Co obecnie oznacza zło? :)

Po opublikowaniu reportażu „Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie” o kilkudziesięciu latach okrutnej przemocy sióstr zakonnych w Zabrzu oraz „Oddział chorych ze strachu” na temat systemu kar w szpitalu psychiatrycznym dostałam wiele maili. Od pacjentów, lekarzy, pielęgniarek. Twierdzili, że nigdy więcej nie będą bierni w obliczu zła. I to sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać: co obecnie oznacza zło?

W każdym społeczeństwie większość osób przeżywa wewnętrzne kryzysy, dylematy. Po to, by stać się lepszymi, mądrzejszymi, bardziej dojrzałymi ludźmi. Ale jest też niewielka grupa ludzi, którzy tych wewnętrznych kryzysów nie mają. Każdy swój ruch, nawet najbardziej okrutny, uzasadniają przez ideologię, religię lub naukę. Nie mają dylematów intelektualnych czy moralnych. Dla nich liczy się jedno – własna satysfakcja.

Ta grupa to psychopaci. Historycznie, w czasie II wojny światowej lub w okresie stalinowskim, byli bardziej widoczni. Obecnie idealnym dla nich schronieniem stały instytucje zamknięte: szpitale psychiatryczne, domy dziecka, domy spokojnej starości. Wybierają ofiary wśród najsłabszych, najczęściej dzieci.

To właśnie ten rodzaj zła badam w moich artykułach. W nawiązaniu do teorii Ervinga Goffmana czy Emile’a Durkhaima.

W tych miejscach zło może przybierać swą najczystszą postać a psychopaci uzyskują moc niemal nieograniczoną.

Jak mówił Ryszard Kapuściński: „żaden pałac nie runie sam z siebie.” W każdym z tych małych pałaców w różnych miejscach w Polsce potrzebujemy ludzi, którzy będą ujawniać okrucieństwo innych.

A stanie się to tylko wówczas, gdy będziemy pamiętać, że nasze wewnętrzne kryzysy, niepokoje, wątpliwości to nie jest oznaka naszej słabości. To nasza siła. I najlepsza droga, by stać się bardziej wartościowym człowiekiem.

*

Żyjemy w czasach, które wymagają Nowej Umowy Społecznej. Wymagają solidarności, empatii. Wymagają miłosierdzia.

Polska to bardzo specyficzny kraj. Mieszka tu dużo par lgbt, otoczonych kochającymi bliskimi, spędzających czas w coraz większej ilości miejsc tolerancyjnych, podkreślających otwartość. A z drugiej strony mamy bardziej surowe prawo dla kobiet dokonujących aborcji niż Arabia Saudyjska i Irak, ataki na wolne media, polityków podżegających przeciwko słabszym w celu zbijania kapitału politycznego. Dwie Polski. Albo jedna żyjąca w nieustannym konflikcie wewnętrznym.

Nie widzę w naszym społeczeństwie dojrzałości, której emanacją jest przede wszystkim odpowiedzialność za słabszych.

W „Grze o tron”, najpopularniejszym serialu naszych czasów, Robb Stark mówił o swoim ojcu:  To najwspanialszy mężczyzna, jakiego znałem. Kiedyś powiedział mi, że dobry lord jest jak rodzic, który ma tysiące dzieci i o wszystkie się martwi. Musi bronić wieśniaków na polach, sprzątaczek skrobiących posadzki, żołnierzy, których prowadzi. Powiedział, że budzi się i zasypia ze strachem. Spytałem, czy człowiek dzielny może się bać? Odrzekł, że tylko człowiek, który czuje, może być dzielny.

Od wielu lat następuje w Polsce załamanie podstawowych wartości. Wielu ludzi władzy mówi wprost, że wrażliwość, czy godność kojarzą im się z naiwnością. Jako reporterka wielokrotnie spotykałam ludzi decydujących o losach innych, którzy w życiu nie poczuli strachu o drugiego człowieka. Towarzyszył im jedynie lęk, by ktoś ich nie pozbawił stanowiska. W moim notesie, dokumentując reportaże, zapisywałam ich nazwiska i obok znak: „człowiek złamany”. Wiedziałam, że od tych ludzi nie mogę oczekiwać szczerych, odważnych słów, bo skupiają się na władzy i na obronie własnych interesów.

W odróżnieniu od osób psychopatycznych, morderców czy sadystów, ludzie złamani nie urodzili się z potrzebą czynienia zła. Powoli, otoczeni śliskimi pochlebcami, partnerkami i partnerami, z którymi nie łączyła ich bliskość, przyjaciółmi obśmiewającymi ich w grupach, do których przynależeli, zaczynali wierzyć, że tak wygląda świat. „Ty ich wykiwasz lub oni wykiwają ciebie” i „nigdy nie ufaj nikomu”. Niekiedy na swym koncie mają honorowe czyny z czasów Solidarności. Głośno perorują o tym, jak się wówczas odważnie zachowali, z nadzieją na kolejny podbój miłosny. Na to, że ktoś nie zauważy tego smutnego lęku w ich oczach, wyłącznie o swój interes i swoją chwałę.

Na ilu twarzach polityków widzą państwo strach o życie innych, obywateli? W czasach boga konsumpcji – nieustannego przechwalania się swoim stylem życia, w którym piękne posiadłości sąsiadują ze slumsami, a lądujące w koszach połówki hamburgerów i stosy frytek z dziećmi proszącymi o lek na głód, bo boją się go ponownie czuć – potrzebujemy polityków, którzy rozumieją problem nierówności. Potrzebujemy mężów stanów, którzy nie będę dzielić ludzi na obcych, swoich, na homo czy heteroseksualnych, na katolików i ateistów, sklepikarzy i biznesmenów.

Potrzebujemy tych, którzy wreszcie zaczną łączyć.

*

Zmiany wymaga kulejący od lat system sprawiedliwości, który w obliczu „pseudoreform” nie ma szans na odejście od modelu patriarchalnego, nastawionego na zniewolenie słabszych. Nawet policjantki mówią mi, że nie zgłosiłyby gwałtu w Polsce, bo wiedzą, jak traktuje się kobiety w sądzie. W mojej książce „Polska odwraca oczy” tłumaczka z Elbląga zgwałcona na konferencji medycznej mówi:

Sędzia długo wyliczała czyny. Mówiła o wymuszeniu siłą i podstępem kontaktów seksualnych, wkładaniu penisa do ust. Mój tata tego słuchał. 20 dziennikarzy tego słuchało. Patrzyli na mnie, a ja czułam, jakbym już nie żyła. Winny. Nareszcie przestaną się śmiać. I nagle słowa sędzi: karę zawieszam. Już wiedziałam, że jednak przegrałam. Mogą wrócić do rodziny, do swoich biznesów. Mogą o wszystkim zapomnieć. Sędzia uzasadniła wyrok: oskarżeni nauczyli się w toku postępowania, że ich czyn był zły, byli wcześniej niekarani, mają rodziny. Sędzia, prokuratorka, policjantka nawet nie są świadome, że zgwałciły mnie po raz drugi.

Gwałciciel zostanie ukarany za gwałt, jeśli jest bezrobotnym alkoholikiem. Ale gdy jest studentem, dzieckiem kogoś znanego, zaczynają się pytania o to, w co była ubrana kobieta, albo o to, czy wypiła jeden kieliszek wina, czy dwa. Zgwałconą kobietę pyta się w sądzie o to, jak wyglądał członek gwałciciela.

Podczas dokumentacji jednego z moich reportaży byłam na mszy świętej, która odprawiał ksiądz skazany za kilkadziesiąt przestępstw seksualnych. Spokojnie wkładał dzieciom komunię do ust. Proszę pokazać inne kraje, w których księża skazani prawomocnym wyrokiem za czyny pedofilskie nadal odprawią msze?

I to nie są przypadki jednostkowe. Do niedawna blisko połowa udowodnionych gwałtów – także na małych dziewczynkach lub zbiorowych – kończyła się w Polsce wyrokami w zawieszeniu. Sprawca nie ponosi żadnej kary. Mijał swoją ofiarę na ulicy.

Żyjemy w kraju, w którym psychopaci za wieloletnie znęcanie nad osobami bezradnymi – starszymi lub dziećmi –  dostają kuriozalnie niskie wyroki. W którym brutalne molestowanie żołnierek na misji w Afganistanie przez wysokiej rangi oficera nazywane jest przez innych żołnierzy „zyskaniem przychylności pań” i czymś absolutnie normalnym, za co „nie należy się żadna kara”.

W którym czterokrotny morderca zostaje zwolniony przed terminem warunkowo. A sędzia i dyrektor więzienia podkreślają, jakim jest spokojnym człowiekiem.

Przerażają mnie akta sądowe, które czytam. Ilość błędów, wypaczeń, brak pochylenia się nad losem konkretnych osób.

Paweł, bohater mojego reportażu o przemocy siostry Bernadetty mówił:

Każdy był bity, ale jeśli kogoś bito wcześniej w domu, to nawet nie myślał, że to coś złego. Co kilkuletnie dziecko może wiedzieć na temat zła? Czasem siostra Bernadetta tak mnie pobiła, że nie mogłem chodzić do szkoły. Raz wzięła drewniany wieszak. Biła po całym ciele. Już nie pamiętam za co. Ale najgorsze były uderzenia w głowę. Tak jakby chciała dostać się do środka. Musieli mi zszyć rany, wiec siostry wzięły mnie do szpitala i tłumaczyły lekarzowi, że się przewróciłem. Powiedziałem o gwałtach do nauczycielki. Mówiła, że to sprawdzi. A potem zobaczyłam jak rozmawia z siostrą Bernadettą na zebraniu. Śmiały się, żartowały. Czułem się przyparty do muru. Tak jakbym wybierał między śmiercią a życiem w ośrodku.

 Chciałbym powiedzieć ludziom, żeby nie mieli dzieci dla zasiłku albo becikowego, bo tacy się tutaj zdarzają. Potem dziecko ma dwa latka i ląduje w takim miejscu jak Ośrodek Sióstr Boromeuszek. Niech rodzice się przejdą po tych ośrodkach, poobserwują. To jest piekło, te dzieci nie chcą żyć.

Dzieci, z którymi rozmawiałam, biorą na siebie ogromną odpowiedzialność. Wielu z nich to tacy „mali dorośli”, którzy wzywają rodziców do opamiętania. Do dojrzałości w obliczu bicia, dręczenia, przemocy seksualnej.

Tymczasem świecka wychowawczyni z ośrodka, która widziała przemoc, tłumaczyła mi, że to grzech śmiertelny donosić na osoby duchowne.

W Polsce nadal w wielu miejscach otrzymuję informację nie o tym, co należy zgłosić prokuraturze, lecz co jest grzechem. Mamy ogrom ekspertów od moralności i brak ekspertów w zakresie własnej odpowiedzialności.

*

W 1964 r. „The New York Times” opublikował krótką notkę ze zdarzenia w Queens. Morderca ścigał i atakował nożem kobietę. Nocnemu napadowi przeszkodziły głosy mieszkańców i zapalone światła. Wystraszony zabójca uciekł, ale wrócił. Odszukał swoją ofiarę i zadał kolejne ciosy nożem. W czasie napaści żaden z mieszkańców nie zadzwonił na policję. Kobieta zmarła.

Parę miesięcy później ten sam dziennik opisał historię młodej sekretarki bitej, duszonej i zgwałconej w biurze. Wyrwała się napastnikowi i krwawiąca pobiegła do drzwi wejściowych, krzycząc: „Pomóżcie mi! Pomóżcie mi! On mnie zgwałcił”. Tłum zgromadzony na ulicy przypatrywał się, jak napastnik wraca i ciągnie ofiarę z powrotem na górę, by kontynuować znęcanie. Nikt z obserwujących nie pomógł kobiecie.

Psychologowie, zainteresowani tymi przypadkami, zainicjowali wiele badań dotyczących odpowiedzialności społecznej w sytuacjach kryzysowych.

Bibb Latané oraz John Darley, jako profesorowie nowojorskich uniwersytetów, byli blisko zdarzeń. Przeprowadzali eksperymenty na nowojorskich ulicach, w metrze, w laboratoriach. Wyniki były sprzeczne z przeczuciem. Im więcej ludzi obserwuje zdarzenia, tym mniej prawdopodobne, że ktoś z nich udzieli pomocy. Następuje bowiem dyfuzja poczucia osobistej odpowiedzialności.

Zdaję sobie sprawę, że to pewien socjologiczny schemat, z którego trudno się uwolnić. Jednak osobiście, po serii reportaży, byłam dotknięta nie tylko działaniami przestępców, sadystów na świeczniku, ale też ogromem ludzi, którzy dokładnie wiedzieli o cierpieniu dzieci i zdecydowali się nie reagować.

Niestety z moich doświadczeń wynika, że wielu nauczycieli i wychowawców nie reaguje nawet na tortury.

Jest też bardzo duży problem ze świadkami. Ludzi nie chcą się angażować, przeciwko osobie, która może się zemścić. Nawet jeśli stawką jest życie innych.

Nowa umowa społeczna ma szanse zaistnieć tylko wówczas, jeśli nie amputujemy osobistej odpowiedzialności za nowy świat, który powstanie w miejsce skostniałych systemów.

*

Wpływowy, odnoszący sukcesy mężczyzna miał nietypowy sen. Zbliżał się do jaskini, w której zobaczył dwie świnie o ludzkich twarzach. Bawiły się starym wagonem wypełnionym nieprzytomnymi pracownikami.

Mężczyzna wszedł do jaskini, pozostawiając za sobą słoneczne promienie. Ujrzał korytarz. Na jego końcu znajdowało się miasto zbudowane ze stali i szkła. Spokojnie podążył w jego kierunku. Stanął przed wielką maszyną, do której podłączone były kable przypominające węże. Kablami płynęła krew. W kieszeni wyczuł jakiś przedmiot. Dotknął go. Poczuł scyzoryk podarowany mu przez ojca w dzieciństwie. Podszedł do maszyny i zaczął gwałtownie przecinać kable. Czuł na sobie krew. Obudził się spocony i wypełniony lękiem.

Według Ericha Fromma sen to klarowna wizja martwoty mechanicznego społeczeństwa. Zdaniem psychologa mężczyzna nie był w stanie zrozumieć, o czym śnił, bo obudził się wystawiony na hałas współczesnego bezsensu.

Cały majątek świata znajduje się w rękach niewielkiej grupy ludzi, która w obliczu pandemii koronawirusa ma możliwość dalszego maksymalizowania zysków.

Zwolnienia grupowe, gdy firmy przynoszą zyski, przestały być traktowane jako nieetyczne. Wyśmiewanie ludzi, dla których 500 plus ma znaczenie, stało się niemal normą. Tradycja, według której inteligent nie szydzi i nie ma postawy wyższościowej, przestała być zauważalna. Żyjemy w kulturze obrazkowej, ukazującej strony jako „katodebili” lub „cwane lewactwo”. Wystarczy, że krzykniesz: „Precz z Kaczorem” czy „Wina Tuska”, by przez potężną grupę ludzi zostać uznanym za człowieka honoru, żołnierza na barykadzie i opozycyjnego działacza narażającego życie. Niezależnie od tego, ile na koncie masz faszystowskich wypowiedzi.

Żyjemy w czasach bezsensu. Nie ceni się pracowitości i spójności. Pamiętajmy, że solidne struktury wychodzą z kryzysów umocnione, a Polska w czasie pandemii wyglądała jak domek z kart, który zostanie naruszony przez najmniejszy podmuch.

Mój przyjaciel mówił mi ostatnio o przedsiębiorstwach z przeszłości. Grupie ludzi, którzy są ze sobą blisko i wspólnie coś budują, by przetrwać w sposób godny i przyjemny. Przejmując się losem przyjaciół, a nie generowaniem zysków dla wąskiej grupy osób, których nigdy nie poznali.

Zmechanizowany świat, w którym w każdej chwili pracowników można zastąpić innymi, wywołuje nieustanne poczucie zagrożenia. Lęk potęguje życie w konflikcie, dzielenie społeczeństwa na dwa wrogie obozy, infantylizowanie drugiej strony, prowadzące do nienawiści wobec własnego kraju.

Dla całego pokolenia ludzi wiara w kapitalizm, wolny rynek, korporacje zdyskredytowała się. Jest zbyt dużo problemów z dyskryminacją płacową, wyzyskiem, godnością ludzi. Kapitalizm wymaga radykalnego przedefiniowania.

Dalsze nastawienie na maksymalizowanie zysku i niepohamowaną konsumpcję doprowadzi do rozlewu krwi.

Scyzoryk od ojca, o którym śni mężczyzna, jest symbolem wyzwolenia. Powrotu do kraju, gdzie znaczenie ma lojalność i pracowitość.

*

Simon Sinek, autor książek o środowisku pracy w korporacjach, podczas konferencji TED mówił o kapitanie Williamie Swensonie, biorącym udział w militarnej akcji w Afganistanie. Amerykańskie i afgańskie wojska ochraniały członków rządu uczestniczących w spotkaniach starszyzny. Gdy wpadli w zasadzkę, Swenson udał się w miejsce ataku, by ratować rannych. Jeden z ratowników, z zamontowaną na kasku kamerą GoPro, nagrał wydarzenia tego dnia. Film pokazywał kapitana niosącego żołnierza postrzelonego w szyję. Po przeniesieniu go do helikopteru, Swenson pochylił się, pocałował go w czoło na pożegnanie i wrócił, by ratować kolejne osoby.

– W wojsku dają medale ludziom, którzy są gotowi poświęcić siebie dla dobra innych. W biznesie dajemy premię ludziom, którzy są gotowi poświęcić innych dla własnego dobra – skomentował Sinek, który bada sposoby zarządzania w korporacjach.

Im więcej osób o osobowości kapitana Swensena na kierowniczych stanowiskach w firmach, w partiach politycznych, czy w systemie sprawiedliwości, tym bardziej nasz kraj będzie zmierzał w stronę wspólnoty i wzajemnego zaufania.

Dobro jest zaraźliwe. Jeśli w korporacji znajduje się choć paru pracowników działających na rzecz solidarności, zmienia się cała struktura firmy.

Jeśli w kraju na eksponowanych stanowiskach zobaczymy ludzi stroniących od pustych słów, odpowiedzialnych za swoje decyzje, zmieni się struktura społeczna.

W 2020 roku mieliśmy do czynienia z falą protestów. Ludzie nie zgadzają się na przedmiotowe traktowanie kobiet, na rosnące nierówności, na wyzysk słabszych.

Ostatni bunt miał znaczenie fundamentalne i formatywne. Podmiot nie zgadza się z orzeczeniem. Potrzebujemy nowych obyczajów prawnych, rozliczenia przestępców seksualnych, ukarania tych, którzy przez lata je tuszowali, potrzebujemy nowej edukacji, w której uwzględnia się głos dziewczynek i mniejszości, nowej polityki zdrowotnej.

Aktualnie nie ma wspólnej podstawy życia społecznego. Jest wiele osobnych platform, wiele obojętności, i jeszcze więcej świętoszkowatości.

Ludzie mają poczucie bezpieczeństwa, gdy widzą, że inni nie troszczą się wyłącznie o siebie. Instytucje działają, gdy zamiast wybitnego, bezwzględnego człowieka, który bez utraty snu zwolni sto osób, jest w nich prezes, który kosztem swojej pensji uratuje wiele stanowisk.

Nowa umowa wymaga stworzenia dla wszystkich dzieci, także tych doświadczających przemocy, możliwości do rozwoju, a w przyszłości aktywizmu na rzecz innych.

Hans Christian Andersen pisał, że „życie każdego człowieka jest baśnią napisaną przez Boga”.

Ale jeśli Boga nie ma, to rozglądając się wokół, zadbajmy, by wspólną baśń mógł tworzyć każdy człowiek.

 

*Pełen tekst przemówienia, które autorka wygłosiła 10 września w Łodzi podczas VIII edycji Igrzysk Wolności.

 

Autor zdjęcia: Agnieszka Cytacka

Pandemia: ucieczka z wielkich miast. Czy klasa średnia zmieni oblicze polskich wsi i miasteczek? :)

To miasta stanowią swoisty rodzaj magnesu, jawią się jako centra gospodarcze, społeczne i kulturalne, które przyciągają ludzi, a nie państwa. Ludzie chcą żyć w Londynie czy Paryżu, a nie we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Rację miał więc nieżyjący amerykański politolog Benjamin Barber, który powtarzał, jeżdżąc z wykładami po świecie, że to miasta są naszym przeznaczeniem.

1.

Doskonale przypominam sobie te rozmowy. Rozmowy o miastach, w których chcieliśmy mieszkać, pracować, bawić się, spędzać wolny czas. Szczególnie z młodymi ludźmi. Gdy jeszcze dwa lata temu pytałem młodych ludzi, gdzie chcieliby mieszkać, najczęściej pada odpowiedź: „Londyn, Barcelona, Amsterdam”. W sumie nic w tym dziwnego! Któż z nas nie chciałby mieszkać w Barcelonie? Jednak daje do myślenia, że gdy tylko głębiej dopytywałem moich rozmówców, okazywało się, że Barcelona równie dobrze mogłaby znajdować się w Wielkiej Brytanii lub Polsce. Nie miał znaczenia bowiem fakt, że miasto to znajduje się w Hiszpanii. To zaś, co istotne, to to, że stolica Katalonii jest ekscytującym i przyjaznym dla swych mieszkańców miastem. To miasta stanowią swoisty rodzaj magnesu, jawią się jako centra gospodarcze, społeczne i kulturalne, które przyciągają ludzi, a nie państwa. Ludzie chcą żyć w Londynie czy Paryżu, a nie we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Rację miał więc nieżyjący amerykański politolog Benjamin Barber, który powtarzał, jeżdżąc z wykładami po świecie, że to miasta są naszym przeznaczeniem. Byliśmy więc przez chwilę świadkami miejskiej rewolucji: zmniejsza się rola kraju, a rośnie rola miasta. I eksplozji emigracji ludzi do miast: socjologowie przewidywali, że w ciągu najbliższych czterdziestu lat liczba mieszkańców Ziemi wzrośnie z 6,5 do 9 miliardów. Największy przyrost ludności przypadnie na miasta, w których będzie wówczas żyło aż dwie trzecie mieszkańców globu (obecnie połowa).

 

2.

Ta miejska rewolta zagościła także w Polsce. Przede wszystkim pod hasłem, jakie forsowały skutecznie ruchy miejskie, krzycząc: „Mamy prawo do miasta”. My, obywatele. My, mieszkańcy. Zarazem odsłoniły się dwie perspektywy rozwoju miejskiej rewolucji. Bo na miasto można spojrzeć z dwóch perspektyw – z perspektywy ptaka (z góry) i z perspektywy żaby (z dołu). Gdy przyglądamy się miastu z tej pierwszej, widzimy najbardziej spektakularne budowle. Przykładowo: w Katowicach widzielibyśmy Spodek, budynek NOSPRu, Muzeum Śląskie czy Międzynarodowe Centrum Kongresowe. Taka perspektywa zapiera dech w piersiach. Przywołane tu obiekty dominują nad miastem. Budzą podziw i zachwyt. Miasto widziane z tej perspektywy wygląda, co tu dużo kryć, monumentalnie: każdy z nas wie, jakie wrażenie robią na nas zdjęcia przywołanych obiektów robione z drona. Budzą następujące myśli: chcę do tego miasta pojechać, muszę te cuda architektury zobaczyć.

Ale czy to jest perspektywa, która oddaje nam prawdę o mieście? Mieście, które – jak przecież wciąż powtarzamy, bo nauczyliśmy się już tego od duńskiego urbanisty Jana Ghela – ma „być dla ludzi” i na „ludzką miarę”? Aby ocenić jakość życia w mieście, należy, jak sądzę, porzucić tę kuszącą perspektywę ptaka. I trzeba przyjąć – co tu dużo kryć – mało spektakularną perspektywę żaby. Trzeba zobaczyć, ba, doświadczyć miasta z perspektywy oddolnej, gdzie nie będzie widoków zapierających dech w piersi budynków. Nie zobaczymy tak dokładnie tych rozwiązań urbanistów/architektów, których celem (szkoda, że czasami jedynym), jest wprawienie nas w zachwyt i podziw. Przyjmując perspektywę żaby, doświadczasz miasta w jego codziennym życiu, jego całodobowym pędzie, jego otwartości na ciebie, jako mieszkańca, jego użyteczności, która ma sprawiać, że tobie, jako podmiotowi miejskiej urbanistyki i miejskiej polityki władz miasta, żyje się po prostu dobrze i komfortowo.

Czegóż więc doświadczamy, przyjmując perspektywę żaby? Otóż przyjmując tą oddolną perspektywę przekonujemy się po kilku godzinach, czy „używane miasto”, jest krojone na ludzką skalę. A więc wychodząc z domu, przekonujemy się, czy chodniki są równo położone. Jadąc do pracy przekonujemy się, czy transport publiczny jest przyjazny: tu w grę wchodzi nie tylko punktualność autobusu czy tramwaju, ale także, czy przystanki są dobrze zlokalizowane, czy jakość transportu jest komfortowa – zimą jest w autobusie ciepło, a latem działa klimatyzacja. Gdy po pracy z dzieckiem wybieramy się na spacer, chcemy nie tylko mieć w pobliżu plac zabaw, ale także tereny zielone. I to w odległości kilku minut spacerem. Gdy chcemy zrobić zakupy, powinniśmy mieć pod ręką sklep, który oferuje podstawowe produkty. Albo, gdy wieczorem zechce nam się spotkać innych/obcych ludzi, powinniśmy wiedzieć, że istnieją miejsca – kawiarnie czy restauracje – w których spotkamy naszych sąsiadów, by móc z nimi podyskutować o sprawach boskich i ludzkich.

Patrząc na miasto z tej właśnie perspektywy, dopiero możesz odpowiedzialnie powiedzieć, czy żyjesz w przyjaznym mieście, czy też miasto jest krojone pod „chwilowych oglądaczy”, którzy nawiedzają je, aby zobaczyć jeden czy drugi budynek, a potem szybko się pakują i wracają do domu. Zgoda: perspektywa żaby nie jest spektakularna. Ale jest użyteczna. Jest kryterium, które – ostatecznie – stosujemy, gdy decydujemy się, gdzie chcemy zamieszkać. Założyć firmę. Odpoczywać. Perspektywa żaby to punkt widzenia codziennych użytkowników miasta, którzy mają nie tylko prawo do miasta, ale mają prawo do miasta przyjaznego. Powiem otwarcie: nie ufam miastu, które chełpi się jedynie spektakularnym muzeum czy filharmonią. Jeśli są publiczne pieniądze, to nie jest problemem wybudować taki jeden czy drugi obiekt. W Polsce jest dość zdolnych architektów, których prace budzą powszechny – nie tylko lokalny – zachwyt. Pokażcie mi jednak w Polsce miasto, które budowałoby swój wizerunek nie przez pryzmat tej „architektury spektaklu”, ale przez pryzmat codziennej użyteczności. Czy nie chcielibyście, aby śląskie miasta były znane w Polsce i Europie z tego, że mamy najlepszy zintegrowany transport publiczny? Aby nasze miasta nie królowały wśród tych, które mają najgorszej jakości powietrze w Europie?

Oczywiście mógłbym tak jeszcze długo stawiać retoryczne pytania. Nie o to idzie. Chodzi mi o to, aby teraz, gdy miasta stają twarzą w twarz z pandemią, tym bardziej przyjąć punkt widzenia żaby. Perspektywę, która sprawia, że w centrum tego ważnego i spektakularnego procesu, któremu będzie się przyglądać cała Polska, jest człowiek. I jego egzystencjalne bezpieczeństwo.

 

Powiedz mi, jak miasto dba o bezpieczeństwo i zdrowie mieszkańców, a powiem ci, czy chciałbym w takim mieście zamieszkać. Czy polskie miasta już wiedzą, że to będzie podstawowe kryterium decydujące o ich atrakcyjności? I czy nadejście pandemii koronawirusa zburzy ten rosnący potencjał miast? Czy też przeciwnie: kryzys pokaże, że to właśnie miasta są tymi ośrodkami, które lepiej radzą sobie z sytuacjami niepewności i ryzyka?

Aby odpowiedzieć na te pytania, skupię się na mieście, w którym mieszkam i które znam najlepiej – także z racji tego, że jestem radnym – czyli na Katowicach. Oczywiście wychodząc od analizy lokalnej, postaram się jednak przedstawić wnioski, które będą miały już charakter bardziej ogólny. Jeśli bowiem coś może działać w Katowicach w ramach miejskich innowacji, to sprawdzi się również w Hamburgu czy Nowym Jorku. I odwrotnie. Zacznijmy jednak od prostego faktu, który wiąże się z pojawieniem koronawirusa w naszych miastach, a który dało się odnotować w czasie tych 12 miesięcy trwania pandemii.

Zatem, po pierwsze, wobec zagrożenia zewnętrznego (i mało istotne, czy to jest powódź, huragan, czy wirus) rośnie poczucie lokalnych więzi i solidarności. To w takich sytuacjach rodzi się świadomość wspólnego losu. Do ludzi, mieszkańców miasta, dociera ta prosta prawda, że miasta to ich większy – wspólny – dom. Dom, którego muszą przed zagrożeniem bronić, w którym muszą się urządzić tak, by czuć się bezpiecznie, w którym muszą przestrzegać nowych reguł, by zwalczyć zagrożenie. Innymi słowy: sytuacja krytyczna buduje więź i solidarność, która jest niezbędna, aby tworzyć miejską wspólnotę i kapitał zaufania ludzi do władz, jak i mieszkańców między sobą.

Tę nową miejską solidarność widzimy także w Katowicach (ale i w innych polskich miastach), gdzie ludzie pomagają sobie wzajemnie, gdzie mieliśmy społeczne szycie maseczek dla seniorów, gdzie – jak w Katowicach – Związek Górnośląski organizuje akcję Jedzenie dla Medyka, a fundacja Wolne Miejsce rozwozi obiady dla samotnych i potrzebujących – lub też osób, które zostały poddane kwarantannie. Ta nowa więź, jaka się tworzy, nie może być przez miasto zmarnowana, ale musi być wzmocniona.

Po drugie, władze miast musiały odpowiedzieć na naturalną w czasie kryzysu potrzebę bezpieczeństwa. I znów: nie jest tajemnicą, że wielu Polaków z nieufnością patrzy, jak państwo wykorzystuje lęk przed wirusem, by przemycać przepisy i zakazy ograniczające naszą wolność. Przepisy, które pomagają podejmować władzy decyzje bez żadnych konsekwencji czy inwigilować ludzi. Najbardziej kuriozalnym przepisem był zakaz wchodzenia do lasu, który po kilku dniach został uchylony. Takie działania nie budują zaufania do państwa. Inaczej w miastach: codzienne raporty z podejmowanych działań, które publikowali prezydenci wielkich miast sprawiły, że mieszkańcy poddawali się nowemu reżimowi organizacyjnemu (mniej ludzi w pojazdach transportu publicznego), czy sanitarnemu (dezynfekcja przestrzeni miejskiej, od ławek poczynając, a na przystankach kończąc). Mieszkańcy w działaniach podejmowanych przez miasto dostrzegli troskę o ich bezpieczeństwo, w działaniach podejmowanych przez państwo próbę zamachu na swoją wolność. Dlatego nie zdziwię się, jeśli rola samorządności po doświadczeniu koronawirusa zdobędzie nowych zwolenników.

Po trzecie, szybkość reakcji: państwo reaguje wolniej, miasto szybciej. Państwo potrzebuje decyzji politycznych, co jest czasami trudne przy głębokich antagonizmach, jakie mamy choćby w Polsce. W mieście ludzie mając poczucie, że to ich dom, szybciej znajdują kompromis. Kiedy w sejmie trwały przepychanki w sprawie tzw. tarcz antykryzysowych, w Katowicach jako radni zgłaszaliśmy pomysł powołania 3xP: pakiet dla przedsiębiorców, pakiet dla organizacji pozarządowych i pakiet dla kultury. To mechanizmy pozwalające, w różnych obszarach, pomóc miejskim podmiotom – od przedsiębiorców, poprzez aktywistów, po artystów – przejść łagodniej trudny czas.

Gdy zaczął się kryzys, zachęcałem na swoich mediach społecznościowych do kupowania na wynos u lokalnych restauratorów. To samo robili mieszkańcy, wspierają swoje lokalne bistra, zamknięte w ramach narodowego lockdownu. Miasto potem zrobiło listę takich miejsc w Katowicach, przyłączając się do promocji. A więc: miasto także, podglądając, jak samoorganizują się mieszkańcy i podchwytując ich pomysły, reaguje szybciej niż państwo. To wszystko sprawia, że dziś miasta lepiej dają sobie radę z niwelowaniem skutków koronawirusa. Ale ważne jest też to, jak będzie wyglądać sytuacja, kiedy wirus nie będzie już w takim stopniu wpływał na nasze życie, a zarazem jego konsekwencje wciąż będą odczuwalne. Dlatego kluczowe pytanie, przed jakim stoimy, brzmi: jak planować miasta po COVID-19?

Jedno jest pewne: koronawirus to pierwszy z globalnych wstrząsów, a nie ostatni. Za chwilę, jak wszystko na to wskazuje, będziemy musieli stawić czoła suszy. Dlatego miasta muszą być tak zarządzane, by były przygotowane na rozmaitego rodzaju kryzysy. Na pierwszy plan w tym kontekście wysuwa się kwestia bezpieczeństwa – miasta nie mogą już oszczędzać na służbach publicznych: od służb medycznych poczynając, a na bezpieczeństwie kończąc. To dziś musi stać się jednym z głównych priorytetów miejskiej polityki.

Dalej, czystość i higiena. Jeżeli, jak pisałem, miasto to większy dom, to musimy, jak w domu, dbać o czystość. Koniec z zaśmieconymi ulicami. Koniec z nieregularnym odbiorem śmieci, które zalegają na ulicach. Koniec z dzikimi wysypiskami śmieci. To zadanie nie tylko dla miejskich służb, ale także dla nas, mieszkańców. Bo często sami zaśmiecamy miejską przestrzeń. Krótko: miasto, które będzie miało opinie brudnego, zaśmieconego, będzie szerokim łukiem omijane przez potencjalnych nie tylko turystów czy inwestorów, ale także porzucane przez obecnych mieszkańców.

I rzecz ostatnia: nowa miejska przestrzeń. Będziemy potrzebowali jej więcej, by zachować odpowiedni dystans. Dlatego, jak świat długi i szeroki, centra miast przyjmują nową formę: kosztem parkingów i dróg dla aut, wydzielane są pasy i przestrzenie dla pieszych i rowerzystów. Do zabetonowanych przestrzeni musi wrócić zieleń. Paradoksalnie coś, o co już dawno apelowaliśmy jako miejscy aktywiści, dziś musimy wprowadzać ze względu na nasze bezpieczeństwo. Ta przestrzeń jest też potrzebna dla ogródków kawiarnianych, które muszą zacząć funkcjonować w nowym reżimie sanitarnym. Nowa polityka przestrzenna to szansa na uspokojenie życia w centrum miasta, zgodnego z naturalną potrzebą człowieka. To więcej zieleni, więcej łąk kwiatowych, więcej drzew. Zamiast więc szukać terenów zielonych poza miastem, musimy je stworzyć w centrum naszych miast. I znów: dla naszego bezpieczeństwa i zdrowia.

 

4.

Choć wielkie miasta robią wiele, żeby dać nam poczucie bezpieczeństwa, to trend dla nich – po roku życia z COVID – nie rysuje się jasny. Trwa ucieczka. Ludzie się boją. Żyją w strachu. Pandemia sprawiła, że miasta przestały być dla ludzi – szczególnie z małych miasteczek i wsi – „ziemią obiecaną”. Miasta stały się niebezpieczne. Choć dane tego nie potwierdzają, to panuje przekonanie, że tu – w mieście, w wielkiej metropolii – łatwiej się zarazić. Zresztą – strach zawsze towarzyszył życiu w mieście, choć dopiero pandemia COVID-19 w XXI wieku nam to uświadomiła z całą mocą. „Miasto jest dwuznaczne – pisze włoski filozof Marco Filoni. – Nie jest tylko miejscem harmonii, schronienia. Jest również miejscem strachu. I jakkolwiek staralibyśmy się formułować myśli mające nas pocieszyć, rozbroić strach, a więc odpędzić najdalej jak to możliwe, odnajdujemy go za każdym razem, nie przestaje nas dręczyć. Żywimy nadzieję, że zostawiamy go za bramą miasta, za drzwiami naszego domu. Następnie jednak odkrywamy, że znajdzie on jednak sposób, by przeniknąć do wnętrza”. Dziś strach w mieście ma postać koronawirusa. Karetek stojących przed szpitalami, niemożności dostania się do lekarza, braku wolnych łóżek, rekordowych ilości zgonów: w 2020 r. zmarło nas 485 tys., w 2019 r.  409 tys., a w 1946 r. 242 tys. To najwięcej Polaków od czasów II wojny światowej. Miasto w czasie pandemii nie jest więc bezpiecznym domem, ale niebezpieczną pułapką.

Cóż więc robią mieszkańcy wielkich miast – ci sami, którzy jeszcze wczoraj pakowali cały swój dobytek, by ruszyć w drogę i zamieszkać w wielkiej metropolii? Trwa odwrót. Swoisty exodus z wielkich metropolii. Dobrze opisał go Jakub Dymek, który przytacza kilka ciekawych danych: miasta, które straciły najwięcej obywateli, to Nowy Jork, Los Angeles, Chicago. W pierwszym lockdownie, wiosną 2020 roku, ponad 150 tysięcy osób wymeldowało się z nowojorskich kodów pocztowych. Zyskały zaś małe i oddalone od wielkich centrów populacyjnych miejsca o przyjaźniejszym klimacie: takie w rodzaju Katy w stanie Teksas i Meridan w Idaho. Skoro wielkie firmy obiecują już swoim pracownikom telepracę do woli, to oczywista jest pokusa, by nie przepłacać za mikroapartament w Dolinie Krzemowej czy na Brooklynie, a inkasować tej samej wielkości czek co miesiąc w miejscu tańszym i przyjaźniejszym.

Dymek przyjrzał się także migracji w Polsce. Trend jest podobny: centra miast pustoszeją na rzecz pęczniejących ponad miarę obwarzanków. BIG Data GW wylicza, że „rekordzistą w przyroście ludności w latach 2010–2019 jest powiat wrocławski okalający stolicę Dolnego Śląska. W ciągu dekady przybyło tam aż ok. 27 proc. mieszkańców. Na kolejnych szczeblach rankingu są powiaty poznański (21 proc.) i gdański (20 proc.)”.

Pomimo kryzysu gospodarczego i niepewności, w 2020 roku wydano w Polsce najwięcej pozwoleń na budowę domów rodzinnych od dekady i prawie udało się pobić rekord z 2008 roku. Należy rozumieć, że znaczna część z tych 100 tys. nowych domów powstanie poza miastami i coraz więcej na wsi. W górę poszły ceny działek i nieruchomości, spadły ceny najmu w miastach. Dodatkowo jeszcze zaczął się u nas istny boom na mikrodomy, które można stawiać praktycznie bez zezwoleń: wystarczy działka, media i projekt.

Podany kierunek migracji z wielkich miast na wieś widzimy także w krajach Europy Zachodniej – Włochy, Hiszpania, Portugalia. Dziś dla mieszczuchów, jak Europa długa i szeroka, wyjazd na wieś to nie tylko sposób na ucieczkę od zbyt szybkiego życia, ale przede wszystkim poszukiwanie bezpiecznej przestrzeni. Dziś, w dobie COVID-19, wieś to synonim bezpieczeństwa. Wolności od zarazy. A co ze stylem życia, który oferują wielkie miasta? Co z dobrze płatną pracą dla klasy kreatywnej?

 

5.

Po roku obecności pandemii w naszym życiu widać, że miejski styl życia, pracy, spędzania czasu wolnego, które były magnesem przyciągającym ludzi do wielkich metropolii, został zredefiniowany. To, co wydawało nam się niemożliwe, dziś jest chlebem powszednim. Oto sześć trendów, które zebrał Tomasz Kulas, a które budują „Normalność 2.0” – dodajmy, normalność pozamiejską.

Po pierwsze: wiemy już, że jedną z głównych ofiar lockdownu są miasta. Pozamykane sklepy, galerie handlowe, muzea, kina, restauracje i knajpy odbierają miastu życie. Tętniące wcześniej centra metropolii zaczynają przypominać cmentarze. Ludzie w oczywisty  sposób szukają wydostania się z tej swoistej pułapki – nie tylko zamknięcia, ale i depresyjnego otoczenia, którego symbolem są pozamykane centra życia rozrywkowego i kulturalnego. Moi znajomi, szczególnie ci, którzy posiadają małe dzieci, podczas lockdownu uciekają więc za miasto: albo do swoich rodziców na wieś, albo do domów, które – na wsi, wśród ciszy i natury – jawią się jako najlepsze miejsce do życia w czasie pandemii.

Po drugie, jednym z efektów pandemii jest powszechność pracy zdalnej. Już nie siedzenie w biurze, ale dostępność za pomocą łączy się liczy. Wystarczy zatem dobry internet. Badania pokazują, że ponad połowa (54 proc.) osób, które zaczęły pracować zdalnie ze względu na COVID‑19, deklaruje, że chce wykonywać swoje obowiązki w ten sposób również po wygaśnięciu pandemii. Aż 75 proc. badanych stwierdziło natomiast, że chce pracować z domu przynajmniej częściowo. Korzyści płynące z pracy zdalnej: większa efektywność, lepsze skupienie, mniejszy stres czy brak problemów z dojazdem. Pracodawcy, którzy liczą dziś każdy grosz, wskazują też, że praca zdalna, to niższe koszty pracy, zwłaszcza w wyniku obniżenia kosztów lokalowych. Nic nie wskazuje, byśmy mieli wrócić do pracy stacjonarnej w takim stopniu, w jakim było to przed pandemią.

Po trzecie, nie potrzebujesz galerii handlowej, bo handel przeniósł się do sieci. W pierwszym tygodniu po ponownym otwarciu galerii handlowych (w maju 2020 roku) ruch klientów wynosił jedynie ok. 40 proc. stanu sprzed pandemii, natomiast w czerwcu – według danych Polskiej Rady Centrów Handlowych – ustabilizował się na poziomie ok. 77 proc. Większość sprzedawców postawiła jednak w ostatnim czasie na rozwój sprzedaży w kanale cyfrowym, co m.in. spowodowało, że część sieci (np. Empik, LPP) zdecydowała o ostatecznym zamknięciu niektórych sklepów.

Po czwarte, formalności prawne i finansowe załatwiamy online. Wizyty w urzędzie skarbowym, ZUS-ie, spotkania wspólników czy nawet zwykłe kontakty z biurem księgowym były dla wielu przedsiębiorców argumentem uzasadniającym prowadzenie biznesu w wielkim mieście. Obecnie nie ma to już aż tak dużego znaczenia, choć nadal pojawiają się sytuacje, w których załatwienie pewnych spraw poprzez internet lub telefon jest niemożliwe. Jednak te podstawowe załatwiamy online.

Po piąte, edukacja przenosi się do sieci. Dla klasy średniej to był główny argument – mieszkamy w wielkim mieście, by stworzyć dobre warunki rozwoju naszych dzieciaków. Żłobek, dobre przedszkole czy szkoła, łatwiejszy dojazd komunikacją miejską to zdecydowane „przywileje” uczniów korzystających z edukacji na terenie metropolii. Znaczenie tego czynnika w ostatnich miesiącach zdecydowanie spadło. Nawet jeśli dzieci wrócą do przedszkoli, szkół podstawowych i średnich, nauczanie online (zwłaszcza w przypadku najlepszych placówek) stało się realną i powszechnie dostępną alternatywą. Jeszcze mocniej to zjawisko dotyczyć będzie uczelni, więc wybieranie przez pracowników mieszkań w dużym mieście ze względu na edukację dzieci nie jest już tak istotne.

I rzecz ostatnia: rozrywka i integracja online. Jedne z ostatnich bastionów miejskiej rozrywki, które nie wiążą się z internetem – teatry, kina, muzea i koncerty – stanęły w ostatnim czasie przed krytycznymi wyzwaniami. Ale i one potrafiły przenieść swoje wydarzenia do sieci. W czasach powszechnego użytkowania Netflixa i YouTube’a ciężko mówić o tym, że to dopiero dzięki pandemii ludzie „odkryli rozrywkę w internecie”. Zmieniło się jednak coś bardzo istotnego – wiele spotkań, zwłaszcza firmowych, o charakterze integracyjnym rzeczywiście przeniosło się do sieci. Coraz więcej firm stawia na tę formę budowania więzi i współpracy między osobami z jednej organizacji, wzmacniania poczucia zaangażowania i identyfikacji. Miejskie ośrodki wspólnej rozrywki i spotkań nie są już więc tak potrzebne jak przed pandemią.

 

6.

I wreszcie dotarliśmy do punktu, w którym trzeba zadać ostatnie pytanie: jakie konsekwencje dla życia społecznego i politycznego będzie miała ucieczka klasy średniej i nowych mieszczan z wielkich metropolii na wieś i do małych miasteczek? To jest być możne najciekawszy element, który nie został do tej pory w ogóle zauważony.

Jak pisałem na początku, wielkie miasta w pewnym sensie dokonywały drenażu talentów z małych wsi i miasteczek, gdy przyciągały najbardziej kreatywne jednostki. Kumulacja ludzi kreatywnych, przebojowych w metropoliach była więc duża. Pandemia zahamowała ten trend. Nie tylko, że klasa średnia zaczęła uciekać z miast na wieś, szukając bezpieczeństwa, ale – co również ciekawe – studenci w czasie pandemii zostali w swoich rodzinnych miejscowościach, gdyż nauczanie odbywało i odbywa się zdalnie. A zostali, bo nie było sensu porzucać rodzinnego domu, gdzie „wikt i opierunek” jest zapewniony i jechać do – dajmy na to – stolicy, aby tam w wynajmowanej kawalerce uczestniczyć w zajęciach uniwersyteckich. Jaki zatem wpływ ma „rozproszenie” klasy średniej w małych miastach i wsiach na dynamikę życia społecznego i politycznego?

Otóż stawiam następującą tezę: w tym samym czasie, w którym młodzi ludzie, klasa kreatywna i klasa średnia, prowadzili swoją życie w małych miastach i wsiach, wybuchł Strajk Kobiet. Media rozpisywały się o zasięgu protestu, jaki jesienią 2020 roku osiągał bunt kobiet. Uwagę przykuwał także fakt, że do protestów dochodziło w małych miastach, jak Sochaczew, Limanowa czy Wadowice, co do tej pory było niespotykane i nieobecne. Presja społeczna w małych miejscowościach i wsiach była raczej taka, żeby nie sprzeciwiać się władzy. To oczywiście efekty tego, że wszyscy się znają, a udział w manifestacji, to – w tak małych środowiskach – akt polityczny. Dodatkowo, co nie jest tajemnicą poliszynela, w tych miejscowościach wciąż dużą władzę symboliczną ma ksiądz. Uczestnictwo więc w Strajku Kobiet, to narażenie się na wytykanie palcami, czy bycie przywołanym do porządku podczas niedzielnej mszy przez miejscowego wielebnego. A jednak podczas Strajku Kobiet dochodziło tam do protestów i manifestacji!

W dużym stopniu, choć nie ma na to żadnych badań, odwagą protestowania wykazywali się ludzie młodzi, studenci, a także migrująca z metropolii na wieś klasa średnia. To pokazuje, że czasami tyranię przymusu siedzenia cicho może przełamać kilka osób, które mają odwagę wyjścia na ulicę dla zademonstrowania niezadowolenia. To pokazało kobietom z mniejszych miejscowości i wsi, że nie są same, że oto są inne kobiety i mężczyźni, którzy nie boją się protestować, a jednocześnie zmieniać świadomość w miejscach, w których zaczęli nowe życie, czy choćby przez ostatnie miesiące – z racji pandemii – mieszkają. Albo, jako studenci, czekają na koniec pandemii.

Jaki z tego płynie wniosek? Pandemia może przyczynić się do zakwestionowania podziału na liberalne miasta i konserwatywne miasteczka czy wsie. Jeśli klasa średnia zdecyduje, że – w ramach szukania bezpieczeństwa i bliskości natury –zamieszka poza wielkimi metropoliami, kto zmieni się także struktura społeczna i ideologiczna wsi i miasteczek. Być może jednym z nieoczekiwanych efektów pandemii będzie nie tylko ucieczka klasy średniej z metropolii na wieś, ale także jej ideologiczne oddziaływanie, które może przełożyć się także w niedalekiej przyszłości na postawy wyborcze.


Tekst jest równolegle publikowany na stronie Instytutu Obywatelskiego.

Wszystko, co kocham – ankiety Liberté! :)

Leszek Jażdżewski

Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Myśleć na własny rachunek. To wychodzi sporo drożej niż intelektualne all-inclusive. W pakiecie są promocje, pozornie duży wybór, ale i tak kończysz w tych samych kiepskich dekoracjach w równie kiepskim co zwykle towarzystwie.  Liberałom obce są zachowania stadne. W erze social media ciągłe oburzanie się jest w modzie. Liberał nie wyje i nie wygraża, nie pcha się – to kwestia tyleż smaku co zasad. Tłum z zasady racji mieć nie może, bo, jak pisał nieoceniony Terry Pratchett, „Iloraz inteligencji tłumu jest równy IQ najgłupszego jego przedstawiciela podzielonemu przez liczbę uczestników”. 

Co liberał może wnieść do wspólnoty?

Zdrowy sceptycyzm i delikatny dystans. Chłodną głowę, bez której wspólnota zdana jest na emocjonalne rozedrganie. Szacunek – jeśli szanujesz sam siebie, nie możesz nie szanować innych. Odwrócenie tej reguły najprościej tłumaczy zwolenników ideologii, którzy wolne jednostki ustawialiby w równe szeregi. Wspólnota dla liberała jest czymś ambiwalentnym. Wolałby móc ją sobie wybrać, a to wspólnota wybrała, czy raczej ukształtowała jego. Miał dużo szczęścia, jeśli mógł w toku inkulturacji odkryć i przyswoić ideę wolności. To, że zakiełkowała ona i wzrosła w społeczeństwach niewolnych jest, dla racjonalnego liberała, nieustającym, jeśli nie jedynym, źródłem optymizmu. Liberał zrobi wszystko, żeby powstrzymać rękę sąsiada podkładającą ogień pod stodołę. Ręka nie zadrży mu, gdy przyjdzie mu bronić przed przemocą lub hańbą własnej wspólnoty. Wspólnoty ludzi wolnych. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Autonomii myślenia i działania. Nie mam najmniejszej potrzeby rządzić innymi, ale staję na barykadzie, kiedy czuję, że ktoś próbuje rządzić mną. Ktoś, komu tego prawa nie przyznałem sam, kto narusza powszechnie przyjęte zasady ograniczonej władzy, rości sobie prawo do narzucania mnie i pozostałym swoich obmierzłych zasad, czy raczej ich braku. Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność myśli. Ten orwellowski potworek zmaterializował się dziś w świecie, w którym niemal nic nie ginie. W którym jeden czuje się strażnikiem moralności drugiego, w obozie bez drutów kolczastych, bo wszyscy pilnują wszystkich. Foucault by tego nie wymyślił. Skoro każdy czuje, że ma prawo do swojego oburzenia i do bycia urażonym, do tego by pilnować „przekazu”, niczym w jakiejś podrzędnej politycznej partyjce, wówczas wszelka komunikacja skazana jest na postępującą degradację, zamienia się w rytuał wspólnego rzucania kamieniami w klatkę przeciwnika. 

Social media cofają nas do ery przednowoczesnej, w której światem rządziły tajemnicze bóstwa, od których wyroków nie było odwołania, których nie można było poznać rozumem, a jedynie składać hołdy, z nadzieją na przebłaganie. Historia zatoczyła koło i znajdujemy się w wiekach ciemnych – wirtualnych, które w narastającym tempie przejmują tak zwany real. Liberałowi pozostaje walczyć i mieć nadzieję. Na Oświecenie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Liberałowie są ciekawi, bo pasje, tak jak osobowości i przemyślenia, mają indywidualne. Są jak koty, z jednego gatunku, ale nie tworzący jednorodnego stada. Nie wchodząc zanadto w prywatność (ważną dla każdego liberała nie-ekshibicjonisty), cenię sobie intelektualne fascynacje i przyjaźnie. Długie rozmowy, odkrywanie nowej, podobnej, a jakże innej, osoby w jej pasjach i przemyśleniach niezmiennie dostarcza dreszczu emocji, z którym niczego nie da się porównać. 

Wiele z tych znajomości zawieranych jest w podróżach, bez wykupionych biletów, bez znajomości celu ani drogi, która nieraz wiedzie przez zaświaty i krainy wyobrażone. Tak wygląda odkrywanie nowej wspaniałej książki, czy powrót do przerwanej rozmowy z zakurzonym przyjacielem sprzed lat. Peregrynacje przez cudzą wyobraźnię bywają równie, jeśli nie bardziej, fascynujące, niż banalne rozmowy, na które skazuje nas rutyna codzienności. 

„Podróżować, podróżować, jest bosko”*  

*Maanam, Boskie Buenos 

Piotr Beniuszys

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Liberalizm w użyciu praktycznym jest dwustronną transakcją wiązaną. Liberał to człowiek, który zobowiązuje się nie dyktować innym ludziom, jak mają żyć. Ale też szerzej: nie naciskać, nie ewangelizować, nie potępiać, nie poniżać, nie wartościować. Jeśli nie potrafi tego uniknąć – a tak bywa, bo jesteśmy zwykłymi ludźmi – to najlepiej się życiem innych nie interesować. Dodatkowo – bo liberalizm, jak mówił Ortega y Gasset, jest najszlachetniejszym wołaniem, jakie kiedykolwiek rozległo się na tym padole, a więc nie może popaść w minimalizm negatywizmu – jest tutaj powinność, aby wolny wybór drugiego bronić przed trzecim. Zwłaszcza jeśli ten trzeci jest od drugiego silniejszy, a tym bardziej jeśli jest on wpływową grupą, Kościołem, rządem lub korporacją. 

To jedna strona transakcji. Drugą jest to, że liberał ma prawo oczekiwać wzajemności. Czyli, aby także nikt nie starał się mu dyktować, jak ma żyć. Być liberałem oznacza bronić się przed absurdem państwowej legislacji, presją społeczną, dyktatem przestarzałych norm i postaw. Nie popadać w radykalizm rewolucji, ale ciągle napędzać ruch w kierunku zmiany społecznej. Obalać szkodliwe autorytety, ale bronić pozycji rozumu i wiedzy w starciu z emocjami i prymitywizmem.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Nie ma czegoś takiego jak „wspólnota”. Ale oczywiście tylko w sensie obiektywnym. W zakresie ludzkich, subiektywnych odczuć i postaw, wspólnota jest realną potrzebą. Liberałowie powinni wnosić w życie ludzi wokół nich pogląd, który może być wspólny dla liberałów i znacznej części nie-liberałów: jednostka ludzka jest najwyższą wartością i podmiotem wszystkich działań. Godność człowieka jest nienaruszalna i każdemu człowiekowi należy się nieodwoływalny szacunek. W ujęciu liberalnym wyrazem tego szacunku jest wizja człowieka, jako istoty wolnej. Liberał broni wolności także nie-liberałów przed innymi nie-liberałami z szacunku dla człowieka. Nie-liberałowie, szanując człowieka, który od nich się różni, mogą z kolei wnosić inne cenne wartości do tzw. wspólnoty.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najwyżej stawiam wolność słowa, gdyż w gruncie rzeczy jest fundamentem większości liberalnych wolności. Nieme indywiduum nie jest w stanie obronić żadnej ze swoich wolności. Nie jest także w stanie z żadnej korzystać. Bez obywatelskiej podmiotowości i siły własnego głosu, wolność przedsiębiorcy, wiernego/ateisty, jednostki pragnącej kształtować niestandardowo swój styl życia, jest wolnością na ruchomych piaskach. Strach przed karą za „nieprawomyślne słowo” paraliżuje 99% z nas.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożona jest każda wolność: konserwatyzm nieprzerwanie chce kontrolować nasz styl życia, zmiany ustrojowe zagrażają wolności politycznej, a presja na media – wolności słowa. Jednak – jeśli spojrzeć szerzej, zarówno na Polskę, jak i na świat zachodni – to najbardziej zagrożona jest obecnie wolność gospodarcza. Od kryzysu 2008 roku skuteczna okazała się narracja zniechęcająca do wolnego rynku i konkurencji. Wyrosłe w tej rzeczywistości pokolenia domagają się opieki państwa. Tak samo, jak nie boją się groźby utraty prywatności, którą niosą ich smartfony i aplikacje, tak nie boją się ryzyka związanego z omnipotencją rozbudowanego rządu.

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. Zamiast tego należy nieustannie, pokazując przykłady z historii, przestrzegać przed tym, dokąd prowadzi odrzucenie indywidualizmu, formułowanie celów kolektywistycznych i poddanie aktywności ludzi narzuconym „planom” i „programom” rządu. Cena, jaką się płaci za opiekę państwa, bywa niesłychanie wysoka.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Pod każdym względem należę do uprzywilejowanej w Polsce większości. Jestem białym mężczyzną, heteroseksualnym ojcem wielodzietnej rodziny, ochrzczonym katolikiem z „konkordatowym” ślubem, pochodzącym z inteligenckiego, lekarskiego domu, pełnosprawnym człowiekiem, wychowanym w obrębie polskiego kodu kulturowego.

Traktuję to jako zobowiązanie, aby stawać po stronie praw wszystkich mniejszości oraz ludzi nieuprzywilejowanych w polskiej rzeczywistości. Moją pasją jest bronić praw ludzi o innym kolorze skóry; praw kobiet do wyboru i decydowania o własnej drodze życia, tak w jego intymnej, jak i zawodowej i publicznej sferze; walczyć słowem o równouprawnienie osób LGBT+ w postaci małżeństwa dla wszystkich; bronić wolności religijnej, pielęgnować życie religii mniejszościowych w Polsce i chronić je przed dominacją katolicyzmu, opowiadać się za równością wyznań oraz osób bezwyznaniowych w sferze publicznej, której gwarantem może być tylko całkowity rozdział Kościołów od laickiego państwa; wspierać najskuteczniejsze metody ułatwiania awansu społecznego osób mających trudny start w postaci dostępu do bezpłatnej edukacji, a także innych programów rozwojowych dla młodych absolwentów; popierać poszerzanie pomocy osobom z każdym rodzajem niepełnosprawności aż do maksymalnie możliwego ograniczenia/eliminacji jej skutków; być adwokatem otwarcia Polski na przybyszy z innych państw i kręgów kulturowych, promować idee tolerancji wobec ludzi innych narodów, ras, religii, kolorów skóry i tradycji; bezwzględnie zwalczać każdy przejaw antysemityzmu.

Olga Łabendowicz

Współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Bycie liberałem we współczesnym świecie oznacza konieczność stosowania kompleksowego podejścia do rzeczywistości i dbanie o to, byśmy jako ludzkość stawali się najlepszą wersją siebie. W praktyce sprowadza się to do kultywacji już sprawdzonych wartości, takich jak wolność, równość, odpowiedzialność, walka o społeczeństwo otwarte, rządy prawa i wolny rynek. Jednak nie możemy dłużej myśleć o tych kwestiach w sposób, w jaki robiliśmy to do tej pory. To już nie wystarcza.

W dobie kryzysu klimatycznego i rosnących napięć społeczno-politycznych musimy pójść o krok dalej i rozszerzyć dotychczasowe definicje tych kluczowych dla liberałów pojęć, by móc adekwatnie reagować na bieżące wydarzenia i potrzeby. Dlatego też współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane. Nasze codzienne wybory konsumenckie, decyzje żywieniowe, aktywizm i faktyczne zaangażowanie, wszystko to wywiera przynajmniej pośredni wpływ na nasz świat. Liberałowie mają zaś szczególny obowiązek stanowić dobry przykład praktyk, które przestają być pustymi słowami, deklaracjami, a stają się rzeczywistością. 

Liberał to zatem osoba o poczuciu bezwzględnej i kompleksowej odpowiedzialności, w przeciwieństwie do tej o charakterze wybiórczym, skupionym wyłącznie na świecie idei. Liberalizm winien stać się zatem praktycznym stylem życia, a nie tylko orbitowaniem wokół wartości o charakterze uniwersalnym i fundamentalnym – co winno zaś dziać się równorzędnie i z uważnością na wszystkich poziomach.  

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tym, co liberałowie wnoszą do wspólnoty są przede wszystkim empatia i odpowiedzialność. Na drugiego człowieka patrzymy bowiem nie przez pryzmat naszych własnych oczekiwań, narzucając utarte i wyłącznie powszechnie akceptowalne klisze, lecz niejako przez soczewkę otwartości i akceptacji. Do codzienności podchodzimy z poczuciem odpowiedzialności za samych siebie i całe społeczeństwo, dążąc do tego, by świat stawał się lepszym – nie tyko w obliczu kryzysu, lecz także w chwilach względnego spokoju. 

Dodatkowo, jako że liberalizm oparty jest na rozsądku i wiedzy, jako liberałowie potrafimy wskazać obszary, które wymagają szczególnej uwagi i troski. Dlatego też zdajemy sobie sprawę, na czym powinniśmy się skupić jako wspólnota, jakie elementy państwowości wymagają naprawy, czy też gdzie jeszcze wiele nam brakuje w zakresie walki o lepsze jutro, by kolejne pokolenia miały szansę na dobre życie. Jest to możliwe właśnie dzięki temu, że opieramy swoje poglądy na faktach i dobrych praktykach, w przeciwieństwie do populistycznych i pozornie atrakcyjnych wizji promowanych przez osoby wyznające inny system wartości. Dlatego też naszym obowiązkiem, jako liberałów, jest sprawienie, by nasz głos był słyszalny i inspirował kolejne jednostki i grupy. Tylko w ten sposób możemy wspólnie zbudować świat, o jaki zabiegamy.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Katalog wolności osobistych, których ochrona jest dla mnie niezwykle ważna jest szeroki. Jednak obecnie, w tym momencie dziejów, kluczowym prawem każdego człowieka, o które każdy powinien walczyć, jest bez wątpienia prawo do zdrowia i życia – w warunkach, które nie grożą pogorszeniem ich jakości. A jak wiemy z raportów o stanie czystości powietrza i tempie postępowania zmian klimatycznych, władze niektórych państw zdają się wciąć spychać poszanowanie tej nadrzędnej wolności na boczny tor. Dzieję się tak albo z obawy o niepopularność wdrażania bardziej wymagających środków i kroków, mających na celu zadbanie o jakość środowiska (co mogło by się przełożyć na spadek popularności wśród wyborców); bądź też w efekcie czystego lekceważenia kwestii, które dotyczą dosłownie każdej żywej istoty na naszej planecie.

Już sam fakt, iż Konstytucja RP przewiduje możliwość ograniczenia praw i wolności obywatela w sytuacji, gdy jego działania zagrażają środowisku lub stanowi zdrowia innych osób (art. 31 ust. 3) wskazuje na to, jak niepodważalna jest ta wolność. Dlatego też nie tylko jako liberałowie, ale przede wszystkim jako obywatele mamy obowiązek walczyć o przestrzeganie prawa do zdrowia i życia. Nie możemy pozwolić by krótkowzroczność lub ignorancja liderów przełożyła się na pogorszenie się bytu naszego i przyszłych pokoleń – jeśli te mają mieć jakiekolwiek szanse.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce borykamy się obecnie z całą gamą poważnych zagrożeń. Oprócz tych wynikających z braku poszanowania prawa do zdrowia i życia, które winno być niepodważalne, z trwogą obserwuję działania lokalnych władz, które wprowadzają na swoim obszarze tzw. „strefy wolne od LGBT”. Ze zgrozą przeglądam zapytania od znajomych z zagranicy, dopytujących „co się u nas dzieje?”; z zażenowaniem próbuję tłumaczyć, w jaki sposób tak krzywdzący i niezgodny z konstytucją pomysł znajduje obecnie odzwierciedlenie w rzeczywistości polskich miast i wsi. 

Jako osoby świadome i odpowiedzialne za nasze społeczeństwo nie możemy wyrażać zgody na tak bezczelne sprzeniewierzenie wartości inkluzywności i otwartości, za którymi stoimy. Musimy wyrazić otwarty sprzeciw ku tego typu praktykom i edukować młode pokolenia w duchu otwartości i zrozumienia. Tylko na tych wartościach możemy budować świat, w którym czyjaś orientacja seksualna, religia, czy system przekonań (gdyż dotychczasowe uchwały mogą stanowić zaledwie pretekst do wdrażania kolejnych wykluczających projektów…) będą sprawą dotyczącą tylko samych zainteresowanych. Nie może być przyzwolenia na tworzenie stref, w których ktoś nie jest mile widziany. W efekcie, nie tylko osobom bezpośrednio pokrzywdzonym robi się w tym kraju po prostu niewygodnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Podejmowanie działań dla dobra wspólnoty (ludzi i zwierząt). Wzięcie odpowiedzialności za inne istoty, dążenie do poprawy ich dobrostanu oraz aktywne promowanie rozwiązań, które mogą pomóc nam zapobiec katastrofie klimatycznej. To wolontariat, to akcje społeczne wprost na ulicach, akty nieposłuszeństwa obywatelskiego (gdy takie są uzasadnione), to prawo do krytycznego odnoszenia się do złych praktyk w polityce, godzącym w podstawowe wolności obywatelskie, to organizowanie i realne (a nie tylko deklaratywne) wspieranie inicjatyw prospołecznych, ekologicznych i prozwierzęcych. Moją największą miłością jako liberałki jest zatem aktywność, w każdym tego słowa znaczeniu i na każdym polu, które jest mi bliskie. Bowiem tkwiąc w letargu jeszcze nikt niczego nie osiągnął.   

Sławomir Drelich

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa.

Co dziś oznacza bycie liberałem? 

Bycie liberałem w pewnym sensie znaczy zawsze to samo, a mianowicie stanie na straży wolności jednostki ludzkiej; chronienie jej przed wszystkim, co może jej zagrażać; zabezpieczanie praw każdego człowieka tak, aby miał on pełną możliwość realizowania swojej wizji szczęścia poprzez wybraną przez siebie ścieżkę życiową; na tyle rzecz jasna, na ile jego wizja szczęścia i wybrana ścieżka życiowa nie wkraczają w sferę wolności innych jednostek. Tak na to patrząc, zarówno liberałów klasycznych i demokratycznych, jak też socjalnych i neoliberałów, łączył ten sam wspólny mianownik. On jest także dziś, czyli 331 lat po publikacji przez Locke’a  Dwóch traktatów o rządzie i Listu o tolerancji, wciąż aktualny i nadal obowiązuje – jak sądzę – wszystkich liberałów.

Patrząc jednak z innej perspektywy, różni nas jednak niesamowicie wiele, bo zarówno w czasach Locke’a czy Monteskiusza, jak też Johna Stuarta Milla, Leonarda Hobhouse’a czy tym bardziej w czasach dzisiejszych, inne czyhają na jednostkę ludzką zagrożenia. Początkowo była to monarsza władza despotyczna, której granice uprawnień dopiero dzięki klasycznym liberałom zaczęto zarysowywać. W XX wieku były to roszczenia środowisk antywolnościowych – tak faszystowskich, jak i komunistycznych – oraz nadmiernie rozbudowane, przeregulowane państwo. Sądzę jednak, że w XXI wieku te zagrożenia są całkowicie odmienne. Chyba w mniejszym stopniu – wbrew pozorom – jest zagrożenie to niesie dziś państwo i jego aparat, gdyż większość skonsolidowanych demokracji przeprowadziła proces decentralizacji władzy publicznej oraz zbudowało skuteczny aparat kontroli władzy. 

Dziś liberałowie chronić powinni człowieka przed tymi, których nie widać, a którzy wpływają na nas trochę bez naszej zgody, a często bez naszej świadomości o tym wpływie. To skomplikowany świat wielkich transnarodowych korporacji oraz finansjery, który dyktuje nam mody i wzorce zachowań, przekształca nas w tępą konsumpcjonistyczną marionetkę, śledzi wszystkie nasze ruchy i gromadzi na nasz temat wszelkiego rodzaju dane. Relacje między tym światem a niektórymi rządami oraz ich służbami są również niejasne i nieoczywiste. To są dziś zagrożenia dla naszej wolności. Śmiać mi się chce, kiedy osoby nazywające się liberałami krzyczą i rwą szaty w obronie niedziel handlowych, a nie dostrzegają, jaki wpływ na nasze życie mają wielki kapitał i transnarodowe korporacje. Mam czasem wrażenie, że niektórzy przespali zmiany, jakie spowodowała globalizacja, i łudzą się, że świat jest wciąż tak prosty jak w czasach Adama Smitha. Liberał zawsze musi być obrońcą jednostki ludzkiej i jej wolności, ale najpierw musi właściwie zdefiniować zagrożenia, z którymi jednostka ludzka w danych czasach się boryka. 

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Błędem środowisk liberalnych było to, że pozwoliły na utrwalenie ich wizerunku podporządkowanego dominującym w latach 70. i 80. XX wieku nurtom neoliberalnym i ekonomicznocentrycznym. Przyjmowały one dość skrajne – także w ramach ideologii liberalnej – poglądy dotyczące wizji społeczeństwa, które daleko wychodziły poza zdefiniowany w XVIII i XIX wieku indywidualizm, a przyjmowały radykalny atomizm społeczny. Utrzymywanie, że społeczeństwo nie istnieje, to nie tylko poznawczy błąd, ale przede wszystkim błąd teleologiczny, gdyż przynosi on dla liberałów i liberalizmu straszne skutki. Chyba najważniejszym z nich jest utożsamienie dobra z interesem, czyli oderwanie od idei dobra – zarówno jednostkowego, jak i wspólnego – jej moralnych konotacji, a podporządkowanie konotacjom ekonomicznym. Niestety taki punkt widzenia odbił się tragicznie na rozumieniu wspólnoty i dyskursie wokół spraw wspólnotowych wśród liberałów. Widać to wzorcowo w polskim dyskursie liberalnym – czy właściwie pseudoliberalnym – którego przejawy dostrzec można nie tylko w wypowiedziach polityków, intelektualistów oraz publicystów, ale jego niesmaczne niekiedy wykwity wyskakują niespodziewanie w kolejnych okienkach facebookowych i twitterowych, wzywając nie wprost o pomstę do nieba.

Liberałowie tymczasem bardzo wiele wnieśli w funkcjonowanie współczesnych wspólnot demokratycznych, a jeszcze więcej wnieść mogą. Wnieśli pewien porządek symboliczny, ład instytucjonalny oraz ramy ustrojowe, w których dziś funkcjonujemy. Natomiast to, co powinni wnosić dziś, musi jednakże daleko wychodzić poza obronę instytucjonalnego ładu liberalno-demokratycznego. Wspólnota polityczna potrzebuje liberałów ze względu na ich przywiązanie do praw człowieka, stanie na straży wolności osobistych i politycznych, umiejętność przyjęcia indywidualistycznego punktu widzenia, dostrzeżenia potrzeb, możliwości i szans każdej jednostki ludzkiej. Liberałowie wnoszą do współczesnej wspólnoty politycznej wiarę w ludzki rozum i racjonalność, jednakże – jak się zdaje – potrafią spoglądać na rzeczywistość społeczną krytycznie, świadomi konieczności jej mądrego przekształcania. Mam czasem wrażenie, że niektórzy polscy liberałowie zapominają, że siłą tej ideologii była wiara w postęp, a przecież postęp to zmiana, czyli sprawianie, że świat nas otaczający będzie systematycznie dostosowywany do naszych dążeń i oczekiwań, te zaś przecież nieustannie się zmieniają. 

Przede wszystkim jednakże liberałowie muszą na nowo odkryć ideę wspólnoty czy też przypomnieć sobie o niej. Nie wolno nam poprzestawać na pewnych konkluzjach Misesa czy Hayeka, kiedy tuż obok na tej samej półce stoi bliższy liberalnemu wspólnemu mianownikowi John Rawls. Nie bez powodu opus magnum Rawlsa nosi tytuł Teoria sprawiedliwości, bo przecież trudno sobie wyobrazić rzetelną refleksję o sprawiedliwości poza kontekstem wspólnoty. Wyrwanie idei sprawiedliwości z kontekstu wspólnotowego skutkuje co najwyżej nadaniem jej rangi zasady regulującej prawo własności, jak chciał chociażby Nozick, a to przecież kolejny przykład wyrwania liberalizmu z kontekstu moralnego i nadanie mu wyłącznie ekonomiczno-legalistycznej wykładni. Mam wrażenie, że jest to wykładnia na dłuższą metę szkodliwa.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonny najbardziej bronić?

Nie mam wątpliwości, że tą z osobistych wolności, która – moim zdaniem – zasługuje na dogmatyczną wręcz obronę jest prawo człowieka do szczęścia i wyboru drogi do niego wiodącej. Uważam ją za wolność fundamentalną, gdyż to na niej opierają się wszystkie inne wolności; to jej realizację – jak sądzę – zapewniają wszystkie instytucje i zasady liberalno-demokratycznego państwa; wreszcie to tę wolność pozytywną mają zapewnić kolejne wolności negatywne, stanowiące swoiste zabezpieczenie autonomii jednostki ludzkiej. 

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa. Mam tutaj na myśli chociażby brak możliwości zawarcia sformalizowanego związku osobom tej samej płci oraz brak zabezpieczenia takiego związku przez państwo. Ci wrogowie mogą mieć charakter społeczny i nieformalny, kiedy tzw. większość usiłuje wymusić na mniejszości określone postawy. Chęć wymuszenia na kobiecie urodzenia dziecka czy też oczekiwanie od człowieka, że będzie milczał na temat swojej tożsamości seksualnej czy płciowej, przekonań filozoficznych czy religijnych, to przecież również forma ograniczenia prawa do szczęścia, które najwidoczniej nie zostało właściwie zabezpieczone. Ci wrogowie mają wreszcie charakter ekonomiczny – to wszyscy ci, którzy przekształcają nasze wzorce kulturowe, dyktują mody i zachowania, manipulują nami poprzez nowoczesne technologie i media, propagują określone style życia, aby nie tylko uczynić z nas nowych niewolników, ale również zarobić na tym niewolnictwie solidne pieniądze. Tylko z pozoru ci nowi lewiatani różnią się od dziewiętnastowiecznych właścicieli plantacji bawełny w południowych stanach amerykańskich. 

To właśnie prawo człowieka do szczęścia jest budulcem i ono – moim zdaniem – zasługuje na emocjonalną i twardą obronę.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Nie będę mówił tutaj o zagrożeniach naszego prawa do prywatności, bo chyba wszyscy już dziś zdajemy sobie sprawę z tego, że prywatność umarła. Częściowo my tę śmierć spowodowaliśmy, kiedy zrzekaliśmy się kolejnych okruchów prywatności, pragnąc zapewnić sobie bezpieczeństwo. Później jednak kolejne nowoczesne technologie zaczęły się wdzierać do naszego życia, ułatwiając je oczywiście, ale niekoniecznie zawsze mieliśmy możliwość realnie przeciwstawić się temu procesowi. Co z tego bowiem, że ktoś nie posiada kont w mediach społecznościowych albo nawet posiadając je ogranicza się wyłącznie do śledzenia aktywności innych? Przecież na każdym skrzyżowaniu, w każdym miejscu publicznym, w budynkach użyteczności publicznej i przedsiębiorstwach, a coraz częściej w pojazdach transportu zbiorowego, zamontowane są kamery monitoringu śledzące każdy nasz ruch, zdolne do szybkiego zidentyfikowania naszej tożsamości. Prawie każdy dziś korzysta z rachunku bankowego przez internet, a niejednokrotnie zdalnie przy pomocy zainstalowanej na smartfonie aplikacji. Każdy chyba płaci kartą płatniczą, niektórzy płacą telefonami. Nasze telefony śledzą naszą aktywność, zaś kamery satelitarne, z których korzystają niektórzy giganci biznesowi, pozwalają na mapach dostrzec spacerujących na obrzeżach miasta kochanków – i co z tego, że zamazano im twarze oraz tablice rejestracyjne samochodów? Nie sądzę, abyśmy potrafili temu wszystkiemu przeciwdziałać. Chciałbym jednak, aby mądrze i ze spokojem próbować przewidywać, co może wydarzyć się w przyszłości, jakie mogą być tego negatywne dla nas skutki. Jako politolog czy filozof nie mam tutaj żadnego pomysłu. To chyba przede wszystkim zadanie dla specjalistów od nowych technologii, cyberbezpieczeństwa, robotyki itp. 

Drugie z zagrożeń, na które chciałem wskazać, dotyczy naszego prawa do decydowania, a konkretniej do podejmowania autonomicznych i niezależnych decyzji. Wiąże się to z nowymi technologiami i nowymi mediami, gdyż te mają na nas coraz większy wpływ. Trudno właściwie wskazać, kiedy nasza decyzja wynikała z realnego i racjonalnego namysłu, kiedy zaś była efektem reklamy, kryptoreklamy, sugestii, socjotechniki. A przecież podejmujemy decyzje konsumenckie, podejmujemy decyzje polityczne, podejmujemy również decyzje w sprawach dotyczących naszego życia rodzinnego i społecznego. W tej sprawie jednakże nie musimy być aż tak bezradni. Kluczowa jest tutaj bowiem edukacja do postaw krytycznych, czyli przystosowanie współczesnego człowieka do radzenia sobie z otaczającym go światem, umiejętnego poruszania się w nim, sceptycyzmu względem atakujących nas zewsząd bodźców. Człowiek musi się nauczyć mówić „nie” technologiom, mediom, reklamie, czyli tym wszystkim nowym lewiatanom, którzy nas otaczają. Krytyczna postawa będzie za chwilę jedynym narzędziem samoobrony człowieka, który rodzi się ze smartfonem w ręku. A i tak nie można mieć pewności, że sama ta postawa wystarczy, aby nas ochronić. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała.

Liberalizm nie jest dla mnie po prostu ideologią, której w którymś momencie życia można zrezygnować i której można się wyrzec – chociaż to oczywiste, że można! – ale traktuję liberalizm jako raczej życiową postawę, której zasadniczym celem jest przede wszystkim wolność człowieka i dążenie do jej maksymalizowania. Zrozumiałe, że różni ludzie różnie ten swój liberalizm – o ile także postrzegają go jako życiową postawę – mogą odmiennie werbalizować i wcielać w życie. Gdybym miał wspomnieć o moich pasjach i miłościach, a jednocześnie pozostać w liberalnej atmosferze, to musiałbym wymienić książki i góry. Książki, ponieważ towarzyszą mi od dziecięcych lat i na różnych etapach mojego życia definiowały mi moje cele, zamierzenia, plany, ale także wartości. Książka jest ucieleśnieniem wolności intelektualnych: wolności do ekspresji twórczej i artystycznej, wolności do głoszenia swoich poglądów i przekonań, wolności myśli i światopoglądu. W taki sposób podchodzę do mojej każdej lektury, a – muszę się przyznać – podejmowanie decyzji co do tego, po którą z zalegających na stosie książek do przeczytania sięgnę, to gigantyczny problem. 

Druga z miłości to góry! Staram się spędzać w nich każdy wolny moment. Góry dają mi poczucie swobody, której we współczesnym społeczeństwie brakuje chyba wszystkim ludziom miłującym wolność. I bynajmniej nie należę do liberałów-utopistów, którzy pragnęliby wybudować libertariańską utopię ze stron Atlasa zbuntowanego Ayn Rand; wierzę w społeczeństwo i ogromny jego wpływ na jednostkę ludzką, jednocześnie nie definiując go jako czynnik wyłącznie opresyjny i zniewalający. Jednakże góry dają człowiekowi miłującemu wolność poczucie chwilowego wyzwolenia się z kajdan codziennych obowiązków, konwencji społecznych i konwenansów, zawodowych ograniczeń i społecznych zobowiązań. Oczywiście nie jest tak, że w górach nie ma żadnych zasad, podobnie zresztą jak w społeczeństwie. Trzeba jednak przyznać, że w górach można zaczerpnąć świeżego powietrza, zarówno w dosłownym słowa tego znaczeniu, jak też na poziomie metaforycznym. Wszystkich miłujących wolność namawiam więc do górskich wędrówek, a jeśli znajdą na to czas w górach, to warto jednocześnie umilić sobie czas kilkoma stronami dobrej lektury w warunkach naturalnych. 

Tomasz Kasprowicz

Liberałowie mogą wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

A czy oznacza cokolwiek innego niż wczoraj? Bycie liberałem to przekonanie, że najpierw się jest jednostką, a dopiero później członkiem wspólnoty. Efekty takiego podejścia są oczywiście różne w różnych czasach i dziś łatwiej być liberałem. Za brak przynależności czy odejście od jakiejś wspólnoty nie grożą już tak daleko idące konsekwencje (przynajmniej w świecie Zachodu) – co najwyżej publiczne zelżenie czy fala hejtu, ale nie kara śmierci. Uznanie przewagi indywidualizmu nad kolektywizmem nie oznacza, że liberał we wspólnotach nie bierze udziału. Są nawet wspólnoty liberałów – jak Liberte! W końcu człowiek jest zwierzęciem stadnym. Ale dla liberała udział we wspólnocie jest działaniem dobrowolnym więc wszelkie próby narzucania woli jednostce przyjmuje podejrzliwie. Co nie oznacza, że nie potrafi dostrzec ich zalet w sensie efektywności takich typów organizacji. Można być liberałem i zwolennikiem UE czy ONZ. Choć są i libertarianie, którzy wszelkie wspólnoty, łącznie z państwowymi, najchętniej by znieśli.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Liberał to dla wspólnoty zwykle problem. Wynika to z faktu, że liberałowie nisko cenią lojalność są więc pierwszymi kandydatami do jej opuszczenia czy krytykowania. Są zatem wspólnoty, które liberałów w swoich szeregach nie chcą. Szczególnie dotyczy to wspólnot zamkniętych gdzie dowolny glos krytyczny jest właściwie niedopuszczalny. Partie polityczne są tu podstawowym przykładem: wśród członków PiS nie usłyszymy narzekań na karierę towarzysza Piotrowicza czy mgr Przyłębskiej powołanej przez Rade Państwa – mimo że podejrzewam wielu z nich to mierzi. Członkowie KO zaś nie wypowiedzą złego słowa o zachowaniach sędziów za III RP – choć każdy wie, że takie były. Lojalność nie pozwala im wystąpić przeciw swemu plemieniu – a liberałowie lojalności nie uznają. Dlatego jako liberał nie mam problemu przyznać jako Polak, że Polska ma w XX stuleciu wiele powodów do wstydu – co dla narodowców jest niedopuszczalne nawet w świetle ogólnie znanych faktów. Ale narodowcy postrzegają naród jako wspólnotę zamkniętą i nieznoszącą krytyki.

Liberałowie mogą jednak wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Bez wewnętrznego fermentu pojawia się marazm i okopanie na starych pozycjach – a co za tym idzie koniec końców oderwanie od rzeczywistości i utrata siły. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Oczywiście najważniejsza jest ochrona życia – to dość oczywiste bo bez życia nie ma wolności. Chyba jednak nie o to chodziło w tej ankiecie. Wolność osobista na jakiej buduje moje poczucie bezpieczeństwa to wolność poruszania się. Daje ona szanse na zmianę wspólnoty w jakiej się znajduje kiedy stanie się nazbyt opresyjna. Jestem zwolennikiem integracji europejskiej z całego szeregu powodów. Jednak powodem dla mnie osobiście najważniejszym jest właśnie poszerzenie wolności poruszania się i ewentualny Polexit przeraża mnie najbardziej z powodu zamknięcia tej furtki.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce jak wiemy najbardziej zagrożona jest wolność do sprawiedliwego sądu. Chyba nie ma się co tu rozpisywać – bo wiele o tym napisano. Napięcia globalne jednak ujawniają, że mogą pojawić się problemy na poziomie bardziej podstawowych wolności. Trzymajmy kciuki by kryzysy te nie zmaterializowały się bowiem w czasach kryzysów zwiera się szyki i – jak pisaliśmy wcześniej – to złe czasy dla liberałów. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Napędza mnie ciekawość i chęć zrozumienia. Interesuje mnie jak tyka świat. To moja główna, obok irytacji, motywacja do działania. Co ciekawa w naszym społeczeństwie zupełnie niezrozumiała.

Rafał Gawin

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Słownik Języka Polskiego PWN nie ma wątpliwości: liberał to w pierwszym znaczeniu „osoba mająca tolerancyjny stosunek do cudzych poglądów i zachowań, nawet jeśli nie uważa ich za słuszne”. Proste? Niekoniecznie. Większość znanych mi liberałów stawia po prostu na posiadanie liberalnych poglądów (drugie znaczenie słownikowe), nie oglądając się na innych. Czy to wystarcza? No właśnie. Nawet antyliberalnego i prosocjalnego wroga warto po prostu wysłuchać. Ba, chociaż na elementarnym poziomie zrozumieć i zaakceptować. Wtedy też debata publiczna, jak również rozmowy przy niedzielnych obiadach, będą wyglądały inaczej. Będą zwyczajnie bardziej liberalne. Sam mam liberalne poglądy, ale czy można mnie nazwać liberałem? Obawiam się, że byłaby to szufladka nadużyć. Jestem z boku i z pozycji centralnych (nie tylko w znaczeniu geograficznym) empatycznie się przyglądam. Stawiam na pojęciową uczciwość, zwłaszcza gdy o czymś nie mam pojęcia.

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Kluczowe jest doprecyzowanie, do jakiej wspólnoty: czy chodzi o wspólnotę (1) ludzi o podobnych przekonaniach, czy o wspólnotę utożsamianą z grupą ludzi zamieszkujących jakąś jednostkę terytorialną, np. (2) państwo – czyli Naród, czy – szeroko i ponad podziałami – (3) Unię Europejską. W pierwszym i trzecim przypadku odpowiedź brzmi: bardzo niewiele; w trzecim może nawet i nic. I nie mówię tylko o marginalizowaniu Polski w Europie; chodzi mi raczej o pewne opóźnienie filozoficzne, antropologiczne, ogólnie: myśleniowe. Jak również o pomieszanie podstawowych pojęć, równoczesne przyjęcie (po 1989 roku) nurtów i kontrnurtów; problemy z podstawowymi pojęciami, błędnie utożsamianymi z ideologiami: począwszy od gender i feminizmu, a na ekologii, LGBT i innych „groźnych” skrótowcach kończąc. W drugim przypadku: praktycznie wszystko. Począwszy od pracy u podstaw. Rozmowy, wyjaśniania, tłumaczenia pojęć. Otwartości na mnogość interpretacji. Myśleliście kiedyś o lekcjach liberalizmu w szkołach? Po przeprowadzeniu dziesiątek lekcji pisarskich jestem zdecydowanie za i chętnie pomogę.

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Znowu odwołam się do Słownika Języka Polskiego PWN, ponieważ najbardziej interesuje mnie wolność jako „możliwość podejmowania decyzji zgodnie z własną wolą”. Za dużo mechanizmów, których znaczenia przeciętny obywatel / członek istniejącej lub wyimaginowanej wspólnoty nie rozumie, sprawia, że decyzje podejmuje w ramach szerszego, nie swojego planu: pod wpływem impulsu, wkurwu (używam tego słowa, ponieważ to już kategoria krytycznoliteracka), miękkiego marketingu lub ciężkiej propagandy. Internet i media, nie tylko publiczne, aż się od niej roją. A w kontekście bieżącej polityki wewnętrznej (zagraniczna, oceńmy to obiektywnie, nie jest prowadzona wystarczająco skutecznie) odmienne od obowiązujących dwóch nurtów poglądów na daną sprawę zdanie jest traktowane jako przejaw lekkomyślności, głupoty, szkodliwego „grania na przeciwników” czy wreszcie – szatańskiego, bo pozbawionego moralnych i etycznych proporcji symetryzmu. Brońmy takiego zdania, tylko ono nas ocali w obliczu niezmiennie sztucznie napędzanego konfliktu, walki o rząd dusz, zwłaszcza gdy przecież bardziej liberalna strona sporu przynajmniej oficjalnie od metafizyki w polityce (zwykle) się dystansuje.

Obok woli funkcjonuje ochota, nie tylko w Warszawie, co sygnalizuję, bo możliwe, że będę chciał taki wątek niedługo rozwinąć.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Niezmiennie zagrożona jest wolność do formułowania niezero-jedynkowych sądów. Do otwierania łam mediów wszelakich na inność, nietypowość, nowe ujęcia starych problemów czy dwubiegunówki sceny politycznej.

W kraju, w którym przepisy prawa interpretuje każdy laik śledzący na bieżąco scenę polityczną.

W kraju, w którym coraz częściej cel uświęca środki. I strony.

W kraju, w którym wybiera się mniejsze zło, w imię sprzeciwu, bez skonkretyzowanego za. Ponieważ liczy się destrukcja zamiast konstrukcji (o dekonstrukcji nawet nie wspominając).

W kraju, w którym wystarczy być przeciw, jak w utworze postmodernistycznym, gdy przecież ten kierunek w literaturze przyjął się w Polsce bardzo szczątkowo i punktowo.

W kraju, w którym kruszynę chleba podnoszą z ziemi, by nią cisnąć w politycznego wroga, ewentualnie zatruć i podać podczas świątecznego spotkania (o ile w ostatniej chwili ktoś go nie odwoła).

W kraju, w którym idee wyparły wartości, a wartości idee – i poruszamy się po cienkiej powierzchni ogólników, a gdy się zapada, mieszamy i głębsze warstwy, by nie nadziać się na bolesne konkrety, demaskujące naszą doraźną hipokryzję.

Jak temu przeciwdziałać, odpowiadam w przypadku poprzednich pytań: słuchać cierpliwie i jeszcze bardziej wyrozumiale edukować wszelkimi możliwymi sposobami. Nie poniżać nikogo, nie dzielić ludzi według poglądów, majątków, wykształcenia czy stosunku do osiągnięć nierewolucji liberalnej. 

A w szczególności: „świecić” własnym przykładem. Cudzysłów stosuję tu z premedytacją: nie musimy być nieskazitelni, żeby być dobrzy – wystarczy, że się otworzymy na drugiego człowieka. Nie potrzebujemy do tego nawet ścian płaczu czy tablic hańby. I to akurat nie jest truizm.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja – liberała?

Literatura i muzyka. To chyba ostatnie bastiony wolności czystej i naturalnej, demaskujące każdą koniunkturę: czytając i słuchając więcej, wykrywa się od razu kalkulacje i stylizacje pod konkretne, najczęściej masowe gusty. I owszem, również przy takim podejściu do tworzenia można wykreować dzieło wybitne i totalne; ale – na dłuższą metę i bez tanich pochlebstw – liczy się indywidualność i oryginalność wypowiedzi. Niepodległość głosu, jak chciałby krytyk, któremu najwięcej na początku drogi zawdzięczałem – Karol Maliszewski. Zbieram książki, zwłaszcza łódzkich autorów. Zbieram płyty, zwłaszcza łódzkich zespołów. Oprócz tego mam dwa miniakwaria, w których pływają kapsle od butelek po piwie (niestety, w niewielkim procencie łódzkiej produkcji, ponieważ takowa prawie nie istnieje). Ale nie promuję tej aktywności ze względu na zawarty w piwie alkohol.

Andrzej Kompa

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym).

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Być liberałem znaczy pamiętać o tym, jak ważna jest wolność jednostki, walczyć o jej przestrzeganie. Nie oznacza jednocześnie braku szacunku czy niedostrzegania roli mikrostruktur i sieci wspólnotowych (rodzina naturalna bądź z wyboru, bliscy, kręgi zawodowe, społeczności lokalne, więzi międzyludzkie itp.). Liberał dba o procedury, o porządek prawny, jest państwowcem i legalistą, a jednocześnie kreuje takie społeczeństwo, w którym każdy jego członek będzie mógł odnaleźć dla siebie właściwe miejsce i odpowiednio szerokie formy wyrażania siebie. Nie neguje przy tym zastanych kręgów identyfikacji zbiorowej (grupa etniczna, kulturowa, wyznaniowa lub językowa, naród), dla stara się szlifować je, pozbawiając nacjonalistycznych, ksenofobicznych albo totalitarnych rysów. Łączy zdrowy patriotyzm (odnoszony do państwa i narodowości) ze zdrowym kosmopolityzmem. Może łączyć tradycjonalizm i postępowość.

Liberalizm oznacza wrażliwość społeczną, bo sprowadzanie liberalizmu do leseferyzmu albo ruchu w obronie przedsiębiorczości i pracodawców to działanie krzywdzące, redukujące i jednocześnie samobójcze. Liberał dba o rzeczywistą demokrację, osiąganą zarówno w monarchii parlamentarnej jak i republice demokratycznej, postrzega liberalną demokrację jako optymalną formę ustrojową, zabezpieczaną tak procedurami, jak i praktyką publiczną. 

Liberał, w duchu liberalizmu humanistycznego, wspiera wolny rynek, ale nie zapomina o potrzebie osłon i zachęt socjalnych. Nie uważa również, by wolny rynek był narzędziem automatycznie preferowanym w każdym sektorze życia społecznego (nie jest nim np. dla edukacji i szkolnictwa wyższego czy obronności).

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym). Nie można być liberałem i nie zabiegać jednocześnie o pełną realizację podstawowych praw i swobód obywatelskich, nie walczyć o przestrzeganie i pełny dostęp do praw człowieka. Dzisiejszy liberał nie może być nieempatyczny – zwrot egalitarystyczny jest jedną z najlepszych przemian liberalizmu ostatniego czasu, a jednocześnie dla liberalnego zrozumienia indywidualizmu efekt jest dużo strawniejszy niż w wypadku socjalistycznego podejścia do sprawy. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tak, bardzo dużo. Nic nie godzi tak dobrze wspólnotowości i indywidualizmu jak liberalizm.  To liberał może pokazywać innym, że można czegoś osobiście nie lubić, nie preferować, a jednocześnie nie zwalczać i nie usuwać. Może wnosić wolność i poszerzać jej sferę. Jeśliby wymieniać dalej: szacunek dla prawa, rzeczywistą demokrację, szacunek dla kultury i całokształtu wiedzy, etykę służby, tendencję do rozumienia i samokształcenia się – wszystkie te elementy może wnieść świadomy siebie i swoich poglądów humanistyczny liberał. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolność słowa. Wolność sumienia i wyznania (w tym wolność od wyznawania). Wolność polityczna. Wolności akademickie, odnoszące się do kultury i dostępu do wiedzy. Swoboda życia prywatnego i wolności osobiste.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożone są wszystkie wolności. Wobec zamachu władzy ustawodawczej i wykonawczej na demokratyczne państwo prawa i konstytucję literalnie żadnej wolności nie można być pewnym. Pierwszym, zasadniczym krokiem przeciwdziałania jest restytucja porządku konstytucyjnego w Polsce, a następnie potrzebne reformy liberalne.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Moja rodzina. Moi przyjaciele.

Książki, muzyka, film. Świat. Polska. Łódź. Zabytki. Przyroda. Historia. 

Polszczyzna i angielszczyzna. Łacina i greka. Bizancjum. Uniwersytet. Decorum. 

Rower. Herbata.

Marek Tatała

Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Z jednej strony słowo „liberalizm” jest od lat demonizowane, a z drugiej, także w Polsce, pojawiają się próby jego przejęcia przez środowiska lewicowe, jak miało to miejsce w Stanach Zjednoczonych. Typowy amerykański „liberał” byłby, w zależności od intensywności poglądów, nazwany w Europie socjaldemokratą albo socjalistą. Jako polski liberał bronię klasycznego znaczenia liberalizmu, oznaczającego szacunek dla wolności jednostek – wolności słowa, innych wolności osobistych, wolności gospodarczej. Wolność taka oznacza, jak pisał John Locke, że jednostka nie jest „zależna od arbitralnej woli innych osób, ale swobodnie podąża za własną wolą”. Bycie klasycznym liberałem to opowiadanie się po stronie wolności jednostki zawsze wtedy, kiedy nie narusza ona wolności innych osób. 

Liberalna wizja państwa to wizja państwa ograniczonego, zarówno jeśli chodzi o zakres działań, w tym m.in. udział państwowych podmiotów w gospodarce czy poziom obciążeń podatkowych, jak i metody działania, które powinny opierać się na praworządności. W Polsce państwowego interwencjonizmu jest wciąż za dużo, a w ostatnich latach jego poziom niepokojąco rośnie. Jednocześnie w liberalnym podejściu do życia nie ma nic radykalnego i odzwierciedla ono naturę człowieka. Ponadto, w czasach silnej polaryzacji pomiędzy prawicą i lewicą, które paradoksalnie często łączy kolektywizm, sympatia do etatyzmu i silnego interwencjonizmu państwowego, bycie klasycznym liberałem stało się wyrazem umiarkowania i zdrowego rozsądku.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Dla liberała wspólnota to zbiór jednostek, które mogą bardzo się od siebie różnić. Stąd problematyczne jest sformułowanie „dobro wspólne”, bo coś co dla części jednostek jest dobrem, dla innych może być złem. Jednocześnie myślące wyłącznie o własnej korzyści jednostki mogą przyczyniać się do dobra innych osób. Jak pisał bowiem Adam Smith „nie od przychylności rzeźnika, piwowara czy piekarza oczekujemy naszego obiadu, lecz od ich dbałości o własny interes. Zwracamy się nie do ich humanitarności, lecz do egoizmu i nie mówimy im o naszych własnych potrzebach, lecz o ich korzyściach”. 

Wbrew powszechnym mitom, liberalizm jest bardzo wspólnotową wizją świata, w której wiele działań jest wynikiem nie przymusu państwa, a dobrowolnej współpracy. W wymiarze gospodarczym dobrowolna współpraca, taka jak handel, w tym handel międzynarodowy, jest jednym z motorów rozwoju społeczno-gospodarczego. Liberałowie powinni propagować budowanie lepszych warunków instytucjonalnych do współpracy jednostek, a jednym z fundamentów są tutaj rządy prawa. Poza tym liberałowie powinni przypominać o wyższości dobrowolnej współpracy nad państwowym przymusem, zarówno dla budowania międzyludzkiej wspólnoty, jak i dla rozwoju.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najważniejsza jest dla mnie wolność słowa, bo jest ona warunkiem koniecznym do obrony innych wolności, w tym także ważnej dla mnie wolności gospodarczej. Szeroko rozumiana wolność słowa oznacza wolność ekspresji, także artystycznej, wolność głoszenia różnych poglądów, także takich, które nam się nie podobają, a nawet możliwość mówienie rzeczy złych, nieprzyjemnych czy brzydkich. Wolności słowa należy bronić, bo pozwala ona na wyrażanie efektów wolności myślenia, działania rozumu.

Warto podkreślić, że w Polsce wciąż istnieją różne restrykcje wolności słowa, które powinniśmy wyeliminować. Należą do nich m.in. art. 212 kodeksu karnego dotyczący zniesławienia, prawna ochrona tzw. uczuć religijnych, zakazy propagowania różnych, często okropnych, ideologii, czy ochrona przed zniewagą rzeczy martwych (np. flaga, godło, hymn) czy organów państwa (np. Prezydent RP). Wszystkie te przepisy powinny zostać wykreślone, a jeśli chodzi o poziom wolności słowa to warto dążyć do standardów wyznaczanych przez 1. poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych i związanego z nią orzecznictwa sądów. Ważnym obszarem, w którym należy bronić dziś zażarcie wolności słowa przed nowymi ograniczeniami kreowanymi przez państwa i państwową cenzurę jest Internet.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jedną z najbardziej zagrożonych dziś sfer w Polsce i UE jest wolność wyboru jednostek. Wiąże się ona z rozrostem nadopiekuńczości państw i zjawiskiem nazywanym często paternalizmem. Państwowy paternalizm to naruszenie zasady, w ramach której każdy ma wolność działania w takim zakresie, w jakim nie narusza wolności innych osób. Nadopiekuńcze państwa starają się chronić obywateli przed nimi samymi, odbierając im tym samym wolność decydowania o sobie i zdejmując z nich odpowiedzialność za swoje wybory. Należy ujawniać i nagłaśniać istniejące i kolejne ograniczenia wolności wyboru i konsekwencje jakie niesie za sobą jej ograniczanie. Trzeba pokazywać, że oznacza to utratę nie tylko wolności, ale też wpływu na własne życie i poczucia odpowiedzialności. Sprzeciw jednostek wobec nadmiernego państwowego paternalizmu to wybór czy dorośli ludzie chcą być traktowani jak osoby dorosłe, odpowiedzialne za własne życie, czy jak potrzebujące stałej opieki dzieci. Czy godzimy się na to, że to politycy i urzędnicy wiedzą lepiej, co jest dla nas i innych ludzi dobre i złe oraz w jaki sposób jednostki powinny kształtować swoje życie? Liberałowie nie powinni się na to godzić.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Odpowiadając z perspektywy mojej aktywności publicznej muszę zadeklarować, że jestem „zawodowym liberałem”, co oznacza, że od wielu lat mam przyjemność łączyć pracę z pasją. Czasami oznacza to promowanie liberalnych idei, a czasami konieczność obrony dorobku liberalizmu, który możemy obserwować także w Polsce. Czasami muszę zmagać się z kolejnym użyciem słowa „neoliberał” jako wyzwiska, a czasami mogę na podstawie danych i faktów pokazywać, że wolny rynek, liberalizm czy kapitalizm przyczyniły się do wielu historii sukcesu, w tym wyciągnięcia setek milionów ludzi z ubóstwa. Uwielbiam podróże, a dzięki nim mam też okazję poznawać niezwykle inspirujących liberałów z całego świata, także takich, którzy w think tankach czy innych organizacjach pozarządowych działają, często z sukcesami, na rzecz większej wolności dla jednostek i wzrostu dobrobytu. Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

 

Bartłomiej Austen

Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Pytanie jest tak postawione, że sam sobie je doprecyzuje. Tzn. gdzie? Niech będzie w Polsce. A kto to jest liberał? Niech będzie to liberał w ludycznym wyobrażeniu Kowalskiego. Dla mnie byciem liberałem w ludycznym polskim mniemaniu to bycie w głębokim andergandzie, bycie wyrzutkiem. Chodzenie pod prąd. W brudnym martensach i w podartych spodniach. Bycie chłopcem do bicia, a nie do picia. Nawet Naczelny „Liberté!” niejaki Pan Keszel Ikswedżżaj oznajmił ostatnio publicznie na fejsbuku, że rzuca picie, a ja podejrzewam, że z tego tylko powodu, że nikt z nim już nie chce się napić, jak oznajmił ostatnio publicznie wszem i wobec, że jest liberałem, a picie do lustra to już nie to samo… Takie są dzisiaj konsekwencje bycia liberałem…. to bycie kibicem Lechii Gdańsk mieszkającym w Gdyni. To bycie przekonanym, że Winona Ryder to ciągle najbardziej sexy nastolatka w szołbiznesie. To słuchanie muzyki ze Seatlle na walkmanie. Jedzenie marchwi z groszkiem. Szukanie lodów Calypso w zamrażarce. To prenumerowanie „Najwyższego Czasu” i głosowanie na Krzysztofa Bosaka w wyborach do Sejmu. Jednak pisząc bardziej serio, to cytując jednego z największych znanych mi liberałów ludzkości Kena Keseya, autora mojej biblii prawdziwego liberała Lotu nad kukułczym gniazdem: ,,(…) jeśli ktoś ma zamknięte oczy, niełatwo jest przejrzeć go na wylot”. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Na pewno nic odkrywczego. Nic, co zbawi świat. Żadnej świeżości. Świat jest przeraźliwie stary i wszystko już było. Zjada swój własny ogon. Pytanie zostało nam tylko jedno. Co się stanie kiedy świat zacznie trawić swój przewód trawienny? Jednak liberał (choć nie do końca wiem szczerze mówiąc kto to precyzyjnie jest) może też coś niewątpliwie wnieść do wspólnoty, a większość raczej lubi coś sobie przywłaszczyć niż dać. Tymczasem liberał może niewątpliwie siać ferment. Może zachować się wielce nieprzyzwoicie i pozbawić większości posiłku. Może ugryźć kogoś w dupę ot tak po prostu, bez powodu, a będąc zaszczepionym wywołać u ugryzionego wściekliznę. Może czuć się niedzisiejszy i nietutejszy. 500 plus razy się mylić i 500 plus mieć rację. Napisać głupi Kodowiec w damskiej  ubikacji. Nierówności społeczne pokonywać miejskim elektrycznym suvem na prąd, co z kopalni. Biegać za piłką w krótkich spodenkach. Przyznawać się, że myśli o miłości cielesnej bez celu prokreacji. Może pogonić niemieckich nihilistów sikających na dywan. Może mówić, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Może to wszystko, bo jest wolny. Pytanie, czy  to wszystko jednak to nie oznacza niestety nie wolny, a powolny i spóźnił się na swoje czasy i znowu marznie na przystanku, bo tramwaj znowu mu odjechał?

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Nie lubię jak ktoś mnie okrada. Zawsze mówię znajomemu, który deklaruje, że nie interesuje się polityką, że jeśli tak robisz to polityka zawsze zainteresuje się Tobą, bo takich ignorantów najłatwiej obrobić. Jak polityk jednorazowo zabierze Ci z portfela 120 złotych na bezsensowne kopanie w błocie, czyli przekop mierzei to Cię to nie interesuje, a jak szef Ci zabierze z pensji 120 złotych, to od razu zwalniasz się z pracy. Jaka to jest różnica. Żadna.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność osobista, jednostki, a co za tym idzie wszystkich. Zadowolić wszystkich, to zadowolić nikogo. Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. Naszym obowiązkiem dostarczyć Ci dużo pytań, a Ty musisz odpowiedzieć. Nigdy odwrotnie. Jeśli wybierzesz mimo to złą odpowiedź, to nie nam oceniać, że źle wybrałeś. Musimy być przede wszystkim uczciwym wobec samych siebie. Nie ingerować w naturalny rozwój wypadków.

,, – Ma pan bilet?

– A pan ma?

– A skąd mam mieć.

– No. To wchodzimy.”

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Nudne podatki. Politykę robi się w dużej mierze za pomocą podatków. Chcesz mieć więcej pieniędzy, więcej wolności, więcej czasu, lepsze perspektywy dla siebie i dla swoich bliskich, to chciej prostych, czyli liniowych podatków bez żadnych ulg. Chcesz równości, własności prywatnej, przewagi obywatela nad lewiatanem – to chciej podatków liniowych. Każdy inny system podatkowy sprawia, że państwo rośnie, a obywatel maleje. Redystrybucja, pomaganie słabszym oczywiście tak, ale nie poprzez podatki. To nikomu się jeszcze na świecie nie udało i nie uda. Polski system podatkowy jest jednym z najmniej efektywnych i najdroższych systemów w utrzymaniu na świecie. Hamuje polską przedsiębiorczość, polską pogoń za zachodnim dobrobytem. Uniemożliwia rozwój mikro przedsiębiorstw w małe, małych w średnie, a średnich w duże. Bez radykalnego uproszczenia podatków będziemy zawsze biedni, nigdy nie odrobimy dystansu, który nas dzieli do zachodnich sąsiadów, a bez pieniędzy nie da się na dłuższą metę wprowadzać żadnych innych idei, bo ludzie te idee szybko odrzucą. Polacy nie dlatego znaleźli w sobie siłę, by odrzucić socjalizm, bo Wałęsa, bo KOR, bo intelektualiści ich przekonali, że to zły, zbrodniczy, niesprawiedliwy społecznie system, a dlatego, że socjalizm w latach osiemdziesiątych  kolejny raz gospodarczo zbankrutował i wiedzieli, że to się za chwilę znów powtórzy.  

 

Alicja Myśliwiec

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Determinuje sposób bycia, życia i myślenia. Oswaja utopie. Pozwala przebrać się za romantyczkę, pozwala nią być. Zobowiązuje. Niesie za sobą odpowiedzialność za słowo  i uczynek. Nakazuje zadawanie pytań. Powinno dawać do myślenia. Mnie daje wolność dekonstrukcji pojęciowej i zbierania z podłogi tego, co może inspirować w sposób zapładniający… nie służebny. Jest dalekie od egonalności, ale jej świadome.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

To co wspólnota do życia liberała? Pokazywanie, że inny (nie) istnieje, że lubimy bańki mydlane i bardzo lubimy siebie, ale że mamy świadomość tego, że na końcu nosa zaczyna się cała „zabawa” w świadome obywatelstwo. Dlaczego zabawa? A dlaczego nie! Liberalizm ulega mediatyzacji, a jej świat to 365 dni demokracji i 50 twarzy drogi do społeczeństwa obywatelskiego. Kto jest bez grzechu, niech wrzuci coś na Twitterze. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolności są równorzędne. Nie mogłabym postawić jednej ponad drugą. Są korzeniem tego samego drzewa. Na tym polega ich siła i zarazem siła liberalizmu. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jak wyżej. Wszystkie równorzędnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. Bo sztuka formułowania zdań z tezą zakończonych znakiem zapytania doprowadziła nas lutego 2020. Good nihgt and good luck!

Naziol kontra leming :)

Według Fromma wolność można porównać ze stanem człowieka, który świadomie zjadł owoc z zakazanego drzewa
i poniósł tego konsekwencje. Okazała się samotnością dla jednostki w społeczeństwie poprzemysłowym. A samotności człowiek zawsze lękał się najbardziej.

Erich Fromm urodził się w 1900 roku w Niemczech w religijnej rodzinie żydowskiej. Czas jego dojrzewania przypadł na burzliwe lata pierwszej wojny światowej i wielkich rewolucji. Fromm był zatem świadkiem rozpadu monarchii, budowy demokracji i jej upadku, później starcia dwóch systemów, które demokrację chciały pogrzebać, a które skrajnie się nienawidząc, niewiele się od siebie różniły. Jego późniejsze lata przypadają na okres zimnej wojny, którą oglądał z perspektywy Stanów Zjednoczonych, Meksyku i Szwajcarii.

Swoje zainteresowania filozoficzne rozwijał, opierając się na myśli Zygmunta Freuda. Jednak zainteresowania społeczne pchnęły go ku filozofii marksistowskiej, której był umiarkowanym i krytycznym sympatykiem. Jako chyba pierwszy w historii Wg Fromma wolność można porównać ze stanem człowieka, który świadomie zjadł owoc z zakazanego drzewa i poniósł tego konsekwencje. Okazała się samotnością dla jednostki w społeczeństwie poprzemysłowym. A samotności człowiek zawsze lękał się najbardziej.. dostrzegł spójność, ba, wręcz uderzające podobieństwo mechanizmów targających człowiekiem od wewnątrz, opisanych przez Freuda, do mechanizmów sprawiających, że wrzały całe społeczeństwa, które po mistrzowsku uchwycił Karol Marks. Fromm opisał to w swej książce Zerwać okowy iluzji… Fromm połączył te dwie koncepcje i uchodzi, słusznie, za jednego z najwybitniejszych twórców psychologii społecznej. W jego dziełach znajdziemy między innymi psychologiczną analizę społeczeństwa w czasie kryzysu, społeczeństwa rozpadającego się, w którym zarówno jednostki, jak i całe grupy społeczne szukają własnej identyfikacji, tożsamości. Większość ich energii pochłania wówczas walka z sobą, polegająca na tym, że nie wiedzieć czemu, źle się czują w wyznaczonych im rolach, czują pustkę, osamotnienie, brak więzi i sensu. I reagują na to w pewien ściśle określony sposób.

Przenieśmy się więc do lat 20. i 30., które opisał Fromm, analizując społeczeństwo w stanie rozkładu. W Ucieczce od wolności przedstawił on wpierw ukształtowane społeczeństwo średniowieczne, w którym każdy miał ściśle wyznaczone miejsce od urodzenia aż po grób. Oznaczało to, że awans społeczny był niemal niemożliwy i że człowiek z konieczności wiódł życie typowe dla stanu, w którym się urodził. Ludzkie życie było pod wieloma względami z góry zaprogramowane, a polegało na ścisłym związku z rodziną, lokalną społecznością i stanem. Było to społeczeństwo sztywne w tym sensie, że niecierpiące zmian. Człowiek pozbawiony wielu atrybutów współczesnej wolności nie musiał również borykać się z wieloma typowymi dla niej dylematami, bowiem szereg decyzji podejmowano za niego. Władza duchowna i świecka wyznaczały cel i przebieg jego życia. Wspólne wartości – takie jak wiara i posłuszeństwo – sprawiały, że miał poczucie znacznego bezpieczeństwa. Całe życie spędzał często w tym samym miejscu, wśród tych samych ludzi, którzy umierali zastępowani przez kolejne pokolenia. Obce były ówczesnemu człowiekowi takie pokusy jak chęć sławy i wzbogacenia się, skupiał się na realizacji zadań stawianych przedstawicielom jego stanu i zawodu i oczekiwał takiego życia, jakie było przeznaczone odpowiednio: chłopu, mieszczaninowi czy rycerzowi. Indywidualizm jako sposób postrzegania przez jednostkę świata oraz samej siebie w zasadzie nie istniał. Człowiek funkcjonował w tym systemie nad wyraz sprawnie, bowiem był pozbawiony wolności w naszym rozumieniu na płaszczyźnie psychologicznej. Krótko mówiąc, człowiek nie był wówczas targany opisanym przez Fromma na tle społecznym, ale będącym odkryciem Freuda konfliktem między wewnętrznymi potrzebami a rolą narzuconą przez społeczeństwo. Moglibyśmy w tym miejscu polecić Traktat o historii religii oraz Sacrum a profanum autorstwa znakomitego rumuńskiego religioznawcy Mircei Eliadego, które pasują do dzieła Fromma niczym klocek układanki poprzedzający jego opowieść, a rzucają światło na człowieka wyłaniającego się z przyrody, mitu, totemizmu zyskującego powoli osobowość. Opowieść Eliadego kończy się metaforycznie mniej więcej tam, gdzie zaczyna historia opisana przez Fromma.

Ten porządek rzeczy zaczął się walić wraz z reformacją, został pokonany przez idee rewolucji francuskiej, a rewolucja przemysłowa na zawsze zmieniła strukturę tego społeczeństwa. Jednak i w XIX wieku istniały często bardzo surowe i niesprawiedliwe podziały społeczne, a wielkie ruchy filozoficzne tego okresu były odpowiedzią na nowe, nieznane wcześniej problemy. Ostatecznie ten ład został dobity przez wielką wojnę lat 1914–1918 i rewolucje, które obaliły m.in. monarchię rosyjską, niemiecką, austriacką i włoską.

Człowiek w wyniku trwającego cztery stulecia procesu wyzwalania się z więzów feudalizmu, który miał rzekomo być ostatnim pokłosiem niewoli, uzyskał upragnioną wolność.

Mógł w mniejszym lub większym zakresie decydować o własnym losie, wpływać na wybór władzy przez udział w wyborach. Zwiększyła się mobilność społeczna, a tradycyjne więzi tę osobistą i publiczną wolność ograniczające – jak Kościół, rodzina i państwo – zaczęły gwałtownie tracić na znaczeniu. Zawieruchy tych czasów sprawiły, że człowiek, owszem, zyskał wolność, ale stracił poczucie przynależności, stabilności i pewności.

W stopniu większym niż kiedykolwiek wcześniej zaczął odczuwać pustkę wynikającą z rosnącego rozdźwięku między rodzącym się świadomym „ja” a rozpadem instytucji, które określały jego tożsamość. Został gwałtownie pozbawiony poczucia sensu swojej egzystencji, poczucia bezpieczeństwa związanego z byciem trybikiem w wielkim, uświęconym przez Boga i sankcjonowanym przez władzę świecką mechanizmie. Wolność, o którą walczył, oznaczała dla niego zerwanie więzów i konieczność wzięcia odpowiedzialności za własny los. Wykraczało to dalece poza oczywistą konieczność pracy na własne utrzymanie, co było jasne i wcześniej. Wolność ta oznaczała, że człowiek mógł zmierzać, dokąd chce.

Czy z psychologicznego punktu widzenia taki stan rzeczy oznaczał dla niego raj, o który walczył? Nie do końca. Wolność porównywana przez autora do stanu człowieka, który świadomie zjadł owoc z zakazanego drzewa i poniósł tego konsekwencje, wkraczając w wiek dorosłości i odpowiedzialności, kończąc ze stanem beztroski i ochrony porównywanej do dzieciństwa, okazała się samotnością dla jednostki w społeczeństwie poprzemysłowym. A samotności człowiek zawsze lękał się najbardziej. Wolność przyszła razem z nieznanymi wcześniej kryzysami ekonomicznymi, hiperinflacją, głodem, wojną, epidemią hiszpanki, która zabiła więcej ludzi, niż zginęło na frontach. Wolność przyniosła upadek autorytetów, utratę celu, który zawsze był jasno określony przez społeczeństwo, a który teraz każdy winien wyznaczyć sobie sam, jednak większość nie potrafiła. Została wreszcie utożsamiona z sukcesem i bogactwem tych nielicznych, którzy zyskali na niej najwięcej. Rozwój i część indywidualizmu połączonego z dezintegracją społeczeństwa sprzyjała osamotnieniu człowieka rzuconego na głęboką wodę, który pierwszy raz miał nie tylko prawo decydowania o sobie, lecz także obowiązek zatroszczenia się o siebie i najbliższych nie wyłącznie, jak dotąd, w sensie materialnym, ale również duchowym, egzystencjalnym. Wczesne demokracje okazały się słabe, społeczeństwo zaczęło się sypać. Miliony weteranów pierwszej wojny światowej miały poczucie bezsensu rozlanej krwi, frustracji i strachu o własną egzystencję. Uważali, że zostali zdradzeni. Szukali winnych. Dawny świat umarł. Nowy jeszcze się nie narodził. Proces wyłaniania się człowieka z przyrody i rozwoju jego indywidualnego poczucia własnego „ja” osiągnął taki pułap, że w połączeniu z rozpadem czynników, które zapewniały mu psychiczny komfort porównywalny do stanu dzieciństwa, dojść musiało do wewnętrznych napięć w psychice ludzi, którzy świeżo uzyskanej wolności zaczęli się obawiać.

W tym momencie opowieść Fromma należy podzielić na dwie części, a raczej drogi. Jedna dotyczy europejskich społeczeństw totalitarnych, druga zaś pozornej demokracji zachodniej, która – używając skrajnego uproszczenia, na które pozwolę sobie tylko ze względu na konieczność streszczenia – bazuje nie na zastraszeniu, ale ogłupieniu, na skrajnym konsumpcjonizmie, konformizmie, na zadowoleniu się atrybutami wolności i niezależności przy jednoczesnym wyzbyciu się własnej osobowości, w której wartością samą w sobie jest niewyróżnianie się. Oba te scenariusze napawają lękiem. Czy lepsze jest społeczeństwo maszerujące w szeregu i unoszące dłonie do wodza w charakterystycznym geście, czy też społeczeństwo ogłupionych konsumentów oglądających myszkę, której ucieczka przed kotem – przeciwnikiem silniejszym i większym – pozwala im się z nią utożsamiać, gdyż czują, że są jak ona, umykając przed korporacjami i państwem? Która z dróg ku zagładzie społeczeństwa obywatelskiego wydaje się dzisiaj bardziej prawdopodobna? Zwróćmy uwagę, że w dyskursie publicznym inwektywy i uproszczenia, jakimi się posługujemy, odnoszą się do przypisania przeciwnikowi uczestnictwa w jednej z tych właśnie podróży. „PiS-owski faszysta” jest określeniem tak oczywistym, że niewymagającym komentarza. Z kolei „leminga” można utożsamiać właśnie z opisanym przez Fromma konsumentem pseudodemokracji, który zmanipulowany, ogłupiony przez media i reklamę, myśli, że ma na coś wpływ i wegetuje przed telewizorem.

Bundesarchiv, Bild 183-2007-0329-501 / CC-BY-SA 3.

 

Reakcją na opisane wcześniej ferment, wrzenie, anarchię, ale przede wszystkim wewnętrzną pustkę i rozdźwięk między narzuconym przez społeczeństwo modelem funkcjonowania a własnymi, pierwotnymi ciągle instynktami, obawami i żądzami, był odwrót od wolności. Wolność jednostki i całych narodów zaczęto postrzegać jako przyczynę zła. W Europie powstały dwa ruchy, które oferowały zagubionemu człowiekowi złudne poczucie bezpieczeństwa i powrotu do stanu dzieciństwa, w którym rodzic, mając na względzie dobro dziecka, decyduje o wszystkim, wymagając posłuszeństwa.

Nagła i nieoczekiwana popularność totalitaryzmu w wydaniu leninowsko-stalinowskim nie była podyktowana niczym innym jak przekonaniem ludzi – zarówno jednostek, jak i społeczeństw – że nie dorośli do wolności ze wszystkimi jej zaletami oraz wadami i zostali wessani przez ruchy, które jawiły się jako jej zaprzeczenie, a oferowały siłę, zdecydowanie i nieomylność wodza, w zamian oczekując „jedynie” bezwzględnego posłuszeństwa i wyrzeczenia się myślenia.

O ile pierwszą wojnę światową można rozumieć jako walkę wolności z niedobitkami absolutyzmu, to druga wojna światowa była zderzeniem dwóch kultur. Jedną z nich była ta, która wierzyła w zwycięską poprzednio wolność i zdając sobie sprawę z jej niedogodności, starała się stworzyć w drodze ewolucji społeczeństwo potrafiące jednostkę zintegrować, dać jej poczucie przynależności, nie pozbawiając jej przy tym wolności. Drugą była ta, która w to nie wierzyła, stanowiąca najostrzejszą reakcję na zwycięstwo wolności. Reprezentowała człowieka, który świadomie wyzbył się krytycznego myślenia, przyjmując narrację wodza lub partii, wierząc w nią ślepo. Człowieka, który bał się myśleć, który bał się wolności, który bał się odpowiedzialności. Stanowiła ona wyciągniętą dłoń dla tych wszystkich, którzy nie byli gotowi do roli dorosłego człowieka w wolnym społeczeństwie. To, że faszyści i komuniści walczyli przeciwko sobie, stanowi raczej wyraz wewnętrznej walki, wojny domowej w ramach tej drugiej kultury. Świadczy o tym najlepiej fakt, że przez kolejne 45 lat ci niedawni sojusznicy (Zachód i Blok wschodni) zbroili się przeciw sobie i tylko strach przed całkowitą zagładą na skutek użycia przez obie strony broni atomowej powstrzymał konfrontację militarną, do której niewątpliwie by doszło. Jaki byłby jej wynik, na zawsze pozostanie tajemnicą.

Co ciekawe, zwycięstwo wolności po dwóch dekadach XX wieku uznawane było z początku za ostateczne. Wydawało się, że nastąpił definitywny kres walki. Oddajmy głos samemu Frommowi: „Ciemne i diaboliczne moce natury ludzkiej zwalano na średniowieczne i wcześniejsze jeszcze okresy historii ludzkiej i tłumaczono je bądź brakiem wiedzy, bądź też chytrymi zamysłami wiarołomnych królów i kapłanów. Patrzono na te okresy, jak się patrzy na dawno wygasły i niczym już niezagrażający wulkan. Człowiek czuł się bezpieczny i wierzył, że zdobycze współczesnej demokracji wymiotły wszelkie złe moce; świat wydawał się jasny i bezpieczny jak dobrze oświetlone ulice nowoczesnego miasta. Wojny uchodziły za ostatnie relikty dawniejszych czasów i aby skończyć z nimi, potrzeba było tylko jeszcze jednej jedynej wojny; kryzysy ekonomiczne uważano za rzecz przypadku, mimo że owe przypadki nie przestawały powtarzać się z wyraźną regularnością”. Czy bardzo się pomylę, jeśli porównam ten stan do nastrojów z lat 1989–2004? Jeśli dodamy do tego próbę „intelektualnego” uzasadnienia owego dobrego samopoczucia, podejmowaną przez autorów takich jak Francis Fukuyama, który wszedł na światowe salony ze swoim Końcem historii, mamy obraz społeczeństwa odurzonego wygraną wolności, które zakłada, że „bój to był nasz ostatni”.

Czemu uważam, że sięgnięcie do wywodów Fromma jest dzisiaj nie tylko możliwe, ale wręcz konieczne? Otóż stawiam tezę, że

dzisiejszy świat z pewnej perspektywy do złudzenia przypomina ten, który opisał Fromm.

Z punktu widzenia dezintegracji społecznej, przy jednoczesnym ciągle wysokim formalnie poziomie „wolności do” i „wolności od”, jednostka jest zagubiona i niepewna w stopniu co najmniej porównywalnym z tym sprzed 100 lat.

Co więcej, sytuacja – szczególnie w Polsce – jest o tyle ciekawa, że wolność nasza jest atakowana z dwóch stron jednocześnie: przez widoczne tendencje autorytarne i pogardę dla wolności, prawa i mniejszości z jednej strony oraz przez toczący się od dawna proces ogłupiania i manipulacji społeczeństwa, które zadowala się pozorami wolności, nie zdając sobie sprawy z powszechnej manipulacji i indoktrynacji, które daje się przekupić konsumpcyjnym stylem życia, płacąc za iluzję wolności najwyższą cenę. Zaryzykuję twierdzenie, że stopień narażenia na szwank współczesnego polskiego społeczeństwa przez tendencje wodzowskie jest porównywalny z tym, który występował w Europie na przełomie 1919 i 1920 roku, a stopień jego ogłupienia, konformizmu i konsumpcjonizmu jest porównywalny ze stopniem ogłupienia, konformizmu i konsumpcjonizmu społeczeństwa amerykańskiego z lat 40., a nawet współczesnego. Wyrosło pokolenie, które jest od dziecka poddawane działaniu reklamy w każdej dziedzinie życia, narażone na sprzeczne informacje i stopniowo pozbawiane zdolności samodzielnego myślenia. To dlatego dzieło Fromma jest podwójnie aktualne właśnie dzisiaj i właśnie tutaj.

Fot. flickr Evgeniy Isaev

Abstrahując od tyle centralistycznych, ile nieudolnych zapędów niektórych polityków marzących o budowie państwa autorytarnego, stwierdzić należy, że z perspektywy historycznej przeciętny Polak cieszy się wieloma wolnościami. Ma czynne i bierne prawo wyborcze, jego wolność słowa jest gwarantowana przez prawo. Może się zrzeszać i być członkiem partii politycznej. Ma zagwarantowane poszanowanie własności, może wybrać sobie zawód, może prowadzić działalność gospodarczą, ma prawo do sądu, może podróżować po kraju i świecie, jest nawet uszczęśliwiany przez system emerytalny, który ma mu zapewnić pogodną jesień życia. Dostęp do służby zdrowia jest powszechny, to samo dotyczy edukacji oraz dostępu do mediów. I jakkolwiek realizacja tych praw i wolności pozostawia nieraz wiele do życzenia, to w porównaniu zarówno z przeszłością, jak i teraźniejszością wielu państw, jego sytuacja wygląda całkiem dobrze.

A teraz przypatrzmy się przeciętnemu Kowalskiemu. Dorasta najczęściej w rodzinie, by potem swoją obecnością i świadomością zataczać coraz to szersze kręgi. Nasz Kowalski pierwsze lata życia spędza najczęściej w domu lub żłobku, a potem w przedszkolu. Poza pierwszym rokiem widzi rodziców dość rzadko. Najczęściej jedno z nich dopiero po południu, a drugie wieczorem, jeśli zdąży wrócić, zanim nasz Kowalski zaśnie. Oboje rodzice dostępni są dla niego najczęściej dwa dni w tygodniu, jednak są tak zmęczeniu pracą, że marzą jedynie o tym, by im nie przeszkadzano. Czas poświęcony dziecku nie jest czasem spędzonym w sposób wartościowy. Mało jest zabaw edukacyjnych, okazywania dziecku czułości, budowania poczucia jego własnej wartości i świadomości własnej osobowości. Od Kowalskiego nie wymaga się nawet, by był specjalnie grzeczny. Ma nie przeszkadzać. W końcu rodzice ciężko pracują, chcąc spłacić kredyt na mieszkanie, są zestresowani niepewnością zatrudnienia oraz sfrustrowani tym, że w sklepach jest wszystko, ale stać ich na niewiele. Ta frustracja odbija się na dziecku. Kowalski, idąc do szkoły, ma do zrealizowania jedno zadanie – nie wyróżniać się pod żadnym względem. To znaczy ma siedzieć równo i cicho w ławce przez kilka godzin dziennie, by uczyć się rzeczy, których przydatności absolutnie nie rozumie. Od początku jest uczony prostej zależności: „jeśli będziesz się dobrze uczył, będziesz miał dobrą pracę i będziesz żył na dobrym poziomie”. Zaciska więc zęby i uczy się. Czyta Ogniem i mieczem oraz Pana Tadeusza. Umie obliczyć czas, jaki potrzebuje mucha, by przelecieć z daną prędkością z jednego końca wagonu pędzącego pociągu do drugiego, wie, jak działa układ wydalniczy żaby. Nauczy się, gdzie leży Addis Abeba oraz będzie znał doskonale dzieje ludzkości widziane przez pryzmat wojen, koronowanych morderców, nacjonalistycznych pisarzy i religijnych fanatyków. Co prawda uczęszczanie na lekcje religii nie jest obowiązkowe, ale jakoś niezręcznie odmówić. Kowalski styka się z internetem, dzięki któremu ma dostęp do najpełniejszego obrazu naszej kultury, do pełnego niemal dorobku naszej cywilizacji. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zetknie się z mało wartościowymi artykułami, pornografią i mediami społecznościowymi, które stanowią dla niego pierwszą prawdziwą lekcję życia, najczęściej lekcję okrutną, związaną z bezinteresownym hejtem oraz promowaniem popularności w miejsce wartości. Autorytetem stanie się dla niego przedstawiciel nowej arystokracji – celebryta. Inni, w wyrazie buntu będą lgnąć do tradycyjnych wartości, poległych bohaterów i kandydatów na wodza niczym muchy do lepu. Nie zdają sobie sprawy, że ich odmienne z pozoru reakcje są w równym stopniu naturalne, co i zgubne. Pozwalają postawić się po jednej stronie, należącej do tych wszystkich, którzy są wrogami wolności.

Po powrocie do domu Kowalski nie musi nawet włączać telewizora, gdyż zapewne nikt go nawet nie wyłączył. Z bogatej oferty stacji telewizyjnych wybierze zapewne program pokazujący celebrytów lub aspirujących do tego miana przedstawicieli stanu niższego, którzy: a) tańczą, b) śpiewają, c) gotują, d) rozwiązują kalambury, e) pozwalają się ośmieszać tym najbardziej znanym celebrytom prowadzącym własne programy (nietzscheański „nadcelebryta”). Alternatywą dla tego młodego człowieka jest szereg seriali historycznych pokazujących albo zwycięstwa oręża polskiego, albo częściej martyrologię naszego narodu. Z ciekawszych programów ma do wyboru sitcomy, seriale kryminalne lub fantasy stanowiące szczególny wyraz ucieczki od rzeczywistości. W przerwie na reklamę nasz bohater ciągle się pilnie uczy, zdaje dzięki temu maturę i dostaje się na studia. Stanowi to powód do dumy dla całej rodziny, ponieważ w czasach młodości jego rodziców oraz dziadków skończenie takiego kierunku (o ile w ogóle istniał) uchodziło za gwarancję sukcesu. W czasie studiów zarabia na czarno pierwsze pieniądze, dzięki czemu stać go na parę dość przeciętnych dżinsów, które kosztują tyle, ile wynosi jedna piąta minimalnego wynagrodzenia, które dostanie być może, gdy skończy edukację.

Nasz Kowalski zaczyna ciężko pracować, zauważa po jakimś czasie, że chociaż daje z siebie wszystko, nie stać go nie tylko na zakup mieszkania (zapomnieliśmy już, że to nie musi być wydatek spłacany do starości), ale za swój największy sukces traktuje uzyskanie zdolności kredytowej, dzięki czemu kupi niewielkie mieszkanie, za które będzie płacił bankowi dwa razy więcej, niż jest ono warte. Kowalski zna cały świat. Widział w internecie Himalaje, oglądał film o podróży bosego celebryty „omnia-foba” do Amazonii, na portalu społecznościowym lajkował zdjęcia znajomych z bogatych rodzin zwiedzających Paryż lub egzotyczne kraje. Czuje się ważny, gdy ktoś polubi zdjęcie śniadania, które publikuje po to, by uzyskać publiczny dowód społecznej akceptacji, a grunt usuwa mu się spod nóg, gdy polubień jest mniej, niż oczekiwał. Odczuwa wtedy lęk i sięga po relanium lub prozac (bierze go coraz częściej z coraz to bardziej błahych powodów). Widzi, że może pracować na własny rachunek i prowadzić działalność gospodarczą, ale niestety nie stać go na to, by płacić podatki i ZUS, a przepisy są tak skomplikowane, że dokonanie najprostszej nawet transakcji jest ponad jego siły. Poza tym i tak najczęściej nie ma szans w starciu z wielkimi korporacjami, które dzięki skali swojej działalności mogą wygrać walkę cenową z każdym. Po jakimś czasie Kowalski zaczyna dostrzegać, że coś jest nie tak. Uczył się i pracuje i chociaż myślał, że atrybuty sukcesu i zamożności wyniosły go na szczyt, jest w rzeczywistości na dnie społeczeństwa. Pociesza go nieco fakt, że jest tam razem z większością swojego pokolenia. Orientuje się, że rzeczy, które kupuje, są złej jakości, bo gospodarka nastawiona jedynie na zysk całą machinę marketingową kieruje na to, by przekonać go, że potrzebuje co chwilę kolejnej nowej rzeczy, która wkrótce stanie się zbyt stara i wymagać będzie wymiany na nowszy model. Zaczyna łapać zadyszkę, gdyż nie starcza mu pieniędzy na kupowanie dóbr określanych powszechnie mianem must have, a w społecznym odbiorze osoba, która ich nie ma, traktowana jest jako ktoś gorszej kategorii, komu się nie udało, kto nie zasługuje na uwagę, a więc nie zasługuje na to, by istnieć.

Więzy społeczne są iluzoryczne. Kowalski ma 500 bliskich przyjaciół na Facebooku, ale jedynie podświadomie doskwiera mu fakt, że w 95 proc. utrzymuje relacje międzyludzkie, klikając z bezmyślnym wyrazem twarzy w klawisze klawiatury i prowadząc wirtualny dialog z awatarem – najczęściej zdjęciem uśmiechniętego człowieka, którego być może nawet kiedyś gdzieś poznał. Rozmowy na żywo zaczynają mu iść coraz gorzej. Czuje się niepewnie wśród ludzi, boi się braku akceptacji, boi się wykluczenia. Wszystkie swe siły wkłada więc w to, by temu zapobiec. Nie może być gorszy, nie może się wyróżniać. Wypala się. Nie ma pewnej pracy, nie wie, czy zdoła spłacić kredyt na wymarzone mieszkanie, nie ma wokół siebie przyjaciół, choć spotyka codziennie setki ludzi. Więzy zaczynają się rozluźniać, stają się coraz bardziej schematyczne, prowizoryczne i płytkie.

Kowalski w pewnym wieku zaczyna chorować. Zderzenie z publiczną służbą zdrowia wprawia go w szok. Kilkumiesięczne, a czasem kilkuletnie kolejki sprawiają, że realna poprawa stanu zdrowia jest bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa. Jest ciągle młody i silny, ale zaczyna zadawać sobie pytanie, co się z nim stanie za 20 lub 30 lat. Czy będzie go stać, żeby leczyć się prywatnie?

Mimo hucznego wesela, na które zapożyczył się wraz z żoną, małżeństwo Kowalskiego nie okazało się szczęśliwe. Kowalski natrafił w internecie na koleżankę swojej sympatii z gimnazjum, po czym niewinna rozmowa przerodziła się po trzech dniach w płomienny romans trwający aż dwa miesiące, przerwany przez to, że pani Kowalska odkryła nikczemność swojego małżonka i przyznała się w odwecie do bliskiej znajomości ze swoim trenerem personalnym. Jak co trzecie małżeństwo w Polsce i to kończy się rozwodem.

Mało tego, do Kowalskiego dochodzą niepokojące informacje ze świata zewnętrznego. Słyszy, że winę za jego sytuację ponoszą: Żydzi, Niemcy, Rosjanie, masoni, liberałowie, komuniści, homoseksualiści, imigranci, ekolodzy i feministki, do których doszli ostatnio sędziowie i lekarze rezydenci, a określani wszyscy zbiorczym mianem „oni”. Dotychczasowy porządek oznaczający względną wolność zaczyna w nim budzić odrazę, bowiem inni zyskali na niej więcej niż on. Zaczyna rozumieć, że jest mrówką, której życiowy cel sprowadza się do ciężkiej pracy, zarabiania sporej sumy, by wydawać wszystko, a nawet jeszcze więcej na kiepskie, a drogie produkty firm, dla których pracuje. Słyszał coś o próbach zrobienia z tym porządku przez polityków walczących z układem potężnych, tajemniczych sił, które sprzysięgły się, by gnębić go tak, jak zawsze gnębiono Polaków, co zapamiętał z historii i z oglądanych seriali. Kowalski żyje w świecie, w którym niemal wszystko mu wolno. Może podróżować po całym świecie, ale stać go tylko na Egipt, gdzie przeżywa katusze i poniżenie, widząc, że niemieccy turyści mają lepsze pokoje w hotelu. Może przeczytać każdą książkę, ale nie odczuwa takiej potrzeby. Może być członkiem partii politycznej, ale po co? Może zaangażować się w pozytywne ruchy społeczne, ale uważa, że tylko sieją one ferment. W końcu co komu przeszkadza palenie śmieciami w piecu, jedzenie mięsa, wypicie piwa wieczorem? Kowalski nie rozumie, o co chodzi tym wszystkim kobietom, niepełnosprawnym, dzieciom, ekologom i tym z LGBT. Widzi jednak mnóstwo zagrożeń. Jest człowiekiem wystraszonym, do czego oczywiście nikomu się nie przyzna. Boi się samotności, z czego nawet może nie zdawać sobie sprawy. Boi się niepewności.

Fot. Wiktor Baron (CC BY-SA 3.0)

 

Kowalski próbuje coś zrozumieć. Włącza komputer i szuka odpowiedzi na dręczące go pytania egzystencjalne w internecie. Tam znajduje jednak wszystko, a nawet jeszcze więcej. Nie jest w stanie zorientować się, co jest mu potrzebne, a co nie, co jest prawdą, a co kłamstwem. Nieograniczony dostęp do całej wiedzy ludzkości, będący marzeniem dziesiątek pokoleń uczonych i zwykłych ciekawych świata ludzi, jest dla Kowalskiego przekleństwem, gdyż tonie w nadmiarze informacji. Próba usystematyzowania jego wiedzy kończy się jeszcze większym kacem, niepokojem, poczuciem zagubienia. Myślenie i zadawanie pytań zaczyna go męczyć jeszcze bardziej niż własna sytuacja (w końcu nie jest aż tak źle). I w tym momencie zaczyna się dramat. Kowalski staje w obliczu demona samotny i bezbronny. I co zrobi? Poszuka wodza, ogoli głowę na łyso i założy mundur czy odpuści i spędzi życie przed telewizorem, by po śmierci udać się do Krainy Wiecznych Promocji?

Myślę, że dalsze kreślenie portretu naszego bohatera nie jest już potrzebne, a Czytelnik wybaczy autorowi styl dopasowany w powyższym fragmencie do przedmiotu opowieści. Widzimy, że podwaliny zdrowego, otwartego społeczeństwa są zachwiane. Dotyczy to zarówno sytuacji jednostki, jak i całych grup społecznych. Człowiek jest wyizolowany, niezintegrowany ze społeczeństwem, bierny, agresywny i zamknięty. Nie zna swoich sąsiadów, nie bierze udziału w życiu lokalnej społeczności. Wiedzie na wpół wirtualny, a na wpół realny żywot i mimo braku ograniczeń czuje, że dzieje się coś niedobrego. W którym kierunku znajdą ujście jego niepokój i frustracja?

Postawmy więc pytanie, czy w przypadku nagłego wzrostu napięć społecznych spowodowanych np. rozpadem Unii Europejskiej albo wyjściem Polski z UE, kryzysem ekonomicznym lub konfliktem zbrojnym poczucie lęku i wyobcowania we współczesnym świecie nie skłoni ludzi do odrzucenia atrybutów wolności i zwrócenia się ku tym, którzy oferują, że wezmą na siebie ciężar myślenia i podejmowania decyzji.

Można spróbować rozważyć ten problem od innej strony. Czy nasze społeczeństwo jest na tyle dojrzałe, jego instytucje na tyle silne, ludzie na tyle świadomi, by w sytuacji kryzysu bronić wolności jednostki i jej prawa do samodecydowania i współtworzenia społeczeństwa, jak to czynią społeczeństwa otwarte? Czy reakcją Polaków na wydarzenia takie jak wojna, hiperinflacja, epidemie, zmiany klimatyczne i związane z nimi nieuchronne napięcia społeczne będzie obrona idei społeczeństwa otwartego, czy też ucieczka od wolności jako głównej winowajczyni, zwrócenie się ku silnej władzy i eliminacja odmienności? Nie jestem w stanie odpowiedzieć, która z tych opcji by wygrała, gdyby do kryzysu doszło dzisiaj. Jednakże nasilenie takich trendów jak nacjonalizm i jego skrajności, rasizm, poczucie izolacji, brak integracji społecznej, rozwój wszelkiego rodzaju „fobii”, od homofobii poczynając, a na rusofobii i germanofobii kończąc, wzrost lekceważenia dla prawa i instytucji państwa mających chronić obywateli również przed nim samym oraz ukierunkowanie edukacji na myślenie wojenno-historyczno-narodowe, upadek dziennikarstwa sprawiają, że ryzyko złego wyboru stale rośnie.

Zdaję sobie sprawę, że mogę spotkać się z zarzutem, że po pierwsze, uprawiam tzw. historycyzm. Od razu ten argument odeprę: dostrzeganie istniejących analogii i stawianie pytań nie jest tym samym co przekonanie o dziejowej konieczności. Mogę zostać posądzony o daleko posunięte czarnowidztwo. Z tym zarzutem trudniej mi będzie sobie poradzić. Rzeczywiście, jestem pesymistą. Uważam, że wartości liberalnej demokracji zostały zepchnięte do głębokiej defensywy i chwieją się po licznych ciosach zadawanych z różnych stron od co najmniej 17 lat, a więc od rozpoczęcia ograniczania swobód obywatelskich w USA po atakach na WTC. Świat, który znamy, odchodzi, a nacisk ze strony już nie tylko Rosji, ale przede wszystkim Chin, a w przyszłości i krajów afrykańskich jest nieunikniony ze względów gospodarczych i demograficznych. Również na wewnętrznym podwórku spodziewam się napięć związanych choćby ze spodziewanym załamaniem systemu ubezpieczeń społecznych, postępującą dezinformacją i wzrostem zadłużenia społeczeństwa, co czyni je bardziej wrażliwym na nieuchronne zawirowania na rynkach finansowych. Okazji do przetestowania naszej dojrzałości będzie wiele. Mamy jednak jeden atut, którego nie mieli obrońcy wolności sprzed wieku. My już wiemy, o co toczy się walka, oni mogli się tylko domyślać. Analiza dokonana przez Fromma niemal 80 lat temu jest w obecnych polskich realiach ciągle aktualna. Z kilku przyczyn. Po pierwsze, stopień dezintegracji naszego społeczeństwa i zagubienia jednostki jest wysoki, być może najwyższy w historii. Uważam, że znacznie wyższy niż u progu niepodległości. Po drugie, reakcja na pojawiające się problemy polegająca na stawianiu takich pytań jak „Po co nam państwo prawa?”, „Po co nam społeczeństwo obywatelskie?”, „Po co nam niezawisłe sądy?”, „Po co nam równość wobec prawa?”, „Po co mamy głosować?” wskazują, że wolność – po pierwsze – nie jest dla człowieka postawionego wobec określonych wyzwań wartością samą w sobie i intuicyjnie on od niej ucieka; po drugie, pozwala na jasne wskazanie granicy i odpowiedź na pytanie, kto jest w istocie po której stronie tego starego konfliktu. Widzimy jak na dłoni wyraźną granicę w naszym społeczeństwie. Jeśli podstawimy ją do Frommowskiego wzoru, będziemy w stanie się zorientować, które siły są obrońcami wolności, a które podświadomie z niej rezygnują.

Ucieczka od wolności sugeruje dalszy ciąg powyższej opowieści. Widzimy, że początkowo delikatne i subtelne podkopywanie instytucji demokratycznych służy nie tyle doraźnemu rozwiązaniu problemów ważnych i nieraz niedających się rozwiązać inaczej, co przez wykorzystanie głęboko ukrytych mechanizmów psychologicznych, z których nieraz nie zdajemy sobie sprawy, usadawia nas wprost na drodze do totalitaryzmu. Z drugiej strony, pozostając w intelektualnym marazmie, moralnym upadku kreującym zysk, konsumpcję, żenującą rozrywkę i popularność jako główne cnoty ludzkie, podążamy w drugą skrajność. Jest to droga dłuższa, subtelniejsza, łagodniejsza w swej formie, ale ostatecznie prowadząca do tego samego upadku człowieczeństwa. Człowiekiem przestaje być w takim samym stopniu i w takim samym stopniu traci wolność ogolony fanatyk w mundurze pozdrawiający wodza co zidiociały konsument treści materialnych, rozrywkowych, erotycznych i politycznych. Jeden i drugi są hodowani, by służyć temu samemu demonowi, który założył jedynie inne maski i przybrał inną formę, pożre ich i wydali.

Na początku lat 20. XX wieku również niewielu zdawało sobie sprawę, co oznacza reakcja na problemy demokracji i powojenny kryzys. Jako jeden z niewielu przeczuwał to Winston Churchill, który z różnych przyczyn zejść musiał jednak na kilkanaście lat na boczny tor brytyjskiej polityki, a został ponownie „odkryty”, gdy było już za późno. Dzisiejsza sytuacja przypomina tamtą. Głowę podnoszą demony, które wydawały się rozbite już po wielokroć, które zepchnięte na margines, skompromitowane, zdziesiątkowane nie miały prawa już nigdy wejść na główną scenę dziejów. A jednak przekonaliśmy się już wiele razy, że zwycięstwo wolności nigdy nie jest ostateczne. Że jest ona zawsze darem, ale i obowiązkiem, że wymaga dojrzałości i pielęgnowania i, co tu dużo mówić, że człowiek w swych najgłębiej zakorzenionych instynktach często się jej obawia, gdyż na tym poziomie rozwój instytucji społecznych wyprzedził znacznie jego pierwotne instynkty. Wiemy dzisiaj, czym może się skończyć pozbawienie jednostki jej elementarnych praw. Jednostka zapomni o nich, chętnie odda się wodzowi, partii, idei, religii – jednym słowem systemowi, który zdejmuje z niej brzemię indywidualizmu, myślenia i odpowiedzialności.

Czy zatem jesteśmy w sytuacji bez wyjścia? Po pierwsze, nasza reakcja na powyższe zagrożenia może równie dobrze przybrać postać typowego dla świata zachodniego konformizmu, który również prowadzi do zatraty własnego ja.

Przeciętny Kowalski, którego opisałem, stoi w rozkroku między ucieczką od wolności w stronę autorytaryzmu a wyrzeczeniem się „ja” w imię konsumpcyjnego i całkowicie bezrefleksyjnego życia. Znajduje się między Scyllą totalitaryzmu a Harybdą utożsamianą przez tzw. leminga.

Chciałbym zwrócić uwagę, że wbrew pozorom „faszyzujących” Kowalskich nie jest obecnie wcale więcej niż tych biernie „konsumujących”. Czy Kowalski jest jednak skazany na wybór między dwoma skrajnościami prowadzącymi do utraty wolności, którą niedawno wywalczył? O tym, być może, kiedy indziej.

Zdjęcie tytułowe: Müller-May / Rainer Funk / CC BY-SA 3.0 (DE)

Strzępy :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

Trwający w wypadku Europy Zachodniej od roku 1945, a w wypadku Europy Środkowo-Wschodniej od roku 1989 okres rządów demokratyczno-liberalnych, opartych na ideach godności ludzkiej, państwa prawa, konstytucyjnych gwarancjach wolności obywatelskich, wybieralnej władzy, mentalności prymatu obywatela nad aparatem państwa i pokojowego współistnienia narodów nie jest stanem standardowym dla europejskiej rzeczywistości – przestrzegał we wrześniu tego roku przewodniczący Bundestagu Norbert Lammert w Gdańsku.

Już bardzo pobieżne spojrzenie na dzieje naszego kontynentu nasuwa jasny wniosek: stanem zwyczajnym w Europie są arbitralne rządy i tyrania panów losu zwykłego człowieka, pogwałcenie wolności i godności jednostki, zniewolenie polityczne, religijne i moralne, omnipotencja aparatu władzy oraz wrogość i nienawiść pomiędzy narodami i warstwami społecznymi. Stan obecny, funkcjonujący od lat 1945 i 1989, jest zaś stanem wyjątkowym. Uświadomienie sobie tego faktu, a także spojrzenie na to, jak rychło upadały wcześniejsze „eksperymenty” z wolnością, nasuwa ponure refleksje. Przetrwanie wolności i demokracji nie tylko nie jest pewne, nie tylko nie jest niezagrożone, lecz także w ostatnich latach staje się coraz mniej prawdopodobne. Ten porządek jeszcze się w Europie trzyma, ale jego brzegi i peryferia pękają i zaczynają przypominać strzępy. Ten proces się posuwa, nie widać na razie żadnych przesłanek, które mogłyby świadczyć o tym, że się kiedyś zatrzyma. Zamiast tego ujawniają się coraz liczniej noszące dotąd maski demokratów grupy, które obserwują te zdarzenia z satysfakcją, gdyż antycypują one zmiany, które zapewnią tym grupom większy zakres władzy, pozwolą odbudować dawno utracone pozycje i autorytety.

Już bardzo pobieżne spojrzenie na dzieje naszego kontynentu nasuwa jasny wniosek: stanem zwyczajnym w Europie są arbitralne rządy i tyrania panów losu zwykłego człowieka

Demokracja liberalna i inne ustroje wolnościowe w swoich dziejach wielokrotnie przechodziły kryzysy. Póki zdarzały się im kryzysy jedno – czy dwuwymiarowe, to ich żywotność i korzyści, jakie przynosiły wcale licznym grupom społecznym, decydowały o przetrwaniu, o przezwyciężeniu trudności. Z drugiej strony ustroje wolnościowe padały lub ulegały stopniowej erozji wskutek kryzysów wielowymiarowych, które równocześnie objawiały się na wszystkich istotnych płaszczyznach, spowodowane przez koincydencję kilku przyczyn lub zjawisk ściśle ze sobą powiązanych. Współczesna sytuacja w Europie wskazuje na krystalizowanie się głębokiego kryzysu wielowymiarowego, który jest skoordynowanym „atakiem” na kilka filarów demokratyczno-liberalnej filozofii rządzenia i współżycia społecznego.

Kwadratura błędnego koła

Nie ma żadnego kryzysu wolności bez kryzysu ekonomicznego. Do trudności gospodarczych w Europie zdążyliśmy się od roku 2008 przyzwyczaić i stan kryzysowy traktujemy już jako normę. Kryzys zaufania do sektora finansowego, kryzys wspólnej waluty, kryzys zadłużenia publicznego, kryzys demograficzny i systemów ubezpieczeń społecznych, kryzys bezrobocia wśród ludzi młodych, kryzysy wywołane przez procesy globalizacyjne – wszystkie te zjawiska towarzyszą Europie, wszystkim jej państwom w różnym nasileniu. Zwątpienie w „system” zawsze towarzyszy okresom gorszej koniunktury gospodarczej. Zwykły cykl koniunkturalny jest, co prawda, zjawiskiem z definicji przejściowym i dzieje Europy po roku 1945 pokazują cały szereg takich okresów spowolnienia, które kończyły się, nie powodując poważniejszych szkód w wolnościowym systemie politycznym. Jakościową różnicą pomiędzy tamtymi kryzysami a obecnym jest jednak fakt, że wcześniejsze kryzysy nie przekreślały procesu bogacenia się społeczeństw Europy, dzięki któremu zawsze każde kolejne pokolenie mogło liczyć na życie bardziej dostatnie niż to, które wiedli jego dziadkowie i rodzice. Ta rosnąca stale jakość życia była pokłosiem szybkiego wzrostu i socjaldemokratycznego konsensusu zorientowanego na finansowanie coraz większej liczby świadczeń publicznych przez państwo. Do mentalności Europejczyka wkradło się przekonanie, że to proces nieskończony, a wysoki standard należy się jako naturalna część dziedzictwa. Osiągnięcie bardzo wysokiego pułapu rozwoju musiało jednak oznaczać redukcję potencjału dalszego wzrostu, a pod socjaldemokratyczny konsensus politycy, odpowiadając na bezustannie rosnące oczekiwania wyborców, podłożyli bombę w postaci finansowania świadczeń z długu publicznego. Nogi tej filozofii coraz bardziej się chwiały, aż w końcu splot kryzysowych zjawisk rynkowych i przewidywalne konsekwencje nieroztropnej polityki doprowadziły do nowej sytuacji, w której młode pokolenie Europejczyków uświadomiło sobie, że ich poziom życia – po raz pierwszy – będzie niższy od poziomu życia rodziców, ponieważ ci zbudowali sobie nadmierny dobrobyt za pieniądze dzieci, nie pytając ich o zdanie. Nic dziwnego, że narastają antysystemowe nastroje młodych Europejczyków, którzy nie widzą innej drogi jak protest przeciwko systemowi, który ich okradł. Zakwestionowanie demokracji, której działanie może przynosić takie rezultaty, jest tego logiczną konsekwencją. Podobnie jak postulaty, aby nie ponosić skutków rozrzutności rodziców (austerity), tylko przeciwnie: zadłużyć się jeszcze bardziej w imię podtrzymania poziomu życia i zrzucić jeszcze większe obciążenia na barki kolejnych pokoleń. Alternatywą dla tej spirali jest tylko zniesienie kapitalizmu poprzez proste anulowanie wszelkich długów, do którego z kolei nie mogłoby rzecz jasna dojść w środowisku demokratycznym.

Skrajnemu pesymizmowi wynikającemu z kryzysu ekonomicznego towarzyszą narastające emocje związane z kryzysami społeczno-kulturowymi, których osią staje się problem imigracji, koegzystencji różnych kultur w jednym społeczeństwie, zdolności systemu społecznego do osmozy postaw kulturowych odmiennych wobec Leitkultur, w tym w pewnym zakresie ją kwestionujących. Idee tolerancji, wolności wyboru stylu życia, wyznania i hierarchii wartości przez każdego człowieka, dbałości o zachowanie tożsamości kulturowych ludzi (w tym także tożsamości mniejszościowych) ze względu na uznanie ich trwania jako wartość samą w sobie stanowią naturalny element filozofii funkcjonowania porządku liberalno-demokratycznego. Kryzys integracji i styku kultur trapi rzeczywistość Europy od co najmniej 20 lat. Został on radykalnie pogłębiony przez kryzys zagrożenia terrorem, który od kilkunastu lat jesteśmy zmuszeni traktować jako stały element naszej rzeczywistości. Obecnie zjawiska te eskalują w związku z masowym napływem imigrantów z krajów objętych wojną. Stajemy przed niesłychanym dylematem, który trzęsie samymi posadami naszego porządku politycznego. Z jednej strony odmowa pomocy ludziom znajdującym się w autentycznej potrzebie stanowi zakwestionowanie tożsamości europejskiej i chrześcijańskiej. Z drugiej strony mamy świadomość drastycznego zwiększenia ryzyka upadku liberalnej demokracji w sytuacji, gdy próba inkorporacji w struktury społeczne wielkiej liczby nowych imigrantów o obcej tożsamości kulturowej okaże się niepowodzeniem. A ryzyko takiego scenariusza jest kolosalne ze względu na splot kryzysu uchodźczego z kryzysem zagrożenia terrorem (piszę te słowa dzień po zamachach islamistów w Paryżu). Licząca sobie kilkadziesiąt lat praktyka przyjmowania imigrantów nauczyła naszą socjologię identyfikować problem trzeciego pokolenia rodzin imigranckich, a więc wnuków imigrantów, którzy są silnie zorientowani tożsamościowo, antagonistycznie wobec treści kulturowych kraju przyjmującego, preferują izolację i postawy konfrontacyjne. Wiedza ta oznacza świadomość konsekwencji przyjęcia obecnej fali uchodźców dla Europy za ok. 30 lat. Towarzyszy jej wiedza o dużej nieskuteczności stosowanych dotąd wysiłków zorientowanych na integrację kulturową (poza drugim pokoleniem rodzin imigranckich). Do tych czynników dochodzi ponadto aspekt relacji ilościowych pomiędzy większością a mniejszością i ich wpływu na nastroje społeczne. Brak kontaktu osobistego z przedstawicielami kulturowych mniejszości generuje ignorancję i postawy ksenofobiczne, dlatego bardzo mała liczebność mniejszości kulturowo-etnicznych tworzy niekorzystne warunki dla rozwoju postaw tolerancyjnych (to kazus współczesnej Polski czy Węgier). Pewien wzrost tej liczebności tworzy dla postaw tolerancyjnych lepsze warunki rozwoju, ale przekroczenie pewnej trudnej do wskazania bariery niechybnie wygeneruje u większości poczucie zagrożenia dla jej statusu i przyszłości. Dodatkowo zredukuje gotowość do integracji po stronie przedstawicieli mniejszości, a wzmocni ich negatywne stanowisko wobec perspektywy częściowego przyjęcia niektórych wzorców kulturowych kraju przyjmującego i samoograniczenia się. Wzrośnie ryzyko konfrontacji kultur, a co za tym idzie, prawdopodobieństwo porzucenia w polityce społecznej filozofii będącej filarem demokracji liberalnej na rzecz przymusu asymilacji, ultimatów i gróźb, segregacji, dyskryminacji i stworzenia dwuklasowego społeczeństwa przez zakwestionowanie równości wobec prawa. To realna perspektywa dalszego przebiegu zdarzeń w niektórych państwach Europy, którą wzmacnia jeszcze niska gotowość państw nieznacznie tymi problemami dotkniętych, aby swoich partnerów odciążyć i zredukować prawdopodobieństwo zaistnienia wymienionych zjawisk społeczno-politycznych.

Skrajnemu pesymizmowi wynikającemu z kryzysu ekonomicznego towarzyszą narastające emocje związane z kryzysami społeczno-kulturowymi, których osią staje się problem imigracji, koegzystencji różnych kultur w jednym społeczeństwie

Polityczna schizofrenia

Na tle nakreślonych powyżej problemów kryzys partii politycznych wydaje się na pierwszy rzut oka sprawą banalną. Tak jednak nie jest, ponieważ ewentualna erozja lub kompleksowe zakwestionowanie porządku demokracji liberalnej, jeśli nastąpi, to poprzez decyzje polityczne, których partie polityczne są dysponentami. Kryzys reprezentacji politycznej jest zatem krytycznym punktem dla stabilności systemu. Funkcjonująca sprawnie reprezentacja polityczna jest zdolna kanalizować nawet znaczą ilość przewrotowych impulsów, generowanych przez ekonomiczne i społeczne zjawiska kryzysowe. Jeśli jednak jej jakość jest niska, porządek demokratyczny jest zagrożony nawet przy słabszych impulsach niż te generowane aktualnie. Niestety systemy partyjne w krajach Europy funkcjonują w pogłębiającym się kryzysie.

Partie polityczne Europy realizowały swoją zasadniczą funkcję reprezentacji politycznej relatywnie dobrze przez długie dekady. Przechodziły jednak w tym czasie przeobrażenia. W punkcie wyjścia (po 1945 r., przy czym w niektórych wypadkach była to kontynuacja stanu przedwojennego) funkcjonowały partie masowej integracji środowiskowej i klasowej, które były zorientowane na mobilizację własnej bazy wyborców, silnie definiowanej pochodzeniem społecznym, w mniejszym stopniu innymi czynnikami socjologicznymi. Był to etap silnej polaryzacji ideologicznej partii, ale także sztywnych elektoratów. Dzięki temu – pomimo intensywnego operowania narracją zideologizowaną i generalnie konfrontacyjnego nastawienia głównych partii do siebie – ich konflikt miał ograniczony charakter, ponieważ w niewielkim stopniu dotyczył walki o tych samych wyborców, a raczej przypominał walkę o mobilizację wyborczą własnych baz, stanowiących zbiory niemal całkowicie rozłączne. Te partie posiadały silną legitymizację, zarówno w sensie reprezentowania określonej hierarchii wartości, jak i interesów określonych grup społecznych.

Wraz z zacieraniem się podziałów klasowych słabło zjawisko klasowo determinowanego głosowania na partie. Największe spośród nich zareagowały poprzez przejście do fazy partii ludowych, które rozpoczęły walkę o wyborców ze wszystkich grup społecznych równocześnie. Generowało to nowy wymiar konfliktu strategicznego w postaci walki o tego samego wyborcę, jednak słabnące w tym samym czasie sprzeczności interesów ekonomicznych (efekt funkcjonowania konsensusu socjaldemokratycznego i mechanizmów państwa opiekuńczego, a także zwiększenia bezpieczeństwa socjalnego) powodowały radykalną dezideologizację narracji partyjnych, co stanowiło wentyl bezpieczeństwa dla konfliktowego napięcia. Walczyły o wyborców, ale już nie o wartości. Celując w elektorat bardzo heterogeniczny pod względem pochodzenia społecznego i światopoglądów, rezygnowały z treści polaryzujących i wprowadziły praktykę tuszowania swoich profilów ideologicznych, maskowania ich, osłabiania, ciążyły ku centrum, stając się partiami „wszystkich hierarchii wartości”. Ideowe nawiązania zarezerwowano niemal wyłącznie dla okolicznościowego celebrowania własnych partyjnych tradycji i historii. W rezultacie, po kilkudziesięciu latach prowadzenia takiej polityki, wizerunki i programy partii upodobniły się do siebie, stawiając poważne pytanie o realny wybór w demokratycznej polityce.

Proces dezideologizacji partii politycznych osiąga obecnie punkt kulminacyjny. Wobec wyczerpywania się konsensusu socjaldemokratycznego, czego przyczyną są kryzys zadłużeniowy oraz narastające potrzeby i oczekiwania przy malejących środkach, odżywają w społeczeństwach realne konflikty interesów i przybierają postać prostego boju o topniejące środki publiczne na politykę społeczną (na razie mają one przede wszystkim wymiar międzypokoleniowy). Co było cnotą partii ludowych w okresie sprzed serii kryzysów ekonomicznych, ponieważ redukowało konflikt polityczny, spajało społeczeństwo, wzmacniało konsensus i poczucie wspólnoty, obecnie ma charakter strukturalnego kryzysu przekładającego się na niezdolność tych partii do faktycznej realizacji funkcji reprezentacji politycznej w ramach systemu liberalno-demokratycznego. Problemy te potęguje dodatkowo logika procesów globalizacyjnych, która generując sieć powiązań pomiędzy globalnymi zjawiskami ekonomicznymi i aktorami, w sposób obiektywny intensywnie redukuje przestrzeń realizacji przez państwa narodowe autonomicznej polityki gospodarczej i społecznej. Alternatywne partie polityczne już nie tyle nie chcą prowadzić polaryzującej polityki z mocną ideową komponentą, ile zwyczajnie nie są w stanie tego czynić (czego dobitnym przykładem są losy greckiej Syrizy po przejęciu władzy).

Niemniej w rzeczywistości realnych, spowodowanych kryzysami i nasilających się sporów społecznych o kierunek polityki partie niebędące w stanie werbalizować tych dylematów stają się zagrożeniem dla trwania ustroju demokracji liberalnej. Pojawia się obawa, że niezwerbalizowany nowy pluralizm znajdzie ujście w innym punkcie niż zwykła demokratyczna konfrontacja wyborcza. Obywatel traci bowiem przeczucie, że jego głos i zaangażowanie polityczne mogą mieć realny wpływ na sprawowanie władzy, zatem oburzony żąda odzyskania tych wpływów. Demokracja żyje istnieniem wyboru. Jeśli partie systemu – chadeckie/konserwatywne, socjaldemokratyczne, liberalne, zielone, agrarne, regionalistyczne – przestają być postrzegane jako faktyczne opcje wyboru, ponieważ polityka każdej z nich jest w praktyce identyczna (a raczej istniejące jeszcze różnice dotyczą kwestii tak szczegółowych, że ich percepcja wymaga bardzo specjalistycznej wiedzy w drobiazgowo ujętych poddziedzinach polityki; już zupełnie pomijając deficyt transparentności na tym poziomie polityki), to wybór pomiędzy nimi przestaje być treścią demokracji. Jednak rzeczywistość nie znosi próżni, więc wybór pomiędzy wyżej wymienionymi zostaje zastąpiony przez wybór pomiędzy nimi wszystkim razem wziętymi (określanymi jako mainstream) a populistycznymi ruchami antysystemowymi o różnych profilach ideologicznych, których cechą wspólną jest wołanie o likwidację filarów demokracji liberalnej.

Nawet obywatel, którego ogólna postawa wobec świata wyklucza podatność na radykalizm, waha się coraz częściej, co ma uczynić ze swoim głosem. Jest frustratem, który obserwuje, jak wpływ na kraj wymyka się poza jego zasięg.

Nawet obywatel, którego ogólna postawa wobec świata wyklucza podatność na radykalizm, waha się coraz częściej, co ma uczynić ze swoim głosem. Jest frustratem, który obserwuje, jak wpływ na kraj wymyka się poza jego zasięg. Najpierw jego realna władza przestała być wyborem pomiędzy hierarchiami ważnych wartości etycznych, potem przestała być wyborem pomiędzy odmiennymi priorytetami i filozofiami rządzenia, następnie przestała nawet być wyborem agend rządzenia, pozostał mu tylko wybór personelu, i to o zasadniczo spadającej jakości. Tak oto technokratyzacja polityki i mieszanie niemal wszystkich nurtów ideowych w swoisty miszmasz na poziomie partii politycznych dotarły do kresu swojej przydatności. Ideał Leszka Kołakowskiego o byciu liberalno-konserwatywnym socjalistą (lub odwrotnie, lub jeszcze odwrotnie) – jak się okazało – ma poważne deficyty w trudnych czasach splotu wielu kryzysów. Tak oto sfrustrowany obywatel staje wobec wyboru pomiędzy partią wyjałowioną z idei, zamkniętą na dialog, epatującą dawno zdemaskowanymi trikami marketingowymi, symulującą rywalizację i bezradną a kipiącą idealizmem, wolą i emocjami enigmą. Obawiam się, że nietrudno zgadnąć, co wybierze, jeśli mainstream nie będzie potrafił się radykalnie odnowić.

Wskrzesić idee, reanimować wolność

Prostą receptą na problem przerostu miałkiego technokratyzmu nad orientacją ideową byłby powrót do dawno porzuconej praktyki stosowania światopoglądowych narracji przez partie mainstreamu. To jednak łatwo nie rozwiąże problemu. Pierwszym zagrożeniem jest model reideologizacji partii mainstreamu przez trywialne próby inkorporacji części postulatów i poglądów wyrażanych przez partie antysystemowe do własnej retoryki. To obecnie dzieje się w wielu miejscach Europy. Jest obarczone ryzykiem nieskuteczności i narażenia się na śmieszność, która spowoduje dalszy odpływ poparcia obywateli. Partie mainstreamu raczej nie dysponują personelem, który w głoszeniu radykalnych sądów mógłby nagle stanąć do walki o wiarygodność z trybunami ludowymi populizmu. Alternatywny model reideologizacji poprzez silne przywołanie własnych narracji ideologicznych, znanych z historii poszczególnych nurtów demokratycznej myśli politycznej, byłby rozwiązaniem lepszym, ale napotyka trudności w postaci dezaktualizacji, luki wygenerowanej przez zaniedbaną przez długie lata pracę nad rozwojem ideowo-programowym, a także po prostu wyraźnie niższej „temperatury”, a zatem słabszego potencjału wiązania ze sobą emocji, lojalności i oddania po stronie społecznych grup i liderów opinii. Reideologizacja polaryzacyjna wewnątrz mainstreamu byłaby ponadto związana z zanegowaniem polityki otwarcia się partii ku centrum. Co prawda kryzysy osłabiły znacząco centrum, ale jak dotąd partie nadal wygrywają wybory najczęściej dzięki jego poparciu. Dlatego jest to decyzja trudna do podjęcia. Z drugiej strony ruch partii mainstreamu od centrum uzasadniony rezygnacją nadal lojalnych wobec nich elektoratów z politycznego umiarkowania, mógłby zwiększyć potencjalne „łowiska” partii antysystemowych ekstremów i okazać się w obecnych warunkach katastrofalnym w skutkach golem samobójczym.

Czy jest inna droga? Wszystko zależy od dalszego rozwoju sytuacji w odniesieniu do kryzysów ekonomicznego i społecznego. Ich dalsze nasilanie się raczej pozbawia mainstream szans na jakikolwiek gambit polityczny i skazuje na strategię minimalizacji strat w nadziei na przeczekanie burzy w dłuższej perspektywie. W wypadku poprawy sytuacji lub przynajmniej jej stabilizacji na w pewnym sensie znośnym poziomie, istnieje możliwość strategii reideologizacji niepolaryzacyjnej partii mainstreamu. Nie odbudują one co prawda w ten sposób poczucia, że realny wybór demokratyczny przebiega pomiędzy nimi, ale uzyskają szansę na odnowę własnego wizerunku, ponowne rozbudzenie emocji, a co za tym idzie lojalności i entuzjazmu ich centrowego elektoratu.

Ideową narracją, która taki skutek mogłaby pomóc uzyskać, jest określenie posiadającej niemal cywilizacyjny wymiar konkurencji pomiędzy porządkami społeczno-politycznymi na nowo (po definitywnie zakończonym okresie „końca historii”) kształtującej świat jako największe wyzwanie dla współczesnych Europejczyków. Wyborcy muszą zyskać większą niż obecnie świadomość, że wybór pomiędzy mainstreamem a partiami antysystemowymi jest nie tyle wyborem pomiędzy miałkością a płonącą wiarą w lepsze inne, ile przede wszystkim wyborem pomiędzy dotychczasowym stylem życia w Europie a opcjami alternatywnymi, które inne ośrodki chciałyby nam chętnie narzucić. To wybór pomiędzy wolnością decydowania o swoim życiu a autorytarnym modelem rygorystyczno-prawosławnym, który „Gejropie” chciałaby narzucić Rosja. To wybór pomiędzy modelem promowania talentów i geniuszu twórczych jednostek a modelem rynku pracy, w którym liczy się tylko masa i realizacja zadekretowanego wyniku bez oglądania się na koszty ludzkie, którym świat zarazić mogą Chiny. To w końcu oczywiście wybór pomiędzy swobodą codziennego życia a poddaństwem bezlitosnym dogmatom i nieludzkim sankcjom, do którego Europę chciałby zmusić islamizm. Te wybory wydają się proste. Zadaniem sił mainstreamu jest przekonać większość obywateli, że oddanie władzy ugrupowaniom antysystemowym wiąże się z realnym ryzykiem wprowadzenia u nas elementów tej czy innej z tych antyliberalnych wizji.

Wyborcy muszą zyskać świadomość, że wybór pomiędzy mainstreamem a partiami antysystemowymi jest nie tyle wyborem pomiędzy miałkością a płonącą wiarą w lepsze inne, ile przede wszystkim wyborem pomiędzy dotychczasowym stylem życia w Europie a opcjami alternatywnymi

Czy można liczyć na happy end?

Długofalowe scenariusze dla Europy są w gruncie rzeczy dwa. Może uda się przezwyciężyć kryzysy, a może nastąpi ustrojowe przesilenie. W pierwszym scenariuszu przetacza się cykl koniunkturalny, a trendy demograficzne pozwalają uniknąć jednak najbardziej bolesnych skutków z punktu widzenia młodych pokoleń. Nie żyją one co prawda na poziomie takim, jak ich rodzice, ale jednak na całkiem niezłym. Przynajmniej niektórzy imigranci spoza Europy przybyli tu między innymi dlatego, że nasz styl życia im się podoba, udaje się dyfuzja idei liberalno-demokratycznych, dochodzi do częściowo chociaż udanej integracji w postaci osiągnięcia wspólnego modus vivendi bez erozji systemu europejskich wartości jako regulującego dla wzajemnych relacji.

Według innego scenariusza może dojść do przesilenia ze wszystkimi konsekwencjami dla liberalnej demokracji w Europie. W tym wypadku liczyć się należy z secesjami lub całkowitym rozpadem Unii Europejskiej, z wybuchem konfliktów społecznych z użyciem przemocy, z pojawieniem się elementów tzw. demokracji suwerennej (nieliberalnej, oznaczającej nieograniczoną władzę większości) i autorytaryzmu w praktyce politycznej poszczególnych państw, ograniczaniem wolności obywatelskich zarówno w formie otwartego przymusu, jak i generowania autocenzury zachowań w warunkach odstraszającej omnipotencji inwigilacji i kontroli, nawrotem niekoniecznie religijnie motywowanego paternalizmu według modelu rosyjskiego, tureckiego, a nawet (zmodyfikowanego) chińskiego.

Stabilizacja sytuacji w zakresie kryzysów ekonomicznego i społecznego pozwoliłaby w dalszej kolejności na próbę przezwyciężenia kryzysu reprezentacji politycznej. Z jednej strony mogłaby nastąpić reforma partii politycznych, które po osłabieniu zagrożenia antysystemowego populizmu podjęłyby wysiłki zorientowane na sprowadzenie osi debaty do realnego wyboru demokratycznego pomiędzy grono mainstreamowych aktorów, a reideologizacja o roztropnej intensywności znów uczyniłaby zasadnym dokonywanie selekcji pomiędzy chadekami, socjaldemokratami, liberałami i innymi z faktycznym, dostrzegalnym skutkiem powyborczym. Przede wszystkim jednak reforma reprezentacji politycznej – i to musi być główna lekcja z tego kryzysu – winna uwzględnić fakt, że instytucja standardowej procedury wyborczej w dalece niepełnym zakresie jest obecnie w stanie wyczerpać oczekiwania względem osadzenia demokratycznej substancji w systemie politycznym. Obserwuje się zmienione postrzeganie wyborów, które nadal są uznawane za odpowiednią metodę powoływania ludzi (partii) do rządzenia, ale nie w sposób wyczerpujący wymogi pełnej legitymizacji politycznej. Wybory są nadal „świętem demokracji”, ale już nie Bożym Narodzeniem czy Wielkanocą, nawet nie Bożym Ciałem czy Świętem Trzech Króli, ale raczej Matką Boską Zielną. Dezaktualizuje się koncepcja Maxa Webera co do potencjału legitymizacji proceduralnej. Nie wystarczy wygrać wyborów, aby dysponować przyzwoleniem obywateli na rządzenie, coraz trudniej o taką zgodę a priori na podejmowanie ważnych decyzji. Jasno postawione zostało żądanie większej partycypacji, faktycznego uzależnienia działań rządu od wyniku konsultacji z inicjatywami obywatelskimi, organizacjami pozarządowymi, ruchami społecznymi, od zgody niezależnych instytucji państwa, takich jak sądy czy izby kontroli. Dodatkowo warunkiem legitymizacji partii politycznej do sprawowania władzy staje się nawet jej wewnętrzna konstytucja: czy jest to partia wodzowska czy kolegialna i wewnętrznie demokratyczna, jak postępuje z „maverickami”, czy stanowi zamkniętą klikę i krąg wzajemnej adoracji, czy idealista z ulicy może do niej wejść i zaszczepić ją swoją inspiracją, zmieniając jej programowe priorytety, ilu jest w niej „teczkotragarzy” i „pytaniozkartkizadawaczy”, ile trybików w machinie i stacji przekaźnikowych dla „narracji dnia”, ilu lizusów, a ilu ludzi samodzielnych, myślących autonomicznie, odrzucających autorytet lidera, inspirujących dyskusję, wygrywających argumentem zamiast pozycją w sieci kontaktów nieformalnych?

Wybory są nadal „świętem demokracji”, ale już nie Bożym Narodzeniem czy Wielkanocą, nawet nie Bożym Ciałem czy Świętem Trzech Króli, ale raczej Matką Boską Zielną.

Gdy więc dziś pytamy, jak ratować demokrację, nie pytamy tylko o losy instytucji wolnych wyborów i partii politycznych. To tylko narzędzia, bez których trudno się obyć. Kluczowym problemem ratowania liberalnej demokracji w Europie jest zachowanie przywiązania obywatela do jej wartości, z których sam czerpie codziennie profity. Podtrzymanie gwarancji konstytucyjnych i wolności słowa, rozbudowa wielopoziomowej partycypacji, skierowanie debaty publicznej na ważne tematy, rekonstrukcja szacunku dla elity intelektualnej i jej roli jako ważnego doradcy w newralgicznych punktach debaty. W końcu dyskwalifikacja prymitywnych politykierów, którzy wszystko to uszkodzili w ostatnich latach, i doprowadzenie do sytuacji, w której elita intelektualna i elita polityczna znów będą niemalże tożsame.

Homo negans, homo esperans. :)

Mija właśnie 47 lat od kiedy cywilizacją Zachodnią zatrzęsła Rewolta Studencka. Przez m.in. Stany Zjednoczone, Francję, RFN i Włochy, przeszła fala demonstracji i zamieszek. Jednak rewolta młodzieżowa to nie tylko świat Zachodni. W tym samym roku młodzi ludzie sprzeciwili się też władzy w Meksyku, Czechosłowacji (Praska Wiosna) i Polsce (Wydarzenia Marcowe). Jaka jest analogia roku 1968 do lat 2011-2015? Niewielka, choć można dopatrzeć się kilka wspólnych elementów. Pierwszy dotyczy buntu wobec zaistniałej sytuacji politycznej i społeczno-gospodarczej. Politycznej w postaci kontestowania lub korekty obecnego systemu politycznego. Nowa Lewica odnosiła się z wielkim sceptycyzmem zarówno wobec systemów totalitarnych jak i liberalnej demokracji. Oburzeni i część prekariatu nieco kwestionują demokracje pośrednią a skłaniają się w stronę demokracji bezpośredniej. W kwestiach społeczno-gospodarczych, studentom z 1968 r. chodziło o wolność światopoglądową. Nurt lewicowo-liberalny stał się przeciwwagą dla powszechnego konserwatyzmu ich rodziców oraz ideologii ówczesnej władzy. Należy też doliczyć do tego walkę o swoje prawa oraz sprzeciw wobec powszechnemu konformizmowi i konsumpcjonizmowi. Jeśli chodzi o obecną wolność światopoglądową, to cywilizacja Zachodnia uczyniła duży krok w tej dziedzinie, choć w niektórych krajach, pewne kwestie mogą nadal uchodzić za tematy tabu. Co do sytuacji społeczno-gospodarczej na tle rewolty, tu też zaszły pewne zmiany. U części obywateli konformizm i konsumpcjonizm budzi wręcz odrazę – chociażby w postaci „dnia bez zakupów”. Jednak dzisiejszy nonkonformizm i sprzeciw wobec obecnemu systemowi, wynika z kryzysu z 2008 r. który wbrew pozorom trwa. Podczas Rewolty Studenckiej, kraje Europy Zachodniej przeżywały okres prosperity, czego nie można powiedzieć o czasach obecnych.

Są też jeszcze dwie kwestie, które się nasuwają odnośnie roku 1968 r. a znajdują swoje odzwierciedlenie obecnie. Po pierwsze jest to blokada drogi awansów. Młodym ludziom jest ciężko awansować, gdyż blokuje ich starszyzna, która jest na górze lub sprawuje władze.
Nie chodzi o oczywiście tajemnicze kariery, kiedy nagle z młodego bezrobotnego bez doświadczenia, ktoś staje się wiceprezesem spółki, co miało miejsce całkiem niedawno
w naszym kraju. Chodzi o awanse stopniowe. Po drugie postępuje tzw. pęknięcie wewnątrzpokoleniowe. Jest to bardzo groźne, gdyż obywatele w ramach pokolenia nie są w stanie się zrozumieć. Pojawia się rozdźwięk pomiędzy tymi co zarabiają powyżej średniej krajowej a tymi co wykonują prace prekarne. To, że pokolenia się nie rozumieją jest normalne. Lecz gdy w ramach jednego pokolenia narastają nieporozumienia i obydwie strony nie mają do siebie szacunku, to już oczywiste nie jest.

W polskich mediach pojawia się często pytanie: o co chodzi Oburzonym? Postaram się odnieść do kilku wspólnych kwestii, które łączą bunt młodych zarówno tych z Arabskiej Wiosny/Arabskiej Jesieni, amerykańsko-europejskich placów miejskich, jak i ostatnich wyborów prezydenckich w Polsce. Oczywiście, co kraj to obyczaj, więc różnice też istnieją. Np. w Stanach Zjednoczonych dużą negatywną rolę odegrały pułapki kredytowe, a we Francji ataki na imigrantów.

Pierwszym wspólnym punktem są nierówności społeczne i kwestia pracy. Nierówny podział dóbr materialnych, prowadzi do mniejszego szczęścia obywateli i ich zubożenia. Stąd często Oburzeni podnoszą argument za sprawiedliwością społeczną oraz, że 1% najbogatszych ludzi na Ziemi posiada niemal połowę całego majątku ludzkości. Jest to ewenement w historii świata, gdyż nigdy nie było jeszcze takich nierówności. Dodatkowo następuje zjawisko rozwarstwienia społecznego, gdzie istnieje bardzo bogata klasa wyższa i bardzo biedna klasa niższa. Często też, postępuje zubożenie klasy średniej (w Polsce w pełni się nie wykształciła), której członkowie spychani są do proletariatu lub prekariatu.
Nierówności jest wiele, a przy tzw. postępie technologicznym, pojawiają się nowe rodzaje wykluczenia np. cyfrowe. Wobec czego, postulatami Oburzonych są: niwelowanie tych nierówności społecznych, większe opodatkowanie najbogatszych, pełne zatrudnienie, polityka mniejszych cięć itp. Inne kwestie dotyczą prac prekarnych lub pułapek kredytowych. Chodzi o zapewnienie bezpieczeństwa w pracy, przez wprowadzenie różnych zabezpieczeń dla tych co tych osłon nie mają. W końcu bezpieczeństwo to drugi czynnik w hierarchii potrzeb w psychologii Abrahama Maslowa. Państwo powinno nie tylko dbać o porządek publiczny, Polska i tak dobrze sobie z tym radzi. Chodzi, o zwykłą niesprawiedliwość i walkę o ludzką godność, która jest wpisana w konstytucje każdego cywilizowanego kraju. O równe traktowanie każdego z obywateli. Bez bezpieczeństwa, niwelowania niepewności i nierówności, te kwestie są tylko na papierze, martwymi artykułami w konstytucji.

Na początku tego roku Karol Modzelewski stwierdził, że takich wykluczonych obywateli
w Polsce może stanowić nawet 1/4 społeczeństwa. Nie mają oni nic wspólnego z hipisowskim stylem bycia. „Nie jestem hipisem, mam trzy prace a i tak jestem spłukany” – głosił transparent jednego z protestujących w USA podczas narodzin ruchu Okupuj Wall Street.
Nie ma to też nic wspólnego z roszczeniową postawą i homo sovieticusem (człowiek radziecki). Albowiem pokolenie urodzonych Polaków po stanie wojennym jest najmniej zarażone komunizmem. Nie ma to też nic wspólnego z większymi zasiłkami socjalnymi, gdyż młodzi Arabowie, Amerykanie i Europejczycy wyszli na ulice i okupowali wielkie place miejskie domagając się: demokracji, godności, wolności, sprawiedliwości i przede wszystkim lepszej pracy.

Innym wspólnym czynnikiem łączącym jest anty-korporacjonizm. Oburzeni występują przeciwko chciwości korporacji. Widać to było podczas protestów związanych z ACTA.
Czy ten protest był słuszny, to inna kwestia. Powinna być jakaś równowaga pomiędzy twórcami a uczestnikami kultury. Korporacje nie mogą się bogacić kosztem jednych i drugich. Prawo własności inaczej wygląda w świecie rzeczywistym a inaczej w świecie wirtualno-cyfrowym (niematerialnym). Nie można zarówno pozwolić na wolną amerykankę w internecie i nie można pozwolić by na twórcach i uczestnikach kultury, żerowały korporacje, które tych dóbr nie wytworzyły. Kiedyś jak konsument kupił płytę CD z oryginalną muzyką, mógł ją po jakimś czasie sprzedać. Dziś kupując utwór muzyczny w postaci zapisu cyfrowego, nie możemy go komuś odsprzedać. Pytanie jak niwelować wpływy korporacji, technokratów i bankierów na życie przeciętnego człowieka i na politykę pozostaje otwarte.

Kolejnym wspólnym czynnikiem, jest sprzeciw wobec tzw. „partiokracji” czy „partyjniactwu” jakkolwiekby to nazwać. Można to połączyć z brakiem zaufania do establishmentu oraz instytucji publicznych. Oburzeni uważają, że partie zmonopolizowały scenę polityczną. Służą bardzo wąskiej grupie osób, niekiedy są wspierane przez banki lub technokratów/oligarchów, którzy finansują im kampanię wyborczą, by te mogły wygrywać wybory. Fenomen trzeciego miejsca Pawła Kukiza pokazuje, że można zrobić dobrą kampanię wyborczą znacznie mniejszymi kosztami, niż robią to obecne partie polityczne zasiadające w Sejmie (w Polsce wpierane pieniędzmi z budżetu państwa). Oburzeni twierdzą, że partie realizują własne interesy, a nie wartości i interesy Narodu – w tym miejscu dla potwierdzenia, można przejrzeć cytaty z Charles’a de Gaulle’a czy Józefa Piłsudskiego na ten temat. Weźmy pod lupę np. polskie podwórko. Obecne partie w sejmie to większości partie wodzowskie, co jest niezgodne z Konstytucją RP. Kiedyś w czasach PRL-u, istniała tzw. nomenklatura partyjna (konkretnie jednej partii). Dziś kiedy państwo Polskie nie wyszło jeszcze z postkomunizmu, te zwyczaje przejęły obecne partie polityczne.
Nie decydują kompetencje, tylko klucz partyjny. Z jednego PZPR-u, powstało ich kilka tylko w wersji łagodnej, tak by nie było to widoczne dla większości społeczeństwa. Tak więc partie desygnują swoich ludzi po różnych instytucjach, spółkach itp. Do tego istnieje powszechna praktyka kumoterstwa i nepotyzmu, co jest przejawem patologii polityczno-społecznych. Świadczy to o tzw. „układzie”. Nie chodzi o jakieś teorie spiskowe, że przy Okrągłym Stole w 1989 r., został zawarty jakiś potajemny układ, bo nie ma na to żadnych dowodów historycznych. Raczej o to, że władza takich patologii nie próbuje minimalizować. Trudno się dziwić, musiałaby zacząć oczyszczenie od siebie, a dopiero po tym wymagać tego od społeczeństwa. Wszystko zaczyna się w szkole i wychowaniu. Albo uczymy przyszłych obywateli kombinowania albo uczciwości. Bez tej drugiej wymienionej wartości, nigdy nie zbudujemy „Polski Od Nowa” – państwa które odcięłoby pępowinę od komunistycznych naleciałości. Wracając do partii politycznych to ich kryzys, nie musi być objawem ich końca. W demokracji grają one istotną rolę i będą odgrywać ją nadal, zapewne obok różnych komitetów wyborczych i ruchów obywatelskich.

Indignez-vous !

Stąd część obywateli się zbuntowała. Ktoś powie, dobrze ale co w zamian, bo chyba nie chodzi o niszczenie wszystkiego wokół. Nie, nie chodzi. W większości przypadków Ruchy Oburzonych propagują walkę non-violence (bez użycia przemocy). Swoją filozofie polityczną opierają na myśli i działaniach takich postaci jak: H. D. Thoreau, M. Gandhi, J. Nehru, Ch. de Gaulle, M.L. King, L. Wałęsa, V. Havel, N. Mandela, S. Hessel, G. Sharp. Jak widać nie są to persony, które przypominałyby idoli kontrkultury: K. Marksa, L. Trockiego, E. „Che” Guevare, czy Mao Tse-Tunga.

Pojawiają się głosy w mediach, że Oburzeni nie mają programu politycznego. Owszem, z tym jest pewien problem, co i jak zrobić, by poprawić życie przeciętnego obywatela danego kraju. Ideałem byłoby, żeby ten obywatel żył godnie i czuł się szczęśliwy. Oburzeni kreślą ten plan od czasu samospalenia Mohameda Bouazizi’ego w Tunezji w grudniu 2010 r. Lecz czy samo wzniecenie dyskursu do mainstreamu nie jest już jakimś sukcesem? Demokracja to nie tylko wrzucanie kartki wyborczej do urn co kilka lat. To także filozofia dialogu. Demokracja polegająca na szantażu a nie na dialogu z Innym jest bardziej jej deficytem niż stabilną demokracją. To demokracja grup interesu, a nie demokracja obywateli. Obok praw obywatelskich i praw mniejszości, istnieją też wartości, które są uniwersalne dla całej ludzkości. Obok prawa do wolności i własności są też prawa do godności, sprawiedliwości, bezpieczeństwa i równego traktowania.

Ludzie którzy wyszli na ulice, upominając się o te prawa, protestowali dlatego, bo ich normalny dzień stał się nie do zniesienia. Więc jak można myśleć o jutrze, jak nawet nie da się nic zaplanować? To nie jest pytanie z serii „jak żyć”, raczej „dlaczego” ? Jest to pytanie o sens samego życia. Jest pełno poradników psychologicznych, które odpowiadają na pytanie „jak być szczęśliwym”? Problem w tym, że mało jest takich „jak żyć godnie”? Zarówno młodzi Amerykanie oraz Arabowie zaczęli zadawać sobie te pytania. Zadają je sobie również mieszkańcy Europy.

Jedynym z nielicznych polityków, który miał wątpliwości, czy współczesny zglobalizowany świat podąża w dobrym kierunku był Vaclav Havel. To on twierdził, że każda dziedzina, którą zajmuje się człowiek, powinna zawierać aspekt duchowy. Niestety, nasza cywilizacja wspięła się Mt. Everest materializmu i konsumpcjonizmu. Wyżej się już wejść nie da. Pozostaje jedynie zejście w dół, do samego źródła człowieczeństwa.

Piotr Wildanger

Zdjęcie: kadr z filmu „Czas oburzenia” reż. T. Gatlif, USA, 2012. Na podstawie eseju S. Hessela, o tym samym tytule. Napis z francuskiego „Oburzajcie się!” Źródło: www.cinemotions.com

Atrakcyjne centrum – być albo nie być dla Łodzi :)

Nowe Centrum Łodzi nie jest inwestycyjnym kaprysem, lecz koniecznym działaniem, by miasto odzyskało funkcjonalne i tętniące życiem śródmieście. Potrzebujemy nowej, prawdziwie wielkomiejskiej dzielnicy, która wydźwignie łódzkie centrum z marazmu i nada mu impuls rozwojowy. Budując NCŁ, Łódź nie tworzy jedynie atrakcji turystycznej, lecz spektakularnie ratuje swój metropolitalny charakter.

W rozwiniętych miastach życie w centrum jest przywilejem wiążącym się z prestiżem, określonym stylem życia, możliwością korzystania z różnorodnych funkcji miasta. Naszym – jako Urzędu Miasta – zadaniem jest przywrócenie takiego stanu także w Łodzi. Dziś zdegradowane społecznie, technicznie i ekonomicznie centrum kojarzone z bezrobociem, biedą i przestępczością przestało być pożądaną lokalizacją do życia dla młodych łodzian z klasy średniej. To właśnie przedstawiciele grupy wiekowej 30–45 najtłumniej uciekają stąd na obrzeża miasta lub do ościennych gmin, napędzając ujemne saldo migracji. Jednocześnie zestawienie miejskich danych dotyczących konsumpcji i przychodów do budżetu wskazuje, że ci „uciekinierzy” wciąż pragną być i są aktywnymi uczestnikami metropolii. Jako klasa średnia, preferująca dojazdy transportem indywidualnym, korzystają z łódzkiej sieci dróg i poprzez rosnące zapotrzebowanie na miejsca parkingowe zabierają przestrzeń pieszym. Tym samym, niestety, zwiększają zanieczyszczenie powietrza. Przyczyniają się do procesu rozlewania się miasta, który skutkuje wzrostem kosztów budowy sieci drogowej, energetycznej, kanalizacyjnej. Na miejsce spędzania czasu wolnego najchętniej wybierają substytuty prawdziwego miasta, na przykład w postaci centrów handlowych. Doskonałym przykładem takiej miejskiej protezy jest Manufaktura, która przyciąga miliony odbiorców rocznie, oferując układ symulujący ulice, z zadbaną przestrzenią publiczną i rynkiem.

Powstrzymanie podmiejskiego exodusu jest najważniejszym zadaniem dla miasta w najbliższej przyszłości, jeżeli nie chce ono powtórzyć scenariusza wielu miast amerykańskich, gdzie obserwowaliśmy proces upadku centrów miast kosztem rozwoju przedmieść. Konieczne jest zdecydowane działanie w zakresie modelowej rewitalizacji śródmieścia. Podstawowa potrzeba to wykreowanie atrakcyjnej, bezpiecznej i komfortowej przestrzeni, której nie będziemy się wstydzić lub bać, w której będziemy chcieli przebywać i mieszkać. Łódź rozpoczęła konsekwentną realizację tego procesu. Jego kluczowym elementem jest przebudowa 100 ha objętych programem Nowego Centrum Łodzi. Przedsięwzięcie to skupia szereg inwestycji prowadzonych przez magistrat, spółki kolejowe i inwestorów prywatnych. To prawdopodobnie największe wyzwanie urbanistyczno-inwestycyjne w historii miasta.

Kilka nieodkrytych prawd o Łodzi

Jednym z największych skarbów Łodzi jest jej unikalny krajobraz architektoniczny i urbanistyczny. Liczby mówią za siebie. W strefie wielkomiejskiej znajduje się ponad 27 pałaców, 47 willi, mniej więcej 300 fabryk, a także 3800 historycznych, eklektycznych oraz secesyjnych kamienic frontowych z przełomu XIX i XX w., z niespotykaną nigdzie indziej różnorodnością elewacji i artyzmem detali. Te budowle są symbolami wielonarodowej oraz wielowyznaniowej Łodzi i czynią ją miastem wyjątkowym w skali Europy. Jednocześnie zabytkowe budynki uległy znacznej degradacji w epoce PRL-u, gdy jako pozostałość po fabrykanckim kapitalizmie stały się solą w oku komunistycznych decydentów. Po roku 1989 podejmowano, niestety, jedynie bardzo ograniczone próby remontów, których w żadnym wypadku nie można określić mianem rewitalizacji. Dziś spośród wszystkich kamienic w strefie wielkomiejskiej 15 proc. nadaje się tylko do rozbiórki, a 50 proc. jest w złym stanie technicznym, mogącym wykluczać ekonomiczną opłacalność kapitalnego remontu. Pogarszające się warunki bytowania sprawiły, że elity i klasa średnia masowo opuściły śródmieście.

Prawdopodobnie właśnie dlatego w zbiorowej opinii centrum Łodzi stało się miejscem nieatrakcyjnym. Wskazują na to między innymi opublikowane w listopadzie 2013 r. w „Gazecie Wyborczej” wyniki rankingu atrakcyjności polskich miast, oparte na badaniu opinii reprezentatywnych grup mieszkańców 23 największych miejscowości. Zbiorowy indeks jakości życia w skali od 1 do 6 dla Łodzi wyniósł 3,81 (przy ogólnopolskiej średniej 4,49). Spośród badanych to łodzianie najniżej ocenili swoje poczucie bezpieczeństwa oraz estetykę miasta, a stan łódzkich ulic zajął drugie miejsce od końca. Co prawda badania socjologów z Uniwersytetu Łódzkiego potwierdzają istnienie w obrębie śródmieścia 12 enklaw dziedziczonej biedy, a dane GUS-u donoszą, że Łódź posiada drugi najwyższy wskaźnik bezrobocia wśród miast wojewódzkich (12,2% w październiku 2013 r.) oraz najkrótszą średnią długość życia, lecz dane statystyczne dotyczące przestępczości wskazują jednak na to, że Łódź jest dziś miastem stosunkowo bezpiecznym, zwłaszcza na tle największych polskich miast. Liczba przestępstw spada i jest niższa w przeliczeniu na jednego mieszkańca niż w Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu czy Katowicach.

W dyskusji o przyszłości Łodzi często przywoływane są niepokojące dane demograficzne, wskazujące na masową depopulację niegdyś drugiego, a dziś już trzeciego pod względem liczby ludności miasta w Polsce. Wpływ na to zjawisko w niewielkim stopniu mają migracje, które odbywają się głównie w obrębie aglomeracji łódzkiej, a w większej mierze ujemny przyrost naturalny. Według prognoz Łódź ma w najbliższych latach charakteryzować się najszybszym tempem spadku liczby ludności wśród największych polskich miast i z 720 tys. mieszkańców obecnie skurczyć się do zaledwie 605 tys. w roku 2030. Jednak szacunki te oparte są jedynie na corocznym bilansie ludnościowych zysków i strat. Trend napływu ludności bardzo łatwo może ulec odwróceniu. Już dziś Łódź masowo przyciąga młodych ludzi, głównie za sprawą bogatej oferty akademickiej. Studia na łódzkich uczelniach co roku zaczyna blisko 100 tys. osób. Wiele z nich zostaje tu na stałe. Wiąże się to z faktem, że dziś Łódź jest dobrym miastem na start w karierze zawodowej i działalności biznesowej, za sprawą rozwoju sektora BPO, niskich kosztów prowadzenia działalności, dostępu do wykwalifikowanej kadry, programów pomocowych i centralnego położenia. Sytuacja na lokalnym rynku pracy, pomimo wysokiego bezrobocia, ujawnia bezcenny ludzki kapitał, który kształtują jednostki twórcze i przedsiębiorcze, realizujące się w biznesie i przemysłach kreatywnych. Miasto dostrzega ich niezbędną rolę w ukierunkowaniu ekonomicznego i społecznego rozwoju Łodzi.

Niezwykły potencjał kulturowy w postaci unikalnego dziedzictwa architektoniczno-urbanistycznego oraz wykształcony, twórczy i innowacyjny kapitał ludzki to baza, na której planujemy budować nowy charakter łódzkiego śródmieścia, ponieważ zdajemy sobie sprawę, że nie ma silnego miasta bez silnego centrum.

Rozwój do środka receptą na kryzys miast

Dziś walka o odnowę śródmieścia to nie tylko strategiczny postulat mający zwiększyć atrakcyjność miasta. To sztandar, pod którym Łódź musi stoczyć prawdziwą walkę o mieszkańców. Wpisujemy się tym samym w ogólnoświatowy trend obecny w państwach rozwiniętych, zmierzający do naprawy modernistycznych defektów i oparty na koncepcji rozwoju miasta „do wewnątrz” jako alternatywie dla suburbanizacji. Cel, zgodny ze wspieraną przez Unię Europejską doktryną zrównoważonego rozwoju, realizowany jest za pomocą takich narzędzi jak: zagęszczanie zabudowy i wypełnianie pustych miejsc w strefie wielkomiejskiej, ożywianie zdegradowanych terenów przy jednoczesnej ochronie dziedzictwa architektonicznego, podnoszenie jakości życia społecznego, estetyki i wizerunku miasta poprzez wymieszanie funkcji, efektywne powiązanie przestrzeni publicznych czy ułatwianie mobilności mieszkańców w ramach miasta. Nadrzędnym celem staje się ochrona środowiska i jego zasobów. Miasta rewitalizowane według tego wzorca stawiają na transport zbiorowy, komunikację rowerową, wyłączanie fragmentów ulic z ruchu samochodowego, tworzenie terenów zielonych, lokalizowanie najważniejszych dla mieszkańców funkcji na jak najmniejszym obszarze.

Na początku 2013 r. przyjęto „Strategię przestrzennego rozwoju Łodzi”. Zakłada ona wyznaczenie strefy wielkomiejskiej i skoncentrowanie wysiłków urbanistycznych na zagęszczaniu miasta. Wielkie inwestycje, takie jak remont Piotrkowskiej i innych ulic w śródmieściu czy program remontowy „Mia100 Kamienic” wpisują się w działania mające na celu przywrócenie należnego statusu łódzkiemu centrum. Największym wyzwaniem, które Łódź stawia przed sobą w zakresie wykreowania nowej jakości życia w śródmieściu, jest program Nowego Centrum Łodzi.

Dlaczego właśnie tutaj?

Kwartał ulic Piotrkowska–Narutowicza–Kopcińskiego–Tuwima ma centralne znaczenie nie tylko za sprawą lokalizacji w geometrycznym środku Łodzi. To obszar o historycznym znaczeniu dla rozwoju miasta, w którym od początku lokowane były kluczowe miejskie funkcje. Istniejące w NCŁ ulice i budynki pamiętają lata świetności Łodzi Przemysłowej XIX w. Zwarta zabudowa sąsiadowała z węzłem przeładunkowym na dworcu kolejowym oraz z pierwszą łódzką elektrownią. Na przestrzeni ostatnich 100 lat ta część Łodzi była przynajmniej dwukrotnie wybierana na miejsce dużych projektów urbanistycznych. W międzywojniu swoją koncepcję tego obszaru przygotował architekt miejski Adolf Goldberg. Opierał się przy tym na stworzonym przez siebie „Schemacie nowoczesnego zakładania miasta”. Niezrealizowany projekt zakładał budowę dzielnicy o funkcjach reprezentacyjnych z ratuszem, dużym placem, hotelami i prestiżowymi kamienicami, z dworcem cofniętym w kierunku wschodnim. Z kolei w latach 70. powstała modernistyczna koncepcja tzw. „czerwonych kwadratów”, czyli budowy biurowego zagłębia, z którego udało się zrealizować trzy biurowce i Hotel Centrum. W obliczu narastających problemów ekonomicznych, społecznych i infrastrukturalnych miasta również ta okolica sukcesywnie traciła swój metropolitalny wymiar. Smutnym symbolem tego procesu stał się zaniedbany dworzec Łódź Fabryczna, którego ślepe zakończenie uniemożliwiało zdyskontowanie centralnego położenia. Otaczające stację hektary terenów kolejowych i przemysłowych dopełniały obrazu przestrzeni martwej i pozbawionej perspektyw. Jak w soczewce skupiły się na tym terenie największe bolączki centrum Łodzi.

Źródła programu Nowe Centrum Łodzi

W 2006 r. pojawiła się idea, która uwiodła rzesze łodzian swoją spektakularnością. Stworzenie od podstaw wielkomiejskiej dzielnicy kultury i biznesu miało stanowić dla miasta nowy początek, stąd częste wówczas nawiązania do mitu ziemi obiecanej. Zalążkiem była związana z rewitalizacją EC1 wspólna idea założycieli Fundacji Sztuki Świata: Davida Lyncha, Andrzeja Walczaka i Marka Żydowicza, zainicjowana za kadencji prezydenta Jerzego Kropiwnickiego, która w powiązaniu z koncepcjami rewolucji komunikacyjnej w obrębie dworca Łódź Fabryczna została opisana hasłem „operacji na otwartym mieście”. Autorem pierwszej koncepcji zagospodarowania przestrzennego NCŁ był światowej sławy luksemburski urbanista Rob Krier, który w 2007 r. nakreślił podstawy planu z umiejscowieniem dworca Łódź Fabryczna, strefami funkcjonalnymi i siatką ulic oraz centralnym punktem – placem umownie nazwanym Rynkiem Kobro.

Ten schemat, nawiązujący do klasycznych miast, uległ jednak modernistycznemu skrzywieniu. Wizje osób odpowiedzialnych wówczas za projekt zakładały przede wszystkim wypełnienie kwartału publicznymi obiektami kulturalnymi oraz ponadstumetrowymi wieżowcami. Komunikację miały zapewnić szerokie arterie. Łódź chciała zbudować sobie jednocześnie swoje Bilbao i Nowy Jork.

Czy taka wizja rozwoju dzielnicy mogłaby zostać zrealizowana? Zapewne tak, chociaż stanowiłoby to poważne wyzwanie dla budżetu Łodzi. Pytanie jednak, czy byłaby odpowiedzią na główny społeczny i ekonomiczny problem, jaki NCŁ miało rozwiązać, czy stanowiłaby początek rewitalizacji całego śródmieścia? Niestety, uważamy, że nie. To zwyczajnie nie byłoby miasto zachęcające do mieszkania. Jako kwartał skupiony właściwie na dwóch funkcjach (kultura i biznes) stanowiłoby kolejną zamkniętą przestrzennie strukturę konkurującą z Manufakturą i wymierającą w nocy, w niedziele i święta. Projekt przemawiał jednak do łodzian czytelnym przekazem. Tym można tłumaczyć pojawiające się dziś kuriozalne opinie o porażce całej koncepcji NCŁ.

Idea projektu musiała wyewoluować, by nie ignorować oczekiwań mieszkańców. A te, jak uczy doświadczenie, dotyczą kwestii namacalnych i codziennych. Dostępność komunikacyjna, miejsca pracy, estetyczne otoczenie z wysokiej klasy architekturą i przestrzeniami publicznymi, bezpieczeństwo, atrakcyjne tereny zielone, bogata oferta spędzania czasu wolnego – to prawdziwe potrzeby mieszkańców nowoczesnej metropolii. Dlatego sama narracja o nowym otwarciu w dziejach miasta nie wystarczy, by zmienić opinię łodzian i zachęcić ich do życia w centrum.

baza1_1370423948

Cel przedsięwzięcia – miasto o ludzkiej skali

Zmiany w podejściu do myślenia o programie NCŁ związane są z działaniami prezydent Hanny Zdanowskiej. To za jej kadencji powołany został do życia Zarząd Nowego Centrum Łodzi, a prace nad projektem zostały ukierunkowane na opracowanie wizji dla całego terenu. Pozostając wierni koncepcji budowy wielkomiejskiej dzielnicy, zdecydowanie zmieniamy filozofię jej realizacji. Nasze myślenie bliskie jest teoretykom takim jak Jane Jacobs, Léon Krier czy Jan Gehl, których koncepcje charakteryzują się nawrotem do tradycyjnej, historycznej kompozycji miast. Negując idee modernistyczne, znane z twórczości takich architektów jak Le Corbusier czy Oscar Niemeyer, ignorujące kontekst historyczny, urbanistyczny, społeczny i ekonomiczny, skłaniamy się ku podejściu prezentowanemu przez szkołę Nowego Urbanizmu, której założenia są współcześnie najważniejszymi narzędziami rewitalizacji. Szkoła ta propaguje kompleksową rewitalizację centrów miast i zwiększanie ich atrakcyjności (wielofunkcyjności), opowiada się za odwrotem od zasiedlania przedmieść, wprowadzaniem stref uspokojonego ruchu i stref pieszych w miejsce rozcinających miasta dróg szybkiego ruchu, a także postuluje modernizację i budowę sprawnych sieci komunikacji publicznej kosztem marginalizacji użycia samochodów.

Podstawowe zadanie, jakie przed sobą stawiamy, to wykreowanie przyjaznej i atrakcyjnej przestrzeni z wielofunkcyjnym „dobrym sąsiedztwem”, w maksymalnym stopniu zachęcającej mieszkańców do korzystania z niej przez całą dobę i stanowiącej integralną część łódzkiego śródmieścia. Cel ten chcemy osiągnąć poprzez stworzenie bezpiecznych i atrakcyjnych przestrzeni publicznych, twórcze wykorzystanie unikatowej, zabytkowej tkanki urbanistycznej przełomu XIX i XX w., wprowadzenie nowych funkcji na tereny poprzemysłowe i kolejowe, zachowanie istotnych elementów stanowiących o tożsamości i historii tego obszaru oraz rewitalizację kwartałów zabudowy wielkomiejskiej. Rezygnujemy z przeskalowanej architektury i rozbudowanego układu drogowego – elementów, które w codziennym życiu stają się przytłaczające. NCŁ ma być miejscem, gdzie ludzie będą mieszkać, pracować i spędzać czas wolny.

W poszukiwaniu idealnej recepty na funkcjonalność NCŁ nie zdaliśmy się na intuicję. Firma doradcza Deloitte opracowała dla nas katalog europejskich miast benchmarków podobnych do Łodzi, które potrafiły wykorzystać pozytywne trendy w rozwoju i w których mieszkańcy uznają, że komfort życia jest najwyższy. To między innymi Manchester, Lyon, Stuttgart czy Lipsk. Na podstawie ich doświadczeń w przekształcaniu miejskich centrów badamy, jakie funkcje i w jakich proporcjach powinny zagościć w NCŁ. Wiemy, że nie możemy sobie pozwolić na zdominowanie tego terenu przez ich ograniczoną liczbę. By kwartał rzeczywiście żył przez całą dobę, musi oferować pełen wachlarz codziennych ludzkich aktywności, takich jak mieszkanie, praca, spędzanie czasu wolnego na zakupach, korzystaniu z kultury czy rekreacji.

Szczególny nacisk kładziemy na przestrzeń publiczną. W otoczeniu dworca Łódź Fabryczna powstaną dwa nowe place, w tym Rynek Kobro – symboliczne serce NCŁ – oraz pasaż Knychalskiego. Atrakcyjne tereny zielone to między innymi park Moniuszki oraz błonia przy wschodnim wejściu do dworca.

W ramach programu zbudujemy lub przebudujemy 9 km spośród 12,5 km wszystkich istniejących lub planowanych dróg. Dodatkowo wyremontowane zostanie 0,7 km spośród 3 km istniejących torowisk tramwajowych oraz powstanie 1,75 km zupełnie nowych torowisk. Tramwaj powróci przed budynek dworca, a także na ulicę Tramwajową. Ulica Kilińskiego zostanie zwężona i dedykowana komunikacji miejskiej. Powstanie zupełnie nowy system dróg wiążących NCŁ z ulicą Piotrkowską. Na większości ulic priorytet uzyskają piesi.

Za sprawą multimodalnego węzła Łódź Fabryczna nowa dzielnica stanie się miejscem o doskonałej dostępności komunikacyjnej. Budowa tunelu średnicowego, planowana do roku 2020, otworzy zupełnie nowe możliwości, zasilając NCŁ potokami ludzi z Polski i z regionu łódzkiego, w czym ma pomóc realizowany przez Województwo Łódzkie projekt Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej. Dostępność komunikacyjna w połączeniu z prowadzoną modernizacją linii kolejowej Warszawa–Łódź, mającej skrócić podróż między tymi miastami do niewiele ponad godziny, stanowi także nową perspektywę w zakresie budowy duopolis. Dotychczas dyskusja na ten temat często skupiała się na podkreślaniu zagrożeń dla Łodzi, która miałaby stać się sypialnią stolicy, wydrenowaną z wartościowych pracowników. Dla nas ta bliskość to szansa na wykreowanie ośrodka o największym w centralnej Europie potencjale ekonomicznym. W swojej bliskości powinniśmy być dla siebie komplementarni, a nie konkurencyjni. Wierzymy, że warszawianie pracujący w Łodzi przestaną być egzotycznym wyjątkiem.

Chcemy, by było to centrum spraw życiowych ludzi młodych, kreatywnych, przedsiębiorczych; by swoje miejsce znaleźli tutaj rodzice z dzieckiem, informatyk, przedsiębiorca, student, łodzianin pracujący w warszawskiej korporacji; by Łódzka Kolej Aglomeracyjna codziennie w komfortowych warunkach dowoziła tutaj mieszkańców Zgierza, Konstantynowa i Pabianic.

Te ambitne plany powstają w pełnej szacunku relacji do łódzkiego śródmieścia, które wymaga ratunku, ale nie poprzez negację. NCŁ nie może być „miastem w mieście”, musi wpasować się w istniejącą tkankę architektoniczną i urbanistyczną oraz kontekst ekonomiczny. Właśnie dlatego proces powiązania kwartału z otaczającymi go obszarami nazwaliśmy „zszywaniem miasta”. Kluczowym elementem staje się wprowadzenie pod ziemię linii kolejowej, która przez lata była barierą przestrzenną na planie Łodzi. Na obszarze objętym projektem ze szczególną troską podchodzimy do obiektów zabytkowych, które pozostaną łącznikiem pomiędzy tradycją i nowoczesnością. Nowa dzielnica ma stać się kołem zamachowym rewitalizacji kolejnych kwartałów. Miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego dla NCŁ przywrócą historyczne linie zabudowy, zagęszczając urbanistyczną strukturę, która w wyniku modernistycznych planów z lat 70. uległa negatywnym przeobrażeniom. Wprowadzimy zaledwie kilka uzasadnionych dominant przestrzennych. O tym, jak ważne jest dla nas poszanowanie kontekstu łódzkiego śródmieścia, niech świadczy fakt, z którego jesteśmy szczególni dumni, że nawet Daniel Libeskind, jeden z najważniejszych architektów na świecie, zazwyczaj określający swoimi projektami kontekst otoczenia, przygotowując koncepcję Bramy Miasta, gotowy był dostosować się do istniejących wytycznych.

Filary programu

Niezmienione pozostały kluczowe elementy programu. Zagospodarowanie NCŁ nadal prowadzone jest na podstawie koncepcji urbanistycznej Roba Kriera. To on był autorem wciąż obowiązujących miastotwórczych założeń Bramy Miasta, Rynku Kobro i osi ul. Knychalskiego, biegnącej od placu im. Henryka Dąbrowskiego do ul. Targowej. W zaawansowanej fazie budowy są: węzeł komunikacyjny Łódź Fabryczna oraz rewitalizacja elektrociepłowni EC1 – czyli obiekty, które zainicjowały ideę NCŁ.

Wokół Łodzi Fabrycznej, którą budują wspólnie Miasto Łódź, PKP PLK SA i PKP SA, skupi się infrastruktura komunikacyjna NCŁ. Podziemny dworzec zaprojektowany został jako element korytarza planowanej linii Kolei Dużych Prędkości, mającej połączyć Warszawę, Łódź, Poznań i Wrocław. Wprowadzenie linii kolejowej pod ziemię jest niezbędne, by możliwa stała się zabudowa na poziomie 0 oraz by łódzki węzeł kolejowy po raz pierwszy w historii stał się otwarty na świat. Zlikwidowane zostanie ślepe zakończenie torów. Dzięki budowie tunelu średnicowego w kierunku stacji Łódź Kaliska Łódź Fabryczna stanie się dworcem przelotowym, w pełni funkcjonalnym i multimodalnym węzłem przesiadkowym dla Łodzi i regionu, łączącym w jednym miejscu transport kolejowy (aglomeracyjny i konwencjonalny), autobusową komunikację dalekobieżną, komunikację miejską oraz prywatny transport samochodowy. Ta warta blisko 1,8 mld zł inwestycja jest jednym z największych realizowanych obecnie wspólnie przez kolej i samorząd terytorialny projektów w Europie.

Kompleks elektrociepłowni EC1 za ponad 300 mln zł przekształcany jest w centrum kulturalno-edukacyjne. Obiekt EC1 Wschód pomieści Centrum Sztuki Filmowej oraz unikalne funkcje kulturalno-artystyczne, m.in. planetarium, kino 3D, galerię, teatr dźwięku, siedziby instytucji kulturalnych, sale seminaryjne i warsztatowe. W budynkach EC1 Zachód powstanie interaktywne Centrum Nauki i Techniki, które będzie ośrodkiem ekspozycyjno-edukacyjno-rekreacyjnym. We wnętrzach, w których zachowano oryginalne wyposażenie, powstaną trzy „Ścieżki Edukacyjne”: ścieżka energetyczna, ścieżka historii cywilizacji i nauki oraz ścieżka „Mikroświat–Makroświat”.

Do duetu publicznych inwestycji właśnie dołączył trzeci niezbędny element – udział inwestorów prywatnych. W grudniu 2013 r. na terenie objętym programem NCŁ Łódź sprzedała najdroższą działkę w swojej historii. Za ponad 40 mln zł spółka Brama LDZ, założona przez łódzkie firmy Atlas i Budomal, kupiła teren przy ul. Kilińskiego w bezpośrednim sąsiedztwie dworca Łódź Fabryczna i EC1. Biurowiec o nowatorskiej bryle zaprojektowany przez urodzonego w Łodzi „starchitekta” Daniela Libeskinda będzie symbolicznym portalem łączącym Nowe Centrum z historycznym śródmieściem. To pierwszy teren sprzedany prywatnemu inwestorowi w kwartale NCŁ. Koszt tej inwestycji szacowany jest na ponad 200 mln zł. Projekt Bramy Miasta zakłada utworzenie 3,8 tys. miejsc pracy. We współpracy z PKP SA opracowywana jest koncepcja koordynacyjna dla terenu umownie nazywanego Specjalną Strefą Kultury, zlokalizowanego pomiędzy EC1, Bramą Miasta i dworcem Łódź Fabryczna. Ten uwolniony dzięki ulokowaniu pod ziemią stacji kolejowej teren inwestycyjny o powierzchni blisko 6 ha będzie jednym z najbardziej prestiżowych miejsc w mieście z centralną rolą nowo projektowanego rynku miejskiego.

Zarządzanie projektem

Skala całego przedsięwzięcia jest spektakularna. Jego aktualny zakres to aż 51 projektów, których wartość już w tym momencie wynosi blisko 5 mld zł. Ta skomplikowana operacja wiąże z sobą aż 112 interesariuszy: ministerstwa, spółki kolejowe, jednostki Urzędu Miasta Łodzi, spółki handlowe i jednostki organizacyjne UMŁ, Urzędu Marszałkowskiego, Łódzki Urząd Wojewódzki oraz przedsiębiorstwa, fundacje i inne podmioty.

Tak ogromne przedsięwzięcie bez odpowiedniego zarządzania może zostać łatwo zniweczone. Każdy jego element wymaga specyficznego podejścia opartego między innymi na współpracy, determinacji, zastosowaniu narzędzi biznesowych. Jeden szczegół jest w stanie wpłynąć na kształt całej inicjatywy, dlatego wszystkie elementy wymagają ciągłego monitorowania. To zbliża sposób realizacji tego przedsięwzięcia do modelu korporacyjnego. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że cała operacja toczy się na żywym organizmie, jakim jest funkcjonujące miasto. Nie mamy komfortu, jaki mieli moderniści planujący nowe dzielnice na ugorach lub zrównanych z ziemią zabytkowych kwartałach. Jednocześnie nie powielamy ich błędów.

Projekt od początku rozumiany był jako publiczny w ograniczonym zakresie. Miasto pełni w nim klasyczną funkcję nocnego stróża, sterując planem miejscowym, własnością, strategią rozwoju funkcji. Ograniczamy swoją działalność do takich elementów jak określenie ładu urbanistycznego, uporządkowanie stanów prawnych nieruchomości, a następnie ich sprzedaż w ramach określonej koncepcji urbanistycznej, zapewnienie infrastruktury komunikacyjnej, zadbanie o przestrzenie publiczne, zapewnienie oferty kulturalnej i wysokiej jakości usług publicznych oraz bezpieczeństwa.

Komfort życia w centrum

Aktualnie na dworcu Łódź Fabryczna wylewane są hektolitry betonu, w EC1 trwają prace wykończeniowe, a za działkę, na której stanie Brama Miasta, wpłynęła pierwsza rata płatności. Te największe i najważniejsze inwestycje NCŁ mają ściśle określone harmonogramy. Do końca 2015 r. przyjmiemy Miejscowe Plany Zagospodarowania Przestrzennego dla całego kwartału Piotrkowska–Narutowicza–Kopcińskiego–Tuwima. Tym samym zamkniemy etap planistyczny, a także zakończymy główne przedsięwzięcia inwestycyjne. Przejdziemy do pełnej wyzwań dyskusji na temat miękkich czynników, czyli tego, co dotyczy każdego z mieszkańców i odbiorców NCŁ: bezpieczeństwa, wypełnienia przestrzeni publicznej, projektowania małej architektury i zieleni. Miasto musi podjąć ten temat, by w toku realizacji projektu móc reagować na bieżąco, tak by oczekiwania mieszkańców zostały w pełni zrealizowane.

Przez wiele lat nawet wśród lokalnych patriotów dominowało podejście, że Łódź kocha się nie za jej największe przymioty, lecz pomimo jej największych wad. Już wkrótce taka opinia straci sens. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z naszymi założeniami, o ogromnym wyzwaniu, jakiego podjęła się Łódź, będzie głośno na całym świecie. Stałoby się tak za sprawą wystawy International Expo poświęconej zagadnieniu rewitalizacji miast, o której organizację rozpoczęliśmy starania. Potencjalnego sukcesu dopatrujemy się przede wszystkim w tym, że program NCŁ ma modelowy charakter jako rozwiązanie kluczowych problemów blokujących rozwój Łodzi, z którymi borykają się także inne europejskie miasta poprzemysłowe. Dzięki jego prawidłowej realizacji mamy szansę stać się miastem symbolem rewitalizacji.

Te ambitne założenia idą w parze z nadzieją na spełnienie oczekiwań mieszkańców. Chcielibyśmy, by w zakresie realizacji ich podstawowych potrzeb wreszcie zapanowała normalność. Spokojne i komfortowe życie nie musi być równoznaczne z ucieczką poza miasto. Chcemy udowodnić, że jest możliwe także w centrum. Nowa jakość będzie promieniować na kolejne obszary strefy wielkomiejskiej. Wierzymy, że za kilka lat, po opublikowaniu wyników kolejnego rankingu atrakcyjności miast, każdy łodzianin będzie mógł powiedzieć, że jest ze swojego miasta dumny.

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Z ronda Dmowskiego na rondo Leminga :)

Wiadomości, jakie otrzymujemy o stanie państwa w poszczególnych obszarach jego działania, nie napawają optymizmem. Każdy z wielkich programów państwowych prędzej czy później staje się własną karykaturą. Budujemy jedne z droższych autostrad w Europie, a ich wykonawcy upadają. Wielkim nakładem zbudowaliśmy stadiony, a tu w jednym dach się nie zamknął, inny w zasadzie już bankrutuje (idąc w ślady firm, które go budowały). Finansowana z publicznych pieniędzy służba zdrowia od czasu do czasu przypomina nam o swoim istnieniu, na przykład informacjami o faktycznym bankructwie Centrum Zdrowia Dziecka. Przy okazji dowiadujemy się, że rozliczenie usług wysoko specjalizowanych – wymagających i drogiego sprzętu, i specjalistycznej kadry –  odbywa się według takiego samego punktu przeliczeniowego co wizyta w przychodni. Czy trzeba być specjalistą od ekonomiki służby zdrowia, żeby wiedzieć, że to nie ta sama usługa? Takie przykłady można mnożyć w nieskończoność, w każdej dowolnej dziedzinie życia sterowanego przez państwo mamy do czynienia ze zjawiskami dziwnymi, niezrozumiałymi lub po prostu skandalicznymi.

http://www.flickr.com/photos/rh2ox/6385997945/sizes/m/
by r2hox

Reakcje mainstreamowych polityków są zawsze takie same i obrzydliwie wręcz przewidywalne. PO powie: „Problem zaczął się w czasach PiS-u, a poza tym łatwo krytykować, jeśli się nie zna obiektywnych trudności, z jakimi musimy się zmagać, a pozostajemy przecież zieloną wyspą wzrostu  w morzu światowego kryzysu”, PiS: „Właśnie na naszych oczach bankrutuje państwo Tuska”, SLD: „Kiedy rządził Sojusz Lewicy Demokratycznej, a premierem był Leszek Miller takie problemy załatwialiśmy od ręki”, Ruch Palikota: „Wzywamy Donalda Tuska do zerwania koalicji z PSL-em – poprzemy rząd bez PSL-u i rozwiążemy wspólnie wszystkie problemy”. PSL zaś pokaże w telewizji sfinksowe oblicze Waldemara Pawlaka. Jeden obraz zamiast stu słów. Sprawdźcie mnie proszę, słuchając komentarzy polityków na dowolnym kanale informacyjnym w dowolnej sprawie.

Problem tylko w tym, że dla mnie, obywatela, te komentarze nie wnoszą niczego, polityczny ping-pong nie zmienia faktu, że mamy państwo niesprawne bez względu na nazwisko premiera.

Jakkolwiek zabawnie to zabrzmi w moim – zdeklarowanego zwolennika państwa minimalnego – wydaniu, przeraża mnie zupełny państwa brak. Ono istnieje, owszem, ściąga podatki i jest wielkim pracodawcą, ale masy urzędnicze nie stanowią jeszcze aparatu państwowego. Państwo polskie potrzebuje biurokracji – w tym dobrym znaczeniu, czyli aparatu urzędniczego obsługującego obywatela i realizującego zadania państwowe. Tymczasem aparat taki nie istnieje. Składają się na to z grubsza dwie przyczyny.

Gdzie jest państwo?

Pierwsza to brak jasnego określenia zadań państwa w poszczególnych dziedzinach i precyzyjnego określenia odpowiedzialności za realizację określonego zadania konkretnej struktury. Przykład z samej góry – kto zna kryterium, według którego nadzór nad przedsiębiorstwami państwowymi lub przedsiębiorstwami z udziałem państwa dzielą Ministerstwo Gospodarki i Ministerstwo Skarbu Państwa? Pierwotnie wyznacznikiem miały być cele prywatyzacyjne (te przedsiębiorstwa, które miały pozostać państwowe, leżały w gestii Ministerstwa Gospodarki). Jak wyczytałem w „Polityce” przed kilkoma tygodniami, w praktyce czynnikiem o tym decydującym jest nazwisko ministra i przepychanki Waldemara Pawlaka z ministrami z PO. Jak można prowadzić spójną politykę energetyczną, jeśli kontrakty gazowe z Rosją negocjował jeden resort, z Kuwejtem drugi (zorientowani twierdzą, że oba bez porozumienia z sobą), a na koniec wkroczył trzeci (MSZ), działając w tajemnicy na rzecz renegocjacji kontraktu z Gazpromem. Trudno znaleźć w tym jakąś politykę państwową – raczej mamy do czynienia z wypadkową różnych resortowych wektorów działań. Powiedzmy, że dla obywatela to abstrakcja (choć warto wspomnieć, że to my płacimy za ten gaz), wejdźmy więc w codzienność. Konia z rzędem temu, kto zna zakres świadczeń medycznych należnych obywatelowi opłacającemu składki NFZ. Pytany kiedyś przeze mnie wysoki funkcjonariusz funduszu odpowiedział pewnym siebie głosem: „Jak to jaki zakres? Pełen zakres!”. Co znaczy „pełen zakres”, jeśli ja co chwilę dostaję prośbę od fundacji czy stowarzyszeń o donację na leczenie czy rehabilitację osoby, której leczenie nie jest objęte systemem? Co znaczy „pełen zakres”, jeśli co kilka miesięcy toczy się publiczna kłótnia o zmiany na liście leków refundowanych? Co znaczy „płatna ze środków publicznych edukacja”, skoro boom statystyczny ludzi z tzw. wyższym wykształceniem zawdzięczamy w pełni finansowanym z kieszeni ich rodziców studiom na Wyższych Szkołach Tego i Owego oraz Wszystkiego Najlepszego (sami studenci tak je nazywają)? Na wielu z  tych „uczelni” produkuje się dyplomowanych bezrobotnych za zupełnie  prywatne pieniądze. Przykład z przedszkolami, które przeplatają godziny finansowane ze środków publicznych z godzinami opłacanymi fakultatywnie przez rodziców, tak by zmusić wszystkich do płacenia, to kolejny problem z tej serii.

Nie piszę tego wszystkiego, by podnieść socjalny lament i domagać się pełnego finansowania służby zdrowia, edukacji i całej reszty z kasy publicznej. Podaję te przykłady, żeby wskazać, że nasze państwo, nasza umowa społeczna nie działają. A przecież w tej umowie jesteśmy my – obywatele i podatnicy, składający się na organizację tych sfer, które w naszym powszechnym mniemaniu są nie do załatwienia indywidualnie. W naszym państwie nie wiadomo tak naprawdę, co otrzymujemy w zamian za wypełnianie obywatelskich obowiązków związanych z daninami. Mam wrażenie, że w jednych sferach udajemy, że coś jest finansowane publicznie (edukacja), w innych przerzucamy obowiązki socjalne do prywatnych obciążeń (mieszkaniówka w prywatnych kamienicach), w jeszcze innych zaś nieustająco „rolujemy” długi (system emerytalny). Żyjemy w fikcji.

Gdzie są politycy?

W fikcji żyje, z fikcji żyje i fikcję dla własnej radości utrzymuje druga z praprzyczyn niewydolności państwa – klasa polityczna. Polska klasa polityczna jest wsobna, zamknięta, a ton nadają w niej przedstawiciele pokolenia maszyny do pisania i wielkich budów socjalizmu. Nie piszę tu o żadnej ze stron sceny politycznej – piszę o jej wszystkich uczestnikach bez wyjątku. Młody wiek naszej demokracji, pewna niedojrzałość, system partyjny utrzymywany czynnikiem dotacyjnym, a nie ideowym czy światopoglądowym powoduje jego zaskorupienie i kompletną niewrażliwość na bodźce społeczne. Jedyne bodźce, na jakie partie reagują, to uderzenia maczugami, jakie serwują sobie we własnym gronie. W każdej z partii brakuje naturalnego w dojrzałych demokracjach systemu rotacji elit, gdzie napór innowacyjnych „młodych wilków” wymusza na starych liderach nieustanną czujność i dostosowywanie się do wymogów zmieniających się okoliczności. Nasze elity zastygły w latach 90.,  po drodze mogły zmieniać nazwy partii, opcje, rekonfigurować się – ale zawsze działały w tym samym gronie. W tym czasie Polska zmieniała się dynamicznie – życie społeczne płynęło obok, równolegle do życia politycznego, bogaciliśmy się i modernizowali, nie oglądając na państwo, w czym pomagały nam zaradność i indywidualizm Polaków. Gdyby spróbować przedstawić na wykresach krzywą zmian społecznych i krzywą zmian politycznych, to trudno byłoby dobrać taką skalę, by wartości tego drugiego czynnika były widoczne. Polityka została w tyle. W tyle pozostała też biurokracja. Porównajmy obsługę bankową w 1992 r. z dzisiejszą – przepaść, zmiana totalna, przejście z epoki czeków i wydruków do epoki kart zbliżeniowych i pełnej obsługi online. A teraz porównajmy obsługę w urzędzie przed dwudziestoma laty z dzisiejszą… Różnica jest, ale zauważalnie mniejsza…

Zajmijmy się sferą społeczną i porównajmy liczbę wolnych związków w roku 1992 i liczbę dzieci rodzących się w takich związkach z analogicznymi danymi z 2012 r. Porównajmy prawo stanowione w zakresie regulacji takich zjawisk. Sami sobie nie uświadamiamy, jaką drogę społecznie i gospodarczo pokonaliśmy przez ostatnie 20 lat. I jak bardzo państwo – ze swoimi strukturami i polityką – pozostało w tyle, choć klasa polityczna chętnie przypisuje sobie zasługi modernizacyjne. Podaję przypadkowe przykłady z różnych dziedzin, choć można by to uporządkować według sfer życia i wynik porównania modernizacji społecznej z modernizacją państwa dałby taki sam rezultat. Na koniec tych zestawień wyliczmy dzisiejszych liderów politycznych, którzy nie byli nimi w roku 1992. Jeden Janusz Palikot w 1992 r. pewnie jeszcze zbijał palety lub przymierzał się do produkcji wina. Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Waldemar Pawlak, Leszek Miller… Ile zachodnich demokracji ma tych samych liderów politycznych w roku 2012 co w 1992?

Tak zwani partyjni młodzi to typ zawodowego działacza „od zawsze”. Kleili plakaty, potem nosili za kimś teczki, teraz są posłami, ale praktyczne życie ich omijało. Nie mieli okazji zdobyć know-how, więc i nie zagrożą innowacyjnością swoim liderów. Są ich miniaturowymi kopiami, czasem karykaturami.

Wiem, że zdarzają się wyjątki – jednak na tyle rzadko, że nie są w stanie zmienić ogólnego obrazu. Nie piszę tego, by narzekać na klasę polityczną – w końcu to my w kółko wybieramy tych samych – ale by ją usprawiedliwić. Wierzę, że swoją anachroniczną politykę robią pełni dobrej woli i według swoich umiejętności. Tylko właśnie tych umiejętności i zdolności rozumienia wyzwań współczesności im brakuje. Nawet jeśli któryś z polityków jest zdeterminowany realizować jakiś pomysł – zderza się z podległymi sobie strukturami państwowymi niezdolnymi do działania, których zmienić nie potrafi, bo nie ma pojęcia, jak tę strukturę przebudować.

Trudno mieć za złe politykom, że nie nadążają. Brakuje wewnątrzpartyjnej świeżej konkurencji. Gremialne désintéressement polityką Polaków, zajętych własnymi sprawami, nie wywiera żadnego nacisku. Niski kapitał społeczny i nieistniejąca dotąd samoorganizacja społeczna uwalniają polityków od potencjalnych działań grup interesów, lobbystów społecznych – poza integrystami kościelnymi nikt nie jest zorganizowany w stopniu pozwalającym na skuteczność. W tych cieplarnianych warunkach politycy mogą latami dyskutować sobie o brzozach, sondażach, wzajemnie się znieważać, intrygować.

Zarówno klasa polityczna, jak i biurokracja rozpaczliwie potrzebują fachowców, którzy byliby w stanie zorganizować aparat państwowy w sposób adekwatny do potrzeb. Potrzebujemy ludzi, którzy są w stanie stworzyć zintegrowaną ewidencję obywateli – co kolejne rządy przerasta od kilkunastu lat. Ludzi, którzy są w stanie policzyć obywateli objętych ubezpieczeniem zdrowotnym (według ostatnich doniesień liczba osób o „niejasnym statusie ubezpieczenia” to 4 mln!). Potrzebujemy ludzi, którzy wprowadzą zadaniową kulturę organizacyjną i ergonomię pracy w urzędach. Ludzi, który napiszą naszą umowę społeczną, nadając jej racjonalne kształty, i stworzą aparat do jej wykonywania.  Widzę  takich ludzi w klasie średniej, nazywanej przez prawicowych publicystów lemingami.

Lemingi

Prawicowa publicystyka i blogosfera lubuje się w określaniu pewnej grupy antypisowskich wyborców mianem „lemingów”, bo ponoć te zwierzątka bez szczególnej przyczyny (a właściwie z powodu własnej bezmyślności) skaczą sobie nagle i tłumnie do wody w celu popełnienia samobójstwa.

Na nic tłumaczenia Adama Wajraka, który leminga widział na własne oczy. Disneyowski mit samozagłady tych gryzoni bez powodu silnie porusza wyobraźnię. A gdy dodać do tego jeszcze toyotę auris i smartfon marki Samsung…

Prawicowa publicystyka nie może wybaczyć lemingom, że są głusi na hurrapatriotyczne frustracje Jarosława Kaczyńskiego i Tadeusza Rydzyka i głosują na tych, którzy obiecują im święty spokój. Na tych, którzy nie wymagają, by ciągle pozostawali czujni, z pieśnią narodową na ustach strzegli w imię narodowych kompleksów wciąż zagrożonej czci przed gejami, Żydami, Niemcami i Rosjanami. Nie może im wybaczyć, że zazwyczaj bierni politycznie, w pewnym momencie przeważyli szalę zwycięstwa na stronę PO.

Paradoks polega na tym, że prawica uważa za marsz do samozagłady to, co jest jak najbardziej racjonalnym wyborem i uzasadnioną postawą.

Leming należy do klasy średniej. Tworzy zjawisko w Polsce nowe po przerwie w rozwoju społecznym, jaką zafundował nam PRL. W latach 90. ta powstająca klasa kojarzyła się z zaganianymi facetami w białych skarpetkach założonych do ciemnego garnituru. Od tamtego czasu zmieniło się bardzo wiele. Rozwój sektora usług spowodował zasilenie tej klasy, a obecnie już zdominowanie jej przez dobrze wykształconych profesjonalistów. Dobrze wykształconych – oczywiście nie zgodnie z inteligencko-humanistycznym stereotypem. Studenci uczelni ekonomicznych i prawniczych nie poświęcali czasu analizom teorii samobójstw Kiryłowa z „Biesów” Fiodora Dostojewskiego, omijali też metafizykę „Gry w klasy” Julia Cortázara. Jeśli już, robili to hobbystycznie, nie traktując tych zajęć jako sensu życia. Są za to w stanie błyskawicznie czytać sprawozdania finansowe, przeliczać wskaźniki przepływu pieniądza, stopy zwrotu inwestycji. Znajdą luki w prawie podatkowym. Pokierują dużą strukturą, zracjonalizują koszty. Obserwują konkurencję i wyciągają wnioski z nowych trendów i wynalazków. iPad nie jest dla nich epokowym odkryciem (jak dla większości obdarowanych nim posłów), ale przedłużeniem ręki, narzędziem pracy lub zabawy, które porzucą bez żalu, kiedy pojawi się nowe i lepsze.

Leming to menedżer lub samodzielny przedsiębiorca – w bankowości, IT, w szeroko pojętych usługach. Jest przeciwieństwem wiecznie marudzącego i utyskującego na ojczyzny i swój los przeciętniaka. Ma mentalność zadaniową, wychowany w kulturze korporacyjnej zna wartość czasu, jest nastawiony na sukces. To człowiek sukcesu, zawodowego i osobistego. Zna języki, jest obyty w międzynarodowych korporacjach, nie ma kompleksów. Wie, że ludzi dzieli się na mądrych i głupich, efektywnych i nieudaczników, a nie na Polaków i resztę niedobrego świata. Mieszka i żyje tak samo jak jego korporacyjni koledzy w Niemczech czy Anglii. Nie czuje się od nich gorszy – często ma poczucie wyższości, bo jego start był trudniejszy, jest pierwszym pokoleniem middle class w swojej rodzinie – bo jest pierwszym pokoleniem należącym do tej klasy w Polsce.

Widoczna w publicystyce, szczególnie w blogosferze, niechęć do lemingów to nie tylko polityczna złość prawicy, wynikająca z wyraźnego poparcia przez tych ludzi PO i Bronisława Komorowskiego w swoich okręgach wyborczych (z rekordem w warszawskim Miasteczku Wilanów – szybko ochrzczonym Lemingradem). To klasyczna i naturalna dla polskiego konserwatyzmu niechęć do innych, do obcych. Niechęć ta jako żywo przypomina oświeceniowe spory kontuszowców z pończosznikami. Lemingi pachną tą cudzoziemszczyzną, nowoczesnością, nie golą głowy w czub, nie leżą krzyżem podczas śpiewania patriotycznych pieśni. Są nieprzyzwoicie racjonalni.

Rewolucja, jaka jest nam potrzebna

Całe nasze doświadczenie historyczne wskazuje na to, że kolejne ruchy modernizacyjne prędzej czy później zwyciężają. Przeciwstawianie się im jest naturalnym zadaniem konserwatystów, pozwala złagodzić skutki zmian i przygotować na nie ogół obywateli, jeśli oczywiście opór nie jest bezwzględny. Jeśli wziąć za przykład transformację oświeceniową, zmiany wchodzą ewolucyjnie, metodą kropli drążącej kamień (tu znakomitym przykładem jest Wielka Brytania) lub rewolucyjnie, jak we Francji. Droga zmian jest uzależniona od oporu, na jaki natrafiają – jeśli system jest relatywnie otwarty na innowacje, wchodzą w życie stopniowo, jeśli jest zamknięty – wdzierają się żywiołowo, często potrafią system rozsadzić. Przemiany społeczne w państwach demokratycznych w drugiej połowie XX w. przeprowadzane były ewolucyjnie, wyjątkiem była rewolucja obyczajowa z 1968 r., gdzie elity nie doceniły skali wyzwania. Demokracja z założenia powinna asymilować nowe zjawiska społeczne i w naturalny sposób wprowadzać innowacje do mainstreamu. W dzisiejszej Polsce mechanizm ten nie działa. Dodatkowo każdy kolejny miesiąc, każdy kolejny rok zwiększa odległość pomiędzy dynamicznie rozwijającym się społeczeństwem a zastygłym w bezruchu państwem.

Jeżeli chcemy nowoczesnego, silnego państwa, Polsce potrzebna jest rewolucja. Potrzebna nam potężna zmiana pokoleniowa, ale przede wszystkim jakościowa. Historycznych polityków, którzy swoją miałkość programową przykrywają, udając technokratów, powinniśmy zastąpić technokratami, którzy polityki szybko się nauczą. Potrzebna nam rewolucja lemingów.

Wiem, że ich dotychczasowy udział w życiu publicznym był niewielki i dosyć bierny. Dorabiali się, spełniali swoje marzenia rodzinne i zawodowe. Nie głosowali lub głosowali przeciw awanturom. Ale duża część z nich jest już ustabilizowana – nie walczą o pierwsze mieszkanie, pierwszy samochód – to już mają. Coraz częściej rozglądają się wokół siebie, coraz częściej zauważają, że państwo, w którym żyją, nie jest najlepsze. W przywoływanym wyżej Lemingradzie rekordowe wyniki PO nie dotyczą wyborów do warszawskiej rady dzielnicy Wilanów, bo młodzi „profi” uznali, że PO nie sprawdza się na tym poziomie, i wystawili własną listę, z dużym sukcesem. Kolejna warszawska twierdza PO – Ursynów – jest rządzony przez lokalny komitet. Oczywiście, można powiedzieć „warszawka”. Ale każdy z nowych trendów rodził się w centrach, a nie na peryferiach. Ta warstwa społeczna jest coraz większa, a wbrew forom internetowym coraz więcej Polaków, w pozytywnym snobizmie, do klasy tej aspiruje. Polska prawica bardzo tej grupie pomogła – nic nie integruje tak, jak bezmyślny atak konserwy.

Lemingi to grupa, która do polskiej polityki mogłaby wnieść profesjonalizm, korporacyjną kulturę organizacyjną i zadaniowość. Mogłaby wnieść zdrowy dystans do naszych narodowych kompleksów i fobii. To szansa na skok do modelu społeczeństwa nowoczesnego – opartego nie na wytopie surówki i wydobyciu węgla, ale na kompetencji, innowacyjności i nowych technologiach. Przedstawiciele zrodzonej niedawno klasy średniej zaczynają wyrastać ponad indywidualizm – zaczynają się organizować, zauważać dysonans pomiędzy własnym stylem życia i swoimi aspiracjami a archaicznym państwem. Jest ich coraz więcej, a potencjał modernizacyjny, jaki niosą w sobie, byłby zbawienny dla państwa.

Nie widać dziś szansy na to, by potencjał ten został zaabsorbowany przez którąkolwiek z istniejących sił politycznych. Powstanie zatem nowa siła. Jedyne otwarte w tej sprawie pytania brzmią: „Kiedy?” i „Jak?”. Czas przenieść ciężar polskiej polityki z ronda Dmowskiego na rondo Leminga.

Wizja liberalnej polityki społecznej :)

Kiedy w roku 2010 rozpoczynaliśmy nasz projekt dotyczący rewizji państwa opiekuńczego w Polsce i nazwaliśmy go „liberalną polityką społeczną”, wiele osób było zupełnie zaskoczonych. Dlaczego liberałowie mieliby podejmować taką tematykę? Byliśmy oskarżani, o to, że termin „liberalna polityka społeczna” to oksymoron. Lewicowcy twierdzili, że będziemy mówić tylko o cięciach i redukcji wydatków publicznych. Wielu liberałów zaś widziało w tym projekcie nasz kompromis z budowaniem państwa socjalnego. Jestem przekonany, że nasze dwuletnie działania, których ukoronowaniem jest to właśnie wydanie kwartalnika „Liberté!” w dobitny sposób pokazują, że oskarżenia te były bezpodstawne. Temat polityki społecznej opisywanej i formułowanej z pozycji liberalnych – kojarzonych jedynie z wąsko pojętymi zagadnieniami ekonomicznymi – był do tej pory de facto nieobecny w debacie publicznej. Oddano w tym zakresie pole populistom i etatystom, co było błędem. Nasze działania to zmieniają. Chcemy żyć w społeczeństwie wolnych jednostek. Wolność ta nie oznacza jednak koncentracji tylko na samych sobie. Jak napisał w swoim  tekście dla „Liberté!” prof. Marek Góra, solidarność może iść w parze z liberalizmem: „Wydaje się, że dobrze byłoby przywrócić społeczeństwu neutralną politykę społeczną, czyli taką, która nie jest emanacją polityki, lecz jest solidarnością wolnych ludzi, którzy starają się racjonalnie wyważyć proporcje tego, co lepiej pozostawić indywidualnemu wyborowi, i tego, co lepiej realizować w ramach wspólnoty”. 

Jak więc wyobrażamy sobie liberalną wizję polityki wyrównywania szans w Polsce?  Z pewnością powinna ona zapewniać możliwości rozwoju niezależnie od okoliczności zewnętrznych – pochodzenia, dochodu rodziców, miejsca urodzenia, rasy, płci itd. Jako zwolennicy idei możliwości samorealizacji jednostki, która powinna zależeć od jej indywidualnych chęci i umiejętności, a nie od statusu i urodzenia, uważamy, że obecna sytuacja pozostawia wiele do życzenia. Polityka społeczna musi mieć na celu realną zmianę sytuacji danej jednostki, a nie utrzymywanie stanu zależności od państwowej jałmużny. Musi być właściwie ukierunkowana i najefektywniej wykorzystywać ograniczone środki. Niestety, do dziś polityka społeczna w Polsce w znacznej mierze bazuje na prostej redystrybucji, utrzymywaniu status quo, czyli realnego upośledzenia osób biednych, mieszkających na wsiach, kobiet, niektórych mniejszości narodowych, względem zamożniejszej i lepiej wykształconej reszty obywateli. Działania państwa, zamiast zmieniać tę sytuację, paradoksalnie ją konserwują. Jednym z podstawowych wyzwań, jakie dostrzegamy, najważniejszych zmian, o jakie apelujemy, jest odwrócenie tego – mimochodem wpisanego w wiele narzędzi polityki społecznej – fatalnego dla społeczeństwa skutku. Powinniśmy również częściej pytać o efektywność polityki społecznej, a także o równość i sprawiedliwość. Zbyt często te dylematy pozostawione są na marginesie. Polityka społeczna wciąż służy kupowaniu przez polityków poparcia określonych grup społecznych w wyborach. Tworzone są fikcyjne, lecz bardzo kosztowne dla finansów publicznych programy, dzięki którym politycy zyskują pozytywne publicity, popularność medialną, ale nie mają one żadnego wpływu na realną poprawę szans grupy wykluczonej. Ten fatalny klientelizm wypacza idee pomocy społecznej, niszczy skuteczność i racjonalność programów, jest destrukcyjny dla budżetu państwa i daje nieracjonalnie ekonomiczne bodźce dla społeczeństwa. Jesteśmy przekonani, że w tej sferze niezwykle potrzebny jest szeroki program edukacyjny, skierowany zarówno do społeczeństwa, jak i – a może przede wszystkim – do dziennikarzy i liderów opinii. Paradoksalnie kryzys ekonomiczny i kryzys demograficzny stanowią szansę na racjonalizację tej polityki i zerwanie z relacją polityk–klient, a przywrócenie pożądanej relacji polityk–obywatel.

Fot. Bartek Jurecki
Fot. Bartek Jurecki

STRATEGICZNE ZAŁOŻENIA POLITYKI SPOŁECZNEJ

Polityka społeczna w ramach wszystkich swoim programów powinna spełniać dwa podstawowe kryteria: być efektywna i sprawiedliwa. Z tym stwierdzeniem zgodzi się zapewne większość dyskutantów. Dylematy zaczynają się, gdy pytamy, co znaczy sprawiedliwość i jak mierzyć jej efektywność. Czy sprawiedliwie to po równo dla wszystkich (programy powszechne), czy raczej więcej dla najbiedniejszych? Idąc dalej, jak nasze poczucie moralne odnosi się do efektywności i skuteczności określonych działań? Często trudno pogodzić jedno z drugim. W czasie naszego projektu wielokrotnie dyskutowaliśmy o założeniach i zasadach, jakimi powinna cechować się polityka społeczna. Nie udało nam się osiągnąć pełnego konsensusu. Niemożliwe jest zastosowanie uniwersalnych metod do wszystkich, jakże zróżnicowanych programów polityki społecznej. Jest jednak kilka takich zasad, które rekomendujemy decydentom konstruującym programy polityki społecznej. Nie jako dogmat, lecz jako materiał do analizy danego projektu.

Kryterium dochodowe

Pomoc społeczna w większości przypadków powinna być przyznawana osobom najbiedniejszym. Nie ma racjonalnego uzasadnienia dla przeznaczania środków z pomocy społecznej dla osób zamożnych lub średniozamożnych, które realnie tej pomocy nie potrzebują. Niestety, takie ustawy wciąż obowiązują, a wprowadzane lub dyskutowane są nowe. Klasyczne przykład to becikowe.

Kryterium równych szans

Równe szanse to podstawowa filozoficzna zasada, która powinna przyświecać aktywności państwa. Niezrozumiałe i niesprawiedliwe społecznie są działania, w których państwo preferuje określone grupy społeczne czy zawodowe kosztem innych. Dlatego należy wyeliminować nieuzasadnione uprzywilejowanie określonych grup zawodowych kosztem innych w prowadzonej przez organy państwowe polityce społecznej. Mam tu na myśli sytuacje, w których pomijamy kryterium dochodowe i przyznajemy nieproporcjonalne przywileje, na przykład emerytalne, służbom mundurowym, rolnikom czy górnikom, na zasadach odmiennych od innych grup zawodowych. Uprzywilejowanie takie często powoduje fatalne skutki dla finansów państwa nawet wiele lat po wprowadzeniu takich przepisów. Narzędziem zachęty do pracy na przykład w służbach mundurowych powinny być pensje, a nie państwowe świadczenia socjalne. To mechanizm ukrywania kosztów publicznych i spychania obciążeń finansowych na przyszłe pokolenia.

Kryterium pomocniczości

Państwowa pomoc społeczna powinna być uruchamiana tylko wtedy, gdy inne drogi pomocy są zdecydowanie mniej efektywne lub niemożliwe do zastosowania. Musi uwzględniać możliwe działania podmiotów prywatnych oraz organizacji pozarządowych, które często mogą działać zdecydowanie skuteczniej od instytucji państwowych. Decydenci w swojej działalności powinni pamiętać o ograniczonych możliwościach państwa. Każdy program w ramach polityki społecznej oznacza też przecież rozbudowę biurokracji, która musi go obsługiwać. Bardzo często nie jest to potrzebne, wiele usług i produktów jest w stanie dostarczyć sam rynek, czyli firmy, organizacje pozarządowe i obywatele poprzez samoorganizację.

Kryterium efektywności

Jest to propozycja wprowadzenia ustaw lub rozporządzeń dotyczących mechanizmu ewaluacji polityki społecznej, badającego, czy wprowadzona pomoc okazała się w określonym czasie skuteczna. W Polsce nagminne są przykłady fikcyjnych, fasadowych działań w obrębie polityki społecznej, które się nie sprawdzają. Świadomość tego jest powszechna, ale wiele instytucji nie interesuje się zmianą takiej sytuacji. Powołane do takich działań instytucje często żyją z prowadzenia fikcyjnych projektów, a rządzący mają alibi, że polityka społeczna jest prowadzona. Tymczasem trzeba jasno powiedzieć, że dzisiejsza działalność urzędów pracy czy przydatność większości szkoleń dla bezrobotnych jest zupełną fikcją. Mechanizm obowiązkowej zewnętrznej ewaluacji efektów danego projektu w określonym czasie mógłby znacznie podnieść ich efektywność.

Kryterium rozwojowe

Ostatnie proponowane kryterium zakłada, że polityka społeczna powinna być ukierunkowana na pomoc w wychodzeniu z biedy, a nie jej konserwowanie. Założenie takie ma ogromne konsekwencje w sposobie dystrybuowania polityki społecznej. Wysiłek finansowy państwa powinien umożliwiać ludziom pracę oraz mobilizować ich do podejmowania aktywności zawodowej, zamiast zatrzymywać ich w domach.

Konserwowanie biedy

Zjawisko utrwalania przez politykę społeczną negatywnych postaw życiowych, wpychanie ludzi w getta bez perspektyw to wciąż wielki problem programów w tej dziedzinie. W ogromnym stopniu przyczynia się do tego struktura dystrybucji polityki społecznej. W dużej części przypadków polega ona na prostym wypłacaniu zasiłków z różnych tytułów. Zasiłków zwykle bardzo niskich, ale w ogólnej kwocie niezwykle obciążających budżet państwa. Jednocześnie środki te nie prowadzą do żadnej zmiany sytuacji. One pozwalają jedynie przetrwać, często na absolutnej granicy możliwości. Ogromna część pracowników państwowego sektora polityki społecznej to typowa administracja, która zajmuje się biurokracją i ewidencją osób, które otrzymują świadczenia, i ich wypłacaniem. System nie jest zbudowany w sposób, który mógłby gwarantować zmianę. Został zaprojektowany, by trwać i umożliwiać ludziom egzystencję, ale nie daje im nadziei na zmianę trudnej sytuacji. W tym systemie zupełnie nieobecna jest zasada wymiany, która mówi, że jeśli ktoś otrzymuje pomoc, musi dać też coś od siebie (pracę, zaangażowanie itp.). To jest niezwykle ważne, ponieważ uczy na nowo osoby wykluczone funkcjonowania w społeczeństwie, pokazuje, że oni też są potrzebni, uczy obowiązkowości, punktualności w pracy – czyli cech niezbędnych, aby w ogóle myśleć o powrocie na rynek pracy. A przecież ostatecznym zadaniem polityki społecznej powinno być właśnie przywracanie ludzi na rynek pracy.

Świetnym przykładem jest tutaj działalność urzędów pracy, o których bardzo ciekawie w numerze piszą Ilona Gosk i Joanna Tyrowicz. Dziś praca tych urzędów to właśnie administracja bezrobotnymi, wypłacanie zasiłków, rejestracja do ubezpieczenia zdrowotnego, a nie prawdziwe pośrednictwo w szukaniu pracy. Postulujemy, aby funkcje pełnione przez urzędy pracy przejęły prywatne agencje pośrednictwa pracy i współpracujące z nimi firmy szkoleniowe, którym państwo płaciłoby za efekt, czyli znalezienie pracy przez osobę przez nie obsługiwaną. Państwowe płatności, aby nie dyskryminować tych najgorzej przygotowanych, mogłyby być rozłożone na dwie transze, na przykład 50 proc. za przyjęcie bezrobotnego pod skrzydła agencji, 50 proc. po znalezieniu dla niego pracy. Bezrobotny otrzymywałby zasiłek po rejestracji w prywatnej agencji. Firmy te musiałyby rywalizować o swojego klienta, czyli bezrobotnych, oferując jak najlepsze usługi i skutecznie poszukiwać dla nich pracy, aby otrzymać drugą transzę państwowego grantu. Osobami zaś długotrwale bezrobotnymi, wykluczonymi, z różnego rodzaju problemami powinny po prostu zajmować się przygotowane do tego ośrodki opieki społecznej. Tę logikę działania chcielibyśmy rozszerzać na inne instytucje z tego sektora.

Polityka konserwowania biedy, utrzymywania na garnuszku państwa jest też realizowana poprzez politykę spójności, którą w pewnym kontekście również można nazwać polityką społeczną. Jasne jest, że o wiele efektywniej można byłoby inwestować środki – na przykład unijne – jeśli byłyby one alokowane w głównych ośrodkach metropolitarnych, a nie rozpraszane w regionach peryferyjnych. To samo tyczy się inwestycji w różne branże ekonomii. Ogromne środki alokowane są w branże rolniczą, która nie przynosi porównywalnej stopy zwrotu z wysokoproduktywnymi sektorami gospodarki. Koszt wielu inwestycji infrastrukturalnych w regionach peryferyjnych jest w przeliczeniu na jednego użytkownika często nieracjonalnie wysoki. To skłania do postawienia pytania, jaki jest sens choćby budowania kanalizacji w małej wsi, w której zwykle i tak każdy ma swoją studnię i toaletę. Czy to polityka społeczna, czy zupełnie nieracjonalne marnowanie środków publicznych, które można byłoby wykorzystać o wiele skuteczniej gdzie indziej? W ten dylemat wpisuje się idea „wielkiej przeprowadzki”, którą postuluje dr Maciej Duszczyk. Oznacza ona takie przekierowania strumienia funduszy publicznych, aby stymulować zjawisko przeprowadzania się ludzi z regionów peryferyjnych do ośrodków będących lokomotywami wzrostu gospodarczego, gdzie generuje się najwięcej miejsc pracy. Mówiąc wprost, idea ta zakłada, że taniej i efektywniej będzie pomoc w przeprowadzce do miejsca, gdzie jest szansa na znalezienie dobrej pracy, niż utrzymywanie z polityki społecznej ludzi na peryferiach. To również szansa dla nich samych na wyższe zarobki, samorealizację i samodzielność. Projekt ten łączy się również z oszczędnościami w zakresie inwestycji, które powinny być koncentrowane w ośrodkach wzrostu. Jesteśmy głęboko przekonani, że „wielka przeprowadzka” mogłaby znacząco pomóc w rozwiązaniu zjawiska konserwowania biedy w wielu regionach Polski.

Starzenie się społeczeństwa

Starzenie się społeczeństwa to chyba największe wyzwanie, przed jakim stoi państwo welfare state w dzisiejszej postaci. Profesor Góra słusznie zauważa, że obecny kryzys ekonomiczny, kryzys zadłużenia państw faktycznie nie powinien być nazywany kryzysem. Nastąpiła trwała zmiana struktury demograficznej społeczeństw państw zachodnich, co powoduje, że niezwykle kosztowny mechanizm finansowania emerytur przestał działać i się samofinansować. To sytuacja trwała. System trzeba zmienić albo głęboko go zreformować, ponieważ obciążenia, jakie system emerytalny nakłada na pracujących, niedługo okażą się nie do uniesienia. Hamują one wzrost gospodarczy i generują bezrobocie, bo radykalnie podwyższają koszty pracy. Niezwykle trafne jest spostrzeżenie i wniosek profesora, że system musi zacząć uwzględniać nie tylko pomoc i los najstarszych pokoleń, lecz także coraz trudniejszą sytuację materialną młodych i pracujących. Tym bardziej że działa tutaj spirala, która będzie pogłębiała problem, im więcej ludzi przejdzie na emeryturze, tym większe obciążenia będą spoczywać na młodych pracujących, im większe ich obciążenia, tym miej dzieci będzie się rodzić.

Wydaje się, że najrozsądniejszym – na pierwszy rzut oka – rozwiązaniem byłoby wprowadzenia emerytury obywatelskiej, czyli socjalnej. Tę propozycję zgłasza Centrum im. Adama Smitha. Polegałaby ona na założeniu, że państwa nie stać na zapewnianie wysokich emerytur, jego zadaniem powinno być jedynie zapewnienie ludziom na starość środków na minimum socjalne egzystencji. Jeśli ktoś chce żyć lepiej – musi oszczędzać sam. Rozwiązanie to przyniosłoby znaczne oszczędności w wydatkach na emerytury, wydaje się też rozwiązaniem sprawiedliwym. W konstrukcji tej istnieje jeden problem. Nikt jak dotąd nie przedstawił wiarygodnego i możliwego do wprowadzenia sposobu przejścia drogi od obecnego systemu do systemu emerytury obywatelskiej. Jeśli obniżylibyśmy składki ZUS-owskie na emeryturę obywatelską, a pozostawili świadczenia dotychczas nabyte przez pokolenia dotąd pracujące, system zupełnie by się zawalił. Państwo prawdopodobnie nie będzie w stanie sfinansować takich obciążeń. Jednocześnie, zgodnie z polskim prawem, nie można odbierać praw nabytych. Jest to też zgodne z ideą sprawiedliwości, jeśli ktoś przez lata odprowadzał wysokie składki, oczekuje większej emerytury i powinien ją otrzymać. Koncept emerytury obywatelskiej jest więc ideą czysto teoretyczną, nie do wprowadzenia w polskiej rzeczywistości, niestety.

Dlatego pozostaje głęboka reforma obecnego systemu i – jak pisze prof. Góra – zmiana myślenia o emeryturach. W imię solidarności pokoleniowej ludzie muszą zrozumieć, że na emeryturę będą przechodzić w okresie późnej starości, kiedy naprawdę nie będą mogli już wykonywać pracy. Okres życia na emeryturze musi być znacząco krótszy, a okres pracy –znacząco dłuższy. Dlatego reforma emerytalna wprowadzona w tym roku przez rząd jest koniecznością. Wiele w niej jednak pozostawia do życzenia tempo podnoszenia wieku emerytalnego. Uważamy, że powinien to być proces o wiele szybszy. Co więcej, należy też mieć świadomość, że dla pokolenia dzisiejszych 20- i 30-latków wiek emerytalny będzie jeszcze wyższy, na emeryturę będziemy przechodzić po siedemdziesiątce. Aby zbilansować system, potrzebne jest też jego radyklane ujednolicenie, tak aby stał się on uniwersalny. Oznacza to potrzebę natychmiastowego zniesienia wszelkich przywilejów przedemerytalnych i zawodowych, które wciąż mają różne wpływowe grupy (górnicy, mundurowi itd.).

W kontekście starzenia się społeczeństwa trzeba też wspomnieć o polityce rodzinnej. Należy jasno podkreślić ograniczenia polityki rodzinnej. Tradycyjnie partie polityczne gloryfikują politykę rodzinną jako cudowne antidotum na kryzys dzietności, który rzekomo może odwrócić trendy demograficzne w Polsce. Niestety, cudowne antidotum na niską dzietność nie istnieje. Kryzys demograficzny w naszym kraju nie jest zjawiskiem charakterystycznym jedynie dla Polski. Ta bolączka to proces cywilizacyjny, który dotknął faktycznie całą Europę z Rosją włącznie. Oznacza to po prostu, że kryzys demograficzny jest spowodowany czymś więcej niż tylko nieudolnie prowadzoną polityką rodzinną państwa. My w dyskursie publicznym w ogóle przeceniamy rolę i wpływ państwa na prawdziwe życie społeczno-ekonomiczne. Kryzys demograficzny, który będzie miał fatalne skutki ekonomiczne dla przyszłości Europy, jest spowodowany przede wszystkim przez zmiany kulturowe. Dziś rodziny masowo decydują się na model 2+1 lub 2+2. Nasila się zjawisko defamilizacji, coraz więcej osób decyduje się na życie w pojedynkę lub po prostu nie chce mieć dzieci. Drastycznie z historycznego punktu widzenia zmienia się też wiek, w którym kobiety decydują się na posiadanie dzieci. Średni wiek urodzenia pierwszego dziecka jeszcze w roku 2000 wynosił w Polsce 23,7, w roku 2010 – już 26,6[1]. Kiedy porównamy te dane z poprzednimi dziesięcioleciami zmiana jest jeszcze bardziej fundamentalna. O tej wielkiej zmianie decyduje kilka czynników i ten czysto ekonomiczny nie jest tu decydujący. Przede wszystkim ukształtował się model kulturowy, w którym młodzi ludzie nie śpieszą się z zakładaniem rodziny.  Preferują oni posiadanie w początkowym etapie swojego życia kilku partnerów, a następnie dłuższej relacji przed podjęciem decyzji o rodzicielstwie. Rośnie świadomość i szeroka umiejętność korzystania z antykoncepcji. Młodzi chcą świadomie podejmować decyzje o swojej przyszłości. Trudno ich przecież za to winić, to dobra postawa. Ogromny wpływ na to zjawisko ma też wydłużenie procesu edukacyjnego, upowszechnienie studiów wyższych, co powoduje, że rosnący odsetek młodych ludzi wchodzi na rynek pracy nie w wieku 19 lat, tylko 5 lat później. To też ma wielki, a często niedostrzegany przez badaczy, wpływ na decyzje o posiadaniu dzieci. Wkraczający w dorosłe, samodzielne życie ludzie mają też nieporównywalne z żadnym poprzednim pokoleniem oczekiwania co do swojego statusu życia. Póki są młodzi, chcą zwiedzić świat, zanim będą mieli dziecko, kupić mieszkanie, ustabilizować się finansowo. Walka z tym nowym stylem życia, którą często proponuje prawica, to walka z wiatrakami. Tradycyjny XIX-wieczny model rodziny jest nie do przywrócenia.

Jakie kroki można zatem podjąć? Należy zacząć racjonalnie wiązać cele polityki rodzinnej z jej narzędziami. Ważniejszym zadaniem od głoszenia populistycznego hasła „więcej publicznych pieniędzy na dzieci” jest wzięcie pod uwagę obecnych trendów kulturowych oraz faktycznych motywacji kierujących młodymi ludźmi i zastanowienie się, na co właściwie przeznaczyć te środki, które mamy wydawać. Najbardziej fałszywym założeniem wielu programów nazywanych polityką rodzinną jest nastawienie na oferowanie młodym rodzinom, a szczególnie młodym mamom, różnego rodzaju zasiłków. To przykład zupełnego marnowania środków publicznych, który w żaden sposób nie przybliża nas do osiągnięcia postawionego celu, czyli zwiększenia dzietności. Szczególnie w polskich warunkach i przy ograniczeniach wynikających z sytuacji budżetowej państwa. Dlaczego? Wystarczy powiązać treść niektórych promowanych na stronie Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej programów rodzinnych[2] z motywacjami postępowania młodych ludzi. Oto, co oferują nam programy MPiPS. Wysokość zasiłku rodzinnego wynosi miesięcznie: 68 zł na dziecko do 5 roku życia, 91 zł na dziecko w wieku 5–18 lat, 98 zł na dziecko w wieku 18–24. Dokładne zasady, komu przysługuje zasiłek, można znaleźć na stronie ministerstwa[3]. Niemniej najważniejsza zasada mówi, że: zasiłek rodzinny przysługuje, jeżeli przeciętny miesięczny dochód rodziny w przeliczeniu na osobę albo dochód osoby uczącej się nie przekracza kwoty 504 zł. Osoby, którym przysługuje zasiłek rodzinny, mogą się jeszcze pod pewnymi warunkami ubiegać o kolejne świadczenia, na przykład dodatek do zasiłku rodzinnego z tytułu urodzenia dziecka w wysokości 1000 zł; dodatek z tytułu wychowywania dziecka w rodzinie wielodzietnej wysokości 80 zł (dodatek przysługuje na trzecie i na następne dziecko uprawnione do zasiłku rodzinnego).

Z tytułu urodzenia się dziecka przysługuje też, poza zasiłkiem, jednorazowa dodatkowa zapomoga w wysokości 1000 zł na jedno dziecko.

Opisane powyżej programy są przykładami wydawania środków publicznych na działania, które absolutnie rozmijają się z celami, dla których realizacji zostały powołane. Te programy nie tworzą tak naprawdę polityki rodzinnej, ponieważ nie przyczyniają się do zwiększenia dzietności. Naiwne jest myślenie, że ktokolwiek zostanie zmotywowany przez państwo do posiadania trzeciego dziecka zasiłkiem w wysokości 80 zł. To jest kpina z młodych ludzi i wyrzucanie publicznych pieniędzy w błoto. A przede wszystkim totalne niezrozumienie aspiracji młodego pokolenia, czyli ludzi, którzy chcą sami decydować o swoim życiu, którzy chcą się rozwijać, realizować swoje aspiracje i karierę zawodową. Zasiłki będące elementem polityki rodzinnej powinny zostać zlikwidowane, a niemałe fundusze przeznaczane na nie – przesunięte na działania realne. Można je ewentualnie traktować jako element polityki wsparcia najuboższych, ale nie można tego nazywać polityką rodzinną.

Cała filozofia polityki rodzinnej powinna być ukierunkowana na działania, które umożliwiają rodzicom jak najszybszy powrót na rynek pracy i godzenie pracy oraz aspiracji życiowych z posiadaniem dzieci. Zadaniem państwa nie powinno być utrzymywanie rodzin z dziećmi, ale umożliwienie rodzicom zarobienia na swój byt. Państwo nie upokarza wówczas ani samo siebie, ani rodziców, twierdząc, że namówi ich na posiadanie dziecka za 68 zł miesięcznie, tylko buduje system, który godzi współczesną kulturę i aspiracje młodych z możliwością posiadania dzieci. Dochodzimy do sedna: żłobki i przedszkola. Rozbudowa sieci tych niezwykle ważnych instytucji, które powinny być finansowane wspólnym wysiłkiem państwa i rodziców (może warto pomyśleć o dobrowolnych programach ubezpieczeniowych dla młodych małżeństw, dzięki którym przez wiele lat można byłoby współfinansować pobyt dziecka w żłobku) to klucz do pogodzenia aspiracji życiowych młodych z posiadaniem dzieci. Pewność, że matka będzie mogła szybko wrócić do pracy i kontynuować karierę po krótkim urlopie macierzyńskim, a swoje dziecko zostawić w profesjonalnym, elastycznym godzinowo żłobku, może przyśpieszyć wiele decyzji o posiadaniu dzieci. Może to sprawić, że rodzice szybciej zdecydują się również na drugie i trzecie dziecko. Sieć żłobków i przedszkoli będzie też nabierała  znaczenia z powodu zanikania „instytucji babci”. Niezbędna reforma emerytalna sprawi, że kobiety będą pracować dłużej i później będą mogły zacząć się opiekować wnukami.

Żłobki i przedszkola to jednak nie wszystko. Innym ważnym kierunkiem jest budowanie systemu profilaktyki zdrowotnej dla kobiet, pozwalającego na szybkie wykrywanie schorzeń, które uniemożliwiają kobietom zachodzenie w ciążę po 30 roku życia.

Edukacja jako narzędzie polityki społecznej

Dyskutując o polityce społecznej, nie sposób nie wspomnieć o edukacji, czyli tym narzędziu, które wyposaża młodych w umiejętności do tego, aby samodzielnie skutecznie funkcjonować na rynku pracy. Postulujemy kilka zmian i reform w tym zakresie.

Po pierwsze, położenie nacisku finansowego państwa na edukację najmłodszych. Żłobki, przedszkola, szkoły podstawowe – to tutaj należy generować równe szanse dla wszystkich, również zdolnych osób z rodzin wykluczonych. Będzie to miało realny skutek w postaci wyrwania wielu młodych z kręgów biedy, wykluczenia i patologii. Po drugie, nie znajdujemy uzasadnienia dla masowego finansowania przez państwo studiów wyższych. Studenci, jako osoby dorosłe, są w stanie współfinansować swoje studia, podejmując pracę zarobkową, uzyskując kredyty i tym podobne. Państwo powinno finansować jedynie stypendia dla określonej, różnej na różnych kierunkach, grupy najzdolniejszych studentów. To rozwiązanie mogłoby również wyeliminować problem nadprodukcji studentów niektórych niepotrzebnych na rynku pracy kierunków, które dziś są traktowane przez młodych ludzi jako opcja na spokojne „przeżycie” kilku lat młodości. Apelujemy też o zrównanie w statusie i prawach uczelni publicznych i niepublicznych.

Jeśli chodzi o edukację średnią i wyższą, państwo nie powinno dążyć do ujednolicania programów edukacyjnych. Równe szanse należy budować na starcie drogi edukacyjnej, a następnie ją różnicować w zależności od potencjału i umiejętności uczniów. Należy powrócić do idei kształcenia zawodowego na poziomie szkół średnich. Ten etap edukacji powinien również dawać szansę najlepszym na otrzymanie jak najwyższego stopnia edukacji. Dlatego potrzebne jest kreowanie uniwersytetów wiodących, które będą w stanie oferować naukę na światowym poziomie. Aby to umożliwić, należy dać uniwersytetom szansę na większą możliwość selekcji studentów na swoje autorskie kierunki. Oznacza to odejście od nowej matury jako uniwersalnej przepustki na studia wyższe. Trzeba również przeanalizować model finansowania szkół wyższych. Szczególnie te najlepsze nie powinny być finansowane na zasadzie: „środki państwowe podążają za liczbą studentów”. Ten system rozkłada poziom nauczania w wielu dzisiejszych uniwersytetach.

Tym numerem „Liberté!” dyskusję o liberalnej polityce społecznej chcemy na dobre rozpocząć.



[1]              Budżet musi dopłacać do dzieci, „Dziennik Gazeta Prawna”, 21.02.2012.

[2]              Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, Rodzaje i wysokość świadczeń rodzinnych, http://www.mpips.gov.pl/wsparcie-dla-rodzin-z-dziecmi/swiadczenia-rodzinne/rodzaje-i-wysokosc-swiadczen-rodzinnych-kryteria-uzyskania/

[3]              http://www.mpips.gov.pl/wsparcie-dla-rodzin-z-dziecmi/swiadczenia-rodzinne/rodzaje-i-wysokosc-swiadczen-rodzinnych-kryteria-uzyskania/zasilek-rodzinny-oraz-dodatki/art,5443,zasilek-rodzinny.html

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję