Klimat polityczny europejskiego kryzysu :)

Ucieczka elit od rzeczywistości: Odłóżmy na później trudne dyskusje i decyzje o ograniczeniu rozdętego „socjalu”

W latach 60. XX w. modna była czas jakiś piosenka: „Stop the world, I want to get off”. Dzisiaj dla odmiany w naszej Europie słucha i czyta się o kolejnym „przełomowym” szczycie krajów strefy euro. Ogląda się polityków, którzy z całą (udawaną) powagą opowiadają o znakomitych formułach ratowania wspólnej waluty. Jednocześnie wysłuchuje się poważnych – z założenia przynajmniej! – polityków, miotających obelgi pod adresem rynków finansowych i jednym tchem biadających, że banki siedzą na pożyczonych pieniądzach i nie chcą ich pożyczać firmom. I tak dalej, ad nauseam.
Trudno nie odnieść w tych warunkach wrażenia, że europejskie elity polityczne, podobnie jak autorzy piosenki sprzed lat, też najchętniej wysiedliby z realnego, nieprzyjemnego dla nich świata. Oczywiście razem z Europą, bo gdzieś przecież musieliby rządzić. Bez tego nie czuliby się elitą.

Francuz Guy Sorman, liberalny pisarz polityczny i ekonomista, podaje tutaj przykład Francji, w której problemy narastają – podobnie jak w wielu innych krajach Europy – ale poważne próby ich rozwiązania wymagałyby podejmowania wielu niepopularnych decyzji. Wobec tego „oszukują siebie i wyborców, że wciąż można żyć jak przez ostatnich 50 lat”. Nowy prezydent François Hollande „stanowczo” domagał się działań na rzecz wzrostu gospodarczego i dostał, co chciał (on i inni), mianowicie jakąś „sklejkę” rzędu 120 mld euro z różnych resztek niewykorzystanych funduszy. Tylko żeby osiągnąć jakieś efekty wzrostowe, to jeszcze ci, którzy tworzą bogactwo, muszą potrzebować tych pieniędzy i je wykorzystać na produkcję nowych, lepszych i potrzebnych na rynku produktów i usług. A tymczasem, w obliczu ogromnej niepewności, powiększanej jeszcze populistycznymi zapowiedziami w rodzaju stawki 75 proc. podatku dochodowego dla „bogaczy”, przedsiębiorcy nie sięgną po kredyty na rozwój i w najlepszym razie postanowią przeczekać falę populizmu, utrzymując obecny poziom produkcji.

No to wydać pieniądze na modernizację infrastruktury. Ale na to potrzeba więcej pieniędzy. No to wydrukujmy euroobligacje. To zawsze lepiej brzmi – ironizuje Sorman – niż francuski deficyt czy dług publiczny Francji. Ale to przecież właśnie jest typowa ucieczka od rzeczywistości. Nawet jeśli Niemcy i inne kraje się zgodzą, kto te euroobligacje kupi i za jaką cenę? A jeśli ktoś zaryzykuje, to z ogromną premią za ryzyko (bo przecież ktoś będzie je musiał spłacać).

Te i inne pomysły na Eurostrefę nie tylko świadczą o „rozjechaniu” się dyskusji politycznej i rzeczywistości, co podkreśla Sorman, ale wręcz o koncentracji na tematach nierzeczywistych, zastępczych niejako, a nie o tym, co tkwi u źródeł europejskiego, a właściwie zachodniego kryzysu cywilizacyjnego. Sorman pyta: „Jak im [ludziom z zamożnego Zachodu Europy – J.W.] powiedzieć, że państwo dobrobytu to przeżytek?”, a wzrostu gospodarczego nie ma właśnie z powodu rozdętej opiekuńczości.

Jeżeli tak obficie cytujemy Sormana, to dlatego, że jest on jednym z niewielu, którzy nie uciekają od rzeczywistości. I, co nie mniej ważne, potrafi on dostrzec rzeczywiste tendencje tkwiące u podstaw długookresowego kryzysu państwa opiekuńczego. Na ogół dyskusje zachodnioeuropejskich elit pomijają wstydliwie ten problem.

Rzadko kiedy zwraca się uwagę na fakt, że kryzys strefy euro nigdy nie stałby się problemem w takiej skali, gdyby nie to, że jest on po prostu jednym z elementów owego długookresowego kryzysu państwa opiekuńczego. Wyjaśnienie tego, co jest pomijane w dyskusjach polityków, zacząć należy jednak od sprostowań terminologicznych. Błędne stosowanie pewnych terminów utrudnia bowiem zrozumienie realiów. Sorman też błędnie używa terminu: „państwo dobrobytu”, mając na myśli państwo opiekuńcze (inaczej: państwo socjalne).

Tymczasem ludziom – w tym i politykom – należy przypominać przy każdej okazji, że „państwo dobrobytu” to kapitalistyczna gospodarka rynkowa, jedyny system gospodarczy, który daje ludziom szanse na rosnącą zamożność. Nazwać by ją można zdrowym drzewem. Natomiast „państwo opiekuńcze” można by raczej nazwać jemiołą. Gdy jest jej niewiele, to drzewo z tą jemiołą nawet wygląda ładniej, bardziej kolorowo. Ale gdy jej przybywa, drzewo zaczyna usychać.

I należy tłumaczyć, że stąd właśnie bierze się rosnąca niewydolność kapitalistycznej gospodarki rynkowej, obarczonej zbyt wielkim i nadal rosnącym ciężarem „socjalu”, jak w skrócie określa się esencję państwa opiekuńczego. Świat zachodni (nie tylko kraje strefy euro) czeka w najbliższych 5–10 latach bolesne zmierzenie się z twardymi wymaganiami przykrojenia „socjalu” do możliwości kapitalistycznego rynku, coraz bardziej osłabionego przez rozrastającą się jemiołę państwa opiekuńczego. (Grecja to tylko pierwszy, bardziej patologiczny od innych, przypadek).

Te nieuniknione cięcia wydatków publicznych nie są – jak twierdzą niefrasobliwi majsterkowicze gospodarczy – jakimiś aktami swoistego masochizmu. Nie ma skuteczniejszej drogi powrotu na ścieżkę szybszego i stabilniejszego wzrostu gospodarczego. Nie są dla cięć wydatków skuteczną alternatywą podwyżki podatków (nawet z ulubionym przez demagogów dodatkiem: „dla milionerów i miliarderów”). Liczne badania wskazują jednoznacznie, że największe szanse na sukces w przywracaniu stabilności gospodarce mają programy ze znaczną przewagą cięć wydatków nad podwyżkami podatków. Najnowsze badania mówią o proporcji 85 proc. do 15 proc..

Tak więc szanse stabilności i szybszego wzrostu nie zwiększą się, jeśli zwiększać się będzie podatki. Może da to trochę satysfakcji zawistnym, ale skutki dla wzrostu gospodarczego będą raczej negatywne. Natomiast zwiększenie wydatków, czyli stymulacje keynesowskie, przynieść może marginalne jedynie efekty. Źródłem trwałego spowolnienia są bowiem wysokie udziały wydatków publicznych w PKB. Już tutaj przypomnieć należy, że udział tych wydatków w PKB świata zachodniego, nie tylko Europy, rośnie od lat 60. XX w. Po każdej dekadzie takich przyrostów następuje dłuższy okres niższego tempa wzrost gospodarczego. W miarę, jak z dekady na dekadę rośnie udział wydatków publicznych w PKB, z pewnym opóźnieniem maleje tempo wzrostu gospodarczego.

Pamiętajmy bowiem, że relacja wydatków publicznych do PKB pokazuje nam jednocześnie miarę tego, ile państwo zabiera tym, którzy tworzą owo bogactwo zwane produktem krajowym brutto. A jest to dziś w bogatych krajach europejskich ponad połowa! Tak więc jeśli przedsiębiorcy i inni słyszą o konieczności zwiększenia podatków, a wiedzą, że popyt rośnie powoli, to na pewno nie będą inwestować, zwiększać produkcji i zatrudnienia. Konkludując, droga do szybszego wzrostu gospodarczego w przyszłości zależy od uprzedniego zmniejszenia skali ssania przez jemiołę, czyli państwo opiekuńcze. Żeby dzielić, trzeba najpierw tworzyć, aby mieć co dzielić w dłuższym okresie, trzeba pozwolić temu drzewu rosnąć…

Kiedy autor niniejszej części raportu rozmawia w Polsce i za granicą na te tematy, często słyszy pytanie: „Jak to się stało, że nie było sygnałów ostrzegawczych, że wcześniej jakoś starczało tych pieniędzy?”. I wyjaśnia: sygnały ostrzegawcze były i analitycy nie raz ostrzegali przed nadchodzącym kryzysem. Byli oni jednak zakrzykiwani przez chór obrońców państwa opiekuńczego, że domaganie się cięć wydatków jest aspołeczne, że to nieuzasadnione czarnowidztwo i że należy bogatych cisnąć jeszcze bardziej, by zapewnić pieniądze na „niezbędny socjal” (to samo słyszymy zresztą – i widzimy w działaniu – także obecnie!). Natomiast powody, dla których udawało się tak długo unikać bankructwa państwa opiekuńczego są bardziej złożone.

Po pierwsze, powojenna ekspansja gospodarcza na Zachodzie uczyniła na politykach wrażenie niemal nieograniczonych możliwości. Na rynek pracy w latach 50. i 60. XX w. wchodziły znacznie liczniejsze roczniki niż zeń odchodziły na emeryturę czy rentę. Pieniędzy ze składek ubezpieczeniowych było więc w bród i politycy mogli dzięki temu okazywać się dobrymi wujkami, podnosząc poziom emerytur znacznie powyżej tego, który wynikałby z wysokości składek wnoszonych przez okres pracy zawodowej osób przechodzących na emeryturę. Nie oznaczało to wówczas naruszenia równowagi między wpływami ze składek a wydatkami systemu ubezpieczeń.

Ale proporcje demograficzne stopniowo ulegały niekorzystnym zmianom, więc politycy w latach 60., które były także latami ideologicznej ekspansji kolektywistycznych idei, zaczęli rosnąco dorzucać pieniędzy na „socjal” z kolejnego źródła, jakim były coraz wyższe podatki. W krajach OECD relacja wydatków publicznych do PKB (w skrócie: WP/PKB) zaczęła rosnąć: z 29 proc. w latach 60., do 37 proc. w latach 70., 47 proc. w latach 80. i 50 proc. w latach 90. XX w. Podatki, rzecz oczywista, rosły w podobnym tempie. Dodajmy też, że w Europie Zachodniej te relacje były z reguły jeszcze wyższe niż w szerszym gronie krajów OECD.

Niemiecki ekonomista Bernhard Heitger z Kilońskiego Instytutu Gospodarki Światowej podjął próbę znalezienia zależności między wzrostem relacji WP/PKB a spadkiem dynamiki wzrostu gospodarczego. Heitger obliczył, że wzrost udziału wydatków publicznych o 10 pkt. proc. owocuje w okresie dekady spadkiem tempa wzrostu PKB o 0,5 proc. rocznie. Nowsze studia potwierdzają te negatywne relacje między rosnącym poziomem podatków i wydatków publicznych a słabnącą dynamiką PKB.

Wyniki wzmiankowanych badań potwierdzają – warto przypomnieć – pesymistyczne poglądy Ludwiga Erharda, ojca powojennego niemieckiego cudu gospodarczego. Erhard, obserwując szybki wzrost redystrybucji w zachodnich Niemczech, stwierdził już w 1964 r., że system oparty na zasadzie „życia z ręką w kieszeni sąsiada” nie może przynieść dobrych efektów gospodarczych w dłuższym okresie.

Wracajmy jednak do wyjaśnień, jak narastały problemy finansowania państwa opiekuńczego. Coś zaczęło zmieniać się pod koniec lat 70. XX w. Coraz wyraźniejsze było niezadowolenie obywateli ze wzrostu podatków, niestabilności wzrostu gospodarczego i rosnącej inflacji. Jednocześnie następował intelektualny powrót do klasycznej ekonomii, wzmocnionej nowymi nurtami ekonomii neoinstytucjonalnej (teorii praw własności, teorii ekonomicznej analizy polityki, logiki działań zbiorowych i in.). Efektem zmian politycznych i intelektualnych był wybór takich wolnorynkowych polityków jak Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii i Ronald Reagan w Stanach Zjednoczonych.

Ta liberalna kontrrewolucja „odsztywniła” w pewnym stopniu niektóre gospodarki zachodnie, przyśpieszyła nieco ich wzrost gospodarczy i przyczyniła się do wzrostu nastrojów niechętnych dalszym podwyżkom podatków. Jednakże znaczne odłamy podatników opierających się dalszym podwyżkom podatków nadal domagały się wzrostu rozmaitych świadczeń społecznych. Jak to określił dowcipnie znany politolog z Kalifornii, prof. Aaron Wildavsky, „dostrzegliśmy nieprzyjaciela – i okazaliśmy się nim my sami”.

Politycy dostrzegli owe swoiste rozdwojenie jaźni większości elektoratu i zaczęli szukać nowych sposobów umizgiwania się do wyborców. Wcześniej już zresztą dostrzegli jeden jeszcze sposób, niewymagający podnoszenia podatków i sprawiający wśród wyborców wrażenie otrzymywania czegoś za nic. Były to regulacje zastępujące podatki jako instrument podnoszenia poziomu materialnego komfortu wyborców.

Regulacje więc podnosiły co jakiś czas na wyższy poziom płacę minimalną, zwiększały liczbę dni wolnych od pracy (świąt i urlopów), skracały tydzień pracy, itd. Koszty tych regulacji nie musiały być ponoszone przez budżet, z wyjątkiem kosztów dotyczących pracowników sektora publicznego. Ponosili je pracodawcy. Ale, jak to przez lata podkreślał noblista Milton Friedman, nie istnieje obiad za darmo. Ktoś za niego musi zapłacić i tym kimś nie byli tylko pracodawcy. Pracobiorcy aktualni i potencjalni płacili również za tę hojność z cudzych kieszeni utratą pracy lub – częściej jeszcze – dłuższym okresem bezowocnego poszukiwania pracy, gdyż wyższe koszty przerzucone na pracodawców przekładały się na wyższe ceny produktów i usług, a w efekcie ceteris paribus na niższy popyt i niższe zatrudnienie.

Skala umizgiwania się do elektoratu via regulacje jednakże nie wystarczała. Ponadto niepracująca część elektoratu niewiele mogła na tych regulacjach skorzystać. Zaczął się kolejny, brzemienny w skutki, okres, mianowicie zwiększania wydatków publicznych bez ekwiwalentnego zwiększania dochodów budżetu. Mówiąc otwarcie: okres zadłużania kraju. I okres ten zaczął się na długo przed wielkim kryzysem finansowym i trwa do dziś. Zaciąganie długu u przyszłych pokoleń, które płacić miały za dzisiejszy „socjal” i za dzisiejsze zobowiązania wobec jutrzejszych emerytów, stało się zjawiskiem charakterystycznym dla większości krajów zachodnich. Deficyty budżetowe ostatecznie przestały być zjawiskiem charakterystycznym dla fazy recesji w cyklu koniunkturalnym.

Ta era finansowania „socjalu” z deficytu budżetowego trwała niezmieniona do roku 2007, do początku wielkiego kryzysu finansowego. W folklorze politycznym świata zachodniego ów kryzys miał być jakimś zdarzeniem szczególnym, jakąś katastrofą spowodowaną przez zachłanne, ciemne siły międzynarodowych finansów. Z punktu widzenia sposobów finansowania „socjalu” w świecie zachodnim czas kryzysu jest tylko kontynuacją. Zmieniła się jedynie skala tych deficytów. Zaczęło się „wielkie zadłużanie”.

A oto kilka przykładów tego, jak szybko od 2006 r. (ostatniego roku przed kryzysem) do roku 2010 rosła relacja wydatków publicznych do PKB w wybranych krajach:

w USA z 36,0 proc. do 42,3 proc.;

w Wielkiej Brytanii z 44,3 proc. do 51,0 proc.;

we Francji z 52,7 proc. do 56,2  proc.;

w Hiszpanii z 38 proc. do 45 proc;

w Portugalii z 44,5 proc. do 50,7 proc.;

w Grecji z 45,2 proc. do 52,9 proc.  (w 2009 r.).

Uwaga polityków, finansistów i analityków koncentruje się zwykle na skali deficytów budżetowych i na relacji długu publicznego do PKB. Ale, jak autor niniejszej części raportu podkreślał wyżej, to właśnie rosnąca relacja wydatków publicznych do PKB jest czynnikiem redukującym bodźce do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania i to ona powoduje spadek dynamiki wzrostu gospodarczego.

Ma to poważne następstwa, gdyż zamyka politykom drogę „ucieczki z zadłużenia” przez stymulację makroekonomiczną. Wiele wskazuje na to, że politycy nie mają już więcej królików, które – w celu kontynuacji finansowania „socjalu” – mogliby jeszcze wyciągnąć z coraz bardziej wyświechtanego cylindra. Nieprzyjemna fiskalna arytmetyka – by sparafrazować najnowszego noblistę z ekonomii, prof. Thomasa Sargenta – zmusi ich niezadługo do zmierzenia się z rzeczywistością.

Ucieczka elit od rzeczywistości: Niemcy wygrali na kryzysie, to niech Niemcy zapłacą za kryzys…

Innym przejawem ucieczki od rzeczywistości jest rosnąca presja na Niemcy jako kraj, który rzekomo zyskał najwięcej na powstaniu strefy euro, a więc powinien wnieść największy wkład w jej ratowanie. Mówiąc otwarcie: niech Niemcy sfinansują rozmaite przedsięwzięcia ratunkowe. Rosnącej presji towarzyszy też rosnąca niechęć do Niemiec, kanclerz Angeli Merkel i Niemców w ogólności, że ci mają czelność domagać się, by inni uporządkowali najpierw swoje finanse.

Niechęć do Niemców aż bulgocze w tytułach i tekstach wypowiedzi. Jedna z niedawnych okładek londyńskiego „The Economist” pokazywała tonący statek „Europa” i pytanie do kanclerz Merkel: „Czy może wreszcie zechciałaby pani zmienić kurs?”, a wcześniej „Wall Street Journal” opublikował artykuł pod tytułem: „Groźna niemiecka maszyna eksportowa wymaga włączenia biegu wstecznego”. Polska nie wyróżnia się, niestety, na plus, bo i u nas w „Dzienniku Gazecie Prawnej” można znaleźć tytuł: „Jak Niemcy zarabiają na kryzysie”, z zawistnym tekstem, że jest tylko jeden kraj, który wiedzie dziś prawdziwe dolce vita. A przecież nie cytuje się w niniejszym raporcie prasy brukowej!

Ci wszyscy zawistnicy, w tym politycy szukający usprawiedliwienia dla braku odwagi do podejmowania trudnych reform, powinni zadać sobie kilka pytań. Po pierwsze, jak to się dzieje, że arogancki, agresywny, nieczuły na potrzeby innych nacji rząd i wspierająca go koalicja od dawna „dołuje” w sondażach i przegrywa jedne po drugich regionalne wybory? I, po drugie, dlaczego skoro Niemcy rzekomo tak bardzo skorzystali z wprowadzenia strefy euro, tak wielu Niemców ma pretensje do rządzących, że są zbyt miękcy wobec leni i utracjuszy?

Koronnym argumentem, że to głównie Niemcy skorzystały na stworzeniu Eurostrefy, są osiągane przez nie nadwyżki w handlu zagranicznym, które w 2009 r., roku najgłębszego kryzysu, przekroczyły 5 proc. niemieckiego PKB. Tylko ci, którzy tak twierdzą – o wstydzie, czasem także ekonomiści, którzy powinni wiedzieć lepiej – nie zadali sobie pytania, czy owe 5 proc. PKB w 2009 r. to był wyjątek, który nie zdarzył się wcześniej, np. przed wprowadzeniem strefy euro, czy też nadwyżka w handlu zagranicznym jest immanentną cechą niemieckiej gospodarki.

Odpowiedź znajdziemy w tabeli, w której statystyki bilansu handlowego Niemiec dla lat 1955–
–1983 pokazują wyraźnie, że przez cały ten okres Niemcy miały – mniejszą lub większą – nadwyżkę eksportu nad importem. Już w 1955 r. szybko odbudowujące swą gospodarkę Niemcy Zachodnie miały nadwyżkę eksportu rzędu ponad 5 proc. PKB. Czyli znaczenie posiadania wspólnej waluty, o ile istnieje w ogóle, jest raczej niewielkie. O nadwyżce eksportowej decydują najwyraźniej inne czynniki.

W handlu, nie tylko międzynarodowym zresztą, obok czynnika cenowego ważną rolę odgrywa jakość wykonawstwa, nowoczesność i inne pozacenowe czynniki konkurencji. W dużym stopniu można je określić jako reputacyjne. Otóż Niemcy od dawna mają wysoką reputację jako producenci maszyn i urządzeń, artykułów precyzyjnych i optycznych, czy materiałów chemicznych. I dlatego popyt na ich produkty jest nieodmiennie tak wysoki.

Saldo obrotów handlu zagranicznego Niemiec jako proc. niemieckiego PKB, w latach 1955–1983

Rok     Saldo (w proc. PKB)

1955

1960

1965

1970

1975

1980

1983    +5,4

 +3,0

 +1,0

 +1,2

 +2,7

 +1,6

 +4,3

Źródło: The Economist, Economic Statistics 1900–83, London, 1985.

Tego stanu rzeczy nie zmieniały przez dziesięciolecia kolejne rewaluacje marki. Jak dziś wobec Chin, tak przedtem wobec Niemiec wywierano presję w kierunku wzmocnienia marki, w czym widziano lekarstwo przeciw trwałym niemieckim nadwyżkom w bilansie handlowym i płatniczym. W odróżnieniu od Chin komunistycznych, Niemcy podchodzili ze zrozumieniem do problemów swoich zachodnich partnerów i co jakiś czas rewaluowali markę. Nadwyżka na krótko zmniejszała się, a następnie zaczynała ponownie rosnąć. Po prostu, trudno było w gospodarce opartej na prywatnej własności i zysku zrezygnować z kupowania najlepszego produktu potrzebnego firmie.

Jeśli nie z pasożytowania na Eurostrefie, to skąd się biorą tak dobre wyniki Niemiec? Ano z ciężkiej pracy i licznych wyrzeczeń. Był taki okres, od końca lat 80. XX w., że Niemcy byli przez wysokiej klasy analityków uważani za „chorego człowieka Europy”, który w następstwie ogromnego ciężaru państwa opiekuńczego i przeregulowania gospodarki (zwłaszcza rynku pracy!) nie był w stanie sprostać konkurencji i rósł najwolniej spośród „starych” krajów Unii.

W którymś momencie zrozumiano w Niemczech, że tak dalej już się nie da. Zaczęto, na niemiecki sposób, to znaczy powoli i po tysiącu konsultacji, zmieniać pewne rzeczy. Rządy chadecji pod przywództwem kanclerza Helmuta Kohla zaczęły zmniejszać nieco górę „socjalu”. Ta, jak to w rozmowach z niemieckimi kolegami nazywałem Millimeterpolitik, zaczęła przynosić efekty. Udział wydatków publicznych w PKB (który jest dobrą miarą istniejących bodźców do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania) osiągnął szczyt w 1995 r. – 54,8 proc. – a potem zaczął się zmniejszać, aby wreszcie ustabilizować się poniżej 50 proc. Nawet w kryzysowym 2009 r. nie przekroczył on połowy PKB (47,5 proc.), a dzisiaj jest na tym samym poziomie co w Polsce (45–46 proc). Dla nas to bardzo dużo, ale biorąc pod uwagę punkt startowy Niemiec, to niemałe osiągnięcie.

Zmieniać się zaczęły też regulacje. Niemcy jako jedni z pierwszych w Europie wyciągnęli wnioski ze starzenia się społeczeństw i zagrożenia, jakie stanowi ono dla finansów publicznych w ogóle, a w krajach patologicznie przerośniętego państwa opiekuńczego w szczególności. Dlatego ustawę o (stopniowym) wydłużaniu wieku przechodzenia na emeryturę do 67. roku życia dla mężczyzn i kobiet wprowadzono tam wcześniej niż gdzie indziej. Zwiększono też minimum czasu pracy w uprzywilejowanych zawodach, takich jak np. nauczyciele, z – wyższego niż w Polsce – minimum 21 godz. tygodniowo najpierw do 24, a potem do 28 godz.

Po chadekach przyszli socjaldemokraci, którzy też dołożyli cegiełkę do budowy bardziej efektywnej i konkurencyjnej gospodarki niemieckiej. Za rządów kanclerza Gerharda Schroedera rozluźniono niesłychanie restrykcyjne reguły zwolnień z pracy, ograniczono też nieco możliwości żerowania na systemie zasiłków dla bezrobotnych, a także wprowadzono szereg innych innowacji.

Skoro mówimy tutaj o odwadze niemieckich elit, to warto też podkreślić umiarkowanie i dyscyplinę niemieckiego społeczeństwa. Płace w Niemczech prawie nie rosły w wymiarze realnym przez więcej niż dekadę. Konsumpcja prywatna znajdowała się w stanie stagnacji. Reformy czasów Kohla i Schroedera nie zmieniły, rzecz jasna, gospodarki niemieckiej w wolnorynkową, ale dały nieco więcej swobody niemieckim firmom. I te wykorzystały stworzone możliwości. Gospodarka przyśpieszyła, a zatrudnienie rośnie i to, co ważniejsze, w sektorze prywatnym, a nie jak np. we Francji, poprzez tworzenie na poły fikcyjnych miejsc pracy w administracji (co obiecał w kampanii wyborczej kandydat, a obecnie prezydent Hollande).

Jest sprawą oczywistą, że reformy, tak wydatkowe, jak i regulacyjne, potrafią dla niektórych być bolesne. Część niemieckiego społeczeństwa była (i jest nadal) niezadowolona z faktu, że manna socjalna spada z nieba (nieco) węższym strumyczkiem. Nauczyciele są niezadowoleni z podwyższonego minimum czasu zajęć w szkole. A wszyscy pracujący mają za sobą dekadę i więcej bardzo wolnego tempa wzrostu płac.

Ale to dzięki temu umiarkowaniu w drugiej połowie poprzedniej dekady nastąpiła poprawa konkurencyjności niemieckich produktów. Nic więc dziwnego, że poniósłszy owe – wcale niemałe – koszty ustabilizowania gospodarki i przyśpieszenia wzrostu gospodarczego, większość Niemców z niechęcią patrzy na tych, których mieliby wziąć częściowo na swój garnuszek. I to garnuszek, w którym przez długi czas przybywało tak niewiele (a zaczęło przybywać właśnie w wyniku kosztownych reform). Niedawno redaktor liberalnego „Die Zeit” Joseph Joffe przypomniał, że niemiecka konkurencyjność wzięła się z przeprowadzonych reform, do których nie palił się „Club Med”. Obok niechęci Niemców do płacenia za rozrzutność innych, nie mniej ważny wydaje się argument, który do lata 2012 r. praktycznie prawie nie pojawiał się w dyskusjach politycznych, kiedy to domagano się od Niemiec finansowania różnych pomysłów na ratowanie strefy euro. Autorom niniejszego projektu idzie mianowicie o niebezpieczeństwo ekonomiczno-finansowego przeciążenia Niemiec zobowiązaniami z tytułu rozmaitych przedsięwzięć ratunkowych.

Bierze się ono z forsowania rozwiązań instytucjonalnych, które mają wysokie prawdopodobieństwo niepowodzenia, tworzą zachęty do kontynuacji „jazdy na gapę” w strefie euro i zmniejszają presję na rządy i społeczeństwa w kierunku realizacji trudnych reform. Ale nie tylko. Niebezpieczne jest także i to, że większość spośród nich opiera się – co tu udawać – na wykorzystywaniu wysokiego standingu finansowego jednego kraju strefy euro, to znaczy Niemiec.

Prawie wszyscy amatorzy ratowania strefy euro w jej dotychczasowym kształcie proponują rozwiązania, które opierają się na jednym filarze. Tym filarem jest wspomniany wyżej wysoki standing finansowy Niemiec. Tyle że filar ten nie pozostanie niewzruszony na wieki, gdy nawiesza się na nim zbyt wielki zakres zobowiązań. A co się stanie, gdy rynki finansowe ocenią, iż skala narzuconych Niemcom zobowiązań przekracza granice bezpieczeństwa finansowego tego kraju? I Niemcy utracą swą najwyższą wiarygodność kredytową? Warto zauważyć, że pierwsze sygnały zaniepokojenia agencji ratingowych mamy już za sobą.

Należy rozumieć obawy samych Niemców przed kolektywizacją kosztów eurostrefy i jednoczesną prywatyzacją korzyści z „jazdy na gapę” oraz unikania trudnych i kosztownych kroków stabilizacyjnych przez kraje prowadzące rozrzutną politykę fiskalną. Ale krytycyzm wobec Niemiec zaczynają równoważyć – nieliczne na razie – głosy rozsądku. Pojawiają się więc artykuły, które ostrzegają, że ci Europejczycy, którzy „izolują i przeciążają Niemcy, [czynią to – J.W.] na własne ryzyko”.

Tak czy inaczej, z sympatii czy z rozsądku (oświeconego interesu własnego), warto wspierać Niemców w ich staraniach o zachowanie równowagi i racjonalnej oceny konsekwencji oczekiwanych od nich poświęceń. Załamanie standingu ekonomiczno-finansowego tej największej i najbardziej sprawnej gospodarki europejskiej byłoby znacznie większym zagrożeniem niż cokolwiek, co mogłoby się wydarzyć ze strefą euro. Zagrożeniem nie tylko dla samych Niemiec, lecz także dla tych krajów, których gospodarki są ściśle splecione z gospodarką niemiecką. A więc także i dla Polski. Zamiast ślepo wspierać różne wielce ryzykowne przedsięwzięcia ratunkowe strefy euro należy, wspierając Niemcy, nawoływać do zdroworozsądkowej analizy kosztów i efektów oraz określenia poziomu ryzyka tych przedsięwzięć.

Z tej perspektywy należy zresztą patrzeć na całą Unię Europejską, nie tylko na wspólną walutę. Klasyczne podejście liberalne wiąże przyczyny i skutki: poziom wolności ekonomicznej i efekty funkcjonowania w warunkach takiej wolności. Taka analiza kosztów/efektów podpowiada, że fundamentem wzrostu zamożności i stabilności (nie tylko ekonomicznej!) w powojennej zachodniej Europie są liberalne konstrukcje unii celnej i wspólnego rynku. Po upadku komunizmu stały się one takimi również i dla naszej części Europy.

Wartość dodana, że użyję czysto ekonomicznej terminologii, całej reszty unijnego bagażu jest w najlepszym razie dyskusyjna. Dotyczy to zarówno ponad stu tysięcy stron unijnych regulacji, owego acquis communautaire, środków pomocowych, antyociepleniowej krucjaty czy wreszcie unii walutowej w jej przyjętym – i dotychczas realizowanym – kształcie. Należy dokonać ponownej oceny tychże i albo je w bezpieczny sposób poprawić, albo – jeśli okaże się to niemożliwe – mieć odwagę spisać na straty. Niestety, na razie ogromna większość europejskich elit ciągle ma nadzieję, że nic nie trzeba będzie zmieniać, jeśli tylko uda się zmusić Niemców, by raz jeszcze okazali się „dobrymi Europejczykami” i sypnęli groszem, nie myśląc o konsekwencjach sytuacji, w której niemieckie pieniądze czy gwarancje pieniędzy mogłyby się okazać niewystarczające…

Ucieczka od rzeczywistości: recepty populistycznych antyelit

Zanim przyjrzymy się populistycznej opozycji w zachodniej Europie, warto jeszcze dokończyć oceny rządzących elit. Otóż te elity – lewicowe (socjaldemokratyczne) czy prawicowe (konserwatywne bądź konserwatywno-liberalne) – cierpią nie tylko na disconnect, czyli rozłączenie preferowanych przez nie rozwiązań i realnego świata, lecz także na grzech pychy.

Przypadek wad konstrukcyjnych i wad polityki prowadzonej w ramach skonstruowanych instytucji strefy euro jest doskonałym przykładem popełnianego notorycznie grzechu pychy europejskich elit. Ich sposób myślenia można scharakteryzować następująco: „Oto my, rządzący Europą, możni tego europejskiego świata, stworzyliśmy – czerpiąc z zasobów naszej nieskończonej mądrości – europejską unię walutową, która ma trwać po wiek wieków. I nie tyle dla wygody życia gospodarczego i obywateli tu żyjących, ile jako dowód naszej dalekowzroczności i potrzeby postępowych przemian”.

Otóż takie podejście do problemu stwarza ogromne bariery dla racjonalnego dyskursu na temat niezbędnych zmian w strefie euro. Wszelkie koncepcje ograniczeń liczby członków strefy do tych, którzy zdolni są stosować się do reguł gry Eurostrefy, spotyka się z natychmiastową krytyczną kontrą, że to pogrzebie „wielki projekt europejski”. To samo dotyczy reguł gry Eurostrefy, których stosowanie prowadziłoby do automatycznego wykluczania tych, którzy chcą w niej „jeździć na gapę”. Akceptowalne są tylko te rozwiązania, które nie odnoszą się do faktu, iż członkostwo w klubie nakłada na członków pewne obowiązki, ci zaś, którzy się z tych obowiązków nie wywiązują, powinni zostać z klubu wykluczeni.

Jest to sytuacja doskonale opisana w esejach filozoficznych Leszka Kołakowskiego zatytułowanych „Rozmowy z diabłem”. Jedno z opowiadań dotyczyło sytuacji, w której ktoś dostał się do nieba i tam właśnie się „zbiesił”. Problem filozoficzny był następujący: czy można wydalić z nieba kogoś, kto boskim wyrokiem został uznany za osobę godną niebiańskiej przyszłości? Przecież taka decyzja oznaczać musi podważenie zasady, że Bóg jest nie tylko wszechmogący, lecz także wszechwiedzący – a więc nie może się mylić! Z czymś podobnym mamy właśnie do czynienia w Europie. Oto możni strefy euro zdecydowali się stworzyć instytucję, która istnieć ma po wiek wieków. I każda propozycja zmiany, która nie podtrzymuje fikcji wiecznotrwałości Eurostrefy, podważa domniemanie nieskończonej mądrości, czyli nieomylności jej twórców.

Mamy więc europejskie elity niezdolne do oparcia swoich propozycji ratunkowych na fundamentalnej zasadzie filozoficznej zachodniej cywilizacji, jaką jest racjonalność instrumentalna. To znaczy, że podejmowane działania muszą być adekwatne do realizacji celów, które chce się osiągnąć, stosując owe instrumenty.

Niestety, antyelity – czyli rozmaite ugrupowania populistyczne – oferują jeszcze mniej kompetencji i rozsądku. Oczywiście, są one popularne i ta popularność rośnie w miarę, jak pogarsza się sytuacja gospodarcza i jak pojawiają się zapowiedzi i próby (dość nieśmiałe, na ogół) dokonania korekt ilości manny spadającej z nieba, czyli strumienia beneficjów „państwa socjalnego”. Pomysły populistycznych antyelit, jeśli wychodzą poza protesty, są rozpaczliwie mało kompetentne. Przyjrzyjmy się poglądom i postulatom antyelit we Francji, gdzie i lewackie (skrajna lewica), i „prawackie” (skrajna prawica) ugrupowania zdobyły łącznie około jednej trzeciej głosów w niedawnych wyborach prezydenckich i parlamentarnych.

I co one oferują niezadowolonemu społeczeństwu? Skrajna lewica stare, zużyte komunały: cisnąć bogatych, opodatkować banki, podnieść płace, zakazać zwolnień z pracy, itd. Jeśli czymś różnią się te propozycje od tego, co zapowiadają rządzący socjaliści w stylu prezydenta Hollande’a, to raczej formą niż treścią. Historia dowiodła, że nic dobrego z tego nie może wyniknąć i nie wyniknie. Niezależnie od tego, czy rządzić będzie lewica należąca do elity, czy do antyelity.

A co z pomysłami na przyszłość antyelitarnego Frontu Narodowego na prawicy? Ich pomysły nie są lepsze. Wprawdzie można zrozumieć postulat wyjścia Francji ze strefy euro, ale gdy dwóch mówi to samo, to wcale nie musi znaczyć to samo! Szefowa stronnictwa, pani Marine Le Pen, mówi bowiem jednym tchem o wyjściu nie tylko ze strefy euro, lecz także z unii celnej, czyli faktycznie z Unii Europejskiej, co oznacza, iż nie rozumie, że to właśnie unia celna i wspólny rynek są fundamentem, na którym zbudowana została zamożność „starych” krajów Unii, w tym także Francji. Całą resztę można różnie oceniać, ale to jedno jest bezsporne w świetle wiedzy ekonomicznej.

Obalenie tego fundamentu zamożności ma się odbywać pod hasłem ochrony miejsc pracy dla Francuzów. Może zwabić wielu, którzy nie mają pojęcia o ekonomii i nie rozumieją, że utrzyma się istniejące, na ogół gorsze, miejsca pracy w niskowydajnych gałęziach produkcji, ale utraci się miejsca w proeksportowych, bardziej wydajnych i lepiej płatnych gałęziach. Ale to tylko początek problemów!

Pojawia się bowiem pytanie, czy Francuzi znów pójdą pracować do zakładów włókienniczych, tkalni, zakładów odzieżowych i innych. Przecież będą tam mieli stawki znacznie niższe od tych, które otrzymywali w zakładach pracy, z których zostali zwolnieni. Także nowo wchodzący na rynek pracy mają inne (często mało realistyczne zresztą) oczekiwania. I jedni, i drudzy zwrócą się raczej do i tak już przeciążonego systemu opieki społecznej po zasiłki, których we Francji jest – jak Mickiewiczowskich much na Litwie – dostatek.

Jedyni, którzy być może pojawią się w tych zakładach (o ile takie powstaną!), to będą imigranci. I to też tylko tacy imigranci, którzy przybyli do Europy, by tu pracować, a nie po to, by wygodnie (według ich poziomu oczekiwań) żyć sobie z „socjalu”. Ale partia pani Le Pen jest też przeciwko imigracji. I w dodatku, jak większość partii – tak mainstreamowych, jak i populistycznych – nie rozumie różnicy między tymi dwoma rodzajami imigracji do bogatej Europy. O polityce imigracyjnej, a raczej jej braku w Unii Europejskiej i w poszczególnych krajach będzie jeszcze mowa na końcu raportu. Tutaj wystarczy tylko podsumować, że oferty antyelit – ocenione na przykładzie Francji – nie wnoszą prawie nic sensownego do dyskusji o problemach Europy.

Ucieczka od rzeczywistości: Południe patrzy na Europę

Jak do tej pory opisywaliśmy celowe najczęściej odrzucenie realiów i poszukiwanie tematów oraz rozwiązań zastępczych przez polityczne elity Europy. Włączyliśmy w te rozważania także antyelity – rosnące w siłę partie populistyczne – aby udowodnić, że antyelity również nie mają niczego do zaoferowania borykającej się z poważnymi problemami Europie. Problemy są poważne, natomiast środki, które mogłyby rozwiązać te problemy, poważne najczęściej nie są.

Zauważają to nie tylko nieliczni Europejczycy czy szerzej: część (znacznie mniejsza) zachodnich elit. Zauważają to także w krajach Południa, jak od pewnego czasu określa się kraje Azji, Afryki, Bliskiego i Środkowego Wschodu oraz Ameryki Łacińskiej.

Politycy z tych obszarów naszego globu, zwłaszcza ci, którzy uczestniczą w spotkaniach rozmaitych instytucji gospodarczych i finansowych współczesnego świata, patrzą na zachowania Europejczyków, zwłaszcza tych ze strefy euro, z pewnym zaskoczeniem i – nie czarujmy się – także z rosnącą irytacją. W oczach tych polityków wszystkie pomysły w rodzaju euroobligacji, mutualizacji zobowiązań banków, dodruku pieniądza przez Europejski Bank Centralny i inne propozycje jawią się jako działania zastępcze, jako chęć uniknięcia tych – dobrze znanych – programów stabilizacyjnych, które pociągają za sobą bolesne cięcia wydatków publicznych i jako takie mających określone koszty społeczne i polityczne.

Inaczej mówiąc, Europejczycy po prostu nie chcą zastosować się do recept, które przedtem oferowali popadającym w ekonomiczne tarapaty krajom Południa. Elity krajów Południa podejrzewają jeszcze coś gorszego, mianowicie że Europejczycy w swojej pysze uważają w głębi duszy, iż oni są powyżej takich prostych, bolesnych, ale skutecznych – jak dowodzi historia – działań. I trudno dziwić się Południu, że tak uważa. W końcu gry i zabawy wokół zmian konstrukcyjnych w strefie Euro przez możnych europejskiego świata wskazują, że tak jest w istocie.

Zmienia się zatem stosunek do Europy. Niegdyś pełen rewerencji i skłonności do akceptacji europejskich rekomendacji w sprawach rozwoju m.in. gospodarki i nauki, dzisiaj pełen widocznej irytacji, a nawet rosnącego protekcjonalizmu graniczącego z lekceważeniem. Wiele mówi na ten temat rysunek, który jeden z autorów zauważył w hinduskim dzienniku „Economic Times” podczas konferencji w New Delhi. Jest to satyryczna wizja XXI w., z Indiami w roli najszybciej rosnącej gospodarki światowej. Europę na owym rysunku reprezentuje staruszek z naszyjnikiem z eurogwiazdek na szyi i napisem: „Unia Zbankrutowanych Emerytów”.

Oczywiście, można – patrząc na takie ukazanie UE i w ogóle Zachodu – potraktować to jako typową Schadenfreude. Oto byłe europejskie kolonie i w ogóle biedota pozostawiona w tyle przez szybko rosnący w ostatnich kilkuset latach świat zachodni odreagowuje swoje frustracje i kompleks niższości. To wszystko prawda. Tyle że rodzaj złośliwego komentarza trafia w dziesiątkę. (Tak samo jak z drugiej strony ideologicznego spektrum nie mniej złośliwy i celny jest komentarz na tym samym rysunku do Kuby i Wenezueli, opatrzonych nazwą: „Socjalistyczny Park Jurajski”).

Krajom Południa, a zwłaszcza tej ich części, która szybko przekształca się w uprzemysłowioną średnio rozwiniętą gospodarkę, nie podobają się też inne pomysły Europy – tym razem dotykające ich bezpośrednio. W niniejszym raporcie nie zajmujemy się szczegółowo polityką klimatyczną Unii Europejskiej, głównego proponenta takiej polityki w skali światowej. Niemniej nie sposób nie uwzględnić tej kwestii także w kontekście relacji Europy z Południem, bowiem dotyka ona szybko słabnącej pozycji Europy w stosunkach międzynarodowych, a zwłaszcza stosowania tego, co politycy europejscy i ich apologeci nazywają soft power. Otóż w miarę jak Europa, oferując swoim obywatelom coraz więcej „socjalu”, wydawała coraz mniej na obronność, stworzyła sobie usprawiedliwienie właśnie w postaci doktryny „miękkiej siły”. Miałaby to być siła moralna, działań w dobrej sprawie. Takiej jak np. walka z globalnym ociepleniem spowodowanym przez człowieka.

Pozostawmy na uboczu dość wątłą – i coraz silniej podawaną w wątpliwość – wiedzę naukową stojącą za ową „walką”. Pozostawmy na uboczu nawet absurdalną ekonomikę walki z globalnym ociepleniem. Lord Nigel Lawson, były minister finansów w rządzie Margaret Thatcher, przedstawił tę ostatnią kwestię w swej niedawnej książce. Potraktował on alarmistyczne projekcje ONZ-owskiej komisji (IPCC) poważnie i ocenił na bazie ich własnych projekcji różnice kosztów między zlekceważeniem owego postępującego ocieplenia, a wydatkowaniem monstrualnych pieniędzy na niedopuszczenie do owego ocieplenia (zresztą, dodajmy, bez większych szans na sukces w postaci obniżenia temperatury!).  Otóż gdyby nie robić nic, pisze Lawson, to różnice w sensie uszczerbku dla wzrostu zamożności w wyniku globalnego ocieplenia byłyby minimalne. Bogaty Zachód w XXI stuleciu zwiększyłby swój PKB o 260 proc., a kraje Południa zwiększyłyby swój łączny PKB ponad ośmiokrotnie. Tymczasem, wydając monstrualne pieniądze (i rujnując po drodze gospodarkę świata zachodniego), PKB Zachodu wzrósłby raptem o 270 proc., a tenże PKB krajów Południa zwiększyłby się nieco ponad dziewięciokrotnie. Oczywiście, same liczby znaczą mniej niż nic; ilościowe projekcje tempa wzrostu w skali stulecia mają wartość niewiele większą niż wróżenie z fusów. Niemniej pokazują one, że wielce kosztowne poświęcenia nie służą niczemu. Oczywiście, poza zademonstrowaniem przez utwierdzone w swej nieomylności elity europejskie przekonania, iż podejmują one jedynie słuszne moralnie kroki – bez żadnego związku z oczekiwanymi efektami.

Szaleństwa Zachodu – mógłby ktoś powiedzieć – obciążają kosztami tylko Zachód i kraje Południa na zasadzie Schadenfreude powinny cieszyć się, że te pierwsze same strzelają sobie w stopę, spowalniając własny rozwój gospodarczy. Jednakże i historia gospodarcza ostatniego stulecia, i teoria ekonomii temu przeczą. Osłabienie w krajach bogatych zawsze spowalnia wzrost gospodarczy w krajach mniej zamożnych (dotyczy to nie tylko Europy Środkowo-Wschodniej!). I choćby z tej tylko przyczyny kraje Południa mogą czuć się zaniepokojone.

Ale to nie wszystko. Chęć krucjaty antyociepleniowej każe Europie domagać się od innych zobowiązań zmniejszenia emisji gazów ociepleniowych z CO2 na czele. A to już oznaczałoby bezpośrednie komplikacje i koszty dla słabiej rozwiniętych gospodarek Południa. Ponadto ambicje przywództwa kreują nowe pola konfliktu, jak np. wspomniany już podatek antyociepleniowy od samolotów latających do i po Europie.

Męczące niekiedy moralizatorstwo europejskich elit w tej sprawie – i w innych też! – budzi nie tylko irytację, lecz także opór. Oczywiście, europejskie elity nigdy nie przyznają się, że tak reklamowana przez nie same „miękka siła” Europy coraz mniej znaczy poza Europą (a w najlepszym razie poza światem zachodnim). Nawrócenia na antyociepleniową ekoreligię Zachodu prawie nie występują poza Zachodem. Z tym że upadek mitu o „miękkiej sile” Europy ma swoją własną dynamikę. W skali globalnej pozycja Europy najwyraźniej słabnie. Niezdarne majstrowanie przy okazji kolejnych globalnych zjazdów ociepleniowych (Kopenhaga, Cancún, Durban czy niedawne „Rio+20”), że nie wspomnę o innych zachowaniach mocarstw europejskich w sprawach interwencji w Libii, a potem w Syrii, pokazują, że miękki powinien być papier toaletowy. Siła natomiast powinna być twarda. A przede wszystkim powinna istnieć nie tylko w słowach; wówczas, być może, nie trzeba będzie jej używać za każdym razem.

Politolog Karl Deutsch używał określenia „siła netto” (net power). Rozumiał przez to różnicę między przekonaniem jakiegoś podmiotu międzynarodowego do określonego działania bez zaangażowania przez przekonujący podmiot siły („twardej” siły, w świetle powyższych rozważań) a zaangażowaniem tej „twardej” siły, która zmusiłaby ów podmiot do pożądanych zachowań. W kategoriach tej teorii siła netto Europy Zachodniej jest coraz mniejsza. Same intencje, a nawet przykład, już nie wystarczają.

Tekst niniejszy jest częścią większego przedsięwzięcia podjętego przez czwórkę wymienionych autorów na zamówienie Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, w której autorzy ci są wykładowcami. Przedsięwzięcie nosi tytuł „Projekt Europa: problemy i pespektywy”.

Jan Winiecki

Profesor ekonomii, członek Rady Polityki Pieniężnej, profesor Uniwersytetu Aalborg (Dania) i Uniwersytetu Europejskiego Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Jest współzałożycielem i prezesem fundacji Centrum im. A. Smitha oraz współzałożycielem i byłym prezesem Towarzystwa Ekonomistów Polskich. Zasiadał w Radzie Nadzorczej EBOiR. Laureat Nagrody Kisiela.

Kazimierz Tarchalski

Doktor ekonomii. Z przyczyn politycznych w 1977 r. wyemigrował do Australii. Pracował na Uniwersytecie w Sydney. W administracji federalnej Australii pełnił funkcję doradcy w Ministerstwie Finansów Papui Nowej Gwinei. Wykładał ekonomię, finanse publiczne i tematykę ekonomii Dalekiego Wschodu na kilku polskich uczelniach. Obecnie jest związany z Wyższą Szkołą Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie.

Bartłomiej Kamiński

Profesor ekonomii, wieloletni doradca Banku Światowego w sprawach handlu i inwestycji międzynarodowych, autor bądź współtwórca licznych publikacji głównie z zakresu integracji regionalnej i globalnej. Członek Rady Programowej „Bank and Credit” – czasopisma Narodowego Banku Polskiego. W latach 80. zaangażowany we współpracę z Międzynarodowym Biurem Solidarności w Brukseli oraz wspieranie organizacji polonijnych na emigracji. W latach 1992–1995 członek grupy badawczej Poland Policy Research Group Uniwersytetu Warszawskiego, kierowanej przez profesora Marka Okólskiego. Absolwent Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca Wydziału Nauk Rządowych Uniwersytetu Marylandzkiego w College Park, założyciel tamtejszego Ośrodka Badań Społeczeństw Pokomunistycznych, którym kierował w latach 1990–1996. Od 2008 r. prowadzi również zajęcia dydaktyczne w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Tomasz Mickiewicz

Profesor ekonomii, wykładowca Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, współpracownik University College London, odznaczony przez Prezydenta RP Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta. Członek zespołu redakcyjnego „Post Communist Economies”. Należy do European Association of the Comparative Economic Studies oraz American Economic Association. W przeszłości związany z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim oraz University of California at Davis. W czasach PRL-u należał do Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, działał na rzecz Niezależnego Zrzeszenia Studentów, był także współtwórcą i redaktorem niezależnego czasopisma „Uczeń Polski”. W latach 90. był wiceprezydentem Lublina ds. ekonomicznych. Zaangażowany w liczne projekty badawcze z zakresu ekonomii, autor wielu publikacji naukowych dotyczących m.in. problemów przedsiębiorczości, funkcjonowania przedsiębiorstw, prywatyzacji i zmian instytucjonalnych

Swoi i obcy w drugiej rzeczpospolitej – sytuacja mniejszości narodowych. Próba zarysowania problemu :)

Współcześnie problem edukacji wielokulturowej oraz konstruowania tożsamości jednostek i grup etnicznych, które żyją w sytuacji „różnicy” i „odmienności”, stanowi obszar zainteresowań wielu badaczy przedmiotu. Problem ten jest szczególnie ważny w społeczeństwach wielokulturowych oraz wielonarodowych.

Po odzyskaniu niepodległości Polska była krajem wielonarodowym, wielowyznaniowym oraz wielojęzycznym. Odbudowywanie państwa polskiego w duchu umacniania poczucia narodowości, a później państwowości, niosło z sobą wiele konfliktów i napięć. Po przewrocie majowym ideał wychowania w Drugiej Rzeczpospolitej przesunął się z narodowego w kierunku państwowego. W tym okresie dominowała polityka asymilacji państwowej wobec mniejszości narodowych. U podstaw tego podejścia leżało przekonanie, iż mniejszości narodowe otrzymują od państwa możliwość nieskrępowanego rozwoju kulturalnego i gospodarczego, natomiast w zamian oczekuje się od nich lojalności i odpowiedzialności za losy kraju.

Nowy ład geopolityczny, który zapanował w Europie po I wojnie światowej, obudził w społeczeństwach świadomość narodową. Orędzie Prezydenta USA Woodrowa, jak podaje Małgorzata Budyta-Budzyńska „otworzyło prawdziwie narodowościową puszkę Pandory. Od tego czasu rozmaite narody podbite, postkolonialne, mniejszości narodowe, mniejsze i większe grupy etniczne domagają się poszanowania ich prawa do samostanowienia – z różnym skutkiem – o własny polityczny dach nad głową”. Tak też było i na ziemiach Drugiej Rzeczpospolitej.

Konstruowanie tożsamości narodowej i budzenie się świadomości narodowej pojawia się najczęściej w sytuacji zagrożenia, życia na pograniczu, gdy staramy się określić naszą przynależność do określonej wspólnoty. W tradycyjnym ujęciu interakcjonistycznym pojawia się relacja my–oni. Granice między tym, co nasze, odczuwane jako „swojskie”, a tym, co „obce”, są bardzo wyraźne. Warto dodać za Anthonym D. Smithem, że tożsamość narodowa i etniczna ma charakter sytuacyjny i symboliczny. A zatem pojawia się w warunkach, gdy jedna grupa pragnie zamanifestować swoją odrębność kulturową. Każda z grup, pragnąca ukazać swą odrębność, musi wytworzyć tzw. kulturę publiczną, bogatą w symbole, mity, bohaterów, ponieważ te elementy służą rozwojowi poczucia tożsamości. Nie można również zapomnieć o ideologii nacjonalistycznej, której zadaniem jest integrowanie wszystkich członków wspólnoty. Ideologia nacjonalistyczna, mimo że niektórzy badacze przedmiotu przypisują jej niespójność i filozoficzną miałkość, do pewnego stopnia przyczynia się do (od)budowania tożsamości narodowych. Warto odwołać się do słów Anthony’ego D. Smitha, dla którego nacjonalizm jest ruchem ideologicznym „skierowanym na zdobycie i zachowanie autonomii, jedności i tożsamości społeczności, której członkowie uznawani są za stanowiących rzeczywisty lub potencjalny «naród»”. Nacjonalizm, jako ruch i ideologia, rozwinął się wraz z powstaniem państwa narodowego, jest wytworem nowoczesności. Według Ernesta Gellnera to nacjonalizm tworzy naród, a nie odwrotnie. Nacjonalizm przybierał różne formy, jednak bardzo często antagonizował, uwypuklał podział na „swoich” i „obcych”, „dobrych” i „złych”. Chociaż w literaturze anglojęzycznej termin nacjonalizm nie jest nacechowany negatywnie, zarówno w Europie Środkowo-Wschodniej, jak i w Polsce przypisuje mu się charakter szowinistyczny. Aczkolwiek nacjonalizm to także sentyment odczuwany wobec narodu.

W okresie niewoli, a zatem w sytuacji zagrożenia i życia na pograniczu, idea nacjonalistyczna w narodzie polskim była bardzo silna. Wszelkie ideały wychowawcze, które po odzyskaniu niepodległości zostały wcielone w życie, były wyprowadzane właśnie z idei narodu. Nic więc dziwnego, że tuż po odzyskaniu niepodległości wychowanie miało charakter narodowy, natomiast później przybrało charakter państwowy. Wyzwaniem dla Drugiej Rzeczpospolitej stała się także kwestia polityki wobec mniejszości narodowych w budowaniu ich tożsamości obywatelskiej. Postulowano zatem nowy typ obywatela: „bojownika-pracownika”, który – niezależnie od narodowości i wyznania – miał być lojalnym, ofiarnym pracownikiem na rzecz państwa. Krzewienie wśród młodzieży odpowiedzialności za państwo i odwoływanie się do idei narodu, patriotyzmu i potrzeby pracy miało na celu umacnianie odzyskanego państwa, a także łagodzenie istniejących konfliktów etniczno-narodowych. Z drugiej strony, co podkreślają niektórzy historycy, pomysł, by wychowywać młodzież w duchu narodu polskiego, jako sprzeczny z interesem grup mniejszościowych był głównym źródłem napięć społecznych.

W 1931 roku, po Drugim Powszechnym Spisie Ludności, mniejszość ukraińska stanowiła największy odsetek ludności Polski – 16 proc. Druga w kolejności mniejszość żydowska stanowiła 10 proc., białoruska – 6 proc., a niemiecka – 3 proc. Wedle tego spisu 65 proc. ludności kraju stanowili Polacy. Poza różnorodnością narodową w tamtym czasie na terenach Polski widoczna była również mozaika wyznaniowa. Tak oto 60 proc. mieszkańców Drugiej Rzeczpospolitej deklarowało wyznanie rzymskokatolickie, 12 proc. grekokatolickie, 10 proc. mojżeszowe, 4 proc. ewangelickie, natomiast 1 proc. muzułmańskie. Jak jednak podają źródła historyczne, niektóre liczby określono na podstawie danych szacunkowych. Warto również zauważyć, iż świadomość narodowa wśród wielu mieszkańców była bardzo niska, dlatego też ocenia się, że mniejszości narodowe stanowiły 40 proc. ogółu obywateli. Polska w okresie międzywojennym pozostawała znacznie bardziej różnorodna niż obecnie. Dla porównania, według danych pochodzących z Narodowego Spisu Powszechnego Ludności i Mieszkań z 2002 roku, Polskę zamieszkuje dziewięć mniejszości narodowych (Białorusini, Czesi, Litwini, Niemcy, Ormianie, Rosjanie, Słowacy, Ukraińcy i Żydzi), jednak ponad 96 proc. mieszkańców zadeklarowało narodowość polską, 1,23 proc. przynależność do innej narodowości, a 2 proc. swojej narodowości nie określiło.

Jak zauważa Zdzisław Jagiełło, Polska „w 1931 roku wraz z państwami sąsiedzkimi tworzyła najbardziej zapalny region w Europie z powodu konfliktów narodowościowych”. Podobnie jak dziś, tak i wtedy mniejszości narodowe miały prawo do wyrażania i uczestnictwa we własnej kulturze publicznej. Ich praw chroniła konstytucja z 1921 roku: dawała możliwość prowadzenia szkół, działalności kulturowej, a także zapewniła obecność ich przedstawicieli w sejmie. Według tamtej idei Polska miała być państwem Narodu Polskiego. Natomiast Konstytucja kwietniowa z 1935 roku w dalszym ciągu zapewniała równe prawa wszystkim obywatelom, ale wprowadziła zasadę lojalności wobec państwa i zakazywała działań, które mogły godzić w jego interes. W opinii wielu badaczy po przewrocie majowym nastąpił czas rządów autorytarnych. Wyrazem tego może być Program Wzmocnienia Polskości Kraju (1936–1939), w którym uznawano za wrogie wobec Drugiej Rzeczpospolitej różne formy działalności politycznej, społecznej i kulturalnej mniejszości narodowych. Niektórzy historycy zauważają, iż ówczesna polityka władz polskich wobec mniejszości narodowych miała charakter represyjny.

SYTUACJA MNIEJSZOŚCI NARODOWYCH W DRUGIEJ RZECZPOSPOLITEJ

Mniejszość ukraińska

Przed I wojną światową pod panowaniem Austro-Węgier, jak pisze Michał Minałto, „inteligencja ukraińska mogła swobodnie rozwijać kulturę i świadomość narodową Ukraińców”. Podaje on także, że według idei Józefa Piłsudskiego po odzyskaniu niepodległości przez Polskę miało powstać państwo federacyjne z Ukrainą. Sytuacja zmieniła się na skutek rewolucji komunistycznej w Rosji i wojny polsko-bolszewickiej, którą zakończył – m.in. podziałem Ukrainy – traktat ryski (słynne „Ja was przepraszam, panowie, ja was bardzo przepraszam, tak nie miało być” Piłsudskiego skierowane do internowanych w Szczypiornie żołnierzy ukraińskiej armii).

W konsekwencji stosunki między oboma narodami stały się napięte. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości inteligencja ukraińska domagała się autonomii dla południowo-wschodnich województw Drugiej Rzeczpospolitej. Początkowo przewidywano rozwiązanie na wzór autonomii Górnego Śląska, jednak nigdy nie wcielono go w życie. Z kolei Ukraińska Organizacja Wojskowa, prowadząca działalność terrorystyczną, domagała się autonomii zachodnich rejonów Ukrainy. Z rąk członków UWO zginęli m.in. Tadeusz Hołówko i Bronisław Pieracki, minister spraw wewnętrznych. Odpowiedzią władz polskich na działania tej organizacji było powołanie Korpusu Ochrony Pogranicza. Ponadto, mimo określonych praw, które uzyskała mniejszość ukraińska, polskie władze prowadziły aktywną politykę osadnictwa wojskowego na terenach zamieszkiwanych przez mniejszość ukraińską. Jako że inteligencja ukraińska stanowiła niewielki odsetek tej mniejszości (2 proc.), trudno mówić o poczuciu świadomości narodowej. Niemniej jednak w tamtym okresie tworzyły się liczne organizacje społeczno-kulturowe krzewiące świadomość i tożsamość narodową. Ukraińskie Zjednoczenie Narodowo-Demokratyczne (UNDO) było tą organizacją, która dążyła do autonomii części zamieszkiwanej przez Ukraińców. W 1926 roku UNDO został przekształcony w bardziej radykalną Organizację Ukraińskich Nacjonalistów (OUN). Jej zadaniem było „nadawać organizacjom wojskowym właściwe oblicze polityczne, nacechowane skrajnym, bojowym nacjonalizmem”. Działalność OUN miała charakter polityczny, ideowy i organizacyjny. Na arenie międzynarodowej jego przedstawiciele występowali przeciw legalizacji polskiej władzy na ziemiach uznawanych przez mniejszość ukraińską za tereny Ukrainy. Większość organizacji ukraińskich postrzegało ówczesną władzę polską jako przejściową.

Problemy mniejszości ukraińskiej wynikały głównie z niskiego statusu społeczno-ekonomicznego. Większość Ukraińców zajmowała się uprawą roli, dlatego też – jak wskazują niektórzy historycy – napięcia, do jakich dochodziło między Polakami a Ukraińcami, miały raczej podłoże klasowe niż narodowe. Warto również zauważyć, iż strefa wschodnia była zamieszkiwana głównie przez mniejszości narodowe, które stanowiły 63 proc. ludności. Jednak polskie władze stopniowo odbierały mniejszości ukraińskiej liczne przywileje. W województwach zamieszkiwanych przez Ukraińców wprowadzały do instytucji państwowych swoich urzędników. W latach 1923–1926 polskie władze prowadziły politykę asymilacyjną, zgodnie z którą ograniczano liczbę szkół nauczających w języku ukraińskim. Ich liczba spadła z 3 tys. do 400 w 1939 roku. Warto zauważyć, iż polskie zobowiązania dotyczące mniejszości ukraińskiej obejmowały nie tylko pozwolenie na posługiwanie się językiem ukraińskim w szkołach i urzędach, lecz także utworzenie uczelni wyższej. Jednak Polska z tych zobowiązań się nie wywiązała. W odpowiedzi mniejszość ukraińska zamieszkująca Lwów organizowała tajne kursy uniwersyteckie, które z czasem przekształciły się w tajny uniwersytet, wkrótce zorganizowano także Ukraińską Szkołę Politechniczną, jednak obydwie instytucje zostały zlikwidowane przez polską policję w 1925 roku. W roku 1929 oficjalnie otworzono we Lwowie Grekokatolicką Akademię Teologiczną, jednak jej słuchaczami mogły być tylko osoby duchowne. Po przewrocie majowym, w związku ze zmianą orientacji z narodowej na państwową, władze polskie rozpoczęły proces asymilacji państwowej. Strona ukraińska nie była jednak tym programem zainteresowana i dążyła do utworzenia własnego państwa, co z kolei przez polskie władze było odczytywane jako działalność destrukcyjna. Instytucje ukraińskie podejrzewane o działalność antypaństwową i antypolską były represjonowane. Literatura przedmiotu wspomina również o pacyfikacji buntów we wsiach ukraińskich  w 1930 roku.

Mniejszość żydowska

Przedstawiciele mniejszości żydowskiej zamieszkiwali głównie tereny miejskie, szczególnie obszary dawnego zaboru rosyjskiego i austriackiego. W wielu miastach ludność żydowska przekraczała 30 proc. całej populacji, a Warszawa była po Nowym Jorku drugim miastem skupiającym największą liczbę Żydów. Mniejszość żydowską charakteryzowała silna odrębność kulturowa, posługiwanie się jidysz lub hebrajskim, prowadzenie własnych szkół. Życie społeczno-kulturowe oraz religijne Żydów skupiało się wokół licznych powołanych przez nich organizacji i instytucji. Niewątpliwie to religia znacząco wpływała na ich odrębność. Jak podaje Zdzisław Jagiełło 99,8 proc. ludności żydowskiej deklarowało wyznanie mojżeszowe. Ponadto status społeczno-ekonomiczny Żydów był wyższy niż mniejszości ukraińskiej czy białoruskiej. Stanowili oni również znaczny odsetek inteligencji kraju. W 1924 roku mniejszość żydowska stanowiła 24 proc. studentów uczelni wyższych oraz 23 proc. uczniów szkół średnich. W sejmie zasiadali przedstawiciele socjalistycznej partii Bund, którzy opowiadali się za racjonalną asymilacją, natomiast przedstawiciele prawicowych i lewicowych ugrupowań syjonistycznych popierali odrębność kulturową.

Jako że mniejszość żydowska opierała się asymilacji, pielęgnowała swoją odrębność i tożsamość, bardzo szybko stała się przedmiotem ataków ze strony ugrupowań opowiadających się za jednolitą Polską. Hasła antysemickie głosiły m.in. Narodowa Demokracja czy ONR. Jak zauważa Jagiełło, nacjonaliści „propagowali idee regulacji narodowościowych oraz przymusowej emigracji społeczności żydowskiej”. Z kolei w wyniku narastającego kryzysu prawica ogłosiła bojkot sklepów prowadzonych przez Żydów. Po śmierci Piłsudskiego antysemityzm stał się jawny, bowiem w 1937 roku wprowadzono na uczelnie wyższe tzw. getto ławkowe, czyli osobne ławki dla Żydów, oraz walczono o wprowadzenie numerus clausus – ustanowienie maksymalnego odsetka Żydów mogących studiować na uczelniach wyższych. Liczba studentów pochodzenia żydowskiego, według zwolenników numerus clausus, miała odzwierciedlać odsetek Żydów zamieszkujących całe państwo. Głównym zwolennikiem takiego rozwiązania była Młodzież Wszechpolska. Dość głośną sprawą podejmowaną przez to ugrupowanie było domaganie się, aby kahały dostarczały do prosektoriów zwłoki zmarłych Żydów – tylu, ilu studiowało na akademiach medycznych. Ostatecznie numerus clausus, mimo licznych protestów i sprzeciwu ze strony mniejszości żydowskiej, a także organizacji międzynarodowych, został wprowadzony na studia prawnicze.

Mniejszość białoruska

Mniejszość białoruska, zamieszkująca wschodnie tereny Drugiej Rzeczpospolitej, charakteryzowała się przede wszystkim niskim statusem społeczno-ekonomicznym, a także bardzo wysokim poziomem analfabetyzmu. Jak wynika z pierwszego powszechnego spisu ludności przeprowadzonego w 1921 roku, Białorusini posiadali bardzo niską świadomość narodową. Określali siebie jako „tutejsi”. Było to na rękę polskiej władzy, która posługiwała się tym terminem, wierząc, że ułatwi to proces polonizacji. Białorusini nie byli postrzegani przez polskie władze jako mniejszość narodowa, lecz jako mniejszość etniczna. Jako że w grupie tej przeważali chłopi, była ona podatna na radykalne postulaty społeczne, dostarczane zza sowieckiej granicy. Na początku lat 20. wobec mniejszości białoruskiej były stosowane represje, które w konsekwencji doprowadziły do emigracji czołowych działaczy tej mniejszości. Na Litwie tworzyły się zalążki wojska białoruskiego, których skład zasilali dezerterzy z jednostek polskich. Z kolei Czechosłowacja przyciągała białoruskich studentów, oferując im stypendia i kształcąc ich w duchu wrogości do Polski. Na Łotwie natomiast dla mniejszości białoruskiej stworzono system szkolnictwa zarówno podstawowego, jak i średniego. Jak pisze Zdzisław Jagiełło, „stworzenie przez państwa ościenne, takie jak Litwa, Łotwa, Czechosłowacja, warunków kształtowania się świadomości narodowej Białorusinów należy wiązać z negatywnym stosunkiem tych państw do Polski”. Ci, którzy jednak pozostali, na skutek wzmożonych działań ze strony sowieckiej domagali się uwolnienia Zachodniej Białorusi spod polskiej okupacji. Dochodziło do wystąpień militarnych, które były pacyfikowane przez wojska polskie. W 1925 roku powstała Hromada, partia o profilu zbliżonym do bolszewickiego. Bardzo szybko jej działalność została uznana za antypolską, partię zdelegalizowano, a jej działacze trafili do więzienia. Piłsudski na chwilę zaostrzył swoją politykę wobec Białorusinów, jednak po zaciągnięciu opinii swoich współpracowników, którzy opowiadali się za rozszerzeniem praw kulturalnych Białorusinów, wprowadził język białoruskich do polskich gimnazjów na terenie zamieszkałym przez tę mniejszość. Zwiększono także swobodę działalności kulturalnej, co zaowocowało pojawieniem się u mniejszości białoruskiej życzliwych postaw wobec państwa polskiego. Jednak na początku lat 30. nasiliła się terrorystyczna działalność wspieranych przez sowietów bojówek białoruskich, dlatego postawa władz polskich musiała się zradykalizować. Represje wobec instytucji białoruskich nasiliły się po 1935 roku. W następstwie tych działań do 1938 roku zamknięto prawie wszystkie instytucje białoruskie oraz szkoły.

Mniejszość litewska

Mniejszość litewska w Polsce, na co wskazuje Zdzisław Jagiełło, stanowiła najbardziej „palący problem w polskiej polityce wewnętrznej i zewnętrznej”. Charakteryzowała się radykalizmem oraz ignorowała fakt przynależności do państwa polskiego. Wrogie zachowanie mniejszości litewskiej wobec władz polskich można wytłumaczyć niewywiązaniem się przez stronę Polską z umowy międzynarodowej, w której Wilno zostało przyznane Litwie. W tej sytuacji Litwini mieszkający w Polsce uważali, iż warunkiem nawiązania stosunków z państwem polskim było uznanie Litwy ze stolicą w Wilnie. Napięcie między państwem polskim a mniejszością litewską utrzymywało się przez cały okres międzywojenny.

Mniejszość niemiecka

Mniejszość niemiecką można podzielić na rdzenną, zamieszkującą np. Górny Śląsk, oraz napływową. Wyróżniał ją wysoki status materialny; w miastach Niemcy prowadzili przedsiębiorstwa, z kolei na wsiach posiadali duże i rozwinięte gospodarstwa. Nic więc dziwnego, iż antagonizmy polsko-niemieckie miały podłoże społeczno-ekonomiczne. Zdecydowana większość mniejszości niemieckiej miała stosunek negatywny do wszystkiego, co polskie, bowiem – jak zauważa Jagiełło – „starała się zrekompensować [sobie] poniesione w wyniku I wojny światowej straty moralne, terytorialne i materialne. Z trudem godziła się z nowym stanem rzeczy i utratą pozycji narodu panującego na ziemiach polskich”. Z kolei Marcin Maciuk twierdzi, że „Niemcy bali się nowej rzeczywistości. Strach przed odwetem Polaków za lata niewoli stał się przyczyną owej wrogości, ale także masowej emigracji do państwa niemieckiego”. Najczęściej nasz kraj opuszczali ci, którzy przyczyniali się do germanizacji w okresie zaborów. Mniejszość niemiecka posiadała własne szkoły, zarówno podstawowe, jak i średnie, oraz swoją prasę finansowaną przez państwo niemieckie. Jak podaje Marcin Maciuk, część Polaków „akceptowała Niemców w Polsce i uważała, że należy pozyskać ich lojalność wobec Rzeczypospolitej lub co najmniej zneutralizować ich politycznie”. Z kolei ruchy prawicowe, związane zwłaszcza z endecją, uważały, że dla Niemców, odwiecznych wrogów Polski, nie ma miejsca w odrodzonej ojczyźnie. W województwach zachodnich mniejszość niemiecka była reprezentowana przez Partię Młodoniemiecką w Polsce, której poglądy były zbliżone do nazistowskiego NSDAP. Ponadto działały też inne organizacje (takie jak: Niemieckie Zjednoczenie w Polsce Zachodniej działające w Wielkopolsce; Volksbund na Śląsku oraz Niemieckie Stowarzyszenie Ludowe w Polsce na pozostałych terenach), których celem było umacnianie nacjonalizmu i świadomości narodowej. Warto zauważyć, że zgodnie z małym traktatem wersalskim mniejszości niemieckiej przysługiwała specjalna ochrona, co z kolei nie dotyczyło mniejszości polskiej w Niemczech. Było to źródłem napięć i wzbudzało kontrowersje.

Mniejszość czeska i rosyjska

Jedną z konsekwencji napływu ludności czeskiej do Polski było przeludnienie regionów wiejskich w Czechach. Cieszyła się ona dużymi swobodami oraz określonymi przywilejami. Mniejszość czeska zmieniła swe nastawienie do Polski po aneksji zbrojnej Zaolzia w październiku 1938 roku. Z kolei mniejszość rosyjska zgadzała się z linią polityki prowadzonej przez polskie władze wobec mniejszości narodowych. Sprzeciw wzbudził wprowadzony w 1927 roku zakaz używania języka rosyjskiego w urzędach i instytucjach administracyjnych.

Łemkowie

Na zakończenie chciałabym przytoczyć kwestię próby utworzenia republiki łemkowskiej, która zakończyła się pierwszym w Drugiej Rzeczpospolitej procesem o zdradę stanu. Łemkowie stanowili mniejszość etniczną zamieszkującą tereny po obu stronach Karpat. Oskarżonymi byli urzędnicy samorządowi oraz parafialni. Jak podaje Artur Guzicki, prokurator „zarzucał podżeganie do oderwania Łemkowszczyzny «od jednolitego Związku Państwa Polskiego i nawoływanie do wojny domowej»”. Oskarżeni, którym według obowiązującego prawa, groziła kara śmierci, nie zaprzeczali przedstawionym zarzutom. Przytoczę za Arturem Guzickim linię obrony jednego z oskarżonych. Na pytanie prokuratora, czy nie pragnął oderwania Łemkowszczyzny od Polski, odpowiedział: „Oderwania? A kiedyż była przyłączona? Nie pamiętam”. W procesie, mimo braku jedności na ławie przysięgłych, zapadł wyrok uniewinniający.

Niektórzy historycy mówią o braku właściwej polityki wobec mniejszości narodowych w okresie międzywojennym. Niewątpliwie, od momentu odzyskania niepodległości Polska dążyła do odbudowania swych struktur wokół idei narodowej. W tym kontekście Jagiełło zauważa, że „w państwie takim, nawet w warunkach liberalnej i tolerancyjnej polityki, przedstawiciele mniejszości musieli pozostawać obywatelami drugiej kategorii”. Dodatkowo endecja dążyła do asymilacji mniejszości lub zmuszała je do emigracji. Z kolei grupy skupione wokół Piłsudskiego posiadały aparat wojskowy, który służył im jako narzędzie nacisku na mniejszości. Nic więc dziwnego, iż nie wykazywały one życzliwego stosunku wobec państwa polskiego. Jednak ta postawa wynikała nie tylko z polityki prowadzonej przez władze Drugiej Rzeczpospolitej, lecz także z pewnych zaszłości historycznych. Warto powtórzyć za niektórymi badaczami przedmiotu, iż sytuacja mniejszości na ziemiach Polski przypominała sytuację Polaków pod zaborami.

Ideały wychowawcze drugiej rzeczpospolitej – od narodowego do państwowego :)

Czy obywatel wychowany w duchu przynależności do Wspólnoty Europejskiej może spełniać kryteria dobrego obywatela Rzeczpospolitej? Z drugiej strony czy Polak wychowany na legendzie walki o suwerenność ojczyzny będzie w stanie zaakceptować jej podrzędność w stosunku do Unii Europejskiej? Jaki model kształcenia obywateli przyjąć? Pytania te z pewnością jeszcze długo pozostaną aktualne.

Przed podobnym problemem dotyczącym wychowania obywateli między I a II wojną światową stały władze Drugiej Rzeczpospolitej. Sytuacja polityczna w Europie miała wtedy nieco inny wymiar. Państwa europejskie dalekie były od wspólnej polityki, nie wspominając o działaniach na rzecz dobrowolnego zjednoczenia. Wówczas też nastąpiło budzenie się świadomości narodowej, a członkowie różnych mniejszość domagali się poszanowania prawa do ich samostanowienia.

Odradzające się państwo polskie, po ponad stu dwudziestu latach absencji na mapie Europy, potrzebowało stworzenia modelu obywatela gotowego budować ojczyznę, bez względu na trudności. Po I wojnie światowej trudno było mówić o jednolitym społeczeństwie na terenach nowo powstałej Drugiej Rzeczpospolitej. Naród polski przetrwał wprawdzie germanizację i rusyfikację, ale był kształtowany przez trzy różne zabory, które różniły się nie tylko kulturowo, lecz także ekonomicznie. Co więcej, ziemie polskie zamieszkiwały grupy ludności, które z punktu widzenia narodowego były sobie obce. Podstawową trudnością, jaką napotykali twórcy programu wychowawczego, był wielonarodowościowy charakter państwa, który stanowił źródło wielu napięć i konfliktów. Granice ustalone w 1922 roku obejmowały tereny zamieszkiwane przez ludność różnego pochodzenia. Polacy stanowili odsetek dominujący, około 65 proc. Pozostałe 35 proc. stanowili Ukraińcy, Żydzi, Białorusini, Niemcy, Rosjanie, Litwini oraz Czesi. Różnorodność narodowa pociągała za sobą odrębność zarówno religijną, jak i kulturową. Według spisu ludności z 1921 roku „zaledwie 63,9 proc. mieszkańców Polski przyznawała się do religii rzymskokatolickiej […]. Osoby wyznania prawosławnego dominowały na terenach wschodnich, obrządek greckokatolicki miał znaczną ilość wyznawców w województwach południowo-wschodnich, przedstawiciele wyznania mojżeszowego byli obecni zwłaszcza w Polsce wschodniej i centralnej, a do różnych odłamów wyznań ewangelickich przyznawał się znaczący odsetek mieszkańców województw zachodnich”.

Źródłem ideałów wychowawczych Drugiej Rzeczpospolitej była idea narodowa, ukształtowana za czasów Polski szlacheckiej, a wzmocniona podczas zaborów. W świadomości społecznej Polaków dominował model Polaka-katolika. Odzyskanie niepodległości dało szansę na eksponowanie swej tożsamości narodowej, skrycie pielęgnowanej i przekazywanej z pokolenia na pokolenie w okresie zaborów. Co istotne, od samego początku ruchy nacjonalistyczne i grupy skupione wokół endecji promowały hasła „dążące do całkowitego utożsamienia polskości z katolicyzmem”. Wyrazem tego były programy polonizacji i katolicyzacji. W późniejszym okresie, tuż przed wybuchem II wojny światowej, programy te stały się bardziej radykalne. Warto również zauważyć, iż mniejszości narodowe opierały się próbom polonizacji. Dotyczyło to zwłaszcza Żydów, których charakteryzowała znaczna odrębność kulturowa. Sprzeciw wobec polityki asymilacyjnej państwa przeniósł się szybko na scenę polityczną, na której w roku 1922 mieliśmy już przedstawicieli unitów, protestantów, prawosławnych oraz żydów.

Szczególnie jaskrawo prezentował się problem mniejszości białoruskiej, bowiem – jak podaje Adam Pązik – „próby rozwijania białoruskiej świadomości narodowej napotykały na opór ze strony polskiej administracji na tych terenach”. Władze polskie blokowały zakładanie białoruskich instytucji kulturalnych i społecznych, proces ten nasilił się zwłaszcza w latach 30. XX wieku. Do sejmu nie mogły kandydować osoby, które nie potrafiły pisać i czytać po polsku. Jednak mniejszości białoruskiej udało się utworzyć własne partie i była ona reprezentowana w sejmie. Dyskryminowano również wyznawców prawosławia, natomiast „lepiej” traktowani byli tzw. białopolacy, czyli Białorusini wyznający katolicyzm. Sytuację Białorusinów pogarszał bardzo wysoki analfabetyzm oraz niska świadomość narodowa, czego przejawem było deklarowanie się przez nich w spisie ludności z 1921 roku jako „tutejsi”. Polskie władze trzymały się tego określenia, licząc na większą możliwość polonizacji Białorusinów.

Ideały wychowawcze Drugiej Rzeczpospolitej były kreowane przez różne podmioty. Wymienić tutaj można ideał dobrego chrześcijanina propagowany przez instytucję Kościoła katolickiego, dobrego obywatela kreowany przez państwo polskie, ideał narodowy Narodowej Demokracji (największej partii nowo powstałej Rzeczpospolitej) oraz ideał państwowca w czasie sanacji. W okresie II wojny światowej rozwinął się ideał żołnierza-patrioty, jako wynik wysiłków wychowawczych dwudziestolecia.

Co do roli Kościoła katolickiego w tworzeniu ideału wychowawczego, w wielu aspektach zajmował takie samo stanowisko co Narodowa Demokracja. „Najściślejsze związki łączyły katolików z Narodową Demokracją. Była ona przed przewrotem majowym jednym z największych ugrupowań politycznych, które silnie podkreślało znaczenie Kościoła i katolicyzmu dla narodu i państwa. Ideologia endecka czerpała szerokim strumieniem z myśli katolickiej, hierarchia zaś niejednokrotnie sięgała do haseł endeckich”. Według literatury historycznej w okresie międzywojennym istniały dwa główne i przeciwstawne sobie nurty wychowania. Pierwszym z nich było wychowanie narodowe, sięgające swoją genezą rozbiorów, drugim – wychowanie państwowe, którego rozwój przypadał na czas po przewrocie majowym.

Ideał wychowania narodowego

W związku z historią państwa polskiego i rozbiorami, podczas których naród polski zmagał się z rusyfikacją i germanizacją, trudno było pominąć kwestię różnicy między państwem a narodem. Po zjednoczeniu dzielnic i ustaleniu się granic Drugiej Rzeczpospolitej, nie sposób było uniknąć niechęci do wychowania państwowego. Dla elit, szczególnie o poglądach nacjonalistycznych, ważne okazało się stworzenie wzoru wychowania narodowego, nazywanego później „ideałem narodowym”. Wzór wychowania narodowego był skierowany na integrację ludności polskiej spod wszystkich zaborów i stworzenie wspólnego modelu obywatela patrioty. Dominował bowiem model obywatela o silnie zaburzonym poczuciu przynależności narodowej. Starsze pokolenie nie było w stanie przekazać ducha czynu młodym. Należało pokonać różnice klasowe i ekonomiczne. Z pomocą przyszła pedagogika narodowa, mająca swoje początki jeszcze w okresie zaborów. Jej przedstawicielami byli: Stanisław Prus-Szczepanowski, Roman Dmowski, Zygmunt Balicki. Zakładała ona, jak podaje Wiesław Jamrożek, że „naród jest najwyższym dobrem na ziemi i najwyższą indywidualnością zbiorową”.

W listopadzie 1918 roku, w odezwie do narodu lewicowy rząd Jędrzeja Moraczewskiego dał jasno do zrozumienia, że jego zabiegi na polu edukacyjnym będą zmierzać do budzenia ducha obywatelskiego i poczucia odpowiedzialności za losy państwa, wskazując przy tym na rolę chęci do pracy dla dobra ojczyzny i współobywateli. Był to jednak krótkotrwały przejaw odejścia od znacznie bardziej nacjonalistycznej pedagogiki narodowej, bowiem rok później rząd Moraczewskiego obalono i powrócono do ideału narodowego. Dla praktyki edukacyjnej oznaczało to położenie specjalnego akcentu na nauczanie języka polskiego, wiedzy o Polsce współczesnej oraz historii. Dużą rolę odegrał tu, wspierający nowy rząd, Związek Ludowo-Narodowy (Narodowa Demokracja, Zjednoczenie Narodowe, Chrześcijańskie Stronnictwo Robotnicze oraz Polska Partia Postępowa), który w swoim programie głosił: „Podstawę moralnej siły narodu stanowić ma wychowanie religijne, narodowe i obywatelskie, a czynnikami wychowania są: Kościół, szkoła, rodzina i państwo. Celem edukacji miał być obywatel cechujący się głęboką religijnością, miłością ojczyzny, poczuciem odpowiedzialności, honoru i godności narodowej”. Rolę państwa sprowadzono do pomocy Kościołowi i rodzinie, jego naczelne zadanie w procesie edukacji określając jako samokształcenie przygotowujące do podjęcia studiów. Przez Kościół rozumiano oczywiście Kościół katolicki, pomijając przy tym istotny odsetek obywateli wyznających judaizm czy choćby prawosławie.

Znaczący wpływ na kształtowanie obrazu „obywatela idealnego” miała teoria wychowania narodowego Władysława Mariana Borowskiego, będąca literaturą obowiązkową dla przyszłych nauczycieli. Miała ona specyficzny – jak na tamten okres – charakter, gdyż wykluczała rolę Kościoła, stawiając na rozwój społeczny i kulturowy. Borowski pisał o ideale obywatela, który odgrywając role zawodowo-społeczne, na pierwszym miejscu stawia dobro własnego narodu i państwa. Jak podaje Jarosław Macała, Borowski „przestrzegał przed nietolerancją i uciskiem moralnym, które rodzi taki stan, pozbawiając państwo siły. […] zdaniem [Borowskiego] konflikty w relacjach państwowo-kościelnych wynikały z nadmiernych roszczeń Kościoła do podporządkowania sobie nauki, prawa cywilnego oraz wkraczanie do życia politycznego, co godziło w moralne podstawy jego misji”.

Było to stanowisko sprzeczne z dążeniami ZNL-u, który – jak wspomniałem wcześniej – chciał przyznać Kościołowi funkcję naczelną w państwie w sensie moralnym i etycznym z racji przewagi katolików nad innymi wyznaniami. Miało to uzasadnienie w stereotypie Polaka-katolika.

Ideał wychowania państwowego

Ze względu na zróżnicowanie Rzeczpospolitej pod względem narodowościowym, powoli dochodziły do głosu argumenty przemawiające za stworzeniem modelu wychowania państwowego, nieograniczającego rozwoju kulturowego i pluralizmu wyznaniowego mniejszości na ziemiach polskich.  Za tą ideą ujął się Józef Piłsudski i tuż po przewrocie majowym rozpoczęto prace nad nowym wzorem wychowawczym. Koncepcja wychowania państwowego sanacji  zakładała wykształcenie obywatela bojownika-pracownika, który miał mieć zapewnione warunki nieskrępowanego rozwoju kulturowego, nieograniczoną swobodę religijną i pomoc w rozwoju ekonomicznym. Kształcenie miało dostarczyć państwu pracowników lojalnych i ofiarnych, niezależnie od pochodzenia i wyznania. Co do samego wychowania narodowego, nie było ono przez sanację negowane, ale uważane za nieadekwatne do istniejącej sytuacji. Idea wychowania państwowego zakładała kształtowanie postawy lojalności wobec państwa oraz szacunku dla symboli narodowych i władz.

Ważnym momentem dla szkolnictwa Drugiej Rzeczpospolitej był rok 1932, kiedy obok upowszechnienia szkolnictwa i nurtów wychowania obywatelskiego pojawił się w edukacji utylitaryzm. Nacisk kładziony dotąd na nauki humanistyczne przeniesiony został na nauki matematyczno-przyrodnicze. Wynikało to z pragmatycznego stanowiska rządu stojącego przed koniecznością poprawienia stanu gospodarki państwa. Jak pisze Jamrożek: „istotnym elementem sanacyjnej ideologii wychowawczej było dążenie do hierarchicznej budowy społeczeństwa i wychowania elity społecznej (jednostek wartościowych pod względem moralnym i wybijających się pracą na różnych odcinkach życia politycznego, społecznego i gospodarczego”. Opozycja krytykowała model wychowania obywatelskiego wdrażanego przez sanację, mówiąc o nim, że zabrania wolności i myśli krytycznej, preferując uległość i posłuszeństwo.

Koncepcja narodowa, mająca genezę w Narodowej Demokracji, głosiła hasło „jedno państwo – jeden naród”. Sanacyjna koncepcja państwowa była nazywana „asymilacją państwową”. Jak pisze Magdalena Ślusarczyk: „istotnym elementem koncepcji wychowania państwowego było wpajanie przywiązania do państwa i umiłowania pracy, co też było związane z kwestią budowy Drugiej Rzeczpospolitej, jako przyczyniające się do wzrostu jego potęgi, oraz wychowanie obywateli akceptujących hierarchiczny charakter społeczeństwa. Na czele państwa miała być elita, przy czym nie wiązano jej z żadną konkretną grupą lub warstwą społeczną, bardziej z wyznawaniem ideologii obozu rządzącego”.

Ideał wychowania obywatelsko-narodowego

W połowie lat 30., w związku z poczuciem zagrożenia zewnętrznego ze strony hitlerowskich Niemiec, nastąpił w pedagogice delikatny zwrot w kierunku wychowania narodowego. Nie miało to na celu odwrócenia się od polityki asymilacyjnej oraz wychowania obywatelskiego, ale stworzenie nowej jakości wychowania. Celem stał się model obywatelsko-narodowy, mający na celu wychowanie „ku obronie Rzeczpospolitej”.

Wychowanie obywatelsko-narodowe było poniekąd połączeniem linii realistycznego wychowania państwowego i nacjonalistycznego podejścia narodowego oraz odpowiedzią na model wychowania propagowanego za zachodnią granicą Drugiej Rzeczpospolitej, gdzie panował nurt narodowosocjalistyczny. Powodem sięgnięcia po skrajnie prawicowy model ideału narodowego (Narodowej Demokracji), była sytuacja na scenie politycznej. Po śmierci Józefa Piłsudskiego sanacja musiała szukać porozumienia z Narodową Demokracją oraz innymi partiami prawicowymi. Model w założeniu zakładał podkreślenie wagi jedności narodu oraz obywatelskiej służby ojczyźnie.

Zwrot ku ideałowi narodowemu Świętosławski, członek Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, skomentował słowami: „Nie ma wychowania państwowego bez uwzględniania podstaw wychowania narodowego i walorów religijno-moralnych”. W połączeniu z kryzysem gospodarczym lat 30. doprowadziło to do rozbudzenia się ruchów antysemickich. Hasła docierające do Polski z hitlerowskich  Niemiec zdawały się usprawiedliwiać nacjonalistyczne nastroje, na przeciwnej szali stawiając zagrożenie ideologią socjalistyczną płynącą ze Związku Radzieckiego.

Zwrócenie się ku idei wychowania obywatelsko-narodowego nie przyniosło Polsce ocalenia. Idea wychowania narodowego wypaczona przez skrajnie prawicowych nacjonalistów przyczyniła się do nieprawidłowego pojmowania ojczyzny jako dobra tylko jednego uprawnionego narodu i wyznania. W tej sytuacji trudno było o mobilizację wszystkich obywateli, o mobilizację ponad podziałami. Z drugiej strony w myśl wychowania państwowego sanacji Polska powinna być krajem wielu wyznań, wielu narodowości i różnych sposobów miłowania ojczyzny. W połowie lat 30., w obliczu zagrożenia wybuchem wojny, nie wierzono jednak, by taki model wychowawczy mógł ukształtować obywatela zdolnego do obrony ojczyzny.

Wychowanie w Drugiej Rzeczpospolitej – co pozostało

Warto na koniec pokusić się o próbę odpowiedzi na pytanie, co pozostało dziś z ideałów wychowawczych Drugiej Rzeczpospolitej. Obecna sytuacja Polski jest dalece odmienna od tej w okresie międzywojennym. Współcześnie w wychowaniu obywatelskim promuje się ideał obywatela świata czy też globalnego obywatela. Pamiętajmy jednak, odwołując się do słów Zbyszko Melosika, że w społeczeństwach toczy się „dyskursywna walka dotycząca kształtu obywatelstwa i wychowania obywatelskiego […]. W wyniku walki  dyskursów niektóre tracą na znaczeniu i zostają wyparte przez nowe, silniejsze dyskursy, które stają się dominujące w danym społeczeństwie. Mimo promowania idei globalnego obywatelstwa nie można zapominać o wychowaniu dla narodu i państwa. Jak zauważa bowiem Daria Hejwosz: „słuszne wydaje się zatem tworzenie takiej polityki oświatowej, w której będzie istniała równowaga między tym, co narodowe, a tym, co ponadnarodowe, globalne”. Wśród zadań współczesnej szkoły w procesie wychowania obywatelskiego w Polsce można odnaleźć m.in. takie aspekty jak: rozwój emocjonalnego związku z krajem ojczystym, zapoznanie z funkcjonowaniem instytucji publicznych, rozwój partycypacji w życiu społecznym, zachowanie właściwych postaw wobec symboli narodowych, kształtowanie postaw demokratycznych oraz kierowanie się zasadą samorządności. Ponadto nacisk kładzie się również na rozwijanie w uczniach ducha przedsiębiorczości. Wreszcie warto odwołać się również do strategicznego dokumentu, jakim jest Ustawa o systemie oświaty z dnia 7 września 1991 roku. Już w preambule czytamy: „nauczanie i wychowanie – respektując chrześcijański system wartości – za podstawę przyjmuje uniwersalne zasady etyki. Kształcenie i wychowanie służy rozwijaniu u młodzieży poczucia odpowiedzialności, miłości ojczyzny oraz poszanowania dla polskiego dziedzictwa kulturowego, przy jednoczesnym otwarciu się na wartości kultur Europy i świata”. Widzimy zatem, że współczesne podejście instytucji oświatowych do wychowania jest nie tylko zorientowane na wartości narodowe, lecz także otwiera się szerzej, respektując wartości innych kultur. Ponadto promowane są wartości bliskie społeczeństwu demokratycznemu, bowiem – jak dalej czytamy w tym samym dokumencie – „szkoła winna zapewnić każdemu uczniowi warunki niezbędne do jego rozwoju, przygotować do wypełniania obowiązków rodzinnych i obywatelskich w oparciu o zasady solidarności, demokracji, tolerancji, sprawiedliwości i wolności”. Wśród zadań systemu oświaty wymienia się m.in. upowszechnianie wśród dzieci i młodzieży wiedzy o zasadach zrównoważonego rozwoju oraz kształtowanie postaw sprzyjających jego wdrażaniu w skali lokalnej, krajowej i globalnej. Odniesienie do zrównoważonego rozwoju (sustainable development) jest jednym z kluczowych elementów wychowania obywatelskiego, promowanego we współczesnej literaturze przedmiotu i wpisuje się poniekąd w dualizm między wychowaniem narodowym a ponadnarodowym.

Podsumowując, w Drugiej Rzeczpospolitej, chociaż dominowały dwa przeciwstawne podejścia w zakresie wychowania obywatelskiego, to w sferze pragmatycznej one zasadniczo od siebie nie odbiegały. Kreowane wzory osobowe robotnika-obywatela czy bojownika-pracownika można uznać do pewnego stopnia za tożsame. Pamiętajmy, że to naród był rdzeniem, wokół którego budowano ideał wychowawczy Drugiej Rzeczpospolitej. Takie podejście nie powinno dziwić, bowiem było ono wyrazem dumy z odzyskanej niepodległości, a także wyrazem odpowiedzialności za państwo. Feliks Wojciech Araszkiewicz tłumaczy usytuowanie idei narodu w centralnym punkcie w następujący sposób: „Odwoływanie się bowiem do uczuć narodowych, budzenie patriotyzmu, wyczulenie na dobro narodu jako całości służyło integracji społeczeństwa i przezwyciężaniu ujemnych wpływów polityki narodowościowej państw zaborczych”. Konkludując, należy stwierdzić, że „eksponowanie w ideale wychowawczym najpierw idei narodu, później państwa, wreszcie idei równoprawnych odpowiadało obiektywnym potrzebom Drugiej Rzeczpospolitej i w odpowiednich okresach jej istnienia miało charakter narodowotwórczy i państwotwórczy”.

Państwa przyszłości :)

Czy za parę lat każdy będzie mógł zamieszkać w wybranym przez siebie ustroju?  Twórcy Instytutu Seasteading wierzą, że możliwe jest stworzenie nowych systemów politycznych bez ingerencji współczesnych rządów. W obliczu szalejącego gospodarczo-politycznego kryzysu budowa niezależnych państw-miast staje się bardzo realna.

 

Seasteading Institute powstał w 2008 roku z inicjatywy wnuka wybitnego ekonomisty i noblisty Miltona Friedmana – Patri Friedmana.  Seasteading to koncepcja tworzenia państw-miast na wodach międzynarodowych, niepodlegających jurysdykcji żadnych państw i organizacji międzynarodowych.

Termin seasteading (osadnictwo na morzu) w języku angielskim oznacza właśnie budowę osad lub miast na terenach niezależnych, oznacza tworzenie dryfujących wysp lub miast.

Zgadzając się z założeniami swojego dziadka, że „ proponowane przez rządy rozwiązania problemów są tak złe jak same problemy”, a „Rządy nie uczą się niczego. Tylko ludzie się uczą” Patri Friedman odszedł w 2008 ze swojej dotychczasowej posady w Google i postanowił poświęcić się pracy w Seasteading Institute. Instytut jest organizacją non-profit, sponsorowaną w dużej mierze przez Petera Thiela, który był pierwszym z inwestorów Facebook’a.

Instytut jest otwarty na ludzi o różnych poglądach i przekonaniach politycznych, w  większości skupia libertarian, anarcho-kapitalistów, a także liberałów.

Idea stworzenia Instytutu powstała między innymi z następujących przyczyn:

  1. Istniejące, tradycyjne rządy są sparaliżowane politycznymi i ekonomicznymi kryzysami. Obecny system ekonomiczny i polityczny ma poważne trudności z radzeniem sobie z wyzwaniami XXI wieku.  Współczesne, nawet demokratyczne rządy nie są w stanie spełnić oczekiwań swych społeczeństw i postępują według nienowoczesnych schematów. Próby zmian rządów, nawet wolne wybory nie są w stanie zmienić i testować żadnego nowego systemu polityczno-społecznego, ponieważ system prawno-polityczny opiera się od wieków na tych samych założeniach i wartościach.
  2. We wszystkich dziedzinach życia, techniki i nauki mamy do czynienia z rozwojem, z zastępowaniem starego nowym i z nowymi dokonaniami. Mimo postępów w wielu dziedzinach i możliwości rozwoju nowych technologii, rozwoju dziedzin takich jak medycyna, technika czy transport wciąż tkwimy w niezmiennym systemie politycznym. System prawny, polityczny i społeczny wywodzi się z czasów rewolucji francuskiej, a nawet starożytności tzw. demokracja reprezentatywna istniejąca już w Grecji 2000 lat temu. Z faktu, że  Stany Zjednoczone opierają wciąż swój system na konstytucji sprzed 200 lat, Friedman dedukuje, iż analogicznie powinno się tam używać środków komunikacji z tamtego okresu, czyli wozów zaprzęgowych zamiast nowoczesnych samochodów.  Tu warto zauważyć, że nowe technologie powstają w wyniku eksperymentów, metodą prób i błędów. Podobnie więc powinny powstawać nowe systemy polityczne i rządy.
  3. Prawdziwe, głębokie zmiany systemu następują w wyniku rewolucji i krwawych zamachów, które nie prowadzą do budowy silnego i postępowego społeczeństwa. Stworzenie społeczeństw poza dotychczasowymi strukturami, metodami pokojowymi nie zagraża istniejącym rządom, ale ma stanowić dla nich wyzwanie i konkurencję. Taki proces umożliwi przede wszystkim dostosowanie norm prawnych i społeczno-ekonomicznych do potrzeb i wartości jednostek. Jednostki będą tworzyć wspólnie system, a nie adaptować się do systemu, który już istnieje od setek lat i wielokrotnie zawodzi!
  4. Friedman i jego współtowarzysze proponują tworzenia „start-up’ow” rządów na zasadach podobnych do tworzenia start-up’ow w biznesie i technice. Tworzenie i rozwój nowych systemów prawnych, politycznych i społecznych musi odbywać się w pewnej polityczno-prawnej próżni i tylko wtedy będzie wolny od wpływów istniejących rządów i systemów.
  5. Społeczność musi służyć sobie, a nie systemowi, który jest z góry narzucony. Społeczeństwo musi mieć szanse stworzenia systemu, w którym będzie pracować dla wspólnie ustalonych celów i zamierzeń, nie w imię zasad i praw, które nie sprzyjają wolnemu rozwojowi.
  6. Każdy powinien mieć wybór, w jakim społeczeństwie, o jakich wartościach i typie systemu chce żyć.  Dlatego wyspy- miasta maja być dobrowolnie funkcjonującymi społecznościami, do których będzie można dobrowolnie wstąpić oraz opuścić. Chodzi o to, aby każdy żył w systemie, w którym może się realizować zgodnie z własnymi przekonaniami.

PO CO TWORZYĆ NOWE SYSTEMY SPOŁECZNO-POLITYCZNE?

Instytut Seasteading opiera się na prostej wierze w to, że eksperyment jest kluczem postępu. Ponieważ do tej pory nikt nie przeprowadzał eksperymentów na społecznościach w celu budowy społeczeństwa, tzw. „dryfujące miasta-państwa” pozwolą nowym pokoleniom testować w sposób pokojowy nowe formy rządów.  Eksperymenty, które przyniosą zadawalające efekty będą służyć, jako inspiracja dla istniejących rządów. Z drugiej strony będą również stanowić wyzwanie i „konkurencję”. Tradycyjne państwa starając się zatrzymać  odpływ swych obywateli mają szanse stać się po prostu bardziej konkurencyjne i przyjazne społeczeństwu.  Ponadto otwarcie na nowe idee wyzwoli potencjał społeczny i spowoduje ulepszenie również systemów już istniejących. Często mówi się, że wyspy-miasta byłyby inkubatorami nowych form rządów.

Ponieważ, jak mówił Churchill, „demokracja jest najgorsza formą rządów poza wszystkimi innymi, które zostały wypróbowane”, ludzkość nie może poprzestać na znanych, niedoskonałych formach rządzenia, a powinna znajdywać i rozwijać nowe.

Twórcy Instytutu Seasteading  są przekonani, że w obliczu dzisiejszych wyzwań, muszą być tworzone nowe formy zarządzania, aby lepiej zwalczać ekonomiczne i polityczne kryzysy. Należy budować nowe formy demokracji, które będą wiernie odzwierciadlać charakter społeczeństwa i jego poglądy.

DLA KOGO?

Twórcy Instytutu sądzą, że na początku, jak również prawdopodobnie docelowo społeczności powinny być małe, np. od kilkunastu do kilkuset osób. Wynika to z przekonania, że tylko w mniejszych społecznościach uda się zrealizować zakładane idee i będzie można funkcjonować bez narzucania restrykcji. Zasady funkcjonowanie będą znane uczestnikom eksperymentów/ społeczności zanim do nich przystąpią, co pozwoli uniknąć konfliktów na skalę znanych w tradycyjnym społeczeństwie.

Wybór wyspy będzie wolny, każdy, kto pragnie wziąć udział w eksperymencie może przystąpić do wybranej grupy. Nie ma intencji stworzenia jednej, słusznej formy „seasteading’u”. Zdecentralizowany charakter tego ruchu powoduje, że jego konkretne grupy będą autonomiczne, jak również elastyczne w swoich działaniach.

Jeśli chodzi o zagrożenia, niewątpliwym zagrożeniem są tradycyjne rządy, które mogą próbować stosować rozmaite regulacje, a nawet fizyczną przemoc, aby uniemożliwić niektórym osadnikom realizacje proponowanego przez nich systemu.

Oczywiście, wprowadzenie się na taka wyspę może być początkowo kosztowne ze względu na to, iż udoskonalanie techniki życia na wodzie będzie rozwijać się w miarę rozwoju eksperymentu.

DLACZEGO NA MORZU?

Twórcy idei seasteading’u wierzą, że obecnie eksperymentowanie z alternatywnymi systemami społecznymi nie jest możliwe z wielu powodów. Głównym powodem jest fakt, iż na wszystkich lądach panuje już określona jurysdykcja. Dlatego nie ma możliwości budowania społeczności na wybranym terytorium i jest niemożliwe wolne, niezależne eksperymentowanie z systemem politycznym. Nie istnieje terytorium, do którego żaden kraj nie rościłby sobie pretensji, dlatego wejście na nawet niezamieszkały, nieatrakcyjny i nieurodzajny teren wywołałoby konflikt.

http://www.flickr.com/photos/flyinghorsepix/4193425251/sizes/m/in/photostream/
by Suzie Katz

CZY JEST TO MOŻLIWE TECHNICZNIE I PRAWNIE?

Już dziś znane są formy życia na otwartej przestrzeni morskiej, jak choćby platformy wiertnicze, statki wycieczkowe, domy „na wodzie” znane np. w Holandii. Wszystkie te przypadki łączy fakt, iż stosują odmienne techniczne i prawne rozwiązania.  Bardzo obrazowo można wyobrazić sobie osadę morską, jako połączenie platformy wiertniczej ze statkiem wycieczkowym. Osada będzie formą trwałą i w przeciwieństwie do statku, będzie złożona z wielu ruchomych modułów, które umożliwią jej rozbudowę.  Twórcy idei odrzucają realizację idei życia na przenośnych elementach, ponieważ celem jest konstrukcja trwałych miast o długofalowej działalności, a nie grup nomadzkich.  Instytut wierzy, że znane dziś technologie przydatne do budowy okrętów czy platform wiertniczych zapewniają niezbędny poziom bezpieczeństwa.

Jeśli chodzi o zagadnienia prawne, osady będą mogły funkcjonować na zasadach podobnych do tych, jak współczesne okręty i statki, czyli będą niezależnie decydować, pod jaką banderą pragną się znaleźć. Nie oznacza to jednak, że będą odpowiadać przed jurysdykcją państw swojej bandery. Obywatela każdego państwa obowiązuje jurysdykcja swego kraju,  czyli, jeśli popełni zbrodnię poza terytorium swego państwa i tak jest sądzony według jego prawa. Nie jest to jednak jednoznaczne w przypadku, gdy dany czyn nie jest karalny na obszarze eksterytorialnym, niepodlegającym jurysdykcji. Nad tego typu rozwiązaniami pracuje wielu wybitnych specjalistów Insystutu Seasteading.

Również dziś istnieją organizacje, które korzystają z przestrzeni eksterytorialnej, aby realizować pewne założenia w imię wolności ludzkiej. Najbardziej znanym przedsięwzięciem jest ruch „Kobiety na Falach”, który umożliwia dokonanie aborcji kobietom, których państwowe ustawodawstwo nie dopuszcza aborcji.

JAK BĘDZIE WYGLĄDAĆ ŻYCIE NA WYSPIE?

Pomysłów na codzienność na wyspach-miastach jest wiele, jednak sam Patri Friedman wierzy w  sukces w obszarze usług, przede wszystkim medycznych. Idea Instytutu nie jest stworzeniem samowystarczalnych komun, ale społeczności zdolnych do wymiany usług i towarów z innymi społecznościami. Dlatego też mieszkańcy osad będą np. importować dobra ze stałych lądów bądź z innych osad. Twórcy idei pragną skupić się przede wszystkim na usługach, konsultingu i rozwoju elektro-technicznym, jako dziedzinach z przyszłością w morskich osadach. Spodziewają się także, że turystyka stanie się istotna gałęzią przemysłu osadniczego.

JAKA JEST ROLA INSTYTUTU SEASTEADING?

Instytut ma za zadanie umożliwić oraz ułatwić badania, a także rozpowszechnić ideę osadnictwa morskiego. Głównym zadaniem członków ruchu jest skupienie się na zagadnieniach inżynieryjnych, prawnych oraz poszukiwanie rozwiązań biznesowych, jak również rozpowszechnianie świadomości wśród społeczeństw. Instytut nie planuje samodzielnie budować osad na oceanie, ale pragnie wspierać organizacje oraz inwestorów w realizacji tego celu.

Kryzys strefy euro? Przegląd opinii :)

Bez względu na to, czy grecki kryzys zakończy się oficjalnym bankructwem państwa, uwidocznił on zasadnicze słabości stworzonej w Maastricht koncepcji unii walutowej i podważył zaufanie do wspólnej waluty. Z badań Eurobarometru dowiadujemy się, że między majem a wrześniem 2010 w 8 nowych państwach członkowskich, które nie wprowadziły jeszcze euro nastąpiło odwrócenie opinii o tym, czy członkostwo w UGiW chroni przed skutkami międzynarodowych kryzysów gospodarczych: odsetek odpowiedzi twierdzących spadł z 42 do 37 procent, przeczących wzrósł z 39 do 42 procent.

Dotychczasowy przebieg integracji europejskiej wskazuje, że kryzys może stanowić silny bodziec dla zacieśnienia współpracy i wprowadzenia rozwiązań uprzednio uważanych za zbyt daleko idące. Z drugiej strony, radykalizm nowych mechanizmów jest zawsze względny i nie należy oczekiwać, że konsekwencją załamania greckiego budżetu będzie przekształcenie Unii w europejską federację.

Najbardziej oczywistą lekcją wyciągniętą z przypadku Grecji jest wzmocnienie mechanizmów kontrolnych, tak aby fałszowanie statystyk przekazywanych przez rządy narodowe unijnym instytucjom przestało być możliwe. Propozycje odpowiednich rozwiązań znalazły się w raporcie zespołu roboczego pod kierownictwem przewodniczącego Rady Europejskiej Hermana Van Rompuya. Raport przewidywał także ułatwienia w nakładaniu sankcji na kraje, które nie przestrzegają reguł Paktu Stabilności i Wzrostu, lecz forsowana w trakcie debaty nad nim francusko-niemiecka propozycja, by czasowo pozbawiać je prawa głosu w Radzie UE spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem.

Bardziej rygorystyczna kontrola może poprawić działanie Paktu Stabilności, lecz nie zmieni obecnego podziału kompetencji w dziedzinie polityki gospodarczej i fiskalnej. Tymczasem, doświadczenia ostatniej dekady – nie tylko greckiego kryzysu lecz także wcześniejszego niemiecko-francuskiego rokoszu przeciw rygorom Paktu – wskazują, że głównym powodem, dla którego ignoruje się formalnie uznawane zasady bezpieczeństwa finansowego jest uzależnienie decyzji w dziedzinie podatków i dyscypliny budżetowej od narodowych kalendarzy politycznych. Według byłego premiera Irlandii Johna Brutona (wypowiadającego się jako ekspert w raporcie Europejskiej Rady Stosunków Zagranicznych, ECFR, na temat przyszłości strefy euro) poważne cięcia wydatków możliwe są tylko w czasie ekonomicznych trudności, bo tylko wtedy uzyskać można polityczny konsensus. Przeprowadzanie cięć w okresie boomu gospodarczego może być w teorii dobrym pomysłem, ale jest politycznie niemożliwe. Konsekwentne stosowanie keynesowskiej recepty na minimalizowanie skutków cykli koniunkturalnych – pobudzanie, za cenę deficytu budżetowego, gospodarki w okresie spowolnienia, a w okresie wzrostu gospodarczego spłata zadłużenia z budżetowej nadwyżki – jest zatem fikcją. Rezultatem keynesizmu niekonsekwentnego (tzn. kumulowania deficytu, który nie jest równoważony nadwyżkami) jest zaś w dłuższej perspektywie czasowej – tak, jak miało to miejsce w Grecji – konieczność prowadzenia procyklicznej i pogłębiającej recesję polityki fiskalnej w najmniej odpowiednim momencie. Jedyną realistyczną odpowiedzią na ten problem jest uczynienie z polityką fiskalną tego samego, co w drugiej połowie XX wieku zrobiono z polityką monetarną – „izolowanie” jej od procesu demokratycznego.

Procedura „europejskiego semestru” zaproponowana jesienią 2010 roku przez zespół Van Rompuya stanowi krok w tym kierunku. Jej pierwszym etapem, w marcu każdego roku, jest przedstawienie przez Komisję raportu identyfikującego największe wyzwania i zawierającego wytyczne odnośnie strategii polityki gospodarczej. W kwietniu poszczególne państwa członkowskie zobowiązane są przedstawić plan działań mających na celu sprostanie tym wyzwaniom przy zachowaniu dbałości o rynek pracy i spójność społeczną. W czerwcu i lipcu Komisja i Rada, bazując na propozycjach państw członkowskich, wydawać będą im zalecenia, które powinny być brane pod uwagę w trakcie prac nad budżetem na następny rok. „Europejski semestr” może ograniczyć swobodę rządów narodowych w czynieniu założeń o wskaźnikach makroekonomicznych i zapobiec utrzymywaniu się nadmiernych (ponad 3 procent PKB) deficytów. Nie wymusi jednak gromadzenia nadwyżek w „latach tłustych”, a jego zasadniczą słabością pozostanie, podobnie jak w przypadku pierwotnej wersji Paktu Stabilności i Wzrostu, faktyczne uzależnienie od dobrej woli najsilniejszych członków Unii.

Wprowadzenie nadzoru KE i Rady UE nad budżetami państw członkowskich przedstawiane jest jako pragmatyczny kompromis pomiędzy potencjalnie zgubnym brakiem koordynacji fiskalnej w warunkach unii walutowej a niepopularnymi pomysłami wzmocnienia federalnego wymiaru Unii poprzez uwspólnotowienie kolejnych obszarów polityki i odpowiadających im wydatków. Tymczasem, jak zauważył na krótko przed śmiercią jeden głównych z architektów Unii Gospodarczej i Walutowej Tommaso Padoa-Schioppa, w żadnej ze znanych mi federacji władza federalna nie koordynuje działań władz lokalnych. Znaleźliśmy się w paradoksalnej sytuacji, w której ci, którzy nie chcą ściślejszej integracji wewnątrz UE, chcą zwiększać jej rolę jako wielkiego, inwazyjnego koordynatora. Istotnie, pod względem ustrojowej przejrzystości Unii i demokratyczności jej systemu politycznego rozwiązaniem o wiele lepszym niż wzajemny i wspólnotowy nadzór nad narodowymi budżetami wydaje się zwiększenie budżetu. Obszarami aktywności, które mogłyby być z niego finansowane są polityka obronna i zagraniczna (w tym pomoc dla krajów rozwijających się), nauka i innowacje, a nawet niektóre z wydatków socjalnych, np. krótkoterminowe zasiłki dla bezrobotnych. Według pobieżnych szacunków, 5 procent PKB Unii – o wiele mniej niż w przypadku obecnie istniejących federacji – wystarczyłoby na pokrycie odpowiedniego budżetu.

Zmianą sugerowaną przez analityków ECFR – podobnie jak zwiększenie budżetu UE nie wymagającą rewizji obowiązujących traktatów – jest wzmocnienie Komisji Europejskiej i danie jej większej swobody w badaniu sytuacji gospodarczej państw członkowskich. Zamiast koncentrować się na wskaźnikach długu publicznego i deficytu budżetowego, co czyni obecnie dosłownie interpretując postanowienia Paktu Stabilności i Wzrostu, Komisja powinna brać pod uwagę także takie czynniki, jak wpływy podatkowe, poziom konsumpcji, skłonność do oszczędzania, bilans handlu międzynarodowego i sytuacja na rynku pracy. Wymagałoby to jednak bardziej asertywnego zachowania Komisji, która jak pisze Henrik Enderlein, powinna powrócić do roli niezależnego ciała politycznego i zacząć brać na poważnie swoje polityczne zadania.

Analizując możliwości wykorzystania niedawnego kryzysu do wzmocnienia UE, należy pamiętać, że scenariusz katastroficzny – rozpad unii walutowej i wynikający z niego regres procesu integracji europejskiej – jest ciągle możliwy. Głównym zagrożeniem, jeśli wierzyć ostrzeżeniom Padoa-Schioppy, jest mechanizm samosprawdzającej się przepowiedni, oparty na ciągle rozpowszechnionym, zarówno wśród szerokiej publiczności, jak i wśród graczy na globalnych rynkach finansowych, przekonaniu, że euro jest postwestfalskim (tzn. kwestionującym paradygmat państwa narodowego) eksperymentem, który nie może się udać.

Równie poważnym wyzwaniem jest postawa Niemiec, których pozycja w UE uległa w ostatnich latach radykalnemu wzmocnieniu, głównie ze względu na utrzymujące się problemy gospodarcze trzech innych dużych państw Unii (Włochy, Hiszpania i Wielka Brytania). Niestety, jak podkreśla główny ekonomista z Centre for European Reform Simon Tilford, Niemcy wykorzystują swoją siłę nie jak dawniej, do wsparcia integracji europejskiej, lecz do obrony partykularnych interesów tych branż własnej gospodarki, które dysponują najsilniejszymi lobby. Ta polityka, powodowana w dużej mierze chęcią skanalizowania populistycznych nastrojów przez rząd Angeli Merkel, jest krótkowzroczna, bo zyski, jakie czerpią z niej niemieckie banki lub koncerny motoryzacyjne są kwestią paru najbliższych lat, a polityczne osłabienie Komisji Europejskiej i demontaż mechanizmów regulujących konkurencję na wspólnym rynku (którego sprawne działanie jest w interesie przede wszystkim największego wewnątrzunijnego eksportera, czyli Niemiec) mogą okazać się trwałe. Również bardziej subtelne działania niemieckiego rządu – wśród nich sugerowane przez ministra finansów Wolfganga Schäuble zróżnicowanie stóp procentowych wewnątrz strefy euro – budzą wątpliwości. Rozwiązanie takie stanowiłoby powrót do neoliberalnego dogmatu optymalności rozwiązań rynkowych, bo to właśnie rynki finansowe stałyby się arbitrami polityki gospodarczej i fiskalnej. Tymczasem, jak zauważa znający się na rzeczy globalny finansista George Soros, rynki działają często irracjonalnie: tworzą spekulacyjne bańki i łatwo ulegają instynktom stadnym. W tej sytuacji ściślejsza integracja europejska – w tym wprowadzenie unijnych mechanizmów regulacji rynków finansowych – wydaje się być najlepszą odpowiedzią na kryzysowe doświadczenia. Lecz do jakiego stopnia realistyczną?

Enderlein, Henrik, „More faith in the euro”, w: Guérot, Ulrike, Jacqueline Hénard (red.) What does Germany think about Europe?, ECFR, Bruksela 2011 http://www.ecfr.eu/page/-/ECFR36_GERMANY.pdf

Klau, Thomas, François Godement, Beyond Maastricht: a New Deal for The Eurozone, ECFR, Bruksela 2010 http://www.ecfr.eu/page/-/ECFR26_BEYOND_MAASTRICHT_AW%282%29.pdf

Tilford, Simon, Germany’s brief moment in the sun, CER, Londyn 2011 http://www.cer.org.uk/pdf/essay_tilford_germany_24june11.pdf

Kryzys ekonomiczno-społeczny w Grecji :)

Wiosną 2010 roku niezdolna do spłaty długów Grecja zwróciła się o pomoc do Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego i otrzymała 110 mld euro w ratach rozłożonych na 3 lata. Rok po negocjacjach zamiast reform w Grecji nastąpiły ciężkie czasy, a kraj nadal pogrążony jest w kryzysie i recesji. Grecja nie sprostała programowi oszczędnościowemu i grozi jej bankructwo. Kraj ten ma kłopoty ze ściąganiem podatków i prywatyzacją. W maju bieżącego roku rentowność pięcioletnich obligacji greckich znowu spadła. Wielu ekspertów twierdzi, że jedyną szansą jest restrukturyzacja greckiego długu. Doprowadziłoby to jednak do strat posiadaczy greckich obligacji. Komisja Europejska przewiduje, że deficyt finansów publicznych Grecji osiągnie w tym roku 9,5% PKB, a nie tak jak przewidywano wcześniej 7,6%. Grecka gospodarka skurczy się najprawdopodobniej o 3,5 %, a nie tak jak prognozowano o 3%. Dług publiczny według Komisji Europejskiej ma wynieść w tym roku 157,7 % PKB. Ponadto w Grecji regularnie dochodzi do strajków skierowanych przeciw oszczędnościom rządu, a grecki rząd najprawdopodobniej będzie musiał po raz trzeci wystąpić o pomoc. W przypadku, gdy Grecja nie otrzyma wkrótce następnej transzy pomocy finansowej z Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego w wysokości 12 mld euro kraj ten nie będzie w stanie dalej regulować swoich zobowiązań. W maju 2011 roku grecki rząd przyjął nowy, rygorystyczny program oszczędnościowy. Przewiduje on zmniejszenie wydatków dodatkowo o 6 mld euro w 2011 roku i o kolejne 22 mld euro do końca 2015 roku.

 

Przyczyną tego stanu rzeczy jest to, iż w Grecji bardzo długo stosowano kreatywne podejście do rachunkowości i statystyki. Problemy finansowe są efektem zbyt luźnej polityki fiskalnej i problemów strukturalnych. Gospodarka od wielu lat traciła konkurencyjność, czemu towarzyszył duży wzrost wynagrodzeń i spadek wydajności. Dlatego ocena stanu gospodarki greckiej nie do końca odpowiadała rzeczywistości. Zgodnie z powszechnie panującą opinią jest to kraj o niefrasobliwej polityce finansowej. Ponadto dług publiczny Grecji wzrastał szybko, aż do 130 % z powodu ogromnego deficytu budżetowego, który sięgnął w 2009 roku 12,7 % PKB (ponad czterokrotnie przekroczył limit dopuszczany przez Komisję Europejską). Grecja straciła zaufanie inwestorów. Rentowność obligacji wyemitowanych przez greckie banki stała się niższa niż obligacji skarbowych.

Dynamicznie rosnące w ostatnich latach jednostkowe koszty pracy sprzyjały rozwojowi szarej strefy. Szacuje się, że przekroczyła ona w Grecji 30 % PKB.

Wielu ekonomistów uważa, że sytuacja Grecji byłaby lepsza, gdyby nie to, że należy ona do strefy euro. Według nich gdyby Grecy posiadali narodową walutę (drachmę), znacznie szybciej mogliby wyjść z kryzysu. Nie da się też ukryć, iż Grecy nie przyznali się do wysokości swojego deficytu w momencie składania aplikacji o wprowadzenie euro.

Ponadto przez wiele lat Grecy posługiwali się tzw. swapami (transakcjami okresowego zastawiania waluty), co pozwalało im na teoretyczne zmniejszenie poziomu zadłużenia państwa. Stało się to pomocne zwłaszcza przy zbijaniu na papierze deficytu do poziomu poniżej 3 % PKB przy wprowadzaniu euro. Od momentu wprowadzenia euro Grecja żyła przez cały czas na debecie, korzystając z wiarygodności kredytowej. Przez lata Grecja podawała też błędne statystyki i nie dotrzymywała obietnic w kwestii reform.

Jedną z przyczyn greckiego kryzysu był także fakt, że we wszystkich strefach życia powszechne były tzw. fakelaki, czyli kopertówki, inaczej łapówki.

Grecki kryzys jest dla polityków europejskich najtrudniejszym egzaminem od wprowadzenia wspólnej waluty. Ujawniają się różnice poglądów i interesów. Jednym z możliwych skutków rozprzestrzenienia się kryzysu na inne kraje mogłoby być załamanie euro, a w utrzymanie prestiżu tej waluty najwięcej zainwestowały Niemcy i Francja.

Wszystko stoi

Rok 2010 zaczął się od protestów greckich rolników. Zablokowali oni główne drogi w Grecji, domagając się od rządu wyższych dopłat rolnych. Od początku 2010 roku protestowali również celnicy, urzędnicy ministerstwa finansów, taksówkarze. W lutym dwudniowy strajk rozpoczęli celnicy i poborcy podatkowi, którzy mają być odpowiedzialni za walkę z szarą strefą.

9 lutego 2010 roku pracownicy sektora publicznego rozpoczęli strajk generalny. Odwołano loty samolotów, zamknięto wiele szkół, nie funkcjonowała komunikacja miejska. Szpitale pracowały tylko w systemie ostrych dyżurów. Była to odpowiedź na zamrożenie płac, podniesienie podatków oraz reformę systemu emerytalnego.

24 lutego 2010 roku dwie największe greckie centrale związkowe zorganizowały 24-godzinny strajk generalny. Stanął transport lotniczy, morski i kolejowy. Strajkowali dziennikarze, nauczyciele, pracownicy banków i muzeów, służba zdrowia. Szpitale przyjmowały tylko w przypadkach zagrożenia życia.

25 lutego 2010 roku Grecy po raz drugi ogłosili strajk generalny. Stanął transport publiczny i metro. Zawieszono połączenia promowe i kolejowe. Zamknięte zostały lotniska w Atenach i na wyspach. Zamknięto urzędy podatkowe. Zawieszono zajęcia na uczelniach i lekcje w szkołach. Nie funkcjonowała administracja publiczna ani publiczna służba zdrowia. Nie ukazały się także gazety, a protestujący zablokowali giełdę papierów wartościowych. Był to odzew na zamrożeniu płac w sektorze publicznym. W trakcie demonstracji policjanci odpowiedzieli gazem na atak grupy młodzieży rzucającej w ich kierunku kamieniami i plastikowymi butelkami. Rannych było kilka osób. W Salonikach protestowało na ulicach 7 tys. osób, w Atenach około 30 tys.

1 marca 2010 roku 25 tysięcy ludzi demonstrowało w Atenach przeciwko działaniom rządu, mającym na celu wprowadzenie oszczędności, które pozwolą uratować grecką gospodarkę. Marsz miał pokojowy charakter pomimo to doszło do starć z policją. Użyto gazu łzawiącego i aresztowano 3 osoby tłukące witryny sklepów. Zamknięto przestrzeń powietrzną nad Grecją, pociągi i promy stanęły, a zabytki pozostały zamknięte dla zwiedzających. Zamknięto publiczne szkoły, ministerstwa i urzędy. W wielu szpitalach pracował tylko niezbędny personel.

5 marca 2010 roku przed budynkiem parlamentu w Atenach zebrało się kilka tysięcy ludzi, by zaprotestować przeciwko oszczędnościom. Policja użyła gazu łzawiącego i granatów ogłuszających, by rozproszyć ludzi rzucających w nią kamieniami. Aresztowano pięciu demonstrantów, siedmiu policjantów zostało rannych.

10 marca 2010 roku przez Ateny przeszło ponad 20 tysięcy demonstrantów. Zorganizowany przez dwa największe związki zawodowe strajk generalny doprowadził kraj do niemal całkowitego paraliżu. 24-godzinny strajk generalny zorganizowały związki reprezentujące w sumie 2,5 mln pracowników. Doszło do starć z policją. Użyto gazu łzawiącego. Grecy ostro sprzeciwili się cięciom, które mają uchronić ich finanse publiczne przed krachem Protestowali kierowcy autobusów miejskich, trolejbusów, tramwajów i metra, lekarze, nauczyciele, niektórzy policjanci i dziennikarze, dlatego też media przez cały dzień nie nadawały najnowszych informacji. Brak było kursujących pociągów, promów, a samoloty zamknięto w hangarach. W szpitalach dyżurował tylko niezbędny personel, a w całym kraju zamknięto lotniska, szkoły i urzędy, wielkie firmy sektora publicznego. W okrojonym zakresie działały też banki. Grupy anarchistów rzucały butelkami z benzyną, rozbijały sklepowe witryny i niszczyły samochody, podpalały kosze na śmieci i rzucały w policję kawałkami marmuru wydartymi ze schodów Banku Grecji. Wielotysięczne manifestacje odbywały się także w pozostałych aglomeracjach, w tym m.in. w Salonikach.

18 marca 2010 roku do strajkujących dołączyli taksówkarze, właściciele stacji benzynowych i pracownicy radia. Od 17 marca trwał strajk lekarzy.

W kwietniu 2010 roku strajkowali prawnicy, taksówkarze i nauczyciele. Również w kwietniu 2010 roku w Atenach w trakcie największych od lat rozruchów antyrządowych zginęły trzy osoby.

Wymuszone oszczędności

Pod koniec stycznia 2010 roku w Grecji zaplanowano, aby ograniczyć wydatki, m.in. na częściowe zamrożenie płac w sektorze publicznym, ograniczenie świadczeń socjalnych, zamknięcie jednej trzeciej biur turystycznych za granicą oraz obronę. Dochody państwa miały wzrosnąć przede wszystkim dzięki ukróceniu nadużyć podatkowych, nałożeniu dodatkowych podatków na alkohol i papierosy. Cięcia miały polegać na likwidacji większości ulg, wydatków na cele społeczne oraz reformę podatków. W dalszej kolejności miały zostać zamrożone płace w sferze budżetowej. Tak by do 2012 roku Grecja znów zaczęła przestrzegać unijnych kryteriów spójności.

Jednym z pierwszych postanowień nowego rządu było ustanowienie na początku lutego zeszłego roku biura statystycznego zupełnie niezależnego od rządu. Było to niezbędne by przywrócić wiarygodność greckich danych statystycznych i całej greckiej gospodarki. Rząd przyjął program konsolidacji finansów publicznych, przewidujący cięcie deficytu o 10 punktów procentowych w ciągu 3 lat. Program składał się z 3 elementów: zwiększenia ściągalności podatków, cięć w wydatkach, oraz selektywnej podwyżki podatków, szczególnie wśród najbogatszych.

Przyjęty na początku lutego zeszłego roku przez Komisję Europejską plan uzdrowienia finansów publicznych przewidywał m.in. zamrożenie płac, wyższą akcyzę na paliwo, podwyższenie wieku emerytalnego do 67 roku życia, wydatków w sektorze publicznym i podniesienie cen benzyny. Plan przewidywał również obcięcie budżetów wszystkich ministerstw o 1/10, zamrożenie lub zmniejszenie płac pracowników budżetówki (o 4-6%), rezygnację z zatrudniania nowych pracowników w administracji. Ponadto ministerstwo finansów zobowiązało się ścigać osoby, które unikają płacenia podatków. Podjęto także decyzję o ocenianiu dochodów właścicieli luksusowych domów na podstawie ich nieruchomości. Dzięki temu deficyt budżetowy ma zostać zmniejszony do 2,8% w 2012 r.

3 lutego 2010 roku plany greckiego rządu zaaprobowała Bruksela. Po raz pierwszy budżet członka UE znalazł się pod ścisłym nadzorem Komisji Europejskiej. Rozwiązania takiego nie przewiduje traktat lizboński. Grecja zobowiązała się składać regularne raporty z postępu w programie oszczędnościowym. Pierwszy złożyła 16 marca 2010 roku, kolejny w maju 2010 roku, a potem ma to robić co 3 miesiące. Komisja Europejska wszczęła też postępowanie przeciwko Grecji za przekazywanie do Brukseli nieprawdziwych raportów statystycznych.

Na początku marca zeszłego roku grecki parlament uchwalił program oszczędnościowy, który zakładał m.in. redukcję o 30 % funduszu wynagrodzeń dla pracowników sektora publicznego, w tym skasowanie świątecznych premii, zamrożenie państwowych emerytur i podniesienie podatku VAT o 2 punkty procentowe – do 21 %, a także wzrost akcyzy na paliwa, tytoń i alkohol. Grecy mają płacić podatek od luksusu od 10 do 30 %. Zaostrzą się również kontrole fiskusa.

15 kwietnia 2010 roku uchwalono nowe prawo, które przewidywało m.in. ograniczenie możliwości zawierania transakcji gotówkowych przez przedsiębiorców. Ponadto właściciele jachtów, prywatnych samolotów, basenów i innych dóbr luksusowych będą zobligowani do składania deklaracji majątkowych wraz z wyjaśnieniem źródeł dochodów. Opodatkowano nieruchomości Cerkwi prawosławnej. Ustawa zniosła ulgi dla taksówkarzy, inżynierów, lekarzy i sportowców. Kontrowersyjny okazał się przepis, który nakazywał konsumentom zachowywać sklepowe paragony. Ma to pomóc w walce z szarą strefą i podreperować budżet. Według ekonomistów nowe podatki mają zwiększyć wpływy do budżetu o 5 – 10 mld euro rocznie.

Bezinteresowna pomoc

Duża część greckiego długu publicznego znajduje się w rękach banków z największych państw Unii (70%). Największy udział w greckim długu mają Francja, Szwajcaria i Niemcy (wg Banku Rozrachunków Międzynarodowych Francja – 75,5 mld dol., Szwajcaria 64 mld, a Niemcy 43,2 mld).

Znaczny udział niemieckich banków we Włoszech, Hiszpanii, Portugalii i Grecji odegrał istotną rolę w nakłonieniu niemieckiego rządu do działań wspierających Grecję. Niemieckim władzom zależy na stabilności euro i Unii Europejskiej, również chcą chronić rodzime banki przed kolejnymi stratami.

W lutym zeszłego roku Nicolas Sarkozy przedstawił zarys pakietu ratunkowego. Jego autorami byli Francja i Niemcy. Znalazło się w nim zobowiązanie pokrycia kosztów greckiego długu i udzielenia pożyczek ze strony krajów członkowskich. W zamian Ateny zobowiązały się do ścisłych oszczędności i reżimu finansowego.

Grecja na wiosnę 2010 roku praktycznie nie mogła już pożyczać na rynkach międzynarodowych, ponieważ tak wysokiego oprocentowania, jakiego oczekiwali potencjalni inwestorzy ze względu na ryzyko jej upadłości, budżet Grecji by nie wytrzymał. Plan pomocy finansowej od MFW i krajów strefy euro jest rozłożony na preferencyjnych warunkach na trzy lata i wart 110 mld euro, by odsunąć groźbę niewypłacalności.

11 kwietnia 2010 roku ministrowie finansów strefy euro ustalili pakiet pomocowy dla greckiego rządu. Jest wart 30 mld euro. Kredyt został przyznany na rok i ma być wypłacany na podstawie umów dwustronnych z krajami UE. Wysokość ich wkładu będzie zależna od udziałów w kapitale Europejskiego Banku Centralnego, który zajmie się wypłacaniem tych pieniędzy. Trzyletnie pożyczki udzielane w jej ramach będą oprocentowane na około 5 % Odsetki mają być więc niższe od rynkowych. Pomocy Grecji udzieli również Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Udostępni on dodatkowo15 mld euro. Wsparcie Grecja będzie mogła wykorzystać, gdyby nie miała już innej możliwości pozyskania kapitału. Na udzielenie Grekom pożyczki na atrakcyjnych warunkach wyraził zgodę rząd w Berlinie. Grecki dług na rynkach oprocentowany został na ponad 8 %.

7 maja 2010 roku szefowie państw i rządów strefy euro rozpoczęli w Brukseli spotkanie poświęcone kryzysowi w Grecji. Zatwierdzili na nim plan finansowego wsparcia dla Grecji, który opiewa na kwotę 110 miliardów euro. Jest on rozłożony na preferencyjnych warunkach na trzy lata, by odsunąć groźbę niewypłacalności. Grecja w zamian zobowiązała się do drastycznych cięć budżetowych.

17 maja 2010 roku Grecja otrzymała pierwszą część pożyczki od krajów eurolandu i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Suma 14,5 miliarda euro została przekazana przez Komisję Europejską za pośrednictwem Europejskiego Banku Centralnego. Kwota zostanie wydana na najbardziej pilne potrzeby, m.in. wykup państwowych obligacji.

14 lipca 2010 roku Grecja znalazła kupców na papiery za miliard 600 milionów euro. W połowie listopada 2010 roku wróciły problemy. Przez rosnący dług publiczny, który aktualnie wynosi 140 proc. PKB istnieje zagrożenie, że Grecja może stracić część międzynarodowej pomocy.

Efekt domina

W unii walutowej bankructwo jednego oznacza kłopoty dla wszystkich, a w najgorszym wypadku rozpad strefy euro, w najlepszym konieczność przyjścia potrzebującemu z pomocą. Gdyby Grecja nie została uratowana dzięki pomocy innych państw, groziłoby to efektem domina, gdyż inne kraje takie jak Włochy, Hiszpania, Portugalia mogłyby pójść w jej ślady. Bankierzy z Londynu nazwali te kraje PIGS (Portugal, Italy, Greece, Spain). Wyższy koszt zadłużania się tych krajów i obsługi długu mógłby zagrozić stabilności całej strefy euro. Kraje te są położone na południu Europy i cierpią na chroniczny brak dyscypliny fiskalnej, wysokie bezrobocie i niską konkurencyjność, a więc i mniejszą zdolnością tych gospodarek do osiągania wpływów podatkowych, borykają się z szybkim wzrostem deficytu fiskalnego i głębokim spadkiem koniunktury. Państwa te odpowiadają za 15 % PKB w strefie euro. Zeszłoroczne deficyty w Hiszpanii i Portugalii sięgnęły odpowiednio 9,3 i 11,4 % PKB.

Katastrofa Grecji mogłaby wywołać spadek popytu inwestorów na obligacje Włoch, Hiszpanii, Portugalii i Grecji. Odcięte od zewnętrznych źródeł finansowania i możliwości obsługi zadłużenia zostałyby skazane na niewypłacalność, co doprowadziłoby do rozpadu strefy euro. Bankructwo któregokolwiek ze wspomnianych krajów miałoby poważne konsekwencje dla banków pozostałych członków eurolandu, którzy wcześniej kupowali wysoko oprocentowane greckie papiery skarbowe.

Wyprzedaż wysp?

W marcu zeszłego roku niemieccy politycy i media poradzili Grekom, aby wystawili na sprzedaż część swoich wysp, ratując się w ten sposób przed bankructwem. Według nich grecki budżet mogłaby podreperować masowa wyprzedaż bezludnych wysp Morza Egejskiego. Na 3054 greckich wysp zamieszkanych jest tylko 87. Wiele z nich jest od dawna w prywatnych rękach i nie ma żadnych problemów z ich nabyciem

Państwo opiekuńcze, ale bez wzajemnego szacunku :)

Społeczeństwo utworzone w państwie opiekuńczym jest społeczeństwem pozbawionym wzajemnego szacunku. Społeczeństwem, w którym podatnik płacący 50% swojego dochodu – tak jak w Wielkiej Brytanii – na rzecz innych obywateli, którzy równocześnie mogą nie płacić żadnych podatków dochodowych, nie jest szanowany a jedynie pogardzany. Społeczeństwem, w którym można stosować zbiorową odpowiedzialność, żądać cudzych pieniędzy i nie przejmować się logiczną argumentacją swoich poczynań.

La Résistance w Wielkiej Brytanii

UK Uncut, to lewicowa organizacja założona przed kilkoma miesiącami, w reakcji na plan największych cięć budżetowych w Wielkiej Brytanii od 1920 roku, który zaprezentował kanclerz skarbu George Osborne. Organizacja, którego logiem są przekreślone na czerwono nożyczki twierdzi, że cięcia budżetowe rządu Davida Camerona są „brutalne”, „niepotrzebne”, „niesprawiedliwe” i „motywowane ideologicznie”. Jej członkowie obawiają się, że konserwatyści rozmontują brytyjski welfare state, powiększając tym samym nierówności społeczne na czym najbardziej ucierpią najbiedniejsi. Przekaz jest więc jasny. Gabinet milionerów zdecydował, że biedni i starzy mają płacić za błędy bogaczy – mówią aktywiści z UK Uncut. Innymi słowy, nie będziemy płacić za wasz kryzys! Na stronie internetowej organizacji możemy przeczytać, że ekonomia oszczędności (austerity-economics) jest polityką „potężnych” i nie może być zastopowana przez „uprzejme prośby”. Teraz jest czas by być wściekłym, zorganizować się zbudować ruch oporu przeciwko cięciom budżetowym. Nie możemy czekać na następne wybory, musimy działać tu i teraz przeciwko polityce cięć.

I UK Uncut działa. Na Facebooku ma już ponad 26 tys. fanów. Ich akcje polegają głównie na pikietowaniu przed siedzibami korporacji i paraliżowaniu ich pracy. Ostatnio zablokowali kilkadziesiąt placówek banku Barclays, który stał się dla nich wrogiem numer jeden po tym jak ogłosił, że pomimo obowiązywania w kraju 28% podatku CIT, bank zapłacił ze swojego dochodu tylko 1% tego podatku. Wszystko zgodnie z obowiązującym prawem, gdyż Barclays ma wiele zagranicznych placówek i dużą część działalności prowadzi poprzez raje podatkowe. Członek innej kampanii społecznej przeciwko cięciom i unikaniu opodatkowania przez korporacje – the Robin Hood Tax Campaign – uważa, że jest to dowód na to, że bankowcy żyją w „świecie równoległym” względem reszty społeczeństwa, płacąc sobie miliardy bonusów i jednocześnie unikając płacenia podatków. Jego zdaniem, gdyby banki płaciły swój uczciwy udział (fair share) cięć budżetowych można by uniknąć.

Cięcia nie dotykają jednak tylko ludzi biednych. W Wielkiej Brytanii zwolnionych ma być 600 tys. urzędników. Jak oni bronią swojej pracy? Oczywiście twierdząc, że wykonują potrzebne zadania na rzecz dobra publicznego. Tymczasem to czy ich praca jest potrzebna jest nie do zweryfikowania. Na wolnym rynku potrzebne usługi i towary są kupowane co jest sygnałem dla przedsiębiorcy, że dobrze odczytał sytuację na rynku. Ten przedsiębiorca jest potrzebny. Urzędnik jednak nie odpowiada przed konsumentami, nie da się więc wycenić jego pracy. On musi spełniać zachcianki polityków, którym tylko się wydaje, że wie co chce kilkadziesiąt milionów obywateli danego państwa. Dlatego nigdy nie można stwierdzić czy urzędnik państwowy jest potrzebny, dopóki nie działa na wolnym rynku. Biurokracja jednak musi jakoś się bronić dlatego z całą siłą popiera takie inicjatywy jak UK Uncut, które nie zadają pytań o sens jej istnienia i zadowala się populistycznym wzywaniem do zabierania pieniędzy bogaczom. Tymczasem Lewiatan rozrasta się nie tylko w Wielkiej Brytanii. W Polsce jest już prawie półmilionowa armia urzędników. Rząd Donalda Tuska chce obniżyć ich liczbę o 10%, co przy obecnej dynamice wzrostu zatrudnienia w administracji w najlepszym przypadku zmniejszyłoby liczbę urzędników do tej sprzed dwóch lat.

Upomnieć się o „swoje”

Postulaty UK Uncut i innych lewicowych organizacji na pierwszy rzut oka wydają się logiczne. Dlaczego biedni mają płacić a bogaci nie? Jest to tylko pozorna logika, która nie wytrzymuje krytyki. Na wstępie można takiej argumentacji wytknąć niezgodność z rzeczywistością. W „realu”, to bogaci płacą o wiele wyższe podatki od biednych, którzy wielokrotnie w ogóle nie płacą podatków (dochodowych), gdyż osiągają za niskie dochody lub są osobami bezrobotnymi. Tak więc mówienie, że bogaci w jakiś sposób oszukują biednych jest czystą hipokryzją. Jeśli Barclays – jako firma – zapłacił zgodnie z prawem tylko 1% swoich dochodów w postaci podatku CIT, to nie zmienia w niczym to faktu, że po pierwsze zapłacił stawkę 28% od całości swoich dochodów osiąganych w Wielkiej Brytanii a po drugie, że wszyscy akcjonariusze będą musieli zapłacić normalny podatek dochodowy od dywidendy a wszyscy pracownicy normalne podatki dochodowe od swoich zarobków. Wszystko dlatego, że w przypadku korporacji mamy do czynienia z podwójnym opodatkowaniem (zysku firmy i zysku akcjonariuszy).

Idąc dalej, jeżeli biedni tak bardzo chcą, aby bogaci płacili większe podatki – posługując się logiką Ryszarda Bugaja dlatego, że „ich na to stać” – to na jakiej podstawie jest oparte to żądanie i jak wyliczyć ten „sprawiedliwy udział”? Wiemy, że nie na obowiązującym prawie – chociaż prawo nie jest najlepszym argumentem w tej dyskusji – bo to zezwala na płacenie podatków w innych krajach. Ustaliliśmy już również, że bogaci płacą o wiele większe realne i proporcjonalne podatki niż biedni a więc takie żądanie nie może być postawione w oparciu o argumenty egalitarystyczne (to by wiązało się z koniecznością obniżenia podatków najbogatszym). Trudno znaleźć jakieś argumenty na poparcie takiej tezy w obrębie logiki, bo że da się to zrobić ideologicznie i posługując się sofizmatami w postaci „sprawiedliwości społecznej” to wszyscy wiemy. Należy zastanowić się jednak, czy biedni mają jakiekolwiek prawo do roszczeń względem pieniędzy osób bogatych (i odwrotnie)? Głównym źródłem finansowania państwa są podatki. Ponieważ to osoby bogate chcą je zazwyczaj obniżać a osoby biedne zazwyczaj podwyższać (ale nie sobie tylko bogatym), to najczęściej spotykamy się z sytuacją w której to biedni mają roszczenie o pieniądze bogatych a nie na odwrót. Jeżeli biedni i rzekomo reprezentujący ich interesy lewicowi aktywiści mówią, że coś się im zabiera, to należałoby zadać pytanie czy, aby faktycznie to O N I są grabieni przez polityków lub ludzi bogatych? Nie jest to jak wspomniałem wcześniej kwestia stricte prawna, gdyż politycy mogą ustanowić najgłupsze prawo pod słońcem, co nie oznacza, że stosowanie się do niego jest mądre czy sprawiedliwe. Jest to pytanie o samą istotę środków, które idą na zapłatę podatków.

W naszym świecie majątek zabierany w postaci podatków staje się publiczny, czyli niczyi. A mówiąc konkretnie, urzędników i polityków, którzy w danym okresie sprawują kadencję. Tak więc sytuacja w świecie realnym wygląda tak, że Panu X odebrano siłą jego prywatny majątek i nie ma on do niego Ż A D N E G O roszczenia względem państwa. Jeżeli będzie chciał go odzyskać to trafi jeszcze do więzienia i spotka go społeczny ostracyzm i łatka „oszusta podatkowego”. Najważniejsze jednak pytanie brzmi, skoro właściciel majątku zabranego przez państwo nie ma do niego żadnego prawa, to jakie większe prawo może mieć do tego majątku osoba trzecia, która nawet na niego nie zarobiła? Inaczej mówiąc, jak można mówić, że biedni mają roszczenia do pieniędzy bogatych (i oczywiście na odwrót)?

Ktoś zapyta jednak, i co z tego? Taki jest świat i nic z tym nie zrobimy. Faktycznie, taki jest świat i (póki co) nic z tym nie zrobimy. Liberałowie mogą mówić, że przymusowe opodatkowanie jest niesprawiedliwe, ale z takim przekazem na dobrą sprawę nie są wstanie nawet przebić się do głównego nurtu dyskusji publicznej. Mogą jednak walczyć o zmniejszenie niesprawiedliwości, czyli obniżanie podatków, tak aby walczyć z lewicowym populizmem, który twierdzi, że prawo do majątku Pana X ma bezrobotny Pan Y i Z. Inaczej mówiąc, jeśli uznajemy (być może słusznie), że póki co nie da się znieść niesprawiedliwej redystrybucji, to dążmy do jej ograniczenia i maksymalnego powiązania podatku ze użytecznym świadczeniem usług ze strony państwa. Taka konstrukcja nie jest w pełni logiczna – gdyż nie da się logicznie uargumentować przymusowego opodatkowania – ale poprzez tworzenie „państwa minimum” jest najbliższa ideału.

Państwo pozbawione wzajemnego szacunku

Na tym jednak nie można zakończyć analizy wspomnianego na początku lewicowego roszczenia względem pieniędzy ludzi bogatych. Ponad wszelką miarę udowodniliśmy, że mówienie, iż bogaci nie płacą podatku – nawet jak znaczną część tego podatku płacą w rajach podatkowych – jest absurdem, gdyż to bogaci ponoszą główny ciężar funkcjonowania państwa (nieproporcjonalnie duży względem biednych, którzy często nie płacą żadnych podatków dochodowych). Pozostaje nam jednak wyciągnięcie smutnego wniosku z powyższych przesłanek. Otóż śmiem twierdzić, iż społeczeństwo utworzone w państwie opiekuńczym jest społeczeństwem pozbawionym wzajemnego szacunku. Społeczeństwem, w którym podatnik płacący 50% swojego dochodu – tak jak w Wielkiej Brytanii – na rzecz innych obywateli, którzy mogą nie płacić żadnych podatków dochodowych (albo w ogóle żadnych podatków gdy są np. urzędnikami czy politykami) nie jest szanowany a jedynie pogardzany. Brak szacunku nie może w sumie dziwić. Skoro podatki są przymusową konfiskatą majątku prywatnego to podatek przestaje być wkładem na rzecz wspólnego dobra a staje się być karą za nadmierne bogactwo. Skoro jest on przymusowy to biedni nie czują wdzięczności, tak jak przy dobrowolnej dobroczynności, a czują że mają roszczenie do tych pieniędzy. Że im się to należy. A skoro się należy, a bogacz stara się z „jego pieniędzmi” uciec na Kajmany, to trzeba protestować i upomnieć się o „swoje”.

Zbiorowa hipokryzja

UK Uncut mówi jednak nie tylko językiem lewicowej dystrybucji podatkowej. Powtarza się argument o tym, że to sektor bankowy spowodował kryzys i dlatego to bankierzy powinni płacić za problemy budżetowe państwa. Argument jest oczywiście demagogiczny. Zbiorowa odpowiedzialność całego sektora za błędy poszczególnych banków lub bankierów nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością społeczną. Tym bardziej jeśli uwzględnić wszystkie interwencje państwa, które przyczyniły się do powstania kryzysu, o których szerzej pisałem w artykule „Skrzywienie neoliberalne – czyli dlaczego lewica źle zdiagnozowała kryzys„. Lewicę należałoby zapytać raczej, czy zgodziłaby się na zbiorową odpowiedzialność w innych dziedzinach życia społecznego? Czy za tekst w „Krytyce Politycznej” w którym ktoś złamałby prawa autorskie, publicyści „Krytyki” zgodziliby się nałożyć specjalny podatek na całą branżę dziennikarską w Polsce? Albo czy za obraźliwą wypowiedź Pani posłanki Błochowiak w stosunku do gejów, wszyscy politycy lewicy powinni mieć obniżone diety poselskie? Lewica brnie jednak jeszcze dalej w ten absurd i proponuje odpowiedzialność globalną! Coraz głośnie mówi się np. o podatku od międzynarodowych transakcji bankowych. Polscy etatyści przebili jednak wszystkich, proponując podatek bankowy w kraju, w którym żaden bank nie miał problemów finansowych (sic!). Lewica musi bardzo nienawidzić banków, bo ideologiczne powody takich podatków przypominają mi argumentacją za wprowadzaniem „podatków od grzechu” (papierosy, alkohol, hazard). Złość działaczom lewicowym na pewno jednak przechodzi, jak idą oni do banku po konto albo kredyt.

Stworzyć problem i opluwać liberalizm

Wracając jednak do bankierów, którzy stali się w ostatnim czasie ulubionym celem lewicy, warto – chociażby z czystej przekory – zastanowić się na przedziwnym zarzutem dotyczącym prawa bankierów do wypłacania sobie miliardowych bonusów w czasie kryzysu? O tym, że ludzie bogaci zdaniem lewicy nie mają prawa zarabiać dużych pieniędzy wiemy od dawna. Po to lewicy ogromna progresja podatkowa, aby nie powiększać nierówności dochodowych w społeczeństwie. Jest to argumentacja, której nie można logicznie obronić. Można jednak starać się argumentować ideologicznie a jest to jeszcze łatwiejsze dla lewicy w czasie kryzysu, kiedy ogromne zarobki w ratowanych przez państwo bankach kłują w oczy jeszcze bardziej. Tymczasem skandale z bankowymi premiami są tylko efektem aplikowania błędnej lewicowej ideologii. Problemu w końcu by nie było, gdyby państwo nie interweniowało w wolny rynek i nie ratowało prywatnych firm za błędną politykę. Czy nie dało się w końcu zastrzec, że pomoc będzie wypłacona tylko w przypadku rezygnacji z premii? Pytanie oczywiście retoryczne. Widać jednak w tym pewną strategię. Lewica najpierw tworzy problemy a potem opluwa liberalizm, przepraszam – neoliberalizm.

Dlaczego jednak UK Uncut i inne lewicowe organizacje nie złoszczą się na polityków, którzy zmarnowali publiczne pieniądze a swój gniew kierują na bankierów, którzy postępowali zgodnie z prawem? Na wolnym rynku bank, który nie działa racjonalnie musiałby zbankrutować i nie byłoby problemu wielkich premii dla bankierów, bo wszyscy musieliby szukać nowej pracy. Gdy zasady wolno rynkowe są łamane, dochodzi do arbitralnego podziału i rozdawnictwa pod wpływem nacisków politycznych. Bank może negocjować z politykami, aby użyli nie swoich pieniędzy do ratowania prywatnej instytucji. Tymczasem biznes to nie filantropia i państwo nie powinno subsydiować Ż A D N Y C H prywatnych firm. Gdyby nie interwencja państwa, bank miałby tylko jeden sposób na uniknięcie bankructwa, czyli przekonanie konsumentów i inwestorów, że warto mu zaufać, co musiałoby przynieść profity dla całego społeczeństwa.

Nawet jeśli uznamy, że państwo nie miało wyboru i musiało ratować banki, to nadal nie rozumiem dlaczego złość lewicy kieruje się na bankierów? Przecież to nie jest tak, że to oni sobie wypłacają premie! To akcjonariusze, czyli właściciele, płacą im za wykonaną pracę. W państwowej biurokracji możliwe jest, aby polityk dostawał pieniądze za marną pracę (lub za to, że w ogóle nie pracuje i nie przychodzi na posiedzenia Sejmu). Nie wierzę jednak, że akcjonariusze płacą premie swoim pracownikom za to, że generują straty (sic!). W ich subiektywnym mniemaniu ci konkretni bankierzy zasługują na nagrody. A nawet, gdyby tak było, że ktoś dostaje premię za złą pracę to należy się co najwyżej z właścicieli takich firm śmiać, że marnują własne pieniądze. Ostatnie co należałoby robić to ratować ich firmy.

Walka o welfare state

UK Uncut i inne lewicowe organizacje uważają się za przedstawicieli biednych, którzy są wyzyskiwani przez bogaczy. W rzeczywistości są jednak przedstawicielami lobby pewnej klasy społecznej, która od lat żyje na koszt reszty społeczeństwa. Plany rządu Davida Camerona mogą osłabić ich pozycję, gdyż są krokiem w kierunku państwa, w którym każdy obywatel odpowiada sam za siebie a dobroczynność wynika z potrzeby serca a nie państwowego przymusu. Państwa nie do pomyślenia dla lewicowych intelektualistów, bo w takim państwie to O N I musieliby płacić za swoje pomysły z własnej kieszeni, bo nie mogliby zmuszać innych obywateli do ich finansowania. Oczywiście plany Camerona to tylko niewielki krok w kierunku takiego państwa minimum, fakt jednak, że lewicowe środowiska tak mocno przeciwko tym planom protestują nie powinien pozostawać bez liberalnej reakcji. Tym bardziej, że lewicowe środowiska starają się przy użyciu socjalnej retoryki stawiać w roli reprezentantów c a ł e g o społeczeństwa.

„Skrzywienie neoliberalne”. Czyli dlaczego lewica źle zdiagnozowała kryzys? :)

Gdy 15 września 2008 roku upadł bank inwestycyjny Lehman Brothers lewica miała już pełną i klarowną diagnozę kryzysu. Winiła „kapitalizm kasyna” i „iluzję neoliberalnej globalizacji”. W jej opinii jedyną winą państwowych regulacji było to, że było ich za mało. Uważam, że taka diagnoza jest niesłuszną a już z całą pewnością niepełną oceną kryzysu gospodarczego a co za tym idzie, nie może stanowić podstawy do skutecznych reform gospodarczych. Czego przykładem jest praktyczne jej zastosowanie w USA przez Baracka Obamę.

Kryzys w „Kryzysie”

Powyżej opisana diagnoza kryzysu pochodzi z książki „Kryzys” a w tym z zamieszczonego w niej eseju Sławomira Sierakowskiego „Historia kryzysu i kryzys historii„. Taka ocena nie powinna dziwić, lewica od dawna mówiła, że deregulacja rynków musi doprowadzić do tragedii. W centrum krytyki ogniskowały się najpierw neoliberalne reformy planu Sachsa-Balcerowicza a następnie polityka Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW), który lansując – także w przypadku polskiej transformacji – zalecenia tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego „zmuszał” (w rzeczywistości pomoc MFW jest dobrowolna, tylko obarczona pewnymi warunkami) rządy państw trzeciego świata do wprowadzania radykalnych reform deregulacyjnych, prywatyzowania majątku narodowego i zmniejszania roli państwa w życiu gospodarczym (w krytyce założeń konsensusu przewodził Joseph Stiglitz – More Instruments and Broader Goals: Moving Toward the Post- Washington Consensus). Kryzys w sposób naturalny został, więc uznany przez lewicę za epilog „neoliberalnego złudzenia” oraz potwierdzenie tego, co – szeroko pojęta – lewica od dawna próbowała społeczeństwu przekazać. Lewicowi intelektualiści od początku kryzysu byli „w natarciu” i na wszelkie możliwe sposoby starali się nam powiedzieć: „a nie mówiliśmy?”.

Rola FED-u

Z diagnozą lewicy należy się zgodzić w jednym – błędy FED-u są niepodważalne. Polityka niskich stóp procentowych Rezerwy Federalnej – począwszy od 2001 roku – przyczyniła się do nakręcenia „bańki” kredytów hipotecznych. FED zaczął stosować niższe stopy procentowe (funduszy federalnych) od tych, które należałoby stosować postępując zgodnie z różnymi regułami polityki monetarnej (np. z tzw. regułą Taylora). Spadek ceny pieniądza (połączony ze wzrostem jego podaży na skutek stymulacji gospodarczej i drukowania pieniędzy przez FED) ma zawsze wpływ na podaż kredytów mieszkaniowych, co dodatkowo wpływa na wzrost cen i powstawanie „bańki” cenowej. Odchylenie polityki stóp procentowych od zaleceń wynikających z reguły Taylora nie jest problemem samym w sobie, gdyż nie są to sztywne wytyczne postępowania. Jednak to, co zapoczątkował FED w 2001 roku było długotrwałym odchyleniem od tej reguły (największe od lat 70 XX wieku). W tej kwestii nie ma większych sporów między lewicą a liberałami.

Różnice w diagnozie kryzysy

W „Kryzysie” możemy przeczytać krytykę quasi-rządowych instytucji (government-sponsored entities) udzielających kredytów hipotecznych. Chodzi o Fannie Mae (Federal National Mortgage Association) i Freddie Mac (Federal Home Loan Mortgage Corporation). Lewica uważa, że nie mogą one nadal funkcjonować w swojej publiczno-prywatnej formule i postuluje, aby je całkowicie (ponownie) znacjonalizować. Lewica bagatelizuje również rolę w kryzysie ustawy The Community Reinvestment Act (CRA), która miała w swoim zamyśle zapobiegać „rasizmowi” w procesie przyznawania kredytów. Ekonomista Paul Krugman, komentując próby oskarżania CRA o kryzys stwierdzając, że „rasizm po raz kolejny pokazał swoja brzydką twarz” (także FED zaprzecza, że CRA miała wpływ na kryzys). Zdaniem lewicy również to nie regulacje państwa wpłynęły na fatalną, jakość pracy międzynarodowych agencji ratingowych, które nawiasem mówiąc również lewica postuluje znacjonalizować – tak jakby lekarstwem na wszystkie problemy była nacjonalizacja (sic!). Na szczęście tam gdzie lewica nie widzi – lub nie chce widzieć – problemu, dostrzegają go liberałowie.

„Lokalne” przyczyny kryzysu

Ekonomista Randal O’Tooleekspert libertariańskiego The Cato Institutew swojej pracy „How Urban Planners Caused the Housing Bubble” – zwraca uwagę na problem regulacji stanowych (tzw. „growth management”) dotyczących obrotu nieruchomościami i rozwoju miast. Pomimo tego, że bańka nieruchomości jest przedstawiana, jako zjawisko powszechne dla całych Stanów Zjednoczonych – co sugeruje, że to (tylko) polityka FED-u jest odpowiedzialna za jej powstanie – O’Toole zwraca uwagę na to, że skutki pęknięcia „bańki” nie były jednakowe dla wszystkich 50 stanów USA. Programy typu growth management przybierały postać programów „rozsądnego wzrostu” czy „otwartej przestrzeni”, które polegały na ograniczaniu rozrostu miast czy wytyczanie maksymalnej wysokości budynków. W Polsce również obowiązują takie regulację i są one zapisane np. miejscowych w planach zagospodarowania przestrzennego. W stanach, w których stosowano programy „growth management” takich jak Kalifornia czy Floryda ceny nieruchomości w okresie 2000-2007 wzrosły prawie dwukrotnie, a po pęknięciu „bańki” spadły o 20-30%. Dla kontrastu, w stanach Georgia czy Texas, ceny w owym okresie wzrosły o 20-25%, a po wybuchu kryzysu tylko nieznacznie spadły.

Zdaniem O’Toole programy typu growth management” odegrały ważną rolę w procesie formowania się bańki na rynku hipotecznym, co najprościej jest pokazać na przykładzie limitowania wysokości budynków (regulacje te były wprowadzana także z powodów „estetycznych” w wielu miastach Stanów Zjednoczonych). Poprzez ingerencję na wolnym rynku wpływały one i ograniczały ilość dostępnych lokali na metr kw. a to sprawiało, że ceny nieruchomości rosły, bo inwestor zamiast wybudować wieżowiec, w którym mieściłoby się 100 mieszkań, musiał wybudować mniejszy budynek z 50 mieszkaniami, których cena była wyższa. Można sobie również wyobrazić sytuację, że inwestorzy z tego powodu wielokrotnie rezygnowali z takich inwestycji, co dodatkowo obniżało podaż mieszkań na rynku. Jak podaje O’Toole na sześć stanów (Arizona, Kalifornia, Floryda, Nevada, Maryland i Rhode Island), w których ceny spadły najbardziej, tylko jeden (Nevada) nie miał planu typu „growth management”.

To w jakim stopniu te regulacje przyczyniły się do powstania „bańki” jest kwestią nadal szeroko dyskutowaną wśród ekonomistów. Wniosków O’Toole’a na pewno nie można bagatelizować. Na próżno jednak szukać tego czynnika w diagnozie lewicy.

Amerykanin na swoim

Ekonomista Jeffrey Friedman w swojej pracy „A crisis of politics, not economics: complexity, ignorance, and policy failure” opisuje kilka innych istotnych czynnikó, które zostały przez lewicę, albo zbagatelizowane, albo pominięte. Chodzi tutaj przede wszystkim o politykę ingerencji państwa w podaż kredytów hipotecznych. „Pierwszą przyczyną kryzysu” Friedman określa ustawę The Community Reinvestment Act” (CRA) oraz działalność quasi-rządowych instytucji wspierających kupowanie własnych nieruchomości przez ludzi ubogich (stworzono nawet specjalną rządową instytucję, która miała się tym zajmować – Federal Housing Authority).

W 1938 roku w celu odkupywania kredytów hipotecznych od banków, powstała Fannie Mae. Ze względu na chęć pomniejszenia deficytu budżetu federalnego, w 1968 roku Fannie Mae zostało „sprywatyzowane”. W 1970 decyzją Kongresu USA powstało Freddie Mac, które miało zasadniczo podobne zadania, co Fannie Mae. Obie instytucje były pseudo-prywatne, gdyż Kongres gwarantował im, że w przypadku kłopotów finansowych uratuje je z publicznych pieniędzy (tak też się stało w 2008 roku).

Z kolei w 1977 roku w czasie prezydentury Cartera uchwalono – na wniosek senatora Williama Proxmire’a – ustawę „The Community Reinvestment Act” (która miała zapobiegać dyskryminacji w procesie udzielania kredytów hipotecznych (tzw. „redlining”) – z CRA związane były również inne regulacje takie jak: the Equal Credit Opportunity Act, the Home Mortgage Disclosure Act, the Fair Housing Act (Vern McKinley, Community Reinvestment Act Ensuring Credit Adequacy or Enforcing Credit Allocation?).

Pod wpływem CRA banki były „zmuszone” udzielać kredytów o niższej, jakości na rzecz społeczności lokalnych, w których miały swoją siedzibę (argumentowano, że niegodziwością jest pobieranie depozytów od biednych i udzielanie kredytów tylko bogatym). Regulatorzy w ramach CRA upubliczniali swoje oceny tego jak konkretne banki spełniały swoje powinności względem grup wykluczonych (banki dostawały swoiste rankingi: świetnie, satysfakcjonująco, potrzeba poprawy, znacząco niezgodny).

Działalność Fannie i Freddie polegała między innymi na gwarantowaniu kredytów udzielanych ludziom w ramach programów wspierania „mieszkalnictwa dla ubogich” (homeownership for the poor). W 2000 roku Fannie Mae rozpoczęło dziesięcioletni, warty 2 miliardy dolarów program wspierania mieszkalnictwa dla ubogich (American Dream Commitment). W 2002 roku Freddie Mac rozpoczęło podobny program (Catch the Dream). Według niektórych wyliczeń Fannie i Freddie zakupiły lub gwarantowały toksyczne aktywa na kwotę ponad 1,6 biliona dolarów (David G. Tarr, The Political, Regulatory and Market Failures that Caused the US Financial Crisis: What are the Lessons).

Fannie i Freddie działające zgodnie z zapisami CRA oprócz wspierania popytu na kredyty o niskiej jakości, dokonywały sekurytyzacji i łączenia tych kredytów w instrumenty finansowe, które dalej były przedmiotem obrotu i w ten sposób znalazły się w portfelach instytucji finansowych na całym świecie (tzw. toksyczne aktywa). Zdaniem Friedmana pierwsza taka sekurytyzacja pożyczek udzielanych w ramach CRA miała miejsce w 1997 roku (przy udziale Bear Stearns, banku inwestycyjnego, który w 2008 roku został uratowany od bankructwa przez FED i sprzedany koncernowi JP Morgan Chase).

Jak podkreśla Jeffrey Friedman rządowe gwarancje pozwalały Fannie i Freddie pożyczać na rynku taniej od konkurencji, która nie cieszyła się takimi przywilejami i ponosiła o wiele większe ryzyko swojej działalności. Dodatkowo inwestowanie w papiery wartościowe sekurytyzowane przez te „government-sponsored entities” było również bardzo atrakcyjne dla inwestorów ze względu na międzynarodowe regulacje dotyczące minimalnego kapitału (Basel I, Basel II), gdyż wymagało to od banków posiadania znacznie mniejszych zapasów gotówki niż w przypadku innych papierów wartościowych. W momencie pęknięcia bańki na rynku hipotecznym, większość z tych sekurytyzowanych papierów wartościowych drastycznie straciło na wartości, tworząc ogromne straty dla instytucji finansowych.

Polityczno-finansowy darwinizm

Lewica kontratakuje argumentując, że nie można winić regulacji z 1977 roku, które zostały złagodzone za prezydenta G..H.W. Busha (the Financial Institutions Reform Recovery and Enforcement Act), za powstanie bańki spekulacyjnej w 2007 roku. Problem w takiej argumentacji polega na tym, że CRA od wielu lat, systematycznie przyczyniało się do obniżania standardów udzielania pożyczek, które w czasie znacznego poluzowania polityki FED-u przyczyniły się z kolei do skali załamania na rynku hipotecznym. Skoro łatwiej było o kredyt dla biednych to i większy dostęp do tego sposobu finansowania mieli bogaci, którzy zadłużali się jeszcze bardziej. Ponadto rzekome złagodzenie CRA przez Busha nie miało w rzeczywistości wpływu na podaż kredytów o niskiej jakości. Mało tego, dalsze regulacje państwa tylko pogarszały sytuację.

W 1994 roku uchwalono ustawę (The Riegle-Neal Interstate Banking and Branching Efficiency Act), która pozwalała regulatorowi (FED) na blokowanie fuzji, jeśli jedna ze stron takiej transakcji miała niesatysfakcjonujące wyniki w udzielaniu pożyczek w ramach CRA (pierwsza taka sytuacja miała miejsce w 1993 roku i była silnym sygnałem dla banków, że jeśli chcą się rozwijać i rosnąć to muszą realizować politykę państwa). Powstał, więc patologiczny system („polityczno-finansowy darwinizmu„), który promował banki udzielające kredytów hipotecznych o niskich standardach jakości. W ten sposób około 40% kredytów o niskiej jakości było gwarantowane przez w quasi-prywatne instytucje takie jak Fannie i Freddie. Reszta, pod wpływem zmiany regulacji w latach 90, była gwarantowana przez sektor prywatny (Citibank, Countrywide, Bank of America, Washington Mutual).

Jaka jest skala pożyczek udzielanych w ramach CRA? Tego dokładnie nie da się stwierdzić – także dlatego, że nie do zmierzenia są nieformalne wpływy i naciski regulatorów na instytucje finansowe. W 2000 roku Andrew Coumo (HUD) oznajmił, ze Fannie i Freddie przyczyniło się do udzielenia 2 bilionów dolarów kredytów hipotecznych („affordable housing” mortgages). Lewica i FED uważają, że wpływ CRA na rynek był minimalny. Bez względu na skalę wpływu ustawodawstwa w stylu CRA na rynek kredytów hipotecznych (czy był jednym z czynników pro-kryzysowych, czy należy uznać go za decydujący), dzisiaj nikt nie może pomijać go w analizie obecnego kryzysu. Ingerencja państwa także w tym miejscu zaburzyła rynek, który przez to nie funkcjonował w sposób najbardziej efektywny (dzisiaj wielu ekonomistów twierdzi, że lepiej jest wspierać ubogich poprzez dotowanie kredytów – coś rodzaju polskiego, szkodliwego programu „Rodzina na swoim” – niż ingerować w standardy ich udzielania).

Oligopolizacja rynku agencji ratingowych

Agencje ratingowe obsługiwały największe podmioty na rynku finansowym (między innymi banki inwestycyjnego takie jak Lehman Brothers) a więc były one bardzo ważną częścią całego rynku. Odegrały one również bardzo istotną rolę w kryzysie (niektórzy twierdzą, że wręcz kluczową).

W latach 70 XX wieku kredyty hipoteczne nie były płynnymi produktami finansowymi. Ze względu na asymetrię informacji (banki wiedziały wszystko o swoich kredytach a kupcy nie mieli takiej wiedzy) nie było wielkiego popytu na taki produkt. Problem rozwiązał się z momentem powstania agencji ratingowych, które niejako za klientów oceniały, jakość kupowanych produktów finansowych. Instytucje finansowe były świadome ryzyka, jakie wiązało się z obniżeniem standardów udzielania kredytów i dlatego tym chętniej zaczęły grupować kredyty o podobnej jakości i obracać takimi pakietami na rynku.

Błędy agencji wyszły na jaw dopiero, gdy okazało się, że masowo dawały najwyższe ratingi (AAA, AA) produktom finansowym opartym o kredyty niskiej jakości (subprime mortgages). Po czasie okazało się, że były one niewiele warte i bardzo ryzykowne. Działalność agencji zmyliła uczestników rynku, którzy – bardzo rozsądnie – wierzyli, że za wysokim ratingiem idzie również niewielkie ryzyko inwestycji.

Skoro, jak się okazało, tak wiele produktów ocenianych dobrze przez agencje było na niskim poziomie, to zasadnicze pytanie, jakie powinno nasuwać się czytelnikom brzmi: jak to możliwe, że na wolnym rynku, jakość usług ma tak mały wpływ na wyniki finansowe agencji ratingowych? Lewica odpowiada nam na to pytanie odwołując się do „chciwości” i „kapitalizmu kasyna” i innych retorycznych sztuczek. Liberałowie udzielają odpowiedzi na to pytanie, która wydaje się mniej emocjonalna i bardziej oparta w rzeczywistości.

„Wielka Trójka” agencji ratingowych (Fitch, Moddy’s, Standard & Poor’s) zawdzięczały tak mocną pozycję na rynku fatalnym działaniom państwa, a konkretnie państwowej amerykańskiej komisji papierów wartościowych S.E.C. (Securities and Exchange Commission). S.E.C w 1975 roku, tylko tym trzem firmom ratingowym, nadała status akredytowanych firm ratingowych (Nationally Recognized Statistical Rating Organizations). Dodatkowo, rynek został zaburzony poprzez prawo, które zakazywało kupowania pewnym podmiotom (np. funduszom emerytalnym) papierów wartościowych, które te agencje oceniłyby „zbyt nisko”. Agencje, więc nie miały bodźców do tego, aby oceniać instrumenty finansowe po cenie rzeczywistej, bo wtedy automatycznie ograniczyłyby sobie rynek (doszło do zjawiska nazywanego rating shopping”). Doprowadziło to do znacznego wzmocnienia siły tych podmiotów na „wolnym rynku” i powstania swoistego oligopolu (który powstaje zawsze tam, gdzie rynek jest prze-regulowany i istnieją liczne bariery „wejścia-wyjścia”). S.E.C. doprowadził do zaburzenia rynku, a więc i do niedoskonałej konkurencji, co musiało – i tak też się skończyło – doprowadzić do obniżenia standardów pracy agencji ratingowych, które przez fakt „akredytacji” były pewne swojej pozycji na rynku. Inne firmy ratingowe nie miały jak konkurować z „Wielką Trójką”, gdyż ich pozycja na rynku była petryfikowana regulacjami państwa.

Skrzywienie neoliberalne

Lewica uznała, że chciwość bankierów była bardzo ważnym, jeśli nie najważniejszym czynnikiem powodującym zaburzenie rynków finansowych. Czynników pro-kryzysowych było jednak o wiele więcej. Bankierzy i inwestorzy mieli pełne prawo wierzyć, że produkty finansowe, w które inwestowali były mało ryzykowne. Również państwowy regulator, czyli amerykańska komisja papierów wartościowych S.E.C. wierzyła, że agencje ratingowe, którym udzieliła akredytacji dobrze wykonywały swoją pracę! To samo tyczy się ludzi pracujących w amerykańskiej Rezerwie Federalnej (FED) i innych organach nadzoru. Kryzys pokazał nam dobitnie, że bardzo trudno jest tworzyć regulację rynków finansowych, a nawet stanowych (lokalnych) rynków obrotu nieruchomościami. Lewica tego nie dostrzega i dlatego postuluje całkowicie błędne środki antykryzysowe, takie jak nacjonalizacja agencji ratingowych, rozdzielenie bankowości inwestycyjnej od tradycyjnej (co już uczynił prezydent Obama) czy wprowadzenie podatku od międzynarodowych transakcji finansowych (podatek Tobina). To – w mojej ocenie – wielki błąd. Nie należy dawać nowych uprawnień regulatorom, którzy w przeszłości dowiedli, że nie potrafią poradzić sobie ze skomplikowanym rynkiem.

Wydaje się, że lewica zaniedbała pełną diagnozę kryzysu, odrzucając te jego aspekty, które jej zwyczajnie nie pasowały do pogoni za neoliberalnymi duchami. Liberałowie wręcz przeciwnie. Dostrzegając winę uczestników rynku i uznając, że popełniane przez nie błędy są normalną częścią kapitalizmu, dostrzegli szereg błędów państwa. W mojej ocenie głównym problemem lewicy, który przeszkodził jej dobrze zdiagnozować kryzys jest zjawisko, które określam mianem „skrzywienia neoliberalnego”, które jest tak dobrze dostrzegalne w pracach lewicowych intelektualistów. Lewica tak mocno krytykowała „niewidzialną rękę rynku”, że zapomniała, że „widzialna ręka” w postaci państwa wcale nie jest bez winy a tym bardziej, że nie jest jedyną receptą na pokonanie kryzysu. Neoliberalizm, jak słusznie zauważył Leszek Balcerowicz, stał się dzisiaj werbalną pałką, jaką w socjalizmie było określenie „burżuazja”. Nie służy wyjaśnieniu problemu a propagandzie.

Kto zrozumiał narrację lewicy?

Taka strategia lewicy – w tym polskiej lewicy – która polega na powszechnej krytyce neoliberalizmu musi dziwić. Po pierwsze, dlatego, że termin „neoliberalizm” nie istnieje na dobrą sprawę w powszechnym użyciu (świadomości), jest nieznany, mało „medialny” a więc nie liczy się w polityce. Co za tym idzie każdy, kto liczył na to, że kryzys będzie wiatrem w żagle dla lewicy, musiał się srogo zawieść (socjaliści przegrali wybory nawet w kolebce państwa opiekuńczego, czyli Szwecji). Lewica używając niezrozumiałej narracji sterowała dyskursem w taki sposób, że niewiele z dobrych politycznych wiatrów kryzysu skorzystała.

Krytyka neoliberalizmu, a konkretnie krytyka deregulacji, jako przyczyny kryzysu, musiała być tym bardziej niezrozumiała w polskiej rzeczywistości politycznej. Polska – i słusznie – jest postrzegana jak kraj bardzo zbiurokratyzowany. Według Banku Światowego założenie firmy (sp. z o.o.) zajmuje u nas więcej czasu niż na Białorusi, czy w Rwandzie (oba kraje w ostatnim czasie stały się liderami reform deregulacyjnych). Z tego powodu ostatnią rzeczą, którą potrzebują Polacy są dodatkowe regulacje prawne, takie jak np. proponowany przez PIS i SLD podatek bankowy. Ergo krytyka deregulacji musi być niezrozumiała dla społeczeństwa, które jest zdławione inflacją nowych przepisów, które krępują przedsiębiorczość w naszym kraju.

Kryzys kapitalizmu przyszedł za późno

Straty polityczne to jednak nie jedyne potencjalne konsekwencje błędnej diagnozy kryzysu. Dzisiaj lewica twierdzi, że skoro kapitalizm w wersji neoliberalnej się skompromitował to należy raz na zawszę odejść od tego modelu społeczno-gospodarczego. Ponownie słyszymy hasła „powrotu do socjalizmu” i zachęca się nas do wyboru „modelu skandynawskiego”. Problem jednak w tym, że w rzeczywistości kryzys kapitalizmu przyszedł za późno. Niestety, trzecia droga w postaci skandynawskiego państwa dobrobytu (welfare state), na którą chce nas wprowadzić lewica robi się coraz to bardziej opustoszała. Starzejące się europejskie społeczeństwo nie jest w stanie udźwignąć ambitnej inżynierii społecznej i dużych transferów społecznych, gdyż kończy się to wzrostem zadłużenia i spadkiem konkurencyjności na światowym rynku.

Wolny rynek jak demokracja

Być może nie wszystkie przyczyny powstania kryzysu i pogłębienia jego skutków, które wymieniłem powyżej wytrzymają próbę czasu. Być może niektóre dzisiejsze, oczywiste diagnozy zostaną za kilka lat zrewidowane i zmienione. Być może jednak będzie inaczej i tak jak w przypadku Wielkiej Depresji, z czasem ekonomiści zaczną krytykować działania państwa i w nim właśnie upatrywać przyczyn większości kłopotów? Bez względu na to, jaki będzie rezultat dalszych prac badawczych na temat obecnego kryzysu, lewica musi otworzyć oczy i zmierzyć się ze wszystkimi czynnikami pro-kryzysowymi. Patrząc tylko lewym okiem z pewnością nie da się dostrzec pełnego obrazu a co za tym idzie zaaplikować skutecznego lekarstwa. Bo nie wystarczy stwierdzić, że wolny rynek ma wady (bo ma), aby uzasadnić ręczne sterowanie nim przez polityków. Bo każdy kolejny kryzys pokazuje jedną prawidłowość. A mianowicie, że z kapitalizmem jest jak z demokracją – nie jest idealny, ale lepszego systemu nie wymyślono.

Implikacje kryzysu gazowego między Białorusią a Rosją :)

Paweł Luty: W ostatnich dniach doszło do białorusko – rosyjskiego kryzysu gazowego. Białoruś była winna Gazpromowi miliony dolarów. Mińsk odpowiadał tym, iż także Rosjanie nie uregulowali do końca swoich zobowiązań wynikających z tranzytu błękitnego paliwa. Czy poza powodami stricte ekonomicznymi dostrzega Pan jakieś drugie dno tego konfliktu, jakieś inne przyczyny sporu?

Przemysław Żurawski vel. Grajewski: Oczywiście możemy się bardziej domyślać niż wiedzieć czy powody ekonomiczne nie są tutaj rozstrzygające. Należy jednak pamiętać, iż Gazprom potrzebuje funduszy, gdyż to właśnie ta firma w znacznym stopniu subsydiuje bardzo energochłonną, gospodarkę rosyjską. Aż 70% wydobywanego rosyjskiego gazu jest konsumowane w Rosji. Gazprom sprzedaje błękitne paliwo na rynku rosyjskim po bardzo niskich cenach, więc musi sobie „odbić” na odbiorcach zagranicznych.

Do marca 2006 roku, z powodów politycznych, Białoruś była dotowana przez Rosję. Gdy Łukaszenka wygrał wybory prezydenckie Moskwa uznała, iż scenariusz „pomarańczowej rewolucji” na Białorusi jest raczej nierealny. Związku z tym, uznano, iż finansowanie białoruskiej gospodarki nie jest warunkiem koniecznym dla utrzymania reżimu.

Z drugiej jednak strony Łukaszenka opiera się próbom przejęcia przez Rosjan infrastruktury tranzytowej gazu i ropy naftowej znajdującej się na terytorium Białorusi. W ciągu ostatnich dwóch lat pokazał, że nie zawsze podąża za wyznacznikami polityki zagranicznej, które są  określane przez Moskwę. Mińsk nie uznał przecież niepodległości ani Abchazji ani Osetii Południowej, a ostatnio udzielono azylu obalonemu, z rosyjskiej inspiracji, prezydentowi Kirgistanu – Kumanbekowi Bakijewowi. Zatem możemy się domyślać, iż aktualny kryzys jest elementem nacisku Rosji na Łukaszenkę w sferze zmiany polityki zagranicznej.

P.L.: Czy istnieje jakakolwiek szansa, iż Łukaszenka stracił na tyle dużo w oczach Moskwy i, być może, własnego społeczeństwa, iż przegra tegoroczne wybory prezydenckie? Czy może dojść w wyniku tego kryzysu do zmiany reżimu na Białorusi?

P.Ż.v.G.: Nie sądzę. Myślę, że Moskwa nie ma równie pewnego zamiennika. Nie chce przez to powiedzieć, że darzę jakąś szczególną sympatią Łukaszenkę, ale proszę pamiętać, że najważniejszą rzeczą z rosyjskiego punktu widzenia jest to aby Białoruś pozostała w strefie wpływów Moskwy i nie weszła do strefy zachodniej. Łukaszenka to gwarantuje. Nie ma potrzeby zmiany i podejmowania niepotrzebnego ryzyka.

Z drugiej strony reżim Łukaszenki nie stanowi żadnego wyzwania systemowego dla wewnętrznej polityki rosyjskiej. Takim zagrożeniem był „pomarańczowy” rząd na Ukrainie, który podminowywał ideologicznie porządek w Rosji. Rosjanie w dużej mierze postrzegają Ukraińców czy Białorusinów jako Rosjan, moim zdaniem błędnie. Ma to jednak taki wpływ na politykę wewnętrzną Rosji, iż jeśli okaże się, że zachodni model demokratyczny „wypali” w Kijowie czy Mińsku to może także odnieść sukces w Moskwie. A byłoby to nie po myśli Kremla propagującego rodzimy model demokracji sterowanej. Zatem nie ma żadnych ideologicznych przyczyn zwalczania reżimu Łukaszenki, nie zagraża on stabilności władzy Putina i Miedwiediewa w Rosji.

Sądzę, że Moskwa nie odczuwa konkurencji ze strony Unii Europejskiej na tym obszarze. Zatem najważniejsze dla Rosjan jest obniżanie kosztów podtrzymywania swojej dominacji na Białorusi. I to właśnie można zaobserwować na przykładzie obecnego kryzysu. Rosja nie godzi się już na dotowanie białoruskiej gospodarki. Jednakże trzeba podkreślić, iż wszelkie należności i ze strony rosyjskiej jak i białoruskiej zostały uregulowane.

P.L.: Czy zatem można mówić o jakiekolwiek poważnej zmianie polityki Rosji wobec Białorusi?

P.Ż.v.G.:
Myślę, że gdyby Moskwa podjęła taką decyzję to byłaby w stanie doprowadzić do przewrotu pałacowego. Na dodatek uwarunkowania zewnętrzne są bardzo korzystne dla Kremla, gdyż można byłoby dokonać takiego przewrotu pod płaszczykiem demokratyzacji Białorusi. Takie działanie mogłoby uzyskać poparcie Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Zachód chętnie przyjąłby rosyjską interpretację mówiącą o obaleniu dyktatury. Myślę, że jest to technicznie i politycznie całkowicie wykonalne. Aczkolwiek nie sądzę, że się Rosji to opłaca.

Moim zadaniem Łukaszenka obawiając się takiego scenariusza nie poparł interwencji rosyjskiej w Gruzji. Należy jednak zauważyć, iż Mińsk wciąż realizuje strategiczne zamierzenia Moskwy, czego przykładem są zeszłoroczne wielkie manewry „Ładoga”, na których Białoruś pokazała, że jest częścią strategicznych sił rosyjskich a nie autonomicznym czynnikiem militarnym w stosunkach międzynarodowych.

P.L.: Skoro nie można mówić o żadnych zmianach na linii Moskwa-Mińsk to warto się zastanowić jakie implikacje dla Polski może mieć ten kryzys?

P.Ż.v.G.: Obawiam się, iż możemy odczuć same negatywne skutki tego kryzysu. Otóż kraje Unii Europejskiej, a zwłaszcza Niemcy, będą naciskały na przyspieszenie realizacji inwestycji w ramach budowy Gazociągu Północnego. Polska może oczywiście wykorzystać pewną koniunkturę psychologiczną dla przyspieszenia prac nad prawnymi przemianami systemu Unii Europejskiej pod względem bezpieczeństwa energetycznego. Polski rząd powinien twardo postawić kwestię unijnej solidarności w wypadku kolejnych kryzysów gazowych, ale należy pamiętać, że o skuteczności tej solidarności decyduje infrastruktura przesyłowa a nie podpisane pakty. Zatem dopóki nie powstaną interkonektory, które przesyłały by gaz płynący   do Unii także na nasze terytorium, dopóty najszczersze nawet zapewnienia o pomocy nie będą mogły być fizycznie zrealizowane. Nie należy jednak spodziewać się jakichkolwiek dużych inwestycji w tym zakresie ze względu na kryzys w Grecji i potrzebę stabilizacji strefy euro. Po prostu nie znajdą się na to pieniądze. Można za to spodziewać się deklaracji politycznych. Należy wykorzystać ten kryzys gazowy aby dopiąć kwestie prawne. Bardziej prawdopodobne jest przeznaczenie przez największych unijnych graczy funduszy na budowę Gazociągu Północnego pod pretekstem uwolnienia się od zagrożenia dla tranzytu gazu wynikającego z kolejnych ukraińsko czy białorusko – rosyjskich konfliktów. To zaś niestety będzie dla Polski niekorzystne.

P.L.: Mówił Pan o możliwościach poprawy naszego bezpieczeństwa energetycznego na forum unijnym. A jaka powinna być polityka Polski względem naszego wschodniego sąsiada w tej materii? Czy należy współpracować z reżimem Łukaszenki czy też promować demokratyzację Białorusi? Czy możliwa jest białoruska „pomarańczowa rewolucja”?

P.Ż.v.G.: Perspektywy demokratyzacji Białorusi nie są obiecujące. Nastroje raczej temu nie służą. Ewentualne gospodarcze zdestabilizowanie reżimu Łukaszenki mogłoby otwierać drogę ku demokratyzacji, ale w tej chwili nie mamy z czymś takim do czynienia. Mimo to Polska faktycznie powinna „grać” na demokratyzację Białorusi, bardziej niż na porozumienie z dyktatorem. Nawet jeśli on okresowo będzie przeciwny zakusom rosyjskim, tak ja to wygląda w tej chwili, to nie jest to trwała i stabilna tendencja. Prawdziwie prozachodnia białoruska orientacja może się wyłonić tylko pośród, nieistniejącej jeszcze, mocnej demokratycznej opozycji. Póki co ruch anty-łukaszenkowski jest jeszcze za słaby, niemniej jednak jest prozachodni. Dopiero w warunkach demokratycznych Białoruś może zwrócić się w stronę Zachodu niekoniunkturalnie, tak jak to jest w tej chwili, lecz trwale. Dziś Moskwa ma w swym
ręku szereg środków nacisku na Łukaszenkę, które mogą spowodować powrót Mińska do realizowania polityki milej wdzianej na Kremlu, niejako przywołujących Białoruś do porządku.

Dr Przemysław Żurawski vel Grajewski – Adiunkt w Katedrze Historii Stosunków Międzynarodowych Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego. Były pracownik Biura Ministra Obrony Narodowej ds. Planowania Polityki Obronnej, Biura Pełnomocnika Rządu ds. Integracji Europejskiej i Pomocy Zagranicznej. Pracował także jako ekspert w Parlamencie Europejskim odpowiedzialny za monitorowanie polityki wschodniej. Zainteresowania naukowe: bezpieczeństwo państwa, przede wszystkim w zakresie polityki bezpieczeństwa Polski oraz polityka bezpieczeństwa Unii Europejskiej. Autor monografii i artykułów naukowych.   

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję