Kryzys uchodźczy i islamofobia :)

W obliczu największego dotychczasowego kryzysu uchodźczego w Europie od czasów drugiej wojny światowej wielu prawicowych i centrowych polityków wykorzystuje islamofobię do wywierania wpływu na decyzje polityczne na Zachodzie – częstokroć na niekorzyść praw człowieka. Ów kryzys uchodźczy odzwierciedla kryzys w Europie, która prowadzi wewnętrzną walkę o to, jak zdefiniować Europę w zakresie otwartości względem uchodźców stojących u bram starego kontynentu.

Islamofobia na Zachodzie

14 Newsha Tavakolian, Listen, 2010Islamofobia, szczególnie w zakresie związków z nacjonalizmem, ma na Zachodzie swoich poprzedników. Już sam antysemityzm jako główny element myśli nacjonalistycznej nazistowskich Niemiec nie zniknął całkowicie. W latach 80. i 90. XX wieku można było zaobserwować nasilenie się rasistowskich ataków na uchodźców i obcokrajowców. W późnych latach 90. i przed 11 września 2001 r. islamofobia i antymuzułmański rasizm rozprzestrzeniły się po całej Europie. Od tamtej pory islamofobiczny dyskurs osiągnął hegemoniczną pozycję na zachodniej hemisferze. Od wielu już lat partie polityczne, szczególnie skrajnie prawicowe – m.in. Front Narodowy we Francji, Wolnościowa Partia Austrii, belgijski Interes Flamandzki, Szwedzcy Demokraci – wykorzystywały islamofobię w swoich kampaniach wyborczych. Ponadto, szczególnie w ciągu ostatnich 15 lat, wiele partii centrowych albo zaadaptowało elementy tego dyskursu, albo wprowadziło do legislacji zapisy odzwierciedlające dyskurs islamofobiczny1: czy to zakazy nałożone na budowę meczetów i/lub minaretów2, na noszenie hidżabów3, programy inwigilacyjne4, czy też ustawy dyskryminujące, np. regulacje dotyczące islamu wprowadzone w 2015 r. w Austrii5 – wszystko to odzwierciedla społeczne sentymenty będące reakcją na obraz wyimaginowanego muzułmanina, który zagraża społeczeństwu Zachodu.

W badaniach nad rasizmem ugruntowała się teoria zakładająca, że rasizm nie mówi nam niczego o ofiarach, wyimaginowanych „obcych”, ale raczej dostarcza nam wiedzy o samych rasistach6. Dlatego też powinniśmy pamiętać na przykład, że najwięcej głosów za wprowadzeniem zakazu budowy minaretów w Szwajcarii pojawiło się w tych kantonach, które zamieszkuje najmniejsza liczba muzułmanów. Islamofobia staje się zatem narzędziem polityków wykorzystywanym do mobilizacji społeczeństwa dla własnych celów politycznych, na przykład zwycięstwa w wyborach. Nawoływanie do nienawiści i budowanie społecznych podziałów przeciw wyimaginowanemu zagrożeniu to odpowiedni sposób na osiągnięcie takiej mobilizacji. Tak właśnie było w wypadku Wolnościowej Partii Austrii, która w swoim sloganie z kampanii wyborczej z roku 2015 głosiła, że „Chaos w azylach i islamizacja – to nie jest droga naprzód”.

Jednocześnie islamofobia może też odzwierciedlać ideologiczny światopogląd ujawniający chęć rasowego oczyszczenia krajów narodowych lub utworzenia Europy ściśle chrześcijańskiej. Tak też możemy zinterpretować wypowiedź Margusa Tsahkny, konserwatywnego ministra do spraw społecznych Estonii, który opowiadał się za preferowaniem chrześcijan: „Jesteśmy w końcu krajem należącym do kultury chrześcijańskiej”7 – mówił. Ewa Kopacz, ówczesna premier Polski, okreś-

liła swój kraj jako kraj chrześcijański, samą siebie zaś postrzegała jako osobę w szczególności odpowiedzialną za pomoc przedstawicielom religii chrześcijańskiej8. Nie było to odosobnione populistyczne stwierdzenie, lecz jedynie jedno z tych o głębszych implikacjach. Według polskich urzędników zajmujących się migracją: „pochodzenie religijne będzie miało wpływ na status uchodźczy aplikantów”9. Na Węgrzech, gdzie zlokalizowana jest znaczna liczba uchodźców, a traktat z Schengen jest najbardziej zagrożony, nacjonalistyczny premier Viktor Orbán stwierdził: „Ci, którzy do nas przybywają, zostali wychowani w innej religii i reprezentują odmienną kulturę. Większość z nich to nie chrześcijanie, lecz muzułmanie […]. To ważna kwestia, ponieważ Europa i tożsamość Europy mają korzenie chrześcijańskie. Czyż nie jest niepokojące to, że europejskie chrześcijaństwo z trudem obecnie zachowuje status Europy jako kontynentu chrześcijańskiego? Nie ma żadnej alternatywy i nie mamy innego wyjścia niż bronić swoich granic”10. Dlatego też wykluczył muzułmańskich uchodźców: „Nie chcemy ich wpuścić. Chyba mamy prawo zdecydować, że nie chcemy w naszym kraju ogromnej liczby muzułmanów”11.

Islamofobia w obliczu współczesnego kryzysu uchodźczego

Wspólna strategia dotycząca uchodźców, która jednoczyłaby wszystkie kraje członkowskie UE, jeszcze się nie pojawiła, w rezultacie każde państwo narodowe samo musi sobie radzić z migrantami. Wydaje się, że nawet traktat z Schengen, który umożliwia nieskrępowane podróżowanie w granicach wyznaczonej strefy, jest zagrożony. Obecny kryzys uchodźczy stał się zatem kluczowym momentem dla Unii Europejskiej. Generalnie europejskie kraje wschodnie i południowo-wschodnie stanowią pierwszy etap dla uchodźców przybywających z Afganistanu, Iranu, Syrii i Iraku, którzy następnie w większości starają się kontynuować podróż do Niemiec. Dlatego też działania krajów granicznych Unii Europejskiej w zakresie wpuszczania uchodźców są uważnie śledzone. Warto zauważyć, że kraje Europy Wschodniej są domem dla znacznie mniejszej liczby muzułmanów niż kraje Europy Zachodniej – z wyjątkiem krajów z rodzimą społecznością muzułmańską (takich jak Bułgaria czy Grecja). W należących do UE krajach Europy Wschodniej zamieszkuje często poniżej 1 proc. uchodźców, podczas gdy we Francji jest ok. 10 proc. muzułmanów, a Austria, Belgia, Niemcy i Szwajcaria goszczą mniej więcej 6 proc. Niemniej islamofobia stała się centralnym tematem w debacie dotyczącej uchodźców także w Europie Środkowo-Wschodniej.

Robert Fico, premier Słowacji (gdzie tylko 14 z 331 aplikantów otrzymało status uchodźcy), stwierdził, że istnieje mniejsze prawdopodobieństwo, że obawy wśród lokalnej społeczności wzbudzą chrześcijańscy przybysze. Co ciekawe, na Słowacji znajduje się stosunkowo niewielka liczba muzułmanów – jedynie 10 tys., co stanowi 0,2 proc. całej populacji12. Fico otworzył tym samym drogę dla nacisków ze strony skrajnej prawicy, która kilka tygodni wcześniej protestowała „przeciw islamizacji Europy”. Inna islamofobiczna grupa, Blok Przeciwko Islamowi, zdołała uzbierać 145 tys. podpisów pod petycją przeciw przyjmowaniu muzułmańskich emigrantów do Czech. Zamiast bronić praw człowieka, prezydent Czech Miloš Zeman zaznaczył, że „uchodźcy z całkowicie innego kręgu kulturowego nie znajdą się w Czechach w dobrej sytuacji”13. Z kolei politycy w Stanach Zjednoczonych – podobnie zresztą jak w wielu krajach europejskich – zaczęli łączyć w swoich wypowiedziach kwestię uchodźców z terroryzmem. Amerykańscy urzędnicy z Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego wyrażają obawy co do lokowania syryjskich uchodźców na terenie kraju, gdyż w ich opinii może to skutkować pojawieniem się w granicach państwa muzułmańskich terrorystów. „Najbardziej rygorystyczne monitorowanie” jest stosowane do wykrywania potencjalnych terrorystów wśród uchodźców syryjskich14. W trakcie kampanii wyborczej ówczesny republikański kandydat na prezydenta Donald Trump nawoływał do inwigilowania „niektórych meczetów” i utworzenia bazy danych syryjskich uchodźców15.

13 Newsha Tavakolian, Listen, 2010Ishaan Tharoor, dziennikarz z „The Washington Post”, porównuje histerię związaną z muzułmanami z kryzysem uchodźczym, który dotknął Żydów na krótko przed drugą wojną światową: „Bez względu na alarmującą retorykę hitlerowskiego państwa faszystowskiego oraz nasilających się aktów przemocy względem Żydów i przedstawicieli innych grup kulturowych – popularnym sentymentem w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych była w dużej mierze obojętność względem trudnego położenia niemieckich Żydów”16. Tharoor twierdzi, że kraje Zachodu były bardzo restrykcyjne w przyjmowaniu Żydów na swoje terytoria i w większości czyniły to z pobudek egoistycznych – np. mając na uwadze sektory, które potrzebowały pracowników. Podsumowuje też, że „europejski strach przed muzułmańskimi uchodźcami jest echem retoryki antysemityzmu z lat 30. XX w.”17. Porównanie to jest częścią dłuższej debaty, która wykracza poza ramy tego komentarza18. Jednak warto zwrócić na niego uwagę, ponieważ niektórzy badacze twierdzą, że islamofobia jest w pewnym stopniu zaledwie innym obliczem ukrytego antysemityzmu19.

Poglądy pojawiające się na wiodących islamofobicznych stronach internetowych dają wgląd w przeważający antymuzułmański i rasistowski pogląd, który nieustannie przewija się w toku debaty dotyczącej uchodźców. Dla przykładu prawicowa aktywistka Pamela Geller donosi o węgierskim filmiku, w którym identyfikuje „muzułmańskich uchodźców zalewających Europę, którzy wykrzykują «Allah akbar»” (co też sama interpretuje jako deklarację wojny)20. Co więcej, nazywa ona uchodźców „wrogimi najeźdźcami”, którzy „nie znajdują się w żadnej prawdziwej potrzebie”, i nawołuje media do „obwiniania migrantów za ich własne działania”, podczas gdy jednocześnie wyraża obawę, że „kraje opiekuńcze nie mogą finansować połowy globu”21. W opinii Geller nie mówimy zatem o prawdziwych uchodźcach, ale o muzułmanach „z dżihadyjskich punktów zapalnych w Syrii, Afganistanie i Iraku”, które to zrzeszają „migracyjny dżihad”22. Inne islamofobiczne strony internetowe określają to zjawisko mianem „hidżry terroryzmu”23. Zdaniem Geller mainstreamowe media chcą nam wmówić, że „jeśli nie zgadzasz się z wpuszczaniem tych ludzi do swojego kraju, to stajesz się automatycznie nienawistnym rasistowskim bigotem bez serca”24. Jednak ten pogląd notorycznie pojawiający się w europejskiej debacie dotyczącej uchodźców – dostrzegalny w islamofobicznych przekonaniach wielu prominentnych polityków – pokazuje, że islamofobia na dobre weszła do dyskursu publicznego.

Inna islamofobiczna strona internetowa głosi, że emigrujący muzułmańscy mężczyźni mają zamiar zawierać związki małżeńskie z więcej niż jedną kobietą, by następnie „wykorzystać system opieki socjalnej […]. Gdy trafiają do Niemiec, kobiety te ubiegają się o świadczenia z opieki socjalnej, w tym o pokrycie kosztów osobnego domu dla nich i ich dzieci, na podstawie roszczenia, że są rodzicem samotnie wychowującym dzieci”25. Dodaje też, że fala migracji może prowadzić do demograficznej zmiany w populacji i ogromnego wzrostu liczby muzułmanów. Ta konspiracyjna teoria socjalna została rozdmuchana do tak niebotycznych rozmiarów, że na stronie znajdziemy stwierdzenie: „Islamskie prawo szariatu szybko rozprzestrzenia się w Niemczech, a szariackie sądy działają obecnie we wszystkich dużych miastach Niemiec”, podczas gdy „urzędnicy rządowi są bezsilni i nic nie mogą z tym zrobić”26. To właśnie ten islamofobiczny dyskurs, mający swoje korzenie na obrzeżach grup prawicowych, odbija się echem w wypowiedziach polityków innych opcji.

Wnioski

Podczas gdy Unia Europejska wydaje się niegotowa na stawienie czoła największemu kryzysowi uchodźczemu od czasów drugiej wojny światowej (biorąc pod uwagę fakt, że nie istnieją skoordynowane działania UE mające sprostać temu wyzwaniu), poszczególne kraje członkowskie są pozostawione same sobie. W wielu z nich nie tylko wysoko postawieni politycy z partii nacjonalistycznych i prawicowych oraz opozycji, lecz także obóz „konserwatywnych chrześcijan”, a także wiele osób będących u władzy wciąż odtwarza dyskursywne strategie islamofobiczne. Ważne, by jasno powiedzieć, że wielu z tych polityków rozpowszechniających pewien rodzaj islamofobicznych myśli jest krytykowanych przez organizacje międzynarodowe i krajowe organizacje pozarządowe, które to są otwarte na uchodźców i pracują na szczeblu krajowym, by ich wesprzeć27. To, co możemy zaobserwować w toku debaty o muzułmanach w obliczu kryzysu uchodźczego jest objawem przeważającego dyskursu islamofobicznego. Dyskurs ten jest jednak silnie zakorzeniony w innych kontekstach. Niektóre z nich proponują pewien kulturalistyczny, neorasistowski sposób na wykluczanie muzułmanów zgodnie z założeniem wyimaginowanej Europy chrześcijańskiej, którą chcą oczyścić z obcych. Inni legitymizują swoje islamofobiczne poglądy poprzez odwoływanie się do teorii konspiracyjnych dotyczących domniemanej „islamizacji Zachodu” i łączą zagrożenie terroryzmem z obecnymi wyzwaniami towarzyszącymi kryzysowi uchodźczemu. Dyskurs ten nie tylko wskazuje na osobiste poglądy poszczególnych polityków, lecz także jest zauważalny w administracji niektórych krajów.

Z angielskiego przełożyła Olga Łabendowicz

1 H. Ansari, F. Hafez, From the Far right to the Mainstream. Islamophobia in Party Politics and the Media, ORT: Campus Verlag, 2012. Tłumaczenie własne.

2 F. Hafez, Islamophober Populismus: Moschee- und Minarettbauverbote österreichischer Parlamentsparteien, Wiesbaden: VS Verlag, 2010. Tłumaczenie własne.

3 B. Sauer, Headscarf Regimes in Europe: Diversity Policies at the Intersection of Gender, Culture and Religion, „Comparative European Politics”, t. 7, nr 1 (kwiecień 2009), s. 75–94. Tłumaczenie własne.

4 N.A.D. Shamas, Mapping Muslims: NYPD Spying and its Impacts on American Muslims, raport (marzec 2013), <http://www.law.cuny.edu/academics/clinics/immigration/clear/Mapping-Muslims.pdf>. Tłumaczenie własne.

5 F. Hafez, Institutionalized Islamophobia: The Draft of the Austrian Islam-Law, (31 października 2014), <http://setav.org/en/institutionalized-islamophobia-the-draft-of-the-austrian-islam-law/perspective/17701>. Tłumaczenie własne.

6 J.-P. Sartre, Betrachtungen zur Judenfrage – Psychoanalyse des Antisemitismus, Europa Verlag, Zurych 1948. E.W. Said, Orientalism, Vintage, Nowy Jork 1979. Tłumaczenie własne.

7 E. Krafcyk, Christians only, please: Eastern Europe hesitant to receive refugees, <http://www.dpa-international.com/news/international/christians-only-please-eastern-europe-hesitant-to-receive-refugees-a-45979801.html> (17 lipca 2015). Tłumaczenie własne.

8 A. Rettman, EU states favour Christian migrants from Middle East, <https://euobserver.com/justice/129938> (21 sierpnia 2015). Tłumaczenie własne.

9 Z.Wasik, H. Foy, Poland favours Christian refugees from Syria, <http://www.ft.com/intl/cms/s/0/6edfdd30-472a-11e5-b3b2-1672f710807b.html> (21 sierpnia 2015). Tłumaczenie własne.

10 I. Traynor, Migration crisis: Hungary PM says Europe in grip of madness, <http://www.theguardian.com/world/2015/sep/03/migration-crisis-hungary-pm-victor-orban-europe-response-madness> (3 września 2015). Tłumaczenie własne.

11 Al Jazeera America News, Amid refugee crisis, Hungary prime minister says Muslims not welcome, <http://america.aljazeera.com/articles/2015/9/3/hungary-prime-minister-says-muslims-not-welcome-amid-refugee-crisis.html> (3 września, 2015). Tłumaczenie własne.

12 U. Bacchi, EU migrant crisis: Slovakia criticised for no-Muslim refugee policy and taking only Christians, <http://www.ibtimes.co.uk/eu-migrant-crisis-slovakia-criticised-no-muslim-refugee-policy-taking-only-christians-1516382> (20 sierpnia, 2015). Tłumaczenie własne.

13 E. Krafcyk, Christians only, please: Eastern Europe hesitant to receive refugees, <http://www.dpa-international.com/news/international/christians-only-please-eastern-europe-hesitant-to-receive-refugees-a-45979801.html> (17 lipca, 2015). Tłumaczenie własne.

14 J. Fishel, M. Levine, US Officials Admit Concern Over Syrian Refugee Effort, <http://abcnews.go.com/International/officials-fear-syrian-refugees-pose-threat-us/story?id=28930114> (12 lutego 2015). Tłumaczenie własne.

15 M. Haberman, Donald Trump Calls for Surveillance of ‘Certain Mosques’ and a Syrian Refugee Database, <www.nytimes.com/2015/11/22/us/politics/donald-trump-syrian-muslims-surveillance.html?_r=0> (21 listopada 2015). Tłumaczenie własne.

16 I. Thaoor, Europe’s fear of Muslim refugees echoes rhetoric of 1930s anti-Semitism, <https://www.washingtonpost.com/news/worldviews/wp/2015/09/02/europes-current-anti-migrant-rhetoric-carries-echoes-of-1930s-anti-semitism/> (2 września 2015). Tłumaczenie własne.

17 Ibid. Tłumaczenie własne.

18 N. Meer (red.), Race, Culture and Difference in the Study of Antisemitism and Islamophobia, [w:] Ethnic and Racial Studies, Routledge, Londyn 2014. Tłumaczenie własne.

19 M. Zuckermann, Judensolidarität und Islamophobie in Deutschland. Anmerkungen zu einer ideologischen Verschwisterung, [w:] F. Hafez (red.), Jahrbuch für Islampophobieforschung 2012, New Academic Press, Wiedeń 2012, s. 11–16. Tłumaczenie własne.

20 P.Geller, Watch VIDEO: Muslim “refugees” flooding Europe, shouting “Allahu Akbar”, <http://pamelageller.com/2015/08/watch-video-muslim-refugees-flooding-europe-shouting-allahu-akbar.html/> (2 sierpnia 2015). Tłumaczenie własne.

21 Ibid. Tłumaczenie własne.

22 Ibid. Tłumaczenie własne.

23 Statystyki dotyczące muzułmanów, Terrorism hijra: Gulf countries offer zero resettlement places to ‘refugees’, <https://muslimstatistics.wordpress.com/2015/08/26/terrorism-hijra-gulf-countries-have-offered-zero-resettlement-places-to-refugees/> (26 sierpnia 2015). Tłumaczenie własne.

24 P. Geller, Watch VIDEO: Muslim “refugees” flooding Europe, shouting “Allahu Akbar”, <http://pamelageller.com/2015/08/watch-video-muslim-refugees-flooding-europe-shouting-allahu-akbar.html/> (2 sierpnia, 2015). Tłumaczenie własne.

25 S. Kern, Germany’s Muslim Demographic Revolution, <http://www.gatestoneinstitute.org/6423/germany-muslim-demographic> (31 sierpnia, 2015). Tłumaczenie własne.

26 Ibid. Tłumaczenie własne.

27 U. Bacchi, EU migrant crisis: Slovakia criticised for no-Muslim refugee policy and taking only Christians,” , <http://www.ibtimes.co.uk/eu-migrant-crisis-slovakia-criticised-no- Allahu Akbar muslim-refugee-policy-taking-only-christians-1516382> (20 sierpnia 2015). Tłumaczenie własne.

Nowe państwo Katalonia? :)

Reportaż sfinansowany ze środków Fundacji Towarzystwa Dziennikarskiego „Fundusz Mediów”

Już od 5 lat w Katalonii żyje się Diadą. Organizacje niepodległościowe przygotowują się do tego wydarzenia przez wiele miesięcy, robiąc wszystko, aby każdego roku ich działania znacząco przybliżały region do osiągnięcia upragnionej niepodległości. Otwarcie secesjonistyczny charakter tego wydarzenia powoduje, że środowiska przeciwne procesowi odłączenia nie czują się mile widziane na obchodach ich wspólnej ojczyzny. Ponadto unioniści, a także reszta Hiszpanii z roku na rok przyglądają się wrześniowym obchodom z coraz większym zaniepokojeniem, próbując oszacować, na ile plany nacjonalistów mogą się doczekać realizacji.

Rok 2016 jest dla Hiszpanii szczególnie trudny. Grudniowe wybory do parlamentu hiszpańskiego musiano powtórzyć w czerwcu, ponieważ partie, które weszły do Kortezów, nie były w stanie stworzyć koalicji rządzącej. Po kolejnych wyborach sytuacja nie uległa diametralnej zmianie. Liderzy czterech głównych ugrupowań, które wygrały wybory (Partia Ludowa, Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza, Podemos i Ciudadanos), do tej pory nie doszły do porozumienia w sprawie utworzenia rządu. Wielu komentatorów tłumaczy to brakiem tradycji koalicyjnych w polityce hiszpańskiej, która od transformacji demokratycznej w latach 70. wypracowała system rządów dwupartyjnych. Niemniej zbliżające się w drugiej połowie września wybory regionalne w dwóch kluczowych regionach – Galicji oraz Kraju Basków – pokazują, jak ważne dla osiągnięcia większości w Kortezach od zawsze było pozyskanie poparcia tzw. nacjonalistów peryferyjnych. Dlatego rozmowy koalicyjne w Madrycie zawieszono, a wszyscy liderzy pośpieszyli walczyć o głosy mieszkańców Galicji i Basków.

800px-France_in_XXI_Century._Robot_orchestraKatalonia jest regionem, na którego czele od czasów transformacji stoją nacjonaliści. Przez wiele lat rządziło się im wygodnie. Popierając w madryckich Kortezach poszukujących większości do rządzenia socjalistów czy ludowców, w zamian mieli zagwarantowaną wolną rękę dla swoich działań w regionie. Scena polityczna w Katalonii zaczęła doświadczać znacznych przeobrażeń w roku 2012, kiedy na horyzoncie pojawiły się nowe ugrupowania polityczne, których motorem wzrostu stał się Ruch Oburzonych. Proces ten objął zresztą całą Hiszpanię, zagrażając pozycji partii tradycyjnych oraz wypracowanego do tej pory modelu rządzenia.

Obecnie Katalonia – podobnie jak Madryt – przeżywa swój regionalny kryzys polityczny. Choć nacjonaliści po raz pierwszy w historii uzyskali większość w lokalnym parlamencie, nie przyśpieszyło to w wyraźny sposób realizacji ich procesu secesjonistycznego. Wszystkiemu winne są ogromne rozbieżności ideologiczne ugrupowań wchodzących w skład koalicji rządzącej. Do porozumienia muszą tu dojść politycy hołdujący wszelkim możliwym ideologiom: od liberałów, po antykapitalistów. Stąd o przesilenia polityczne nietrudno, a katalońscy wyborcy czują się coraz bardziej zmęczeni atmosferą braku kompromisu i stagnacją.

Tegoroczna Diada jak zawsze miała zmierzyć nastroje społeczne związane z kwestią niepodległości. Zgodnie z prognozami wypadła blado w porównaniu z eksplozją poparcia w latach poprzednich. Niemniej nacjonaliści nie wydają się takim wynikiem zrażeni i obiecują, że kolejna Diada odbędzie się już w Katalonii niepodległej.

Biorąc pod uwagę te czynniki, w czerwcu bieżącego roku udałam się do Katalonii, aby zbadać nastroje społeczne wobec kwestii niepodległości. Moja wizyta przypadła na moment bardzo newralgiczny. Chwilę wcześniej dokonał się Brexit, a Hiszpanie ponownie poszli do urn wyborczych. W mojej podróży po Katalonii towarzyszył mi zamysł niestawiania żadnych tez z góry i, o ile to możliwe, zachowania neutralnego podejścia, tak aby ostateczna ocena przedstawianego sporu należała do czytelnika.

Vic i Lleida – regiony, które chcą być niepodległe

Moim przewodnikiem po Vic jest Arnau. Zbliża się koniec czerwca, do Diady jeszcze dużo czasu, ale mój rozmówca już od trzech miesięcy ma ręce pełne roboty. Szczupły, na oko trzydziestokilkuletni, ubierający się alternatywnie jak wielu młodych Katalończyków. Jest członkiem Narodowego Zgromadzenia Katalońskiego (Asamblea Nacional Catalana – ANC) organizacji obywatelskiej, która według szacunków zrzesza około 80 tys. sympatyków niepodległości Katalonii. On sam stoi na czele lokalnej komórki tej organizacji, którą wraz z innymi aktywistami założył pięć lat temu w około stuczterdziestotysięcznym hiszpańskim odpowiedniku polskiego okręgu w gminie Vic. Samo miasto Vic od zawsze cieszyło się sławą bastionu katalanizmu, a od niedawna stało się otwarcie niepodległościowe. Zgodnie z danymi przytoczonymi przez Arnau mniej więcej 70 proc. głosów oddanych w zeszłorocznych wrześniowych wyborach autonomicznych w jego okręgu padło na partie nacjonalistyczne, których głównym punktem programu stało się uzyskanie przez Katalonię niepodległości.

W Lleidzie wita mnie Carles wraz z kolegą. Obaj na oko są rówieśnikami Arnau. Carles jest nauczycielem w lokalnej szkole publicznej, pochodzi z rodziny, w której zawsze mówiło się po katalońsku. Twierdzi, że większość ludzi, z którymi ma styczność na co dzień (rodzina, przyjaciele), jest za niepodległością. Przyznaje jednakże, że w sondażach kwestia jest bardziej wyrównana. W jego opinii nie prowadzi to do podziałów, o jakich mówią politycy. Carles tłumaczy, że szczególnie wśród klasy niższej, wywodzącej się z fali emigracji, która przybyła tu z południa, istnieje strach, że w niepodległej Katalonii staną się obywatelami drugiej kategorii. Jednak podkreśla, że ta tendencja powoli ulega zmianie, a coraz więcej dzieci emigrantów zaczyna popierać dążenia niepodległościowe. Przykład stanowi jego kolega, który siedzi z nami przy stole. Jest antropologiem, mieszka i pracuje w Lleidzie, do której jego rodzina przybyła z Andaluzji. Obaj przyznają, że sympatyzują z ideą niepodległościową.

Katalończyk – kto to?

Pytany o tożsamość Arnau podkreśla, że Vic od dawna nie jest obszarem zamieszkałym tylko przez autochtonów. Duża fala emigrantów przybyła tu za pracą w latach 60. i 70. z borykającego się z biedą południa. Osiedli tu przede wszystkim przybysze z Andaluzji i Estremadury. W ostatnich latach kolejną falę emigracji stanowili Marokańczycy. W konsekwencji ludność napływowa w Vic to aż 20 proc. mieszkańców. „To dużo – zauważa Arnau – ale dzięki temu profil niepodległościowca stał się znacznie bardziej zróżnicowany. Jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu «nacjonalista» mówił perfekcyjnie po katalońsku, jeździł trzy razy do roku do Montserrat (kataloński odpowiednik Częstochowy) i nosił barretinę, czyli tradycyjną czerwoną czapkę” – śmieje się Arnau. A już poważnie dodaje, że w przeszłości ruch niepodległościowy odwoływał się do emocji, kultury, języka, był trochę sekciarski. „Jeśli nie byłeś Katalończykiem w stu procentach, to twoją «czystość rasową» kwestionowano. Obserwujemy teraz wielki sukces nacjonalizmu – rozchmurza się. – Ideologicznie niepodległość przyciągnęła przeróżne ugrupowania polityczne: od liberałów, po antysystemowców. Etnicznie cieszymy się poparciem nie tylko Katalończyków z dziada pradziada, lecz także emigrantów, którzy przybyli tu za chlebem i zaczynają rozumieć, że niepodległość oznacza lepszą przyszłość dla ich dzieci i wnuków”.

Na pytanie o tożsamość moi rozmówcy z Lleidy tłumaczą, że tradycyjnie najbardziej katalońska jest wieś, bo napływ emigracji był tam mniejszy. Na wsi mieszkają ci, którzy pozostali, zachowali własność, tradycję, język. Stanowią 20–30 proc. wszystkich mieszkańców w regionie. „Nie można jednak zapominać, że Katalonia bez emigracji byłaby o połowę mniej liczna, dlatego trudno znaleźć kogoś, kto nie miałby rodziny w innych częściach Hiszpanii – dorzuca kolega Carlesa. – Bez nowego pokolenia, które przyjmuje idee niepodległościowe, cały proces byłby dużo trudniejszy. To raczej miastowi są motorem” – tłumaczą. – Te zmiany powodują, że wcześniej niepodległość była powiązana z językiem, teraz tak już nie jest – zauważa Carles i dodaje: – Odsetek osób mówiąc w domu po katalońsku spada”.

Pewien znany politolog z Barcelony podczas spotkania ze mną kreśli podobny obraz mapy niepodległościowej regionu. Chcę poznać jego opinię, choć od początku podkreśla, że nie będę mogła podać jego imienia i nazwiska. Tłumaczy, że jako pracownik instytucji publicznej za wiele może stracić. Niejako potwierdza, że rolnicze Girona i Lleida są tradycyjnie niepodległościowe, około 60–70 proc. mieszkańców tych regionów niezmiennie głosuje na partie nacjonalistyczne. „Inaczej jest w Barcelonie czy Tarragonie – dodaje – ale i to się zmienia, a idea niepodległościowa i tu zdobywa coraz więcej zwolenników. Dzieci emigrantów zachowują się bardzo różnie, są po obu stronach” – zauważa, choć przyznaje, że nacjonaliści zawsze starali się zjednać mieszkańców dla swej idei. Gorzej z emigrantami z Ameryki Łacińskiej, tym nie chciało się uczyć katalońskiego, bo kastylijski przywozili niejako z domu. Trudniej im było także sprzedać ten nacjonalistyczny dyskurs.

Pytany o spięcia na tle tożsamościowym przyznaje, że do tarć dochodzi, ale jak na razie sporadycznie. Według niego wszystko wskazuje na to, że może dojść do napięć na tle tożsamościowym, ale Katalonia jeszcze nie weszła w tę fazę. „Partia Ludowa używała katalanofobii, aby zwyciężać w innych częściach Hiszpanii, to tylko buduje podziały” – przyznaje i dopowiada, że cała ta sprawa ma podłoże emocjonalne, a argumentom brak racjonalności. Problem w tym – tłumaczy – że tożsamość hiszpańska nie ma jak się bronić, bo jej symbole zostały zawłaszczone przez frankizm i nigdy nie wyzwoliły się od pejoratywnych skojarzeń. Przy okazji nacjonaliści katalońscy w tym nie pomagają, kwalifikując każdą manifestację afiliacji prohiszpańskiej jako faszystowską”.

W Barcelonie spotykam się także z wiceprzewodniczącym Katalońskiego Stowarzyszenia Obywatelskiego (Societat Civil Catalana – SCC ) – Joaquimem Collem. SCC jest organizacją o podobnym charakterze do ANC, ale ma przeciwstawne cele, tj. działa na rzecz wzmacniania dobrych relacji między Katalonią a Hiszpanią. Podczas naszej rozmowy Coll zwraca uwagę na problem tzw. białego dyktatu – koncepcji ukutej przez ikonę ruchu katalońskiego na emigracji w latach dyktatury frankistowskiej – Josepa Tarradellasa. Przybycie Tarradellasa do Katalonii i jego słynne słowa ja sóc aquí („już tu jestem”) dla wielu oznaczały symboliczny koniec frankizmu w Katalonii. Niemniej już wkrótce Tarradellas przekonał się, że na powstającej regionalnej scenie politycznej dla niego miejsca nie przewidziano, a główny lider – Jordi Pujol – zaczyna budować podwaliny sytemu, które stary opozycjonista określił mianem „białej dyktatury”. To właśnie do tej koncepcji odnosi się w rozmowie ze mną Coll, mówiąc o hegemonii mniejszości nad większością. „W takiej atmosferze osoby nieutożsamiające się z wizją separatystów czują się dyskryminowane – tłumaczy. – Na prowincji, gdzie kontrola społeczna jest dużo większa, a opcje niepodległościowe – silniejsze, przyjmuje to jeszcze bardziej odczuwalne formy – zapewnia. – Ludzie boją się mówić, co myślą, boją się zapisywać na listy wyborcze unionistów”. Coll nazywa to przemocą symboliczną i do niej zalicza chociażby wywieszanie w przestrzeni publicznej esteladas, czyli nieoficjalnych flag, które otwarcie odnoszą się do dążeń separatystycznych strony nacjonalistycznej. W jego ocenie obecnie władzę w regionalnym parlamencie sprawuje „mniejszość większościowa”, która stworzyła hegemonię kulturalną, dyskursywną i własną kosmowizję w taki sposób, aby inne opcje miały problem z przebiciem się. Kontroluje instytucje, choć nie ma poparcia większości społeczeństwa.

Kataloński dyskryminowany czy dyskryminujący?

Carles skarży się, że choć lekcje w szkole odbywają się w języku katalońskim i kadra nauczycielska także się w nim porozumiewa, to dzieci, wychodząc na przerwę, automatycznie zaczynają mówić po kastylijsku. To go martwi. Przyznaje, że „chociaż akceptuje się użycie dwóch języków, to kataloński nie przestaje być źródłem tożsamości”. Jednocześnie smucą go zarzuty Hiszpanii, że w katalońskich szkołach dzieci ulegają ideologii. Z jego doświadczenia wynika, że nie jest to prawdą, a oskarżenie uważa za niesprawiedliwe. „To, że mówimy po katalońsku, nie jest przecież kwestią polityczną” – wyjaśnia.

Jego kolega dopowiada, że obecnie w Katalonii coraz więcej osób mówi po katalońsku, ale konsolidacja języka w życiu codziennym nie jest tak trwała. „To ważne pytanie, czy polityka powinna interweniować, aby stworzyć trwalsze struktury do dyfuzji, rozwoju i konsolidacji języka, czy też nie. Madrytu nigdy nie interesował temat wielonarodowości i widać to coraz bardziej. Konwergencja i Unia (Convergència i Unió – CiU), partia utrzymująca władzę nieprzerwanie od 30 lat, zawsze realizowała politykę prokatalońską w szkołach, mediach itd. Choć w Barcelonie czy Tarragonie częściej słyszy się na ulicy kastylijski, to i tak mówi się, że z perspektywy całego regionu kataloński nigdy nie miał się lepiej. Mimo to nie możemy zapominać, że w Perpignan, na południu Francji, wystarczyły tylko dwa pokolenia, aby zniknął z życia codziennego” – dodaje.

Gdy o obecną sytuację w szkołach katalońskich pytam Joaquima Colla z SCC, ten stwierdza, że jest to jeden z przykładów utraty demokracji w regionie. Podkreśla, że zgodnie z ustawą 25 proc. nauczania powinno się odbywać po kastylijsku. Dzieje się inaczej, praktycznie cały program jest realizowany w języku katalońskim. W konsekwencji dzieci kastylijski rozumieją, ale już z pisaniem i mówieniem mają problemy. Rodzice, którzy się na to nie zgadzają, są zakrzykiwani przez rodziców organizowanych przez ANC i bardzo często decydują się na skierowanie podopiecznych do placówki prywatnej. Tym samym Coll podkreśla, że ten problem dotyczy tylko szkół publicznych, w prywatnych instytucjach, do których własne dzieci posyłają elity katalońskie, kastylijski jest dużo bardziej wyeksponowany. Mój rozmówca zapewnia mnie, że dzieci większości polityków nacjonalistycznych także wysyłane są do placówek niepublicznych. „Przez ten artefakt ideologiczny, zamiast tworzyć społeczeństwo dwu- lub trzyjęzyczne, wychowujemy pokolenie mówiące tylko jednym językiem mniejszościowym” – zaznacza. Coll nazywa ten proces tworzeniem „więzień tożsamościowych” (carceles identitarios). W dokumencie „Disidentes: el precio de la discrepancia en la Cataluña nacionalista” („Dysydenci: cena różnic w nacjonalistycznej Katalonii”), który obejrzałam przed podróżą do Katalonii, występuje szereg działaczy, dziennikarzy i profesorów. Wszystkie przedstawione postaci nie zgadzają się z kierunkiem, w jakim dąży Katalonia, i przez reżysera Frana Jurada nazywane są dysydentami. Obok osób medialnie aktywnych w filmie udział wzięli także: rodzic dziecka, który sprzeciwił się jego edukacji wyłącznie w języku katalońskim, nauczycielka, która nie zgodziła się na wyeliminowanie ze szkoły języka kastylijskiego, oraz dyrektorka podstawówki, która jako jedyna w całej Katalonii nie wyraziła zgody na wystawienie w jej placówce nielegalnych urn podczas konsultacji zorganizowanej przez ówczesnego premiera Artura Masa 9 listopada 2014 roku.

Wiele dygresji historycznych czyni w tym dokumencie Pepe Domingo – szef Impulsu Obywatelskiego (Impulso Ciudadano). Jego zdaniem proces implementacji katalońskiej kultury i języka w sferze publicznej, przy jednoczesnym dyskryminowaniu języka kastylijskiego, zaczął się bardzo wcześnie. Kierunek dla tych działań wyznaczył sam Pujol, mówiąc: „Jesteśmy narodem, bo mamy własną kulturę. Mamy własną kulturę, bo mamy własny język”. Domingo wskazuje na rok 1981 jako czas wybuchu protestów przeciwko nacjonalistycznej polityce rządu regionalnego. Opublikowano w tym czasie dokument broniący równych praw językowych w Katalonii, szerzej znany pod nazwą „Manifestu 2300”, który podpisało blisko 3 tys. intelektualistów. Manifest był bezpośrednią reakcją na usunięcie kastylijskiego ze szkół. Jak wyjaśnia Domingo, aparat budowany w tym czasie przez nacjonalistów zareagował z dużą brutalnością. Sygnatariuszy dokumentu poddano krytyce w mediach, a jednego z nich nieznani sprawcy porwali i postrzelili w kolano. W konsekwencji tysiące nauczycieli zdecydowało się na wyjazd. „Odpowiedź środowisk nacjonalistycznych okazała się miażdżąca” – podsumowuje swoją wypowiedź Domingo.

Do kogo należy narracja?

W dokumencie występują także dziennikarze, którzy kilka lat temu zdecydowali się z podniesioną przyłbicą aktywnie sprzeciwiać idei niepodległości, choć zgodnie przyznają, że nie jest to zadanie łatwe. Pablo Planas, za którym stoi ogromny dorobek zawodowy, zaczyna mocno: „System medialny jest wielkim oszustwem. Oszustwem, które umacnia się na bujdzie, od momentu kiedy Pujol stwierdził, że od teraz o etyce będzie mówić tylko on, kiedy w tym samym czasie kwitła afera z Bankiem Katalonii”.

Do afery korupcyjnej, w której główną rolę odegrali wieloletni premier Katalonii i jego rodzina, Planas powraca raz jeszcze w bezpośredniej rozmowie ze mną. Dziennikarz bez ogródek wyjaśnia, że „podczas 30 lat rządów Jordi Pujol kradł, ile wlezie. Istniała niepisana zasada, zgodnie z którą firma ubiegająca się o kontrakt publiczny musiała zapłacić «rodzinie» 3 proc. prowizji, a zdobyte w ten sposób pieniądze klan ukrywał w rajach podatkowych” – wyjaśnia.

Mój rozmówca za największy sukces pujolizmu uważa stworzenie żelaznego systemu medialnego, który wyniósł ideologię nacjonalistów do poziomu państwowego. Stało się tak dzięki subwencjom, które rząd przyznawał wyłącznie mediom ideologicznie zgodnym z linią partii rządzącej. W konsekwencji dziennikarze zaczęli zachowywać się jak propagandziści, a katalońskie środki masowego przekazu zyskały charakter mediów reżimowych pokroju rosyjskiej „Prawdy” czy kubańskiej „Grandmy”. „To tłumaczy, dlaczego nacjonalizm w różnych wersjach był w stanie bez problemu rządzić przez ostanie trzy dekady mimo skandalicznych przypadków korupcji. Wszystko było zamiatane pod dywan przez media wierne nacjonalistom. Planas się skarży, że obecnie prasa nienacjonalistyczna nie ma szans. „Albo akceptujesz dyskurs, albo nie dostaniesz żadnych ogłoszeń rządowych ani patronatów. Jeśli mimo to zdołasz się utrzymać, bo masz wiernych czytelników i upierasz się przy niezależności, to wtedy przyczepią ci etykietkę unionisty i antykatalońskiego ekstremalnego prawicowca”.

Zdaniem mojego rozmówcy innym czynnikiem, który tłumaczy sukces postulatów nacjonalistycznych w regionie, jest fakt, że zarówno Partia Ludowa, jak i Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza, dwie główne partie w Hiszpanii, były zależne podczas wielu legislatur od wsparcia baskijskich i katalońskich sił nacjonalistycznych, aby móc osiągnąć większość w hiszpańskich Kortezach, i pozwoliły, aby w tych regionach szerzyła się polityka lingwistyczna, kulturalna i ekonomiczna na usługi secesji. „Szkolnictwo, środki masowego przekazu i przedsiębiorstwa zostały przejęte przez nacjonalistów za pieniądze hiszpańskiego podatnika, podczas gdy prawica i lewica udawały, że tego nie widzą, dlatego można ich uznać za współwinnych i współodpowiedzialnych za obecną sytuację!” – podkreśla z emfazą.

Andrea Mármol to młoda, energiczna dziennikarka należąca do nielicznej grupy tych, którzy blisko 4 lata temu zaczęli własną, niezależną działalność, wyłamując się tym samym z dominującego dyskursu. W dokumencie Frana Jurada Mármol zwróciła uwagę na fakt, że nie tylko media katalońskie, lecz także prasa krajowa prezentuje Hiszpanię i Katalonię jako dwie odległe od siebie tożsamości. „Odpowiedzialnością dziennikarza jest przeanalizowanie treści, którą chce przekazać obywatelom. W praktyce tak się nie dzieje, media bezpośrednio podają wiadomość w kontekście specjalnie do tego stworzonym przez nacjonalistów – ubolewa. – To się przyczynia do umacniania w świadomości obywateli, również tych mieszkających poza granicami naszego regionu, poczucia, że Katalonia jest czymś dalekim. Hiszpanie z innych części kraju zaczynają mówić o tym, jaka będzie niepodległa Katalonia, a to wszystko jest fikcją” – podkreśla.

Andrea przywołuje także problem karykatur i komiksów pojawiających się w prasie katalońskiej. Często pokazują one Hiszpanów przebranych za faszystów. W licznych historyjkach Hiszpan to zawsze głupek, któremu przeciwstawiany jest mądry Katalończyk. Zdaniem Andrei to kolejna próba budowania świadomości. „To jest śmieszne, więc trzeba się śmiać”. Moja rozmówczyni przyznaje, że jej osobiście nie jest do śmiechu.

Andrea mówi mi, że całe to niepodległościowe „przyśpieszenie” zmobilizowało ją do działania. Przyznaje, że takich jak ona nie jest wielu, ale próbują „odkręcić” dyskurs niepodległościowców. Od kilku lat ona i inni niezależni dziennikarze chodzą na debaty i spotkania publicystyczne, starając się odpierać retorykę separatystów, ukazywać własne argumenty za pozostaniem przy Hiszpanii. Andrea przyznaje, że nie jest łatwo. „Nie dosyć, że przychodzę rozmontować ich narrację, to do tego jestem młodą dziewczyną. Czasami jest bardzo ciężko, ale nie ma innego wyjścia, trzeba to robić, a do hejtu i pogróżek jakoś się przyzwyczaić” – zwierza się podczas naszej rozmowy.

Nacho Martín Blanco to kolejny przykład politologa i dziennikarza po trzydziestce, który angażuje się w dyskurs antyniepodległościowy. Tak jak Andrea jest aktywnym publicystą i udziela się w programach oraz debatach. „Czytając gazety, masz wrażenie, że rzeczywistość jest taka, jak malują ją nacjonaliści. Ale na ulicy widzisz, że ludzie są dużo bardziej normalni niż politycy katalońscy czy oficjalna polityka Katalonii”.

Podczas naszej rozmowy przyznaje, że po którejś z debat w mediach publicznych jeden z jego kolegów o zapatrywaniach niepodległościowych podszedł do niego i powiedział, że Nacho mógłby bardziej się zgadzać z resztą, bo tak się stawiając, psuje klimat, a przecież chodzi o to, żeby atmosfera programu była przyjemna.

Sprawa hejtu to temat, do którego podczas moich rozmów wracają zarówno Andrea, jak i Nacho. Według ekspertki od komunikacji Montse Garcíi ruch niepodległościowy wydaje dużo pieniędzy i angażuje sporo ludzi do powielania informacji zgodnych z ich linią ideologiczną. Kiedy jakiś lider separatystyczny wypuszcza tweeta, jest on wielokrotnie podawany dalej przez tzw. partyjne doły i aktywistów, natomiast kiedy ktoś ośmieli się złamać obowiązujące tabu, pada ofiarą hejtu i pogróżek, tak aby następnym razem zastanowił się dwa razy, czy chce się publicznie dzielić swoimi opiniami.

Argumenty za wyjściem – kasa czy coś jeszcze?

Zdaniem Arnau zwolenników niepodległości przybywa. Dzieje się tak, bo – jak uważa – od jakiegoś czasu kluczowe stały się argumenty ekonomiczne. „Ludzie zdali sobie sprawę, że będzie nam lepiej zarządzać naszymi podatkami na miejscu. Katalończycy widzą, że niepodległość przyniesie większy dobrobyt i stabilność gospodarczą w regionie – zapewnia. – W tym Hiszpania zawsze nam pomagała – śmieje się Arnau. – Inwestowanie w szybką kolej do miejsc mało uczęszczanych, które są deficytowe, budowanie lotnisk, których się nie oddaje, utrzymywanie opłat na autostradach, gdy w innych częściach Hiszpanii są przeważnie darmowe” – wylicza.

Carles także wymienia kryzys ekonomiczny jako główny powód wzrostu poparcia dla idei niepodległościowej, ale już na drugim miejscu stawia poczucie krzywdy, które spowodowane zostało dyskryminującymi relacjami z rządami Aznara, Rajoya, a wcześniej Zapatero, który obiecał Katalonii statut, ale słowa nie dotrzymał.

Pablo Planas podkreśla, że nacjonaliści katalońscy są ekspertami w propagandzie totalitarnej. Przyznaje, że media wybrały Pujola na najwyższego przedstawiciela katalanizmu, a system medialny kupował dyskurs Pujola o narodzie i agresji na Katalonię, jakiej dopuszczała się Hiszpania. „Choćby osiągnęli złe wyniki wyborcze, a okoliczności im nie sprzyjały, ich propaganda zawsze przekuje to na wygraną. Hasło «Hiszpania kradnie» można porównać z «Rzym – złodziej» Ligii Północnej lub sloganów używanych przez Borisa Johnsona czy Nigela Farage’a, w celu uzasadnienia Brexitu – podkreśla. – Prawica katalońska, CDC i lewica, od umiarkowanej (ERC), po radykalną (En Comú Podem i CUP), podzielają tezę, że Katalonii byłoby lepiej poza Hiszpanią. To jest «święte» tabu, którego nie można podawać w wątpliwość, ale w rzeczywistości kataloński rząd jest finansowo uzależniony od transferów ekonomicznych Madrytu, który tak zdecydowanie zwalcza. Z pieniędzy hiszpańskich Generalitat opłaca pensje urzędników, koszty służby zdrowia, propagandy separatystycznej, służby dyplomatyczne zagranicą, własny urząd podatkowy, środki przekazu i propagandy, a nawet służby policyjne i szpiegowskie. W zamian osiągnęli to, że społeczeństwo – bardziej uprzemysłowione niż w innych regionach Hiszpanii – odczuło efekty światowego kryzysu ekonomicznego z taką samą intensywnością. To jest powód wzrostu poparcia dla opcji populistycznych z radykalnej lewicy (En Comú Podem i CUP), które domagają się komunizmu jako systemu politycznego i marksizmu jako doktryny ekonomicznej. W wypadku prawicy nacjonalistycznej odnośnikiem dla nich jest ekstremalna prawica austriacka, holenderska, francuska i angielska”.

Heath5Arnau w celach zawodowych często jeździ do Francji, a tam denerwuje się, że ludzie wytykają Katalończykom, że nie są solidarni, że chodzi im tylko o kasę. „Tak wcale nie jest! – zapala się. – To też kwestia godności i honoru! Wszystko to wina Hiszpanii. Gdyby w latach 90. wypracowała z nami relacje bazujące na szacunku dla naszego języka, uczuć, kultury, byłoby inaczej” – mówi Arnau i zaczyna wyliczać. Wspomina kwestię kadry narodowej, którą Katalonia chciała wystawić niezależnie od Hiszpanii na igrzyskach olimpijskich, ale rząd w Madrycie się nie zgodził. Mówi, że po wprowadzeniu nowych tablic rejestracyjnych zgodnie z zarządzeniami unijnymi rząd Aznara nie wyraził zgody na wprowadzenie flag regionalnych obok narodowych. Wymienia mnóstwo tematów związanych z infrastrukturą, która jest przestarzała i celowo niemodernizowana. No i oczywiście sprawa statutu z 2006 r. „Kiedy Zapatero obiecał nam, że Madryt podpisze wszystko, na co wyrazimy zgodę w drodze referendum, i nie dotrzymał słowa, to była potwarz! Wtedy wielu Katalończyków zrozumiało, że rozwód jest nieunikniony i lepiej będzie nam osobno” – tłumaczy.

Przystanek „Niepodległość” – czy to już blisko?

Arnau przyznaje, że oczekiwania są wysokie. „Naszą działalność zaczęliśmy we wrześniu 2011 r., w 2016 r. minie już 5 lat bardzo intensywnej pracy. Udało nam się osiągnąć wiele. Myślę, że 5 lat temu trudno byłoby nam uwierzyć, że tak daleko zajdziemy. Ale jesteśmy już mocno zmęczeni. Ciągną to te same osoby, które zaczynały wraz ze mną. Robimy to za darmo, kosztem rodziny, pracy, tracimy dużo pieniędzy. Tym, co nam podcina skrzydła, jest brak jedności między partiami niepodległościowymi. Referendum byłoby nowym celem. Zapewniłoby nam siłę, żeby dać z siebie wszystko – wyjaśnia. – Ludzie, którzy nie angażują się tak jak my, także popierają niepodległość. Problemy między partiami im się pewnie nie podobają, ale jeśli dojdzie do głosowania, to wszyscy na nie pójdą, pod tym względem nie ubywa poparcia – zapewnia. – Zaczęliśmy i trzeba to doprowadzić do końca. Jeśli tym końcem jest referendum, to tak to trzeba będzie zrobić” – podkreśla.

Manifestacje organizowane przez ANC podczas Diady Arnau porównuje ze świętem. W jego ocenie to wielki sukces. „W krótkim czasie udało nam się stworzyć ruch, który jest pokojowy. Maszerujemy z uśmiechem na ustach. Starsi ludzie dołączają na wózkach, żeby nie przegapić tego momentu. Gdyby był to ruch bazujący na przemocy, restrykcyjny, ludzie nie braliby w nim udziału, ale te wrześ- niowe marsze to nasz wielki sukces i dlatego uważam, ze zwyciężymy”.

Arnau podkreśla, że każdego roku ANC poprzez organizację Diady stara się zrealizować jakiś cel. „W zeszłym roku wkrótce po Diadzie mieliśmy wybory autonomiczne, w 2014 r. szykowaliśmy się do konsultacji w sprawie niepodległości 9 listopada, w roku 2013 agitowaliśmy za tym, aby konsultacja w ogóle się odbyła – wylicza. – A w roku 2012 – jego twarz się rozchmurza – to była wielka niespodzianka! Pierwsza taka manifestacja, mnóstwo autokarów z całego regionu. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że jest nas wielu i możemy robić wielkie rzeczy!”.

W tym roku Arnau martwi brak stabilizacji politycznej. ANC pracuje nad organizacją Diady już od 3 miesięcy, ale narracja cały czas się zmienia. „Jeśli będzie zgoda między partiami, że celem jest referendum unilateralne, to pewnie dyskurs pójdzie w tym kierunku. Powinno być mocno” – podkreśla i dodaje, że tegoroczna Diada musi być początkiem kampanii na rzecz zwycięstwa w referendum. Zapewnia, że ANC tworzą demokraci, dlatego za każdym razem, kiedy stawiane są urny wyborcze, starają się je wypełniać, najlepiej głosami popierającymi niepodległość. W sprawie ostatnich wyborów do parlamentu centralnego, które odbyły się w czerwcu, Arnau wypowiada się z dystansem. Podkreśla, że ruch niepodległościowy nie jest do końca zaangażowany w wybory. „W tych czerwcowych nic nie robiliśmy” – przyznaje. Pytany o świetne wyniki En Comú Podem podkreśla, że jego niepodległościowe ANC traktuje Podemos jako sprzymierzeńców, przede wszystkim ze względu na ich demokratyczny charakter. „Proponują referendum jako polityczne wyjście z problemu, z jakim się zmagamy w Katalonii. Jeśli zdecydujemy, że nasza droga do osiągnięcia niepodległości wymaga organizacji referendum, to myślę, że dojdziemy tam razem. My i oni. Postrzegam ich jako towarzyszy podróży i nie widzę problemu, by zajęli pierwsze miejsce w wyborach” – zapewnia.

Kolega Carlesa zauważa, że od transformacji temat niepodległości był podnoszony przede wszystkim przez katalońską prawicę. „Katalońska lewica, ERC, odgrywała do niedawna niewielką rolę. Byli bardziej federalistami niż niepodległościowcami. Ja osobiście nadal nie wierzę, że stali się separatystami. Myślę, że to jedna z pułapek, które stoją za procesem. My, ludzie lewicy, którzy wierzymy w niepodległość, nie wiemy, do jakiego stopnia wierzyć w to, co mówią. Na ile to prawda, że są niepodległościowcami, a wcześniej wielokrotnie negocjowali z Partią Ludową. Nie wierzę w niepodległość z rąk Konwergencji – rządzącej przez trzy dekady Katalonią partii Pujola – bo jeśli chodzi o pogląd na świat, to dużo więcej wspólnego ma z Partią Ludową niż z antysystemowym CUP, z którym tworzy rząd. Nie sadzę, żeby przemawiały za nimi uczucia, raczej racje ekonomiczne”.

Carles dodaje, że CaixaBank i inne duże firmy katalońskie na razie są przeciwne. To, że partia, która zawsze żyła blisko z dużymi firmami, teraz znalazła się po drugiej stronie, jest podejrzane. „Ja też trochę im nie ufam” – przyznaje. Co do intencji Podemos, także zachowuje duży dystans. „Ugrupowanie Iglesiasa, lidera Podemos, traktuje sprawę Katalonii jak przysłowiową kiełbasę wyborczą, chce, żeby ludzie na nich głosowali. Ale niepodległość zależy od Katalończyków, wtedy wytworzy się presja międzynarodowa, która zmusi Madryt do negocjacji i zrobi referendum tak jak w Szkocji”.

Jak dotąd wszystko wskazuje na to, że Katalończycy nie dostaną zgody z Madrytu i planowane referendum będzie musiało być ogłoszone jednostronnie. Arnau to nie zraża. Podkreśla, że wiele katalońskich sił politycznych od dawna mówi, że nie ma innego wyjścia. Trzeba działać samemu i nie oglądać się na Madryt. Wymienia CUP oraz ERC i dodaje nawet Demócratas de Cataluña – partię, która powstała w wyniku podziałów w Unii, dawnej koalicjantce Konwergencji. Choć ideologicznie są to liberałowie, oni także popierają takie rozwiązanie.

Arnau przyznaje, że obecnie ANC także rozważa poparcie tej idei. I tłumaczy zalety takiej opcji: „Obecnie dialog polityczny partii niepodległościowych jest bardzo trudny ze względu na różnice ideologiczne, które je dzielą. Na katalońskiej scenie politycznej mamy dziś praktycznie wszystkie spektra: od liberałów, po antykapitalistów, co powoduje spore problemy w zarządzaniu regionem na co dzień. Ze względu na organizację referendum unilateralnego odkładamy na bok różnice ideologiczne i koncentrujemy się tylko na jednej kwestii: niepodległość – tak czy nie? I możemy osiągnąć tę jedność. To jedna zaleta, kolejną jest to, że do tej podróży możemy zaprosić En Comú Podem, ponieważ dążyć do wypowiedzianej jednostronnie niepodległości to jedno, a zorganizować referendum, żeby ludzie mogli się wypowiedzieć, to zupełnie co innego. W tym wypadku uważam, że będą musieli do nas dołączyć, bo ich głównym hasłem jest demokracja partycypacyjna”.

Carles mówi, że „wszyscy mamy prawo do rozwodu, tylko że ta metafora nie podoba się Hiszpanom, bo dla nich stanowimy jeden organizm. Dla nich to jakby odjęcie ręki. Problem w tym, że niepodległość przeciwstawia się obecnemu prawu. Aby ją osiągnąć, trzeba być bardzo odważnym, podjąć ryzyko i złamać obecne normy. Takie kroki podejmują tylko partie, których głównym celem jest niepodległość. Partie, które mówią o samostanowieniu jako możliwości teoretycznej, nie doprowadzą do niepodległości nigdy, ponieważ nie będzie w Hiszpanii większości pozwalającej na przeprowadzenie referendum. To musi wyjść ze strony katalońskiej. Tak więc albo my Katalończycy zaczniemy się starać o niepodległość i później będziemy negocjować referendum z Madrytem, albo będzie to niemożliwe”.

Carles robi krótką pauzę i dodaje z żalem: „Niepodległość, zdaniem Madrytu, była wymysłem Artura Masa, jakby on sam zwariował, użył telewizji i szkoły, żeby przekonać do tej idei Katalończyków z dnia na dzień, ale proces katalanizacji jest dużo starszy i bardziej zróżnicowany. Proces ten popierają nie tylko stara burżuazja katalońska, lecz także różne środowiska lewicowe. Niepodległość nie jest wymysłem jednej osoby” – dodaje.

Pablo Planes powodów zrywu niepodległościowego dopatruje się gdzie indziej. Uważa on, że rozpoczęcie procesu separatystycznego w dużym stopniu wynikało z chęci ukrycia korupcji wśród liderów Konwergencji. Partia zdecydowała się „uciec do przodu” i tym samym zaczęła podbijać niepodległościowy dyskurs, który „wywołał podział w społeczeństwie katalońskim, zerwanie z porozumieniami doby transformacji oraz marginalizację części społeczeństwa, która posługuje się dwoma językami (kastylijskim i katalońskim), ma rodzinę w innej części Hiszpanii, nie chce utracić obywatelstwa hiszpańskiego i poczuła się więźniem systemu stworzonego przez nacjonalistów” – wylicza.

Planes dodaje, że zgodnie z danymi sondaży opinii oraz wynikami czerwcowych wyborów zarówno regionalnych, jak i krajowych nastroje dzielą się niemal po połowie, z małą przewagą po stronie unionistów. Procentowo oraz biorąc pod uwagę liczbę głosów, w wyborach krajowych z czerwca En Comú Podem i CDC pogorszyły wynik, choć utrzymały taką samą liczbę mandatów. CUP nie bierze udziału w wyborach krajowych, ponieważ uważa, że nie dotyczą jej ojczyzny.

W jego ocenie ruch niepodległościowy czeka na tegoroczny 11 września, mają nadzieję, że uda im się powtórzyć wybuch masowego poparcia podsycany przez publiczne media katalońskie oraz regionalne instytucje publiczne (Generalitat oraz urzędy miast, w których większość stanowią separatyści), ale odczuwa się duże zmęczenie tzw. „dołów” ciągłym odkładaniem w czasie momentu ogłoszenia niepodległości. Dzieje się tak, ponieważ większość działań ma bardziej charakter symboliczny niż praktyczny i prawdziwy. Ponadto Puigdemont i sprzymierzeńcy procesu separatystycznego nigdy nie przegrywają, choćby dostali mniej głosów i nie wypełnili żadnej z obietnic wyborczych. Zgodnie z początkowymi założeniami ich planu separatystycznego Katalonia powinna być niepodległa od roku 2014, kiedy zorganizowali nielegalne referendum 9 listopada, o które obecnie jest oskarżony Artur Mas, były premier Generalitat” – przypomina Planas.

Brexit wpływ ma, ale jaki?

Umawiam się na rozmowę z nowo wybraną wiceprzewodniczącą ANC – Natàlią Esteve. W jej ocenie społeczeństwo brytyjskie zaskoczyło wszystkich swoją dojrzałością. „Wygrała demokracja bezpośrednia, to dzięki niej obywatele mogą rzeczywiście wpływać na politykę makroekonomiczną państw” – rozwija raz podjętą myśl. Przykład Wielkiej Brytanii pokazuje, że niepotrzebne jest ani 50 proc. partycypacji, ani większość kwalifikowana, aby rezultat był uznany. „Są to kwestie powszechnie akceptowane zgodnie z dobrymi praktykami referendum wypracowanymi w Wenecji. Dla naszej sprawy to ważne, że do takiego podejścia w sprawie referendum i jego uznawalności doszło nie tyle gdzieś na świecie, ile tuż obok”.

Na pytanie o referendum jako formie rozwiązania problemu katalońskiego rozmawiam także z wiceprzewodniczącym SCC – Joaquimem Collem. W jego ocenie przykład Brexitu dostatecznie dyskredytuje referendum jako takie, a tym bardziej ukazuje, że jest dalekie od bycia „świętem demokracji”. „Nie jest dobrze, gdy kwestie dzielące społeczeństwo niemal na pół, rozwiązuje się poprzez «tak» lub «nie». Misją polityki jest tworzenie porozumień, które później są poparte głosem społeczeństwa. Ale nie można rozwiązywać problemów, poddając pod referendum kwestie nierozwiązane. W demokracji referendum służy sprawom konkretnym, lokalnym. Gdy się używa referendum w innych warunkach, to dyskurs przejmują populiści” – tłumaczy. Zdaniem Colla referendum jako narzędzie przechodzi kryzys, a rozwiązaniem byłoby stworzenie nowej konstytucji i poddanie jej pod referendum.

Brexit dokonał się na chwilę przed czerwcowymi wyborami w Hiszpanii. O wpływie tego wydarzenia na wyniki wyborów rozmawiałam także z Pablem Planasem. Jego zdaniem Brexit stał się powodem wzrostu poparcia dla Partii Ludowej w całej Hiszpanii, utrzymania wyników przez Hiszpańską Socjalistyczną Partię Robotniczą, obniżenia się notowań lewicy populistycznej i nacjonalizmu w Katalonii. Przy tej okazji Planas wytknął niekonsekwencje w narracji nacjonalistów dotyczące tego zdarzenia. Zauważył, że pierwszą reakcją premiera Generalitat Carlsa Puigdemonta po ogłoszeniu wyników referendum w Wielkiej Brytanii było powiedzenie, że istnieje życie poza Unią Europejską, aby jednocześnie podkreślić, że Unia Europejska przyjmie Katalonię jako kraj niepodległy z otwartymi ramionami.

Czy niepodległość jest rozwiązaniem?

Joaquim Coll wypowiada się w następującym tonie: „Jako Katalończycy nie mamy problemu z wolnością, używaniem języka, kultury, nie padamy ofiarą dyskryminacji. Zarówno w Hiszpanii, jak i w Katalonii mamy przypadki korupcji, borykamy się z problemem jakości demokracji, podobnie jak wiele krajów w Europie. Nie ma problemu dopasowania Katalonii do Hiszpanii, ona pasuje, mieści się w tych ramach. Istnieje natomiast problem modelu terytorialnego, który dotyka wszystkich regionów autonomicznych (finansowanie, rozdział kompetencji itd.). Wyjątkowość Katalonii jest faktem, ale jaka część tej wyjątkowości nie została do tej pory uznana? Problem jest natury wewnętrznej. Musimy zdać sobie sprawę, że tą drogą donikąd nie dojdziemy. Trzeba przezwyciężyć metafizykę nacjonalistyczną zanieczyszczającą nasz język. Społeczeństwo katalońskie jest społeczeństwem otwartym. Ufam, że dojrzejemy, nie możemy przez cały czas toczyć tej samej debaty. Quebec i Kraj Basków świadczą o tym, że można z tego wyjść”.

Natàlia Esteve stwierdza: „Poziom demokracji w Katalonii jest zbliżony do poziomu demokracji w Quebecu i Szkocji. Jednak poziom demokracji w państwie hiszpańskim nie przypomina poziomu demokracji w Wielkiej Brytanii czy Kanadzie. Dlatego rozwiązaniem jest referendum. Jesteśmy oddaleni od Hiszpanii kulturowo, mamy inną politykę społeczną. Unioniści często mówią o tożsamości, dla nas zaś są to kwestie drugorzędne. To nie jest projekt z XIX w., tu nie chodzi o pokrewieństwo. To, skąd są moi rodzice czy dziadkowie, nie ma nic do rzeczy. Z powodu związków rodzinnych nie chcą skłonić się do decyzji bardziej racjonalnej. A niepodległość Katalonii mogłaby pomóc Hiszpanii poprawić jej poziom demokracji. Nasza niepodległość mogłaby być lustrem, które otworzy wiele drzwi. Nas jednoczy dojrzałość demokratyczna, jesteśmy społeczeństwem o wyjątkowym charakterze społecznym i ekonomicznym, nie rozumiemy, jak w Hiszpanii może wygrywać ugrupowanie, które jest oskarżane o korupcję”.

Niepodległość Katalonii… – zaczyna kolega Carlsa: – Staram się o tym nie myśleć, raczej traktuję to w kategorii science fiction. Chociaż robi się wiele, by ją osiągnąć, to wydaje mi się, że ta historia nie ma tak jasnego końca. Chciałbym, aby było to miejsce otwarte. Wszystko, czego się nam odmawia, można by osiągnąć łatwiej. Tolerancja, otwartość, społeczeństwo dużo bardziej lewicowe, państwo silniej zaangażowane wobec osób biedniejszych. Byłaby szansa na pogłębienie charakteru socjalnego. Szansa nie na zerwanie z Hiszpanią, bo nie ma co jej demonizować. Moja rodzina pochodzi z Andaluzji. Ale projekt, który proponuje, mnie osobiście się nie podoba. Niepodległość to wielka szansa dla przyszłych pokoleń”.

Jeszcze inaczej sprawę widzi Nacho: „Problem współżycia istnieje w Katalonii, a nie między Katalonią a resztą Hiszpanii. Problem, który musimy rozwiązać, ma charakter wewnętrzny”.

A może by zrobić to referendum tak jak w Szkocji? – pytam swojego kolegę politologa. – Jeśli przegracie, to na kilka lat musicie ustąpić”. Przecząco kiwa głową. „To, co się ustala w Madrycie, w Barcelonie nie obowiązuje, ponieważ większość mają tam nacjonaliści. Zakończyłoby się to ogromnym podziałem, rozłamem społecznym. Gdyby choć pytania były proste, na które da się odpowiedzieć «tak» lub «nie», zwyciężyłoby «nie», ale pytania są konstruowane inaczej. Nie wiem, jak rozwiązać ten problem – przyznaje. – To, że Madryt nie pozwala głosować, w Katalonii jest odbierane jako ograniczanie wolności. Wielu chce referendum, żeby to się wreszcie skończyło, bo od 6 lat o niczym innym się tu nie gada. Ludzie mają dość. Ale problem jest szerszy: dekompozycja systemu dwupartyjnego w Hiszpanii, wartości europejskich w UE, wraz z Trumpem i Putinem tworzą całość, która przyjmuje coraz ciemniejsze barwy. Aż strach o tym myśleć” – kończy posępnie mój rozmówca.

Polskie analogie?

Hiszpania – kraj, do którego nieustannie wracam od ponad dekady, by badać zachodzące tam procesy społeczne i polityczne – jest dla mnie punktem odniesienia, dzięki któremu z większą jasnością rysują się przede mną procesy regionalnie i globalne. Hiszpańskie doświadczenia pozwalają mi spojrzeć z dystansu na własny kraj, choć zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to absurdalnie. Hiszpania i Polska – jak się wydaje – reprezentują dwa przeciwstawne wektory. Jednak dla mnie kraj leżący na drugim krańcu Europy od zawsze stanowił rodzaj lustra, dzięki któremu widzę Polskę ostrzej, dokładniej. Im jestem dalej, tym mi łatwiej – dzięki uzyskanej perspektywie – objąć to, co się dzieje u nas.

W Polsce mamy rzesze „skrzywdzonych”, w Hiszpanii zaś – falę „upokorzonych”. Istnienie jednych i drugich bez wątpienia świadczy o tym, że społeczeństwo (lub duża jego część) przestało się czuć reprezentowane przez elity rządzące. Można przywołać wiele przewinień: korupcję u nich i ośmiorniczki u nas. Jednak prawdziwym powodem frustracji jest kryzys ekonomiczny, który choć w Hiszpanii oficjalnie został zażegnany, a w Polsce nigdy się nie pojawił, zmienił na zawsze oblicze Unii Europejskiej – organizacji, której członkom po latach powojennego zaciskania pasa żyło się coraz lepiej, a my, nowo przyjęci, jeździliśmy na Zachód, aby podglądać, jak będzie u nas już za chwileczkę. Kryzys pokazał Hiszpanom raz na zawsze, że prosperity skończyło się na pokoleniu ich rodziców. Dla nich standard, w którym się wychowali, w dużej mierze będzie już nie do osiągnięcia. My także zrozumieliśmy, że pensje nie będą rosnąć w nieskończoność, co innego ceny w sklepach. Nasze marzenie o wielkiej europejskiej stabilizacji prysło, jednak dla elit politycznych świat wydawał się taki sam. Pobierali podobne uposażenie, jadali w tych samych drogich restauracjach. Ba! – na kryzysie można było jeszcze dobrze zarobić. To zadecydowało o naszym rozżaleniu. Hiszpanie nie mogli znieść kolejnych afer korupcyjnych, gdy banki zabierały im mieszkania, a ludzie lądowali na ulicy. Gdy społeczeństwo stawało się coraz bardziej solidarne, łącząc się w niedoli, politycy nie potrafili nawet zmienić prawa pozwalającego wyrzucać ludzi na bruk. W Polsce, my, którzy wierzyliśmy ślepo w „europejską przyszłość narodu”, będąc tym samym motorem zmian i głównym zapleczem Platformy, straciliśmy jasność celu, nasz entuzjazm zaczął gasnąć. Ostatnim rozdziałem naszej „złotej ery” stała się nominacja Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, później coraz mocniej zaczęły się budzić polskie strachy, które doszczętnie opanowały nasze „tu i teraz”, pchając nas w ksenofobiczną bajkę prawicowego dyktatu, której Polska nigdy w pełni nie zaznała.

Hiszpania równie silnie rozczarowana mrzonkami o ekonomicznej stabilizacji, którą miał jej zapewnić liberalny model rozwoju, zwraca się w kierunku komunistycznych ideałów, których nigdy nie dane jej było w pełni zakosztować. Podemos otwarcie deklaruje swoje podstawy ideologiczne. Coraz więcej na hiszpańskiej scenie politycznej ugrupowań antysystemowych, które w nadchodzących latach mają szansę zdominować dyskurs. Javier Cercas na łamach „El País” pyta: „Dokąd zaprowadzą nas zachowania tak ekstremalnie podszyte populizmem?”. Niestety, w obu wypadkach nasze frustracje oraz lęki wykorzystują populiści. My liczymy na społeczną zmianę, a tym, co obserwujemy, jest wymiana elit u sterów władzy. Cercas zauważa, że „zmiana na górze” niczego nie odwróci, bo tym, co należy naprawiać, jest system, a przecież wiadomo, że z reguły to system zmienia tych, którzy do niego weszli.

Frustracja, poczucie dyskryminacji, upokorzenia – na tych emocjach rósł w siłę kataloński ruch niepodległościowy Pujola. Do tego niezbędny był proces socjalizacji poprzez szkołę, media publiczne, kulturę, uniwersytet, w którego ramach kształtowano światopogląd wygodny dla nacjonalistów. Temat kompletnie zaniedbany przez instytucje demokratyczne zarówno w Hiszpanii, jak i w Polsce. W Katalonii tę lukę wykorzystał Pujol, w Polsce świadomi wagi procesu socjalizacji są – jak się wydaje – Kaczyński i jego ekipa przejmująca władzę.

Jednak są to przykłady raczej wzbudzające złe skojarzenia, ponieważ kreowane przez nich język i narracja mają charakter wykluczający, bardziej dzielą niż łączą. Uwagę na ten proces zwraca profesor Magdalena Środa. W jej ocenie „kto uzyskuje zdolność przedefiniowania znaczeń, zyskuje siłę i prędzej czy później staje się hegemonem. Władza tkwi w języku. I jest to większa władza niż umiejętnej propagandy […] nie tylko nad semantyką, ale i funkcją mitotwórczą, symboliczną, tożsamościową”. Kontekst wypowiedzi Środy jest związany z rządami PiS-u. Filozofka przekonuje, że stworzył on ramy narracji, do których każdy się odnosi, tym samym opozycja, chcąc nie chcąc, sama się w nie wpasowała. Środa zwraca uwagę na fakt, że „PiS przekonstruował rzeczywistość: dyskursywną, symboliczną, a nawet faktyczną w sensie historii, którą tworzy teraz”.

Jednak budowanie narracji, w której występujemy „my i oni”, nie prowadzi chyba do niczego innego jak tylko do pogłębienia podziałów tak groźnych dla społeczeństwa obywatelskiego. Coraz częściej rozważamy, czy w demokracji jest miejsce dla dyktatu mniejszości, czy nie chodzi raczej o budowę kompromisów, o które obecnie tak trudno. Zastanawiamy się nad rolą referendum. Czy demokracja bezpośrednia i poddawanie pod głosowanie nierozwiązanych problemów jest wyjściem? Czy to forma zażegnania sporu, czy też zagrożenie jeszcze gorszymi podzia- łami?

Odpowiedzi na te pytania nie są łatwe. Tak jak wspomniał mój kataloński kolega, najpewniej „czekają nas ciemne czasy”. Katalonia może być dla nas zwierciadłem, w którym warto się przejrzeć. Być może nie jesteśmy od siebie tak różni i pora zacząć odbudowywać mosty i poszukiwać kompromisów, dzięki którym nikt nie będzie syty, ale wszyscy pozostaną przy stole.

Wyzwania dla państwa prawa :)

Idealne państwo prawa nie istnieje i nie istniało nigdy. Istniały natomiast idealne wizje państwa sprawiedliwego i dobrze rządzonego, np. u Jeana-Jacques’a Rousseau (por. „Uwagi nad rządem Polski”, wydane w Polsce po raz pierwszy w roku 1789) albo w pracach XVII-wiecznego brytyjskiego historyka Bernarda O’Connora („The history of Poland”, wydana w Londynie w roku 1698), który prezentował wyidealizowany obraz Polski jako państwa, w którym Lex est Rex). Przy opisie państwa prawa posługiwano się często definicją negatywną poprzez ustalanie cech rządów, które są na pewno sprzeczne z zasadami rządów prawa. Tak uczynił Lon Fuller w swojej pracy na temat „wewnętrznej moralności prawa”, pokazując na przykładzie fikcyjnego władcy, króla Rexa, w jaki sposób nie należy tworzyć prawa. Fuller dobrze zidentyfikował wszystkie cechy minimalnie i konieczne, bez których zachowania nie można by sensownie mówić już nie tylko o rządach prawa, lecz także o samym istnieniu prawa (takie jak ogłaszanie prawa, zakaz wstecznego działania, niesprzeczność, możliwość jego wykonywania, zrozumiałość, przewidywalność).

Tworzenie realnego kształtu państwa prawa rodziło się w bólu, w długim procesie historycznym, nie stanowiło przeniesienia abstrakcyjnej idei do rzeczywistości polityczno-prawnej, ale było konsekwencją ścierania się fundamentalnie odmiennych interesów, zmierzało do ustalenia ram dla władzy, która nie chciałaby uznawać żadnych ograniczeń, było więc próbą ograniczenia samowładztwa przez określenie reguł, które muszą obowiązywać także dla suwerena. Ustanowienie państwa prawa nie było więc niczym innym niż ustanowieniem zasad gry, które zobowiązują się respektować wszyscy uczestnicy życia publicznego, łącznie z władcą.

Warto wskazać na kilka punktów przełomowych w procesie kształtowania się mechanizmów państwa prawa. Za początek tej idei uznaje się przyjęcie w roku 1215 Magna Carta Libertatum, aktu wymuszonego na królu Anglii, który po raz pierwszy w europejskiej historii uznawał podporządkowanie absolutnej władzy królewskiej prawu. Oto król zobowiązywał się do respektowania prawa przez siebie ustanowionego, a także do podporządkowania się wyrokom sądów wydawanych w jego imieniu, a więc także tym, które nie byłyby zgodne z oczekiwaniem czy preferencjami samego władcy. W historii Rzeczpospolitej taki akt ustanawiający nakaz przestrzegania przez władcę obowiązujących praw odnajdujemy w słynnych artykułach henrykowskich z 1573 r., które wyrażały również swoistą zasadę nieposłuszeństwa obywatelskiego (szlachty), jeśli władca naruszałby prawa kardynalne i wolności gwarantowane tym aktem. W tworzeniu mechanizmów, które gwarantowałyby skuteczne funkcjonowanie państwa prawa, a więc możliwość kontrolowania aktów władzy przez niezależną władzę sądowniczą opierającą się na najwyższych normach systemu zawartych w Konstytucji RP, przełomowym w historii zachodniej cywilizacji był z pewnością wyrok Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych w sprawie Marbury vs Madison (rok 1803), w którym po raz pierwszy władza sądownicza dokonała oceny aktu normatywnego z punktu widzenia zasad konstytucyjnych. Hierarchiczna kontrola konstytucyjności prawa została wiele dziesięcioleci później rozwinięta teoretycznie i ukształtowana na kontynencie europejskim przez Hansa Kelsena – twórcę nowoczesnej idei sądu konstytucyjnego. Wreszcie po doświadczeniach drugiej wojny światowej i zbrodniach XX-wiecznych totalitaryzmów do założeń państwa prawa dołącza jako konieczny, nieodłączny komponent Radbruchowska teoria prawa niesłusznego zakładająca, że w państwie prawa nie może obowiązywać prawo, które narusza podstawowe, rudymentarne zasady moralne i słuszność, a więc prawo, które należy określić jako bezprawne. „Ustawowe bezprawie” oznacza więc ni mniej, ni więcej tylko stwierdzenie braku obowiązku podporządkowania się (a nawet nakaz niepodporządkowania się!) takiemu prawu, jeśli okazałoby się ono w sposób oczywisty „niesłuszne”. Koncepcja Gustawa Radbrucha może być uznana za kluczowy element dookreślający we współczesnym konstytucjonalizmie zasadę demokratycznego państwa prawa.

Ten krótki przegląd kilku punktów zwrotnych w historii kształtowania się państwa prawa pozwala na sformułowanie następujących spostrzeżeń. Po pierwsze, sama zasada państwa prawa w czystej postaci, w jakiej zaczęła się kształtować w Europie w wieku XIII, zawiera nakaz respektowania prawa (podporządkowania się prawu), ale nie odnosi się jeszcze do jego treści. Po drugie, obowiązywanie tej zasady musi w sposób konieczny zakładać odpowiedni mechanizm kontroli przestrzegania prawa, a zwłaszcza prawa najwyższego, jakim jest norma konstytucyjna. Po trzecie, współczesna zasada demokratycznego państwa prawa obejmuje zarówno nakaz przestrzegania obowiązującego prawa, jak i nakaz respektowania praw podstawowych każdej osoby. Nie może jednocześnie funkcjonować zasada państwa prawa bez odpowiedniego mechanizmu kontroli treści prawa w ramach jego hierarchicznej struktury, a więc, inaczej mówiąc, kontroli konstytucyjności prawa – czy to przez sądy powszechne, czy to przez wyspecjalizowany organ, jakim jest sąd konstytucyjny.

Zasada demokratycznego państwa prawa z natury rzeczy zakłada więc ograniczenie także samego prawodawcy, który pozostaje podporządkowany normie najwyższej, czyli konstytucji. Prawodawca demokratycznie wybrany i legitymizowany do ustanowienia prawa nie może działać arbitralnie, musi respektować prawa podstawowe, a jego aktywność w odniesieniu do zgodności z konstytucją podlega kontroli niezależnej władzy sądowniczej. Istnienie niezależnej władzy sądowniczej, wynikające z trójpodziału władzy, wpisuje się tym samym w istotę państwa prawa. Szaleństwa demokratycznie wybranego prawodawcy w tak skonstruowanym systemie znajdą swoją „zaporę” w zasadzie równowagi i podziału władzy. Tylko przy takim założeniu państwo prawa może skutecznie zapewniać obronę praw wszelkiego rodzaju mniejszości i chronić je przed nadużyciami parlamentarnej większości.

Łatwo więc zauważyć, że budowanie jakiejkolwiek teorii współczesnego państwa prawa opartej na zasadzie „woli ludu” jako suwerena, wyrażanej przez aktualną większość parlamentarną i determinującej ostatecznie treść prawa, stanowi zaprzeczenie zasady demokratycznego państwa prawa.

Obecny kryzys konstytucyjny w Polsce jest przejawem szczególnie niebezpiecznej postaci łamania zasad państwa prawa. Chodzi bowiem o otwarte, wbudowane w ideologię partii rządzącej wypowiedzenie posłuszeństwa prawu i przypisanie władzy wykonawczej oraz parlamentowi najwyższych atrybutów kontrolnych i decyzyjnych z pominięciem najważniejszego organu trzeciej władzy, jakim jest Trybunał Konstytucyjny. To nie jest więc spór personalny z prezesem Andrzejem Rzeplińskim ani spór o techniczne uregulowania proceduralne – jak chciałaby to przedstawić władza. Jest to spór o istnienie samego państwa prawa. Jeżeli racje partii rządzącej zostaną uznane, a wyroki TK nie będą ogłoszone i wykonane, to musimy wyraźnie powiedzieć, że zaczęła się nowa epoka. W żadnym państwie europejskim (poza Białorusią) nie zdarzyło się dotąd, aby sąd konstytucyjny został unicestwiony po prostu dlatego, że jego orzeczenia nie podobają się władzy. W wypadku kryzysu konstytucyjnego w naszym kraju władza nawet nie usiłuje ukryć natury swojego działania, otwarcie przyjmując że nie będzie respektowała wyroku sądowego, bo jej zdaniem jest niezgodny z prawem. W ten sposób znika podział władzy, a twórcą, wykonawcą i ostatecznym kontrolerem prawa staje się partia rządząca mająca większość w parlamencie. Taka sytuacja nie ma nic wspólnego z demokratycznym systemem państwa prawa.

Dodatkowe niebezpieczeństwo tej sytuacji kryje się w tym, że władza zmienia – w języku codziennej narracji politycznej – sens i znaczenie poszczególnych pojęć, wyrażeń, zasad i słów. Dla sporej części opinii publicznej taka taktyka jest skuteczna i może prowadzić do budowania sympatii dla kompletnie bezprawnych działań władzy w odniesieniu do systemu konstytucyjnego. Tak jest od pierwszych dni funkcjonowania obecnej władzy i od pierwszych sporów o TK. Na jednym z pierwszych posiedzeń sejmu obecnej kadencji podczas debaty o wyborze sędziów konstytucyjnych poseł Kornel Morawiecki sformułował swoje przesłanie o przewadze woli ludu nad prawem. Owacje i entuzjazm części sali sejmowej wyraźnie potwierdzały, że oto nadchodzi nowa epoka – gdzie prawo schodzi na plan dalszy, a wola działania, wola polityczna uosabiana przez większość parlamentarną ma mieć głos decydujący. Przypomniano w ten sposób filozofię Carla Schmitta – ideologa nazizmu. W dyskusji nad kolejnymi ustawami, które dokonują demontażu Trybunału Konstytucyjnego, podstawowym argumentem (podanym przez posła Stanisława Piotrowicza) jest stwierdzenie, że chodzi przecież o przywrócenie ładu konstytucyjnego (przypomina to trochę słynne stwierdzenie ministra spraw zagranicznych Francji o upadku powstania listopadowego: „Porządek zapanował w Warszawie”), podczas gdy jest całkowicie jasne, że chodzi o naruszenie ładu konstytucyjnego i narzucenie nowych reguł sprzecznych z obowiązującą ustawą najwyższą. O wyroku TK władza lubi mówić: „To prywatna opinia sędziów, a więc nie ma problemu z ogłoszeniem wyroku, skoro to, co nazywa się wyrokiem, tym wyrokiem nie jest”. O każdym wystąpieniu sędziów w obronie konstytucji i pozycji sądu konstytucyjnego rządzący mówią: to jest polityka i zaprzeczenie zasady podziału władzy, bo sędziowie nie mogą zabierać głosu w debacie politycznej. O próbie zwołania Zgromadzenia Ogólnego, aby wybrać nowego prezesa zgodnie z Konstytucją RP i orzeczeniem TK, rządzący mówią: „To jest złamanie zasady legalizmu”. Zarządzenia Prezesa TK o charakterze procesowym są kwalifikowane jako nadużycie władzy i jako przestępstwo w rozumieniu prawa karnego, o czym ma świadczyć wszczynanie postępowania karnego w sprawie tych „karalnych czynów”. Opinia publiczna każdego dnia dostaje potężną dawkę zwykłego kłamstwa i prymitywnej propagandy na temat funkcjonowania trzeciej władzy i państwa prawa, tworzącej w ten sposób wokół sporu konstytucyjnego obraz walki prawniczego establishmentu z tymi, którzy chcą przywrócić sprawiedliwość i rządy prawa. Spora część społeczeństwa musiała się już dawno pogubić w tym, o co chodzi w kolejnych nowelizacjach i nowych ustawach o TK.

Jakakolwiek zewnętrzna krytyka pomysłów rządzących na przywrócenie ładu konstytucyjnego jest traktowana jako działanie wymierzone przeciwko interesom naszego kraju albo jako nieuprawniona ingerencja „w nasze polskie sprawy”, która ma na celu ograniczenie suwerenności. Jest to zresztą język świetnie znany z przeszłości, która – zdawało się – zakończyła się w roku 1989. Wrogami naszego kraju, podejmującymi działania przeciwko Polsce, stały się w konsekwencji Komisja Europejska, Rada Europy i Komisja Wenecka, a także Parlament Europejski – ponieważ wszystkie te instytucje wyrażały swój najgłębszy niepokój z powodu naruszania zasad państwa prawa w Rzeczpospolitej. Dodajmy, że stanowiska tych gremiów odnoszą się do podpisanych i ratyfikowanych przez Polskę traktatów międzynarodowych, a respektowanie zobowiązań międzynarodowych także jest istotnym elementem państwa prawa. Rzecz ciekawa – według narracji rządzących w ocenie kryzysu konstytucyjnego i jego przyczyn mylą się także wszystkie najważniejsze gremia prawnicze, w tym najbardziej reprezentatywne dla trzeciej władzy instytucje takie jak: Krajowa Rada Sądownicza czy Sąd Najwyższy. Nie mają znaczenia także stanowiska najważniejszych korporacji prawniczych. Nie ma wreszcie znaczenia stanowisko wyrażane przez prezesów najważniejszych sadów konstytucyjnych Europy, począwszy od prezesa Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, poprzez prezesów sądów konstytucyjnych Francji, Włoch i Austrii, a na prezesie niemieckiego Federalnego Trybunału Konstytucyjnego skończywszy. Wszyscy się mylą, racja jest zawsze po stronie obecnej większości parlamentarnej, która realizuje według tej narracji wolę suwerena. Rolę autorytetów zajęli: prof. Krystyna Pawłowicz, prof. Kamil Zaradkiewicz oraz były prokurator PRL-u Stanisław Piotrowicz.

Od wielu już lat nie doszło do tak zasadniczej polaryzacji opinii w naszym kraju, czyniącej racjonalną dyskusję kompletnie niemożliwą. Z najwyższym niepokojem należy spoglądać na sposób niszczenia dorobku kilkudziesięciu lat funkcjonowania Trybunału Konstytucyjnego, o którym niedawno prezes austriackiego sądu konstytucyjnego Gerhart Holzinger napisał, że był to do niedawna najbardziej udany przykład sądu konstytucyjnego w krajach Europy Środkowej po upadku komunizmu. Trybunał Konstytucyjny to przede wszystkim sędziowie go tworzący, a tymczasem począwszy od listopada 2015 r. sposób wyboru nowych sędziów narusza minimalne nawet zasady dobrego obyczaju konstytucyjnego oraz transparentności, uwłaczając powadze urzędu sędziowskiego. Nieznane uprzednio i niepoddane szerszej dyskusji kandydatury przedstawiono w nocnej debacie, a następnie wyłonione w ten sposób osoby zostały zaprzysiężone (w listopadzie 2015 r.) w nocy przez prezydenta RP. Warto skonstatować, że kandydaci rządzącej większości nie zechcieli nawet odpowiedzieć na podstawowe pytania związane z ich przeszłą i przyszłą aktywnością, a w konsekwencji nie przypominało to żadnej wcześniejszej procedury powoływania sędziów TK.

Proces destrukcji Trybunału Konstytucyjnego osiągnął fazę finalną, a jego ostatecznym aktem jest nowy przepis pozwalający prezydentowi na wyznaczenie na stanowisko tymczasowego Prezesa TK jednego z sędziów, mimo że po wygaśnięciu funkcji prezesa Rzeplińskiego pozostaje w TK wiceprezes – prof. Stanisław Biernat. Stanowisko wiceprezesa jest stanowiskiem konstytucyjnym, a wobec tego wyznaczenie przez prezydenta do funkcji kierowania TK innej osoby niż wiceprezes do czasu powołania nowego prezesa jest kolejnym jawnym pogwałceniem norm konstytucyjnych.

Nie ulega wątpliwości, że wraz z zakończeniem kadencji obecnego prezesa TK i ukonstytuowaniem się nowego składu TK z udziałem nielegalnie wybranych sędziów historia sądu konstytucyjnego w Rzeczpospolitej ulegnie co najmniej na jakiś czas zawieszeniu. Trybunał operujący składem naruszającym konstytucję traci podstawę do swojego dalszego istnienia.

Jedyna forma kontroli konstytucyjności prawa, która od tego momentu będzie się mogła realizować w naszym kraju, polegać będzie na rozproszonej kontroli sprawowanej a casu ad casum przez sądy powszechne, Sąd Najwyższy i Naczelny Sąd Administracyjny. Jest niezwykle ważne, aby w tym okresie środowiska prawnicze – nie tylko sędziowie, lecz także adwokaci i radcowie prawni – skonsolidowały swoje wysiłki na tym, aby utrzymać gwarancyjne funkcje wymiaru sprawiedliwości.

Należy też wyraźnie stwierdzić, że wszyscy prawnicy, którzy opowiadają się za niszczeniem państwa prawa, tworzą teoretyczne uzasadnienia dla nielegalnych decyzji i procedur, godzą się na uczestnictwo w procesie destrukcji sądownictwa konstytucyjnego, muszą mieć świadomość tego, że historia kiedyś ich rozliczy i oceni ich postępowanie sprawiedliwie. Czasem liczą się symboliczne gesty i postawy, one także przecież kształtują opinie i zachowanie środowiska oraz stanowią ważny punkt odniesienia dla tych wszystkich, którzy chcąc dać świadectwo prawdzie, przedkładają wartości nad oportunizm. W 1982 r. w styczniu po wprowadzeniu stanu wojennego jeden ze znakomitych profesorów prawa na Uniwersytecie Warszawskim Tomasz Dybowski odmówił podania ręki prof. Sylwestrowi Zawadzkiemu, w owym czasie ministrowi sprawiedliwości, zwracając się do niego ze słowami: „Dla mnie przestał być już panem profesorem”. Czas dzisiaj takie gesty przypomnieć. Nikt nie zniszczy społeczeństwa obywatelskiego, które samo czuje swoją wartość i potrafi zachować oraz obronić swoją wolność.

Nowe państwo Katalonia? :)

Rok 2016 jest dla Hiszpanii szczególnie trudny. Grudniowe wybory do parlamentu hiszpańskiego musiano powtórzyć w czerwcu, ponieważ partie, które weszły do Kortezów, nie były w stanie stworzyć koalicji rządzącej. Po kolejnych wyborach sytuacja nie uległa diametralnej zmianie. Liderzy czterech głównych ugrupowań, które wygrały wybory (Partia Ludowa, Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza, Podemos i Ciudadanos), do tej pory nie doszły do porozumienia w sprawie utworzenia rządu. Wielu komentatorów tłumaczy to brakiem tradycji koalicyjnych w polityce hiszpańskiej, która od transformacji demokratycznej w latach 70. wypracowała system rządów dwupartyjnych. Niemniej zbliżające się w drugiej połowie września wybory regionalne w dwóch kluczowych regionach – Galicji oraz Kraju Basków – pokazują, jak ważne dla osiągnięcia większości w Kortezach od zawsze było pozyskanie poparcia tzw. nacjonalistów peryferyjnych. Dlatego rozmowy koalicyjne w Madrycie zawieszono, a wszyscy liderzy pośpieszyli walczyć o głosy mieszkańców Galicji i Basków.

Katalonia jest regionem, na którego czele od czasów transformacji stoją nacjonaliści. Przez wiele lat rządziło się im wygodnie. Popierając w madryckich Kortezach poszukujących większości do rządzenia socjalistów czy ludowców, w zamian mieli zagwarantowaną wolną rękę dla swoich działań w regionie. Scena polityczna w Katalonii zaczęła doświadczać znacznych przeobrażeń w roku 2012, kiedy na horyzoncie pojawiły się nowe ugrupowania polityczne, których motorem wzrostu stał się Ruch Oburzonych. Proces ten objął zresztą całą Hiszpanię, zagrażając pozycji partii tradycyjnych oraz wypracowanego do tej pory modelu rządzenia.

Obecnie Katalonia – podobnie jak Madryt – przeżywa swój regionalny kryzys polityczny. Choć nacjonaliści po raz pierwszy w historii uzyskali większość w lokalnym parlamencie, nie przyśpieszyło to w wyraźny sposób realizacji ich procesu secesjonistycznego. Wszystkiemu winne są ogromne rozbieżności ideologiczne ugrupowań wchodzących w skład koalicji rządzącej. Do porozumienia muszą tu dojść politycy hołdujący wszelkim możliwym ideologiom: od liberałów, po antykapitalistów. Stąd o przesilenia polityczne nietrudno, a katalońscy wyborcy czują się coraz bardziej zmęczeni atmosferą braku kompromisu i stagnacją.

Tegoroczna Diada jak zawsze miała zmierzyć nastroje społeczne związane z kwestią niepodległości. Zgodnie z prognozami wypadła blado w porównaniu z eksplozją poparcia w latach poprzednich. Niemniej nacjonaliści nie wydają się takim wynikiem zrażeni i obiecują, że kolejna Diada odbędzie się już w Katalonii niepodległej.

Biorąc pod uwagę te czynniki, w czerwcu bieżącego roku udałam się do Katalonii, aby zbadać nastroje społeczne wobec kwestii niepodległości. Moja wizyta przypadła na moment bardzo newralgiczny. Chwilę wcześniej dokonał się Brexit, a Hiszpanie ponownie poszli do urn wyborczych. W mojej podróży po Katalonii towarzyszył mi zamysł niestawiania żadnych tez z góry i, o ile to możliwe, zachowania neutralnego podejścia, tak aby ostateczna ocena przedstawianego sporu należała do czytelnika.

Vic i Lleida – regiony, które chcą być niepodległe

Moim przewodnikiem po Vic jest Arnau. Zbliża się koniec czerwca, do Diady jeszcze dużo czasu, ale mój rozmówca już od trzech miesięcy ma ręce pełne roboty. Szczupły, na oko trzydziestokilkuletni, ubierający się alternatywnie jak wielu młodych Katalończyków. Jest członkiem Narodowego Zgromadzenia Katalońskiego (Asamblea Nacional Catalana – ANC) organizacji obywatelskiej, która według szacunków zrzesza około 80 tys. sympatyków niepodległości Katalonii. On sam stoi na czele lokalnej komórki tej organizacji, którą wraz z innymi aktywistami założył pięć lat temu w około stuczterdziestotysięcznym hiszpańskim odpowiedniku polskiego okręgu w gminie Vic. Samo miasto Vic od zawsze cieszyło się sławą bastionu katalanizmu, a od niedawna stało się otwarcie niepodległościowe. Zgodnie z danymi przytoczonymi przez Arnau mniej więcej 70 proc. głosów oddanych w zeszłorocznych wrześniowych wyborach autonomicznych w jego okręgu padło na partie nacjonalistyczne, których głównym punktem programu stało się uzyskanie przez Katalonię niepodległości.

W Lleidzie wita mnie Carles wraz z kolegą. Obaj na oko są rówieśnikami Arnau. Carles jest nauczycielem w lokalnej szkole publicznej, pochodzi z rodziny, w której zawsze mówiło się po katalońsku. Twierdzi, że większość ludzi, z którymi ma styczność na co dzień (rodzina, przyjaciele), jest za niepodległością. Przyznaje jednakże, że w sondażach kwestia jest bardziej wyrównana. W jego opinii nie prowadzi to do podziałów, o jakich mówią politycy. Carles tłumaczy, że szczególnie wśród klasy niższej, wywodzącej się z fali emigracji, która przybyła tu z południa, istnieje strach, że w niepodległej Katalonii staną się obywatelami drugiej kategorii. Jednak podkreśla, że ta tendencja powoli ulega zmianie, a coraz więcej dzieci emigrantów zaczyna popierać dążenia niepodległościowe. Przykład stanowi jego kolega, który siedzi z nami przy stole. Jest antropologiem, mieszka i pracuje w Lleidzie, do której jego rodzina przybyła z Andaluzji. Obaj przyznają, że sympatyzują z ideą niepodległościową.

Katalończyk – kto to?

Pytany o tożsamość Arnau podkreśla, że Vic od dawna nie jest obszarem zamieszkałym tylko przez autochtonów. Duża fala emigrantów przybyła tu za pracą w latach 60. i 70. z borykającego się z biedą południa. Osiedli tu przede wszystkim przybysze z Andaluzji i Estremadury. W ostatnich latach kolejną falę emigracji stanowili Marokańczycy. W konsekwencji ludność napływowa w Vic to aż 20 proc. mieszkańców. „To dużo – zauważa Arnau – ale dzięki temu profil niepodległościowca stał się znacznie bardziej zróżnicowany. Jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu «nacjonalista» mówił perfekcyjnie po katalońsku, jeździł trzy razy do roku do Montserrat (kataloński odpowiednik Częstochowy) i nosił barretinę, czyli tradycyjną czerwoną czapkę” – śmieje się Arnau. A już poważnie dodaje, że w przeszłości ruch niepodległościowy odwoływał się do emocji, kultury, języka, był trochę sekciarski. „Jeśli nie byłeś Katalończykiem w stu procentach, to twoją «czystość rasową» kwestionowano. Obserwujemy teraz wielki sukces nacjonalizmu – rozchmurza się. – Ideologicznie niepodległość przyciągnęła przeróżne ugrupowania polityczne: od liberałów, po antysystemowców. Etnicznie cieszymy się poparciem nie tylko Katalończyków z dziada pradziada, lecz także emigrantów, którzy przybyli tu za chlebem i zaczynają rozumieć, że niepodległość oznacza lepszą przyszłość dla ich dzieci i wnuków”.

Na pytanie o tożsamość moi rozmówcy z Lleidy tłumaczą, że tradycyjnie najbardziej katalońska jest wieś, bo napływ emigracji był tam mniejszy. Na wsi mieszkają ci, którzy pozostali, zachowali własność, tradycję, język. Stanowią 20–30 proc. wszystkich mieszkańców w regionie. „Nie można jednak zapominać, że Katalonia bez emigracji byłaby o połowę mniej liczna, dlatego trudno znaleźć kogoś, kto nie miałby rodziny w innych częściach Hiszpanii – dorzuca kolega Carlesa. – Bez nowego pokolenia, które przyjmuje idee niepodległościowe, cały proces byłby dużo trudniejszy. To raczej miastowi są motorem” – tłumaczą. – Te zmiany powodują, że wcześniej niepodległość była powiązana z językiem, teraz tak już nie jest – zauważa Carles i dodaje: – Odsetek osób mówiąc w domu po katalońsku spada”.

Pewien znany politolog z Barcelony podczas spotkania ze mną kreśli podobny obraz mapy niepodległościowej regionu. Chcę poznać jego opinię, choć od początku podkreśla, że nie będę mogła podać jego imienia i nazwiska. Tłumaczy, że jako pracownik instytucji publicznej za wiele może stracić. Niejako potwierdza, że rolnicze Girona i Lleida są tradycyjnie niepodległościowe, około 60–70 proc. mieszkańców tych regionów niezmiennie głosuje na partie nacjonalistyczne. „Inaczej jest w Barcelonie czy Tarragonie – dodaje – ale i to się zmienia, a idea niepodległościowa i tu zdobywa coraz więcej zwolenników. Dzieci emigrantów zachowują się bardzo różnie, są po obu stronach” – zauważa, choć przyznaje, że nacjonaliści zawsze starali się zjednać mieszkańców dla swej idei. Gorzej z emigrantami z Ameryki Łacińskiej, tym nie chciało się uczyć katalońskiego, bo kastylijski przywozili niejako z domu. Trudniej im było także sprzedać ten nacjonalistyczny dyskurs.

Pytany o spięcia na tle tożsamościowym przyznaje, że do tarć dochodzi, ale jak na razie sporadycznie. Według niego wszystko wskazuje na to, że może dojść do napięć na tle tożsamościowym, ale Katalonia jeszcze nie weszła w tę fazę. „Partia Ludowa używała katalanofobii, aby zwyciężać w innych częściach Hiszpanii, to tylko buduje podziały” – przyznaje i dopowiada, że cała ta sprawa ma podłoże emocjonalne, a argumentom brak racjonalności. Problem w tym – tłumaczy – że tożsamość hiszpańska nie ma jak się bronić, bo jej symbole zostały zawłaszczone przez frankizm i nigdy nie wyzwoliły się od pejoratywnych skojarzeń. Przy okazji nacjonaliści katalońscy w tym nie pomagają, kwalifikując każdą manifestację afiliacji prohiszpańskiej jako faszystowską”.

W Barcelonie spotykam się także z wiceprzewodniczącym Katalońskiego Stowarzyszenia Obywatelskiego (Societat Civil Catalana – SCC) – Joaquimem Collem. SCC jest organizacją o podobnym charakterze do ANC, ale ma przeciwstawne cele, tj. działa na rzecz wzmacniania dobrych relacji między Katalonią a Hiszpanią. Podczas naszej rozmowy Coll zwraca uwagę na problem tzw. białego dyktatu – koncepcji ukutej przez ikonę ruchu katalońskiego na emigracji w latach dyktatury frankistowskiej – Josepa Tarradellasa. Przybycie Tarradellasa do Katalonii i jego słynne słowa ja sóc aquí („już tu jestem”) dla wielu oznaczały symboliczny koniec frankizmu w Katalonii. Niemniej już wkrótce Tarradellas przekonał się, że na powstającej regionalnej scenie politycznej dla niego miejsca nie przewidziano, a główny lider – Jordi Pujol – zaczyna budować podwaliny sytemu, które stary opozycjonista określił mianem „białej dyktatury”. To właśnie do tej koncepcji odnosi się w rozmowie ze mną Coll, mówiąc o hegemonii mniejszości nad większością. „W takiej atmosferze osoby nieutożsamiające się z wizją separatystów czują się dyskryminowane – tłumaczy. – Na prowincji, gdzie kontrola społeczna jest dużo większa, a opcje niepodległościowe – silniejsze, przyjmuje to jeszcze bardziej odczuwalne formy – zapewnia. – Ludzie boją się mówić, co myślą, boją się zapisywać na listy wyborcze unionistów”. Coll nazywa to przemocą symboliczną i do niej zalicza chociażby wywieszanie w przestrzeni publicznej esteladas, czyli nieoficjalnych flag, które otwarcie odnoszą się do dążeń separatystycznych strony nacjonalistycznej. W jego ocenie obecnie władzę w regionalnym parlamencie sprawuje „mniejszość większościowa”, która stworzyła hegemonię kulturalną, dyskursywną i własną kosmowizję w taki sposób, aby inne opcje miały problem z przebiciem się. Kontroluje instytucje, choć nie ma poparcia większości społeczeństwa.

Kataloński dyskryminowany czy dyskryminujący?

Carles skarży się, że choć lekcje w szkole odbywają się w języku katalońskim i kadra nauczycielska także się w nim porozumiewa, to dzieci, wychodząc na przerwę, automatycznie zaczynają mówić po kastylijsku. To go martwi. Przyznaje, że „chociaż akceptuje się użycie dwóch języków, to kataloński nie przestaje być źródłem tożsamości”. Jednocześnie smucą go zarzuty Hiszpanii, że w katalońskich szkołach dzieci ulegają ideologii. Z jego doświadczenia wynika, że nie jest to prawdą, a oskarżenie uważa za niesprawiedliwe. „To, że mówimy po katalońsku, nie jest przecież kwestią polityczną” – wyjaśnia.

Jego kolega dopowiada, że obecnie w Katalonii coraz więcej osób mówi po katalońsku, ale konsolidacja języka w życiu codziennym nie jest tak trwała. „To ważne pytanie, czy polityka powinna interweniować, aby stworzyć trwalsze struktury do dyfuzji, rozwoju i konsolidacji języka, czy też nie. Madrytu nigdy nie interesował temat wielonarodowości i widać to coraz bardziej. Konwergencja i Unia (Convergència i Unió – CiU), partia utrzymująca władzę nieprzerwanie od 30 lat, zawsze realizowała politykę prokatalońską w szkołach, mediach itd. Choć w Barcelonie czy Tarragonie częściej słyszy się na ulicy kastylijski, to i tak mówi się, że z perspektywy całego regionu kataloński nigdy nie miał się lepiej. Mimo to nie możemy zapominać, że w Perpignan, na południu Francji, wystarczyły tylko dwa pokolenia, aby zniknął z życia codziennego” – dodaje.

Gdy o obecną sytuację w szkołach katalońskich pytam Joaquima Colla z SCC, ten stwierdza, że jest to jeden z przykładów utraty demokracji w regionie. Podkreśla, że zgodnie z ustawą 25 proc. nauczania powinno się odbywać po kastylijsku. Dzieje się inaczej, praktycznie cały program jest realizowany w języku katalońskim. W konsekwencji dzieci kastylijski rozumieją, ale już z pisaniem i mówieniem mają problemy. Rodzice, którzy się na to nie zgadzają, są zakrzykiwani przez rodziców organizowanych przez ANC i bardzo często decydują się na skierowanie podopiecznych do placówki prywatnej. Tym samym Coll podkreśla, że ten problem dotyczy tylko szkół publicznych, w prywatnych instytucjach, do których własne dzieci posyłają elity katalońskie, kastylijski jest dużo bardziej wyeksponowany. Mój rozmówca zapewnia mnie, że dzieci większości polityków nacjonalistycznych także wysyłane są do placówek niepublicznych. „Przez ten artefakt ideologiczny, zamiast tworzyć społeczeństwo dwu- lub trzyjęzyczne, wychowujemy pokolenie mówiące tylko jednym językiem mniejszościowym” – zaznacza. Coll nazywa ten proces tworzeniem „więzień tożsamościowych” (carceles identitarios). W dokumencie „Disidentes: el precio de la discrepancia en la Cataluña nacionalista” („Dysydenci: cena różnic w nacjonalistycznej Katalonii”), który obejrzałam przed podróżą do Katalonii, występuje szereg działaczy, dziennikarzy i profesorów. Wszystkie przedstawione postaci nie zgadzają się z kierunkiem, w jakim dąży Katalonia, i przez reżysera Frana Jurada nazywane są dysydentami. Obok osób medialnie aktywnych w filmie udział wzięli także: rodzic dziecka, który sprzeciwił się jego edukacji wyłącznie w języku katalońskim, nauczycielka, która nie zgodziła się na wyeliminowanie ze szkoły języka kastylijskiego, oraz dyrektorka podstawówki, która jako jedyna w całej Katalonii nie wyraziła zgody na wystawienie w jej placówce nielegalnych urn podczas konsultacji zorganizowanej przez ówczesnego premiera Artura Masa 9 listopada 2014 roku.

Wiele dygresji historycznych czyni w tym dokumencie Pepe Domingo – szef Impulsu Obywatelskiego (Impulso Ciudadano). Jego zdaniem proces implementacji katalońskiej kultury i języka w sferze publicznej, przy jednoczesnym dyskryminowaniu języka kastylijskiego, zaczął się bardzo wcześnie. Kierunek dla tych działań wyznaczył sam Pujol, mówiąc: „Jesteśmy narodem, bo mamy własną kulturę. Mamy własną kulturę, bo mamy własny język”. Domingo wskazuje na rok 1981 jako czas wybuchu protestów przeciwko nacjonalistycznej polityce rządu regionalnego. Opublikowano w tym czasie dokument broniący równych praw językowych w Katalonii, szerzej znany pod nazwą „Manifestu 2300”, który podpisało blisko 3 tys. intelektualistów. Manifest był bezpośrednią reakcją na usunięcie kastylijskiego ze szkół. Jak wyjaśnia Domingo, aparat budowany w tym czasie przez nacjonalistów zareagował z dużą brutalnością. Sygnatariuszy dokumentu poddano krytyce w mediach, a jednego z nich nieznani sprawcy porwali i postrzelili w kolano. W konsekwencji tysiące nauczycieli zdecydowało się na wyjazd. „Odpowiedź środowisk nacjonalistycznych okazała się miażdżąca” – podsumowuje swoją wypowiedź Domingo.

Do kogo należy narracja? 

W dokumencie występują także dziennikarze, którzy kilka lat temu zdecydowali się z podniesioną przyłbicą aktywnie sprzeciwiać idei niepodległości, choć zgodnie przyznają, że nie jest to zadanie łatwe. Pablo Planas, za którym stoi ogromny dorobek zawodowy, zaczyna mocno: „System medialny jest wielkim oszustwem. Oszustwem, które umacnia się na bujdzie, od momentu kiedy Pujol stwierdził, że od teraz o etyce będzie mówić tylko on, kiedy w tym samym czasie kwitła afera z Bankiem Katalonii”.

Do afery korupcyjnej, w której główną rolę odegrali wieloletni premier Katalonii i jego rodzina, Planas powraca raz jeszcze w bezpośredniej rozmowie ze mną. Dziennikarz bez ogródek wyjaśnia, że „podczas 30 lat rządów Jordi Pujol kradł, ile wlezie. Istniała niepisana zasada, zgodnie z którą firma ubiegająca się o kontrakt publiczny musiała zapłacić «rodzinie» 3 proc. prowizji, a zdobyte w ten sposób pieniądze klan ukrywał w rajach podatkowych” – wyjaśnia.

Mój rozmówca za największy sukces pujolizmu uważa stworzenie żelaznego systemu medialnego, który wyniósł ideologię nacjonalistów do poziomu państwowego. Stało się tak dzięki subwencjom, które rząd przyznawał wyłącznie mediom ideologicznie zgodnym z linią partii rządzącej. W konsekwencji dziennikarze zaczęli zachowywać się jak propagandziści, a katalońskie środki masowego przekazu zyskały charakter mediów reżimowych pokroju rosyjskiej „Prawdy” czy kubańskiej „Grandmy”. „To tłumaczy, dlaczego nacjonalizm w różnych wersjach był w stanie bez problemu rządzić przez ostanie trzy dekady mimo skandalicznych przypadków korupcji. Wszystko było zamiatane pod dywan przez media wierne nacjonalistom. Planas się skarży, że obecnie prasa nienacjonalistyczna nie ma szans. „Albo akceptujesz dyskurs, albo nie dostaniesz żadnych ogłoszeń rządowych ani patronatów. Jeśli mimo to zdołasz się utrzymać, bo masz wiernych czytelników i upierasz się przy niezależności, to wtedy przyczepią ci etykietkę unionisty i antykatalońskiego ekstremalnego prawicowca”.

Zdaniem mojego rozmówcy innym czynnikiem, który tłumaczy sukces postulatów nacjonalistycznych w regionie, jest fakt, że zarówno Partia Ludowa, jak i Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza, dwie główne partie w Hiszpanii, były zależne podczas wielu legislatur od wsparcia baskijskich i katalońskich sił nacjonalistycznych, aby móc osiągnąć większość w hiszpańskich Kortezach, i pozwoliły, aby w tych regionach szerzyła się polityka lingwistyczna, kulturalna i ekonomiczna na usługi secesji. „Szkolnictwo, środki masowego przekazu i przedsiębiorstwa zostały przejęte przez nacjonalistów za pieniądze hiszpańskiego podatnika, podczas gdy prawica i lewica udawały, że tego nie widzą, dlatego można ich uznać za współwinnych i współodpowiedzialnych za obecną sytuację!” – podkreśla z emfazą.

Andrea Mármol to młoda, energiczna dziennikarka należąca do nielicznej grupy tych, którzy blisko 4 lata temu zaczęli własną, niezależną działalność, wyłamując się tym samym z dominującego dyskursu. W dokumencie Frana Jurada Mármol zwróciła uwagę na fakt, że nie tylko media katalońskie, lecz także prasa krajowa prezentuje Hiszpanię i Katalonię jako dwie odległe od siebie tożsamości. „Odpowiedzialnością dziennikarza jest przeanalizowanie treści, którą chce przekazać obywatelom. W praktyce tak się nie dzieje, media bezpośrednio podają wiadomość w kontekście specjalnie do tego stworzonym przez nacjonalistów – ubolewa. – To się przyczynia do umacniania w świadomości obywateli, również tych mieszkających poza granicami naszego regionu, poczucia, że Katalonia jest czymś dalekim. Hiszpanie z innych części kraju zaczynają mówić o tym, jaka będzie niepodległa Katalonia, a to wszystko jest fikcją” – podkreśla.

Andrea przywołuje także problem karykatur i komiksów pojawiających się w prasie katalońskiej. Często pokazują one Hiszpanów przebranych za faszystów. W licznych historyjkach Hiszpan to zawsze głupek, któremu przeciwstawiany jest mądry Katalończyk. Zdaniem Andrei to kolejna próba budowania świadomości. „To jest śmieszne, więc trzeba się śmiać”. Moja rozmówczyni przyznaje, że jej osobiście nie jest do śmiechu.

Andrea mówi mi, że całe to niepodległościowe „przyśpieszenie” zmobilizowało ją do działania. Przyznaje, że takich jak ona nie jest wielu, ale próbują „odkręcić” dyskurs niepodległościowców. Od kilku lat ona i inni niezależni dziennikarze chodzą na debaty i spotkania publicystyczne, starając się odpierać retorykę separatystów, ukazywać własne argumenty za pozostaniem przy Hiszpanii. Andrea przyznaje, że nie jest łatwo. „Nie dosyć, że przychodzę rozmontować ich narrację, to do tego jestem młodą dziewczyną. Czasami jest bardzo ciężko, ale nie ma innego wyjścia, trzeba to robić, a do hejtu i pogróżek jakoś się przyzwyczaić” – zwierza się podczas naszej rozmowy.

Nacho Martín Blanco to kolejny przykład politologa i dziennikarza po trzydziestce, który angażuje się w dyskurs antyniepodległościowy. Tak jak Andrea jest aktywnym publicystą i udziela się w programach oraz debatach. „Czytając gazety, masz wrażenie, że rzeczywistość jest taka, jak malują ją nacjonaliści. Ale na ulicy widzisz, że ludzie są dużo bardziej normalni niż politycy katalońscy czy oficjalna polityka Katalonii”.

Podczas naszej rozmowy przyznaje, że po którejś z debat w mediach publicznych jeden z jego kolegów o zapatrywaniach niepodległościowych podszedł do niego i powiedział, że Nacho mógłby bardziej się zgadzać z resztą, bo tak się stawiając, psuje klimat, a przecież chodzi o to, żeby atmosfera programu była przyjemna.

Sprawa hejtu to temat, do którego podczas moich rozmów wracają zarówno Andrea, jak i Nacho. Według ekspertki od komunikacji Montse Garcíi ruch niepodległościowy wydaje dużo pieniędzy i angażuje sporo ludzi do powielania informacji zgodnych z ich linią ideologiczną. Kiedy jakiś lider separatystyczny wypuszcza tweeta, jest on wielokrotnie podawany dalej przez tzw. partyjne doły i aktywistów, natomiast kiedy ktoś ośmieli się złamać obowiązujące tabu, pada ofiarą hejtu i pogróżek, tak aby następnym razem zastanowił się dwa razy, czy chce się publicznie dzielić swoimi opiniami.

Argumenty za wyjściem – kasa czy coś jeszcze?

Zdaniem Arnau zwolenników niepodległości przybywa. Dzieje się tak, bo – jak uważa – od jakiegoś czasu kluczowe stały się argumenty ekonomiczne. „Ludzie zdali sobie sprawę, że będzie nam lepiej zarządzać naszymi podatkami na miejscu. Katalończycy widzą, że niepodległość przyniesie większy dobrobyt i stabilność gospodarczą w regionie – zapewnia. – W tym Hiszpania zawsze nam pomagała – śmieje się Arnau. – Inwestowanie w szybką kolej do miejsc mało uczęszczanych, które są deficytowe, budowanie lotnisk, których się nie oddaje, utrzymywanie opłat na autostradach, gdy w innych częściach Hiszpanii są przeważnie darmowe” – wylicza.

Carles także wymienia kryzys ekonomiczny jako główny powód wzrostu poparcia dla idei niepodległościowej, ale już na drugim miejscu stawia poczucie krzywdy, które spowodowane zostało dyskryminującymi relacjami z rządami Aznara, Rajoya, a wcześniej Zapatero, który obiecał Katalonii statut, ale słowa nie dotrzymał.

Pablo Planas podkreśla, że nacjonaliści katalońscy są ekspertami w propagandzie totalitarnej. Przyznaje, że media wybrały Pujola na najwyższego przedstawiciela katalanizmu, a system medialny kupował dyskurs Pujola o narodzie i agresji na Katalonię, jakiej dopuszczała się Hiszpania. „Choćby osiągnęli złe wyniki wyborcze, a okoliczności im nie sprzyjały, ich propaganda zawsze przekuje to na wygraną. Hasło «Hiszpania kradnie» można porównać z «Rzym – złodziej» Ligii Północnej lub sloganów używanych przez Borisa Johnsona czy Nigela Farage’a, w celu uzasadnienia Brexitu – podkreśla. – Prawica katalońska, CDC i lewica, od umiarkowanej (ERC), po radykalną (En Comú Podem i CUP), podzielają tezę, że Katalonii byłoby lepiej poza Hiszpanią. To jest «święte» tabu, którego nie można podawać w wątpliwość, ale w rzeczywistości kataloński rząd jest finansowo uzależniony od transferów ekonomicznych Madrytu, który tak zdecydowanie zwalcza. Z pieniędzy hisz- pańskich Generalitat opłaca pensje urzędników, koszty służby zdrowia, propagandy separatystycznej, służby dyplomatyczne zagranicą, własny urząd podatkowy, środki przekazu i propagandy, a nawet służby policyjne i szpiegowskie. W zamian osiągnęli to, że społeczeństwo – bardziej uprzemysłowione niż w innych regionach Hiszpanii – odczuło efekty światowego kryzysu ekonomicznego z taką samą intensywnością. To jest powód wzrostu poparcia dla opcji populistycznych z radykalnej lewicy (En Comú Podem i CUP), które domagają się komunizmu jako systemu politycznego i marksizmu jako doktryny ekonomicznej. W wypadku prawicy nacjonalistycznej odnośnikiem dla nich jest ekstremalna prawica austriacka, holenderska, francuska i angielska”.

Arnau w celach zawodowych często jeździ do Francji, a tam denerwuje się, że ludzie wytykają Katalończykom, że nie są solidarni, że chodzi im tylko o kasę. „Tak wcale nie jest! – zapala się. – To też kwestia godności i honoru! Wszystko to wina Hiszpanii. Gdyby w latach 90. wypracowała z nami relacje bazujące na szacunku dla naszego języka, uczuć, kultury, byłoby inaczej” – mówi Arnau i zaczyna wyliczać. Wspomina kwestię kadry narodowej, którą Katalonia chciała wystawić niezależnie od Hiszpanii na igrzyskach olimpijskich, ale rząd w Madrycie się nie zgodził. Mówi, że po wprowadzeniu nowych tablic rejestracyjnych zgodnie z zarządzeniami unijnymi rząd Aznara nie wyraził zgody na wprowadzenie flag regionalnych obok narodowych. Wymienia mnóstwo tematów związanych z infrastrukturą, która jest przestarzała i celowo niemodernizowana. No i oczywiście sprawa statutu z 2006 r. „Kiedy Zapatero obiecał nam, że Madryt podpisze wszystko, na co wyrazimy zgodę w drodze referendum, i nie dotrzymał słowa, to była potwarz! Wtedy wielu Katalończyków zrozumiało, że rozwód jest nieunikniony i lepiej będzie nam osobno” – tłumaczy.

Przystanek „Niepodległość” – czy to już blisko?

Arnau przyznaje, że oczekiwania są wysokie. „Naszą działalność zaczęliśmy we wrześniu 2011 r., w 2016 r. minie już 5 lat bardzo intensywnej pracy. Udało nam się osiągnąć wiele. Myślę, że 5 lat temu trudno byłoby nam uwierzyć, że tak daleko zajdziemy. Ale jesteśmy już mocno zmęczeni. Ciągną to te same osoby, które zaczynały wraz ze mną. Robimy to za darmo, kosztem rodziny, pracy, tracimy dużo pieniędzy. Tym, co nam podcina skrzydła, jest brak jedności między partiami niepodległościowymi. Referendum byłoby nowym celem. Zapewniłoby nam siłę, żeby dać z siebie wszystko – wyjaśnia. – Ludzie, którzy nie angażują się tak jak my, także popierają niepodległość. Problemy między partiami im się pewnie nie podobają, ale jeśli dojdzie do głosowania, to wszyscy na nie pójdą, pod tym względem nie ubywa poparcia – zapewnia. – Zaczęliśmy i trzeba to doprowadzić do końca. Jeśli tym końcem jest referendum, to tak to trzeba będzie zrobić” – podkreśla.

Manifestacje organizowane przez ANC podczas Diady Arnau porównuje ze świętem. W jego ocenie to wielki sukces. „W krótkim czasie udało nam się stworzyć ruch, który jest pokojowy. Maszerujemy z uśmiechem na ustach. Starsi ludzie dołączają na wózkach, żeby nie przegapić tego momentu. Gdyby był to ruch bazujący na przemocy, restrykcyjny, ludzie nie braliby w nim udziału, ale te wrześniowe marsze to nasz wielki sukces i dlatego uważam, ze zwyciężymy”.

Arnau podkreśla, że każdego roku ANC poprzez organizację Diady stara się zrealizować jakiś cel. „W zeszłym roku wkrótce po Diadzie mieliśmy wybory autonomiczne, w 2014 r. szykowaliśmy się do konsultacji w sprawie niepodległości 9 listopada, w roku 2013 agitowaliśmy za tym, aby konsultacja w ogóle się odbyła – wylicza. – A w roku 2012 – jego twarz się rozchmurza – to była wielka niespodzianka! Pierwsza taka manifestacja, mnóstwo autokarów z całego regionu. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że jest nas wielu i możemy robić wielkie rzeczy!”.

W tym roku Arnau martwi brak stabilizacji politycznej. ANC pracuje nad organizacją Diady już od 3 miesięcy, ale narracja cały czas się zmienia. „Jeśli będzie zgoda między partiami, że celem jest referendum unilateralne, to pewnie dyskurs pójdzie w tym kierunku. Powinno być mocno” – podkreśla i dodaje, że tegoroczna Diada musi być początkiem kampanii na rzecz zwycięstwa w referendum. Zapewnia, że ANC tworzą demokraci, dlatego za każdym razem, kiedy stawiane są urny wyborcze, starają się je wypełniać, najlepiej głosami popierającymi niepodległość. W sprawie ostatnich wyborów do parlamentu centralnego, które odbyły się w czerwcu, Arnau wypowiada się z dystansem. Podkreśla, że ruch niepodległościowy nie jest do końca zaangażowany w wybory. „W tych czerwcowych nic nie robiliśmy” – przyznaje. Pytany o świetne wyniki En Comú Podem podkreśla, że jego niepodległościowe ANC traktuje Podemos jako sprzymierzeńców, przede wszystkim ze względu na ich demokratyczny charakter. „Proponują referendum jako polityczne wyjście z problemu, z jakim się zmagamy w Katalonii. Jeśli zdecydujemy, że nasza droga do osiągnięcia niepodległości wymaga organizacji referendum, to myślę, że dojdziemy tam razem. My i oni. Postrzegam ich jako towarzyszy podróży i nie widzę problemu, by zajęli pierwsze miejsce w wyborach” – zapewnia.

Kolega Carlesa zauważa, że od transformacji temat niepodległości był podnoszony przede wszystkim przez katalońską prawicę. „Katalońska lewica, ERC, odgrywała do niedawna niewielką rolę. Byli bardziej federalistami niż niepodległościowcami. Ja osobiście nadal nie wierzę, że stali się separatystami. Myślę, że to jedna z pułapek, które stoją za procesem. My, ludzie lewicy, którzy wierzymy w niepodległość, nie wiemy, do jakiego stopnia wierzyć w to, co mówią. Na ile to prawda, że są niepodległościowcami, a wcześniej wielokrotnie negocjowali z Partią Ludową. Nie wierzę w niepodległość z rąk Konwergencji – rządzącej przez trzy dekady Katalonią partii Pujola – bo jeśli chodzi o pogląd na świat, to dużo więcej wspólnego ma z Partią Ludową niż z antysystemowym CUP, z którym tworzy rząd. Nie sadzę, żeby przemawiały za nimi uczucia, raczej racje ekonomiczne”.

Carles dodaje, że CaixaBank i inne duże firmy katalońskie na razie są przeciwne. To, że partia, która zawsze żyła blisko z dużymi firmami, teraz znalazła się po drugiej stronie, jest podejrzane. „Ja też trochę im nie ufam” – przyznaje. Co do intencji Podemos, także zachowuje duży dystans. „Ugrupowanie Iglesiasa, lidera Podemos, traktuje sprawę Katalonii jak przysłowiową kiełbasę wyborczą, chce, żeby ludzie na nich głosowali. Ale niepodległość zależy od Katalończyków, wtedy wytworzy się presja międzynarodowa, która zmusi

Madryt do negocjacji i zrobi referendum tak jak w Szkocji”. 

Jak dotąd wszystko wskazuje na to, że Katalończycy nie dostaną zgody z Madrytu i planowane referendum będzie musiało być ogłoszone jednostronnie. Arnau to nie zraża. Podkreśla, że wiele katalońskich sił politycznych od dawna mówi, że nie ma innego wyjścia. Trzeba działać samemu i nie oglądać się na Madryt. Wymienia CUP oraz ERC i dodaje nawet Demócratas de Cataluña – partię, która powstała w wyniku podziałów w Unii, dawnej koalicjantce Konwergencji. Choć ideologicznie są to liberałowie, oni także popierają takie rozwiązanie.

Arnau przyznaje, że obecnie ANC także rozważa poparcie tej idei. I tłumaczy zalety takiej opcji: „Obecnie dialog polityczny partii niepodległościowych jest bardzo trudny ze względu na różnice ideologiczne, które je dzielą. Na katalońskiej scenie politycznej mamy dziś praktycznie wszystkie spektra: od liberałów, po antykapitalistów, co powoduje spore problemy w zarządzaniu regionem na co dzień. Ze względu na organizację referendum unilateralnego odkładamy na bok różnice ideologiczne i koncentrujemy się tylko na jednej kwestii: niepodległość – tak czy nie? I możemy osiągnąć tę jedność. To jedna zaleta, kolejną jest to, że do tej podróży możemy zaprosić En Comú Podem, ponieważ dążyć do wypowiedzianej jednostronnie niepodległości to jedno, a zorganizować referendum, żeby ludzie mogli się wypowiedzieć, to zupełnie co innego. W tym wypadku uważam, że będą musieli do nas dołączyć, bo ich głównym hasłem jest demokracja partycypacyjna”.

Carles mówi, że „wszyscy mamy prawo do rozwodu, tylko że ta metafora nie podoba się Hiszpanom, bo dla nich stanowimy jeden organizm. Dla nich to jakby odjęcie ręki. Problem w tym, że niepodległość przeciwstawia się obecnemu prawu. Aby ją osiągnąć, trzeba być bardzo odważnym, podjąć ryzyko i złamać obecne normy. Takie kroki podejmują tylko partie, których głównym celem jest niepodległość. Partie, które mówią o samostanowieniu jako możliwości teoretycznej, nie doprowadzą do niepodległości nigdy, ponieważ nie będzie w Hiszpanii większości pozwalającej na przeprowadzenie referendum. To musi wyjść ze strony katalońskiej. Tak więc albo my Katalończycy zaczniemy się starać o niepodległość i później będziemy negocjować referendum z Madrytem, albo będzie to niemożliwe”.

Carles robi krótką pauzę i dodaje z żalem: „Niepodległość, zdaniem Madrytu, była wymysłem Artura Masa, jakby on sam zwariował, użył telewizji i szkoły, żeby przekonać do tej idei Katalończyków z dnia na dzień, ale proces katalanizacji jest dużo starszy i bardziej zróżnicowany. Proces ten popierają nie tylko stara burżuazja katalońska, lecz także różne środowiska lewicowe. Niepodległość nie jest wymysłem jednej osoby” – dodaje.

Pablo Planes powodów zrywu niepodległościowego dopatruje się gdzie indziej. Uważa on, że rozpoczęcie procesu separatystycznego w dużym stopniu wynikało z chęci ukrycia korupcji wśród liderów Konwergencji. Partia zdecydowała się „uciec do przodu” i tym samym zaczęła podbijać niepodległościowy dyskurs, który „wywołał podział w społeczeństwie katalońskim, zerwanie z porozumieniami doby transformacji oraz marginalizację części społeczeństwa, która posługuje się dwoma językami (kastylijskim i katalońskim), ma rodzinę w innej części Hiszpanii, nie chce utracić obywatelstwa hiszpańskiego i poczuła się więźniem systemu stworzonego przez nacjonalistów” – wylicza.

Planes dodaje, że zgodnie z danymi sondaży opinii oraz wynikami czerwcowych wyborów zarówno regionalnych, jak i krajowych nastroje dzielą się niemal po połowie, z małą przewagą po stronie unionistów. Procentowo oraz biorąc pod uwagę liczbę głosów, w wyborach krajowych z czerwca En Comú Podem i CDC pogorszyły wynik, choć utrzymały taką samą liczbę mandatów. CUP nie bierze udziału w wyborach krajowych, ponieważ uważa, że nie dotyczą jej ojczyzny.

W jego ocenie ruch niepodległościowy czeka na tegoroczny 11 września, mają nadzieję, że uda im się powtórzyć wybuch masowego poparcia podsycany przez publiczne media katalońskie oraz regionalne instytucje publiczne (Generalitat oraz urzędy miast, w których większość stanowią separatyści), ale odczuwa się duże zmęczenie tzw. „dołów” ciągłym odkładaniem w czasie momentu ogłoszenia niepodległości. Dzieje się tak, ponieważ większość działań ma bardziej charakter symboliczny niż praktyczny i prawdziwy. Ponadto Puigdemont i sprzymierzeńcy procesu separatystycznego nigdy nie przegrywają, choćby dostali mniej głosów i nie wypełnili żadnej z obietnic wyborczych. Zgodnie z początkowymi założeniami ich planu separatystycznego Katalonia powinna być niepodległa od roku 2014, kiedy zorganizowali nielegalne referendum 9 listopada, o które obecnie jest oskarżony Artur Mas, były premier Generalitat” – przypomina Planas.

Brexit wpływ ma, ale jaki?

Umawiam się na rozmowę z nowo wybraną wiceprzewodniczącą ANC – Natàlią Esteve. W jej ocenie społeczeństwo brytyjskie zaskoczyło wszystkich swoją dojrzałością. „Wygrała demokracja bezpośrednia, to dzięki niej obywatele mogą rzeczywiście wpływać na politykę makroekonomiczną państw” – rozwija raz podjętą myśl. Przykład Wielkiej Brytanii pokazuje, że niepotrzebne jest ani 50 proc. partycypacji, ani większość kwalifikowana, aby rezultat był uznany. „Są to kwestie powszechnie akceptowane zgodnie z dobrymi praktykami referendum wypracowanymi w Wenecji. Dla naszej sprawy to ważne, że do takiego podejścia w sprawie referendum i jego uznawalności doszło nie tyle gdzieś na świecie, ile tuż obok”.

Na pytanie o referendum jako formie rozwiązania problemu katalońskiego rozmawiam także z wiceprzewodniczącym SCC – Joaquimem Collem. W jego ocenie przykład Brexitu dostatecznie dyskredytuje referendum jako takie, a tym bardziej ukazuje, że jest dalekie od bycia „świętem demokracji”. „Nie jest dobrze, gdy kwestie dzielące społeczeństwo niemal na pół, rozwiązuje się poprzez «tak» lub «nie». Misją polityki jest tworzenie porozumień, które później są poparte głosem społeczeństwa. Ale nie można rozwiązywać problemów, poddając pod referendum kwestie nierozwiązane. W demokracji referendum służy sprawom konkretnym, lokalnym. Gdy się używa referendum w innych warunkach, to dyskurs przejmują populiści” – tłumaczy. Zdaniem Colla referendum jako narzędzie przechodzi kryzys, a rozwiązaniem byłoby stworzenie nowej konstytucji i poddanie jej pod referendum.

Brexit dokonał się na chwilę przed czerwcowymi wyborami w Hiszpanii. O wpływie tego wydarzenia na wyniki wyborów rozmawiałam także z Pablem Planasem. Jego zdaniem Brexit stał się powodem wzrostu poparcia dla Partii Ludowej w całej Hiszpanii, utrzymania wyników przez Hiszpańską Socjalistyczną Partię Robotniczą, obniżenia się notowań lewicy populistycznej i nacjonalizmu w Katalonii. Przy tej okazji Planas wytknął niekonsekwencje w narracji nacjonalistów dotyczące tego zdarzenia. Zauważył, że pierwszą reakcją premiera Generalitat Carlsa Puigdemonta po ogłoszeniu wyników referendum w Wielkiej Brytanii było powiedzenie, że istnieje życie poza Unią Europejską, aby jednocześnie podkreślić, że Unia Europejska przyjmie Katalonię jako kraj niepodległy z otwartymi ramionami.

Czy niepodległość jest rozwiązaniem?

Joaquim Coll wypowiada się w następującym tonie: „Jako Katalończycy nie mamy problemu z wolnością, używaniem języka, kultury, nie padamy ofiarą dyskryminacji. Zarówno w Hiszpanii, jak i w Katalonii mamy przypadki korupcji, borykamy się z problemem jakości demokracji, podobnie jak wiele krajów w Europie. Nie ma problemu dopasowania Katalonii do Hiszpanii, ona pasuje, mieści się w tych ramach. Istnieje natomiast problem modelu terytorialnego, który dotyka wszystkich regionów autonomicznych (finansowanie, rozdział kompetencji itd.). Wyjątkowość Katalonii jest faktem, ale jaka część tej wyjątkowości nie została do tej pory uznana? Problem jest natury wewnętrznej. Musimy zdać sobie sprawę, że tą drogą donikąd nie dojdziemy. Trzeba przezwyciężyć metafizykę nacjonalistyczną zanieczyszczającą nasz język. Społeczeństwo katalońskie jest społeczeństwem otwartym. Ufam, że dojrzejemy, nie możemy przez cały czas toczyć tej samej debaty. Quebec i Kraj Basków świadczą o tym, że można z tego wyjść”.

Natàlia Esteve stwierdza: „Poziom demokracji w Katalonii jest zbliżony do poziomu demokracji w Quebecu i Szkocji. Jednak poziom demokracji w państwie hiszpańskim nie przypomina poziomu demokracji w Wielkiej Brytanii czy Kanadzie. Dlatego rozwiązaniem jest referendum. Jesteśmy oddaleni od Hiszpanii kulturowo, mamy inną politykę społeczną. Unioniści często mówią o tożsamości, dla nas zaś są to kwestie drugorzędne. To nie jest projekt z XIX w., tu nie chodzi o pokrewieństwo. To, skąd są moi rodzice czy dziadkowie, nie ma nic do rzeczy. Z powodu związków rodzinnych nie chcą skłonić się do decyzji bardziej racjonalnej. A niepodległość Katalonii mogłaby pomóc Hiszpanii poprawić jej poziom demokracji. Nasza niepodległość mogłaby być lustrem, które otworzy wiele drzwi. Nas jednoczy dojrzałość demokratyczna, jesteśmy społeczeństwem o wyjątkowym charakterze społecznym i ekonomicznym, nie rozumiemy, jak w Hiszpanii może wygrywać ugrupowanie, które jest oskarżane o korupcję”.

„Niepodległość Katalonii… – zaczyna kolega Carlsa: – Staram się o tym nie myśleć, raczej traktuję to w kategorii science fiction. Chociaż robi się wiele, by ją osiągnąć, to wydaje mi się, że ta historia nie ma tak jasnego końca. Chciałbym, aby było to miejsce otwarte. Wszystko, czego się nam odmawia, można by osiągnąć łatwiej. Tolerancja, otwartość, społeczeństwo dużo bardziej lewicowe, państwo silniej zaangażowane wobec osób biedniejszych. Byłaby szansa na pogłębienie charakteru socjalnego. Szansa nie na zerwanie z Hiszpanią, bo nie ma co jej demonizować. Moja rodzina pochodzi z Andaluzji. Ale projekt, który proponuje, mnie osobiście się nie podoba. Niepodległość to wielka szansa dla przyszłych pokoleń”.

Jeszcze inaczej sprawę widzi Nacho: „Problem współżycia istnieje w Katalonii, a nie między Katalonią a resztą Hiszpanii. Problem, który musimy rozwiązać, ma charakter wewnętrzny”.

„A może by zrobić to referendum tak jak w Szkocji? – pytam swojego kolegę politologa. – Jeśli przegracie, to na kilka lat musicie ustąpić”. Przecząco kiwa głową. „To, co się ustala w Madrycie, w Barcelonie nie obowiązuje, ponieważ większość mają tam nacjonaliści. Zakończyłoby się to ogromnym podziałem, rozłamem społecznym. Gdyby choć pytania były proste, na które da się odpowiedzieć «tak» lub «nie», zwyciężyłoby «nie», ale pytania są konstruowane inaczej. Nie wiem, jak rozwiązać ten problem – przyznaje. – To, że Madryt nie pozwala głosować, w Katalonii jest odbierane jako ograniczanie wolności. Wielu chce referendum, żeby to się wreszcie skończyło, bo od 6 lat o niczym innym się tu nie gada. Ludzie mają dość. Ale problem jest szerszy: dekompozycja systemu dwupartyjnego w Hiszpanii, wartości europejskich w UE, wraz z Trumpem i Putinem tworzą całość, która przyjmuje coraz ciemniejsze barwy. Aż strach o tym myśleć” – kończy posępnie mój rozmówca.

Polskie analogie?

Hiszpania – kraj, do którego nieustannie wracam od ponad dekady, by badać zachodzące tam procesy społeczne i polityczne – jest dla mnie punktem odniesienia, dzięki któremu z większą jasnością rysują się przede mną procesy regionalnie i globalne. Hiszpańskie doświadczenia pozwalają mi spojrzeć z dystansu na własny kraj, choć zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to absurdalnie. Hiszpania i Polska – jak się wydaje – reprezentują dwa przeciwstawne wektory. Jednak dla mnie kraj leżący na drugim krańcu Europy od zawsze stanowił rodzaj lustra, dzięki któremu widzę Polskę ostrzej, dokładniej. Im jestem dalej, tym mi łatwiej – dzięki uzyskanej perspektywie – objąć to, co się dzieje u nas.

W Polsce mamy rzesze „skrzywdzonych”, w Hiszpanii zaś – falę „upokorzonych”. Istnienie jednych i drugich bez wątpienia świadczy o tym, że społeczeństwo (lub duża jego część) przestało się czuć reprezentowane przez elity rządzące. Można przywołać wiele przewinień: korupcję u nich i ośmiorniczki u nas. Jednak prawdziwym powodem frustracji jest kryzys ekonomiczny, który choć w Hiszpanii oficjalnie został zażegnany, a w Polsce nigdy się nie pojawił, zmienił na zawsze oblicze Unii Europejskiej – organizacji, której członkom po latach powojennego zaciskania pasa żyło się coraz lepiej, a my, nowo przyjęci, jeździliśmy na Zachód, aby podglądać, jak będzie u nas już za chwileczkę. Kryzys pokazał Hiszpanom raz na zawsze, że prosperity skończyło się na pokoleniu ich rodziców. Dla nich standard, w którym się wychowali, w dużej mierze będzie już nie do osiągnięcia. My także zrozumieliśmy, że pensje nie będą rosnąć w nieskończoność, co innego ceny w sklepach. Nasze marzenie o wielkiej europejskiej stabilizacji prysło, jednak dla elit politycznych świat wydawał się taki sam. Pobierali podobne uposażenie, jadali w tych samych drogich restauracjach. Ba! – na kryzysie można było jeszcze dobrze zarobić. To zadecydowało o naszym rozżaleniu. Hiszpanie nie mogli znieść kolejnych afer korupcyjnych, gdy banki zabierały im mieszkania, a ludzie lądowali na ulicy. Gdy społeczeństwo stawało się coraz bardziej solidarne, łącząc się w niedoli, politycy nie potrafili nawet zmienić prawa pozwalającego wyrzucać ludzi na bruk. W Polsce, my, którzy wierzyliśmy ślepo w „europejską przyszłość narodu”, będąc tym samym motorem zmian i głównym zapleczem Platformy, straciliśmy jasność celu, nasz entuzjazm zaczął gasnąć. Ostatnim rozdziałem naszej „złotej ery” stała się nominacja Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, później coraz mocniej zaczęły się budzić polskie strachy, które doszczętnie opanowały nasze „tu i teraz”, pchając nas w ksenofobiczną bajkę prawicowego dyktatu, której Polska nigdy w pełni nie zaznała.

Hiszpania równie silnie rozczarowana mrzonkami o ekonomicznej stabilizacji, którą miał jej zapewnić liberalny model rozwoju, zwraca się w kierunku komunistycznych ideałów, których nigdy nie dane jej było w pełni zakosztować. Podemos otwarcie deklaruje swoje podstawy ideologiczne. Coraz więcej na hiszpańskiej scenie politycznej ugrupowań antysystemowych, które w nadchodzących latach mają szansę zdominować dyskurs. Javier Cercas na łamach „El País” pyta: „Dokąd zaprowadzą nas zachowania tak ekstremalnie podszyte populizmem?”. Niestety, w obu wypadkach nasze frustracje oraz lęki wykorzystują populiści. My liczymy na społeczną zmianę, a tym, co obserwujemy, jest wymiana elit u sterów władzy. Cercas zauważa, że „zmiana na górze” niczego nie odwróci, bo tym, co należy naprawiać, jest system, a przecież wiadomo, że z reguły to system zmienia tych, którzy do niego weszli.

Frustracja, poczucie dyskryminacji, upokorzenia – na tych emocjach rósł w siłę kataloński ruch niepodległościowy Pujola. Do tego niezbędny był proces socjalizacji poprzez szkołę, media publiczne, kulturę, uniwersytet, w którego ramach kształtowano światopogląd wygodny dla nacjonalistów. Temat kompletnie zaniedbany przez instytucje demokratyczne zarówno w Hiszpanii, jak i w Polsce. W Katalonii tę lukę wykorzystał Pujol, w Polsce świadomi wagi procesu socjalizacji są – jak się wydaje – Kaczyński i jego ekipa przejmująca władzę.

Jednak są to przykłady raczej wzbudzające złe skojarzenia, ponieważ kreowane przez nich język i narracja mają charakter wykluczający, bardziej dzielą niż łączą. Uwagę na ten proces zwraca profesor Magdalena Środa. W jej ocenie „kto uzyskuje zdolność przedefiniowania znaczeń, zyskuje siłę i prędzej czy później staje się hegemonem. Władza tkwi w języku. I jest to większa władza niż umiejętnej propagandy […] nie tylko nad semantyką, ale i funkcją mitotwórczą, symboliczną, tożsamościową”. Kontekst wypowiedzi Środy jest związany z rządami PiS-u. Filozofka przekonuje, że stworzył on ramy narracji, do których każdy się odnosi, tym samym opozycja, chcąc nie chcąc, sama się w nie wpasowała. Środa zwraca uwagę na fakt, że „PiS przekonstruował rzeczywistość: dyskursywną, symboliczną, a nawet faktyczną w sensie historii, którą tworzy teraz”.

Jednak budowanie narracji, w której występujemy „my i oni”, nie prowadzi chyba do niczego innego jak tylko do pogłębienia podziałów tak groźnych dla społeczeństwa obywatelskiego. Coraz częściej rozważamy, czy w demokracji jest miejsce dla dyktatu mniejszości, czy nie chodzi raczej o budowę kompromisów, o które obecnie tak trudno. Zastanawiamy się nad rolą referendum. Czy demokracja bezpośrednia i poddawanie pod głosowanie nierozwiązanych problemów jest wyjściem? Czy to forma zażegnania sporu, czy też zagrożenie jeszcze gorszymi podziałami?

Odpowiedzi na te pytania nie są łatwe. Tak jak wspomniał mój kataloński kolega, najpewniej „czekają nas ciemne czasy”. Katalonia może być dla nas zwierciadłem, w którym warto się przejrzeć. Być może nie jesteśmy od siebie tak różni i pora zacząć odbudowywać mosty i poszukiwać kompromisów, dzięki którym nikt nie będzie syty, ale wszyscy pozostaną przy stole.

„Fatamorgana… szła przez pustynie, szła karawana…” – książka Lindy Pulman „Karawana kryzysu”. :)

W 2008 roku holenderska dziennikarka Linda Pulman wydała książkę „Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej.”, który opisuje kulisy przemysłu organizacji humanitarnych i pokazuje ich moralne oraz etyczne zepsucie.

Linda Polman to autorka wielu reportaży, tekstów publicystycznych i analiz poświęconych międzynarodowym interwencjom wojskowym oraz pomocy humanitarnej. Pracuje dla holenderskiej telewizji, wielu rozgłośni europejskich, współpracuje z prasą w Holandii i Belgii. Była korespondentką w Afganistanie, na Haiti, w zachodniej i wschodniej Afryce. Wykłada dziennikarstwo na Uniwersytecie w Utrechcie. Do tej pory wydała cztery książki. Była nominowana do nagrody Lettre Ulysses za najlepszy reportaż literacki oraz nagrody „Freedom of Expression” przyznawanej przez brytyjską organizację Index on Censorship działającą na rzecz wolności słowa.

Tytułową „Karawaną kryzysu” jest grupa międzynarodowych organizacji humanitarnych podróżująca do krajów ubogich, ogarniętych zarazą, w których brak produktów pierwszej potrzeby. W ślad za organizacjami humanitarnymi podążają dziennikarze i kamery, przedstawiający przejaskrawiony obraz rzeczywistości. Autorka pokazuje jak zdemoralizowani są wolontariusze i cały system pomocy humanitarnej. Sprawia to, że cel tych organizacji całkowicie blaknie i traci znaczenie w morzu pieniędzy i korupcji.

Polman podaje liczne przykłady funkcjonowania organizacji humanitarnych w Rwandzie, Afganistanie, Somalii, Liberii, Sudanie, Iraku oraz Haiti. Krytykowana jest działanie tego typu organizacji poprzez pozyskiwanie coraz to nowych kontraktów, co staje się głównym celem. Oprócz tego pracownicy i wolontariusze, podczas swojego pobytu na obcej ziemi, tak bardzo nasiąkają patologicznymi zachowaniami, że sami stają się źli.

Supermarket pomocy humanitarnej

Od lat 80 obserwuje się wzrost liczby aktywnie działających organizacji humanitarnych. Dawniej liderem był Czerwony Krzyż, dziś takich organizacji jest tysiące i dalej rosną jak grzyby po deszczu. Konsekwencją takiego obrotu sprawy jest zwiększająca się ilość organizacji humanitarnych w miejscu pomocy. Mieszkańcy regionu objętego wsparciem wykorzystują ten fakt i żerują na biedzie. Sytuację tę Polman porównuje do funkcjonowania supermarketu, przytacza tu słowa dziennikarza Richarda Dowden: „Usiłowałem wyobrazić sobie jak uchodźca chwiejnym krokiem wchodzi do Gomy, zostaje osaczony demonstracyjnym marketingiem i myśli <Pójdę sobie na śniadanie do CARE. Potem zjem lunch w World Vision. Następnie wpadnę do Czerwonego Krzyża po trochę leków, a potem udam się do UNHCR po plastikową płachtę.>. Dowden czuł się w tej przestrzeni humanitarnej jak w supermarkecie przemocy.”

Business is business

Prowadzenie organizacje humanitarnej można bez obaw nazwać biznesem. Nie można się temu dziwić, ze względu na panujące na miejscu kryzysu zasady konkurencji. Pulman pisze o tym jak jedna z organizacji, która wydawała materace przestała to robić na znak protestu. Na miejscu kryzysu pojawiła się zatem luka, którą wykorzystała inna organizacja by odtąd ludzie przychodzili do niej po materace.

W dzisiejszych czasach organizacje tego typu nie napędza już pomoc bliźnim, ale pogoń za kontraktami za miliony dolarów i pozyskiwanie inwestorów. Dodatkowo o pobycie wolontariuszy decydują politycy i gangsterzy, który dyktują warunki i określają jak długo pomoc humanitarna ma być prowadzona, na jakim obszarze i jakie środki wędrują do ich kieszeni. Wolontariusze nie poradzili by sobie także bez dobrze prowadzonego PR, w końcu jest to biznes, a w biznesie trzeba wiedzieć jak zarządzać i jak prowadzić marketing.

Liczy się układ z mediami, więc dziennikarze dopytują się gdzie prowadzona jest pomoc humanitarna i w jakim celu. W większości podróż reporterów jest finansowana ze środków organizacji humanitarnej, ponieważ im większy rozgłos, tym więcej sponsorów. W efekcie w TV oglądamy jak Angelina Joli, Księżna Kate, a ostatnio Dominika Kulczyk przytula się do afrykańskich dzieci i rozmawia z nimi po angielsku. Do tego na podsumowanie relacji z obszaru dotkniętego kryzysem, patrzymy na zachodzące na sawannie słońce w przy melodii „We are the world, we are the children.”.

Pomoc w imię humanitaryzmu

Według Pulman ludzie pracujący dla organizacji humanitarnych są źli do szpiku kości. W odpowiedzi na skargę dotyczącą jakości produktów dostarczanych przez MSF-Belgie (mąka kukurydziana zbyt grubo mielona, czerwona fasola zamiast białej), pracownicy krzyczą „Let AIDS take care of them!”. Natomiast na pytanie o co właściwie chodzi w konflikcie między Tutsi a Hutu, otrzymujemy odpowiedź: „O to musisz zapytać polityków. My się tym nie zajmujemy”. Oczywiście nic nie usprawiedliwia takiego zachowania i znowu pojawia się pytanie czy organizacje humanitarne powinny właściwie funkcjonować. Jednak nie wszystko jest czarno-biała jak w reportażach z afrykańskich wiosek pokazywanych w TV. Plemienia Hutu także nie da się lubić. Za uśmiechem pełnym białych zębów kryje się chytra myśl, co zrobię z tą rolką filmu, wózkiem inwalidzkim i komu ją sprzedam. Hutu i Tutsi wymordowywali się nawzajem, potem Hutu uciekli do Gomy ze skradzionymi sprzętami, następnego dnia wracając po więcej. Zabrali ze sobą meble, zwierzęta, blachy będące częścią domów a także nauczycieli i książki. Tutsi nie zostało nic, a Hutu zbudowało na zgliszczach miasto rosnące w siłę i organizacje humanitarne jeszcze im w tym pomagały.

Co w takiej sytuacji mogą zrobić pracownicy organizacji? Oczywiście mogą zawiesić działalność na znak protestu, nie zawierać układów ze skorumpowanymi politykami i mediami. Jednak takiego protestu nikt nie zauważy, a ich miejsce zajmą inne organizacje humanitarne rosnące w siłę i wykorzystujące lukę w kwitnącym rynku humanitarnym. Karawana pojedzie po prostu dalej, a protestująca organizacja odejdzie w niepamięć.

Sama książka nie jest specjalnie odkrywcza, ponieważ większość z nas ma jednak odrobinę świadomości, że przecież ktoś musi być biedny by bogacił się ktoś. Jednak zdecydowanie nikt wcześniej nie opowiedział o tym jak funkcjonują organizacje humanitarne i nie zadał pytania o sens całej działalności.

Take care of them

Lindzie Pulman rzeczywiście brak jest obiektywizmu i w zasadzie już po pierwszym rozdziale jesteśmy przekonani o tym, że organizacje humanitarne nie powinny wspierać przemocy, korupcji, wojny, powinny za to wyjechać i już nie wrócić. Po lekturze czytelnik zastanawia się nad rozwiązaniem dylematu postawionego w książce. Odpowiedzą mogłaby prawna regulacja, która określałaby ilość przebywających w miejscu kryzysu organizacji pomocy humanitarnej. Jednak czy politycy stojący ponad prawem rzeczywiście by się do niego stosowali? Może tak jeśli zagrozić brakiem jakiekolwiek pomocy w ich regionie. Należy się zastanowić nad inną możliwością – może nie powinniśmy udzielać jakiekolwiek pomocy wcale? Oczywiście państwa ogarnięte kryzysem nie są rozwinięte gospodarczo, więc mają mniejsze możliwości, ale co takie państwa są w stanie dać nam w zamian? Wdzięczność? Ropę? Surowce? Może należałoby poczekać i dać im szansę na samodzielną walkę z kryzysem?

Uciekać czy walczyć?

Drugie rozwiązanie również nie wydaje się być odpowiednie ze względu na międzynarodowe powiązania gospodarcze. Każdy kraj jest zależny od drugiego. Powiązania polityczne to coś czego mi w książce Lindy Pulman zabrakło. Odpowiedzialność za funkcjonalnie organizacji humanitarnych ponoszą politycy, a autorka wydaje się ten fakt bagatelizować. W dodatku Pulman nie rozróżnia podziału na pomoc humanitarną i pomoc rozwojową. Pomoc humanitarna ratuje ludzi przed natychmiastową śmiercią i cierpieniem – wywołanym tsunami, trzęsieniem ziemi czy wojną. Pomoc rozwojowa ma zmniejszyć biedę na świecie: sprawić, że mniej ludzi będzie umierało na łatwe do wyleczenia choroby i więcej dzieci będzie chodziło do szkoły.

Zdarza się oczywiście, że działaniom organizacji pozarządowych brakuje komunikacyjnej sprawności, chęci do porozumiewania się między sobą i planu rozdziału dóbr. Konsekwencją takiego chaosu może być nadmiar pomocy w jednym miejscu, a niedobór w innym. Zdaniem Polman media kreują rzeczywistość – to ich zainteresowanie wpływa na niesienie pomocy dla danej grupy i na ignorowanie innej, mniej atrakcyjnej wizerunkowo, zbiorowości.

Po przeczytaniu „Karawany kryzysu” można się zacząć zastanawiać czy autorce na pewno chodziło o „karawanę” czy może o „karawan” –niosący zniszczenie i śmierć. Zanim czytelnik całkowicie się zniechęci powinien przeanalizować dane i poczytać o samej pomocy humanitarnej. Prawdopodobnie inaczej będzie patrzeć na okrągłe brzuchy dzieci w Afryce czy wiadomości o ich śmierci. Jednak trzeba pamiętać, że każdy medal ma dwie strony i zastanowić się czy Linda Pulman była w swojej ocenie obiektywna.

Miasta-państwa :)

Miasta-państwa istniały przez całą historię świata, istnieją nadal i miejmy nadzieję będzie ich coraz więcej. Polis tego typu mogą być cywilizacyjnie zintegrowane, tworząc jeden spójny kulturowo kraj – podobnie jak dziś Monako jest kulturowo zintegrowane z Francją, Andora z Katalonią, Liechtenstein ze Szwajcarią (czy nawet kantony wchodzące w skład Szwajcarii ze sobą), Watykan i San Marino z Włochami, Singapur z Malezją czy Hong Kong, Gibraltar i Malta ze Zjednoczonym Królestwem, a nawet Dubaj i inne emiraty ze sobą w ramach ZEA. Jeszcze silniej były zintegrowane strożytne polis greckie, średniowieczne księstwa Świętego Cesarstwa Rzymskiego czy renesansowe, włoskie komuny miejskie. Decentralizacja nie oznacza likwidacji pewnego jednolitego obszaru kulturowego, choć oczywiście daje możliwości większej różnorodności. Można być zjednoczonym w różnorodności i od mieszkańców danego regionu powinno zależeć z jaką kulturą chcą się identyfikować i integrować.

Gdańsk w XVII wieku
Gdańsk w XVII wieku

Pięć tysięcy lat temu wszystkie miasta rządziły się samodzielnie, a ich mieszkańcy sami stanowili i egzekwowali swoje prawo. W zasadzie pierwsze ludzkie cywilizacje wyłoniły się w postaci miast – najsłynniejsze to Jerycho (które nota bene prawdopodobnie było społecznością anarchistyczną) i sumeryjskie Uruk, Ur i Lagasz na terenie południowej Mezopotamii (gdzie wynaleziono pismo klinowe). Nawet starożytne imperia były silnie zdecentralizowane i na dobrą sprawę przypominały konfederacje autonomicznych państw podporządkowanych stolicy. U zarania imperiów zawsze było jakieś miasto-państwo: dotyczy to zarówno Rzymu, jak i Kartaginy. Cywilizacja starożytnego Egiptu zaczęła się od Teb i Memfis a cywilizację Fenicji zapoczątkował Tyr i Sydon. Najlepiej rozwiniętym cywilizacyjnie ośrodkiem w świecie starożytnym było miasto-państwo Ateny.

Mniej więcej do wieku XIV Europa była słabiej rozwinięta niż Chiny i Bliski Wschód, jednak czterysta lat później, to Europa zdominowała świat. Zmianę tę tłumaczy Eric Jones w swojej słynnej książce „The European Miracle” („Cud europejski”). Po upadku Rzymu na kontynencie europejskim nie zdołało się już rozwinąć żadne uniwersalne imperium. Od tego czasu zamiast doświadczać hegemonii uniwersalnego imperium, Europa stała się mozaiką królestw, księstw, wolnych miast, dominiów kościelnych i innych podmiotów politycznych.

W tym systemie próby łamania praw własności przez jakiegokolwiek władcę, jak zazwyczaj czyniono to w innych częściach świata, były wielką nierozwagą. W toku stałej wzajemnej rywalizacji książęta odkryli bowiem, że jawne wywłaszczenia, nadmierne opodatkowanie i blokowanie handlu nie mogły ujść bezkarnie. Karą było bowiem skazanie się na oglądanie względnego postępu gospodarczego swoich rywali, często wynikającego z przenoszenia się kapitału i kapitalistów do sąsiednich królestw. Owa możliwość „wyjścia”, ułatwiana przez geograficzną jednorodność i przede wszystkim podobieństwo kulturowe, była czynnikiem przekształcającym europejskie państwo w liberalnego stróża nocnego.

Teoria cudu europejskiego podkreśla przede wszystkim konkurencję lokalizacyjną małych jednostek politycznych na terenie Europy. Ponieważ różne jednostki polityczne były w niemal nieustannym wzajemnym konflikcie, aby przetrwać, każde z zachodnich państw, autonomicznych regionów i quasi-państewek musiało szybko adaptować innowację swoich rywali.

Dla przykładu na terenie Niemiec od podpisania traktatu westfalskiego w 1648 r. aż do wojen napoleońskich było około 234 „państw”, 51 wolnych miast i około 1500 niezależnych dworów rycerskich. Wśród tego bezliku niezależnych jednostek politycznych tylko Austria mogła być traktowana jako wielkie mocarstwo, i tylko Prusy, Bawaria, Saksonia i Hanower mogły być uznane za liczących się graczy politycznych. Z kolei w 1815 r. kongres wiedeński, który nastąpił po klęsce Napoleona, w zsadzie kontynuował post-rewolucyjną tendencję centralizacyjną i zredukował ilość niezależnych jednostek politycznych w Niemczech do 39.

Nic dziwnego, że to właśnie na terenie Niemiec w późnym średniowieczu narodził się potężny związek niezależnych, kupieckich miast – Hanza. Bogate miasta Związku Hanzeatyckiego były w stanie wystawiać większe i silniejsze armie zaciężne niż niektórzy monarchowie, polegający często na pospolitym ruszeniu szlachty. W szczytowym okresie rozwoju Hanza liczyła około 160 miast pod przewodnictwem Lubeki. Delegaci z miast hanzeatyckich zjeżdżali się co jakiś czas i opracowywali wspólną politykę (tzw. Hansetage).

W Polsce blisko związany z Hanzą był Gdańsk, który został wcielony do Polski 6 marca 1454 roku przez króla Kazimierza IV Jagiellończyka, na wniosek poselstwa Związku Pruskiego i po gdańskim powstaniu antykrzyżackim, udzielając mu jednocześnie przywileju bicia własnej monety (przywilej ten miał również Toruń). Gdańsk został zwolniony z prawa nabrzeżnego, a także dopuszczono przedstawicieli ziem pruskich do elekcji króla Polski. W 1457 – podobnie jak Toruń – miasto otrzymało tzw. Wielki Przywilej, zapewniający swobodny przywóz towarów Wisłą z Polski, Litwy i Rusi bez konieczności kontroli oraz inne przywileje, które miały wynagrodzić miastu wkład w wojnę trzydziestoletnią.

W 1525 miał miejsce tumult gdański – wystąpienie luterańskiego pospólstwa i plebsu przeciwko burmistrzowi Eberhardowi Ferberowi. Król Zygmunt August odpowiedział najpierw represjami, lecz później specjalnym dekretem tolerancyjnym dla Gdańska z 1557 uspokoił nastroje społeczne i położył kres walkom religijnym w mieście. Następnie sejm zatwierdził tzw. Konstytucje Gdańskie, które precyzowały zwierzchnie prawa króla polskiego i Rzeczypospolitej w Gdańsku oraz na morzu. Król Stefan Batory potwierdził przywileje miasta i rozszerzył tolerancję religijną na inne wyznania. Gdańsk stał się schronieniem dla obcokrajowców prześladowanych w swoich krajach za przekonania religijne, wśród których były osoby wybitne i uzdolnione. Dekret tolerancyjny był pierwszym tego rodzaju aktem prawnym w Europie.

Gdańsk pod panowaniem polskich królów cieszył się olbrzymią autonomią. Miał przywilej bicia swojej monety, odpowiadał za bezpieczeństwo całego regionu, odpowiadał za morską wymianę handlową, miał wyłączność praw miejskich w regionie, kontrolował port i udzielał obcym kupcom pozwoleń na prowadzenie handlu, wreszcie jego przedstawiciele brali udział w elekcji króla Polski. Dzięki swojej wolnej samorządności Gdańsk stał się dynamicznym ośrodkiem handlowym i posiadał rozległe kontakty handlowe z całą Europą. Jeśli historia Gdańska nas czegoś uczy, to właśnie tego, iż powinniśmy mu przywrócić utraconą władzę.

Jeśli spojrzymy na holenderskie miasta-państwa w XVI i XVII wieku, historia pokazuje nam, że nie były one samowystarczalne. Dla przetrwania były zmuszone do handlu, dlatego też ich polityka była bardziej otwarta i liberalna. Nie dziwi zatem, że po obaleniu hiszpańskich Habsburgów, Holandia stała się liberalną republiką. Trwał intensywny rozwój gospodarczy kraju, zwłaszcza części południowej. W XV w. kupcy niderlandzcy wyparli Hanzę z Morza Bałtyckiego. W XVI w. Antwerpia stała się europejskim centrum finansów. Rozwijały się porty, które dzięki związkom z Hiszpanią, mogły wziąć udział w handlu kolonialnym. W XVII w. nastąpił rozkwit gospodarczy, w wyniku którego Holandia stała się jednym z najbogatszych państw, a także potęgą morską i handlową Europy; była głównym pośrednikiem w wymianie między krajami leżącymi nad Bałtykiem a Europą Zachodnią i Europą Południową oraz koloniami. Kupcy holenderscy wypierali Francuzów z handlu z Lewantem, Portugalczyków z Afryki i Indii. Podjęli także ekspansję kolonialną w 1602 założyli Kompanię Wschodnioindyjską, a w 1621 Kompanię Zachodnioindyjską; nastąpił rozkwit nauki i sztuki, na który wpływ miał także napływ emigrantów (m.in. hugenotów z Francji oraz Żydów).

Odpowiedzią na obecne problemy gospodarek europejskich państw jest lekcja historii. Większość europejskich krajów nie funkcjonowała jako scentralizowane państwa aż do ich narodowej unifikacji między połową XIX a poczatkiem XX wieku w wyniku zidiociałego romantyzmu-nacjonalizmu i na przekór wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi. Bez tego ciągu centralizacji nie byłoby zbrodni wieku XX. (Pozwolę sobie przypomnieć często pomijany fakt przez wszechobecnych etatystów: rządy w poprzednim stuleciu zabiły, jak szacuje amerykański politolog R. J. Rummel, około 262 milionów swoich własnych poddanych – pomijając zabitych w czasie wojen obywateli innych państw! Dla porównania, czarna śmierć zabiła około 100 milionów ludzi, a grypa hiszpanka około 50 milionów ludzi  – zatem nasze własne państwa są większym zagrożeniem dla naszego przetrwania niż pandemie. Bez tej XIX-wiecznej centralizacji nie byłoby XX-wiecznych totalitaryzmów, nie byłoby dwóch wojen światowych i oczywiście dzisiejsze państwa zachodnie byłyby zdecydowanie zdrowsze fiskalnie i prawdopodobnie nie popadłyby w obecny kryzys demograficzny, który zagraża ich przetrwaniu.)

Gdy porównamy dynamikę i bogactwo greckich i włoskich miast-państw z odpowiednikami ich obecnych impotentnych i skorumpowanych rządów narodowych, przewaga tych pierwszych jako model ustrojowy wydaje się dość oczywista. Wenecja, najdłużej istniejąca republika w historii świata, dlatego tak rozkwitła, bo była zmuszona do konkurencji z Genuą i Mediolanem. Miasta-państwa miały zrównoważone ustroje polityczne, nie popadające w skrajności ani demokracji totalnej, ani dyktatury. Politycznym modelem większości włoskich komun miejskich była Signoria, coś na kształt rządów kupieckiej arystokracji z elementami wyborów. Ustrój zdecydowanie zapewniający więcej swobody swoim obywatelom niż współczesna tzw. „liberalna” demokracja.

Pierwszy w historii cud gospodarczy miał miejsce w Grecji na przełomie VI i V wieku p.n.e. Był to właśnie okres powstawania i integorwania się ze sobą w luźny, nieformalny związek greckich polis – Aten, Koryntu, Teb i skolonizowanych przez Hellenów wybrzeży Azji. W owym czasie ludy greckie wyspecjalizowały się w czterech obszarach: rolnictwie, przetwórstwie spożywczym, górnictwie i produkcji ceramiki. Decentralizacja pociągnęła za sobą boom gospodarczy, a ten powiódł za sobą rewolucję technologiczną. Narzędzia z żelaza wyprodukowane w Grecji w VI wieku p.n.e. były tak zaawansowane, że służyły jeszcze długo potem do produkcji zbroi dla Rzymu i Egiptu ptolemejskiego.

Ożywiony handel łączył ściśle wszystkie części ojkumene (gr. obszar zamieszkany), zbliżał je, a w znacznej mierze także uzależniał od siebie. Człowiek interesu mógł wszędzie czuć się jak w domu: wszystkie monarchie hellenistyczne przeszły na gospodarkę pieniężną, zastępując nią barter, wszyscy królowie bili podobne monety, we wszystkich miastach greccy bankierzy chętnie wymieniali obce pieniądze.

Zapotrzebowanie na inwestycje w czasie boomu gospodarczego zaowcowało rozwojem finansów i bankowości. Bicie stabilnej monety w polis greckich ułatwiło handel pomiędzy kupcami z najdalszych zakątków świata helleńskiego. Dobrej jakości pieniądz – czego uczy nas tak historia, jak i ekonomia – umożliwił również oszczędzanie i inwestowanie w znacznie większym zakresie. Pogłębił się podział pracy doprowadzając do niebywałego wręcz w tamtych czasach dobrobytu. Bogate społeczeństwo uniezależniło się od patronatu władzy arystokracji rodowej i wzmocniły się relacje handlowo-obywatelskie między mieszkańcami.

Rozwój handlu doprowadził do integracji dialektów plemion greckich w jeden grecki język „handlowy” (Kojne). Była to w zasadzie pierwsza, strarożytna lingua franca obowiązująca na większości obszaru Morza Śródziemnego. Kojne stała się również narzędziem i zarazem najwymowniejszym wyrazem jedności kulturalnej całego świata hellenistycznego. U stóp Akropolu w Atenach, nad jeziorem Moeris w Egipcie czy też w Suzjanie nad Eufratem Grecy zachowują te same zwyczaje i sposób życia, modlą się do jednych bogów (choć oczywiście nigdy nie odmawiają należnej czci także bóstwo miejscowym), obchodzą podobne święta, czytają podobne książki, oklaskują te same sztuki w teatrze, a przede wszystkim tak samo wychowują młodzież. Hellenem był każdy, kto był nim z ducha i kultury, kto otrzymał helleńskie wychowanie, a pochodzenie i krew nie miały w tym świecie znaczenia. I to dziedzictwo, zapoczątkowane wymianą handlową plemion greckich, na zawsze już miało odmienić tożsamość Europy i zbudować fundamenty pod jej przyszły sukces.

Zróżnicowanie regionalne starożytnej Grecji z kolei wspomagało innowacje i popularyzację najlepszych wzorców. Będąc świadkami gospodarki Aten opartej na prywatnej własności i ścisłego kolektywizmu Sparty, zarówno Arystoteles, jak i Demokryt uznali, że ta pierwsza jest lepszą formą organizacji gospodarczej polis. Niemal cała starożytna Grecja w konsekwencji przyjęła za standard ochronę własności prywatnej swoich obywateli. Koncentracja bogactwa jednak nie umożliwiała bogatym stawać ponad prawem. W Atenach, greckiej ojczyźnie prywatnej własności, system prawny nie pozwalał na zróżnicowanie wyroków sądowych wedle posiadanej własności. Obywatele byli równi wobec prawa.

Podobnie w miastach-państwach renesansowych Włoch nie było jednego (one-size-fits-all) modelu politycznego dla wszystkich. Liberalna Florencja była inna niż despotyczny Mediolan, które z kolei jeszcze różniły się od małej i względnie niezależnej Lukki. Merkantylistyczna Genua była inna niż (względnie) wolno-handlowa Wenecja. Wszystkie miasta włoskie wiązała ze sobą konkurencja gospodarcza i polityczna o przewagę na półwyspie po tym, jak Święte Cesarstwo Rzymskie wycofało się z Italii w XIV wieku, pozostawiając kraj bez rządu centralnego. Konkurencja ta stała się źródłem rozwoju, dobrobytu i potęgi politycznej włoskich miast.

W owym czasie pierwszy raz w historii człowiek mógł awansować i zyskać status społeczny niezależnie od swojego urodzenia. Była to rewolucja, którą słynny szwajcarski historyk Jacob Burckhardt nazwał „narodzinami Jednostki”. Pierwsze pokolenie humanistów renesansowych, takich jak Leonardo Bruni, Francesco Barbaro, oraz Matteo Palmieri sławili dobrobyt materialny, jako warunek niezbędny dla rozwijania „aktywnej cnoty obywatelskiej”. Renesans włoski stworzył podwaliny pod współczesną koncepcję Homo oeconomicus, człowieka racjonalnie dbającego o interes własny.

Zmagania pomiędzy miastami-państwami doprowadziły do takiej konkurencji za granicą, że eksport zaczął przewyższać import. Nawet regionalni tyrani wspierali tę konkurencję. W krajach republikańskich, takich jak Florencja i anty-despotycznych i anty-imperialnych miastach toskańskich wytworzył się sojusz, który stał się również strefą wolnego handlu. Rozkwitła w tym czasie wymiana wełną, solą, jedwabiem, oliwkami, prowadząc jednocześnie do modernizacji transportu i podziału pracy. Wyłonił się indywidualny przedsiębiorca jako funkcja społeczna, która zastąpiła średniowieczne cechy rzemiosła.

Wymownym symbolem sukcesu włoskiego renesansowego miasta-państwa była Lukka. W przeciwieństwie do Pizy, Sieny, Perguii i innych większych miast toskańskich, Lukka nie poddała się dominacji Florencji czy Mediolanu i konsekwentnie budowała swoją niezależność gospodarczą w przemyśle jedwabnym. Przywódca Lukki, Paolo Guinigi, zmodernizował system bankowy, wspierał produkcję jedwabiu i handel marmurem z Carrarą. Jednocześnie prowadził efektywną dyplomację – czasami odpierając ataki, a czasami zawierając sojusze – z potężnym rodem Visconti z Mediolanu.

Model miasta-państwa nie znikł zupełnie z dzisiejszego świata. Oligrachiczne raje wolnorynkowe, jak Singapur i Hong-Kong oraz kontony Szwajcarii (zwłaszcza Zug) oparte na demokracji bezpośredniej są ich spadkobiercami. Niemal autonomiczne regiony, jak Bawaria w Niemczech, również są podobne. Wszystkie te kraje i regiony mają dobrze wykształconą populację, niską przestępczość i bezrobocie oraz skuteczne modele gospodarcze, przypominające wysokowykwalifikowane mikro-imperia gospodarcze.

Nawet współczesne Włochy mają swój odpowiednik miasta-państwa w postaci autonomicznej prowincji Tyrolu Południowego (Prowincja Bolzano). Przez 25 lat pełnił w nim swój urząd prefekt (Landeshauptmann) Luis Durnwalder (zasłużenie pobierając za to wyższą pensję niż prezydent USA). Na przełomie wieków Tyrol Południowy stał się jednym z najlepiej prosperujących regionów Włoch i całej Europy. Niemalże nie ma w nim bezrobocia i jest wolny od długu publicznego. PKB per capita jest wyższy o 30% niż średnia włoska i dwukrotnie wyższy niż PKB per capita Sycylii. Aby ukarać swój najzdolniejszy region za sukces gospodarczy i polityczny, rząd Włoch nałożył na Tyrol Południowy trybut: od 2010 roku musi oddawać bandyckiemu Rzymowi 10% swojego budżetu, czyli około 500 milionów euro. Miejmy nadzieję, że zachęci to Tyrolczyków do secesji.

Miasta-państwa są modelem niezależności i dynamizmu ekonomicznego i społecznego. Konkurencja regionalna, nieodzowność własności prywatnej, wolna przedsiębiorczość, ambitne i odważne, wizjonerskie plany rozwoju oraz przywództwo uczciwych, lokalnych polityków przyniosły miastom-państwom dobrobyt i międzynarodowy sukces. Najwyższa pora, żebyśmy skorzystali z lekcji historii i wyciągnęli wnioski.

Obecna struktura polityczna, spadek po tragicznym wieku XX-tym, jest dysfunkcjonalna. Choć niemal 3/4 rozwiniętych krajów jest zurbanizowana – dla przykładu, prawie 3/4 Amerykanów żyje w średnich bądź dużych miastach; podobnie jest w większości krajów Europy Zachodniej – a miasta są większe, bogatsze i liczebniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, to większość ich władzy została wchłonięta przez państwa narodowe albo quasi-państwa ponad-narodowe (UE). Miasta zostały podprządkowane władzy centralnej.

Absurdy centralizacji jednak skłaniają coraz więcej ludzi do przemyślenia tej struktury. Coraz powszechniejszym poparciem, nie tylko wśród radykalnych liberałów, cieszy się idea delegacji władzy do niższych szczebli administracyjnych, zwłaszcza w przypadku dużych miast, które konkurują ze sobą na globalnym rynku. Zaskakujące, iż idea autonomicznych (eko-wege-bio-zrównoważonych) miast cieszy się nawet wśród wszelkiej maści hipsterstwa-lewactwa.

Zmiany widać nawet wśrórd mainstreamowych intelektualistów. Dla przykładu, miasta czarterowe czy statuowe, tj. formę specjalnych okręgów administracyjnych, które miałyby swoje niezależne od reszty państwa statuty prawne, odpowiadające na problemy społeczno-gospodarcze danego miejsca, zaproponował ekonomista amerykański Paul Romer (i podał przykład możliwości powstania takiego miasta w Hondurasie). Romer został zainspirowany w dużej mierze sukcesem gospodarczym Hong-Kongu: „świat potrzebuje nie jednego, a 100 Hong-Kongów”. Jeśli uda mu się przekonać polityków choć jednego państwa do tego typu projektu i odniesie on sukces, to efekt demonstracji może zachęcić resztę świata do decentralizacji i lokalne społeczności do walki o niezależność.

Potencjał polityczny autonomicznych miast jest ogromny: administracja miast działa efektywniej i taniej, decentralizacja prowadzi do większej róznorodności i daje większy wybór społeczeństwu jaki model miasta mu odpowiada najbardziej, różne struktury polityczne i reżimy regulacyjne konkurują ze sobą wyłaniając rozwiązania najbardziej efektywne. Struktura gospodarcza miast może być bardziej innowacyjna dzięki większej elastyczności regulacji władz miejskich od regulacji rządu centralnego. Najbardziej wrogi temu transferowi władzy zapewne będzie establishment polityczny istniejących państw narodowych.

W ostatnim czasie, w miejscu narodzin nowożytnego liberalizmu, Zjednoczonym Królestwie, rząd planuje przywrócić większą władzę miastom. Financial Times okrzykł te plany „Angielską rewolucją”. UN-Habitat, agenda ONZ ds. urbanizacji, w ostatnich latach zaczęła rekomendować rządom poszerzenie uprawnień władz miejskich. Coraz więcej mówi się o polityce zrównoważonego rozwoju na poziomie miast, a nie państw narodowych.

Ostatni raport OECD dot. globalnych trendów w edukacji twierdzi, że większość dużych miast ma więcej wspólnego ze sobą w kwestii problemów z systemem szkolnictwa niż z resztą swojego kraju. Duże miasta mają podobne problemy i odpowiedzi na te problemy ze strony lokalnych władz są bardziej pragmatyczne niż przesiąknięta ideologiczną walką polityka w parlamentach narodowych. To, co nie może zostać zaadoptowane z różnych przyczyn przez rząd PiS od rządu Torysów, może zostać zadoptowane przez władze Warszawy naśladujące władze Londynu. Problemy takie jak przestępczość zorganizowana, terroryzm, korki i komunikacja miejska, wywóz śmieci czy zamieszki uliczne to są zagadnienia znacznie istotniejsze dla dużych miast niż małych miasteczek i wsi, dlatego rząd centralny próbujący zadowolić wszystkich, z konieczności będzie prowadził do konfliktów między wsią a miastem.

Ani rząd brytyjski, ani ONZ, ani OECD nie kieruje się rzecz jasna ideałami libertariańskimi. Główne czynniki sprzyjające współczesnej decentralizacji i emancypacji miast to pieniądze, technologia i demografia. Miasta po prostu stały się głównymi ośrodkami światowego rozwoju gospodarczego, a przetrwanie każdej struktury politycznej jest bezpośrednio zależne od opodatkowania struktury gospodarczej. Duże populacje i silne gospodarki miast dają im silniejszą pozycję polityczną względem władzy centralnej państw narodowych.

We Francji i Japonii, dla przykładu, 3/4 wzrostu PKB w latach 2000-2010 przypisuje się dużymi miastom. Urbanizacja postępuje a siła gospodarcza megapolis, takich jak Meksyk, Seul, Delhi, Szanghaj czy Tokio, których aglomeracje mają populacje powyżej 20 milionów mieszkańców, będzie gigantyczna. Według McKinsey Global Institute w nadchodzącej dekadzie na ponad 600 największych miast będzie składało się 20% populacji i ponad połowa PKB świata. Już teraz miasta takie jak Nowy Jork mają większe PKB niż wiele innych krajów.

Ponadto globalne miasta stają się coraz bardziej podobne do siebie. Firmy, takie jak Starbucks, H&M czy Zara, zaczęły swoje funkcjonowanie od kilku sklepów w kilku miastach na początku tego wieku. Dziś są już we wszystkich większych miastach świata. W 1860 roku w Londynie zaczęto budowę pierwszego metra na świecie. Teraz jest ponad 100 sieci metra w 27 krajach-członków OECD. Miejskie wypożyczalnie rowerów zapoczątkowane w Kopenhadze w 1995 roku dziś mają naśladowców w ponad 600 miastach na całym świecie (najwięcej w Chinach; w Hangzhou dla przykładu jest 80 tysięcy rowerów miejskich). Globalne miasta stają się międzynarodowe. Restaruacje, języki, media lokalne, idee i mody stają się podobne na całym świecie.

Trendy globalne dotyczą w dużej mierze miszkańców wielkich miast. Zadłużenie gospodarstw domowych wzrasta w całym uprzemysłowionym świecie (na pierwszym miejscu jest Dania, co zwolennicy „modelu skandynawskiego” często przemilczają). Wiele z tego typu problemów można łatwiej rozwiązać na poziomie miast niż rządów centralnych. Historycznie to miasta były oazami rozwoju. Rządy centralne jedyne w czym były dobre, to organizacja dwóch wojen światowych i rujnowanie własnych obywateli opodatkowaniem, przeregulowaniem i biurokratyzacją (jak dowodzi zresztą świeży jeszcze przypadek Grecji). Globalne miasta i globalne firmy dają nadzieję na ograniczenie władzy rządów narodowych.

Jeśli rolą liberalnego rządu jest zachowanie bezpieczeństwa jednostki i jej mienia, to władza powinna być zorganizowana na jak najniższym poziomie. Nawet jeśli uważamy, że rola rządu jest większa niż liberalne pryncypia, to nadal rozsądnie jest zakładać, że miasta będą sprawniej wypełniały te zadania niż rządy narodowe. Ponadto miasta to aktywne oazy społeczeństwa obywatelskiego, gdzie rodzą się inicjatywy oddolne, aby sprostać zarówno problemom jego mieszkańców, jak i zaadresować problemy globalne. To w miastach rodzą się ruchy, które zmieniają świat.

Amerykański (socjaldemokratyczny!) think tank Brookings Institution wydał publikację pt. „Metropolitan Revolution”, dokumentującą przypadki, w których zmniejszenie wsparcia miast przez rząd federalny w czasie obecnego kryzysu finansowego spowodwało, iż miasta zaczęły same finansować rozwój budownictwa, infrastruktury, edukacji i technologii w niespotykanym dotychczas stopniu. Niektórym miastom, którym się to nie udało, jak np. Detroit, straciły panowanie nad swoimi finansami i pogrążyły się w kryzysie. Reszta miast natomiast silniej zintegrowała się z globalną gospodarką i innymi prosperującymi metropoliami.

Relatywnie szybkie wyjście Wielkiej Brytanii z globalnego kryzysu finansowego pod rządami konserwatystów, wprowadzających w życie politykę cięć wydatków i bilansowania budżetu, sprawiło, że władze miast zaczęły naśladować tę politykę. We Włoszech i Hiszpanii rządy centralne nie prowadziły tak liberalnych działań w odpowiedzi na recesję, ale ich miasta podobnie do brytyjskich starają się racjonalizować swoje budżety.

Podczas gdy Rzym nie może zapanować nad podstawowymi sprawami zarządzając budżetem centralnym, to bogatsza Wenecja protestuje, że płaci ponad 20 mln euro w podatkach federalnych więcej niż otrzymuje od Rzymu w postaci dóbr i usług. W konsekwencji w zeszłym roku przeszło 2 miliony mieszkańców Wenecji (89% populacji) zagłosowało za niepodległością miasta w niewiążącym i nieuznawanym przez Rzym referendum. Podobnie Katalonia płaci znacznie więcej Madrytowi niż uzyskuje z powrotem w postaci dóbr i usług i podobnie w listopadzie zeszłego roku lokalne władze zorganizowały niewiążące referendum, uznane za nielegalne przez hiszpański sąd najwyższy, w sprawie niepodległości. Około 80% Katalończyków opowiedziało się za wolnością. Paradoksalnie, w ostatnich latach jedynym legalnym referendum niepodległościowym był przypadek Szkocji w 2014 roku i za niezależnością zagłosowało jedynie 44,7% mieszkańców.

Miasta, które próbują się modernizować nigdyś prosiły o pomoc władze centralne, dziś coraz częściej zachowują się jak inwestorzy, zachęcając do zakładania firm pod ich „jurysdykcją”, aby firmy te rozwijały dobra i usługi na ich terytorium i wzmacniały ich markę na globalnym rynku miast. Inwestycyjną politykę miast widać zwłaszcza po kooperacji z gigantami IT, aby unowocześnić usługi miejskie (tendencja określana jako „Smart cities”). Rozwój technologii i informatyzacja usług finansowanych przez władze prowadzi do większej emancypacji i samoorganizacji społeczności lokalnych. Dla przykładu społeczności, które dążą do secesji od rządów centralnych używają ankiet internetowych do legitymizacji swoich argumentów za organizacją referendum w swojej sprawie.

Tendencja decentralizacyjna wydaje się globalna. W Europie niezależność i świetność miast i regionów jest w pamięci historycznej w wielu miejscach. W USA tradycja secesji jest żywa do dziś – ruchu libertariańsko-scesjonistyczne są prawie w każdym stanie, najsilniejszy prawdopodobnie w Teksasie. W 1969 r. Norman Mailer i Jimmy Breslin w swojej kampanii na burmistrza i wice-biurmistrza Nowego Jorku zaproponowali secesję miasta i utworzenie nowego, 51-ego stanu w ramach USA. W czerwcu zeszłego roku premier Indii po raz pierwszy w historii tego kraju zapowiedział politykę decentralizacyjną: trzeba „zakończyć politykę od góry do dołu i zacząć wprowadzać rozwój urbanistyczny zorientowany na ludzi”. Malezja planuje dalszą decentralizację swojej struktury politycznej. Nawet Chiny zmieniają swój stosunek do władz miejskich.

Zanim miasta zostały podporządkowane rządom centralnym, ich względna suwerenność w późnym średniowieczu pomogła przyciągnąć populację i bogactwo, a tym samym osłabić feudalną wieś oraz władzę centralną monarchy. Słynna bostońska Tea Party, która rozpocząła Rewolucję amerykańską, była protestem mieszkańców miasta wymierzonym w podatkowy ucisk monarszej władzy centralnej. Miejmy nadzieje, że i dziś rządy centralne nie będą miały zbyt wielkiej siły, żeby tę transformację zapoczątkowaną przez miasta powstrzymać. Miejmy nadzieję, że mieszkańcy miast zaczną się organizować politycznie przeciwko władzy centralnej. Dla prawdziwego liberała cała nadzieja na powstrzymanie marszu centralizacji politycznej pozostała w emancypacji miast i regionów.

Konsekwencje kryzysu finansowego a demokracja w UE :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

 

Philippe Legrain: Unia Europejska ma problemy z demokracją. Zaczęły się one wcześniej niż problemy finansowe. 10 lat temu Francuzi i Holendrzy powiedzieli „nie” konstytucji unijnej. Oczywiście nasza konstytucja opiera się na traktacie lizbońskim. Od tego kryzysu sytuacja w strefie euro niestety się pogorszyła. Rząd w Berlinie, Bruksela oraz Europejski Bank Centralny we Frankfurcie podjęły bardzo złe decyzje. Doszło do kryzysu finansowego, który bardzo negatywnie wpłynął na Europę, zarówno jeśli chodzi o politykę, jak i gospodarkę całej strefy euro. Wielu Europejczyków uważa, że członkostwo w UE wiąże się z recesją, dominacją Niemiec, ograniczeniami dla demokracji. Liczni Europejczycy stracili zaufanie do działań Europy w zakresie upowszechniania demokracji. To niestety wina decydentów, polityków unijnych, którzy nie zapobiegli kryzysowi, nie potrafili go zażegnać. Ta ich niemoc spowodowała, że wielu Europejczyków chce głosować na „nie”. Zatem eurostrefa musi się zmienić. Jest bardzo wiele instytucji, które funkcjonują źle, choćby instytucje finansowe w Grecji. Brakuje dobrych rozwiązań alternatywnych i właściwych mechanizmów. Nacjonaliści, ekstremiści, ci szarlatani odnoszą sukcesy, a pozostali cierpią.

Grecja od 2010 r. jest niewypłacalna. Zazwyczaj, kiedy dany kraj nie potrafi spłacić swojego zadłużenia, prowadzi się negocjacje z jego wierzycielami, tak właśnie działo się w wypadku Polski w roku 1991 czy też w wypadku Niemiec w roku 1953. Okazało się, że w 2010 r. w Grecji podejście do problemów było zupełnie inne – przede wszystkim chodziło o straty francuskich i niemieckich banków i politycy unijni stwierdzili, że kłopoty Grecji są tymczasowe, przejściowe. Postawiono w stan zagrożenia cały system finansowy Unii Europejskiej i okazało się, że rządy krajów członkowskich mają spore kłopoty. My wciąż wypłacamy Grekom pieniądze, robimy to ze względu na solidarność z tym krajem i niestety to nie jest dobra sytuacja dla sektora bankowego. Cały czas spłacamy również kredyty Irlandii, Portugalii i Hiszpanii, a te pieniądze przede wszystkim wspierają lokalne banki. Mówimy przede wszystkim o spłacaniu zaległości, zadłużenia w bankach francuskich i niemieckich. Potrzebujemy zmiany – jeżeli mamy takie zadłużenie w bankach prywatnych, jeżeli rządy państw są tak zadłużone i jeśli zmagamy się z takim kryzysem, to kraje członkowskie muszą połączyć swoje siły. Tak się nie stało, a zamiast tego kraje się podzieliły. Przede wszystkim mam na myśli Niemcy, które wystąpiły przeciwko tym znajdującym się w naprawdę trudnej sytuacji finansowej. Wierzyciele również są w trudnej sytuacji. W tej chwili eurostrefa to właściwie więzienie dłużników. Muszę stwierdzić, że UE źle się zachowuje w tej sytuacji – zmusza premierów Włoch i Grecji do wprowadzania rozwiązań technokratycznych. To są takie quasi-kolonie, można powiedzieć, że decydenci w sposób nielegalny straszą Greków, Irlandczyków i wszystkich innych obywateli. Mówi się o tym, że trzeba będzie zacząć korzystać z własnej waluty, że euro już nie będzie stosowane.

Grecja naprawdę cierpi, by poradzić sobie z zadłużeniem. Zadłużenie Irlandii wynosi 64 mld euro, co oznacza, że Irlandczycy również będą musieli jakoś sobie z tym długiem poradzić. Korzysta się z tego, że ludzie pragną się stać Europejczykami, chcą wejść do Unii Europejskiej. No i niestety, sytuacja wygląda w tej chwili bardzo kiepsko, projekt europejski ma poważne problemy. Nie jesteśmy oczywiście zaskoczeni, że Niemcy, Francja oraz instytucje unijne nie cieszą się popularnością wśród zadłużonych krajów. Podatnicy europejscy są rzecz jasna bardzo niezadowoleni, że ich pieniądze pożycza się krajom Europy Południowej, ale tak naprawdę to nie jest wina Południa, to właśnie banki powinny być uważane za głównego sprawcę tego zamieszania. Tragedia polega na tym, że podatnicy z Północy też będą cierpieć. Zadłużenie Irlandii w tej chwili zostało anulowane po to, by odsetki, które należą się prywatnym bankom, zostały zwrócone. A więc banki europejskie – można powiedzieć – w tej chwili współzawodniczą. Grecja ucierpiała na tym najbardziej. Eurostrefa jako taka w tej chwili jest ograniczona pod kątem fiskalnym, co wydaje się niekonieczne, dlatego że przepisy fiskalne w UE cały czas działają, są skuteczne. Kryzys to kryzys, jest związany z porażkami finansowymi, ale tu nie chodzi o porażki poszczególnych krajów. Niemcy z kolei obawiają się, że będą odpowiedzialni za zadłużenie wszystkich krajów, i kanclerz Merkel stwierdziła, że chce zarządzać budżetami krajów członkowskich. Komisja Europejska oczywiście zgadza się z takim stanowiskiem. Związane są z tym pewne problemy – przede wszystkim to jest bardzo niebezpieczne ze względów gospodarczych, bo jeżeli posługujemy się tą samą walutą, to musimy też prowadzić taką samą politykę fiskalną. Jeżeli tylko coś się zadzieje, to politycy unijni natychmiast pokazują się w telewizjach i mówią: „Musicie przestrzegać polityki unijnej!”. Jak ludzie się czują, kiedy słyszą takie deklaracje? Nie lubią urzędników brukselskich, bo oni zabierają demokrację – demokrację w kontekście podatków i polityki fiskalnej. Tak naprawdę dochodzi wtedy do sytuacji ekstremalnych.

Trzeci problem to Europejski Bank Centralny – najbardziej niezależny bank na świecie. Jest duża różnica pomiędzy nim a niezależnym bankiem centralnym w Polsce albo w Wielkiej Brytanii. Te banki zachowują niezależność w realizowaniu transakcji, ale tak naprawdę odpowiadają przed swoimi rządami, są częścią tych rządów. Europejski Bank Centralny nie ma takiego politycznego władcy, nie ma tak naprawdę rządu strefy euro. I jest zawieszony ponad wszystkimi państwami członkowskimi. Na początku, kiedy w latach 2010–2012 rozpoczęła się panika, jeżeli chodzi o politykę fiskalną, wszyscy patrzyli, co zrobi EBC. Okazało się, że EBC nie zrobił nic i pozwolił, żeby panika się rozrastała, pewne interwencje podjęto dopiero w roku 2012. Zatem politycy wykonali pewne działania, ale tak naprawdę one nie miały bezpośredniego wpływu na politykę. W eurostrefie nie działo się nic pozytywnego, a wręcz okazało się, że koszty prowadzenia polityki się zwiększyły. A więc niezależność, o której mowa, powinna być zweryfikowana przez wszystkie 28 państw członkowskich, to trzeba uzgodnić, wynegocjować, być może poprzez referendum. Okazuje się, że EBC ma ogromną siłę, potężną władzę i kiedy patrzymy na jego odpowiedzialność pod kątem tego, co się dzieje na przykład w Stanach Zjednoczonych, widzimy, że EBC nie prowadzi dialogu, nie słucha tego, co mają do powiedzenia państwa członkowskie, nie bierze pod uwagę ich stanowisk. Urzędników EBC nie można ukarać za to, że źle wykonują swoje obowiązki…

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację. Decyzje podejmowane na poziomie unijnym muszą być otwarte, odpowiedzialne i powinny uwzględniać wybór demokratyczny. A więc zamiast strefy euro, która przede wszystkim uwzględnia interesy niemieckie, domagamy się mechanizmu, który będzie uwzględniał interesy wszystkich krajów członkowskich. Chcemy dobrych inwestycji i korzyści dla wszystkich. Oznacza to, że musimy odrzucić wszystkie ograniczenia, które po prostu krępują nam ruchy. EBC musi zacząć działać jak prawdziwy bank centralny – niech będzie bardziej odpowiedzialny i niech nie miesza się do polityki. Rozumiem, dlaczego Polacy chcą być częścią strefy euro, dlaczego chcą działać w ramach strefy euro – chodzi o poczucie europejskości. To jest złoty wiek dla Polski, tak naprawdę Polska nigdy nie odnosiła takich sukcesów gospodarczych, jakie odnosi teraz, w zasadzie jest na podobnym poziomie co Niemcy. Jeżeli dołączycie do strefy euro, to okaże się, że nagle stracicie kontrolę nad własną gospodarką, staniecie się politycznym sługą Niemiec, a to nie leży w waszym interesie. To nie leży w interesie Unii Europejskiej, dlatego bardzo państwa proszę, żebyście tego nie robili, zanim strefa euro nie zostanie naprawiona. Dopiero wtedy będzie można rozważać przystąpienie do niej.

 

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację.

 

Leszek Jażdżewski: Skoro to wszystko wina Niemców, to dobrze będzie teraz zapytać Jana-Wernera Muellera o jego opinię na ten temat.

Jan-Werner Mueller: Bardzo dziękuję, szczególnie serdecznie dziękuję za niezwykłą możliwość opowiadania o ocalaniu demokracji. Mamy teraz do czynienia z ogromnym kryzysem, kryzysem uchodźców, który stanowi prawdziwe wyzwanie dla Unii Europejskiej. Nie wiem, na ile produktywne są takie porównania, ale jestem pewien, że oba te kryzysy wskazują na dokładnie taki sam problem strukturalny, który leży u ich podstaw. Tym problemem jest to, w jaki sposób zarządzać, albo może, jeśli nie podoba nam się takie określenie, jak politycznie oswoić taką sytuację.

Jak już powiedział Philippe, obecnie znajdujemy się w bardzo trudnej sytuacji. Projekt, który miał połączyć Europejczyków, podzielił poszczególne narody. Stał się maszyną, która nasila konflikty międzynarodowe, zamiast je łagodzić. Może należy o tym myśleć w inny sposób, może należałoby wyróżnić dwa podejścia do oswojenia tych wzajemnych zależności. Można skorzystać z pomocy osób rządzących albo też z ruchów i działań ponadnarodowych. Mamy system zasad, zarówno w strefie euro, jak i w kwestiach uchodźców i wielu innych. Wiemy również, że te zasady nie są przestrzegane, wszyscy to przyznają w odniesieniu do Dublina, w wypadku eurostrefy, a tymczasem słyszymy głos, który mówi: „Jeżeli zacieśnimy te reguły, jeśli będzie ich pilnować Bruksela, to następnym razem wszystko się uda”. Ale to już powtarza się od pięciu lat, więc raczej przestajemy wierzyć w to, że te zasady w przyszłości będą przestrzegane. Alternatywą może być zatem polityka paneuropejska, która wypracuje różne podejścia do zarządzania wzajemnymi zależnościami. Problem w UE jest taki, że strukturalnie UE nie jest zdolna do prowadzenia takiej paneuropejskiej polityki. Oczywiście istnieją pewne wyjątki, nie chcę powiedzieć, że wybory do instytucji europejskich w ubiegłym roku były bezsensowne, ale wiem, że takie ogólne europejskie podejście będzie bardzo trudne do wypracowania. Oczywiście ktoś może powiedzieć: „Dobrze, zasady to jedna rzecz, a polityka to co innego”. Rozumiem taki argument, bo zasady są wynikiem działania polityki, to się wszystko ze sobą łączy. Ale ważne jest, by te zasady były odpolitycznione, by zostały w końcu ustalone podczas debat ogólnoeuropejskich. Powiem coś bardzo konwencjonalnego – żeby poradzić sobie z tą sytuacją, trzeba zrobić to, o czym mówi się już od kilku lat: sprawić, żeby Komisja Europejska stała się rządem europejskim. Oczywiście z definicji pewne funkcje KE umożliwiają takie działanie, ale w wielu państwach członkowskich jest to realizowane nieco inaczej. Dlaczego – moim zdaniem – jest to takie ważne i – miejmy nadzieję – nieuniknione? Status quo trzeba postrzegać w dwóch konspektach, przede wszystkim trzeba pamiętać o powielaniu konfliktów narodowych, trzeba – jeśli zasady są naruszone, jeżeli te zasady się nagina albo zawiesza lub gdy się okazuje, że wychodzą one poza ramy europejskie. Wiele osób nie uważa, że to jest coś oczywistego, jeżeli weźmiemy pod uwagę na przykład sytuację w Grecji. Trzeba jednak pamiętać, że projekt europejski zawsze był projektem opartym na prawie. Jeśli zaczniemy podważać rządy prawa w Europie, to staniemy przed poważnym problemem. Jeśli chodzi o wiceprezydenta KE, to on również odpowiada za praworządność. Oczywiście mamy wielu urzędników, którzy podnoszą rękę i mówią: „Tak, ja jestem od tego, żeby prawo było przestrzegane”, mamy sędziów, ale nie o to mi chodzi…

Przejdę do nieco innej kwestii – do drugiej grupy uwag, która, mam nadzieję, otworzy dyskusję. Czasami urzędnicy Komisji Europejskiej mówią o kryzysie rządów prawa w innym kontekście. Podnoszę tę kwestię, ponieważ mówią o tym, co wkrótce może zdarzyć się w kraju, który jest sąsiadem Polski, a właściwie już się zdarzyło – mówię tutaj o szczególnym wyzwaniu dla rządów prawa i demokracji, które ulegają pogorszeniu w samych państwach członkowskich. Czasami może to być, choć nie zawsze, wynik ogólnego kryzysu praworządności w UE. Wszyscy się na razie zgadzają, że UE nie ma przekonujących podejść czy instrumentów, które poradzą sobie z wyzwaniami, jakie stanowi rząd Orbána. Może więc warto się zastanawiać nad tymi wyzwaniami, pamiętając o polityce i o zasadach. Musimy wyciągnąć wnioski z przeszłości. O co mi chodzi? O to, że możemy wyobrazić sobie scenariusz, który zakłada, że jeśli coś w kraju pójdzie nie tak, to powinna istnieć grupa partii ponadnarodowych, która porozmawia z innymi członkami za zamkniętymi drzwiami. W pewnym sensie starają się to robić z Węgrami liderzy UE, ale nie do końca dobrze to wychodzi. Okazuje się, że przestrzeganie fundamentalnych zasad unijnych nie zawsze jest priorytetem. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z sytuacją, w której przestrzeganie zasad w sposób odpolityczniony działa. Musimy uważać na to, co chcemy osiągnąć, albo inaczej – polityka oznacza dokonywanie wyborów, oznacza pluralizm, bo to właśnie są te wybory, ale pluralizm w ramach ustalonych parametrów. Jeśli coś wykracza poza te parametry, tak jak na Węgrzech, daje aktorom, którzy nie zostali demokratycznie wybrani, pole do przestrzegania tych parametrów.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Czytając program Igrzysk Wolności, myślałem o dyskobolu, właśnie o idei igrzysk. Ale bardzo ważnym aspektem demokracji w Europie jest też urbanizacja, życie w miastach. O tym się mówi bardzo rzadko. Demokracja, jak wszyscy wiemy, to kwestia instytucji, ale to też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić. Nauczyliśmy się, że symbolicznie jest to bardzo istotne, by te scenariusze czy przestrzenie publiczne pozwalały ludziom na gromadzenie się i wspólne dyskutowanie. Myślę o tym, co na przykład stało się na Majdanie. W Unii Europejskiej ciekawe jest to, że trudno mówić o tak zwanej sferze publicznej. Nie mówię o tym, co się dzieje w Grecji; teraz można powiedzieć: „Dobrze, mamy kryzys w strefie euro, więc trzeba o tym wspólnie rozmawiać, ale to zupełnie inna kwestia”. Nie ma czegoś takiego, co można by nazwać przestrzenią publiczną dla Europejczyków, gdzie mogliby się zebrać, coś omówić czy nawet przeciw czemuś zaprotestować. Oczywiście mamy instytucje zbiorowe, one nawet mimo że są instytucjami rządzącymi całą Europą, zostały rozproszone po różnych miejscach. A więc wszystkie kraje, pomijając ich ogromną różnorodność wewnętrzną, muszą mieć taką strefę publiczną. Na przykład w USA mamy National Mall. Czy możemy sobie to wyobrazić w kontekście europejskim? Jesteśmy Europejczykami – czy moglibyśmy zebrać milion podpisów i zawieźć je do Komisji Europejskiej? Może tak, ale trudno sobie wyobrazić jak to zrobić. Czy poza taką biurokracją można sobie wyobrazić w tym kontekście coś innego?

 

Demokracja to kwestia instytucji, ale też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić.

 

Iwan Krastew: Mówiła już Wielka Brytania, mówiły Niemcy, to czego się spodziewać po Bułgarii? [śmiech] Moim zdaniem bardzo ważna jest charakterystyka, cecha doświadczeń narodowych. Chciałbym powiedzieć o tym, jaka jest perspektywa bułgarska. Mamy coraz większą tolerancję dla – nazwałbym to – nieporządku. Rainer Maria Rilke mówił o tym, co to znaczy zwycięstwo. Ostatnie siedem lat było dla UE bardzo dramatyczne. Philippe powiedział mi, że w kontekście gospodarczym siedem lat temu UE generowała 37 proc. światowego PKB, a teraz ta wartość spadła do 21 proc. To jest tylko siedem lat. Tak bardzo skupialiśmy się na sobie, że nie zauważyliśmy, jak stajemy się dla świata coraz mniej istotni. Dlaczego tak się stało? Niektórzy mówią, że wszystko się zdarzyło, ale nic się nie zmieniło. Mamy do czynienia z kryzysami – kryzysem uchodźców, kryzysem greckim – ale w UE przyjmujemy pewne rzeczy za status quo. Widzimy, że wszystko się zmieniło, ale nic się nie stało. Jednak my przetrwaliśmy jako Unia Europejska.

Moja historia jest znacznie prostsza. Chciałbym powiedzieć, po pierwsze, o perspektywie finansowej. Nie jest to istotne z punktu widzenia gospodarczego, ale psychologicznego. Zgadzam się, że mówimy o kryzysie wzajemnych zależności. Siedem lat temu postrzegaliśmy wzajemne zależności jako odpowiedź na kryzys, a teraz postrzegamy je jako problem. Taki przykład z obszaru bezpieczeństwa – siedem lat temu cieszyliśmy się, że jesteśmy w stanie odgrodzić się od Rosji i byliśmy bezpieczni, a teraz uważamy Rosję za źródło niebezpieczeństwa. Na wszystkich tych poziomach okazuje się, że wszystko, co wczoraj było rozwiązaniem, odpowiedzią, dzisiaj staje się problemem. Czy to więc nie jest tak, że świat się nie zmienił, ale zmieniła się nasza percepcja świata, w którym żyjemy? W 2010 r. barometr europejski pokazał, że 60 proc. Europejczyków było przekonanych, że ich dzieci będą żyły w lepszym świecie. Kiedy Niemcy zasugerowały zmiany strukturalne na Południu Europy, odpowiedź była taka, że przerabialiśmy to już w latach 90., ale wtedy perspektywy były lepsze, ludzie spodziewali się lepszej przyszłości. Wtedy te zmiany, te polityki postrzegano jako dobre, a dziś jest inaczej. Dziś UE ma do czynienia z kryzysem, który rządzi się zupełnie inną logiką. Mamy kryzys ukraińsko-rosyjski, mamy też kryzys brytyjski, gdzie Wielka Brytania zastanawia się, czy nie odłączyć się od UE. Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej między krajami biednymi a bogatymi, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze. Nie chodzi o to, by wszyscy głosowali tak samo, problem tkwi w tym, by rząd, który zostanie przez nich wybrany, pokazał, że jest w stanie poradzić sobie z pewnymi sytuacjami. Jeśli chodzi o kryzys rosyjski, to mamy do czynienia z inną sytuacją. Niemcy zdecydowały się zadziałać wbrew swemu interesowi, poświęciły relacje z Rosją na rzecz interesu Unii Europejskiej. A więc pytanie brzmi: „Jak możemy mieć pewność, że ci, którzy stracą na kryzysie europejskim, czyli na przykład Grecja, wykażą solidarność z Polską czy z krajami bałtyckimi, skoro mają poczucie, że te kraje nie były solidarne z nimi w czasie kryzysu?”. Mogą po prostu uważać, że już nikomu nic nie zawdzięczają. Do tego kryzys związany z uchodźcami… To jest jedyny kryzys o charakterze ogólnoeuropejskim. Z mojego punktu widzenia pokazał on najważniejszą lukę w europejskiej rzeczywistości. Tutaj również potrzebujemy wspólnej polityki europejskiej, ale efektem jest renacjonalizacja odczuć publicznych. Nie ma ani jednego kraju, który uważałby, że Bruksela będzie w stanie poradzić sobie z tym kryzysem. Tutaj nie ma znaczenia narodowość. To są problemy, które stoją przed UE. Oczywiście mówimy o tym, że demokracja ocali Unię Europejską. Pamiętam swoje początki na uniwersytecie, kiedy rozmawialiśmy o tym, że rozwiążemy problemy z socjalizmem. Nie chodzi o to, by mówić o demokracji, ale o to, by zachować równowagę i by pewne projekty przetrwały. Tego się nie da załatwić od ręki, trzeba wziąć pod uwagę interesy partii, krajów i ludzi.

Początkowo istniały dwie hipotezy. Jedna, że kryzys finansowy zdestabilizuje reżimy takie jak chiński czy rosyjski, ponieważ w dużym stopniu wierzono, że ich siła zależy od możliwości zapewnienia dóbr ekonomicznych. To dotyczyło Chin i Rosji przed rokiem 2009, ponieważ początkowo okazywało się, że dobrostan ludzi znacząco urósł. Druga hipoteza mówiła o tym, że kryzys wpłynie na demokrację, że wiele systemów demokratycznych upadnie, będziemy mieli do czynienia z rządami autorytarnymi i że tak naprawdę nie wiadomo, jakie się pojawią reakcje. Powiem coś, co właściwie jest trzecią hipotezą – zmiana uprawnień niektórych reżimów autorytarnych. Jeśli chodzi o Krym, to okazało się, że z jednej strony Putin zyskał poparcie, ale z drugiej strony UE nie prowadziła polityki alternatywnej. Oczywiście możemy wymieniać rząd co pół roku, ale nie możemy zmieniać polityk gospodarczych. Teraz te polityki muszą być bardziej elastyczne, ale pod jednym warunkiem: ich celem nie może być zmiana rządzącej klasy politycznej. Wkrótce to się zmieni, ale nie sądzę, żeby świat dużo zyskał, jeżeli te dwa rozwiązania będą ze sobą współzawodniczyć.

 

Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze.

 

Leszek Jażdżewski: UE od samego początku prowadziła projekty kierowane do elit, były one całkiem nieźle realizowane, elity zyskiwały demokrację. Ale dzisiaj jeszcze ważniejsze jest tworzenie demokracji i utrzymywanie jej. Czy UE przetrwa, jeżeli będzie prowadziła taką politykę masową? W latach 50. i 60. ta polityka wyglądała zupełnie inaczej. Polityka to głównie emocje, zawsze tak było. Kiedy mówimy o Unii Europejskiej jedyną emocją, którą to wywołuje, jest opowiedzenie się po jednej ze stron: albo jesteśmy za UE, albo przeciw niej. Nie ma żadnej socjalistycznej albo liberalnej polityki unijnej – jest albo polityka unijna, albo krajowa. I to mi przypomina pewien artykuł Magdy Melnyk, który niedawno czytałem. Jest na temat Hiszpanii i Katalonii. Mówi się w nim o bardzo energetyzującej masowej fieście w Katalonii, która zebrała bez porównania więcej uczestników, wywołując ogromne emocje, niż smutne i nudne oficjalne hiszpańskie uroczystości z przemowami króla i paradą wojskową. Ta krajowa, narodowa polityka, nacjonalizm tworzą właśnie takie emocje. Zastanawiam się więc, dlaczego jest tak niewielu proeuropejskich liderów, którzy potrafią się cieszyć tymi emocjami. Mamy polityków antyeuropejskich, mamy Orbána – oni lepiej grają na emocjach. Lepiej niż politycy proeuropejscy. Emocje – jak sądzę – oddziałują bardzo skutecznie i to głupie, że politycy proeuropejscy nie chcą ich prowokować. Chciałbym zapytać Jana-Wernera Muellera o Niemcy. Kilka razy mówiłeś o tym kraju w swoim przemówieniu. Czy Niemcy rzeczywiście mogą być hegemonem? Czy Niemcy będą umiały poradzić sobie z tym problemem, czy będą umiały być bardziej proeuropejskie? Bo cóż, polityka niemiecka wspiera przede wszystkim federacje. Nie zareagowałeś na oskarżenia Philippe’a, kiedy mówił, że Niemcy zmuszają pozostałe państwa członkowskie do tego, by zachowywały się tak, jak Niemcom pasuje.

Jan-Werner Mueller: Nie, nie będę reagować na te oskarżenia, ponieważ nie jestem rzecznikiem Niemiec. Ja jestem politologiem, więc mój język jest nieco inny, ale chciałbym wspomnieć o dwóch sprawach, potem może powiem nieco na temat Niemiec i ich stanowiska.

Przede wszystkim – jeśli chodzi o integrację – w debatach takich jak ta zawsze zapomina się o historii, wpuszczamy ją gdzieś tylnymi drzwiami. Oczywiście możemy sobie mówić, że potrzebujemy dobrego klimatu w Europie, ale powinniśmy wyrażać pewne oczekiwania co do tego, czym Europa powinna być, jak historycznie ją sobie wyobrażamy. Powiedziałeś o elitach w początkach tworzenia UE. Musimy pamiętać, że na początku, kiedy mówiliśmy o integracji UE, nie mówiliśmy o demokracji. W latach 50. wcale nie mówiliśmy o demokracji, wspólnota europejska chciała przede wszystkim pokoju, chciała dobrobytu, chciała politycznego spokoju. Pojęcia demokracji i praw człowieka wprowadziła Rada Europy. Na początku zwracaliśmy uwagę na dobrobyt i chodziło o to, by wszystkie kraje wygrywały, by wszyscy obywatele otrzymywali korzyści bez względu na to, czy byli bogaci, czy byli biedni. Ironicznie możemy powiedzieć, że UE przywłaszczyła sobie prawa człowieka. Oznacza to, że czujemy się bardziej uprawomocnieni, by żądać od UE regulowania wszystkiego na terenie Europy. Rada Europy tak naprawdę jest w tej chwili instytucją nieco zmarginalizowaną. Zatem ten obraz staje się zbyt skomplikowany. Tak, na początku mieliśmy elity, to one wiodły prym.

Druga rzecz – jak zaangażować masy? O Boże, jak mamy doprowadzić do tego, by masy stały się bardziej emocjonalne? To strasznie trudne. Mamy przyjąć jakiś pięcioletni plan, który spowoduje, że ludzie będą bardziej entuzjastycznie postrzegali EU? Myślę, że to nie miałoby sensu. Przede wszystkim tym, z czym się dzisiaj borykamy, jest konfrontacja – z jednej strony mamy demokrację, a z drugiej strony technokratyzm. Nie wiem, czy państwo się ze mną zgodzą. Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

Na koniec powiem coś, co jest dosyć kontrowersyjne. Właściwie ciągle słyszymy: „Wzmocnijmy Unię Europejską, niech będzie w niej więcej demokracji”. Parlament powinien się składać z rządu i z opozycji. Potrzebny jest ferment, musimy tworzyć wielkie koalicje, które będą ten ferment powodować, co przełoży się na zmiany. Ważne jest, byśmy wiedzieli, jakie są problemy; jeżeli ich nie poznamy, nie będziemy wiedzieli, jaki kierunek obrać, nigdy nie osiągniemy naszych celów. Mam nadzieję, że wkrótce doczekamy się takiej zmiany.

 

Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

 

Leszek Jażdżewski: Jedno słowo na temat Niemiec.

Jan-Werner Mueller: Tak, wszyscy pytają o Niemcy. Postaram się stawić czoła temu wyzwaniu. Być może należy zadawać pytania dotyczące Francji i Wielkiej Brytanii. Francja zupełnie wypadła z tych dyskusji, wyłączyła się z nich. 10–20 lat temu to by było nie do pomyślenia, to naprawdę szokujące, że w tej chwili także Niemcy wycofały się z tych dyskusji. Oczywiście w naszym rządzie jest człowiek, który powiedział, że Grecja powinna wylecieć z UE, z tym że tak naprawdę on wcale nie ma takich głupich pomysłów jeśli chodzi o wychodzenie z kryzysów. Myślę, że przede wszystkim trzeba zmienić sojusze, trzeba zmienić stosunki pomiędzy Francją i Niemcami. Jeżeli te dwa kraje się dogadają, to wtedy i Wielka Brytania włączy się do dyskusji. I to pomoże nam wypracować europejski spokój. Tutaj nie ma dobrych i złych rozwiązań, tak naprawdę potrzebna jest sztuka kompromisu.

Następna rzecz, o której warto powiedzieć, to budżet Komisji Europejskiej, który jest coraz bardziej ograniczony i wszyscy bardzo się tym denerwują. Uważam, że tak naprawdę stroną odpowiedzialną za taki stan rzeczy jest Wielka Brytania, nie Niemcy ani nie Francja, więc nie ma co spekulować odnośnie do Niemców i ich stanowiska.

Leszek Jażdżewski: Taka krótka myśl dotycząca tego, co powiedziałeś – mam wrażenie, że relacje na poziomie UE niby istnieją, ale nie idą za tym decyzje polityczne, jeśli o chodzi o Francję, jeśli chodzi o Niemcy. Chciałbym zadać pytanie Philippe’owi. W swojej książce piszesz o tym, jak się zająć zadłużeniem, jak finansować biedne kraje, jak bogate kraje powinny się w ten proces zaangażować. Czytałem twoją książkę i zastanawiałem się, że tak naprawdę jedynym instrumentem, który się wdraża, jest zwalnianie z zadłużenia ubogich krajów. Być może powinniśmy zbiorowo anulować długi, oczywiście w sposób koordynowany? Co by się wtedy stało?

Philippe Legrain: Miałem najpierw zająć się pierwszym pytaniem, które zadałeś, ale zacznę od tego drugiego. W 2007 r. politycy zachodniego świata stwierdzili, że zmienią podejście do kryzysu w stosunku do tego, co się działo w latach 30. Stwierdzili, że gospodarkę trzeba stymulować, trzeba wprowadzić wiele reform. No i oczywiście, że trzeba się zająć zadłużeniem po to, by poprawić sytuację gospodarczą. W Stanach Zjednoczonych w stosunku do tego, co działo się w latach 30. ubiegłego wieku, wyniki nieco się poprawiły. Ale problem jest taki, że staramy się wprowadzać systemy gospodarcze, które tak naprawdę są dysfunkcyjne, które nie działają. Mamy ogromne obciążenia dotyczące zadłużenia, sektor prywatny musi finansować sektor publiczny i vice versa. Patrzymy też na kraje takie jak Chiny, również bardzo zadłużone. Poza tym i kraje rozwijające się mają ogromne problemy finansowe. Wiemy, że gospodarka chińska zaczyna spowalniać, dlatego że w Stanach Zjednoczonych z kolei sytuacja gospodarcza się poprawia. I wiemy, że gospodarki głównie rozwijają się dzięki kredytom, a przez to coraz bardziej wzrasta poziom zadłużenia i wybucha kryzys. Bardzo trudno jest nam radzić sobie z tymi kryzysami. Rozumiem, dlaczego mówicie, że nie chcecie mieć planów w zakresie anulowania zadłużenia, jak w latach 30., ale musimy to robić w sposób stopniowy. Jeżeli chodzi o poziom zadłużenia na świecie, to jest po prostu niemożliwy do spłacenia, niezależnie od tego czy patrzymy na UE, czy też na Stany Zjednoczone. Ale i tak musimy się tą sprawą zająć, więc trzeba wdrożyć zasady polityczne, gospodarkę polityczną. Inaczej to wyglądało w latach 2007–2008 niż w latach 2010–2012. Oczywiście sytuacja w tej chwili jest dosyć trudna, ale na razie jakoś dajemy sobie radę. Wierzyciele chcą odzyskać swoje środki. Musimy patrzeć w przyszłość i albo będziemy mieli do czynienia z ogromnym kryzysem finansowym, albo pojawią się polityczne presje i zostanie zastosowany model historyczny.

Wrócę do pytania dotyczącego charakteru Unii Europejskiej. Na początku robiliśmy taki projekt unijny, gdzie chcieliśmy spełniać cele polityczne, stosując podejście technokratyczne. Na początku lat 50. ubiegłego wieku demokracje narodowe stały się bardziej otwarte i liderzy unijni zaczęli podejmować w Brukseli decyzje za zamkniętymi drzwiami, dlatego Unia Europejska została zalana polityką, na przykład dotyczącą podatków. I ta polityka technokratyczna w tym momencie nie jest akceptowalna. Podoba mi się kontrast pomiędzy demokracją a populizmem. Patrzę na to, co robi Komisja Europejska. Wszyscy uważamy, że populizm jest zły. Ludzie, którzy pracują w KE, uważają, że wiedzą, co stanowi najlepsze rozwiązanie. Oni niestety nie słuchają obywateli – gdyby to robili, to sprawa znacznie by się poprawiła, udałoby się nam lepiej rozwiązywać te problemy. Przecież elity tak naprawdę nie rozumieją, jak wygląda życie szarego człowieka. Elity jeżdżą limuzynami, skąd mogą wiedzieć, co czuje pasażer komunikacji miejskiej? Potrzebna jest nam autentyczna polityka, polityka wyboru. Nie można tylko cały czas patrzeć na różne, konkurencyjne wobec siebie, możliwości działania. Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Bardzo potrzebna jest nam większa stabilizacja polityczna. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie. Jeżeli wprowadzamy podatki, to te podatki muszą być reprezentatywne, to musi być sprawiedliwe. Tymczasem w tej chwili słyszymy państwa członkowskie i ich obywateli, którzy mówią: „Podatki narzuca nam Unia Europejska, nie chcemy ich”.

 

Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie.

 

Leszek Jażdżewski: To teraz pytanie do Iwana – czy taka polityka jest w Europie możliwa?

Iwan Krastew: Chciałbym opowiedzieć o badaniach, które zostały przeprowadzone w roku 2010. Starano się sprawdzić, jaka była opinia Niemców na temat Grecji; mówiono o edukacji, która nie była istotna, o przynależności partyjnej, statusie i interesie gospodarczym. Ciekawe było to, że po udzieleniu odpowiedzi respondenci mieli możliwość przekazania 100 euro na dowolną organizację dobroczynną. Było tych organizacji bardzo dużo, niektóre były na poziomie europejskim, a niektóre na przykład wspierały dzieci w Afryce. Ci, którzy chcieli dać te pieniądze na dzieci w Afryce, wspierali też solidarność, jednak solidarność na poziomie europejskim, z emocjonalnego punktu widzenia, jest trudna do utrzymania. Dlaczego powinniśmy dać te pieniądze Grekom, a nie głodującym dzieciom w Afryce, przecież możemy te pieniądze dać ludziom, których znamy, którzy tych pieniędzy potrzebują – i to jest właśnie dobry przykład solidarności. Po procesie edukacji stało się jednak coś innego, zmieniła się dynamika po kryzysie finansowym. Przeprowadzono na ten temat wiele badań. Wsparcie dla Brukseli opierało się na zaufaniu lub jego braku. Społeczeństwa z Północy ufały Brukseli tak samo jak swoim rządom, była bardzo silna korelacja pomiędzy Niemcami, Szwedami i innymi północnymi nacjami, ponieważ one wierzyły Brukseli, ufały, że ich rządy mogą wpływać na Brukselę. Jeśli chodzi o sytuację Polski, to nie wiem, jak to jest, ale w wypadku na przykład Bułgarii logika była taka: „Nie wiemy, kim są ci ludzie, ale oni na pewno nie są bardziej skorumpowani niż nasi politycy”. I tu znowu pojawiała się kwestia: „Nie wierzymy swojemu rządowi, więc nie wierzymy rządowi w Brukseli”. Dlatego tak niechętnie zgadzamy się na to, by Bruksela podejmowała pewne decyzje.

Jeżeli chodzi o sytuację w Barcelonie czy o kryzys uchodźców, to zaszła pewna zmiana. Okazuje się, że niektórych decyzji nie chcemy pozostawiać Brukseli, wolimy, żeby podejmowały je nasze rządy, chociaż nie do końca jesteśmy przekonani, że one o nas zadbają. Mieliśmy słynną książkę „The European Rescue of the Nation State”. Projekt europejski tak naprawdę nie miał zaszkodzić państwowości, miał po prostu wzmocnić tę władzę na poziomie narodowym. Teraz widzimy, że poziom integracji europejskiej daje niektórym prawo do powiedzenia: „Chcę być częścią Unii Europejskiej, ale nie widzę powodu, dla którego miałbym być częścią Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii”. To jest pewien problem, to jest nowa sytuacja. Wcześniej UE miała te kraje scalać, a teraz kwestia integracji europejskiej staje się problemem. Skoro regiony są ważniejsze niż poszczególne kraje, to czemu właściwie mielibyśmy to utrzymywać?

I jeszcze jedno – co mnie zatrważa w polityce europejskiej? Nie chodzi o podejmowanie głupich decyzji, bo one są podejmowane przez różne rządy w różnym czasie na różnych poziomach. Ale demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Trzeba się zastanowić, co odróżnia systemy demokratyczne – one po prostu nie potrafią podejmować decyzji. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony. Weźmy pod uwagę populizm – to była zawsze część demokracji, jeśli nie będziemy mieć elementów populizmu w swoim rządzie, to nigdy nie będziemy wiedzieli, co takiego złego jest w rządzie populistycznym. Staramy się stworzyć system, w którym nigdy nie damy ludziom możliwości dokonywania złych wyborów. To jest znacznie większy problem, bo technokracja i populizm są częścią równowagi demokratycznej. Ona oczywiście będzie się zmieniać, będą różne cykle, ale to jest trochę tak jak w latach 90., gdy wierzono, że już nie ma takich cykli biznesowych, a potem, kiedy przyszedł kolejny kryzys, to okazał się bardziej katastrofalny niż kryzys, którego można oczekiwać przy normalnych cyklach biznesowych.

Jeszcze doświadczenie bułgarskie – zmieniały się rządy, nikt w Bułgarii nie został wybrany ponownie, głosowaliśmy na bardzo dziwnych ludzi. I zadaliśmy sobie pytanie: jak to jest możliwe, że ludzie w UE głosują tak, a nie inaczej? Zachęcamy ludzi do tego, żeby próbowali, oni traktują populistów jak jakieś narkotyki, dopalacze: „Spróbujmy, zobaczymy, co się stanie”. Nie spodziewamy się, że stanie się coś złego, ale to jest bardzo niebezpieczne założenie. Wyborcy nie mogą stracić czujności, muszą uważać na to, jakich dokonują wyborów, bo sytuacja może się stać niebezpieczna, a kryzys finansowy może przynieść znacznie gorsze rezultaty, niż się spodziewamy.

 

Demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony.

 

Leszek Jażdżewski: Przede wszystkim sami musimy obwiniać siebie, to znaczy Polaków i Bułgarów. Rozważmy proces decyzyjny w 28 krajach – wcześniej tylko w 15, im mniej, tym łatwiej… Możliwość autokorekty powoduje, że działamy nieco jak reżim. I to nie jest demokratyczne, bo gdy zbyt wiele krajów decyduje, to wiadomo, że każdy kraj decyduje pod siebie. Nie mogę winić Portugalczyków, że nie czują solidarności z nami czy z Łotwą. Problem polega na czymś zupełnie innym. Jeżeli nie możemy stworzyć europejskiego nacjonalizmu – ja nie bałbym się takiego nacjonalizmu, bardziej bałbym się 28 konkurujących ze sobą nacjonalizmów – to należy pamiętać, że w XIX w. to było bardzo popularne podejście i właśnie dzięki temu zupełnie zmieniliśmy europejską politykę. Nie chcę powiedzieć, że to jest niemożliwe, ale nie bardzo wiem, jak to zrobić. Inna możliwość to stworzenie imperium, ale chyba nie chcemy być imperium, nawet Brytyjczycy chyba nie chcą być imperium, nie mówiąc o innych krajach. Ale myślę, że jest to jakiś pomysł, żeby realizować narodowe polityki.

Czas na pytania publiczności.

Głos z sali, Paweł Zerka, demosEUROPA: Mam bardzo krótkie, proste i otwarte pytanie do panelistów. Chodzi mi o ubiegłotygodniowe przemówienie François Hollande’a i Angeli Merkel w Parlamencie Europejskim. Hollande powiedział, że nadszedł czas, kiedy Europa jest potrzebna jeszcze bardziej niż kiedykolwiek i jeśli nie będziemy jej sprzyjać, to w ogóle nie będzie Europy, Europa upadnie. Angela Merkel powtórzyła, że kryzys z imigrantami stanowi moment, kiedy potrzeba nam „więcej Europy”. Moje pytanie dotyczy państwa wrażeń, refleksji, których doświadczyliście, słysząc słowa tych dwojga polityków.

Głos z sali, Anna Nowicka: Mam dwie wizje – pierwsza dotyczy przeszłości: Unia Europejska została stworzona jako projekt biznesowy i cały czas korzystamy z tej menedżerskiej technologii, dlatego że nie mieliśmy innego wyjścia. Druga wizja dotyczy praw człowieka: one są zaniedbywane. Tylko ekonomiści mogą uczestniczyć w tworzeniu takiej właśnie Unii. Zastanawiam się, czy ta spółka joint venture jest gotowa do likwidacji? Gdy analizuję tę sytuację, korzystam z własnych doświadczeń. Jestem mamą dwóch chłopców, jeden z nich jest artystą i leniuchem, drugi to sportowiec, świetny uczeń i nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim kieszonkowym. Obaj chłopcy są naprawdę dobrymi ludźmi. Ja jako matka postrzegam UE jako rodzinę. To jest przecież coś, czego nie można zlikwidować, jeżeli się już tym zmęczymy, bo my jako naród nie możemy wyprowadzić się z tego domu. Uważam więc, że jeżeli potrzebna jest nowa wizja tego projektu, to musimy pozwolić uczestniczyć w nim również matce.

Głos z sali: Zgadzam się, jeśli chodzi o problem współzależności, zgadzam się również, że nasza suwerenność bywa ograniczona. Oczywiście państwa członkowskie są zadłużone. Ale proszę sobie wyobrazić, że Grecja nie ma długu publicznego – czy łatwiej byłoby wtedy zmieniać rządy? Te współzależności istnieją cały czas, czy są one powodowane przez handel, czy przez inne dziedziny. A więc tak naprawdę czy to zmieniłoby sytuację?

Iwan Krastew: Chciałbym poruszyć trzy kwestie. Po pierwsze: „więcej Europy” – ja nie rozumiem, co to znaczy, pewnie dla każdego będzie to oznaczać coś zupełnie innego. Tym, co się zmieniło, jest wynik powodowany przez problem z imigrantami i konflikt na Ukrainie. Unia Europejska w tej chwili stanowi jedno wielkie sąsiedztwo. Tak właśnie postrzegamy Unię. A sąsiedzi powinni współpracować. Musimy coś zrobić z kryzysem ukraińskim i problemem z uchodźcami. Powiedzmy, że 1 listopada w Turcji będą wybory. Proszę sobie wyobrazić, że milion ludzi nagle wyjdzie w Stambule na ulice protestować. Czy wyobrażają sobie państwo, że Unia może sobie w tej chwili pozwolić na to, żeby wypowiadać słowa krytyki w stosunku do tych ludzi, czy w ogóle możemy w to ingerować? I analogicznie – czy my możemy coś zrobić, żeby zahamować napływ emigrantów do Niemiec? Pani Merkel jest znana ze swoich protureckich sentymentów, no więc oczywiście uchodźcy starają się dotrzeć do Niemiec. Dokładnie tak samo dzieje się na Ukrainie – z Ukrainy także przybywają emigranci, którzy chcą dotrzeć do Niemiec, do Hiszpanii, do Francji. To „więcej Europy” tak naprawdę niewiele znaczy, przecież nie chodzi o żadne magiczne słowa. Obecnie nasz główny problem polega na tym, co chcemy osiągnąć za jakiś czas, o co walczymy.

Jeśli chodzi o wypowiedź pani Anny – zgadzam się z nią. Jedyną wymówką jest to, że to nie myśmy to rozpoczęli, nie my jesteśmy ojcami Unii. Trzeba też patrzeć na życie codzienne, nie tylko na wybory, nie tylko na aspekty polityczne. Musimy cały czas być otwarci na zmiany po to, by dobrze funkcjonować. Niektórzy mówią: „Nie powinniśmy zmieniać granic, nie powinniśmy zmieniać podejścia do tworzenia państwowości”. Po zimnej wojnie te granice bardzo się zmieniły i wtedy były tego zarówno dobre, jak i złe strony, zawsze tak jest. Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność. Ostatnio wydano książkę, w której podawane są argumenty historyczne pod kątem bezpieczeństwa wewnętrznego. To wszystko zostało pokazane w perspektywie przyszłości – co mogłoby się zdarzyć, jeżeli wybuchłaby wojna. Musimy robić wszystko, żeby redukować zagrożenia, musimy patrzeć na korzyści.

I ostatnia rzecz, którą chciałem poruszyć. Nawiązuję do badania, w którym uczestniczyłem. Kiedy mówimy o globalizacji, to musimy pamiętać, że naprawdę wszystko się zmieniło, że ona wszystko zmieniła. Na przykład w latach 90. badaliśmy poziom szczęścia ludzi na świecie. Okazało się wtedy, że Nigeryjczycy i Niemcy to były narody najbardziej zadowolone. 20 lat później powtórzono to badanie. Nigeryjczycy nadal byli tak samo zadowoleni. U Niemców natomiast już zmalał poziom zadowolenia. Co się stało? Wpływ telewizji… Pewien lekarz bułgarski porównywał sytuację z lat 80. do sytuacji obecnej, porównywał sam siebie z lekarzami amerykańskimi i niemieckimi, zastanawiał się, dlaczego poziom zadowolenia jest różny. Okazało się, że przede wszystkim chodzi o to, co widzimy w telewizji, o to, co nas otacza.

 

Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność.

 

Leszek Jażdżewski: Odpowiem jeszcze na zarzuty dotyczące parytetu. Okazało się, że brakuje kobiet, które byłyby w stanie jechać tu przez cały dzień, żeby rozmawiać przez godzinę. Tylko mężczyźni byli na to gotowi…

Jan-Werner Mueller: Być może warto jeszcze opowiedzieć o populizmie. Nie miałem tego na myśli w kontekście zwykłych ludzi. Dla mnie bycie populistą nie wystarczy, aby krytykować elity, ponieważ z definicji, oprócz bycia przeciwko elitom, trzeba być przeciw pluralizmowi, bo wtedy można mówić: „My i tylko my odpowiednio reprezentujemy ludzi, naród, kraj”. Mamy przywódców, którzy tak mówili. Oni starali się obalić wszelkie idee wysuwane przez opozycję. Można być populistą, ale niekoniecznie nacjonalistą, ksenofobem itd., bo wtedy antypluralizm postrzega się inaczej. Jeszcze taki przykład – niektórzy z państwa być może pamiętają fantastyczne przedsięwzięcie, do którego doszło podczas amerykańskiej Tea Party, kiedy dyskutowano o etyce zawodowej. Mówiono: „Nie jesteśmy rasistami, nie jesteśmy przeciwko komukolwiek, chcemy po prostu, żeby ludzie pracowali, godnie wykonywali swoje zajęcie”. Wszyscy oczywiście mogą działać razem, można mieć rząd, który jest populistyczny i bardzo prawicowy, to się ze sobą nie kłóci. Ale również w Niemczech mamy teraz bardzo dużą grupę ludzi, którzy otwierają ramiona przed uchodźcami, ale też sporą tych, którzy przeciw temu protestują z transparentami. Czasami mówimy więc: „Jesteśmy populistami”, ale ja twierdzę, że to nie oznacza, że jesteśmy też przeciw pluralizmowi. Philippe już mówił o mentalności w tym zakresie. Powinniśmy odróżniać aktorów na tej scenie, to, jak mówią, czego chcą i w jaki sposób wpisują się w demokrację.

Chciałbym skończyć pozytywnie: mówimy o przeszkodach, chwaliliśmy się tym, że wprowadziliśmy działania naprawcze, że potrafimy dokonywać dobrych wyborów – to wszystko prawda. Ale jednocześnie musimy być bardzo uważni przy dokonywaniu porównań. Jeśli spojrzymy na lata 50., to zobaczymy, że wtedy też dużo przeszkód stało nam na drodze, a potem nadeszła zimna wojna. W przeciwieństwie do osób, które mówią o postdemokracji i przeciwstawiają ją demokracji, musimy być bardzo ostrożni w tym, jak daleko posuwamy się w porównaniach. Lata 50. to był czas, gdy kobiety zostały w dużej mierze wykluczone z polityki, bo uważano, że nie są w stanie mówić o różnych kwestiach społecznych i politycznych. To tylko taki przykład.

Philippe Legrain: Odpowiem na jedno z zadanych pytań. Nie wiem, czy powinniśmy mówić o tym, jak postrzega się Europę, czy w Europie panuje chaos. Bardzo istotną kwestią jest to, by określić, o jakiej Europie mówimy, jaka jest najodpowiedniejsza, skuteczna i dopuszczalna reakcja. Rozwiązanie jest dość szalone, obłędne. Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem. A więc to nie jest kwestia „więcej Europy” czy „mniej Europy”, tylko tego, czy jesteśmy w stanie przekonać Europejczyków, że przyjęcie uchodźców będzie inwestycją, która się zwróci. Czy możemy zmienić narrację dotyczącą uchodźców i sprowadzić ją na bardziej pozytywne tory? Nie ma znaczenia, czy ta odpowiedź pojawi się na poziomie krajowym czy europejskim. Niemcy postrzegają tę kwestię w sposób pozytywny, więc to, co zrobią Polska, Wielka Brytania czy Węgry ma wtórne znaczenie. Oczywiście trzeba wszystkich przekonać, że przyjęcie uchodźców jest problemem ogólnoeuropejskim. To jest fundamentalny argument, który może być warunkiem wstępnym.

Może trochę oddalam się od tego, o co chodzi w tym kryzysie. Teraz słyszymy, że dług publiczny jest kwestią posiadania wyboru. Oczywiście w Stanach Zjednoczonych czy w Polsce poziom długu publicznego jest różny, ale wybory polityczne były ograniczone. Pomyślmy o takich krajach jak Hiszpania czy Włochy. Istotną kwestią, która doprowadziła do ograniczenia polityki, jest to, że możliwe jest zaciąganie pożyczek pomiędzy krajami i że są powiązania pomiędzy bankami a systemem politycznym, że banki są postrzegane albo jako zwycięzcy, albo jako świnki skarbonki. I trzeci argument, który często słyszymy – kryzys banków francuskich i niemieckich źle wpłynął na sektor publiczny, na dług publiczny i spowodował wiele kłopotów. Nie chcemy, żeby obywatele płacili to zadłużenie na rzecz prywatnych banków. Banki nie mogą bez końca się bogacić, myślę, że to jest najważniejsze. Celem stworzenia unii walutowej, bankowej, było zerwanie tej relacji pomiędzy rządami i bankami. Chcieliśmy mieć strefę euro, która właśnie będzie mogła korzystać z dobrego współdziałania z bankami. Banki jednak pracują w obu kierunkach – pracują na rzecz rządów, dlatego że to rządy wykupują ich zadłużenie i je spłacają. A więc te relacje, te powiązania tworzą się bardzo mocne. Dlatego można powiedzieć, że unia bankowa to trochę taki żart. Przez kolejne 5, 10, 15 lat nasza gospodarka w strefie euro będzie wyglądać właśnie tak, jak gospodarka znajdująca się w kryzysie.

 

Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem.

 

Partia: struktura w permanentnym kryzysie – rozmowa Dominiki Kasprowicz z Katarzyną Sobolewską–Myślik :)

Tekst pochodzi z XX numeru Liberté! „O naprawie Rzeczpospolitej”, dostępnego w sklepie internetowym Liberté! oraz za pośrednictwem prenumeraty.

 

Miniony rok zdominowały podsumowania 25 lat polskiej transformacji. Wyłania się z nich obraz społeczeństwa o wciąż niskiej kulturze politycznej i instytucji państwa działających w oderwaniu od obywateli. W jednym i drugim przypadku tym, co – jak się wydaje – szwankuje, jest „pas transmisyjny”, łącznik na styku tego, co społeczne i co państwowe. Dla politologa czy socjologa takim pasem są partie polityczne. Czy możemy mówić o kryzysie partii w Polsce?

Problem polega na tym, że w pewnym sensie partia jest organizacją, formacją czy strukturą, która urodziła się w kryzysie. Nie tylko w Polsce, lecz także wszędzie na świecie. Partie we współczesnych – nowoczesnych czy postnowoczesnych – społeczeństwach przeżywają kryzys reprezentacji. My po roku 1989 również byliśmy takim nieco kulawym, ale jednak postnowoczesnym społeczeństwem, a partie ukonstytuowały się właśnie wtedy. Stało się to według pewnych reguł, pomysłów, modeli organizacyjnych, ideologii ogólnoeuropejskich, które powstały 70, a nawet 100 lat wcześniej. Dodajmy, że na współczesnego obywatela te rozwiązania i propozycje już nie działają.

W roku 1989 przeszczepiliśmy do kraju struktury, które istniały wcześniej w ustabilizowanych demokracjach, gdzie równolegle do linii rozwoju społecznego przebiegała linia funkcjonowania partii, u nas jej nie było. Społeczeństwo rozwijało się mimo komunizmu, partie zaistniały natomiast w momencie przełomu, bo nie mieliśmy wtedy pomysłu na coś innego, niemniej należy podkreślić, że jako instytucje nie przystawały one do społeczeństwa i jego potrzeb, a także reguł działania politycznego.

Partie w Polsce również obecnie nie przystają do tego, jak wygląda polityka, model podejmowania decyzji przez państwo i jego instytucje, choćby w kontekście integracji europejskiej.

Anachronizm wcielony…

Owszem. Tylko my sobie ten anachronizm zafundowaliśmy jako coś nowego. Potem oczekiwaliśmy, że struktury te będą spełniały funkcje reprezentacji. Nie mogły.

Dosyć znana koncepcja Seymoura Lipseta i Steina Rokkana zakłada, że na Zachodzie partie powstały jako reprezentacja pewnych skonfliktowanych, ale jasno wydzielonych grup interesów (chociaż nikt tego nie dowiódł za pomocą badań empirycznych). W wypadku Europy postkomunistycznej czy Polski tego nie było, co już na starcie stawia partie w jeszcze gorszej pozycji jako organizacje niemające żadnych korzeni. Trudno się więc spodziewać wysokiego poziomu legitymizacji.

Z jednej strony tak, ale z drugiej strony nie można zapominać, że partie są organizacjami prywatnymi. To nie są struktury państwowe, ale właśnie prywatne, tworzone przez określone grupy ludzi mających jakiś cel. Można kwestionować przydatność teorii Lipseta i Rokkana, która została stworzona, by opisać i wyjaśnić status quo z lat 60. Jednak życie polityczne jest pragmatyczne. I to właśnie owa pragmatyka legła u podstaw struktur partyjnych. Wprowadzając model demokracji liberalnej, zakładaliśmy, że będą wybory, będzie prawdziwie legitymizowany i demokratycznie wybrany parlament, będzie rywalizacyjna demokracja. A co jest sednem demokracji liberalnej? Partie polityczne. Wyobraźmy sobie taką sytuację: całe życie obserwujesz dom sąsiada i myślisz sobie, że ten dom jest piękny, jednak wiesz, że nigdy go nie będziesz mieć. Nagle przyjeżdża wujek z Ameryki i daje ci pieniądze na budowę własnego domu. Dotąd podziwiałeś dom sąsiada tylko z zewnątrz, nie zdając sobie sprawy z urządzeń w nim zamontowanych, choćby instalacji włączających zraszacze trawników. Zaczynasz się w tym orientować dopiero, gdy budujesz własny dom. To do pewnego stopnia obrazuje stan postnowoczesnego, lekko opóźnionego europejskiego społeczeństwa.

Opisujesz stan z początków transformacji, w którym polskie partie z natury rzeczy nie reprezentowały jakichś szerszych grup. Czy może w ostatnich 25 latach coś się w tej kwestii zmieniło?

Myślę, że nastąpiło wiele zmian. I to mimo przekazu utrwalanego w mediach, jakoby partie niczego się nie uczyły, a w ich strukturach pozostawali wciąż ci sami ludzie. To nie do końca prawda, bo partie się jednak uczą. Uczą się, że relacja z obywatelem musi zaistnieć. Niestety, bardzo silnie włączyła się w te działania cała grupa marketingowców, specjalistów od reklamy czy PR, którzy przekonują aktywistów i liderów partyjnych, by tę relacje budować na zasadzie reaktywności. A zatem: zbadajmy, czego teraz chce opinia publiczna, a potem zareagujemy. Choć wydaje mi się, że to zafascynowanie PR troszkę przechodzi, liderzy zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, że to tak nie może działać. Tylko że ciągle pozostają w pewnym stopniu bezradni co do zasad działania partii, po drugiej stronie zaś są równie bezradni obywatele. To właśnie sedno obecnego kryzysu reprezentacji.

A może kryzys wynika z faktu, że owa mniejszość obywateli zainteresowana polityką, grupa, która dostrzega, że relacja została nawiązana, zdaje sobie sprawę, że ze wszystkich możliwych typów interesów tak naprawdę partie czy ich specjaliści od PR wybierają jedynie warstwę powierzchowną? Odwzorowują nie grupowe interesy – rozumiane jako sprawy do załatwienia, problemy do rozwiązania – ale konflikty zbudowane wokół tematów abstrakcyjnych, ważnych, ale – powiedzmy sobie szczerze – niestanowiących sedna urządzenia państwa i trzewi jego maszynerii.

Odnosisz się tu do partii bazujących na melanżu jakichś wartości, osobowości, bardzo specyficznych, zideologizowanych kwestii jak choćby katastrofa w Smoleńsku itp. Jednak to również nie jest budowanie na zdrowym, mądrym, sensownym połączeniu merytoryki z na tyle przyzwoitym PR, by pozwalało to ową merytorykę sprzedać. To poważny problem, partie są bowiem pod niezwykłą presją. Presją wygranej. Mamy w Polsce grupę partii – badałaś je zresztą – o których można powiedzieć, że są symbolicznymi ugrupowaniami, które nie mają ambicji brać udziału w wyborach, zwyciężać ani rządzić.

Ani niczego zmieniać.

Jeśli ktoś ma ambicje zmiany, także znajduje się pod niezwykłą presją natychmiastowego sukcesu. I tu, niestety, piarowiec podtyka konkretną, atrakcyjną receptę. Odradza wygłaszanie zdań takich jak: „Tego się nie da zrobić”, „To będzie możliwe za 15 lat” lub „Zastanowimy się nad tym”. W zamian oferuje gładkie formuły obietnic, że coś zostanie zrobione szybciutko, w tym miejscu, w tym momencie. Nieważne, co będzie za tydzień, liczy się to, co przyniesie ci natychmiastowy sukces. I tutaj powstaje poważny problem, bo jeżeli proponujesz rozsądny namysł nad rozwiązaniem, ale bez udziału PR, nie osiągniesz sukcesu, czyli nie zaistniejesz. Tylko że piarowcy nie lubią sprzedawać „trudnych produktów”. Obietnice są łatwiejsze do sprzedania. Jeżeli obiecujesz, zaistniejesz, odniesiesz sukces, ale za to nie dotrzymasz obietnic, czyli jednak w dłuższej perspektywie rozczarujesz swojego wyborcę. Musimy pamiętać, że dzisiaj partia bez PR – bez względu na to, jaki ma program – nie istnieje. Bez tego sukcesu partie nie istnieją. Mogą oczywiście twierdzić, że reprezentują interesy określonych grup, niemniej nie istnieją w świadomości społecznej.

Partia bez PR nie ma szans, nawet gdyby chciała realizować program marzeń…

Werdykt jest prosty: nie ma żadnych szans. Jest marzeniem ściętej głowy, że partie z dnia na dzień zrezygnują z piarowców. To, co w moim przekonaniu powinno się zdarzyć, chyba rzeczywiście jest niedoceniane. Ustabilizowane partie powinny sięgnąć po ekspertów gdzieś w zaciszach gabinetów, by oni próbowali rysować długofalowe strategie, które później opracuje marketingowiec. Nie chodzi o 300 stron jakiegoś raportu, którego nikt nie przeczyta, takiego jak „Polska 2030” czy czegoś w podobnym tonie. Chodzi natomiast o ekspercką wiedzę, z której można się uczyć, o pewnego rodzaju podskórną strategię.

Zafascynowały mnie dwa pamiętniki wielkich brytyjskich liderów partyjnych – Tony’ego Blaira i Margaret Thatcher. Obie te książki były na swój sposób nudne, ale w każdej z nich niesłychanie silnie wyartykułowano jedną rzecz – jeśli mamy problem i w perspektywie wybory, to nie zastanawiamy się, jaki zrobić spot. Myślimy o kilku sprawach jednocześnie: musimy mieć opracowane solidne rozwiązanie merytoryczne, ale także ludzi, którzy nad tym siedzą od kilku lat i opracowują to marketingowo. Czyli z jednej strony piszemy długaśne referaty, a z drugiej strony bierzemy rysownika, żeby stworzył na ten temat zabawny rysunek, z trzeciej strony…

…tworzymy infografikę!

Wyobraźmy sobie faceta siedzącego nad tym od pięciu lat. My za to wiemy, jak rozwiązać konkretne problemy, mamy pomysł, mamy koncepcje, bo nie wymyślaliśmy jej z piątku na sobotę, nie daliśmy komuś dwóch ani sześciu tygodni do pomyślenia, jak ma to zrobić, tylko zatrudniliśmy go na etacie. Powiedzieliśmy mu: „I ty tu siedź, docent, i kombinuj!”.

W świetle tego, co mówisz, około 30 mln zł subwencji rocznie – otrzymywanych nie tylko przez partię rządząca, lecz także opozycyjną – jest kwotą, która może być dobrze spożytkowana.

To dobry trop. Na przykład w ustawę o finansowaniu partii politycznych można by wpisać jakiś niewielki akapicik, który mówi o tym, że część pieniędzy pochodzących z subwencji musi być przeznaczona na think tanki i ekspertów. Nie trzeba z dnia na dzień pozbywać się ekspertyz czy piarowców, absolutnie nie, warto jedynie dodać do tego rodzaj merytorycznej podpory, który będzie nas wspierać po cichutku – to jest po prostu ważne.

Z tego, co mówisz, wynika, że chyba nie masz zbyt dobrej opinii na temat istniejących think tanków, przecież największe partie takowe mają.

Mam, niestety, nie najlepszą opinię na temat think tanków, a w każdym razie na temat ich aktywności zewnętrznej. Może instytucje te faktycznie coś produkują, ale wydaje mi się, że często działają bardzo podobnie jak partie – szybko, nie unikając zabiegów marketingowych, choć oczywiście w nieco innym wymiarze. Mam poczucie, że za dużo w tym wszystkim „bieżączki”. Brakuje natomiast zwykłej, a przede wszystkim długofalowej pracy merytorycznej.

Może więc receptą na kryzys szeroko rozumianej reprezentacji jest wewnętrzna demokratyzacja polskich partii?

Demokracja wewnątrzpartyjna, a zwłaszcza demokracja bezpośrednia, zaczęła być lansowana i realizowana w ustabilizowanych demokracjach, ponieważ uznano, że jest to swego rodzaju potrzeba społeczna. Ludzie chcą być bardziej zauważani, a demokracja bezpośrednia sprawia, że kryzys reprezentacji staje się trochę mniej bolesny.

W moim przekonaniu to niesamowicie ciekawe, że polskie partie – w zasadzie z wyjątkiem jednej, czyli Platformy Obywatelskiej – praktycznie z demokracją wewnętrzną nie eksperymentują. Powiedziałabym, że tu akurat ludzie tworzący polskie partie wykazali się dobrą intuicją, uznając, że Polacy jeszcze wcale tego nie chcą. Przypomnijmy, jak to robiła PO: przed poprzednimi wyborami prezydenckimi odbyły się prawybory, które uznano za zwykłą hecę urządzoną tylko po to, by partia zaistniała w wyborach. W obozie PO mówiono, że członkowie partii w tym nie uczestniczyli, a nawet że będą kary dla tych, którzy nie wzięli udziału w głosowaniu. Potem nagle okazało się, że w wyborach na szefów regionów w roku 2013 dopuszczono się oszustwa, i Platforma zapowiedziała, że następnym razem szefowie regionów będą wybierani w wyborach bezpośrednich. Czyli nie była to reakcja na bliżej nieuzasadnioną potrzebę uczestnictwa, tylko na bardzo konkretną potrzebę zrobienia porządku z korupcją, z kombinowaniem. Partie odpowiadają tym samym na realne potrzeby, nie próbują przebić muru głową. Te odpowiedzi bywają pokrętne, z dystansem czasowym, który tu musi zawsze zaistnieć, ale potrzeby te są chyba jednak rozpoznawane.

Czy kierunek ewentualnych zmian w organizacji partii należy powiązać ze specyfiką elektoratów? Czy możemy się spodziewać, że niektóre partie bądź niektóre obozy polityczne raczej nigdy nie będą zmierzały w kierunku wewnętrznej demokratyzacji lub dialogu, bo stałoby to w sprzeczności ze światopoglądem ich zwolenników?

Oczywiście, że tak. I w tym nie ma nic złego. Przy czym potrzebne jest tu ostrożne postępowanie, co nie znaczy, że zmiany nie są pożądane.

Jeśli nie możemy oczekiwać w partiach zmian napędzanych od wewnątrz, to czy fakt, że uczestniczą w ponadnarodowych strukturach partyjnych, może przynieść jakieś innowacje, może je zeuropeizować?

To zależy od tego, jak rozumiemy samą europeizację.

W mojej ocenie można ją rozumieć dwojako: po pierwsze, jako chęć doścignięcia albo naśladownictwa, a po drugie, jako wpływ idącego z góry do dołu cichego procesu zmiany, która dzieje się pod wpływem wejścia w inne środowisko. Dobrym przykładem są partie skrajnej prawicy w Parlamencie Europejskim. W skrajnej prawicy pod wpływem procedur obowiązujących w PE, wysoce koncyliacyjnych wzorców zachowań i blokowania skrajnych propozycji przez frakcje głównego nurtu bardzo wiele się zmieniło. To tym dziwniejsze, że nic ich teoretycznie nie powstrzymywało, jak to często bywa w parlamencie krajowym.

Owszem, choć tutaj zachodzą dwa procesy, które warto rozróżnić. Mianowicie europeizacja parlamentarzystów, a następnie, za ich pośrednictwem, transmisja zmiany do partii krajowej. Nawet jeśli parlamentarzysta się europeizuje, ale partia ma go w nosie – nie stanie się agentem zmiany.

Nie stanie się, bo nie chce, czy dlatego że partia mu nie pozwala?

Nie będzie nim, bo partia nie ustawia go w pozycji organizacyjno-strukturalnej, w której mógłby zostać agentem zmiany. Nie jest również nastawiona na recepcję…

…nowych doświadczeń?

Tak, po prostu partia nie szuka u niego zmiany. Nie ma poczucia, że europarlament faktycznie może wnieść coś pożytecznego do funkcjonowania partii krajowych. Zdarza się również, że część parlamentarzystów, dostrzegając różnice procedur i wzorców obowiązujących w PE, sama się w swoich partiach marginalizuje.

A tak dla porządku, jakich płaszczyzn mogłaby ta zmiana dotyczyć?

Choćby sytuacji, w której polityka partyjna przestałaby być w Polsce postrzegana przez członków partii, polityków jako konieczna konfrontacja. Do głowy przychodzi mi cytat z wywiadów prowadzonych przez Annę Pacześniak, gdzie europoseł mówi, że kiedy w parlamencie europejskim widzi, że Marek Siwiec rozmawia z Jackiem Saryusz–Wolskim, to wie, że pracują. Gdyby ich zobaczył w polskim parlamencie, znaczyłoby, że coś knują.

Ważne jest, żeby polscy obywatele i politycy nauczyli się traktować politykę jako pewien obszar kompromisu i poszukiwania konsensusu. Tego rzeczywiście brakuje, ale to jest niestety odprysk naszego PR, bo piarowiec powie: „Ty się musisz różnić”. Tyle że nie wiadomo, jak się różnić, bo ani polityk, ani piarowiec nie ma dopracowanej odpowiedzi. Najlepiej więc się różnić, krzycząc na swojego politycznego przeciwnika.

Jedna kwestia nie daje mi spokoju. W trakcie naszych badań nad opozycją w polskim parlamencie, kiedy analizowałyśmy tylko zachowania na sali sejmowej i głosowania, stwierdziłyśmy, że do kompromisów między koalicją i opozycją dochodzi i teoretycznie, i praktycznie. I to w stopniu wyższym niż przeciętny obserwator życia politycznego mógłby się spodziewać.

To tylko potwierdza, że polska polityka partyjna została po prostu zawłaszczona przez PR. W momencie, kiedy politycy wychodzą do publiczności, przestają być nastawieni na realizację celów politycznych, a zaczynają postępować według tego, czego ich nauczył specjalista od PR, który tak naprawdę nie ma z polityką nic wspólnego, jest za to specjalistą od skutecznego sprzedawania dowolnego produktu. Dramat polega na tym, że polskie partie tak bardzo zawierzyły piarowcom.

Jak na tle tego wszystkiego, o czym powiedziałaś, widzisz spolityzowane, jeszcze nieupartyjnione ruchy miejskie? Czy one są alternatywą dla partii?

Dlaczego mają być alternatywą? Może niech będą uzupełnieniem. Na poziomie lokalnym może się urodzić coś, co potem wyniesie nowych działaczy, nowych polityków do władzy centralnej. To coś nowego może się pojawić zarówno w ruchach miejskich, jak i w partiach. Te inicjatywy mogą się w końcu jakoś uzupełnić.

Można zadać pytanie, czy sukces lokalny i chęci kandydata oraz poparcie, jakie sobie buduje, będą rodzajem mechanizmu, który go wyniesie. Gdyby tak się stało, istnieje szansa, że ów kandydat – nawet wstąpiwszy do partii albo założywszy nową partię – będzie już jednak zsocjalizowany w kulturze bardziej deliberacyjnej, demokratycznej, realnej i oddolnej.

Podrążę jeszcze ten wątek. Przychodzi mi do głowy szeroko dyskutowany w internecie wywiad, w którym jeden z publicystów nawoływał: „Nie palcie korporacji, zakładajcie własne”. Czy ty byś tym ludziom radziła: „Nie palcie partii, zakładajcie własne”?

Tak, to jest dobry pomysł. Próbujcie.

Chodzi mi o to, czy to musi być koniecznie partia.

Na razie wygląda na to, że owszem. Spójrz, co się stało z ruchami miejskimi w Hiszpanii. Przekształciły się w partie. Bo ja już nie chcę tu przywoływać takich klasyków jak Zieloni w Niemczech, tego, że jedna formacja była silnie ideologiczna i przepadła, a druga – pragmatyczna i to ona właśnie została ową partią. Okazuje się więc, że współczesna liberalna demokracja, jak by się nie zmieniała, bez partii nie może i nie umie sobie poradzić. Coś jest więc w tej liberalnej demokracji, że nie zaproponowano w niej dotąd jakiegoś innego sposobu organizacji masowej reprezentacji politycznej. Może po prostu ludzie nie są jeszcze na to gotowi, bo gdyby byli, z pewnością już by to sami zaproponowali.

To trwa nie bez powodu, masz rację.

Oczywiście, że tak. Obywatele z jednej strony nie są gotowi (i to nie są gotowi coraz bardziej, mają wiele innych rzeczy do roboty niż zajmowanie się bez przerwy polityką), ale z drugiej strony są oczywiście coraz bardziej wymagający. Może gdybyśmy byli mniej wymagający, to partie podobałyby się nam bardziej. Paradoksalnie jesteśmy wymagający, ale jednak nie mamy czasu na sprawy publiczne. Ani chęci do nich.

Cieszę się, że udaje nam się zakończyć taką woltą – odwieczny chłopiec do bicia czy raczej dziewczynka do bicia, czyli partia polityczna, nagle okazuje się wcale nie takim złym rozwiązaniem i wcale nie tak nielubianym, wbrew pozorom.

Na pewno nie tak złym, jak to rysują i sprzedają media.

Strategiczna potrzeba istnienia państwa :)

Strategiczna potrzeba istnienia państwa

To, co stało się podstawą polskiego sukcesu – indywidualizm, brak zaufania do struktur państwa, jakiejkolwiek administracji czy elit i ich decyzji – to samo stanowi dziś największą przeszkodę w pójściu krok dalej.

Przeżywamy okres prosperity i wzrostu gospodarczego, który trudno porównać z jakimkolwiek innym w naszej historii nowożytnej, o najnowszej nie wspominając. Oczywiście, można z tego kpić, jak to chętnie robi i prawica, i lewica, ale odsyłam do podręczników historii gospodarczej i statystyk.

Rozwojowi służy i czas pokoju, i odmieniane przez wszystkie przypadki dotacje UE, i zapotrzebowanie na równie dobrze, jeśli nie lepiej wykwalifikowaną, ale tańszą niż w Europie Zachodniej siłę roboczą, i nadspodziewana mobilność i elastyczność Polaków – zarówno jeśli chodzi o emigrację, jak i w kreowaniu własnego biznesu.

W kraju, w którym sfera prywatnej wytwórczości stanowiła sekowany przez państwo margines jeszcze 25 lat temu, dziś 60 proc. PKB jest wytwarzane przez mikro-, małe i średnie przedsiębiorstwa, a więc podmioty powstałe w wyniku pomysłowości i energii Polaków, a nie w wyniku procesów prywatyzacyjnych czy uwłaszczeniowych.

Niestety, opisywanie polskiego sukcesu jako efektu przemyślanych działań systemowych i genialnych posunięć klasy politycznej byłoby z gruntu fałszywe. Z niewielkimi wyjątkami procesy wiodące do dzisiejszej relatywnej stabilności i odporności na wstrząsy zachodziły nie dzięki działaniom rządzących i administracji publicznej, ale mimo tych działań.

Co zawdzięczamy politykom

Źródeł polskiego sukcesu należy oczywiście upatrywać przede wszystkim w bankructwie gospodarki centralnie sterowanej – czego efektem była tzw. reforma Wilczka, przenosząca prywatną wytwórczość i usługi ze sfery niemal zakazanej do sfery legalnej. Choć legalności tej nadal nie towarzyszyło faktyczne równouprawnienie z wytwórcami państwowymi. Szanse wyrównywało jedynie to, że wytwórcy państwowi pomimo preferencji od lat albo i dziesięcioleci pozostawali w pułapce nieefektywności, co wynik konkurencji przesądzało.

Są trzy niezaprzeczalne zasługi pierwszych ekip politycznych kierujących Polską. Dzięki Leszkowi Balcerowiczowi uniknięcie wariantu jugosłowiańskiego w gospodarce (przypomnę, że był moment, kiedy uznano tam markę niemiecką za walutę obowiązującą w rozrachunkach, ku pewnej konfuzji niemieckiego emitenta waluty). Dzięki Tadeuszowi Mazowieckiemu, Bronisławowi Geremkowi i Krzysztofowi Skubiszewskiemu uniknęliśmy wariantu jugosłowiańskiego w ustalaniu form państwowości i granic, choć pokus przy rozpadzie ZSRS i słabości powstających po tym rozpadzie państw nie brakowało. Dzięki wymienionej trójce i – co uczciwie trzeba przyznać – wspólnej postawie ówczesnej klasy politycznej wytyczyliśmy sobie nad podziw konsekwentnie realizowaną przez kolejne bez wyjątku rządy strategię ścisłego powiązania ze światem zachodnim, co zaowocowało naszym członkostwem w Unii Europejskiej i NATO.

Pozostałe procesy budujące dzisiejszą stabilność działy się poza władzą publiczną, a może nawet wbrew niej. Członkostwa w UE i NATO były pierwszymi i zarazem ostatnimi celami strategicznymi wytyczonymi przez polskich polityków.

Należy oczywiście oddać sprawiedliwość rządowi Jerzego Buzka – jedynemu po ekipie Mazowieckiego i Balcerowicza, który zajął się reformami czy też próbą budowy nowoczesnych systemów w niektórych sektorach państwa – takich jak ubezpieczenia zdrowotne, system emerytalny, administracja publiczna czy edukacja. Pierwszą zdemontował rząd Leszka Millera, drugą zupełnie niedawno – Donalda Tuska. Trzecia została wykoślawiona monstrualną liczbą powiatów. Czwarta, słabowita od poczęcia, spętana kostycznymi programami i metodami nauczania. Ale ten rząd był ostatnim, który podejmował próby budowy struktur i nadążania z formowaniem nowoczesnego sektora publicznego, za zmianami społecznymi i gospodarczymi dziejącymi się niezależnie od państwa.

Zamożność i wzrost nie dzięki, lecz pomimo

Wydarzenia polityczne – upadek komunizmu i powstanie rządu Tadeusza Mazowieckiego umożliwiły stworzenie zrębów ustroju społecznego pozwalającego na inicjatywę. Pakiet Balcerowicza wprowadzał zasady matematyczne do państwowych obliczeń, praktyczne kryterium opłacalności i sensowności przedsięwzięć gospodarczych, zarówno państwowych, jak i prywatnych. Przywrócił gospodarce złotówkę, która z racji galopującej inflacji była wypierana z rynku przez wymianę towarową lub półlegalne obroty w stabilnych walutach obcych.

Trzeba być wyjątkowym ignorantem lub wyjątkowym cynikiem politycznym, by deprecjonować, szczególnie z dzisiejszej perspektywy, „monetarystyczną” politykę Balcerowicza. Wiara w to, że upadające nieefektywne państwowe molochy należy utrzymać przy życiu, bo przecież w końcu staną się kołami napędowymi wzrostu, towarzyszyła wszystkim rządom PRL-u. Doprowadziła do bankructwa państwa ogłoszonego przez Wojciecha Jaruzelskiego w roku 1981. Wiara w to, że pieniądz w gospodarce jest zbędny, miała zaowocować dojściem do komunizmu w roku 1980 – jak prognozował Nikita Chruszczow.

Rząd Mazowieckiego przywrócił Polsce podstawowe ramy normalności – reformując gospodarkę, administrację publiczną (samorząd), likwidując system opresji cenzury, SB. I co najważniejsze – reformy w sferze gospodarki i powstanie rynku dóbr konsumpcyjnych wprowadziły nieunikniony w takiej sytuacji, a zbawienny chaos, szczególnie w sektorze drobnych usług, handlu i wytwórczości – chaos opanowany dopiero fiskalizacją PIT-u, CIT-u i VAT-u w połowie lat 90. Odziedziczona po PRL-u administracja fiskalna była zupełnie nieprzygotowana do obsługi, a tym bardziej hamowania rozwoju milionów Polaków sprzedających dosłownie wszystko z łóżek polowych, blaszanych budek, ściągających z najdziwniejszych zakątków świata telewizory i bawełniane majtki. Ten okres dzikiego, słabo albo w ogóle nieregulowanego rozwoju drobnej przedsiębiorczości stworzył dzisiejszą polską klasę średnią. Niskie zarobki w sektorze państwowym i możliwość uzyskania niewiarygodnych z dzisiejszej perspektywy marż w handlu powodował naturalny przepływ osób przedsiębiorczych do sektora prywatnego. Z łóżek polowych przenosili oni handel do powstających w niesłychanym tempie sklepów, produkcję z garaży, a często i z „dużych pokojów” swoich domów do warsztatów i hal. Z garażowych hurtowni powstawały sieci, często o zasięgu ogólnopolskim. Wielu, zdając sobie sprawę, że rynek w końcu nasyci się dobrami podstawowymi, relokowało zdobyty na handlu kapitał w usługi czy produkcję stabilniejsze w dłuższej perspektywie, choć mniej zyskowne krótkoterminowo.

Towarzyszący nam wzrost gospodarczy jest w dużej mierze echem wybuchu przedsiębiorczości pierwszej połowy lat 90. Odporność na kryzysy – wynikiem niezależności sektora MSP od systemu bankowego, najbardziej wrażliwego na globalne zawirowania. Nadal czynnikiem napędzającym naszą gospodarkę jest duży popyt wewnętrzny zaspokajany przez rodzime przedsiębiorstwa, których podstawą założycielską nie były kredyty czy bankowe programy inwestycyjne, które w latach 90. znaliśmy jedynie z amerykańskich filmów, ale praca i kapitał własny pomnażany w ciągu kolejnych lat.

Podobnie jak w gospodarce, w sferze wolności politycznych procesy dokonywały się żywiołowo, wyprzedzając czy zupełnie ignorując działania administracji. Z okazji 25. rocznicy zniesienia cenzury ktoś napisał, że to zniesienie cenzury pozostało w zasadzie niezauważalne. Oczywiście, że tak, bo formalność usankcjonowała stan faktyczny, gdzie każdy publikował, co chciał, a bezdebity paryskiej „Kultury”, wydawnictw podziemnych czy reprinty zakazanego „Lenina” Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego można było kupić na każdym rogu. Wystarczyło znieść państwową kontrolę handlu papierem, by pojawiły się rejestrowane czy nie gazety wszelakiej proweniencji ideowo-politycznej. Wystarczyła ta jedna trzecia wolnych mandatów do Sejmu, by możliwość swobodnej wypowiedzi uzyskały wszelkie możliwe opcje. Cenzorzy mogli jeszcze pobierać swoje wynagrodzenie, ale ich wpływ na rzeczywistość publikacji był fikcyjny.

I w sferze politycznej, i w sferze gospodarczej wystarczyły niewielkie szczeliny w ograniczeniach, by nastąpił „wielki wybuch”. Tego wybuchu nikt nie planował, a jego efektów nikt nie kontrolował – z dużym pożytkiem dla nas wszystkich, dla samego państwa także.

Czy państwo jest nam jeszcze potrzebne?

Skoro wolności osobiste i polityczne zdobyliśmy w okresie bałaganu międzyustrojowego, a podstawy względnej zamożności i wzrostu gospodarczego dzięki niewydolności kontroli fiskalnej pierwszej połowy lat 90. – to pytanie zadane powyżej wydaje się zasadne. Pomimo państwa czy wbrew państwu staliśmy się wolni i zaczęliśmy robić interesy. W takim razie po co nam ono? Od czasu wejścia do UE i NATO państwo polskie nie stawia sobie żadnych celów strategicznych – na długo przed zdefiniowaniem przez Donalda Tuska „polityki ciepłej wody w kranie” taka polityka była podstawą działania rządu Leszka Millera. Krótki interwał PiS-owskiego szaleństwa, w którym też trudno przecież doszukać się jakiejś strategii, obrazu tego nie zmienia.

Nawet w języku polityków zupełnie oficjalnie zanikają pojęcia „programów państwowych”, a otwarcie mówi się o realizacji interesu partyjnego jako o wyznaczniku sukcesu w polityce. Rządy reformatorów – Mazowieckiego czy Buzka – są synonimami rządów poczciwych, naiwnych frajerów, bo przecież politycy ci potem przegrali wybory. Z faktu, że pomimo tych porażek i całej kampanii obwiniania autorów transformacji za wszelkie zło, rząd Mazowieckiego jest najwyżej ocenianym przez Polaków ze wszystkich w Trzeciej Rzeczpospolitej, z wyników wyborczych Jerzego Buzka czy nieustającej popularności Leszka Balcerowicza nasza klasa polityczna nie wyciąga żadnych wniosków. Liczy się tu i teraz, realizacja „przekazu dnia”, zdobycie mandatu w najbliższych wyborach.

Codziennie dostajemy dawkę informacji, co się dzieje, kiedy nasze państwo zaczyna działać: gdy budujemy autostrady – firmy za to odpowiedzialne bankrutują, gdy informatyzujemy ZUS – zawsze brakuje jakiegoś modułu, gdy ułatwiamy dostęp do usług medycznych – kolejki się wydłużają, gdy zaczynamy komputerowo liczyć głosy w wyborach – wyniki otrzymujemy po czterech miesiącach. Przykłady można mnożyć, szkoda mi miejsca, czasu i nerwów na wydłużanie tej listy, każdy z czytelników doskonale ją zna.

A tam, gdzie państwo nie działa, wzrastamy i kwitniemy. Jak może wyglądać służba zdrowia, wie każdy, kto w ramach dodatkowego ubezpieczenia korzysta z prywatnej. Że można stworzyć sprawnie działającą bazę danych – wie każdy, kto korzysta z bankowości internetowej. Że można budować i na tym zarabiać – pokazują deweloperzy i ich generalni wykonawcy. Każdej klęsce państwa można przeciwstawić sukces w sferze nieobjętej działaniami władz publicznych. Co gorsza, można też przedstawić listę przedsięwzięć skazanych na sukces, gdzie wkroczenie państwa sukces zamieniło w klęskę, czego najbardziej spektakularnym przykładem był drugi co do wielkości producent komputerów w Europie. Cóż z tego, że z naszej kieszeni wypłacone zastanie po latach procesu wysokie odszkodowanie, skoro Roman Kluska z innowacyjnej branży został wypchnięty i zajmuje się ponoć hodowlą owiec. Też dobry biznes, pewnie dochodowy, ale czy naprawdę państwo polskie powinno wymuszać taką zmianę profilu działalności? Może lepiej, żeby jednak nic nie robiło?

Takie państwo, jakie mamy dziś, jest nam zupełnie niepotrzebne. Kiedy zaczyna działać – nam zaczyna się gorzej żyć. Skupiłem się na kwestiach gospodarczych, ale wyobraźcie sobie, że to państwo zaczyna egzekwować pozostałości starego systemu dotyczące ochrony wysokich funkcjonariuszy przed obrazą… Absurdy prawa wykroczeń, nadzoru nad stowarzyszeniami i fundacjami? Brrr… zimno się robi na samą myśl. Jak to dobrze, że to państwo, cytując byłego ministra spraw wewnętrznych, „istnieje tylko teoretycznie”.

Generalnie w czasie pokoju i prosperity państwo jest nam umiarkowanie potrzebne – może z wyjątkiem jakichś sił porządkowych. Państwo „ciepłej wody w kranie”, poddające się fali trwania i realizowania kaprysów większości wyborców, dbania o przywileje silnych grup kosztem tych gorzej zorganizowanych czy mniej znaczących – takie państwo jest nam zupełnie niepotrzebne.

Państwo to projekt na gorsze czasy

Państwo to nie jest projekt na dobre czasy. Wiemy to, odkąd wspólnoty pierwotne decydowały się organizować w bardziej skomplikowane formy. Państwo jest nam potrzebne na czasy złe, kiedy nasze indywidualne interesy wymagają ochrony, jakiej sami sobie zapewnić nie możemy.

Mamy nie najlepsze doświadczenia. Budowana z zapałem i dużą dawką patriotyzmu Druga Rzeczpospolita nie spełniła tego podstawowego zadania. Nie uchroniła swoich obywateli przed utratą życia, godności, wolności, wreszcie dóbr materialnych. Jest wiele obiektywnych okoliczności tłumaczących upadek tamtego państwa – wieloletnia wojna ekonomiczna z Niemcami, światowy kryzys, dekoniunktura gospodarcza, wrogie sąsiedztwo zmuszające do wydawania znaczących (choć, jak się okazało, i tak zbyt małych) środków na obronność. Niezależnie jednak od nich ówczesne państwo polskie swojego podstawowego obowiązku wobec obywateli nie wypełniło.

Podobnie, choć już z przyczyn leżących bardziej po stronie Polaków i ich elit politycznych, było z Pierwszą Rzeczpospolitą i rozbiorami. Rozległe i bogate zamożnością swoich obywateli państwo stało się łupem biedniejszych w sumie sąsiadów. Licząc dzisiejszymi kategoriami wytwarzanych dóbr i zasobów, każde z państw zaborczych moglibyśmy sobie kupić na gwiazdkę. Wystawienie wojska zdolnego odeprzeć Austrię, Prusy i Rosję leżało w zasięgu możliwości. Ówczesne państwo rozsypało się na oczach Europy, ponieważ nie dysponowało żadnym systemem, który bogactwo obywateli, wzrost gospodarczy czasów saskich byłby w stanie przekształcić w siłę organizacji wspólnej.

Na przykładzie naszej własnej historii śmiało można udowodnić tezę, że państwo w czasach wzrostu służy do budowania wspólnej siły – gospodarczej, politycznej, militarnej w końcu, która ma nas obronić w czasach dekoniunktury czy zakrętu dziejowego. Takie państwo ma swoje strategie, cele dalekosiężne, wprowadza regulacje konsolidujące potencjał całego kraju, wykorzystuje wzrost gospodarczy do budowania trwałej, trudno poddającej się kryzysom organizacji.

Nie mamy w tym dużej tradycji. Ostatni raz tego typu funkcjonowanie naszego państwa odnajduję w czasach Jagiellonów. Bo już czasy Wazów to okres odłożenia interesów państwa na bok zakończony szwedzką okupacją, która stała się początkiem końca Rzeczpospolitej.

Niewielkie i peryferyjne – nawet z punktu widzenia Niemiec – Prusy mozolnie budowały swój potencjał, dochodząc do perfekcji w jego wykorzystaniu w razie potrzeby. Rzeczpospolita pod koniec XVIII w. mogłaby obronić się zapewne jedną piątą swojego potencjału – nie była jednak do tego przygotowana, nie posiadała odpowiedniej organizacji, to państwo istniało teoretycznie.

Nie chcę, by powyższe było odebrane jako prosta analogia do dzisiejszej sytuacji. Jak pisałem na wstępie – rozwijamy się gospodarczo, mamy w większości bezpieczne granice, jesteśmy członkiem silnego sojuszu militarnego i silnej organizacji gospodarczo-politycznej. W tej całej dzisiejszej układance niestety brakuje mi państwa.

Nie piszę tu o państwie omnipotencyjnym, które marzy się prawicy i lewicy, o państwie, które będzie regulowało, kto ma z kim spać lub kto ile ma zarabiać. Takie państwo jest archaiczne i śmieszne. Piszę o państwie, co do którego miałbym jeśli nawet nie przekonanie, to przynajmniej dużą nadzieję, że w chwili kryzysu mnie nie zawiedzie tak jak Pierwsza czy Druga Rzeczpospolita zawiodła moich przodków.

Dla nikogo, kto dobrnął w czytaniu tego tekstu aż tutaj, nie jest tajemnicą, że obecne państwo polskie w mojej ocenie kryterium zawartego w poprzednim akapicie nie spełnia.

Gdzie jest plan?

Nie ma organizacji działającej bez celu, bez domyślnej choćby strategii. Myślenie strategiczne skończyło się w Polsce wraz z przystąpieniem do struktur zachodnich. Jakby członkostwo w UE i NATO było w warunkach polskich Fukuyamowskim końcem historii. Ale sam Fukuyama swoją tezę odwołał, warto zatem, byśmy i my uznali, że życie toczy się dalej i że albo my będziemy tworzyć historię, albo będzie nam ona tworzona.

Zadaniem państwa w tej dobrej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, jest umacnianie własnych struktur, pozycji i siły oddziaływania. Wiem oczywiście, że Polska jest w tej pośredniej pozycji – możemy siebie nazywać największym z małych lub najmniejszym z dużych państw. To niewygodne i zawsze sprawiające problem w definiowaniu własnych możliwości i aspiracji. Ale nie możemy bez końca uciekać od ich zdefiniowania.

Kryzysy, takie jak ten ukraiński, dają dowody na to, jak dalece marnowaliśmy czas po przystąpieniu do NATO. Bo trzeba było tego kryzysu, byśmy zadali sobie pytanie: „A co będzie, gdy zaatakuje nas na przykład Rosja?” i uzyskali stosowną odpowiedź. Dziś wiemy, że skuteczna pomoc może nadejść po 90 dniach, czyli przez ten czas musimy opierać się na własnym potencjale. Czy w roku 1999 nie mogliśmy przewidzieć, z którego kierunku może nastąpić atak? Przecież było to równie oczywiste, jak i dziś. Czy więc przypadkiem nie zmarnowaliśmy tych 16 lat, podczas których przeprowadzaliśmy dosyć istotne reformy sił zbrojnych, jeśli chodzi o organizację ich pod kątem tych 90 dni skutecznego oporu? Czy w tym czasie trudno było zauważyć, że trzon operacyjny NATO to wojska amerykańskie, których obecność w Europie została zredukowana z 250 tys. do 40 tys., czyli stwierdzić, że poziom naszego bezpieczeństwa gwarantowanego przez siły zewnętrzne spada?

Rządy epatują nas „sukcesami” w pozyskiwaniu środków z kolejnych perspektyw budżetowych UE, nigdy jednak nie próbujemy określić swoich strategicznych celów członkostwa w tej organizacji. Pewnie, że miło mieć dotacje na aquaparki i dostać kroplówkę dla nieefektywnego rolnictwa, ale które z naszych istotnych problemów rozwiąże Unia Europejska w jej obecnym kształcie? Jakiej Unii Europejskiej Polacy potrzebują i na rzecz jakiej Unii Europejskiej nasze kolejne rządy powinny lobbować? Luźnej organizacji gospodarczej, strefy wolnego handlu czy może silnie zintegrowanej, ze wspólną polityką zagraniczną, obronną, energetyczną?

A wreszcie – czy jest plan B? Czy rozważamy na poziomie strategicznym wariant, w którym UE staje się organizacją marzeń brytyjskiego konserwatysty ograniczoną do bezcłowego handlu i prawie swobodnego przepływu zasobów ludzkich? Albo że Niemcy mają dość finansowania rozrzutnego i niewypłacalnego Południa Europy i mówią „dość wspólnego budżetu”? A jeśli Amerykanie wybiorą prezydenta, który spełni wyborcze obietnice Baracka Obamy o nieangażowaniu się w strefach, gdzie nie ma bezpośredniego interesu USA, i NATO faktycznie przestanie istnieć? To nieprawdopodobne? A czy w latach Jelcynowskiej Rosji ktokolwiek uważał za prawdopodobną agresję na Ukrainę i aneksję jej terytoriów?

Dzisiaj możemy tylko za Kaczmarskim zadać pytanie z „Modlitwy”: „Jeśli nas Matka Boska nie obroni / To co się stanie z Polakami?”. Nie chodzi mi o straszenie i zakładanie najgorszego – choć każdy odpowiedzialny polityk powinien żyć pod presją najgorszych wizji. I obok planu A mieć plan B, przynajmniej w zarysie.

Konfederacje państwa nie zastąpią

To, co stało się podstawą polskiego sukcesu – indywidualizm, brak zaufania do struktur państwa, jakiejkolwiek administracji czy elit i ich decyzji – samo stanowi dziś największą przeszkodę w pójściu krok dalej – w kreowaniu nowoczesności, w modernizacji, w dyskontowaniu względnej zamożności obywateli na rzecz budowy wspólnych struktur chroniących przed zagrożeniami.

Zarządzanie interesami wspólnymi w Polsce ma w sobie gen konfederackości. Niewiara w państwo, w możliwości sprawcze jego struktur – zarówno rządzących, jak i opozycji – podparte oczywiście wieloma dowodami teoretyczności istnienia państwa doprowadziło do sytuacji, w której jak w Pierwszej Rzeczpospolitej zamiast państwa z grą sił parlamentarnych i rotacją pomysłów mamy dwie konfederacje generalne. Dla każdej z nich zwalczanie tej drugiej jako szkodliwej jest nadrzędnym celem działalności.

W Pierwszej Rzeczpospolitej konfederacje (czyli wywodzące się z prawa nieposłuszeństwa rycerskiego wobec władcy instytucje zastępujące władzę) z założenia antysystemowe stały się systemem. Szczególnie po usankcjonowaniu w połowie XVII w. zasady jednomyślności parlamentu (liberum veto) konfederacje generalne były jedynym zdolnym do podejmowania decyzji gremium, które o ile miało odpowiednie poparcie w liczbie szabel, mogło nawet te decyzje wprowadzać w życie. Konfederacjami były i klasyczne rokosze, i próby reformowania takie jak Stanisławowski sejm konwokacyjny czy Sejm Czteroletni. Konfederacją (barską) Polacy bronili się przed zaborami, konfederacją (targowicką) Polacy zabory przyśpieszali.

Otóż niezależnie od szlachetnych czy podłych intencji albo skutków konfederacje były i są złem. Wiara w to, że „my z synowcem” wiemy lepiej, jak urządzić kraj, i możemy zastąpić rząd, bo „mamy rację”, bo „prawda i Bóg po naszej stronie”, że sami wybieramy tę chwilę najwyższej konieczności, w której depczemy procedury państwowe i wprowadzamy zmiany – ta wiara wykończyć potrafi największe i najbogatsze państwo.

Polskie elity polityczne zgromadzone w konfederacji generalnej PO i konfederacji generalnej PiS wykorzystują indywidualizm, brak zaufania do instytucji publicznych, brak kapitału społecznego do własnych celów. Ten mechanizm ma sprzężenie zwrotne – bo rządząc konfederacko, nikt nie wzmocni państwa, ba, zawsze je osłabi, dostarczając dodatkowych dowodów na to, że konfederacja jest konieczna.

Polskie elity polityczne nie wykreowały ani planu A, ani tym bardziej planu B. Nie mamy żadnej strategii członkostwa w organizacjach międzynarodowych. Płynięcie z prądem – co proponuje PO – nie jest planem. Planem byłoby wykorzystanie prądu do własnych celów.

„Ciepła woda w kranie” jest dopisywaniem filozofii do bierności i bezradności. „Ciepła woda w kranie” to taki smerf Maruda, który każdą szansę aktywności skwituje: „Na pewno się nie uda”. Bo społeczeństwo niegotowe, bo Niemcy, bo Rosja, bo Francja, bo Bostwana. To pół biedy. Widocznie niektórzy tak mają. Polskim koszmarem jest brak politycznej alternatywy dla tych tez. Przecież leczenia zaściankowych kompleksów przez pobrzękiwanie szabelką i nadymanie się pseudo-

patriotycznym wzmożeniem przy każdej okazji nikt rozsądny alternatywą nie nazwie.

Nie mamy także żadnej strategii przekucia sukcesu milionów Polaków w sukces organizacji, jakim jest państwo. Nie piszę tu o ocenach ratingowych, tylko o faktycznej sile, sile przyciągania przyjaciół i odstraszania wrogów.

Strategie i reformy

W historii każdego kraju zdarza się, że jest okres słabości myślenia strategicznego – czasem brakuje myśliciela, czasem okoliczności. Dopóki myślenie „antystrategiczne” nie staje się podstawą działania, można uznać to za incydent i żyć dalej. Ale w Polsce, niestety, „anty-

strategiczność” stała się myślą przewodnią. Z jednej strony patrioci Platformy Obywatelskiej (tak się sami nazywają, co odbieram jako nieco obrzydliwe w kontekście konfederackiego podziału Polski i pogłębiania się dekompozycji wspólnoty narodu politycznego) bronią mnie przed PiS-em, definiując rządy tej partii jako największe zagrożenie dla obywateli, a z drugiej strony PiS proponuje mi zwalczenie największego zagrożenia dla państwowości polskiej, jakim jest Platforma Obywatelska. Obie tezy, z gruntu fałszywe, rządzą emocjami Polaków od wielu lat, odwracając ich uwagę od spraw ważnych, usprawiedliwiając brak zainteresowania partii mainstreamowych budową nowoczesnego państwa.

Trzecia Rzeczpospolita ma swoje grzechy pierworodne. Podstawowym jest niezdefiniowanie tradycji państwowej. Z jednej strony propagandowe odwołanie się do Drugiej Rzeczpospolitej – ostatniej wolnej Polski, jaką mieliśmy. Z drugiej strony kontynuacja formalnoprawna PRL-u: systemu, stosunków społecznych i gospodarczych, z wielkimi korektami, ale jednak kontynuacja.

Nie wchodzę tu w wartościowanie, które z rozwiązań byłoby lepsze. Mamy hybrydę, której symbolem jest objęcie prezydentury przez Lecha Wałęsę – formalnie od Wojciecha Jaruzelskiego, ale od ostatniego prezydenta Rzeczpospolitej na uchodźstwie, Ryszarda Kaczorowskiego, insygnia też przyjął. Odrobinę powieliliśmy Polską Rzeczpospolitą Ludową, która sankcjonowała ciągłość z Drugą Rzeczpospolitą, ale konstytucję marcową i kwietniową pozostawiając rządowi emigracyjnemu. Nie chcę wdawać się tu w rozważania natury prawno-konstytucyjnej – stwierdzam fakty polityczne.

Fakty te jednak mają określone implikacje w sferze mentalnej. Jak konstruować tak ważną dla istnienia narodu politycznego politykę historyczną bez odpowiedzi na pytanie o to, którego projektu państwowego Trzecia Rzeczpospolita ma być kontynuatorką? A może jest zupełnie nowym projektem? Jak kreować ustrój gospodarczy bez zamknięcia jakkolwiek sprawy reprywatyzacji?

Żeby nie poprzestawać jedynie na pytaniach… Trzecia Rzeczpospolita powinna zdefiniować się jako zupełnie nowy projekt państwowy. Usunąć z szaf „trupy” zarówno po PRL-u, jak i po Drugiej Rzeczpospolitej. Wyznaczyć własne strategie i je realizować. Być w stanie przewidzieć i przeżyć kryzysy, które z całą pewnością nadejdą.

Realizować strategie to znaczy reformować państwo, budować je tam, gdzie aktywność obywatelska nie wystarcza. Nie czekać, jak to się dzieje dzisiaj, aż opinia publiczna wymusi zmiany. Państwo, które zmienia się tylko i wyłącznie pod presją przemożnej większości obywateli, jest mało atrakcyjne. Klasa polityczna, która oczekuje 80 proc. akceptacji społecznej dla uregulowania kwestii in vitro, aby podjąć działania w tej sprawie, nie zasługuje ani na miano klasy, ani na określenie „polityczna”.

Nie znam w historii sensownej reformy, zmiany, z którą czekano by na masowe poparcie. Rolą polityków jest widzieć dalej i szerzej niż przeciętny wyborca. W tej wierze, że są oni choć ciut mądrzejsi od nas, przecież ich wybieramy. Wyobrażacie sobie Polskę, w której Balcerowicz czekałby na referendum w sprawie swojego pakietu? W której Józef Piłsudski czekałby z dekretem o ośmiogodzinnym dniu pracy czy nadaniu praw wyborczych kobietom do momentu, w którym uzyskałby pewność, że społeczeństwo jest na to gotowe? Mazowiecki miałby czekać na wyniki sondaży, z których wynikałoby, że Polacy są za zniesieniem cenzury i samorządem z osobowością prawną?

Czekanie na moment, kiedy społeczeństwo będzie gotowe, jest chwytliwą retoryką konserwatystów bojących się jakiegokolwiek ruchu. Straszenie, że „jeśli przeprowadzimy reformy, to przegramy wybory i będą rządzić oni, a wtedy zobaczycie…” to wymówka leniwych.

Rolą polityków jest służyć, co nie znaczy „wykonywać wskazania większości”. Rolą polityków jest budować sprawne, nowoczesne państwo, co nie znaczy „schlebiać dzisiejszym gustom”. Jeśli rzucimy okiem na biografie największych polityków, to stwierdzimy, że choć każdy z nich martwił się najbliższymi wyborami, to żadnemu z nich to zmartwienie nie uniemożliwiło dążenie do wizji swojego kraju za lat 10, 20, 30 czy 50.

Polsce potrzebna jest wizja, jakim krajem ma być w roku 2030, 2050, 2100. To najkrótsze z możliwych perspektyw plany tworu politycznego, jakim jest państwo. I nie chodzi tu o napisane do szuflady plany Hausnera czy „Polski 2030” Michała Boniego, ale o założenia przyjęte i realizowane w politycznej praktyce.

W takiej strategii państwo musi odrzucić założenie omnipotencji. Powinno wycofać się ze sfery światopoglądowej, aksjologicznej – każda ingerencja tutaj jest stratą czasu i energii. Powinno nie w deklaracjach, ale w praktyce uwolnić energię Polaków. Wyobraźmy sobie, jak wyglądałby nasz wzrost gospodarczy, gdyby urzędy i izby skarbowe nie rozliczały się z liczby wymierzonych kar, ale na przykład ze zwiększenia rejestrowanego (czyli opodatkowanego) obrotu gospodarczego na swoim terenie? Wyobraźmy sobie szkołę, w której dzieci nie są dzielone na wierzące i niewierzące, tylko razem uczestniczą we wszystkich zajęciach, bo są Polakami bez względu na wyznanie. To przecież da się zrobić…

Polska potrzebuje polityków, którzy zdyskontują rentę czasu wzrostu i pokoju, budując sprawny system sądowniczy, aparaty bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego. Policję, która jest w stanie wykryć, kto i dlaczego zabił jej byłego komendanta. Wojsko, które jest w stanie odstraszyć chętnych do zajęcia naszego terytorium i majątków naszych obywateli albo bronić go przez 90 dni. Państwa, które kupi sprawne samoloty rządowe, a w przypadku katastrofy – prokuratury, która ustali przyczyny i postawi winnych w stan oskarżenia. Państwo musi zbudować zaufanie obywateli do swoich struktur.

Potrzebujemy polityków, którzy będą mieli świadomość, że dzisiejsza renta pokoju, przedsiębiorczości i niskich kosztów pracy musi się skończyć. Taki jest naturalny cykl koniunktur i dekoniunktur – każda hossa ma swoją bessę. Musimy nastawiać państwo na inną rentę – nowych technologii, innowacyjności. Nie przestawimy się na taki model z archaiczną, postpeerelowską strukturą usług publicznych.

Przygotowanie państwa na trudny czas wymaga nie tylko trudnych reform w wymiarze sprawiedliwości, bezpieczeństwa wewnętrznego, publicznej służby zdrowia czy systemu emerytalnego. Wymaga także szeregu działań na rzecz tworzenia między Odrą a Bugiem narodu politycznego – zastąpienia zwalczających się konfederacji socjalistycznych ultrakatolików i etatystycznych konserwatystów społeczeństwem obywateli o różnorodnych poglądach połączonych wspólną polisą ubezpieczeniową na złe czasy – państwem. I to państwem nie tylko przyzwalającym na wolność, co może wynikać z bezsilności, ale tę wolność gwarantującym swoją siłą. Takie procesy nie zajdą oddolnie, bez reform i udziału w nich elit politycznych.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję