalnej.

Aby cała Europa mogła uporać się ze skutkami kryzysu finansowego, potrzebna jest solidarność, oparta o realizowane skutecznie od wielu lat zasady wolnorynkowe: tyle państwa, ile jest konieczne, tyle prywatnej inicjatywy, ile tylko możliwe. Państwo natomiast powinno ponownie skupić się na swych zasadniczych zadaniach, tworząc obywatelom oraz przedsiębiorcom najlepsze możliwości rozwoju w ramach niezakłóconej niczym konkurencji. Wzrost osiągnąć można zawsze – trzeba tylko wiedzieć jak i mieć swobodę działania, by to uczynić.

Źródło:

Analiza nr 11/2009, Biuro Regionalne Europy Wschodniej, Środkowej i Południowo-Wschodniej Fundacji im. F. Naumanna na Rzecz Wolności. (http://www.freiheit.org/files/62/Nr.11_Auswirkungen_der_globalen_Finanzkrise_auf_Osteuropa_und_liberale_Auswege.pdf)

Tłumaczenie: Roman Benedykciuk

Duńska wstrzemięźliwość, czyli o braku konieczności ekspansji fiskalnej w czasie kryzysu :)

Kiedy stało się jasne, że kryzys kredytowy nie ograniczy kręgu swoich ofiar do kilku instytucji finansowych, ale pogrąży największe światowe gospodarki w trwającej wiele kwartałów recesji, nie tylko ekonomiści, ale i politycy zaczęli intensywnie odkurzać nieco już zapomniane dzieła Johna Maynarda Keynesa. Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, które dotychczas szczyciły się przed Europą niskim stopniem ingerencji państwa w gospodarkę, coraz częściej pojawiały się głosy, że jedynym ratunkiem dla światowych gospodarek są setki miliardów dolarów wstrzykniętych w nie bezpośrednio z państwowej kiesy. Próbę prowadzenia innej polityki przez część państw europejskich traktowali wręcz jako chęć zdezerterowania z ekonomicznego pola walki i to w dodatku na plecach tych, którzy owe gigantyczne programy stymulacyjne zdecydowali się sfinansować.

W ekonomii niezwykle trudno odpowiedzieć na pytanie „co by było, gdyby”, czyli w tym przypadku „jak potoczyłyby się losy kryzysu gospodarczego, gdyby nie gigantyczne programy stymulacyjne”. Uwarunkowania każdego kraju i momentu historycznego są na tyle specyficzne, że nie sposób przenosić ich na inne gospodarki, czy wręcz generalizować jakichkolwiek doświadczeń. Pisząc jednak o zagadnieniu gospodarczego interwencjonizmu z perspektywy Polski, a więc kraju, który bez hojnego pakietu stymulacyjnego jako jedyny spośród krajów członkowskich UE zdołał w drugim kwartale 2009 utrzymać wzrost gospodarczy, skłania jednak ku refleksji, że wpompowanie ogromnych środków publicznych pieniędzy do gospodarki nie było warunkiem sine qua non przejścia przez kryzys obronną ręką. Polska nie jest jednak jedynym przykładem. Brak pakietu stymulacyjnego o znaczącej skali nie zaszkodził również Danii, a więc gospodarce niewielkiej, otwartej i posługującej się walutą silnie związaną z euro.

W latach 2005-2007 poprzedzających pojawienie się pierwszych symptomów kryzysu w sferze realnej, gospodarka duńska znajdowała się w bardzo dobrej kondycji. Przeciętny poziom wzrostu gospodarczego w tym okresie wynosił 2,4 proc., a więc był nieco wyższy niż średnio w krajach Unii Europejskiej (z wyłączeniem nowych państw członkowskich). Negatywną dynamikę wzrostu PKB wywołaną kryzysem gospodarczym zanotowano w Danii jednak już w trzecim kwartale 2008 roku, kiedy wyniósł on -1,7% rdr, w pierwszym kwartale roku 2009 gospodarka duńska skurczyła się z kolei o 4,3% rdr, a więc nieznacznie mniej niż w starych krajach Unii Europejskiej. W odniesieniu do całego roku 2009 Komisja Europejska szacuje, że PKB Danii spadnie o nieco ponad 3 proc., podczas gdy w roku 2010 prognozowany jest już nieznaczny wzrost rzędu 0,3 proc. (por. rys 1). Według szacunków Duńskiej Izby Gospodarczej największy wpływ na spadek PKB Danii w 2009 roku będą miały przede wszystkim: spadek inwestycji (-4,2 proc. rdr ), spadek eksportu (-3,6 proc.) oraz ograniczenie konsumpcji prywatnej (-1,8 proc.).

Powyższe dane świadczą jednoznacznie, że skala recesji w gospodarce duńskiej jest zbliżona do innych rozwiniętych państw europejskich, przy czym wyraźnie widać, że w pierwszych kwartałach kryzysu tempo spadku PKB było w Danii szybsze niż w innych tzw. starych krajach członkowskich Unii Europejskiej. Z drugiej strony gospodarka duńska zdaje się szybciej niż inne kraje wchodzić na ścieżkę ożywienia gospodarczego. Taki scenariusz, który potwierdzają prognozy zarówno Komisji Europejskiej, jak i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, jest związany z kilkoma charakterystycznymi cechami duńskiej gospodarki.

Po pierwsze, skala problemu rosnącej stopy bezrobocia jest w Danii bez wątpienia dużo mniejsza niż w innych krajach Unii Europejskiej. Według danych Eurostat w maju 2009 roku stopa bezrobocia w Danii wynosiła 6,2 proc., podczas gdy w krajach strefy euro ten wskaźnik utrzymywał się na poziomie 9,4 proc..

W odniesieniu do gospodarki duńskiej umiarkowanie rosnące bezrobocie może jednak nieść za sobą również pozytywne konsekwencje. W okresie bezpośrednio poprzedzającym kryzys gospodarczy bezrobocie zmniejszyło się w Danii do rekordowo niskiego poziomu 47 tysięcy osób, co doprowadziło do znacznego wzrostu płac (o 4,2 proc. w 2008 r.), a nawet okresowego spadku produktywności. Rosnące bezrobocie zmniejszy, lub wręcz wyeliminuje problem dostępności siły roboczej dla przedsiębiorstw, zahamuje wzrost płac, a w konsekwencji przełoży się na wzrost konkurencyjności gospodarki. Po drugie, ze względu na podjęte decyzje z zakresu polityki fiskalnej, w Danii dość szybko powinno dojść do ożywienia konsumpcji prywatnej. Impulsem takiego ożywienia może być wycofywanie środków z tzw. Specjalnego Funduszu Emerytalnego, które zostało umożliwione przez rząd. W latach 1998-2003 na osobiste konta działające w ramach tego funduszu Duńczycy byli zobowiązani przekazywać 1 proc. zarobków brutto, obecnie ta kwota wynosi 49 miliardów koron. Ponadto w Danii, która charakteryzuje się jednym z najbardziej rozwiniętych systemów pomocy społecznej na świecie, stosunkowo efektywnie powinny zadziałać tzw. stabilizatory automatyczne. Spadek dochodów z pracy nie powinien więc tak silnie, jak w innych krajach przełożyć się na spadek konsumpcji prywatnej, gdyż dochody zostaną w dużym stopniu zastąpione transferami z budżetu państwa. Poza elementami dotychczas wbudowanymi w system duńskiej polityki fiskalnej, rząd tego kraju w bardzo niewielkim stopniu zdecydował się na jej dalszą ekspansję w obliczu kryzysu. Jedynym działaniem o charakterze „programu stymulacyjnego” był tak zwany „pakiet wiosenny” o wartości nieprzekraczającej 5 miliardów koron i przeznaczony głównie na realizację projektów infrastrukturalnych. Warto przy tym zauważyć, że duński rząd mógłby pozwolić sobie na szerszy zakres wsparcia dla gospodarki ze względu na dobry stan finansów publicznych (nadwyżka budżetowa w latach 2003-2008, por. rys. 5).

Silna ekspansja fiskalna nie nastąpiła w Danii, mimo znacznego poluzowania polityki monetarnej będącego min. skutkiem sztywnego związania duńskiej waluty z Euro. W okresie od października 2008 r. do czerwca 2009 r. Narodowy Bank Danii (BD) aż siedmiokrotnie podejmował decyzję o obniżeniu stóp procentowych. Stopa dyskontowa znajduje się obecnie na poziomie 1,2 proc. a więc jest o 330 punktów bazowych niższa niż w październiku 2008 roku (por. rys. 3)

Poziom stóp procentowych jest obecnie w Danii nieco wyższy niż w strefie euro, jednak harmonogram ich obniżek był wyraźnie skorelowany z polityką monetarną EBC. Ta zbieżność, którą BD wprost wyraża w uzasadnieniach decyzji dotyczących poziomu stóp procentowych, jest konsekwencją prowadzonej przez Danię polityki sztywnego kursu walutowego, która pociąga za sobą konieczność harmonizacji poziomu stóp procentowych. Oprócz obniżki stóp procentowych, BD zdecydował się również na alternatywne metody rozluźnienia polityki monetarnej. Głównym instrumentem wykorzystanym przez BD było uruchomienie specjalnej linii kredytowej dla instytucji finansowych, które dysponowały wyższym kapitałem bazowym w stosunku do wymogów regulacyjnych (Tier-1). Maksymalna wielkość pożyczki jest ustalana na podstawie wielkości nadwyżki kapitałowej, a jej oprocentowanie jest określane jako stopa referencyjna plus 1 p.p. W przeciwieństwie do wielu banków centralnych, BD nie zdecydował się na sięgnięcie po instrumenty tzw. poluzowania ilościowego (quantitative easing), polegających na skupie z rynku obligacji komercyjnych. Ze względu na dość oszczędne stosowanie przez Bank Danii alternatywnych (tzn. poza-stopowych) metod poluzowania polityki monetarnej, jego działalność antykryzysową należy określić jako umiarkowanie aktywną. Do większej aktywności w tym zakresie – zwłaszcza w ostatnich miesiącach 2008 roku – mógł jednak zniechęcać stosunkowo wysoki poziom inflacji

W obliczu kryzysu gospodarczego, który doprowadził do silnych wahań kursów wielu walut narodowych, w duńskiej debacie publicznej odżyła kwestia przyjęcia wspólnej waluty. W przeciwieństwie do Polski, w Danii kryzys gospodarczy w niewielkim stopniu wpłynął na zdolność spełnienia kryteriów konwergencji. Gdyby badanie konwergencji dla Danii przypadło na maj tego roku, kraj ten spełniałby wszystkie kryteria. Ze względu na zmniejszoną presję inflacyjną, wypełnienie kryteriów monetarnych również w najbliższych miesiącach nie powinno stanowić dla Danii problemu. Choć Ministerstwo Finansów planuje zwiększenie deficytu rządowego do -3,3 proc. PKB w 2010 r. , można założyć, że przy politycznej woli przyjęcia wspólnej waluty, możliwe byłoby ograniczenie deficytu do poziomu referencyjnego i spełnienie kryteriów fiskalnych.

Formalna gotowość nie przesądza jednak o poparciu Duńczyków dla wspólnej waluty – w maju jedynie 44 proc. mieszkańców Danii popierało integrację monetarną,. Należy przy tym zauważyć, że faktycznie w Danii, czyli kraju utrzymującym z sukcesem od 1987 r. politykę sztywnego kursu walutowego (por. Rys. 6.), bezpośrednie korzyści wynikające z integracji monetarnej będą mniejsze niż w przypadku krajów o płynnym reżimie kursowym.

Dzięki konsekwentnej polityce kursowej, ryzyko związane z kursem korony już teraz jest niewielkie, wejście do strefy euro obniżyłoby dodatkowo koszty transakcyjne i mogło zwiększyć konkurencję między przedsiębiorcami na lokalnym rynku. Wydaje się jednak, że najpoważniejszą zaletą wejścia Danii do strefy euro jest możliwość wpływania na politykę monetarną EBC, od której Dania jest zależna już w tej chwili ze względu na powiązanie swojej waluty z euro.

Przypadek Danii jasno wskazuje, że nawet mała i otwarta gospodarka, której waluta jest silnie powiązana ze wspólną walutą europejską, mogła poradzić sobie w czasach kryzysu nie gorzej niż inne podobne gospodarki. Co więcej, fiskalny konserwatyzm pozwoli Danii utrzymać zadowalający stan finansów publicznych, co oznacza, że koszty walki z kryzysem nie zostaną przerzucone na kolejne pokolenia, które w innych krajach będą musiały uporać się z rosnącą górą długów zaciągniętych po bardzo wysokich kosztach. Brak ślepego kopiowania anglosaskich rozwiązań w dziedzinie polityki fiskalnej pozwoli również Duńczykom na wejście do strefy euro w rozsądnej perspektywie czasowej. Ostatecznie, przypadek Danii pozwala odrzucić wypowiadane a priori argumenty, że bez milionów płynących z państwowej kiesy kryzysu pokonać się nie da.

Doszukując się sensu w kryzysie… :)

„Wszelkie argumenty za kapitalizmem muszą opierać się na długofalowych założeniach. W krótkim okresie na pierwszy plan wysuwają się bowiem zyski i niedoskonałości rynku”.

Joseph Schumpeter.

W czasach obecnego kryzysu finansowo-gospodarczego, nie ma nic bardziej niewdzięcznego niż być po stronie tych, którzy głoszą stare, dobre, klasyczne, liberalne podglądy ekonomiczne. Sceptycy niemal powszechnie żądają ukarania winnych kryzysu. Jednakże i oni mają obowiązek rozważnego uczestniczenia w dyskursie wywołanym przez załamanie ekonomiczne i powinni pomóc go uporządkować.

Uwaga społeczeństwa, przynajmniej w krajach zachodnich, karmi się poglądami, które mają bardziej posmak religijny niż przypominają jakąkolwiek sensowną dyskusję o możliwych rozwiązaniach. Kościół katolicki, jak zawsze podjął swój ulubiony wątek, a mianowicie wzbudzania w wiernych poczucia winy i potępiania chęci zysku, natomiast anglosaksońscy protestanci zaczęli atakować chciwość bankierów. Eko-fundamentaliści mówią, że to wszystko wina konsumeryzmu i Chin, które go właśnie odkryły. Twierdzą, że powinniśmy przerzucić się na „tryb” organiczny i powstrzymać wzrost gospodarczy, w przeciwnym razie Czterej Jeźdźcy Klimatycznej Apokalipsy napadną na nas i poślą na wieczność do piekła. Lewicowcy i komuniści skwitowali, że wszystko, czego potrzebujemy, to ponowne upaństwowienie gospodarki. Nawet ekonomiści z nagrodą Nobla na koncie poddali się swoim religijnym i gwiazdorskim instynktom. Podążając za tokiem myślenia Joe Stiglitza, to kult dla wskaźnika PKB miał być główną przyczyną kryzysu. Natomiast Paul Krugman szerzy swoją ślepą wiarę w korzyści masowe pakietów stymulacyjnych, jakby były darmową, magiczną manną, zesłaną z niebios. Politycy przygotowujący się do wrześniowego szczytu G20 składają górnolotne oświadczenia, że płace bankierów zostaną ograniczone, położy się kres rajom podatkowym, jak tylko ureguluje się fundusze hedgingowe. Jednak oni także myślą tylko o zwiększeniu swoich szans wyborczych.

Jak głęboki jest kryzys, tak na prawdę? Po pierwsze wyolbrzymia się go, zrównując prawie z Wielką Depresją lat 30. Jak zauważył ostatnio Allan Meltzer w artykule zamieszczonym w „Wall Street Journal”: fakty, z którymi konfrontujemy się dzisiaj są zupełnie inne niż ponura rzeczywistość, jakiej musieli stawić czoło Amerykanie w latach 1929-1930. Prawda, ta recesja nie jest jeszcze całkowicie za nami. Musiałaby się jednak znacznie pogorszyć, by choć zbliżyć się do trwającej 42 miesiące Wielkiej Depresji czy 25 proc. bezrobocia w 1932 roku” . W rzeczywistości wygląda na to, że powoli wychodzimy z kryzysu. Dlatego też ta recesja okaże się pewnie bardzo klasyczną powojenną recesją, aczkolwiek ostrzejszego typu, jak kryzys lat 1973-1975.

Co spowodowało nasze obecne problemy? I czy to wina globalnego kapitalizmu? Przyczyny kryzysu są różnorakie. Mają związek zarówno z tym, jak funkcjonuje rynek gospodarczy, jak i z błędami w zakresie polityki gospodarczej. Trzeba stawić temu czoło: ten kryzys to typowy kapitalistyczny kryzys wzlotów i upadków. Dotyczy on oczywiście również banków. Instytucje finansowe są pośrednikami, które w skomplikowanych systemach gospodarczych, charakteryzujących się daleko idącym podziałem pracy, wiążą oszczędności z inwestycjami. Dziś podział pracy odbywa się na poziomie globalnym. Finanse, nie jest to zaskakujące, także są globalne. Jednak mechanizm starego, dobrego cyklu biznesowego nie zmienił się. Powtarzające się fluktuacje w gospodarce rynkowej są powodowane przez zmieniającą się perspektywą zysku. Jeśli ta perspektywa jest korzystna, inwestycje oraz produkcja wrastają, jeśli ta perspektywa się pogarsza – maleją. Rosnące inwestycje napędzają wzrost. To z kolei zapewni więcej korzyści i dalsze inwestycje. Jednak cały ten proces jest niepewny, ponieważ każda inwestycja opiera się na oczekiwaniach odnośnie przyszłych, relatywnych cen. Z konieczności więc każda inwestycja to ryzyko. Im wyższy jest wzrost gospodarczy, tym bardziej prawdopodobne, że podmioty ekonomiczne będę podejmowały niewłaściwe decyzje, biorąc pod uwagę zmniejszającą się dostępność kolejnych korzystnych inwestycji.

W pewnym momencie bańka pęka, a inwestorzy zaczynają się wycofywać, później wszyscy ich naśladują. W naszym kryzysie zmniejszająca się liczba powrotów na rynek dotyczy branży nieruchomości oraz hipotek subprime. Poprawa koniunktury może mieć miejsce tylko wtedy, kiedy zostaną zlikwidowane złe inwestycje.

Jednak każdy cykl wzrostu i spadku może być wygładzony lub wyostrzony przez dobrą lub złą politykę. W tym kryzysie kilka rażących błędów politycznych przyczyniło się do załamania koniunktury we wrześniu ostatniego roku. Zbyt łatwy dostęp do tanich pieniędzy z powodu zalewu rynków finansowych Stanów Zjednoczonych przez chińskie oszczędności, polityka pieniężna Fed’u, który nie podniósł stóp procentowych wystarczająco wcześnie i doprowadził w ten sposób do powstania bańki mieszkaniowej, która w końcu pękła.

Błędy regulacyjne: polityka Stanów Zjednoczonych, która zwalniała banki hipoteczne z obowiązku przestrzegania standardowych procedur, w odniesieniu do osób, które de facto nie mogły pozwolić sobie na kupno własnego domu, zwolnienia podatkowe z tytułu posiadania nieruchomości, które zostały prowadzone w kilku krajach dotkniętych przez pękającą bańkę mieszkaniową. Istnieje także problem związany z regulacją nowych, skomplikowanych produktów finansowych, które pojawiły się w ostatnich latach i doprowadziły do rozprzestrzeniania się toksycznych aktywów, które zalegają w większości krajowych banków, czekając aż banki się ich pozbędą.

Czemu nikt nie dostrzegł nadchodzącego kryzysu? W rzeczywistości, w przeciwieństwie do tego, co się często twierdzi, to nieprawda, że nikt nie przewidział zbliżającej się recesji. Międzynarodowy Fundusz Walutowy oraz inni ekonomiści przez kilka lat dyskutowali o ryzyku zachwiania światowej równowagi, uwzględniającym sytuację Stanów Zjednoczonych oraz Chin. Czarnowidze tacy jak Nouriel Roubini (by wspomnieć tylko najbardziej wybitnego) często byli lekceważeni jako zrzędzące Kasandry, kiedy wspominali o ryzyku bańki mieszkaniowej. Pesymiści, pełni niepokoju wzywali do uregulowania nowych, ezoterycznych, „ustrukturyzowanych” produktów finansowych takich jak AMBS, czy CDOs etc. Jak w większości przypadków nie da się dokładnie określić daty oraz rozmiaru takiego zjawiska. Uczciwi i poważni ekonomiści nie udawali nawet, że posiadają magiczną moc przepowiadania przyszłości.

Co powinniśmy zrobić z tym kryzysem? Oczywiście, priorytetem powinno być wyśledzenie przyczyn recesji. To oznacza: rozważna oraz dobrze przemyślana regulacja obecnego systemu finansowego, a także nowych produktów finansowych, które pojawiły się w ostatnich latach; oczyszczenie systemu bankowego (wyprzedaż toksycznych aktywów); zrewidowanie polityki pieniężnej oraz znalezienie efektywnych sposobów, by uniknąć wymykających się spod kontroli baniek spekulacyjnych; przywrócenie równowagi gospodarkom posiadającym nadwyżkę oszczędności (Chiny w szczególności, ale także wiele azjatyckich gospodarek i kraje takie jak Niemcy) oraz nadwyżkę na rachunku obrotów bieżących (Stany Zjednoczone, lecz również między innymi Wielka Brytania); zlikwidowanie procedur, które nadmiernie w stosunku do dochodów promują wchodzenie we własność nieruchomości; promowania oszczędzania w społeczeństwach wykazujących dotąd nadmierną skłonność do konsumpcji i oszczędzania w krajach konsumpcyjnych; wzmocnić instytucje takie jak Rada Stabilności Finansowej IMF (Financial Stability Board), aby w porę mogły ostrzec przed kryzysem. Jednak są to skomplikowane zadania, których nie można podjąć w krótkim okresie czasu, aby nie popełnić kosztownych błędów. Te zadania są raczej mało efektowne, politycznie niewygodne oraz mało przydatne, aby osiągnąć krótkoterminowe polityczne sukcesy. Co więc z funduszami hedgingowymi, płacami bankierów oraz rajami podatkowymi? To nie one spowodowały kryzys. Co najwyżej były skutkiem ubocznym. Prawdziwych przyczyn należy szukać gdzie indziej.

Czy podążamy we właściwym kierunku? Odpowiedź brzmi: nie, choć z zastrzeżeniami. Z zastrzeżeniami, ponieważ były pewne posunięcia w dobrym kierunku, na przykład międzynarodowe i wewnątrzkrajowe dyskusje o regulacjach systemu finansowego. Jesteśmy jednak dopiero na początku długiego procesu. Z zastrzeżeniami, bo nie można zaprzeczać, że pakiety stymulacyjne zasilające milionami narodowe gospodarki utrzymały minimalną stabilizację ekonomiczną. Poza tym wszystkim, istnieje ryzyko dużych błędów. Po pierwsze wiele odkładanych zmian w systemie finansowym nie zostanie przeprowadzonych z powodu działań politycznych w Waszyngtonie, na Wall Street, w Pekinie, Londynie, czy Brukseli. Istnieje pewien opór krajów członkowskich, by przekazać odpowiednie kompetencje Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu albo Radzie Ryzyka Systemowego (planowane ciało Unii Europejskiej). Istnieje opór bogatych krajów, żeby wyczyścić bilanse swoich banków, przez co przedłuża się obecny stan, czyli brak środków na udzielanie kredytów.

Następny problem to instrumenty polityki fiskalnej, wykorzystywane w walce w kryzysem. To ryzyko ponownego zachwiania kruchej równowagi wzrostu gospodarczego.

Ważne, aby znaleźć drogę do zrównoważonego wzrostu ekonomicznego. Wzrost ten nie jest przedmiotem kultu, celem irracjonalnie wyznaczonym przez ekonomicznych fundamentalistów. To jeden z najważniejszych, choć nie idealnych, wskaźników, które korelują z wskaźnikiem aktywności i rozwoju w danym kraju. Kiedy wzrost osiąga niski poziom, tymi którzy najbardziej cierpią, jest cicha większość, biedni, bezrobotni, wykluczeni. Takie są fakty. Przykład Chin i Indii to najlepszy na to dowód. W momencie, kiedy państwa te włączyły się do systemu globalnej, kapitalistycznej produkcji, i w konsekwencji podniosły swój wskaźnik wzrostu, w czasie mniejszym niż trwanie jednej generacji, utworzyły klasę średnią rozmiarem dorównującą klasie średniej Unii Europejskiej. Te kraje poprawiły również poziom życia przeciętnego obywatela. Każdy, kto czyta ten artykuł na swoim laptopie albo iPhonie, może uznać to za warte przypomnienia. Podobny proces miał miejsce w Europie Środkowo-Wschodniej, gdzie włączenie do obiegu europejskiej produkcji zwiększyło znacznie stopę życia we wcześniej nieefektywnych gospodarkach socjalistycznych.

Po tej dygresji, powróćmy do mojego argumentu. Zbyt długo kontynuowana pomoc udzielona naszym gospodarkom w postaci pakietów stymulacyjnych może mieć szkodliwe skutki. Tak naprawdę te konsekwencje już wystąpiły.

Po pierwsze, jedna z podstawowych zasad makroekonomii mówi, że publiczne inwestycje wypierają prywatną inicjatywę. Ciężka ręka państwa powstrzymuje niewidzialną rękę rynku. Prozaicznie rzecz ujmując: wlewając tony pieniędzy do gospodarki rząd przyczynia się do wzrostu stóp procentowych, tym samym zwiększając koszty kredytów. To z kolei stopniowo osłabia prywatne inwestycje. Inną alternatywą dla wzrostu stóp procentowych jest wytworzenie się inflacji, która prowadzi do innych gospodarczych katastrof. Póki co nie dostrzegamy takich skutków, ale nie można ich w przyszłości wykluczyć.

Po drugie, druzgoczące skutki mogą nieść za sobą niektóre decyzje z zakresu ekonomii politycznej. Agencje rządowe oraz branże przemysłu, które otrzymują pomoc na przetrwanie mają tendencję, by tworzyć niezdrowe relacje typu patron-petent, które mogą doprowadzić do szkodliwych decyzji ekonomicznych, w szczególności protekcjonizmu. To właśnie ma miejsce w przemyśle samochodowym Stanów Zjednoczonych, Niemiec i Francji. Dążenie do uniknięcia nadmiernego bezrobocia to szczytny cel, jednak sektor samochodowy cierpi z powodu nadmiernych zdolności produkcyjnych i wytwarza samochody, na które nie ma popytu. Wsparcie udzielone tym sektorom opóźnia ich restrukturyzację, spowalnia produktywność oraz pochłania energię i środki publiczne, które mogłyby być wykorzystane na bardziej produktywną i korzystniejszą działalność. Ponadto w branżach tych rozwija się swoista arogancja, przez którą czują się one uprawnione do żądań podjęcia działań protekcjonistycznych, które zaoszczędziłyby im wysiłku restrukturyzacji. Niedawna decyzja USA o podniesieniu cła na chińskie opony do 35 proc. to jeden z takich przykładów. Inny, to brak sfinalizowania umowy o wolnym handlu między Unią Europejską a Koreą Południową. Niekonkurencyjne podmioty na europejskim rynku motoryzacyjnym blokują podpisanie porozumienia, który stworzyłoby Europie możliwość sprzedaży większej ilości produktów do Korei Południowej, w tym technologii medycznych, czy przyjaznych środowisku produktów high-tech. Taką polityką powinny być szczególnie zaniepokojone środowiska ekologiczne.

Aktywna polityka antykryzysowa Chin doprowadziła do przeinwestowania w przemysł ciężki (żelazo, środki chemiczne, samochody), który sprzyja rozprzestrzenianiu się kryzysu ekologicznego. Problemem jest również zaostrzenie regulacji antydumpingowych. Takie działania zawsze stosuje się na korzyść niekonkurencyjnych rynków, do których można zaliczyć przede wszystkim sektor metalurgiczny w Europie, Stanach Zjednoczonych, ale także w Indiach oraz na innych pojawiających się rynkach. Te sektory emitują najwięcej CO2. W Unii Europejskiej są tymi, które najintensywniej lobbują na przykład na rzecz otrzymania darmowych praw do emisji w unijnym systemie „Ograniczaj i Handluj”.

Kryzys ekonomiczny to okazja, by stać się bardziej wydajnym, i by porzucić działalność produkcyjną, która przestała być ekonomicznie i społecznie optymalna. Oddanie się w ręce rządowego interwencjonizmu i protekcjonizmu to zdecydowanie niewłaściwa reakcja na nasze obecne wyzwania.

Odpowiadając czytelnikom z sercem po „lewej” i wspierających „zieloną” politykę: potrzebujemy po prostu więcej ludzi na tej planecie, którzy mogliby sobie pozwolić na jedzenie organiczne! Nie ma innego sposobu na wsparcie wzrostu niż stara, dobra i konserwatywna polityka makroekonomiczna. Nie dajmy się zaślepić przez „zwierzęce duchy rynku”, których rządów chciałaby teoria keynesowska. Tylko wolność może przynieść nam społecznie pożądane korzyści, nawet jeśli proces ten jest okupiony kryzysami.

Polska polityka wartości :)

-Przełom 1989 roku nie tylko pozwolił na zbudowanie w Polsce demokratycznego państwa prawa i przywrócenie przyrodzonych i niezbywalnych praw jednostkowych obywatelom. Pozwolił również na przywrócenie właściwego sensu terminowi „polityka” i pojęciu „państwo”. Możemy dziś mieć obiekcje co do kierunków, w których polska polityka i państwo polskie poszły w niektórych obszarach, jednak nie ma wątpliwości co do tego, że wreszcie polityka jest polityką, a państwo – czego by o nim nie powiedzieć – w większym stopniu jest dziś narzędziem polskiego społeczeństwa niż jeszcze przed 1989 rokiem.

Powrót polityki i państwa

Polityka czasów Polski Ludowej obejmowała sfery oddziaływania partii komunistycznej, wszelkiego rodzaju formy realizacji interesów radzieckich i polskich aparatczyków, wreszcie – mechanizmy działania machiny państwowo-partyjnej, gdyż dziedziny te nigdy nie mogły być od siebie oddzielone. Państwo nie było więc narzędziem w rękach społeczeństwa, które przez pośrednictwo swoich przedstawicieli, za pomocą różnorakich instytucji, administracji państwowej i lokalnej, sztabu urzędników, realizuje swoje cele. Było machiną ciemiężącą to społeczeństwo. Zadaniem zasadniczym była kontrola obywateli, ich ubezwłasnowolnienie, sprawienie, aby zachowywali się tak, jak państwowy aparat sobie tego zażyczy. Człowiek stał się trybikiem tego mechanizmu, który całkowicie wyrwał się spod społecznej kontroli; dostał się w ręce ludzi, którzy źródła legitymizacji doszukiwali się w swoiście rozumianych prawach dziejowych i Marksowskim schemacie rozwoju historii.

Polityka po roku 1989 miała zostać przedefiniowana i rzeczywiście w znacznym stopniu została. Starano się przywrócić źródłowy sens znaczeniowy tego terminu, przywrócić mu odniesienia do dobra wspólnego i działania na rzecz wspólnoty politycznej. Niezależnie od tego, czy pozostaniemy przy rozumieniu tego pojęcia na sposób konsensualny – jako działalności, która do dobra publicznego prowadzi poprzez zawarcie szerokich kompromisów i ponadpolitycznych porozumień – czy też przy rozumieniu koercyjnym – traktującym politykę jako ścieranie się różnych koncepcji dobra wspólnego – to jednak zerwanie z rozumieniem PRL-owskim jest niezaprzeczalne. W ten sposób polityka po roku 1989 miała stać się – i w pewnym stopniu to się udało – troską o państwo będące instytucjonalną emanacją społeczeństwa czy też tego społeczeństwa zinstytucjonalizowanym narzędziem. Zmienił się również sens pojęcia „państwa”, które przestało być związane z jakąś konkretną siłą polityczną czy doktryną polityczną.

Powrót do źródłowych sensów obu tych terminów – albo przynajmniej zbliżenie się do nich i zerwanie z komunistyczną ułudą na ich temat – był warunkiem koniecznym zerwania z poprzednim systemem i wejścia do świata demokracji i wolności. Rozstanie z socjalistyczną utopią powinno jednak zostać ugruntowane budowaniem przywiązania do wartości owego demokratycznego i wolnego społeczeństwa i państwa. Przywrócenie owych tradycyjnych sensów obu tych pojęć winno więc pociągać za sobą kultywowanie pewnej aksjologii politycznej, związanej właśnie z demokracją, prawami człowieka i obywatela, wolnościami i swobodami wszelakiego typu, poszanowaniem dla narodowej i państwowej wspólnoty politycznej, nakierowaniem wszelkich działań na tę wspólnotę bądź jej uczestników. Rok 1989 w takim rozumieniu miał stać się zaczątkiem nowej polityki wartości – wartości, które dominować powinny w życiu publicznych i dla których polityka i państwo budowałyby zasłonę ochronną, będąc jednocześnie narzędziami ich realizacji.

Aksjologiczne zagubienie

Tymczasem Polska po roku 1989 – zerwawszy z komunistyczną pseudoaksjologią i odwróciwszy się od niechlubnego niejednokrotnie dziedzictwa minionego 50-lecia – zatrzymała się na skrzyżowaniu dróg i – zaskoczona, zdezorientowana, przestraszona – nie potrafiła tej sfery politycznej aksjologii zdefiniować. Wszelkie próby budowania wartości konstytuujących nowe państwo i nową politykę kończyły się wycofaniem, wszelkie aksjologiczne roszczenia były bądź to tłumione w zarodku, bądź krytykowane jako przejaw niepoprawnego moralizatorstwa, kato-narodowego zaślepienia i niepraktycznego oszołomstwa. Zwulgaryzowane i uproszczone rozumienie „grubej kreski”, która miała być przecież takim zaczątkiem w budowie dialogu i współpracy, zaczęło dominować, a z tego powodu ta Nowa Polska całkowicie wyzbyła się myślenia o wartościach i obywatelsko-politycznej aksjologii.

Nowa Polska była więc rozbita. Z jednej strony rozbrzmiewały głosy domagające się bardziej radykalnego zerwania z komunistyczną pseudoaksjologią poprzez przeprowadzenie szeregu działań znanych pod hasłami dekomunizacji i lustracji, które miały przywrócić poczucie sprawiedliwości, praworządności i na tej podstawie nowe wartości politycznej wspólnoty miały zostać budowane. Z drugiej strony dało się słyszeć głosy, że przecież Polska lat 90. to kraj, w którym potrzeba szybkiego przeprowadzenia reform systemowo-politycznych i gospodarczych, wobec czego konieczność szerokiego kompromisu, który owe reformy by umożliwiał, wyklucza dyskusję o nowych wartościach. Dyskusja taka miałaby uniemożliwiać bądź co najmniej utrudniać przeprowadzenie zabiegów transformacyjnych. Ową perspektywę aksjologiczną przeciwstawiono całkowicie podejściu pragmatycznemu.

Pragmatyczne skupienie

I rzeczywiście w 1989 roku polski dług zagraniczny wynosił już 35,5 mld dolarów, a pędząca z prędkością światła inflacja osiągnęła 251 proc. Dochód narodowy Polski Ludowej na ten rok, liczony w przeliczeniu kursów walutowych, wynosił ledwie 68,3 mld dolarów (a w tym samym czasie RFN miało dochód wysokości 1 1189,1 mld dolarów, a Stany Zjednoczone – 5 156 mld), co w przeliczeniu per capita dawało 1 800 dolarów, czyli zaledwie 9,4 proc. dochodu przypadającego na Niemca z RFN a 8,7 proc. – dochodu przypadającego na jednego Amerykanina. Naturalny więc wydawał się ów pęd do „nadgonienia” i „nadrobienia”. Naturalne wydawało się skupienie na politycznej pragmatyce i realizacji planu, dzięki któremu państwo polskie i polskie społeczeństwo mogłyby rozwijać się w przyzwoitym tempie, ramię w ramię z rodziną państw zachodnioeuropejskich.

W pierwszych latach suwerennej Polski politycy starali się przekonać Polaków, że aktualnie najważniejsze dla kraju jest właśnie podtrzymanie kursu modernizacyjno-transformacyjnego. Do tego zaś, by ów kurs mógł być kontynuowany, potrzebni są właściwi ludzie. Dlatego właśnie hasło wyborcze Tadeusza Mazowieckiego w wyborach prezydenckich 1990 roku brzmiało: „Człowiek na odpowiednim miejscu”, a w 1993 Kongres Liberalno-Demokratyczny wpisał na swoim sztandarze: „Milion nowych miejsc pracy”. Nawet PSL w 1993 roku przekonywał, że „Polsce potrzebny jest dobry gospodarz” (drugie hasło brzmiało: „Żywią, bronią, gospodarują”) a SLD, że „tak dalej być nie musi”. Dominowała retoryka pragmatyczna – choć czasami oczywiście nie była ona przychylnie przyjmowana przez społeczeństwo, czego przykładem chociażby III miejsce Mazowieckiego w 1990 roku czy przegrana KLD – i porzucenie refleksji o moralnych aspektach Nowej Polski, porzucenie rozważań etyczno-aksjologicznych o dobru wspólnym, polityce i obywatelstwie.

Pytanie zasadnicze brzmiałoby: „z jakim skutkiem?”. Otóż, tak jak w 1993 roku zadłużenie Skarbu Państwa wynosiło 88,7 proc., tak w 2001 roku wyniosło 38,3 proc.; przez kilka lat udawało się podtrzymywać inflację w okolicach 2 proc.; sytuację gospodarczą ustabilizowano na tyle, aby umożliwić przyjęcie Po
lski w 2004 roku do Unii Europejskiej, będącej przecież – przez pewien czas w każdym razie i w niektórych kręgach – symbolem ekonomicznego sukcesu, rozwoju i dobrobytu. Można więc powiedzieć, że polityka pragmatyki się powiodła i dziś, szczególnie w okresie światowego kryzysu finansowego i gospodarczego, odczuwamy jej pozytywne skutki. Porzucenie jednak refleksji aksjologicznej zrodziło w społeczeństwie polskim, a także w pewnej części politycznych i intelektualnych elit, poczucie pustki i głodu wartości, który ostatecznie zwerbalizowany został w trakcie tzw. „afery Rywina”.

Polski głód wartości

Kampanie wyborcze 2005 roku pokazały jednoznacznie, że Nowa Polska okazała się być – może to określenie zbyt mocne, ale chyba wystarczająco donośne – aksjologiczną próżnią. Szok elit i społeczeństwa związany z „aferą Rywina” doprowadził do przegrupowania w szeregach polityków i zmienił – czy trwale, to się jeszcze okaże – polityczne preferencje świadomej czy też po prostu głosującej części Polaków. Hasła wyborcze z 2005 roku wyraźnie oddają tę atmosferę: Lech Kaczyński: „Silny prezydent. Uczciwa Polska” oraz „Odwaga i wiarygodność”; Donald Tusk: „Człowiek z zasadami”; Marek Borowski: „Prawy człowiek lewicy”. W programach publicystycznych coraz częściej zaczęto pytać o etykę polityków, o ich obowiązki względem społeczeństwa i państwa, zastanawiano się nad kondycją moralną całej politycznej elity w kontekście takich spraw, jak chociażby kontakty polityków z biznesmenami czy walka z korupcją. Poziom refleksji etycznej wdarł się do polityki przesiąkniętej dotychczas pragmatyką i zburzył ten – wydawałoby się dotychczas – utrwalony spokój.

Trudno o rozstrzygnięcie, czy ów głód wartości pojawił się najpierw u polityków, zniesmaczonych ciągiem afer, które towarzyszyły rządowi Leszka Millera (jak na ironię, rządowi, który sfinalizował wprowadzenie Polski do struktur europejskich), czy też może był on jedynie cynicznym – i jak dotychczas skutecznym – zagraniem elit postsolidarnościowych, celem którego było pozbawienie elit postkomunistycznych władzy. Trudno też rozstrzygnąć, czy nie była to jedynie odpowiedź politycznych elit na głód wartości, który pojawił się w polskim społeczeństwie. Nie ma jednak żadnych wątpliwości, co do tego, że z takim głodem mieliśmy do czynienia. Potrzeba zdefiniowania wartości, które powinny być realizowane przez sferę polityczną, wartości, których narzędziem i strażnikiem miałoby być państwo polskie, po dwudziestu niespełna latach Polski niepodległej zaczęła domagać się zaspokojenia.

Wraz z tym głodem wartości powróciły kwestie, które – wydawałoby się – zostały już bądź to „załatwione”, bądź też zakopane głęboko pod ziemią: lustracja i dekomunizacja, a wraz z nimi pytania i sprawiedliwość dziejową, prawdę historyczną i ludzką przyzwoitość. W 20 lat po pamiętnym roku 1989 okazało się, że sprawy te, nierozwiązane dotychczas i zapewne z niewielką szansą na jakiekolwiek ich rozwiązanie, w dużym stopniu definiują polską refleksję o wartościach. Polska polityczno-obywatelska aksjologia nie potrafi bez odniesienia do nich zdefiniować takich podstawowych pojęć wspólnot politycznych, jak dobro wspólne czy sprawiedliwość. A może tak tylko się wydaje? Może takie poczucie jest jedynie skutkiem działalności pewnych politycznych środowisk, które w dużym stopniu zdefiniowały polityczną retorykę po małym przełomie politycznym 2005 roku? A może znowuż należałoby mówić wyłącznie o politycznej demagogii, której elementem nieodłącznym są właśnie odwołania do kwestii moralnych, etyki i wartości?

Zaniechanie, zaprzepaszczenie, zaślepienie

Chyba jednak III Rzeczpospolita i jej architekci popełnili pewien zasadniczy błąd przy tworzeniu i realizacji swojego projektu. Tym zasadniczym błędem było właśnie zaniechanie refleksji na poziomie wartości w pierwszych latach po odzyskaniu pełnej suwerenności i odwrócenie się od spraw moralnego rozliczenia poprzedniego systemu. Przeprowadzenie chociażby symbolicznej lustracji i dekomunizacji, jednoznacznie jednak wskazującej, że współpraca z komunistycznym reżimem – tym bardziej współpraca tajna i motywowana pobudkami finansowymi czy zawodowymi, współpraca, skutkiem której mogła być krzywda wyrządzona drugiej osobie – była czymś złym, mogło dać asumpt do pozytywnego zdefiniowania kluczowych dla polskiego społeczeństwa i państwa wartości. Zaniechanie takie spowodowało, że lustracja i dekomunizacja w postaciach przeróżnych, chociażby osławionej już deubekizacji, odbijają się czkawką i powracają do debaty publicznej niczym bumerang, z siłą wodospadu.

Jednakowoż lustracja i dekomunizacja to nie jedyne wyznaczniki polskiej aksjologii polityczno-obywatelskiej i ten, kto tak uważa, musi być nazwany ignorantem lub wręcz ślepcem. Fundamentami Nowej Polski przecież nie mogą być wyłącznie osądy i wnioski wydedukowane drogą refleksji nad Polską Ludową, która była przecież swoistym państwem stanu wyjątkowego, a jego obywatele znajdowali się pod okupacją obcego mocarstwa i pewnej ideologicznej kliki. Inaczej ponadto były tam rozumiane pojęcia „państwa” i „polityki”. Postawy przyjmowane i praktykowane przez PRL-owskie „elity polityczne” nijak się miały do powinności politycznych elit w demokratycznym państwie prawa. Aksjologia Nowej Polski musiała byś więc budowana nie tylko w opozycji do PRL-u, gdyż wówczas III RP byłaby wyłącznie projektem negatywnym, a jej „wstecz-patrzenie” czyniłoby nas wszystkich niewolnikami niechlubnej przeszłości. Jeśli już, to należało nawiązać do tradycji wcześniejszych, I i II Rzeczypospolitej, sięgnąć do osobowych wzorców z tak chwalebnej przecież w wielu momentach historii Polski. Trzeba było również sięgnąć do tego, co wartościowe w zachodnich, dojrzałych demokracjach i bynajmniej nie należy mylić tego postulatu z bezrefleksyjną westernizacją. Zaprzepaszczono jednak szansę na stworzenie takiej aksjologii Nowej Polski.

Niestety, Nowa Polska okazuje się być dowodem obaw Alexisa de Tocqueville’a – o niektórych czytamy we fragmencie z jego pism zamieszczonym w bieżącym numerze – że zaślepienie swobodami i wolnościami, pędem do dobrobytu i zbytnią troską o szybkie i jak najbardziej pełne zaspokojenie egoistycznych potrzeb konsumpcyjnych, prowadzić może do odwrócenia się obywateli od państwa, od wspólnoty, od polityki, od wartości wspólnotowych. W Polsce jednak to polityczne elity odwróciły się od wartości, zaniechały budowy projektu aksjologicznego, zaś społeczeństwo odwróciło się od tych politycznych elit. Politycy nie znaleźli sposobu – właściwie to w ogóle go nie szukali – na przekonanie Polaków, że fundamentalne dla nowego społeczeństwa wartości muszą być budowane wspólnie. Przekonywali wręcz, że wolności są jedynie narzędziem do dobrobytu, że polityka jest jedynie narzędziem modernizacji, że państwo jest wyłącznie sługą sił postępu.

Trzeba więc powiedzieć, parafrazując nieco Szymona Gutkowskiego, że Polska nie tylko jest sumą niedokończonych projektów, ale wręcz: jednym niedokończonym projektem. Nowa Polska – ta, która pełnię samodzielności politycznej uzyskała w 1989 roku, czyli raptem 20 lat temu – to dom postawiony bez silnego fundamentu (żeby nie powiedzieć: dom na piasku). Tym fundamentem powinna być przywoływana tutaj wielokrotnie polska aksjologia polityczno-obywatelska, przez co rozumieć należy szereg zdefiniowanych i przyjętych wartości, na straży których nowe państwo powinno stać, ważnych dla całej politycznej wspólnoty, których ochrona powinna być sprawą bezdyskusyjną i oczywistą. Tymczasem Nowa Polska posiada stabilną i rozwijającą się gospodarkę, spój
ne instytucje i w miarę skuteczny aparat państwa, to jednak w perspektywie bardziej teleologicznej, związanej z postawionym pytaniem: „Jakim wartościom to państwo i ta gospodarka mają służyć?”, pojawia się próżnia, milczenie, cisza, a na twarzy nawet nie rozczarowanie, tylko zaskoczenie. Przysłowiowy zonk.

Dane liczbowe zaczerpnięte z:

Economic Survey of Europe in 1991-1992, United Nations, New York 1992.

Narodowy Plan Rozwoju na lata 2004-2006.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję