Odreagowywanie kryzysu :)

Jest jedna rzecz, która nie ułatwia rozwiązania kryzysu trwającego w Ameryce. Chodzi o prezydenturę Baracka Obamy. Ma on oczywiście swoje zalety. To wykształcony człowiek, wielki orator i wbrew temu, co twierdzi radykalna prawica, patriota. Niestety, strukturalne problemy wymagają nie tyle ludzi z zaletami, ile wielkich mężów stanu. Urzędujący prezydent chciałby nim być, spoglądając oczyma wyobraźni na portrety swoich kochanych poprzedników z Abrahamem Lincolnem i Franklinem Delano Rooseveltem na czele. Jak oni, ma naturę wizjonera. Niemniej brakuje mu podobnego mandatu społecznego, autorytetu i zdolności do przewodzenia. Niewiele jest zjawisk tak szkodliwych dla kraju, jak słaby lider próbujący przeprowadzać wielkie, przełomowe inicjatywy. Taka osoba musi się spodziewać gwałtownej reakcji ze strony silnego, dobrze zorganizowanego społeczeństwa. Amerykę trapi nie tylko kryzys gospodarczy, lecz także kryzys przywództwa. Obywatel musi je jakoś odreagować. Na przykład angażując się w jeden z dwóch popularnych ruchów społecznych: Occupy Wall Street lub Tea Party. Wiele je dzieli, ale też sporo łączy. Przede wszystkim złość i brak zaufania do rządu federalnego. Chętnie powołują się na ważne dla Amerykanów wartości, takie jak wolność, samorządność czy demokracja, i w nich upatrują lekarstwo na choroby ojczyzny. Działalność tych ruchów nie przynosi jednak ani wzmocnienia wymienionych cnót, ani uzdrowienia kraju.

http://www.flickr.com/photos/bluerobot/4527524682/sizes/m/
by BlueRobot

Krótka historia tego, jak Amerykanie wkurzyli się po raz pierwszy

Pierwsza dekada XXI w. nie była dla Stanów Zjednoczonych specjalnie dobrym czasem. Zostanie przez historię zapamiętana jako ta, która nastąpiła po złotych latach 90. Wtedy Ameryka w glorii zwycięzcy zimnej wojny konsumowała dobrobyt gospodarczy, rozkoszowała się możliwością interweniowania na całym świecie i utrwalała wizerunek hegemona. Jeden z jej wiernych synów postawił nawet tezę, że wraz ze świeżą chwałą historia się skończyła, a cały świat ostatecznie przyjmie zasady liberalnej demokracji. Amerykanie uwielbiali swojego prezydenta – nie dość, że według nich dobrze sprawował urząd, to jeszcze był niezłym saksofonistą. Byli w stanie mu wybaczyć nawet pewne czyny ze stażystką, które godzą w majestat Gabinetu Owalnego. Następca tego prezydenta, choć pochodził z przeciwnej partii, odziedziczył wielki kredyt zaufania. Obiecywał świetlaną przyszłość, dalsze eksplorowanie świata potęgi i dobrobytu.

Niewielu pamięta, że określano go mianem „współczującego konserwatysty”. Wszystko zmieniły zamachy z 11 września, gdy samoloty przekształciły się w pociski o wielkiej sile rażenia i uderzyły w samo serce tego pogodnego kapitalizmu. Stany Zjednoczone uwikłały się w krwawe wojny. Okazało się, że za nadmierną i nieodpowiedzialną konsumpcję trzeba zapłacić, społeczeństwo zaś zaczęło się jeszcze bardziej polaryzować. Wojna o moralność nabierała tempa i – jak powiedziałaby Gertrude Himmelfarb – wewnątrz jednego narodu coraz częściej ujawniały się dwie różne kultury. Wszyscy myśleli, że wrogość pomiędzy obozami politycznymi osiągnęła szczyt w roku 1998, gdy opozycja chciała odwołania prezydenta w związku z tzw. aferą rozporkową. Jednak to był dopiero początek gwałtownego narastania animozji.

Amerykanie uważają się za najlepszych, pracowitych, stworzonych do wyższych celów i wyjątkowych. Jest w tym sporo racji. Są też jednak klasyczną zbiorowością społeczną, wrażliwą na kryzysy, głos przywódców, a także radykalizowanie się. Historia amerykańskich ruchów społecznych jest długa i skomplikowana. Na razie dość powiedzieć, że przekształciły się one z efemeryd w stały element amerykańskiej polityki czy też, jak twierdzą niektórzy, jej narzędzie.

W roku 2009, dwanaście miesięcy po wygraniu przez Baracka Obamę wyborów prezydenckich i uchwaleniu pierwszych ustaw w duchu progresywizmu (m.in o dofinansowaniu upadającego przemysłu), Amerykanie się wkurzyli. Obudził się w nich duch libertariańskiego konstytucjonalizmu. Interwencja państwa na rynku wydała się im naruszeniem wolnorynkowych zasad, na których zbudowano ich wielki naród. Zareagowali w swoim stylu. Nawiązując do świętych, zmitologizowanych początków państwa, zaczęli protestować pod szyldem klubów Tea Party. Nazwa odwołuje się do wydarzenia znanego jako bostońska „herbatka”, kiedy to w 1773 r. grupa konspiratorów z organizacji Synowie Wolności, przebrana za Indian, wtargnęła na statki zacumowane w bostońskim porcie i chcąc zaprotestować przeciwko uderzającej w interesy amerykańskich przedsiębiorców, protekcjonistycznej polityce rządu brytyjskiego, wyrzucili do wody cały ładunek załadowanych herbatą okrętów.

Współczesna Tea Party, która stanowi zdecentralizowaną sieć lokalnych klubów i kilku większych organizacji, stara się ożywić ducha tamtych czasów. Mieszają się w niej prądy libertariańskie, konstytucjonalistyczne oraz konserwatywne. Zgromadzonych w ruchu ludzi łączy nienawiść do prezydenta Obamy, krytyka jego polityki, żądania likwidacji deficytu budżetowego i ograniczenia wpływów rządu federalnego. Tea Party chce powrotu do wartości, które zbudowały fundamenty Ameryki, uznając, że biurokraci w Waszyngtonie za bardzo obrośli w piórka. Nie ma tu miejsca na kompromisowość. Żywioł radykałów to wiece, demonstracje i zajadłe dyskusje w Internecie. Słuchając retoryki popularnych publicystów, takich jak Glenn Beck czy związanych z ruchem polityków pokroju Michele Bachmann, możemy zdać sobie sprawę z tego, że dla nich już za późno na dialog. Obamacare ma być zniesione, wydatki rządowe – gwałtownie przycięte, a sam urzędujący prezydent nie jest partnerem do rozmowy. Frustracja, która ożywia ruch, to gniew Ameryki na co dzień wyśmiewanej przez elity ze Wschodniego Wybrzeża. Prostej, religijnej i przywiązanej do amerykańskich wartości.

Bunt rednecków jest spontaniczny, a przez to niezorganizowany i podatny na głosy często przypadkowych liderów. Niemniej za jego trwaniem stoi potężna koalicja prawicowych polityków i biznesmenów, którymi dowodzą bracia David i Charles Koch. Są to jedni z najbogatszych ludzi w Stanach Zjednoczonych, a przy tym zaprzysięgli libertarianie. Za swój cel obrali zamknięcie rządów Obamy w jednej kadencji. Jak sami przyznali, są w stanie wydać na ten cel ogromne pieniądze. Szczodre finansowanie działalności „herbacianych” jest częstym powodem oskarżania Tea Party, że ta nie jest prawdziwym ruchem społecznym i stosuje astroturfing, czyli tylko kreuje się na coś spontanicznie wyrastającego w społeczeństwie.

Większość mediów szybko zaczęła traktować ruch jako bandę prawicowych oszołomów, którzy wywołują hałas w imieniu radykałów z milionami. Prawda jest bardziej skomplikowana. Gniew Tea Party ma różne twarze. Przede wszystkim antyrządową i antypodatkową, ale również antykorporacyjną czy antyimigrancką. Poparcie dla postulatów ruchu wyraża nawet 25 proc. Amerykanów, choć drugie tyle ma do nich wrogi stosunek. Problem w tym, że respondenci prawdopodobnie nawet do końca nie wiedzą, na temat czego się wypowiadają. Bardziej oceniają wizerunek niż kwestie merytoryczne, co jest zresztą regułą we współczesnej polityce. W obrębie Partii Republikańskiej Tea Party wydaje się skuteczna. Jej nieznani, niedouczeni kandydaci wygrywają z weteranami Grand Old Party prawybory (ofiarą takiej walki stał się powszechnie szanowany senator Richard Lugar). Młodzi kongresmeni i senatorowie pozostają wierni swojej bazie wyborczej, przez co polaryzacja społeczna zaczyna się przeradzać w paraliżujące pracę legislatywy, głębokie podziały w Kongresie. Mimo że republikańskiemu establishmentowi udało się zablokować wysunięcie przez Tea Party kandydata prawicy na prezydenta, running mate Mitta Romneya został Paul Ryan, zdecydowany faworyt republikańskich radykałów.

Krótka historia tego, jak Amerykanie wkurzyli się po raz drugi

Kryzys gospodarki i przywództwa spowodował jednak, że nie tylko na prawicy zawrzało. Oburzenie zachowaniem dużych banków inwestycyjnych i korporacji przed kryzysem i w jego trakcie jest wspólne dla większości Amerykanów. Lata 50., gdy większość społeczeństwa stanowiła dostatnia klasa średnia, wydają się dzisiaj bardzo odległe. Nierówności majątkowe rosną w szybkim tempie. Obywatele, którzy niegdyś żyli na zadowalającym poziomie, dzisiaj miewają problemy z dopięciem domowego budżetu. Na pewno nie polepszają ich samopoczucia wiadomości, że bank, który przed chwilą został dofinansowany przez państwo, właśnie wypłacił nieudolnemu menedżerowi odprawę liczoną w milionach. Gabinet Obamy miał przywołać duże instytucje finansowe do porządku, zaprowadzić szerokie reformy społeczne, przyśpieszyć odbudowę gospodarczą kraju i dać oddech progresywnemu (czytaj: lewicowemu) płucu Ameryki. Po kilku latach jego rządów prezydent ma przed sobą zaprzysiężonych wrogów w opozycji i ogrom zawiedzionych ludzi, którzy w roku 2008 uwierzyli w enigmatyczne słowa o „nadziei” i „postępie”.

17 września 2011 r. grupa około tysiąca osób, które skrzyknęły się za pomocą mediów społecznościowych, zebrała się w parku Zuccottiego. Jest to duży skwer leżący w samym centrum finansowego dystryktu Wall Street. Zgrupowani pod hasłem „Occupy Wall Street”, postanowili zaprotestować przeciw rosnącym nierównościom społecznym i oszczędnościowym tendencjom w polityce wewnętrznej. Przy tym pojawiły się znane już slogany antykorporacyjne, antywojenne oraz antyestablishmentowe.

Ruch społeczny, który wytworzył się wokół protestów, szybko stał się nową nadzieją dla lewicy szukającej swojego miejsca w coraz bardziej omszałych i zbiurokratyzowanych systemach demokratycznych. Protestujący przy Wall Street zainspirowali podobne inicjatywy w całej Ameryce, a potem na świecie. Co ciekawe, założyciele inspirowali się wydarzeniami na kairskim placu Tahrir, gdzie walka toczyła się w zupełnie innym kontekście. Ruch Occupy Wall Street przyjął nawet logo zaciśniętej pięści, znane wcześniej z „kolorowych rewolucji”. Wiodącym hasłem stało się „We are the 99 percent”, które nawiązuje do coraz większego udziału 1 proc. najbogatszych Amerykanów w majątku narodowym. Ruch okupujących czy – jak się czasem mówi – oburzonych na dłuższą metę wyraża zaniepokojenie młodego pokolenia tym, że przyszłość nie będzie już tak nasycona dobrobytem, jak kiedyś, gdy dorastali ich rodzice. Oburzeni uznali, że za przekreślenie ich bezpieczeństwa socjalnego odpowiedzialni są politycy, którzy dla wielu swoich kontrowersyjnych decyzji nie posiadają nawet mandatu, nie mówiąc o zaufaniu.

Właśnie dlatego utworzyła się wśród nich forma permanentnej demokracji, która opiera się na przegłosowywaniu wszystkich uchwał, rezolucji i manifestów. Swoją opinię może wyrazić każdy uczestnik zgromadzenia. Przy tym sama okupacja okazała się czymś na kształt małego wydarzenia pokoleniowego. W przeciwieństwie do protestów w Europie, tutaj przebiegły one raczej w pokojowy sposób. Większe zgrzyty zdarzyły się, gdy policja pacyfikowała próbę przemarszu kilkuset aktywistów przez most Brooklyński, a także przy demontowaniu obozu okupantów przez władze na początku listopada.

Ruch pozostał aktywny, szczególnie w Internecie, który stał się podstawowym narzędziem samoorganizacji. Jest popierany przez znane osobistości ze świata polityki, nauki i kultury, takie jak była przewodnicząca Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych Nancy Pelosi, nagrodzony Noblem ekonomista Paul Krugman, publicysta Keith Olbermann czy raper Talib Kweli. Do demonstrantów pielgrzymował m.in. Slavoj Žižek. Swoje zrozumienie wyraził nawet sam Barack Obama. Nie przełożyło się to jednak na konkretne działania polityczne. Waszyngtońska kultura polityczna nie pozwala lewicowym kongresmenom na wybijanie się z tak radykalnymi inicjatywami, jak ich prawicowym kolegom. Stanowisko demokratycznego establishmentu dobrze wyraził wiceprezydent Joe Biden, pozbawiony politycznej empatii swojego przełożonego. Stwierdził on, że ruchy Occupy Wall Street i Tea Party to po prostu lustrzane odbicia. Trudno się z nim w pełni zgodzić.

Bunt w dobie obamizmu

Zarówno Occupy Wall Street, jak i Tea Party są nieodrodnymi dziećmi doby rządów prezydenta Obamy. Proponują radykalne reformy na rzecz sanacji Stanów Zjednoczonych. Doskonale opanowały prowadzenie agitacji politycznej w Internecie. Nie chcą się przekształcać w regularne partie polityczne, bo wolą głośne demonstrowanie. Nie tworzą ścisłej struktury, są zdecentralizowane. Wzmacniają polaryzację światopoglądową amerykańskiego społeczeństwa. Nie ufają systemowi politycznemu i jego najwyższym przedstawicielom. Tworzą własne manifesty i spisują kontrakty dla polityków. Są pełną żalu i frustracji reakcją na kryzys gospodarczy oraz nieudolne z niego wychodzenie. I właśnie przez to, że są negatywną reakcją uosobioną w słabo zorganizowanym ruchu społecznym, nigdy nie wniosą niczego budującego do krajowej polityki, ale mogą jej zaszkodzić.

Tak się utarło w naszym świecie, że formuła wieców nie jest najlepsza do debaty. Służy raczej wykrzykiwaniu, a nie wymianie zdań. Tea Party i Occupy Wall Street często trafnie identyfikują problemy trapiące ich kraj, niemniej poprzestają na strywializowaniu tematu, a następnie wykrzyczeniu swoich racji podczas najbliższej demonstracji. To smutne, bo dzisiaj Ameryka faktycznie znajduje się na rozdrożach i musi zdecydować, czym chce być w przyszłości. Jak wrócić do rzeczywistości państwa dostatniej klasy średniej? Jak zachować pozycję najsilniejszego mocarstwa na świecie? Jak zmniejszyć uzależnienie od gospodarki chińskiej? Jak zagwarantować ponowny wzrost innowacyjności? Jak uspokoić sytuację na Bliskim Wschodzie? Co dalej ze ścisłym sojuszem z Izraelem?

Pytać można bez przerwy, odpowiedzi zaś powinna dostarczać nie tylko gęsta sieć świetnych, wyspecjalizowanych think tanków, lecz także debata publiczna. Jednak ta jak na razie jest coraz bardziej skażona przeideologizowanym myśleniem. Zdecydowane poglądy i propozycje ostrych reform są dla państwa jak prąd elektryczny. Do pewnego momentu napięcia ożywiają, zasilają system, ale po przekroczeniu tegoż zaczynają być bolesne, a w końcu palą. Strywializowanie najważniejszych problemów Ameryki do poziomu sloganu jest dla dyskusji o nich bardzo szkodliwe i prowadzi do ich deprecjacji. Wytwarza w elitach przekonanie, że trzeba brać sprawy w swoje ręce, a to z kolei prowadzi do zdystansowania się wyborców, którzy w następnych głosowaniach wybiorą nawet znacznie gorzej przygotowanych, radykalniejszych kandydatów, byle tylko sycić swoje ego.

Poparcie i wpływy obu ruchów są proporcjonalne do słabości przywództwa Obamy, a także do ogólnego problemu Stanów Zjednoczonych z liderami. Do gry o fotel prezydencki nie stanął w tym roku polityk, który byłby szanowany także przez najbardziej zapiekłych wrogów i zdolny do pociągnięcia za sobą znacznej większości Amerykanów. Najbliższe wybory będą walką dwóch niezbyt lubianych polityków, która prawdopodobnie skończy się nieznaczną przewagą jednego z nich. Prezydent Obama ma dużo szczęścia, że trafił mu się tak nieudolny przeciwnik, bo sam dla wytrawnego kontrkandydata byłby dość łatwym celem do ustrzelenia. Zostanie wybrany głosami jednej części Amerykanów. Druga ledwo to przełknie albo nawet do końca tego nie zaakceptuje. Brzmi to bardzo niepokojąco, ale sukces Tea Party pokazał, że niekonwencjonalne formy partycypacji politycznej i poruszanie się poza ustalonymi ramami systemu są coraz skuteczniejsze.

Z racji roku wyborczego Tea Party oraz Occupy Wall Street straciły nieco rozgłosu, gdyż wielu ich uczestników zaangażowało się w kampanię wyborczą. Ale nawet bez tego dynamika obu ruchów społecznych się zmniejszyła. Najgorszy okres gniewu na rząd już przeminął. Ameryka posiada dużą kulturę polityczną, jej mieszkańcy zaś są dość praktycznymi ludźmi, wobec czego wyczekują zmian w związku z listopadowymi wyborami. Wielu „herbacianych” wspiera Mitta Romneya, a co radykalniejsi – Rona Paula. Część oburzonych z Occupy Wall Street widzi, że druga kadencja Obamy jest zdecydowanie mniejszym złem niż wybór zapatrzonego w reaganomikę i neokonserwatyzm Romneya. Ruchy społeczne efektywnie spełniają funkcję integracyjną i w rękach sprawnych liderów mogą się stać bardzo groźnym narzędziem politycznym, jednak częściej są po prostu spontaniczną reakcją, która równie łatwo uchodzi.

Ruchy przemijają, problemy pozostają

Pomimo zwolnienia tempa oba ruchy będą istnieć jeszcze długo, może nawet pojawią się ich kolejne inkarnacje. Większe szanse na stanie się efektywnym podmiotem politycznym ma oczywiście Tea Party, która posiada już nawet w Kongresie własny caucus, bogatych sponsorów i ma przed sobą prawdopodobnie jeszcze jedną kadencję prezydenta Obamy. Occupy Wall Street ma trudniej, gdyż establishment Partii Demokratycznej nie wyciąga pomocnej dłoni. Trudno znaleźć kogoś, kto chciałby wyłożyć pieniądze na działalność sceptyczną wobec kapitalizmu. W razie poprawy koniunktury gospodarczej oburzeni szybko stracą rację bytu. Zresztą ten paradoks dotyczy obydwu grup: poprawa sytuacji państwa nie będzie im na rękę. Może to zmartwić szczególnie „herbacianych” rebeliantów, którzy posiadają duży apetyt na władzę.

Pojawienie się i rozgłos, jaki uzyskały ruchy Occupy Wall Street oraz Tea Party, świadczą jednak o kilku rzeczach. Po pierwsze, Amerykanie przestają ufać swojemu rządowi i nie czują się przezeń reprezentowani. Nie jest to specjalnie oryginalna tendencja w krajach cywilizacji zachodniej, aczkolwiek szczególnie smutna w państwie, które z założenia miało urzeczywistniać ideał rządów obywateli. Po drugie, politycy muszą zacząć być tak szybcy, jak obywatele. Lepiej monitorować dyskusje w Internecie, słuchać pojawiających się tam argumentów niż zwiększać kontrolę nad siecią. Po trzecie, Ameryce przydałoby się uspokojenie debaty publicznej i więcej dialogu, tak cennego w krajach, które są najpotężniejsze, gdy się jednoczą. Jeśli nie ma obecnie przywódcy na miarę któregoś z Rooseveltów, który przeforsowałby swoje propozycje przełomowych reform, to czas usiąść do wspólnego stołu. Tego zresztą oczekują wyborcy niezależni, którzy są coraz istotniejszym języczkiem u wagi przy okazji wyborów.

Wszystko to jest trudne do zrealizowania, szczególnie w kontekście oszalałej wojny polityczno-kulturowej, która obecnie toczy się w Stanach Zjednoczonych. Niemniej pojawienie się silnych ruchów społecznych powinno uświadomić amerykańskiej klasie politycznej, że jeśli czegoś nie zmieni, to następny wybuch społecznego niezadowolenia może być znacznie groźniejszy i radykalniejszy w swojej antysystemowości.

Klimat polityczny europejskiego kryzysu :)

Ucieczka elit od rzeczywistości: Odłóżmy na później trudne dyskusje i decyzje o ograniczeniu rozdętego „socjalu”

W latach 60. XX w. modna była czas jakiś piosenka: „Stop the world, I want to get off”. Dzisiaj dla odmiany w naszej Europie słucha i czyta się o kolejnym „przełomowym” szczycie krajów strefy euro. Ogląda się polityków, którzy z całą (udawaną) powagą opowiadają o znakomitych formułach ratowania wspólnej waluty. Jednocześnie wysłuchuje się poważnych – z założenia przynajmniej! – polityków, miotających obelgi pod adresem rynków finansowych i jednym tchem biadających, że banki siedzą na pożyczonych pieniądzach i nie chcą ich pożyczać firmom. I tak dalej, ad nauseam.
Trudno nie odnieść w tych warunkach wrażenia, że europejskie elity polityczne, podobnie jak autorzy piosenki sprzed lat, też najchętniej wysiedliby z realnego, nieprzyjemnego dla nich świata. Oczywiście razem z Europą, bo gdzieś przecież musieliby rządzić. Bez tego nie czuliby się elitą.

Francuz Guy Sorman, liberalny pisarz polityczny i ekonomista, podaje tutaj przykład Francji, w której problemy narastają – podobnie jak w wielu innych krajach Europy – ale poważne próby ich rozwiązania wymagałyby podejmowania wielu niepopularnych decyzji. Wobec tego „oszukują siebie i wyborców, że wciąż można żyć jak przez ostatnich 50 lat”. Nowy prezydent François Hollande „stanowczo” domagał się działań na rzecz wzrostu gospodarczego i dostał, co chciał (on i inni), mianowicie jakąś „sklejkę” rzędu 120 mld euro z różnych resztek niewykorzystanych funduszy. Tylko żeby osiągnąć jakieś efekty wzrostowe, to jeszcze ci, którzy tworzą bogactwo, muszą potrzebować tych pieniędzy i je wykorzystać na produkcję nowych, lepszych i potrzebnych na rynku produktów i usług. A tymczasem, w obliczu ogromnej niepewności, powiększanej jeszcze populistycznymi zapowiedziami w rodzaju stawki 75 proc. podatku dochodowego dla „bogaczy”, przedsiębiorcy nie sięgną po kredyty na rozwój i w najlepszym razie postanowią przeczekać falę populizmu, utrzymując obecny poziom produkcji.

No to wydać pieniądze na modernizację infrastruktury. Ale na to potrzeba więcej pieniędzy. No to wydrukujmy euroobligacje. To zawsze lepiej brzmi – ironizuje Sorman – niż francuski deficyt czy dług publiczny Francji. Ale to przecież właśnie jest typowa ucieczka od rzeczywistości. Nawet jeśli Niemcy i inne kraje się zgodzą, kto te euroobligacje kupi i za jaką cenę? A jeśli ktoś zaryzykuje, to z ogromną premią za ryzyko (bo przecież ktoś będzie je musiał spłacać).

Te i inne pomysły na Eurostrefę nie tylko świadczą o „rozjechaniu” się dyskusji politycznej i rzeczywistości, co podkreśla Sorman, ale wręcz o koncentracji na tematach nierzeczywistych, zastępczych niejako, a nie o tym, co tkwi u źródeł europejskiego, a właściwie zachodniego kryzysu cywilizacyjnego. Sorman pyta: „Jak im [ludziom z zamożnego Zachodu Europy – J.W.] powiedzieć, że państwo dobrobytu to przeżytek?”, a wzrostu gospodarczego nie ma właśnie z powodu rozdętej opiekuńczości.

Jeżeli tak obficie cytujemy Sormana, to dlatego, że jest on jednym z niewielu, którzy nie uciekają od rzeczywistości. I, co nie mniej ważne, potrafi on dostrzec rzeczywiste tendencje tkwiące u podstaw długookresowego kryzysu państwa opiekuńczego. Na ogół dyskusje zachodnioeuropejskich elit pomijają wstydliwie ten problem.

Rzadko kiedy zwraca się uwagę na fakt, że kryzys strefy euro nigdy nie stałby się problemem w takiej skali, gdyby nie to, że jest on po prostu jednym z elementów owego długookresowego kryzysu państwa opiekuńczego. Wyjaśnienie tego, co jest pomijane w dyskusjach polityków, zacząć należy jednak od sprostowań terminologicznych. Błędne stosowanie pewnych terminów utrudnia bowiem zrozumienie realiów. Sorman też błędnie używa terminu: „państwo dobrobytu”, mając na myśli państwo opiekuńcze (inaczej: państwo socjalne).

Tymczasem ludziom – w tym i politykom – należy przypominać przy każdej okazji, że „państwo dobrobytu” to kapitalistyczna gospodarka rynkowa, jedyny system gospodarczy, który daje ludziom szanse na rosnącą zamożność. Nazwać by ją można zdrowym drzewem. Natomiast „państwo opiekuńcze” można by raczej nazwać jemiołą. Gdy jest jej niewiele, to drzewo z tą jemiołą nawet wygląda ładniej, bardziej kolorowo. Ale gdy jej przybywa, drzewo zaczyna usychać.

I należy tłumaczyć, że stąd właśnie bierze się rosnąca niewydolność kapitalistycznej gospodarki rynkowej, obarczonej zbyt wielkim i nadal rosnącym ciężarem „socjalu”, jak w skrócie określa się esencję państwa opiekuńczego. Świat zachodni (nie tylko kraje strefy euro) czeka w najbliższych 5–10 latach bolesne zmierzenie się z twardymi wymaganiami przykrojenia „socjalu” do możliwości kapitalistycznego rynku, coraz bardziej osłabionego przez rozrastającą się jemiołę państwa opiekuńczego. (Grecja to tylko pierwszy, bardziej patologiczny od innych, przypadek).

Te nieuniknione cięcia wydatków publicznych nie są – jak twierdzą niefrasobliwi majsterkowicze gospodarczy – jakimiś aktami swoistego masochizmu. Nie ma skuteczniejszej drogi powrotu na ścieżkę szybszego i stabilniejszego wzrostu gospodarczego. Nie są dla cięć wydatków skuteczną alternatywą podwyżki podatków (nawet z ulubionym przez demagogów dodatkiem: „dla milionerów i miliarderów”). Liczne badania wskazują jednoznacznie, że największe szanse na sukces w przywracaniu stabilności gospodarce mają programy ze znaczną przewagą cięć wydatków nad podwyżkami podatków. Najnowsze badania mówią o proporcji 85 proc. do 15 proc..

Tak więc szanse stabilności i szybszego wzrostu nie zwiększą się, jeśli zwiększać się będzie podatki. Może da to trochę satysfakcji zawistnym, ale skutki dla wzrostu gospodarczego będą raczej negatywne. Natomiast zwiększenie wydatków, czyli stymulacje keynesowskie, przynieść może marginalne jedynie efekty. Źródłem trwałego spowolnienia są bowiem wysokie udziały wydatków publicznych w PKB. Już tutaj przypomnieć należy, że udział tych wydatków w PKB świata zachodniego, nie tylko Europy, rośnie od lat 60. XX w. Po każdej dekadzie takich przyrostów następuje dłuższy okres niższego tempa wzrost gospodarczego. W miarę, jak z dekady na dekadę rośnie udział wydatków publicznych w PKB, z pewnym opóźnieniem maleje tempo wzrostu gospodarczego.

Pamiętajmy bowiem, że relacja wydatków publicznych do PKB pokazuje nam jednocześnie miarę tego, ile państwo zabiera tym, którzy tworzą owo bogactwo zwane produktem krajowym brutto. A jest to dziś w bogatych krajach europejskich ponad połowa! Tak więc jeśli przedsiębiorcy i inni słyszą o konieczności zwiększenia podatków, a wiedzą, że popyt rośnie powoli, to na pewno nie będą inwestować, zwiększać produkcji i zatrudnienia. Konkludując, droga do szybszego wzrostu gospodarczego w przyszłości zależy od uprzedniego zmniejszenia skali ssania przez jemiołę, czyli państwo opiekuńcze. Żeby dzielić, trzeba najpierw tworzyć, aby mieć co dzielić w dłuższym okresie, trzeba pozwolić temu drzewu rosnąć…

Kiedy autor niniejszej części raportu rozmawia w Polsce i za granicą na te tematy, często słyszy pytanie: „Jak to się stało, że nie było sygnałów ostrzegawczych, że wcześniej jakoś starczało tych pieniędzy?”. I wyjaśnia: sygnały ostrzegawcze były i analitycy nie raz ostrzegali przed nadchodzącym kryzysem. Byli oni jednak zakrzykiwani przez chór obrońców państwa opiekuńczego, że domaganie się cięć wydatków jest aspołeczne, że to nieuzasadnione czarnowidztwo i że należy bogatych cisnąć jeszcze bardziej, by zapewnić pieniądze na „niezbędny socjal” (to samo słyszymy zresztą – i widzimy w działaniu – także obecnie!). Natomiast powody, dla których udawało się tak długo unikać bankructwa państwa opiekuńczego są bardziej złożone.

Po pierwsze, powojenna ekspansja gospodarcza na Zachodzie uczyniła na politykach wrażenie niemal nieograniczonych możliwości. Na rynek pracy w latach 50. i 60. XX w. wchodziły znacznie liczniejsze roczniki niż zeń odchodziły na emeryturę czy rentę. Pieniędzy ze składek ubezpieczeniowych było więc w bród i politycy mogli dzięki temu okazywać się dobrymi wujkami, podnosząc poziom emerytur znacznie powyżej tego, który wynikałby z wysokości składek wnoszonych przez okres pracy zawodowej osób przechodzących na emeryturę. Nie oznaczało to wówczas naruszenia równowagi między wpływami ze składek a wydatkami systemu ubezpieczeń.

Ale proporcje demograficzne stopniowo ulegały niekorzystnym zmianom, więc politycy w latach 60., które były także latami ideologicznej ekspansji kolektywistycznych idei, zaczęli rosnąco dorzucać pieniędzy na „socjal” z kolejnego źródła, jakim były coraz wyższe podatki. W krajach OECD relacja wydatków publicznych do PKB (w skrócie: WP/PKB) zaczęła rosnąć: z 29 proc. w latach 60., do 37 proc. w latach 70., 47 proc. w latach 80. i 50 proc. w latach 90. XX w. Podatki, rzecz oczywista, rosły w podobnym tempie. Dodajmy też, że w Europie Zachodniej te relacje były z reguły jeszcze wyższe niż w szerszym gronie krajów OECD.

Niemiecki ekonomista Bernhard Heitger z Kilońskiego Instytutu Gospodarki Światowej podjął próbę znalezienia zależności między wzrostem relacji WP/PKB a spadkiem dynamiki wzrostu gospodarczego. Heitger obliczył, że wzrost udziału wydatków publicznych o 10 pkt. proc. owocuje w okresie dekady spadkiem tempa wzrostu PKB o 0,5 proc. rocznie. Nowsze studia potwierdzają te negatywne relacje między rosnącym poziomem podatków i wydatków publicznych a słabnącą dynamiką PKB.

Wyniki wzmiankowanych badań potwierdzają – warto przypomnieć – pesymistyczne poglądy Ludwiga Erharda, ojca powojennego niemieckiego cudu gospodarczego. Erhard, obserwując szybki wzrost redystrybucji w zachodnich Niemczech, stwierdził już w 1964 r., że system oparty na zasadzie „życia z ręką w kieszeni sąsiada” nie może przynieść dobrych efektów gospodarczych w dłuższym okresie.

Wracajmy jednak do wyjaśnień, jak narastały problemy finansowania państwa opiekuńczego. Coś zaczęło zmieniać się pod koniec lat 70. XX w. Coraz wyraźniejsze było niezadowolenie obywateli ze wzrostu podatków, niestabilności wzrostu gospodarczego i rosnącej inflacji. Jednocześnie następował intelektualny powrót do klasycznej ekonomii, wzmocnionej nowymi nurtami ekonomii neoinstytucjonalnej (teorii praw własności, teorii ekonomicznej analizy polityki, logiki działań zbiorowych i in.). Efektem zmian politycznych i intelektualnych był wybór takich wolnorynkowych polityków jak Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii i Ronald Reagan w Stanach Zjednoczonych.

Ta liberalna kontrrewolucja „odsztywniła” w pewnym stopniu niektóre gospodarki zachodnie, przyśpieszyła nieco ich wzrost gospodarczy i przyczyniła się do wzrostu nastrojów niechętnych dalszym podwyżkom podatków. Jednakże znaczne odłamy podatników opierających się dalszym podwyżkom podatków nadal domagały się wzrostu rozmaitych świadczeń społecznych. Jak to określił dowcipnie znany politolog z Kalifornii, prof. Aaron Wildavsky, „dostrzegliśmy nieprzyjaciela – i okazaliśmy się nim my sami”.

Politycy dostrzegli owe swoiste rozdwojenie jaźni większości elektoratu i zaczęli szukać nowych sposobów umizgiwania się do wyborców. Wcześniej już zresztą dostrzegli jeden jeszcze sposób, niewymagający podnoszenia podatków i sprawiający wśród wyborców wrażenie otrzymywania czegoś za nic. Były to regulacje zastępujące podatki jako instrument podnoszenia poziomu materialnego komfortu wyborców.

Regulacje więc podnosiły co jakiś czas na wyższy poziom płacę minimalną, zwiększały liczbę dni wolnych od pracy (świąt i urlopów), skracały tydzień pracy, itd. Koszty tych regulacji nie musiały być ponoszone przez budżet, z wyjątkiem kosztów dotyczących pracowników sektora publicznego. Ponosili je pracodawcy. Ale, jak to przez lata podkreślał noblista Milton Friedman, nie istnieje obiad za darmo. Ktoś za niego musi zapłacić i tym kimś nie byli tylko pracodawcy. Pracobiorcy aktualni i potencjalni płacili również za tę hojność z cudzych kieszeni utratą pracy lub – częściej jeszcze – dłuższym okresem bezowocnego poszukiwania pracy, gdyż wyższe koszty przerzucone na pracodawców przekładały się na wyższe ceny produktów i usług, a w efekcie ceteris paribus na niższy popyt i niższe zatrudnienie.

Skala umizgiwania się do elektoratu via regulacje jednakże nie wystarczała. Ponadto niepracująca część elektoratu niewiele mogła na tych regulacjach skorzystać. Zaczął się kolejny, brzemienny w skutki, okres, mianowicie zwiększania wydatków publicznych bez ekwiwalentnego zwiększania dochodów budżetu. Mówiąc otwarcie: okres zadłużania kraju. I okres ten zaczął się na długo przed wielkim kryzysem finansowym i trwa do dziś. Zaciąganie długu u przyszłych pokoleń, które płacić miały za dzisiejszy „socjal” i za dzisiejsze zobowiązania wobec jutrzejszych emerytów, stało się zjawiskiem charakterystycznym dla większości krajów zachodnich. Deficyty budżetowe ostatecznie przestały być zjawiskiem charakterystycznym dla fazy recesji w cyklu koniunkturalnym.

Ta era finansowania „socjalu” z deficytu budżetowego trwała niezmieniona do roku 2007, do początku wielkiego kryzysu finansowego. W folklorze politycznym świata zachodniego ów kryzys miał być jakimś zdarzeniem szczególnym, jakąś katastrofą spowodowaną przez zachłanne, ciemne siły międzynarodowych finansów. Z punktu widzenia sposobów finansowania „socjalu” w świecie zachodnim czas kryzysu jest tylko kontynuacją. Zmieniła się jedynie skala tych deficytów. Zaczęło się „wielkie zadłużanie”.

A oto kilka przykładów tego, jak szybko od 2006 r. (ostatniego roku przed kryzysem) do roku 2010 rosła relacja wydatków publicznych do PKB w wybranych krajach:

w USA z 36,0 proc. do 42,3 proc.;

w Wielkiej Brytanii z 44,3 proc. do 51,0 proc.;

we Francji z 52,7 proc. do 56,2  proc.;

w Hiszpanii z 38 proc. do 45 proc;

w Portugalii z 44,5 proc. do 50,7 proc.;

w Grecji z 45,2 proc. do 52,9 proc.  (w 2009 r.).

Uwaga polityków, finansistów i analityków koncentruje się zwykle na skali deficytów budżetowych i na relacji długu publicznego do PKB. Ale, jak autor niniejszej części raportu podkreślał wyżej, to właśnie rosnąca relacja wydatków publicznych do PKB jest czynnikiem redukującym bodźce do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania i to ona powoduje spadek dynamiki wzrostu gospodarczego.

Ma to poważne następstwa, gdyż zamyka politykom drogę „ucieczki z zadłużenia” przez stymulację makroekonomiczną. Wiele wskazuje na to, że politycy nie mają już więcej królików, które – w celu kontynuacji finansowania „socjalu” – mogliby jeszcze wyciągnąć z coraz bardziej wyświechtanego cylindra. Nieprzyjemna fiskalna arytmetyka – by sparafrazować najnowszego noblistę z ekonomii, prof. Thomasa Sargenta – zmusi ich niezadługo do zmierzenia się z rzeczywistością.

Ucieczka elit od rzeczywistości: Niemcy wygrali na kryzysie, to niech Niemcy zapłacą za kryzys…

Innym przejawem ucieczki od rzeczywistości jest rosnąca presja na Niemcy jako kraj, który rzekomo zyskał najwięcej na powstaniu strefy euro, a więc powinien wnieść największy wkład w jej ratowanie. Mówiąc otwarcie: niech Niemcy sfinansują rozmaite przedsięwzięcia ratunkowe. Rosnącej presji towarzyszy też rosnąca niechęć do Niemiec, kanclerz Angeli Merkel i Niemców w ogólności, że ci mają czelność domagać się, by inni uporządkowali najpierw swoje finanse.

Niechęć do Niemców aż bulgocze w tytułach i tekstach wypowiedzi. Jedna z niedawnych okładek londyńskiego „The Economist” pokazywała tonący statek „Europa” i pytanie do kanclerz Merkel: „Czy może wreszcie zechciałaby pani zmienić kurs?”, a wcześniej „Wall Street Journal” opublikował artykuł pod tytułem: „Groźna niemiecka maszyna eksportowa wymaga włączenia biegu wstecznego”. Polska nie wyróżnia się, niestety, na plus, bo i u nas w „Dzienniku Gazecie Prawnej” można znaleźć tytuł: „Jak Niemcy zarabiają na kryzysie”, z zawistnym tekstem, że jest tylko jeden kraj, który wiedzie dziś prawdziwe dolce vita. A przecież nie cytuje się w niniejszym raporcie prasy brukowej!

Ci wszyscy zawistnicy, w tym politycy szukający usprawiedliwienia dla braku odwagi do podejmowania trudnych reform, powinni zadać sobie kilka pytań. Po pierwsze, jak to się dzieje, że arogancki, agresywny, nieczuły na potrzeby innych nacji rząd i wspierająca go koalicja od dawna „dołuje” w sondażach i przegrywa jedne po drugich regionalne wybory? I, po drugie, dlaczego skoro Niemcy rzekomo tak bardzo skorzystali z wprowadzenia strefy euro, tak wielu Niemców ma pretensje do rządzących, że są zbyt miękcy wobec leni i utracjuszy?

Koronnym argumentem, że to głównie Niemcy skorzystały na stworzeniu Eurostrefy, są osiągane przez nie nadwyżki w handlu zagranicznym, które w 2009 r., roku najgłębszego kryzysu, przekroczyły 5 proc. niemieckiego PKB. Tylko ci, którzy tak twierdzą – o wstydzie, czasem także ekonomiści, którzy powinni wiedzieć lepiej – nie zadali sobie pytania, czy owe 5 proc. PKB w 2009 r. to był wyjątek, który nie zdarzył się wcześniej, np. przed wprowadzeniem strefy euro, czy też nadwyżka w handlu zagranicznym jest immanentną cechą niemieckiej gospodarki.

Odpowiedź znajdziemy w tabeli, w której statystyki bilansu handlowego Niemiec dla lat 1955–
–1983 pokazują wyraźnie, że przez cały ten okres Niemcy miały – mniejszą lub większą – nadwyżkę eksportu nad importem. Już w 1955 r. szybko odbudowujące swą gospodarkę Niemcy Zachodnie miały nadwyżkę eksportu rzędu ponad 5 proc. PKB. Czyli znaczenie posiadania wspólnej waluty, o ile istnieje w ogóle, jest raczej niewielkie. O nadwyżce eksportowej decydują najwyraźniej inne czynniki.

W handlu, nie tylko międzynarodowym zresztą, obok czynnika cenowego ważną rolę odgrywa jakość wykonawstwa, nowoczesność i inne pozacenowe czynniki konkurencji. W dużym stopniu można je określić jako reputacyjne. Otóż Niemcy od dawna mają wysoką reputację jako producenci maszyn i urządzeń, artykułów precyzyjnych i optycznych, czy materiałów chemicznych. I dlatego popyt na ich produkty jest nieodmiennie tak wysoki.

Saldo obrotów handlu zagranicznego Niemiec jako proc. niemieckiego PKB, w latach 1955–1983

Rok     Saldo (w proc. PKB)

1955

1960

1965

1970

1975

1980

1983    +5,4

 +3,0

 +1,0

 +1,2

 +2,7

 +1,6

 +4,3

Źródło: The Economist, Economic Statistics 1900–83, London, 1985.

Tego stanu rzeczy nie zmieniały przez dziesięciolecia kolejne rewaluacje marki. Jak dziś wobec Chin, tak przedtem wobec Niemiec wywierano presję w kierunku wzmocnienia marki, w czym widziano lekarstwo przeciw trwałym niemieckim nadwyżkom w bilansie handlowym i płatniczym. W odróżnieniu od Chin komunistycznych, Niemcy podchodzili ze zrozumieniem do problemów swoich zachodnich partnerów i co jakiś czas rewaluowali markę. Nadwyżka na krótko zmniejszała się, a następnie zaczynała ponownie rosnąć. Po prostu, trudno było w gospodarce opartej na prywatnej własności i zysku zrezygnować z kupowania najlepszego produktu potrzebnego firmie.

Jeśli nie z pasożytowania na Eurostrefie, to skąd się biorą tak dobre wyniki Niemiec? Ano z ciężkiej pracy i licznych wyrzeczeń. Był taki okres, od końca lat 80. XX w., że Niemcy byli przez wysokiej klasy analityków uważani za „chorego człowieka Europy”, który w następstwie ogromnego ciężaru państwa opiekuńczego i przeregulowania gospodarki (zwłaszcza rynku pracy!) nie był w stanie sprostać konkurencji i rósł najwolniej spośród „starych” krajów Unii.

W którymś momencie zrozumiano w Niemczech, że tak dalej już się nie da. Zaczęto, na niemiecki sposób, to znaczy powoli i po tysiącu konsultacji, zmieniać pewne rzeczy. Rządy chadecji pod przywództwem kanclerza Helmuta Kohla zaczęły zmniejszać nieco górę „socjalu”. Ta, jak to w rozmowach z niemieckimi kolegami nazywałem Millimeterpolitik, zaczęła przynosić efekty. Udział wydatków publicznych w PKB (który jest dobrą miarą istniejących bodźców do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania) osiągnął szczyt w 1995 r. – 54,8 proc. – a potem zaczął się zmniejszać, aby wreszcie ustabilizować się poniżej 50 proc. Nawet w kryzysowym 2009 r. nie przekroczył on połowy PKB (47,5 proc.), a dzisiaj jest na tym samym poziomie co w Polsce (45–46 proc). Dla nas to bardzo dużo, ale biorąc pod uwagę punkt startowy Niemiec, to niemałe osiągnięcie.

Zmieniać się zaczęły też regulacje. Niemcy jako jedni z pierwszych w Europie wyciągnęli wnioski ze starzenia się społeczeństw i zagrożenia, jakie stanowi ono dla finansów publicznych w ogóle, a w krajach patologicznie przerośniętego państwa opiekuńczego w szczególności. Dlatego ustawę o (stopniowym) wydłużaniu wieku przechodzenia na emeryturę do 67. roku życia dla mężczyzn i kobiet wprowadzono tam wcześniej niż gdzie indziej. Zwiększono też minimum czasu pracy w uprzywilejowanych zawodach, takich jak np. nauczyciele, z – wyższego niż w Polsce – minimum 21 godz. tygodniowo najpierw do 24, a potem do 28 godz.

Po chadekach przyszli socjaldemokraci, którzy też dołożyli cegiełkę do budowy bardziej efektywnej i konkurencyjnej gospodarki niemieckiej. Za rządów kanclerza Gerharda Schroedera rozluźniono niesłychanie restrykcyjne reguły zwolnień z pracy, ograniczono też nieco możliwości żerowania na systemie zasiłków dla bezrobotnych, a także wprowadzono szereg innych innowacji.

Skoro mówimy tutaj o odwadze niemieckich elit, to warto też podkreślić umiarkowanie i dyscyplinę niemieckiego społeczeństwa. Płace w Niemczech prawie nie rosły w wymiarze realnym przez więcej niż dekadę. Konsumpcja prywatna znajdowała się w stanie stagnacji. Reformy czasów Kohla i Schroedera nie zmieniły, rzecz jasna, gospodarki niemieckiej w wolnorynkową, ale dały nieco więcej swobody niemieckim firmom. I te wykorzystały stworzone możliwości. Gospodarka przyśpieszyła, a zatrudnienie rośnie i to, co ważniejsze, w sektorze prywatnym, a nie jak np. we Francji, poprzez tworzenie na poły fikcyjnych miejsc pracy w administracji (co obiecał w kampanii wyborczej kandydat, a obecnie prezydent Hollande).

Jest sprawą oczywistą, że reformy, tak wydatkowe, jak i regulacyjne, potrafią dla niektórych być bolesne. Część niemieckiego społeczeństwa była (i jest nadal) niezadowolona z faktu, że manna socjalna spada z nieba (nieco) węższym strumyczkiem. Nauczyciele są niezadowoleni z podwyższonego minimum czasu zajęć w szkole. A wszyscy pracujący mają za sobą dekadę i więcej bardzo wolnego tempa wzrostu płac.

Ale to dzięki temu umiarkowaniu w drugiej połowie poprzedniej dekady nastąpiła poprawa konkurencyjności niemieckich produktów. Nic więc dziwnego, że poniósłszy owe – wcale niemałe – koszty ustabilizowania gospodarki i przyśpieszenia wzrostu gospodarczego, większość Niemców z niechęcią patrzy na tych, których mieliby wziąć częściowo na swój garnuszek. I to garnuszek, w którym przez długi czas przybywało tak niewiele (a zaczęło przybywać właśnie w wyniku kosztownych reform). Niedawno redaktor liberalnego „Die Zeit” Joseph Joffe przypomniał, że niemiecka konkurencyjność wzięła się z przeprowadzonych reform, do których nie palił się „Club Med”. Obok niechęci Niemców do płacenia za rozrzutność innych, nie mniej ważny wydaje się argument, który do lata 2012 r. praktycznie prawie nie pojawiał się w dyskusjach politycznych, kiedy to domagano się od Niemiec finansowania różnych pomysłów na ratowanie strefy euro. Autorom niniejszego projektu idzie mianowicie o niebezpieczeństwo ekonomiczno-finansowego przeciążenia Niemiec zobowiązaniami z tytułu rozmaitych przedsięwzięć ratunkowych.

Bierze się ono z forsowania rozwiązań instytucjonalnych, które mają wysokie prawdopodobieństwo niepowodzenia, tworzą zachęty do kontynuacji „jazdy na gapę” w strefie euro i zmniejszają presję na rządy i społeczeństwa w kierunku realizacji trudnych reform. Ale nie tylko. Niebezpieczne jest także i to, że większość spośród nich opiera się – co tu udawać – na wykorzystywaniu wysokiego standingu finansowego jednego kraju strefy euro, to znaczy Niemiec.

Prawie wszyscy amatorzy ratowania strefy euro w jej dotychczasowym kształcie proponują rozwiązania, które opierają się na jednym filarze. Tym filarem jest wspomniany wyżej wysoki standing finansowy Niemiec. Tyle że filar ten nie pozostanie niewzruszony na wieki, gdy nawiesza się na nim zbyt wielki zakres zobowiązań. A co się stanie, gdy rynki finansowe ocenią, iż skala narzuconych Niemcom zobowiązań przekracza granice bezpieczeństwa finansowego tego kraju? I Niemcy utracą swą najwyższą wiarygodność kredytową? Warto zauważyć, że pierwsze sygnały zaniepokojenia agencji ratingowych mamy już za sobą.

Należy rozumieć obawy samych Niemców przed kolektywizacją kosztów eurostrefy i jednoczesną prywatyzacją korzyści z „jazdy na gapę” oraz unikania trudnych i kosztownych kroków stabilizacyjnych przez kraje prowadzące rozrzutną politykę fiskalną. Ale krytycyzm wobec Niemiec zaczynają równoważyć – nieliczne na razie – głosy rozsądku. Pojawiają się więc artykuły, które ostrzegają, że ci Europejczycy, którzy „izolują i przeciążają Niemcy, [czynią to – J.W.] na własne ryzyko”.

Tak czy inaczej, z sympatii czy z rozsądku (oświeconego interesu własnego), warto wspierać Niemców w ich staraniach o zachowanie równowagi i racjonalnej oceny konsekwencji oczekiwanych od nich poświęceń. Załamanie standingu ekonomiczno-finansowego tej największej i najbardziej sprawnej gospodarki europejskiej byłoby znacznie większym zagrożeniem niż cokolwiek, co mogłoby się wydarzyć ze strefą euro. Zagrożeniem nie tylko dla samych Niemiec, lecz także dla tych krajów, których gospodarki są ściśle splecione z gospodarką niemiecką. A więc także i dla Polski. Zamiast ślepo wspierać różne wielce ryzykowne przedsięwzięcia ratunkowe strefy euro należy, wspierając Niemcy, nawoływać do zdroworozsądkowej analizy kosztów i efektów oraz określenia poziomu ryzyka tych przedsięwzięć.

Z tej perspektywy należy zresztą patrzeć na całą Unię Europejską, nie tylko na wspólną walutę. Klasyczne podejście liberalne wiąże przyczyny i skutki: poziom wolności ekonomicznej i efekty funkcjonowania w warunkach takiej wolności. Taka analiza kosztów/efektów podpowiada, że fundamentem wzrostu zamożności i stabilności (nie tylko ekonomicznej!) w powojennej zachodniej Europie są liberalne konstrukcje unii celnej i wspólnego rynku. Po upadku komunizmu stały się one takimi również i dla naszej części Europy.

Wartość dodana, że użyję czysto ekonomicznej terminologii, całej reszty unijnego bagażu jest w najlepszym razie dyskusyjna. Dotyczy to zarówno ponad stu tysięcy stron unijnych regulacji, owego acquis communautaire, środków pomocowych, antyociepleniowej krucjaty czy wreszcie unii walutowej w jej przyjętym – i dotychczas realizowanym – kształcie. Należy dokonać ponownej oceny tychże i albo je w bezpieczny sposób poprawić, albo – jeśli okaże się to niemożliwe – mieć odwagę spisać na straty. Niestety, na razie ogromna większość europejskich elit ciągle ma nadzieję, że nic nie trzeba będzie zmieniać, jeśli tylko uda się zmusić Niemców, by raz jeszcze okazali się „dobrymi Europejczykami” i sypnęli groszem, nie myśląc o konsekwencjach sytuacji, w której niemieckie pieniądze czy gwarancje pieniędzy mogłyby się okazać niewystarczające…

Ucieczka od rzeczywistości: recepty populistycznych antyelit

Zanim przyjrzymy się populistycznej opozycji w zachodniej Europie, warto jeszcze dokończyć oceny rządzących elit. Otóż te elity – lewicowe (socjaldemokratyczne) czy prawicowe (konserwatywne bądź konserwatywno-liberalne) – cierpią nie tylko na disconnect, czyli rozłączenie preferowanych przez nie rozwiązań i realnego świata, lecz także na grzech pychy.

Przypadek wad konstrukcyjnych i wad polityki prowadzonej w ramach skonstruowanych instytucji strefy euro jest doskonałym przykładem popełnianego notorycznie grzechu pychy europejskich elit. Ich sposób myślenia można scharakteryzować następująco: „Oto my, rządzący Europą, możni tego europejskiego świata, stworzyliśmy – czerpiąc z zasobów naszej nieskończonej mądrości – europejską unię walutową, która ma trwać po wiek wieków. I nie tyle dla wygody życia gospodarczego i obywateli tu żyjących, ile jako dowód naszej dalekowzroczności i potrzeby postępowych przemian”.

Otóż takie podejście do problemu stwarza ogromne bariery dla racjonalnego dyskursu na temat niezbędnych zmian w strefie euro. Wszelkie koncepcje ograniczeń liczby członków strefy do tych, którzy zdolni są stosować się do reguł gry Eurostrefy, spotyka się z natychmiastową krytyczną kontrą, że to pogrzebie „wielki projekt europejski”. To samo dotyczy reguł gry Eurostrefy, których stosowanie prowadziłoby do automatycznego wykluczania tych, którzy chcą w niej „jeździć na gapę”. Akceptowalne są tylko te rozwiązania, które nie odnoszą się do faktu, iż członkostwo w klubie nakłada na członków pewne obowiązki, ci zaś, którzy się z tych obowiązków nie wywiązują, powinni zostać z klubu wykluczeni.

Jest to sytuacja doskonale opisana w esejach filozoficznych Leszka Kołakowskiego zatytułowanych „Rozmowy z diabłem”. Jedno z opowiadań dotyczyło sytuacji, w której ktoś dostał się do nieba i tam właśnie się „zbiesił”. Problem filozoficzny był następujący: czy można wydalić z nieba kogoś, kto boskim wyrokiem został uznany za osobę godną niebiańskiej przyszłości? Przecież taka decyzja oznaczać musi podważenie zasady, że Bóg jest nie tylko wszechmogący, lecz także wszechwiedzący – a więc nie może się mylić! Z czymś podobnym mamy właśnie do czynienia w Europie. Oto możni strefy euro zdecydowali się stworzyć instytucję, która istnieć ma po wiek wieków. I każda propozycja zmiany, która nie podtrzymuje fikcji wiecznotrwałości Eurostrefy, podważa domniemanie nieskończonej mądrości, czyli nieomylności jej twórców.

Mamy więc europejskie elity niezdolne do oparcia swoich propozycji ratunkowych na fundamentalnej zasadzie filozoficznej zachodniej cywilizacji, jaką jest racjonalność instrumentalna. To znaczy, że podejmowane działania muszą być adekwatne do realizacji celów, które chce się osiągnąć, stosując owe instrumenty.

Niestety, antyelity – czyli rozmaite ugrupowania populistyczne – oferują jeszcze mniej kompetencji i rozsądku. Oczywiście, są one popularne i ta popularność rośnie w miarę, jak pogarsza się sytuacja gospodarcza i jak pojawiają się zapowiedzi i próby (dość nieśmiałe, na ogół) dokonania korekt ilości manny spadającej z nieba, czyli strumienia beneficjów „państwa socjalnego”. Pomysły populistycznych antyelit, jeśli wychodzą poza protesty, są rozpaczliwie mało kompetentne. Przyjrzyjmy się poglądom i postulatom antyelit we Francji, gdzie i lewackie (skrajna lewica), i „prawackie” (skrajna prawica) ugrupowania zdobyły łącznie około jednej trzeciej głosów w niedawnych wyborach prezydenckich i parlamentarnych.

I co one oferują niezadowolonemu społeczeństwu? Skrajna lewica stare, zużyte komunały: cisnąć bogatych, opodatkować banki, podnieść płace, zakazać zwolnień z pracy, itd. Jeśli czymś różnią się te propozycje od tego, co zapowiadają rządzący socjaliści w stylu prezydenta Hollande’a, to raczej formą niż treścią. Historia dowiodła, że nic dobrego z tego nie może wyniknąć i nie wyniknie. Niezależnie od tego, czy rządzić będzie lewica należąca do elity, czy do antyelity.

A co z pomysłami na przyszłość antyelitarnego Frontu Narodowego na prawicy? Ich pomysły nie są lepsze. Wprawdzie można zrozumieć postulat wyjścia Francji ze strefy euro, ale gdy dwóch mówi to samo, to wcale nie musi znaczyć to samo! Szefowa stronnictwa, pani Marine Le Pen, mówi bowiem jednym tchem o wyjściu nie tylko ze strefy euro, lecz także z unii celnej, czyli faktycznie z Unii Europejskiej, co oznacza, iż nie rozumie, że to właśnie unia celna i wspólny rynek są fundamentem, na którym zbudowana została zamożność „starych” krajów Unii, w tym także Francji. Całą resztę można różnie oceniać, ale to jedno jest bezsporne w świetle wiedzy ekonomicznej.

Obalenie tego fundamentu zamożności ma się odbywać pod hasłem ochrony miejsc pracy dla Francuzów. Może zwabić wielu, którzy nie mają pojęcia o ekonomii i nie rozumieją, że utrzyma się istniejące, na ogół gorsze, miejsca pracy w niskowydajnych gałęziach produkcji, ale utraci się miejsca w proeksportowych, bardziej wydajnych i lepiej płatnych gałęziach. Ale to tylko początek problemów!

Pojawia się bowiem pytanie, czy Francuzi znów pójdą pracować do zakładów włókienniczych, tkalni, zakładów odzieżowych i innych. Przecież będą tam mieli stawki znacznie niższe od tych, które otrzymywali w zakładach pracy, z których zostali zwolnieni. Także nowo wchodzący na rynek pracy mają inne (często mało realistyczne zresztą) oczekiwania. I jedni, i drudzy zwrócą się raczej do i tak już przeciążonego systemu opieki społecznej po zasiłki, których we Francji jest – jak Mickiewiczowskich much na Litwie – dostatek.

Jedyni, którzy być może pojawią się w tych zakładach (o ile takie powstaną!), to będą imigranci. I to też tylko tacy imigranci, którzy przybyli do Europy, by tu pracować, a nie po to, by wygodnie (według ich poziomu oczekiwań) żyć sobie z „socjalu”. Ale partia pani Le Pen jest też przeciwko imigracji. I w dodatku, jak większość partii – tak mainstreamowych, jak i populistycznych – nie rozumie różnicy między tymi dwoma rodzajami imigracji do bogatej Europy. O polityce imigracyjnej, a raczej jej braku w Unii Europejskiej i w poszczególnych krajach będzie jeszcze mowa na końcu raportu. Tutaj wystarczy tylko podsumować, że oferty antyelit – ocenione na przykładzie Francji – nie wnoszą prawie nic sensownego do dyskusji o problemach Europy.

Ucieczka od rzeczywistości: Południe patrzy na Europę

Jak do tej pory opisywaliśmy celowe najczęściej odrzucenie realiów i poszukiwanie tematów oraz rozwiązań zastępczych przez polityczne elity Europy. Włączyliśmy w te rozważania także antyelity – rosnące w siłę partie populistyczne – aby udowodnić, że antyelity również nie mają niczego do zaoferowania borykającej się z poważnymi problemami Europie. Problemy są poważne, natomiast środki, które mogłyby rozwiązać te problemy, poważne najczęściej nie są.

Zauważają to nie tylko nieliczni Europejczycy czy szerzej: część (znacznie mniejsza) zachodnich elit. Zauważają to także w krajach Południa, jak od pewnego czasu określa się kraje Azji, Afryki, Bliskiego i Środkowego Wschodu oraz Ameryki Łacińskiej.

Politycy z tych obszarów naszego globu, zwłaszcza ci, którzy uczestniczą w spotkaniach rozmaitych instytucji gospodarczych i finansowych współczesnego świata, patrzą na zachowania Europejczyków, zwłaszcza tych ze strefy euro, z pewnym zaskoczeniem i – nie czarujmy się – także z rosnącą irytacją. W oczach tych polityków wszystkie pomysły w rodzaju euroobligacji, mutualizacji zobowiązań banków, dodruku pieniądza przez Europejski Bank Centralny i inne propozycje jawią się jako działania zastępcze, jako chęć uniknięcia tych – dobrze znanych – programów stabilizacyjnych, które pociągają za sobą bolesne cięcia wydatków publicznych i jako takie mających określone koszty społeczne i polityczne.

Inaczej mówiąc, Europejczycy po prostu nie chcą zastosować się do recept, które przedtem oferowali popadającym w ekonomiczne tarapaty krajom Południa. Elity krajów Południa podejrzewają jeszcze coś gorszego, mianowicie że Europejczycy w swojej pysze uważają w głębi duszy, iż oni są powyżej takich prostych, bolesnych, ale skutecznych – jak dowodzi historia – działań. I trudno dziwić się Południu, że tak uważa. W końcu gry i zabawy wokół zmian konstrukcyjnych w strefie Euro przez możnych europejskiego świata wskazują, że tak jest w istocie.

Zmienia się zatem stosunek do Europy. Niegdyś pełen rewerencji i skłonności do akceptacji europejskich rekomendacji w sprawach rozwoju m.in. gospodarki i nauki, dzisiaj pełen widocznej irytacji, a nawet rosnącego protekcjonalizmu graniczącego z lekceważeniem. Wiele mówi na ten temat rysunek, który jeden z autorów zauważył w hinduskim dzienniku „Economic Times” podczas konferencji w New Delhi. Jest to satyryczna wizja XXI w., z Indiami w roli najszybciej rosnącej gospodarki światowej. Europę na owym rysunku reprezentuje staruszek z naszyjnikiem z eurogwiazdek na szyi i napisem: „Unia Zbankrutowanych Emerytów”.

Oczywiście, można – patrząc na takie ukazanie UE i w ogóle Zachodu – potraktować to jako typową Schadenfreude. Oto byłe europejskie kolonie i w ogóle biedota pozostawiona w tyle przez szybko rosnący w ostatnich kilkuset latach świat zachodni odreagowuje swoje frustracje i kompleks niższości. To wszystko prawda. Tyle że rodzaj złośliwego komentarza trafia w dziesiątkę. (Tak samo jak z drugiej strony ideologicznego spektrum nie mniej złośliwy i celny jest komentarz na tym samym rysunku do Kuby i Wenezueli, opatrzonych nazwą: „Socjalistyczny Park Jurajski”).

Krajom Południa, a zwłaszcza tej ich części, która szybko przekształca się w uprzemysłowioną średnio rozwiniętą gospodarkę, nie podobają się też inne pomysły Europy – tym razem dotykające ich bezpośrednio. W niniejszym raporcie nie zajmujemy się szczegółowo polityką klimatyczną Unii Europejskiej, głównego proponenta takiej polityki w skali światowej. Niemniej nie sposób nie uwzględnić tej kwestii także w kontekście relacji Europy z Południem, bowiem dotyka ona szybko słabnącej pozycji Europy w stosunkach międzynarodowych, a zwłaszcza stosowania tego, co politycy europejscy i ich apologeci nazywają soft power. Otóż w miarę jak Europa, oferując swoim obywatelom coraz więcej „socjalu”, wydawała coraz mniej na obronność, stworzyła sobie usprawiedliwienie właśnie w postaci doktryny „miękkiej siły”. Miałaby to być siła moralna, działań w dobrej sprawie. Takiej jak np. walka z globalnym ociepleniem spowodowanym przez człowieka.

Pozostawmy na uboczu dość wątłą – i coraz silniej podawaną w wątpliwość – wiedzę naukową stojącą za ową „walką”. Pozostawmy na uboczu nawet absurdalną ekonomikę walki z globalnym ociepleniem. Lord Nigel Lawson, były minister finansów w rządzie Margaret Thatcher, przedstawił tę ostatnią kwestię w swej niedawnej książce. Potraktował on alarmistyczne projekcje ONZ-owskiej komisji (IPCC) poważnie i ocenił na bazie ich własnych projekcji różnice kosztów między zlekceważeniem owego postępującego ocieplenia, a wydatkowaniem monstrualnych pieniędzy na niedopuszczenie do owego ocieplenia (zresztą, dodajmy, bez większych szans na sukces w postaci obniżenia temperatury!).  Otóż gdyby nie robić nic, pisze Lawson, to różnice w sensie uszczerbku dla wzrostu zamożności w wyniku globalnego ocieplenia byłyby minimalne. Bogaty Zachód w XXI stuleciu zwiększyłby swój PKB o 260 proc., a kraje Południa zwiększyłyby swój łączny PKB ponad ośmiokrotnie. Tymczasem, wydając monstrualne pieniądze (i rujnując po drodze gospodarkę świata zachodniego), PKB Zachodu wzrósłby raptem o 270 proc., a tenże PKB krajów Południa zwiększyłby się nieco ponad dziewięciokrotnie. Oczywiście, same liczby znaczą mniej niż nic; ilościowe projekcje tempa wzrostu w skali stulecia mają wartość niewiele większą niż wróżenie z fusów. Niemniej pokazują one, że wielce kosztowne poświęcenia nie służą niczemu. Oczywiście, poza zademonstrowaniem przez utwierdzone w swej nieomylności elity europejskie przekonania, iż podejmują one jedynie słuszne moralnie kroki – bez żadnego związku z oczekiwanymi efektami.

Szaleństwa Zachodu – mógłby ktoś powiedzieć – obciążają kosztami tylko Zachód i kraje Południa na zasadzie Schadenfreude powinny cieszyć się, że te pierwsze same strzelają sobie w stopę, spowalniając własny rozwój gospodarczy. Jednakże i historia gospodarcza ostatniego stulecia, i teoria ekonomii temu przeczą. Osłabienie w krajach bogatych zawsze spowalnia wzrost gospodarczy w krajach mniej zamożnych (dotyczy to nie tylko Europy Środkowo-Wschodniej!). I choćby z tej tylko przyczyny kraje Południa mogą czuć się zaniepokojone.

Ale to nie wszystko. Chęć krucjaty antyociepleniowej każe Europie domagać się od innych zobowiązań zmniejszenia emisji gazów ociepleniowych z CO2 na czele. A to już oznaczałoby bezpośrednie komplikacje i koszty dla słabiej rozwiniętych gospodarek Południa. Ponadto ambicje przywództwa kreują nowe pola konfliktu, jak np. wspomniany już podatek antyociepleniowy od samolotów latających do i po Europie.

Męczące niekiedy moralizatorstwo europejskich elit w tej sprawie – i w innych też! – budzi nie tylko irytację, lecz także opór. Oczywiście, europejskie elity nigdy nie przyznają się, że tak reklamowana przez nie same „miękka siła” Europy coraz mniej znaczy poza Europą (a w najlepszym razie poza światem zachodnim). Nawrócenia na antyociepleniową ekoreligię Zachodu prawie nie występują poza Zachodem. Z tym że upadek mitu o „miękkiej sile” Europy ma swoją własną dynamikę. W skali globalnej pozycja Europy najwyraźniej słabnie. Niezdarne majstrowanie przy okazji kolejnych globalnych zjazdów ociepleniowych (Kopenhaga, Cancún, Durban czy niedawne „Rio+20”), że nie wspomnę o innych zachowaniach mocarstw europejskich w sprawach interwencji w Libii, a potem w Syrii, pokazują, że miękki powinien być papier toaletowy. Siła natomiast powinna być twarda. A przede wszystkim powinna istnieć nie tylko w słowach; wówczas, być może, nie trzeba będzie jej używać za każdym razem.

Politolog Karl Deutsch używał określenia „siła netto” (net power). Rozumiał przez to różnicę między przekonaniem jakiegoś podmiotu międzynarodowego do określonego działania bez zaangażowania przez przekonujący podmiot siły („twardej” siły, w świetle powyższych rozważań) a zaangażowaniem tej „twardej” siły, która zmusiłaby ów podmiot do pożądanych zachowań. W kategoriach tej teorii siła netto Europy Zachodniej jest coraz mniejsza. Same intencje, a nawet przykład, już nie wystarczają.

Tekst niniejszy jest częścią większego przedsięwzięcia podjętego przez czwórkę wymienionych autorów na zamówienie Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, w której autorzy ci są wykładowcami. Przedsięwzięcie nosi tytuł „Projekt Europa: problemy i pespektywy”.

Jan Winiecki

Profesor ekonomii, członek Rady Polityki Pieniężnej, profesor Uniwersytetu Aalborg (Dania) i Uniwersytetu Europejskiego Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Jest współzałożycielem i prezesem fundacji Centrum im. A. Smitha oraz współzałożycielem i byłym prezesem Towarzystwa Ekonomistów Polskich. Zasiadał w Radzie Nadzorczej EBOiR. Laureat Nagrody Kisiela.

Kazimierz Tarchalski

Doktor ekonomii. Z przyczyn politycznych w 1977 r. wyemigrował do Australii. Pracował na Uniwersytecie w Sydney. W administracji federalnej Australii pełnił funkcję doradcy w Ministerstwie Finansów Papui Nowej Gwinei. Wykładał ekonomię, finanse publiczne i tematykę ekonomii Dalekiego Wschodu na kilku polskich uczelniach. Obecnie jest związany z Wyższą Szkołą Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie.

Bartłomiej Kamiński

Profesor ekonomii, wieloletni doradca Banku Światowego w sprawach handlu i inwestycji międzynarodowych, autor bądź współtwórca licznych publikacji głównie z zakresu integracji regionalnej i globalnej. Członek Rady Programowej „Bank and Credit” – czasopisma Narodowego Banku Polskiego. W latach 80. zaangażowany we współpracę z Międzynarodowym Biurem Solidarności w Brukseli oraz wspieranie organizacji polonijnych na emigracji. W latach 1992–1995 członek grupy badawczej Poland Policy Research Group Uniwersytetu Warszawskiego, kierowanej przez profesora Marka Okólskiego. Absolwent Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca Wydziału Nauk Rządowych Uniwersytetu Marylandzkiego w College Park, założyciel tamtejszego Ośrodka Badań Społeczeństw Pokomunistycznych, którym kierował w latach 1990–1996. Od 2008 r. prowadzi również zajęcia dydaktyczne w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Tomasz Mickiewicz

Profesor ekonomii, wykładowca Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, współpracownik University College London, odznaczony przez Prezydenta RP Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta. Członek zespołu redakcyjnego „Post Communist Economies”. Należy do European Association of the Comparative Economic Studies oraz American Economic Association. W przeszłości związany z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim oraz University of California at Davis. W czasach PRL-u należał do Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, działał na rzecz Niezależnego Zrzeszenia Studentów, był także współtwórcą i redaktorem niezależnego czasopisma „Uczeń Polski”. W latach 90. był wiceprezydentem Lublina ds. ekonomicznych. Zaangażowany w liczne projekty badawcze z zakresu ekonomii, autor wielu publikacji naukowych dotyczących m.in. problemów przedsiębiorczości, funkcjonowania przedsiębiorstw, prywatyzacji i zmian instytucjonalnych

Tsunami szczodrości – „Karawana Kryzysu: za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej” Lindy Polman :)

W 2011 roku nakładem wydawnictwa Czarne ukazała się książka „Karawana kryzysu” holenderskiej dziennikarki, reportażystki i publicystki Lindy Polman w przekładzie Ewy Jusewicz-Kalter. Oryginał – „De Crisiskaravan” – ukazał się w 2008 roku. Autorka pracowała nad książką przez pięć lat. Książka ta mogłaby stać się ważnym głosem w dyskusji o tym, jak powinna wyglądać pomoc humanitarna, żeby jak najlepiej spełniała swą funkcję. Mogłaby, gdyby nie fakt, że nikt takiej dyskusji dotąd nie podjął. Ani w Polsce, ani – co jeszcze bardziej zastanawiające – w krajach przekazujących na cele humanitarne miliardy dolarów rocznie.

Ponieważ w każdej chwili gdzieś na świecie toczy się od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu wojen domowych, a co jakiś czas dochodzi do katastrof pochłaniających setki ofiar, organizacji humanitarnych z roku na rok przybywa. Ich budżety są zasilane coraz większymi kwotami. Szacuje się, że na pomoc humanitarną różne kraje przeznaczają ponad 6 mld dolarów rocznie. Do tego dochodzą zbiórki organizowane przez poszczególne instytucje, kwesty w kościołach i na ulicach. Nic więc dziwnego, że niesienie pomocy stało się przemysłem, w którym walczy się o jak największy udział w rynku i robi wszystko, by wyprzedzić konkurentów. W każdy rejon świata dotknięty wojną lub katastrofą udaje się ponad tysiąc organizacji humanitarnych, każda ma własny budżet, własne cele i program. A ponieważ wszystkie działania muszą także służyć przetrwaniu instytucji, zapewnić jej stabilne dochody, chętniej wybierane są te miejsca, w których można dostać duże  kontrakty. Organizacje humanitarne, próbując dotrzeć z informacją o swojej działalności do mediów, licytują się zatem w przekazywaniu złych wieści i podawaniu liczby ofiar, rozmiarów zniszczeń i ogromu ludzkiej tragedii. Nierzadkie są przypadki wymiany zdjęć głodujących dzieci na reportaż z działalności jakiejś organizacji. W obawie przed obcięciem funduszy nie informuje się opinii publicznej, że dostarczane przez nią produkty i pieniądze są rozkradane lub niewłaściwie, nieefektywnie wykorzystywane. „Przyciągana przez kryzys karawana dowolnie wybiera miejsce i czas swojego przyjazdu i odjazdu, a okazywana pomoc przypomina rozsypujące się wokół konfetti”.

Lista patologii przy niesieniu pomocy humanitarnej wymieniona w książce Lindy Polman jest bardzo długa. Autorka krytykuje m.in. to, że działalność organizacji humanitarnych jest przede wszystkim skoncentrowana na realizowaniu projektów i pozyskiwaniu nowych kontraktów, a także walce z konkurencyjnymi organizacjami, próbami zajęcia  ich miejsca, gdy te na znak sprzeciwu próbują ograniczyć swoje działania w jakimś zakresie. Autorka książki podważa właściwie zasadność udzielania pomocy na obszarze, na którym panuje reżim, ponieważ organizacje humanitarne, nie dysponując ani taka władzą, ani odpowiednimi środkami, by powstrzymać jego uzbrojonych funkcjonariuszy przed wstępem do ośrodków dystrybucji żywności, stają się „mimowolnym kolaborantem”. Pol-
man zwraca uwagę na to, że udzielana pomoc prawie zawsze uzależnia ludność od organizacji humanitarnych, które zatrudniając miejscowy wykwalifikowany personel, wyłuskują z życia gospodarczego najlepszych ludzi – lekarzy, nauczycieli, urzędników – a w konsekwencji w szpitalach
i  szkołach nie ma kto pracować.  Jednocześnie przy odbudowie zniszczeń zatrudnia się wolontariuszy z Zachodu, a miejscowa ludność jedynie  się temu przygląda, choć nie brakuje wśród niej osób, które mogłyby się do tej pracy przyłączyć i dzięki temu później bardziej szanować jej efekt. Polman nie szczędzi słów krytyki wobec zjawiska przekazywania środków na odbudowę dróg, mostów, szkół, fabryk i wodociągów firmom z kraju udzielającego pomocy, mimo że przekazanie ich przedsiębiorstwom  z kraju, któremu się pomaga, zmniejszyłoby koszty nawet o 90 proc. Wyjątkowo negatywnie  ocenia budowę wiodących przez dżunglę dróg, którymi nie ma czego przewozić, i szkół, w jakich  nie odbywają się lekcje, bo brakuje nauczycieli, ponieważ te przedsięwzięcia są podejmowane tylko dlatego, że taki rodzaj pomocy łatwo zmierzyć, policzyć i wykazać w raportach. Strofuje pracowników organizacji humanitarnych za to, że niejednokrotnie restauracje i boiska do squasha i golfa są odbudowywane wcześniej niż szkoły i szpitale. Ujawnia, że na obszarach udzielania pomocy gwałtownie rośnie liczba prostytuujących się dzieci. Zauważa, że organizacje humanitarne nie biorą odpowiedzialności za niewłaściwe wykorzystanie środków, ponieważ brakuje kontroli nad systemem udzielania pomocy: „O ile wiem, nigdy jeszcze nie postawiono przed sądem pracownika organizacji humanitarnej ani samej organizacji z powodu nieudanej akcji lub popełnionych błędów […]”.

Autorka opisuje nadużycia, problemy, błędy i zaniechania, do jakich doszło m.in. w Rwandzie, Somalii, Liberii, Sudanie, Iraku, Afganistanie, na Sri Lance czy Haiti. Podaje nazwy organizacji, które tych patologii się dopuściły, oraz nazwiska świadków. Zawsze chodzi jej jednak o mechanizm działania.

Fakty przytoczone w książce można uważać za prawdziwe, a relację za  wiarygodną, tym bardziej że w przedmowie Janina Ochojska-Okońska nie podaje tych przerażających doniesień w wątpliwość, a jedynie upomina, by nie odnosić tych patologii do wszystkich organizacji humanitarnych i nie stawiać podobnych zarzutów wszystkim osobom w nich pracującym. Linda Polman zdaje się jednak nie zauważać (a nie wspomina o tym w przedmowie również założycielka Polskiej Akcji Humanitarnej), że bardzo często to, co wygląda na niedopatrzenie, złą organizację, błędy przy rozdzielaniu pomocy, jest winą samych ofiar, które przyjętą raz pomoc materialną (np. wózek inwalidzki czy protezę) wolą sprzedać z dużym zyskiem, by wciąż uchodzić za inwalidów i domagać się dalszej pomocy. Wydaje się, że autorka wiele razy pomija fakty, które nie pasują do jej surowego opisu rzeczywistości i osłabiłyby siłę jej słowa.

Linda Polman, zdając sobie sprawę z tego, że nie można przestać organizować pomocy humanitarnej, domaga się jednak prawa do krytyki tego, co niedoskonałe. Dziwi się, że o szczegółowe informacje nie zabiegają nawet dziennikarze, i radzi: „Miej odwagę zepsuć atmosferę podczas narodowych akcji zbierania pieniędzy: zadawaj pytania pracownikom organizacji humanitarnych! Jeśli mówią, że ich działanie pomaga, zapytaj, kto otrzyma tę żywność, te leki. Niewinne ofiary, gubernatorzy wojskowi, a może i jedni, i drudzy?”.

Tematykę międzynarodowych interwencji wojskowych oraz pomocy humanitarnej Linda Polman podjęła także w trzech poprzednich książkach – „De varende stad” (1991 r.) poświęconej Zairowi, Kenii i Malawi, „Bot pippel” (1993 r.), której tematem jest problem  uchodźstwa z Haiti, „’k Zag twee beren” (1997 r.) relacjonującej niepowodzenia działań misji ONZ-u w Rwandzie, Somalii i na Haiti. Książki te nie zostały dotąd wydane w Polsce.

Kryzys na wyspie :)

Na skutek krachu finansowego, który miał swój początek w 2008 roku, Islandczycy zostali zmuszeni do całkowitego przewartościowania w funkcjonowaniu swojego kraju. Najbardziej rewolucyjne zmiany mają charakter ustrojowy, mające na celu wprowadzenie nowego modelu konstytucyjnego. Dokąd prowadzi droga na którą weszła Islandia?

http://www.flickr.com/photos/maradentro/4827200365/sizes/m/in/photostream/
by Maradentro_

Słowo kryzys nabrało w Islandii rzeczywistego wymiaru już w 2008 roku na skutek szeregu skomplikowanych czynników. Specjaliści najczęściej wskazują na poważne problemy strukturalne błędy w polityce monetarnej, które nastąpiły niemal równocześnie z załamaniem finansowym w USA.

Okres przed nastaniem krachu to czas niczym niezmąconego wzrostu gospodarczego (w latach 2003-2007 PKB Islandii wzrósł o ponad 25%). Sektor bankowy znacząco się wówczas rozwinął, trzy krajowe banki znalazły się wśród trzystu największych banków na świecie. Były to jednak działania prowadzone nieudolnie i lekkomyślnie, także ze względu zbyt mały rynek krajowy. Praktyki stosowane przez banki były często ryzykowne i doprowadziły do sytuacji, w której bezpośrednio przed wybuchem kryzysu posiadały one aktywa zagraniczne dziesięciokrotnie przewyższające wartość islandzkiego PKB. Konsekwencją tej sytuacji było nagłe zaburzenie równowagi na rynkach, znaczne zadłużenie sektora prywatnego gospodarki oraz wzrost inflacji. Wkrótce wobec rosnącej niepewności na rynku krajowym Bank Centralny Islandii (w którego skład wchodzili wówczas głównie politycy, nie ekonomiści) zdecydował się na wprowadzenie wysokich stóp procentowych, co doprowadziło do wzrostu przepływu kapitału, głównie zagranicznego. To z kolei wpłynęło na przewartościowanie korony i w konsekwencji sprzyjało importowi zagranicznych dóbr, głównie dokonywanemu na kredyt. Połączenie wysokich stóp procentowych, znacznego napływu kapitału oraz przewartościowania waluty doprowadziło w końcu do niewypłacalności gospodarki Islandii.

W okresie poprzedzającym recesję władze islandzkie otrzymywały szereg ostrzeżeń płynących ze strony różnych instytucji zagranicznych, dotyczących zbliżającego się kryzysu. Okazało się jednak, że zignorowano przestrogi, ślepo wierząc w niezmienność hossy
na krajowych rynkach. Islandczycy nie zaprzestali ryzykownych praktyk finansowych, które wkrótce doprowadziły do spadku wiarygodności kraju oraz dewaluacji korony, co z kolei wywołało utratę płynności finansowej przez trzy wspomniane już największe islandzkie banki: Glitnir, Landsbanki oraz Kaupthing. Dla ratowania sytuacji rząd Islandii
z prawicowym premierem Geirem Haarde na czele, zdecydował się na przejąć zarządzanie nad wspomnianymi bankami, a tym samym na przejęcie ciążących na nich długów. Znaczną część tych zobowiązań, bo ponad 5 miliardów funtów stanowiły depozyty klientów zagranicznych, ponieważ jeden z banków prowadził internetową działalność na terenie Holandii i Wielkiej Brytanii. Rząd Islandii początkowo nie chciał spłacać długów banków, argumentując to faktem, że były one podmiotami prywatnymi, jednak działania Wielkiej Brytanii, mające na celu zwrot depozytów jej obywateli okazały się bardzo stanowcze. Londyn zdecydował się na odwołanie do prawa antyterrorystycznego, które dawało władzom danego kraju prawo do przejęcia majątków wrogich organizacji, w tym wypadku Islandii. Na mocy tego przepisu Brytyjczycy zamrozili lokalne aktywa Landsbanki oraz depozyty z Kaupthingu, co wywołało nie tylko krytyczną sytuację ekonomiczną Islandii, ale również doprowadziło niemal do zamrożenia stosunków brytyjsko-islandzkich. Dodatkowym problemem okazał się wzrost islandzkiego długu publicznego o ponad 70 % oraz spadek PKB o 65% (!).

Początkowy szok i strach wywołane stale pogarszającą się sytuacją ekonomiczną kraju szybko doprowadziły do ustąpienia dotychczasowego premiera i zastąpienia go przez liderkę partii socjaldemokratycznej, Jóhanne Sigurðardóttir. Dojście do władzy reprezentantki lewicy oraz jej późniejsza wygrana w wyborach w 2009 roku, dały początek szeregowi zmian, które dotąd są wprowadzane. Najważniejszą ich przyczyną stał się dramatyczny spadek zaufania społecznego wobec polityków oraz instytucji finansowych. Jeden z sondaży wskazuje, że zaledwie 11% procent Islandczyków deklaruje zaufanie wobec parlamentu, zwanego Althingiem, zaś 6% wobec banków. Dla porównania warto zaznaczyć, że w tym samym rankingu, aż 80% obywateli podkreśliło swoją ufność względem policji.

Bez wątpienia, spadek zaufania społecznego nie jest jedyną konsekwencją kryzysu finansowego w Islandii. Innym, kluczowym dla sfery publicznej, efektem jest rozpoczęcie społecznej debaty na temat fundamentów islandzkiego społeczeństwa oraz roli rządu
w państwie. Dzięki kryzysowi zdano sobie bowiem sprawę, jak wiele kwestii pozostaje
w niewystarczającym stopniu uregulowanych i jak bardzo społeczeństwo się rozwinęło. Współczesne zagrożenia oraz wyzwania stojące przed obywatelami są nieporównywalne
z tymi, które zostały ujęte w pierwotnej ustawie zasadniczej Islandii. Kryzys doprowadził zatem do wyklarowania się kilku istotnych pytań, na które należy jak najszybciej odpowiedzieć.

Prezydent w zastępstwie monarchy

Debata publiczna, która toczy się obecnie w Islandii, dotyczy przede wszystkim sfery wewnątrzpolitycznej. Recesja pokazała bowiem nie tylko słabość islandzkich władz,
ale również zanik działania funkcji kontrolnej państwa. Trudno wyobrazić sobie, czemu przez tak długi okres udało się nie zauważyć, bądź też, co gorsza, zignorować zapowiedzi zbliżającego się kryzysu.

Znaczna część islandzkiej konstytucji pozostała niezmieniona od czasów nadania jej przez króla Danii w 1874 roku. Oczywiście od tego czasu, zwłaszcza od odzyskania niepodległości w 1944 roku, dodano szereg poprawek oraz nowych przepisów. Nie zmienia to jednak faktu, że dokument ten, jak twierdzą konstytucjonaliści, nie odpowiada współczesnym wyzwaniom stojącym przed państwem. Nie zawiera on jasnego podziału między władzą wykonawczą a ustawodawczą oraz nie przyznaje parlamentowi w pełni roli kontrolnej wobec egzekutywy. Nie nawiązuje on także bezpośrednio, jak sugeruje profesor Uniwersytetu Islandzkiego Björg Thorarensen, do kierowania się takimi ideami jak demokracja czy też naród. Także rola prezydenta w państwie jest ujęta w sposób niestandardowy. Podczas przyjmowania nowej konstytucji w 1944 roku zdecydowano się na szybkie rozwiązanie, polegające na zastąpieniu słowa „monarcha” w dotychczas istniejącym dokumencie słowem „prezydent”, zaś szczegółowe uregulowanie tej kwestii miało nastąpić w późniejszym czasie. W rzeczywistości jednak problem ten nie został w pełni unormowany do tej pory, czego efektem są okazjonalne spory kompetencyjne między głową państwa, a rządem oraz parlamentem.

Bezpośrednią konsekwencją kryzysu gospodarczego w Islandii był znaczący spadek poparcia społecznego dla działań władz. Aby temu zapobiec Althing zdecydował się na zapoczątkowanie reform ustrojowych, które miały usprawnić działania władz oraz wzmocnić demokratyczne narzędzia przysługujące obywatelom. Pierwszym zdecydowanym ruchem nowego, socjaldemokratycznego rządu w tę stronę było zorganizowanie powszechnych wyborów w celu wyłonienia składu Zgromadzenia Konstytucyjnego, mającego opracować przyszły projekt nowej ustawy zasadniczej. W skład organu wejść miało dwudziestu pięciu delegatów, spośród których siedmiu reprezentować miało parlamentarną Komisję Konstytucyjną, pozostałych osiemnastu zaś, pochodzących z wyborów, stanowić miało grono obywateli Islandii niebędących politykami, posiadających prawa publiczne oraz od trzydziestu do pięćdziesięciu sponsorów ich kampanii. Wybory, które miały miejsce w listopadzie 2010 roku wyłoniły reprezentantów, jednak frekwencja okazała się bardzo niska (36%). Wkrótce do Sądu Najwyższego wpłynął szereg skarg dotyczących metod przeprowadzenia wyborów. Część z owych skarg Sąd uznał za zasadne, czego efektem było unieważnienie wyborów. Ostatecznie zdecydowano się ich nie powtarzać, lecz na mocy specjalnej ustawy, zaaprobowanej przez parlament, zaprosić wyłonionych reprezentantów do stałej współpracy z Komisją Konstytucyjną Althingu, w celu wspólnego stworzenia projektu konstytucji.

Prace rozpoczęły się w kwietniu 2011 roku. Obszarów, które powinny zostać zreformowane było wiele, dlatego prace nad wskazaniem jednolitej propozycji ustawy okazały się bardzo trudne. Pierwszy projekt zmian był gotowy już pod koniec lipca tego samego roku. Zawierał on nawiązanie do wszystkich najważniejszych wartości obecnych w większości europejskich ustaw zasadniczych, takich jak prawa człowieka czy też demokracja. Wprowadzał także szczegółowe uregulowania kompetencji poszczególnych organów państwa. Parlament ma stać się silniejszy dzięki kontrolnej funkcji wobec rządu. Gabinetowi z kolei przyznano kompetencje kontrolne wobec legislatywy oraz wzmocniono niezawisłość sądów. Wszystkie te rozwiązania mają na celu wcielenie w życie klasycznej zasady check and balance. Propozycja nowej konstytucji wprowadza ograniczenie roli głowy państwa, poprzez odebranie jej funkcji legislacyjnych kosztem parlamentu. Zaproponowano także szereg nowych zasad wyłaniania posłów do parlamentu oraz mianowania sędziów.

Prawdopodobnie największą innowacją dotyczącą sposobu wprowadzania zmian konstytucyjnych jest niemal całkowite upublicznienie prac nad nimi. Wykorzystywanie serwisów społecznościowych, takich jak Twitter, Facebook, czy You Tube sprawiło, że, jak stwierdził jeden z członków Komisji Konstytucyjnej „to pierwszy raz, kiedy konstytucja jest
w zasadzie tworzona przez Internet”.
Metoda ta ma przybliżyć Islandczykom proces wypracowywania nowych zasad oraz umożliwić im wypowiedzenie się na temat poszczególnych propozycji. Komentarze te są na bieżąco weryfikowane i wykorzystywane podczas debat nad ostatecznym kształtem danego przepisu.

Prace nad nową ustawą zasadniczą trwają. Wydaje się, że minie jeszcze sporo czasu, zanim projekt trafi pod głosowanie do Althingu, a później zaś pod referendum. Cały czas, ze względu na złożony charakter dokumentu, mają również miejsce zażarte dyskusje, czy poddanie projektu pod publiczne głosowanie jest dobrym pomysłem. Premier Sigurðardóttir oficjalnie popiera tę ideę, lecz przyszłość pokaże, jak zadecyduje islandzki parlament, który właśnie o odzyskanie poparcia społecznego walczy.

Nauka na błędach

Bez wątpienia sztuką jest unikanie sytuacji kryzysowych, świadczy to bowiem
o naszej mądrości. Jeszcze większą sztuką jest jednak wyciąganie wniosków z porażek, które się nam przytrafiają. Przyglądając się przykładowi Islandii zauważyć można, że jej władze wyciągnęły pewne wnioski. Być może nie wskazano wszystkich winnych krachu finansowego, jaki miał swój początek w 2008 roku. Nie zadośćuczyniono też też tym, którzy do tej pory borykają się z nierównościami społecznymi oraz kłopotami finansowymi na znaczną skalę. Co jednak godne podziwu, niemal od razu znaleziono przyczyny krachu i zdecydowano się na ich wyeliminowanie. Krok po kroku, władze, które utraciły legitymizację, będącą dla nich równie ważną jak stabilność finansowa dla przeciętnego obywatela, zaczęły usprawniać sfery, które powinny być usprawnione już dawno temu. Okazało się bowiem, że nawet w Skandynawii, ostoi demokracji, zasadowej demokracji nie zawsze są przestrzegane.

Być może już wkrótce Islandia zmieni swój ustrój i stanie się silną republiką parlamentarną. Choć przyszłość tego kraju pozostaje niepewna, Islandczycy udowodnili, że nie tylko uczą się na błędach, ale także są zaradni. Oby inne kraje, które obecnie borykają się z problemami podobnymi do tych, jakie spotkały tę niewielką na północy Europy, okazały się w podobnym stopniu rozsądne i zaradne.

Kryzys, mrzonki, niepogoda :)

Liberalizm na fali kryzysu stał się wygodnym chłopcem do bicia zarówno dla antyimigranckiej prawicy jak i roszczeniowo nastawionej lewicy i niewygodną ideologią dla wszystkich partii głównego nurtu. Czy to tylko przejściowe zjawisko czy też znak poważniejszych zmian zachodzących w społeczeństwach europejskich?

Kryzys

Europę zachodnią na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku trapi szereg kryzysów. Upraszczając zapewne nieco temat, można zasugerować, iż do najpoważniejszych i posiadających największy wpływ na mechanizmy polityczne należą trzy. Kryzys finansowy, który z Europą obszedł się bardzo brutalnie, kryzys społeczny, a właściwie demograficzny, związany z ujemnym wzrostem naturalnym oraz imigracją – głównie z innych kręgów cywilizacyjnych, co oczywiście skutkuje kryzysem tożsamości na podłożu kulturowym, dlatego o kryzysie społecznym możemy mówić w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu, a także kryzys elit, który w mniejszym stopniu dotyczy ogółu obywateli, osłabia jednak znacznie zdolność, a nawet wolę walki politycznych liderów państw Europy z przejawami pozostałych dwóch kryzysów i ich politycznymi konsekwencjami.

Pierwszy z tych kryzysów doprowadził do rewitalizacji idei socjalistycznych ze starego repertuaru (nie są to raczej idee świeże czy nowatorskie, których niektórzy obserwatorzy oczekiwali ze strony lewicy po jego wybuchu). Drugi powoduje coraz wyraźniejsze narastanie nastrojów nacjonalistycznych i niechęci wobec obcych, przy czym dotyczy niemal wyłącznie imigrantów i mniejszości o pochodzeniu cywilizacyjnie odmiennym (nie ma przecież narastających przejawów niechęci pomiędzy Francuzami a Niemcami). Na pierwszy rzut oka te problemy politycznie wydają się być niezwiązane ze sobą. W końcu politycy (nie tylko skrajnej) lewicy, występujący z hasłami socjalistycznymi wobec kryzysu finansów i rosnącego zadłużenia zwykle podkreślają swoją tolerancję wobec społecznego multikulturalizmu, natomiast skrajna prawica na temat ekonomii posiada poglądy bardzo różne, ale w tym także przeciwne silnym funkcjom socjalnym państwa. Niezaprzeczalne jest jednak to, że oba problemy są przejawem tego samego zjawiska, jakim jest narastająca gwałtownie niewydajność europejskiego modelu państwa socjalnego. Gdy pojawiają się problemy z dostarczeniem w procesie redystrybucji środków finansowych na zadowalającym „masę krytyczną” tzw. środka społeczeństwa, a szczególnie odbiorców transferów socjalnych, poziomie pojawia się panika. Strach przed redukcją pozyskiwanych od państwa środków rodzi dwie reakcje. Protest przeciwko opartym na liberalnych przesłankach próbom racjonalizacji wydatków państwa oraz poszukiwanie winnych. W tej drugiej konkurencji socjalistyczni i nacjonalistyczni obrońcy upadającego status quo państwa wygodnego dobrobytu oferują dwa możliwe wytłumaczenia, które wcale się nie wykluczają. Winni są więc ci, co mają pieniądze, ale odmawiają płacenia jeszcze większych podatków celem utrzymania poziomu redystrybucji, najkrócej: „kapitaliści” (bardzo szeroko rozumiani), albo/i imigranci z obcych państw, którzy nie tylko nie chcą się integrować, ale i żyjąc z zasiłków stanowią poważne obciążenie dla państwa socjalnego, bez którego być może nie popadłoby ono w tak poważny kryzys, a świadczenia dla rdzennych odbiorców transferów mogłyby nadal być wypłacane na dotychczasowym poziomie. A nawet na poziomie stale rosnącym, dodaliby zwolennicy lewicy.

Mrzonki

Są trzy recepty na kryzys państwa socjalnego. Pierwsza nowa nie jest. Socjaliści proponują podniesienie podatków i innych danin na rzecz państwa, aby zredukować nieco dług bez konieczności cięć socjalnych. Niektórzy z nich wierzą oczywiście przy tym jeszcze w magię ekonomii popytu i liczą na nagłą eksplozję poziomu wzrostu gospodarczego dzięki dostarczeniu do kieszeni najuboższych większej ilości gotówki. Inni porzucili już tę wiarę i są świadomi szkód, jakie dla efektywności gospodarek Europy oznaczałoby znaczące podniesienie podatków. Z tym że stoją oni (w dużej mierze za sprawą wspomnianego „bluesa” elit Europy) na stanowisku, że nasz kontynent już poniósł porażkę w globalnym wyścigu ekonomicznym, więc efektywność nie jest priorytetem. Jest nim wygoda i jakość życia „tu i teraz”, a tę podnoszą oczywiście wysokie zasiłki..

Pozostałe dwie recepty szukają dróg odbudowania dynamiki i efektywności ekonomicznej Europy poprzez rozwiązanie problemu zadłużenia. W publicznej debacie w Niemczech dwoma głośnymi nazwiskami kojarzonymi z tymi receptami stali się Thilo Sarrazin i Peter Sloterdijk deklarujący się paradoksalnie jako socjaldemokraci, chociaż obaj są konserwatystami. Ich poglądy polityczne mają zatem wiele punktów zbieżnych. Szczególnie ewidentne jest emocjonalne zaangażowanie obu w Huntingtonowskie „zderzenie cywilizacji” i krytykę wobec nie tylko islamskiego ekstremizmu (której nie sposób nie podzielać), ale i wobec powstawania w krajach Europy coraz liczniejszych środowisk umiarkowanych muzułmanów, którzy tworzą hermetyczne społeczności w łonie społeczeństw europejskich, jak onegdaj choćby Włosi w Stanach Zjednoczonych (która to krytyka jest już bardziej dyskusyjna). Nic więc dziwnego, że gdy na głowę jednego z nich spadły gromy za głośno sformułowane antyimigranckie poglądy, drugi stanął w jego obronie i dość słusznie zaatakował przeciwników za próbę cenzurowania debaty. Thilo Sarrazin i Peter Sloterdijk mają wspólne poglądy i wiele spośród nich jest stricte nieliberalna, jak choćby inspirowane Platonem przekonanie Sloterdijka o konieczności wychowywania elit do w zasadzie dyktatorskiego sprawowania władzy nad resztą społeczeństwa, albo całkowite odrzucenie rozumu jako czynnika popychającego człowieka do projektowania porządków społeczno-politycznych (podobną argumentację znajdziemy u F.A. von Hayeka, lecz o wiele bardziej wyważoną). Gdy jednak chodzi o przedmiot aktualnej debaty, a więc przyczyny kryzysu państwa socjalnego w Europie, Sarrazin i Sloterdijk udzielają odpowiedzi odmiennych, tylko w nikłym stopniu się ze sobą pokrywających. Odpowiedź Sarrazina jest, jak i postulaty socjalistów, antyliberalna. Całą w zasadzie odpowiedzialność ten były senator Berlina zrzuca na nieudaną imigrację i chybiony projekt społeczeństwa multikulturalnego. Zawiedzionym i obawiającym się zmniejszenia zasiłków rdzennym, niezamożnym Europejczykom pokazuje palcem winnego i zdaje się, jako człowiek SPD, mówić: system socjalny nie jest zły, ale został popsuty, gdy za sprawą nadmiernej imigracji zaczął być wykorzystywany przez „socjalnych turystów”. W ten sposób Sarrazin uspokaja sumienie przeciętnego beneficjenta transferów socjalnych w Europie i zdejmuje z niego odpowiedzialność za kryzys i dług. Nie trudno przewidzieć, że jego recepta może liczyć na poklask niemniejszy od recepty socjalistów. Może się zresztą z nią wyśmienicie komponować, gdyż historia pokazuje sporą kompatybilność poglądów socjalistycznych i nacjonalistycznych.

Sloterdijk z pewnością chętnie zgodziłby się z krytyką społeczeństwa multikulturowego, opowiedział za ograniczeniem imigracji i programami asymilacji tych, których nie dałoby się już odesłać do krajów pochodzenia. Jest konserwatystą, który w kilku swoich starszych pracach wykazał się niepokojącą tendencją do objaśniania społecznych zjawisk za pomocą biologicznych mechanizmów. Teoretycznie mógłby więc zgodzić się łatwą do przełknięcia dla „mas” diagnozą kryzysu. Jednak Sloterdijk przyczyn kryzysu państwa socjalnego upatruje w jego rozroście do kolosalnych rozmiarów i nadmiernej, nieutrzymywalnej na dłuższą metą wielkości transferów. Podkreśla poziom obciążeń podatkowo-składkowych, które na rzecz państwowej kasy są zmuszone ponosić najbardziej produktywne i skuteczne na rynku jednostki, podczas gdy inni finansują z tej puli swoją egzystencję, na często niezłym, a przynajmniej zadowalającym ich poziomie. Beneficjenci transferów utrzymują swoimi głosami w wyborach system, dzięki któremu nie muszą wnosić wkładu w postaci własnego wysiłku, pracy i wyrzeczeń, albo wnoszą go w sposób nieproporcjonalnie mniejszy aniżeli sponsorzy transferów. Pomiędzy beneficjentami a sponsorami dochodzi do coraz ostrzejszego konfliktu interesów, ponieważ obie grupy oddalają się od siebie, przez wzgląd na malejącą liczbę ludzi, będących równocześnie sponsorami i beneficjentami. Jest to wyzysk klasowy zupełnie nowego typu, zemsta za XIX wiek, ponieważ teraz państwo socjalne z zamożnych uczyniło wyzyskiwanych. Sloterdijk oczekuje zatem „rewolucji dającej ręki”, która skłoni beneficjentów do modyfikacji mentalnościowej i odda honor tym, których Sloterdijk nie waha się nazywać wprost „lepszymi”.

Koncepcja ta jest naturalnie radykalna i jaskrawa. Gdy jednak ociosa się ją z retorycznych fajerwerków widać, że Sloterdijk umieszcza, zupełnie inaczej aniżeli Sarrazin, winę tam, gdzie rzeczywiście jest jej miejsce. Przyzwyczajeni i często uzależnieni od pomocy społecznej ludzie, bezrobotni nierzadko z wyboru, unikający pracy, obowiązków i wzięcia odpowiedzialności we własne ręce. Kilka pokoleń takich właśnie ludzi ponosi odpowiedzialność za rozrost, zachwianie i – niewykluczone – rychły kolaps państwa socjalnego. Oportunistyczni i populistyczni politycy, którzy z kampanii wyborczej na kampanię karmili fałszywe nadzieje i wyobrażenia o wiecznym dobrobycie bez własnego wkładu i ciężkiej pracy, są oczywiście winni jeszcze bardziej. W większości krajów Europy wina ta spada na wszystkie partie polityczne, choć raczej jednak nie po równo. Recepta Sloterdijka jest antypopulistyczna. Autor nie waha się wskazać winnego, pomimo iż jest nim większość społeczna, która nie będzie zachwycona słysząc to. Wielu więc z oburzeniem jego tezy odrzuci, podczas gdy Sarrazin i socjaliści będą gromadzić zwolenników. Jednak to diagnoza Sloterdijka jest uczciwa i to niektóre spośród jego propozycji są drogą do wyjścia z kryzysu. Diagnoza Sarrazina to zaś wygodne dla rdzennej większości odwrócenie uwagi od sedna sprawy, zagłuszenie postulatów prawdziwej reformy polityki społecznej przeciętnego europejskiego państwa i próba storpedowania reform poprzez zaoferowanie ersatzu w postaci ofiarnego kozła. W końcu, to imigranci wykorzystywali system opieki społecznej, nie „my”. Skoro tak, to wystarczy ich deportować i można będzie wrócić do business as usual. Wrócić do rozbudowanego systemu transferów i kolosalnej redystrybucji. To zaś może być zupełnie nierealną mrzonką. Skoro tak, to diagnoza Sarrazina, jest potencjalnym manewrem ogłupiającym i jako taki, jest niebezpieczna dla procesu reform.

Sarrazin kompromituje się głosząc rasistowskie tezy o istnieniu genu inteligencji, którego ludy muzułmańskie mają rzekomo mniej, przez co rzadziej ich przedstawiciele odnoszą sukces w biznesie i przez co więcej spośród nich staje się odbiorcami świadczeń społecznych. Fatalna dla autora jest także analiza przytaczanych przezeń liczb np. o rosnącej imigracji z Turcji, chociaż od roku 2008 wskaźnik migracji z Turcji do Niemiec jest ujemny. Nie potwierdza się także hipoteza o wynaradawianiu się Niemców na skutek większego przyrostu narodowego mniejszości, ponieważ jest on większy wyłącznie w pierwszym pokoleniu imigrantów, a ono stanowi w całej puli mieszkańców kraju o imigranckim pochodzeniu sukcesywnie coraz mniejszy odsetek i oczywiście wychodzi z wieku reprodukcyjnego. Nawet liczby dotyczące odsetka imigrantów żyjących z własnej pracy zostały zaniżone i okazuje się, że są one zbliżone do odsetka rdzennych Niemców utrzymujących się samodzielnie.

Sarrazin ma jednak także niemało racji. Gdy krytykuje zbyt mały poziom gotowości do integracji z niemieckim społeczeństwem, gdy wskazuje, że odsetek imigrantów żyjących wyłącznie z zasiłków jest o niemal 10 pkt. proc. wyższy, aniżeli w przypadku rdzennych Niemców. Zbyt mała chęć do integracji powoduje słabą znajomość języka, co przyczyną problemów edukacyjnych. To tezy prawdziwe. Przy czym z punktu widzenia globalnych wydatków na transfery socjalne nadmieniona różnica odsetków jest właściwie bez znaczenia, nie tłumaczy więc w żaden sposób kryzysu całego systemu. Natomiast porównanie wyników obywateli rdzennych i imigrantów na rynku pracy, jeśli uwzględni się poziom edukacji i zamożność rodziców, pokazuje że problem nie wynika z pochodzenia etnicznego. Jego źródłem jest brak gotowości i ambicji do zdobywania wykształcenia i umiejętności jednostek wszystkich ras i każdego pochodzenia kulturowego. Ci, którzy nie chcą wnieść swojego wkładu i pracy, stają się problemem dla państwa socjalnego. Rdzenni i imigranci. A zatem Sloterdijk ma rację, a Sarrazin mydli oczy i szuka wydumanych wyjaśnień.

Niepogoda

Oczywiste jednak jest, że opinia publiczna podchwyci te tezy, które są dla niej wygodne. Narastanie antyliberalnych nastrojów zarówno o socjalistycznym, jak i nacjonalistycznym charakterze w czasach dzisiejszych kryzysów jest doskonale widoczne. Kilka przykładów. W Niemczech rośnie badane w sondażach poparcie dla autorytarnej dyktatury jako akceptowalnej i dobrej metody sprawowania rządów, tezy Sarrazina zdobywają popularność, zaś CDU/CSU zaczyna radykalizować swoją retorykę w tym kierunku, co czyni także kanclerz Merkel. To przejawy zataczania przez podejście nacjonalistyczne coraz szerszych kręgów. W tym samym czasie popularność partii rządzących, które podjęły reformy finansów publicznych i dokonały pewnych cięć, spada, natomiast rośnie w ekspresowym tempie sympatia dla mocno socjalnych Zielonych. To przejawy umocnienia nastrojów socjalistycznych. We Francji jest to nawet jeszcze czytelniejsze. Gdy prezydent Sarkozy podejmuje kontrowersyjne działania względem Romów, większość opinii publicznej popiera go, ponieważ polityka ta doskonale wpisuje się w nastroje ksenofobiczne. Jednak już gdy ten sam polityk podejmuje się przeprowadzenia absolutnie koniecznej reformy emerytalnej, spotyka się z furią tego samego społeczeństwa i poparciem zaledwie kilkunastu procent.

Do pewnego stopnia trzeba rzec, że liberalizm jako idea znalazł się, w warunkach kryzysu ekonomicznego i konfliktów w społeczeństwie multikulturowym, w tarapatach. Kryzysy wywołują poczucie zagrożenia, a niestety ludzie, którzy utracili przejściowo poczucie pewności i bezpieczeństwa, tracą potrzebę wolności. Dziś główne siły polityczne wszelkie związane z liberalizmem akcenty usuwają w miarę możliwości ze swojej retoryki. Chadecka i konserwatywna centroprawica na antyimigranckich nastrojach społecznych buduje swoją pozycję i wiarygodność, na tle tradycyjnie oskarżanej o miękkość i otwartość na multikulturalizm lewicę. Ta tematyka staje się dla prawicy atutem, najlepszą kartą przetargową w walce o głosy. Zupełnie inaczej jest z ewentualnymi liberalnymi poglądami na ekonomię. To dziś z punktu widzenia centroprawicy słaby punkt jej repertuaru, wręcz handicap. Jeśli już trzeba przeprowadzić reformy finansów państwa, systemu emerytalnego czy redukcję zasiłków, to tylko pod płaszczykiem retoryki nacjonalistycznej i antyimigranckiej, która ma wyborcom „osłodzić” liberalną politykę gospodarczą tych ekip. Lewica zaś odwrotnie. Liberalizm społeczny i idea wolności jednostki, w którą uderzają działania przeciwko imigrantom lub te mające na celu zwiększenie poczucia bezpieczeństwa obywateli w postaci zbierania o nich większej ilości informacji czy zwiększania uprawnień policji, są jej handicapem. Atutem zaś gwałtowna prosocjalna retoryka przeciwko reformom finansów.

Liberalizm jest więc z punktu widzenia największych sił politycznych w krajach Europy problemem, którego najchętniej by się one pozbyły. Jest atakowany w każdym przedziale polityki z różnych stron. Jak jego pozycja będzie wyglądać po kryzysie zależy do pewnego stopnia od ugrupowań liberalnych, jednak na pewno właściwą drogą dla nich nie jest polityka wchodzenia w rządowe układanki z partiami skrajnej prawicy, jak to ma miejsce od lat w Danii, a ostatnio również w Holandii. Czas kryzysu okazał się czasem kwestionowania słuszności podstawowych założeń liberalizmu. Liberalizm społeczny znalazł się pomiędzy młotem ksenofobii prawicy a kowadłem podupadającej, nieliberalnej wizji społeczeństwa multikulturowego lewicy, gdzie prawa grup mniejszościowych stawiano ponad prawami jednostek, także tymi należącymi do mniejszości. Liberalizm ekonomiczny nie ma się lepiej, atakowany z lewa ideami socjalistycznymi, które nabrały jednak nowego życia oraz wigoru i bez realnego wsparcia z prawa, gdzie coraz popularniejsza staje się wizja gospodarki wprawdzie wciąż rynkowej, ale z silną rolą państwa jako właściciela dominujących w kluczowych branżach koncernów-molochów.

Czy gdy kryzys przeminie liberalizm zwyczajnie odbuduje swoje polityczne wpływy? Czy też mamy do czynienia z momentem krytycznym w dziejach tej idei i początkiem nowego etapu dla niej?

„Skrzywienie neoliberalne”. Czyli dlaczego lewica źle zdiagnozowała kryzys? :)

Gdy 15 września 2008 roku upadł bank inwestycyjny Lehman Brothers lewica miała już pełną i klarowną diagnozę kryzysu. Winiła „kapitalizm kasyna” i „iluzję neoliberalnej globalizacji”. W jej opinii jedyną winą państwowych regulacji było to, że było ich za mało. Uważam, że taka diagnoza jest niesłuszną a już z całą pewnością niepełną oceną kryzysu gospodarczego a co za tym idzie, nie może stanowić podstawy do skutecznych reform gospodarczych. Czego przykładem jest praktyczne jej zastosowanie w USA przez Baracka Obamę.

Kryzys w „Kryzysie”

Powyżej opisana diagnoza kryzysu pochodzi z książki „Kryzys” a w tym z zamieszczonego w niej eseju Sławomira Sierakowskiego „Historia kryzysu i kryzys historii„. Taka ocena nie powinna dziwić, lewica od dawna mówiła, że deregulacja rynków musi doprowadzić do tragedii. W centrum krytyki ogniskowały się najpierw neoliberalne reformy planu Sachsa-Balcerowicza a następnie polityka Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW), który lansując – także w przypadku polskiej transformacji – zalecenia tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego „zmuszał” (w rzeczywistości pomoc MFW jest dobrowolna, tylko obarczona pewnymi warunkami) rządy państw trzeciego świata do wprowadzania radykalnych reform deregulacyjnych, prywatyzowania majątku narodowego i zmniejszania roli państwa w życiu gospodarczym (w krytyce założeń konsensusu przewodził Joseph Stiglitz – More Instruments and Broader Goals: Moving Toward the Post- Washington Consensus). Kryzys w sposób naturalny został, więc uznany przez lewicę za epilog „neoliberalnego złudzenia” oraz potwierdzenie tego, co – szeroko pojęta – lewica od dawna próbowała społeczeństwu przekazać. Lewicowi intelektualiści od początku kryzysu byli „w natarciu” i na wszelkie możliwe sposoby starali się nam powiedzieć: „a nie mówiliśmy?”.

Rola FED-u

Z diagnozą lewicy należy się zgodzić w jednym – błędy FED-u są niepodważalne. Polityka niskich stóp procentowych Rezerwy Federalnej – począwszy od 2001 roku – przyczyniła się do nakręcenia „bańki” kredytów hipotecznych. FED zaczął stosować niższe stopy procentowe (funduszy federalnych) od tych, które należałoby stosować postępując zgodnie z różnymi regułami polityki monetarnej (np. z tzw. regułą Taylora). Spadek ceny pieniądza (połączony ze wzrostem jego podaży na skutek stymulacji gospodarczej i drukowania pieniędzy przez FED) ma zawsze wpływ na podaż kredytów mieszkaniowych, co dodatkowo wpływa na wzrost cen i powstawanie „bańki” cenowej. Odchylenie polityki stóp procentowych od zaleceń wynikających z reguły Taylora nie jest problemem samym w sobie, gdyż nie są to sztywne wytyczne postępowania. Jednak to, co zapoczątkował FED w 2001 roku było długotrwałym odchyleniem od tej reguły (największe od lat 70 XX wieku). W tej kwestii nie ma większych sporów między lewicą a liberałami.

Różnice w diagnozie kryzysy

W „Kryzysie” możemy przeczytać krytykę quasi-rządowych instytucji (government-sponsored entities) udzielających kredytów hipotecznych. Chodzi o Fannie Mae (Federal National Mortgage Association) i Freddie Mac (Federal Home Loan Mortgage Corporation). Lewica uważa, że nie mogą one nadal funkcjonować w swojej publiczno-prywatnej formule i postuluje, aby je całkowicie (ponownie) znacjonalizować. Lewica bagatelizuje również rolę w kryzysie ustawy The Community Reinvestment Act (CRA), która miała w swoim zamyśle zapobiegać „rasizmowi” w procesie przyznawania kredytów. Ekonomista Paul Krugman, komentując próby oskarżania CRA o kryzys stwierdzając, że „rasizm po raz kolejny pokazał swoja brzydką twarz” (także FED zaprzecza, że CRA miała wpływ na kryzys). Zdaniem lewicy również to nie regulacje państwa wpłynęły na fatalną, jakość pracy międzynarodowych agencji ratingowych, które nawiasem mówiąc również lewica postuluje znacjonalizować – tak jakby lekarstwem na wszystkie problemy była nacjonalizacja (sic!). Na szczęście tam gdzie lewica nie widzi – lub nie chce widzieć – problemu, dostrzegają go liberałowie.

„Lokalne” przyczyny kryzysu

Ekonomista Randal O’Tooleekspert libertariańskiego The Cato Institutew swojej pracy „How Urban Planners Caused the Housing Bubble” – zwraca uwagę na problem regulacji stanowych (tzw. „growth management”) dotyczących obrotu nieruchomościami i rozwoju miast. Pomimo tego, że bańka nieruchomości jest przedstawiana, jako zjawisko powszechne dla całych Stanów Zjednoczonych – co sugeruje, że to (tylko) polityka FED-u jest odpowiedzialna za jej powstanie – O’Toole zwraca uwagę na to, że skutki pęknięcia „bańki” nie były jednakowe dla wszystkich 50 stanów USA. Programy typu growth management przybierały postać programów „rozsądnego wzrostu” czy „otwartej przestrzeni”, które polegały na ograniczaniu rozrostu miast czy wytyczanie maksymalnej wysokości budynków. W Polsce również obowiązują takie regulację i są one zapisane np. miejscowych w planach zagospodarowania przestrzennego. W stanach, w których stosowano programy „growth management” takich jak Kalifornia czy Floryda ceny nieruchomości w okresie 2000-2007 wzrosły prawie dwukrotnie, a po pęknięciu „bańki” spadły o 20-30%. Dla kontrastu, w stanach Georgia czy Texas, ceny w owym okresie wzrosły o 20-25%, a po wybuchu kryzysu tylko nieznacznie spadły.

Zdaniem O’Toole programy typu growth management” odegrały ważną rolę w procesie formowania się bańki na rynku hipotecznym, co najprościej jest pokazać na przykładzie limitowania wysokości budynków (regulacje te były wprowadzana także z powodów „estetycznych” w wielu miastach Stanów Zjednoczonych). Poprzez ingerencję na wolnym rynku wpływały one i ograniczały ilość dostępnych lokali na metr kw. a to sprawiało, że ceny nieruchomości rosły, bo inwestor zamiast wybudować wieżowiec, w którym mieściłoby się 100 mieszkań, musiał wybudować mniejszy budynek z 50 mieszkaniami, których cena była wyższa. Można sobie również wyobrazić sytuację, że inwestorzy z tego powodu wielokrotnie rezygnowali z takich inwestycji, co dodatkowo obniżało podaż mieszkań na rynku. Jak podaje O’Toole na sześć stanów (Arizona, Kalifornia, Floryda, Nevada, Maryland i Rhode Island), w których ceny spadły najbardziej, tylko jeden (Nevada) nie miał planu typu „growth management”.

To w jakim stopniu te regulacje przyczyniły się do powstania „bańki” jest kwestią nadal szeroko dyskutowaną wśród ekonomistów. Wniosków O’Toole’a na pewno nie można bagatelizować. Na próżno jednak szukać tego czynnika w diagnozie lewicy.

Amerykanin na swoim

Ekonomista Jeffrey Friedman w swojej pracy „A crisis of politics, not economics: complexity, ignorance, and policy failure” opisuje kilka innych istotnych czynnikó, które zostały przez lewicę, albo zbagatelizowane, albo pominięte. Chodzi tutaj przede wszystkim o politykę ingerencji państwa w podaż kredytów hipotecznych. „Pierwszą przyczyną kryzysu” Friedman określa ustawę The Community Reinvestment Act” (CRA) oraz działalność quasi-rządowych instytucji wspierających kupowanie własnych nieruchomości przez ludzi ubogich (stworzono nawet specjalną rządową instytucję, która miała się tym zajmować – Federal Housing Authority).

W 1938 roku w celu odkupywania kredytów hipotecznych od banków, powstała Fannie Mae. Ze względu na chęć pomniejszenia deficytu budżetu federalnego, w 1968 roku Fannie Mae zostało „sprywatyzowane”. W 1970 decyzją Kongresu USA powstało Freddie Mac, które miało zasadniczo podobne zadania, co Fannie Mae. Obie instytucje były pseudo-prywatne, gdyż Kongres gwarantował im, że w przypadku kłopotów finansowych uratuje je z publicznych pieniędzy (tak też się stało w 2008 roku).

Z kolei w 1977 roku w czasie prezydentury Cartera uchwalono – na wniosek senatora Williama Proxmire’a – ustawę „The Community Reinvestment Act” (która miała zapobiegać dyskryminacji w procesie udzielania kredytów hipotecznych (tzw. „redlining”) – z CRA związane były również inne regulacje takie jak: the Equal Credit Opportunity Act, the Home Mortgage Disclosure Act, the Fair Housing Act (Vern McKinley, Community Reinvestment Act Ensuring Credit Adequacy or Enforcing Credit Allocation?).

Pod wpływem CRA banki były „zmuszone” udzielać kredytów o niższej, jakości na rzecz społeczności lokalnych, w których miały swoją siedzibę (argumentowano, że niegodziwością jest pobieranie depozytów od biednych i udzielanie kredytów tylko bogatym). Regulatorzy w ramach CRA upubliczniali swoje oceny tego jak konkretne banki spełniały swoje powinności względem grup wykluczonych (banki dostawały swoiste rankingi: świetnie, satysfakcjonująco, potrzeba poprawy, znacząco niezgodny).

Działalność Fannie i Freddie polegała między innymi na gwarantowaniu kredytów udzielanych ludziom w ramach programów wspierania „mieszkalnictwa dla ubogich” (homeownership for the poor). W 2000 roku Fannie Mae rozpoczęło dziesięcioletni, warty 2 miliardy dolarów program wspierania mieszkalnictwa dla ubogich (American Dream Commitment). W 2002 roku Freddie Mac rozpoczęło podobny program (Catch the Dream). Według niektórych wyliczeń Fannie i Freddie zakupiły lub gwarantowały toksyczne aktywa na kwotę ponad 1,6 biliona dolarów (David G. Tarr, The Political, Regulatory and Market Failures that Caused the US Financial Crisis: What are the Lessons).

Fannie i Freddie działające zgodnie z zapisami CRA oprócz wspierania popytu na kredyty o niskiej jakości, dokonywały sekurytyzacji i łączenia tych kredytów w instrumenty finansowe, które dalej były przedmiotem obrotu i w ten sposób znalazły się w portfelach instytucji finansowych na całym świecie (tzw. toksyczne aktywa). Zdaniem Friedmana pierwsza taka sekurytyzacja pożyczek udzielanych w ramach CRA miała miejsce w 1997 roku (przy udziale Bear Stearns, banku inwestycyjnego, który w 2008 roku został uratowany od bankructwa przez FED i sprzedany koncernowi JP Morgan Chase).

Jak podkreśla Jeffrey Friedman rządowe gwarancje pozwalały Fannie i Freddie pożyczać na rynku taniej od konkurencji, która nie cieszyła się takimi przywilejami i ponosiła o wiele większe ryzyko swojej działalności. Dodatkowo inwestowanie w papiery wartościowe sekurytyzowane przez te „government-sponsored entities” było również bardzo atrakcyjne dla inwestorów ze względu na międzynarodowe regulacje dotyczące minimalnego kapitału (Basel I, Basel II), gdyż wymagało to od banków posiadania znacznie mniejszych zapasów gotówki niż w przypadku innych papierów wartościowych. W momencie pęknięcia bańki na rynku hipotecznym, większość z tych sekurytyzowanych papierów wartościowych drastycznie straciło na wartości, tworząc ogromne straty dla instytucji finansowych.

Polityczno-finansowy darwinizm

Lewica kontratakuje argumentując, że nie można winić regulacji z 1977 roku, które zostały złagodzone za prezydenta G..H.W. Busha (the Financial Institutions Reform Recovery and Enforcement Act), za powstanie bańki spekulacyjnej w 2007 roku. Problem w takiej argumentacji polega na tym, że CRA od wielu lat, systematycznie przyczyniało się do obniżania standardów udzielania pożyczek, które w czasie znacznego poluzowania polityki FED-u przyczyniły się z kolei do skali załamania na rynku hipotecznym. Skoro łatwiej było o kredyt dla biednych to i większy dostęp do tego sposobu finansowania mieli bogaci, którzy zadłużali się jeszcze bardziej. Ponadto rzekome złagodzenie CRA przez Busha nie miało w rzeczywistości wpływu na podaż kredytów o niskiej jakości. Mało tego, dalsze regulacje państwa tylko pogarszały sytuację.

W 1994 roku uchwalono ustawę (The Riegle-Neal Interstate Banking and Branching Efficiency Act), która pozwalała regulatorowi (FED) na blokowanie fuzji, jeśli jedna ze stron takiej transakcji miała niesatysfakcjonujące wyniki w udzielaniu pożyczek w ramach CRA (pierwsza taka sytuacja miała miejsce w 1993 roku i była silnym sygnałem dla banków, że jeśli chcą się rozwijać i rosnąć to muszą realizować politykę państwa). Powstał, więc patologiczny system („polityczno-finansowy darwinizmu„), który promował banki udzielające kredytów hipotecznych o niskich standardach jakości. W ten sposób około 40% kredytów o niskiej jakości było gwarantowane przez w quasi-prywatne instytucje takie jak Fannie i Freddie. Reszta, pod wpływem zmiany regulacji w latach 90, była gwarantowana przez sektor prywatny (Citibank, Countrywide, Bank of America, Washington Mutual).

Jaka jest skala pożyczek udzielanych w ramach CRA? Tego dokładnie nie da się stwierdzić – także dlatego, że nie do zmierzenia są nieformalne wpływy i naciski regulatorów na instytucje finansowe. W 2000 roku Andrew Coumo (HUD) oznajmił, ze Fannie i Freddie przyczyniło się do udzielenia 2 bilionów dolarów kredytów hipotecznych („affordable housing” mortgages). Lewica i FED uważają, że wpływ CRA na rynek był minimalny. Bez względu na skalę wpływu ustawodawstwa w stylu CRA na rynek kredytów hipotecznych (czy był jednym z czynników pro-kryzysowych, czy należy uznać go za decydujący), dzisiaj nikt nie może pomijać go w analizie obecnego kryzysu. Ingerencja państwa także w tym miejscu zaburzyła rynek, który przez to nie funkcjonował w sposób najbardziej efektywny (dzisiaj wielu ekonomistów twierdzi, że lepiej jest wspierać ubogich poprzez dotowanie kredytów – coś rodzaju polskiego, szkodliwego programu „Rodzina na swoim” – niż ingerować w standardy ich udzielania).

Oligopolizacja rynku agencji ratingowych

Agencje ratingowe obsługiwały największe podmioty na rynku finansowym (między innymi banki inwestycyjnego takie jak Lehman Brothers) a więc były one bardzo ważną częścią całego rynku. Odegrały one również bardzo istotną rolę w kryzysie (niektórzy twierdzą, że wręcz kluczową).

W latach 70 XX wieku kredyty hipoteczne nie były płynnymi produktami finansowymi. Ze względu na asymetrię informacji (banki wiedziały wszystko o swoich kredytach a kupcy nie mieli takiej wiedzy) nie było wielkiego popytu na taki produkt. Problem rozwiązał się z momentem powstania agencji ratingowych, które niejako za klientów oceniały, jakość kupowanych produktów finansowych. Instytucje finansowe były świadome ryzyka, jakie wiązało się z obniżeniem standardów udzielania kredytów i dlatego tym chętniej zaczęły grupować kredyty o podobnej jakości i obracać takimi pakietami na rynku.

Błędy agencji wyszły na jaw dopiero, gdy okazało się, że masowo dawały najwyższe ratingi (AAA, AA) produktom finansowym opartym o kredyty niskiej jakości (subprime mortgages). Po czasie okazało się, że były one niewiele warte i bardzo ryzykowne. Działalność agencji zmyliła uczestników rynku, którzy – bardzo rozsądnie – wierzyli, że za wysokim ratingiem idzie również niewielkie ryzyko inwestycji.

Skoro, jak się okazało, tak wiele produktów ocenianych dobrze przez agencje było na niskim poziomie, to zasadnicze pytanie, jakie powinno nasuwać się czytelnikom brzmi: jak to możliwe, że na wolnym rynku, jakość usług ma tak mały wpływ na wyniki finansowe agencji ratingowych? Lewica odpowiada nam na to pytanie odwołując się do „chciwości” i „kapitalizmu kasyna” i innych retorycznych sztuczek. Liberałowie udzielają odpowiedzi na to pytanie, która wydaje się mniej emocjonalna i bardziej oparta w rzeczywistości.

„Wielka Trójka” agencji ratingowych (Fitch, Moddy’s, Standard & Poor’s) zawdzięczały tak mocną pozycję na rynku fatalnym działaniom państwa, a konkretnie państwowej amerykańskiej komisji papierów wartościowych S.E.C. (Securities and Exchange Commission). S.E.C w 1975 roku, tylko tym trzem firmom ratingowym, nadała status akredytowanych firm ratingowych (Nationally Recognized Statistical Rating Organizations). Dodatkowo, rynek został zaburzony poprzez prawo, które zakazywało kupowania pewnym podmiotom (np. funduszom emerytalnym) papierów wartościowych, które te agencje oceniłyby „zbyt nisko”. Agencje, więc nie miały bodźców do tego, aby oceniać instrumenty finansowe po cenie rzeczywistej, bo wtedy automatycznie ograniczyłyby sobie rynek (doszło do zjawiska nazywanego rating shopping”). Doprowadziło to do znacznego wzmocnienia siły tych podmiotów na „wolnym rynku” i powstania swoistego oligopolu (który powstaje zawsze tam, gdzie rynek jest prze-regulowany i istnieją liczne bariery „wejścia-wyjścia”). S.E.C. doprowadził do zaburzenia rynku, a więc i do niedoskonałej konkurencji, co musiało – i tak też się skończyło – doprowadzić do obniżenia standardów pracy agencji ratingowych, które przez fakt „akredytacji” były pewne swojej pozycji na rynku. Inne firmy ratingowe nie miały jak konkurować z „Wielką Trójką”, gdyż ich pozycja na rynku była petryfikowana regulacjami państwa.

Skrzywienie neoliberalne

Lewica uznała, że chciwość bankierów była bardzo ważnym, jeśli nie najważniejszym czynnikiem powodującym zaburzenie rynków finansowych. Czynników pro-kryzysowych było jednak o wiele więcej. Bankierzy i inwestorzy mieli pełne prawo wierzyć, że produkty finansowe, w które inwestowali były mało ryzykowne. Również państwowy regulator, czyli amerykańska komisja papierów wartościowych S.E.C. wierzyła, że agencje ratingowe, którym udzieliła akredytacji dobrze wykonywały swoją pracę! To samo tyczy się ludzi pracujących w amerykańskiej Rezerwie Federalnej (FED) i innych organach nadzoru. Kryzys pokazał nam dobitnie, że bardzo trudno jest tworzyć regulację rynków finansowych, a nawet stanowych (lokalnych) rynków obrotu nieruchomościami. Lewica tego nie dostrzega i dlatego postuluje całkowicie błędne środki antykryzysowe, takie jak nacjonalizacja agencji ratingowych, rozdzielenie bankowości inwestycyjnej od tradycyjnej (co już uczynił prezydent Obama) czy wprowadzenie podatku od międzynarodowych transakcji finansowych (podatek Tobina). To – w mojej ocenie – wielki błąd. Nie należy dawać nowych uprawnień regulatorom, którzy w przeszłości dowiedli, że nie potrafią poradzić sobie ze skomplikowanym rynkiem.

Wydaje się, że lewica zaniedbała pełną diagnozę kryzysu, odrzucając te jego aspekty, które jej zwyczajnie nie pasowały do pogoni za neoliberalnymi duchami. Liberałowie wręcz przeciwnie. Dostrzegając winę uczestników rynku i uznając, że popełniane przez nie błędy są normalną częścią kapitalizmu, dostrzegli szereg błędów państwa. W mojej ocenie głównym problemem lewicy, który przeszkodził jej dobrze zdiagnozować kryzys jest zjawisko, które określam mianem „skrzywienia neoliberalnego”, które jest tak dobrze dostrzegalne w pracach lewicowych intelektualistów. Lewica tak mocno krytykowała „niewidzialną rękę rynku”, że zapomniała, że „widzialna ręka” w postaci państwa wcale nie jest bez winy a tym bardziej, że nie jest jedyną receptą na pokonanie kryzysu. Neoliberalizm, jak słusznie zauważył Leszek Balcerowicz, stał się dzisiaj werbalną pałką, jaką w socjalizmie było określenie „burżuazja”. Nie służy wyjaśnieniu problemu a propagandzie.

Kto zrozumiał narrację lewicy?

Taka strategia lewicy – w tym polskiej lewicy – która polega na powszechnej krytyce neoliberalizmu musi dziwić. Po pierwsze, dlatego, że termin „neoliberalizm” nie istnieje na dobrą sprawę w powszechnym użyciu (świadomości), jest nieznany, mało „medialny” a więc nie liczy się w polityce. Co za tym idzie każdy, kto liczył na to, że kryzys będzie wiatrem w żagle dla lewicy, musiał się srogo zawieść (socjaliści przegrali wybory nawet w kolebce państwa opiekuńczego, czyli Szwecji). Lewica używając niezrozumiałej narracji sterowała dyskursem w taki sposób, że niewiele z dobrych politycznych wiatrów kryzysu skorzystała.

Krytyka neoliberalizmu, a konkretnie krytyka deregulacji, jako przyczyny kryzysu, musiała być tym bardziej niezrozumiała w polskiej rzeczywistości politycznej. Polska – i słusznie – jest postrzegana jak kraj bardzo zbiurokratyzowany. Według Banku Światowego założenie firmy (sp. z o.o.) zajmuje u nas więcej czasu niż na Białorusi, czy w Rwandzie (oba kraje w ostatnim czasie stały się liderami reform deregulacyjnych). Z tego powodu ostatnią rzeczą, którą potrzebują Polacy są dodatkowe regulacje prawne, takie jak np. proponowany przez PIS i SLD podatek bankowy. Ergo krytyka deregulacji musi być niezrozumiała dla społeczeństwa, które jest zdławione inflacją nowych przepisów, które krępują przedsiębiorczość w naszym kraju.

Kryzys kapitalizmu przyszedł za późno

Straty polityczne to jednak nie jedyne potencjalne konsekwencje błędnej diagnozy kryzysu. Dzisiaj lewica twierdzi, że skoro kapitalizm w wersji neoliberalnej się skompromitował to należy raz na zawszę odejść od tego modelu społeczno-gospodarczego. Ponownie słyszymy hasła „powrotu do socjalizmu” i zachęca się nas do wyboru „modelu skandynawskiego”. Problem jednak w tym, że w rzeczywistości kryzys kapitalizmu przyszedł za późno. Niestety, trzecia droga w postaci skandynawskiego państwa dobrobytu (welfare state), na którą chce nas wprowadzić lewica robi się coraz to bardziej opustoszała. Starzejące się europejskie społeczeństwo nie jest w stanie udźwignąć ambitnej inżynierii społecznej i dużych transferów społecznych, gdyż kończy się to wzrostem zadłużenia i spadkiem konkurencyjności na światowym rynku.

Wolny rynek jak demokracja

Być może nie wszystkie przyczyny powstania kryzysu i pogłębienia jego skutków, które wymieniłem powyżej wytrzymają próbę czasu. Być może niektóre dzisiejsze, oczywiste diagnozy zostaną za kilka lat zrewidowane i zmienione. Być może jednak będzie inaczej i tak jak w przypadku Wielkiej Depresji, z czasem ekonomiści zaczną krytykować działania państwa i w nim właśnie upatrywać przyczyn większości kłopotów? Bez względu na to, jaki będzie rezultat dalszych prac badawczych na temat obecnego kryzysu, lewica musi otworzyć oczy i zmierzyć się ze wszystkimi czynnikami pro-kryzysowymi. Patrząc tylko lewym okiem z pewnością nie da się dostrzec pełnego obrazu a co za tym idzie zaaplikować skutecznego lekarstwa. Bo nie wystarczy stwierdzić, że wolny rynek ma wady (bo ma), aby uzasadnić ręczne sterowanie nim przez polityków. Bo każdy kolejny kryzys pokazuje jedną prawidłowość. A mianowicie, że z kapitalizmem jest jak z demokracją – nie jest idealny, ale lepszego systemu nie wymyślono.

Utnijmy pazerną łapę biurokracji :)

„Liberté!”: W rankingu Heritage Foundation Polska zajmuje 71 pozycję (na 179 państw) pod względem poziomu wolności gospodarczej. Oznacza to, że mamy jeszcze przed sobą sporo pracy przy deregulacji. Które obszary polskiej gospodarki są według Pana najbardziej przeregulowane?

Moim zdaniem, cała polska gospodarka jest przeregulowana. Jednakże przy ocenie poziomu regulacji należy używać miar względnych, a nie bezwzględnych. Według raportu OECD z 2003 roku, a propos poziomu przeregulowania gospodarki, zajmowaliśmy ostatnie miejsce spośród państw wchodzących w skład tej organizacji, natomiast w roku 2008 byliśmy trzeci od końca. Należy jednak przyznać, że w skali bezwzględnej od 0 do 6 nasz wskaźnik nie jest taki zły, gdyż wyniósł on odpowiednio 2.95 w 2003 roku i 2.264 w 2008 roku [najlepszy wynik w 2008 roku osiągnęły Stany Zjednoczone – 0.841 – przyp. red.]. No, ale OECD, to klub skutecznych, zamożnych gospodarek, więc nawet z niezłym wskaźnikiem znajdujemy się na końcu

Gdy mówi się o reformowaniu gospodarki należy wyróżnić trzy obszary działania. Pierwszym z nich jest system podatkowy. Mamy w tej kwestii sporo do zrobienia, ale w tej materii postęp wydaje się być relatywnie największy w perspektywie minionych 10 lat. W dalszym ciągu należy jednak obniżać podatki. Drugim obszarem jest deregulacja. Na tym polu jest jeszcze więcej do zrobienia, aczkolwiek jest to o wiele trudniejsze, o czym przekonali się wszyscy reformatorzy zaczynając od rządu Tadeusza Mazowieckiego poprzez rząd Jerzego Buzka i kończąc na ministrze Rostowskim oraz komisji Janusza Palikota.

Trzecim obszarem jest biurokracja, która jest najtrudniejsza do zreformowania. Debiurokratyzacja stanowi poważny problem zarówno w Polsce, jak i na świecie, gdyż w tym wypadku nie wojuje się z opozycją czy związkami zawodowymi tylko ze szczególnym „wrogiem wewnętrznym” – szczególnym, gdyż jest to maszyneria państwa, za pośrednictwem której politycy realizują swoją strategię. Tymczasem, jak tego uczy teoria public choice, biurokracja też ma swoje własne interesy. Dwa typy interesów są najważniejsze. Biurokraci chcą, żeby im się łatwiej rządziło, a łatwiej się rządzi posiadając większą liczbę statystyk czy sprawozdań, czy przeprowadzając większą liczbę kontroli. Mają wtedy (błędne zresztą, jak planiści w komunizmie) poczucie panowania nad sytuacją. Drugi typ interesów to dla niektórych takie regulacje, które otwierają tzw. window of corruption. To znaczy regulacje niejasne, dające duże pole do arbitralnej decyzji urzędnika, czy relacje sprzeczne z innymi aktami prawnymi.

Nieżyjący już prof. Mancur Olson, który niestety nie zdążył otrzymać Nagrody Nobla za teorię logiki działań zbiorowych, kiedyś zwrócił uwagę w dowcipny sposób, że – co do zasady – konsumujemy więcej czegoś, co lubimy natomiast biurokracja jest jedynym dobrem, które konsumujemy mimo, iż go n i e lubimy.

Należy znaleźć odpowiedź na pytanie, w jaki sposób można walczyć z biurokracją? Czy wyrwać kły tygrysowi, to znaczy zmniejszyć zakres regulacji jakiś obszarów po to, żeby nie mogli w nich się szarogęsić biurokraci lub skutecznie dorabiać „na boku”, czy też lepiej tego tygrysa odstrzelić, to znaczy zmniejszyć liczbę biurokratów? Lepiej jest jednak odstrzelić tego tygrysa, ponieważ można założyć, iż tygrysowi, któremu wyrwie się zęby, urosną następne. Czyli tygrysowi odrosną zęby, ale zębom tygrys już raczej nie odrośnie! W związku z tym należy postępować w taki sposób, w jaki planuje postąpić rząd Camerona – Clegga w Wielkiej Brytanii, czyli zmniejszyć o ? zatrudnienie w administracji. Wtedy mniej ludzi będzie mogło sobie kontrolować innych.

Drogą do poprawy sytuacji nie jest zwiększanie liczby nawet i dobrych fachowców, którzy zaoferują obywatelom swą „pomocną dłoń”, jak by tego chciała neoklasyczna teoria niedoskonałości rynków Arthura Pigou. Badania empiryczne minionej dekady-dwóch wskazują na coś dokładnie odwrotnego. Regulacje nie są najczęściej wprowadzane w interesie konsumentów, czy obywateli występujących w innych rolach. Z badań tych wyłania się alternatywna teoria regulacji, jako „pazernej łapy” sięgającej – w różny sposób – do kieszeni obywateli. Im mniej tej pazernej łapy będzie opłacanej z naszych podatków, tym lepiej. Co nie oznacza, iż zwalniając urzędników nie należy jednocześnie upraszczać, czy wręcz eliminować rozmaitych regulacji!

Jednakże nie możemy zapominać o rencie administracyjnej i korzyściach dla partii politycznych płynących z możliwości obsadzania stanowisk w biurokracji. Obawiam się, że to, co najprawdopodobniej uda się Cameronowi i Cleggowi w Wielkiej Brytanii nie wyjdzie na naszym rodzimym podwórku. Sądzę, że bardzo trudno będzie w Polsce odstrzelić tego tygrysa.

Z pewnością ma Pan rację aczkolwiek jest takie stare rosyjskie przysłowie: całej wódki, jaka jest na świecie, wypić się nie da, ale próbować trzeba …

Kryzys strefy euro boleśnie obnażył jej wady. Czy politycy dojdą do wniosku, że prowadzenie wspólnej polityki monetarnej bez stworzenia jednolitej polityki fiskalnej jest nieefektywne?

Kraje Unii Europejskiej nie wydają się być gotowe do stworzenia państwa federalnego. I pewno prędko do tego nie dojdzie. Stany Zjednoczone powstały z 13 angielskojęzycznych kolonii, w których dominowała kultura anglosaska. W związku z tym integracja tych organizmów była stosunkowo łatwa. W Europie ten proces jest o wiele trudniejszy do zrealizowania. Natomiast z pewnością świadomość dyscypliny fiskalnej w wielu krajach członkowskich UE znacznie wzrosła. Takie działania będą podejmowane w przyszłości i dobrze by było, gdybyśmy wsparli Niemcy w tych staraniach. Mamy wiele do zyskania w wyniku zewnętrznej skutecznej presji w kierunku tej dyscypliny.

Innym od początku nierozwiązanym problemem są (nieistniejące) reguły wychodzenia ze strefy euro. Miarą arogancji europejskich legislatorów było to, że przy tworzeniu unii monetarnej wypracowana precyzyjne zasady akcesji, lecz nie ustalono reguł wyjścia kraju ze strefy euro lub wyrzucenia go decyzją wspólną innych członków unii monetarnej.

Europejski Bank Centralny przeprowadził w lipcu tzw. stress-testy. Większość z 91 instytucji finansowych, które zostały im poddane przeszły je pomyślnie, także PKO BP zalicza się do tej grupy. Głównym powodem, dla którego instytucje nie „zdały” testów były niedobory kapitałowe. Czy można, zatem sądzić, że przyjęte kryteria nie były nazbyt łatwe do spełnienia?

W wypadku funkcjonowania banków czy różnego rodzaju funduszy głęboka kieszeń jest bardzo ważna, niemniej jednak moim zdaniem stress testy były rzeczywiście za proste. Prasa ekonomiczna bardzo krytycznie je oceniała, krytykowano poziom stresowania instytucji finansowych. Jeżeli przyjęte kryteria były dość „miękkie”, wtedy mogły one zaciemnić rzeczywistą kondycję sektora finansowego, a to z kolei nie zmniejszyło zbytnio poziomu niepewności wobec losów europejskiego sektora bankowego – i europejskiej waluty.

Chciałbym poruszyć trochę inną kwestię i skrytykować rząd, w którego obronie zazwyczaj staję. Zauważam niezdrową tendencję do renacjonalizacji pod hasłami czegoś, co nazywam „narodowym liberalizmem”. Jeden z moich starszych kolegów powiedział mi kiedyś, że on jest narodowym liberałem. Odpowiedziałem mu: panie profesorze, nie jestem przekonany czy to jest dobra koncepcja. Tak jak narodowy socjalizm nie był krokiem do przodu w stosunku do międzynarodowego socjalizmu tak sądzę, że narodowy liberalizm nie jest też krokiem do przodu dla liberalizmu międzynarodowego. Wszystkie pomysły, żeby tworzyć państwowe koncerny czy grupy kapitałowe, takie jak PKO BP, uważam za grube nieporozumienie. Rzecz jasna jestem jak najbardziej za tym, aby w sposób naturalny, organiczny wyrastały duże firmy polskie i z czasem one będą powstawały, także w sektorze finansowym. Jednakże nie mogą to być firmy p a ń s t w o w e. Nie ma takiego banku państwowego, który prowadziłby odpowiednio twardą politykę wobec ludzi, którzy mianowali jego zarząd.

Najlepszym tego przykładem jest historia, którą mogłem śledzić bezpośrednio, jako analityk jednego z prywatnych banków, które finansowały Stocznię Szczecińską. Okazało się, że urzędnicy stoczniowi fałszowali sprawozdania tak, że bankowcy nie wiedzieli o spadku zamówień o połowę przy jednoczesnym wzroście zarobków pracowników stoczni o połowę, który został wywalczony przez związki zawodowe. Wzięta w kleszcze stocznia oczywiście padła. Banki prywatne zapowiedziały, że zgodzą się na dalsze finansowanie stoczni, ale pod warunkiem powstania konsorcjum z zarządem składającym się z ich przedstawicieli, który będzie działał zgodnie z zasadami rzetelności finansowej. Na takie rozwiązanie nie wyraził zgody rząd Sojuszu Lewicy Demokratycznej, co spowodowało wycofanie się prywatnych inwestorów. Tylko jeden inwestor nie wycofał się, a był nim właśnie państwowy PKO BP, który udzielił kolejnej wielomilionowej pożyczki.

Tak właśnie wygląda szczególny charakter instytucji państwowych z punktu widzenia teorii praw własności. Gdy słyszę jak minister Boni mówi, że komercyjny bank państwowy ma misję publiczną to oczywiście opowiada historie nie z tej ziemi, bo „misja” właśnie wygląda w praktyce, jak to opisałem. Polega ona na tym, żeby robić to, co jest wygodne dla polityków a nie działać zgodnie ze zdrowymi zasadami finansowymi. Trzeba pamiętać, że są to niezdrowe ciągoty, które można zaobserwować nie tylko w sektorze bankowym. Podobnie sprawy się mają w wypadku PZU, czy sektora energetycznego. Nasz rząd tak naprawdę go nie prywatyzuje, bo co to jest oddanie w prywatne ręce 30% udziałów w przedsiębiorstwie? Jeżeli państwo zachowuje znaczne udziały w firmie, to nadal będzie się w niej szarogęsić. Prywatyzacja sektora energetycznego powinna polegać na tym, iż powinniśmy dla każdej z tych firm znaleźć poważnego prywatnego inwestora o znaczącej pozycji na rynku międzynarodowym. Rozmawiałem z finansistą zajmującym się rynkiem energii, który powiedział, że jeżeli duże przedsiębiorstwo typu E.ON, Vattenfall, RWE kupiłoby nasze firmy to wybudowanie czy modernizacja sieci energetycznej, infrastruktury przesyłowej nastąpiłaby szybciej i byłaby mniej kosztowna, bo wielkim i znanym firmom łatwiej znaleźć wykonawców i wynegocjować z nimi lepsze warunki; tak samo koszty kredytów dla takich firm byłyby wyraźnie niższe niż dla jakichś państwowych „szaraczków”.

Z drugiej jednak strony argumentuje się zatrzymanie sektora energetycznego w „szponach” państwa tym, że jest to sektor gospodarczo strategiczny.

Nie ma czegoś takiego jak sektory strategiczne. Kiedyś jeden z polityków stwierdził, ze wszystko można określić tym mianem, np. produkcję pasków do wojskowych spodni. Producent pasków powinien być strategiczną firmą państwową, ponieważ żołnierz, któremu spadają spodnie nie jest w pełnej gotowości bojowej. K a ż d y producent dóbr czy usług może co do zasady być prywatny, co najwyżej sieć przesyłowa, kolejowa czy drogowa mogłaby pozostać w rękach państwa.

A co sądzi Pan o zakusach PKO BP na kupno BZ WBK? Różni fachowcy, z profesorem Balcerowiczem na czele, bardzo krytykują ten pomysł natomiast jego gorącym zwolennikiem jest minister Grad.

Minister nie jest niezależnym fachowcem, lecz politykiem reprezentującym program rządzącej koalicji czy danej partii. Mając do wyboru pana Grada i pana Balcerowicza niewątpliwie uznałbym za słuszny pogląd pana Balcerowicza nawet nie znając meritum sprawy, zupełnie intuicyjnie. Natomiast w tej kwestii sam się wypowiadałem w podobny sposób jak były prezes NBP.

Pomysł zakupienia przez PKO BP BZ WBK trąci mi wspomnianą renacjonalizacją. W wypowiedzi dla jednej ze stacji telewizyjnych powiedziałem, że obserwuje się swoisty urzędowy taniec czarownic pod hasłem: państwu świeczkę i rynkowi ogarek. Niestety takie ciągoty widzę od pewnego czasu wśród wpływowych ludzi związanych z obecnym rządem i uważam, że należy to piętnować, gdyż może bardzo zaszkodzić gospodarce. Sektor państwowy – jak wskazuje teoria i historia – jest ze swej natury jest mniej wydolny. Hasła realizacji „interesu publicznego” z reguły służą partykularnym interesom polityków i biurokracji.

Kiedyś, gdy kapitalizm w Europie jeszcze raczkował, najważniejsza była ciężka praca i oszczędność. Dziś natomiast, co raz więcej ludzi konsumuje, co raz więcej dóbr chcąc przy tym pracować jak najmniej. Istnieje ogromna grupa ludzi, która woli polegać na państwie niż na sobie. Inaczej sprawy się mają w Ameryce Południowej i Azji Południowo – Wschodniej. Jakie to może mieć konsekwencje dla gospodarki globalnej? Czy w najbliższych latach dojdzie to znaczących zmian w rozdziale bogactwa na świecie?

Demokraci w Stanach Zjednoczonych, jak i większość rządów europejskich, powoli doprowadzają do sytuacji, że nie będzie ich stać na obsługę długów państwa na rynkach międzynarodowych. Zachód zadłuża się na poczet przyszłych pokoleń. Barack Obama pokazał także, iż ma dusze majsterkowicza oraz, że nie rozumie, a nawet boi się rynku i inicjatywy przedsiębiorców. Jego administracja woli wszystko regulować z góry i zwiększać wydatki. David Hume powiedział w drugiej połowie XVIII wieku, że jeżeli my nie zniszczymy kredytu udzielanego władzom publicznym, to ten kredyt zniszczy nas. Obawiam się, że zbliżamy się do tego punktu.

Do przesunięć w strukturze w y t w a r z a n e g o na świecie bogactwa i potęgi dojdzie wtedy, jeśli Zachód nie opamięta się i nie zaprzestanie różnych eksperymentów życia na koszt naszych dzieci i wnuków (nie mówiąc już o tej mniejszości, która przyczynia się w największym stopniu do tworzenia bogactwa). Jeżeli nie redukujemy radykalnie pasożytniczych cech charakterystycznych obecnej fazy ewolucji Zachodu, staniemy się takim zastałym, zarośniętym bajorkiem, swoistym skansenem, do którego będą przyjeżdżać bogaci azjatyccy turyści, by oglądać piękne budowle takie jak Wersal czy zamki nad Loarą. Będziemy żyć wspomnieniami i żyć głównie z turystyki. Oczywiście nie stanie się to nagle, ale taka perspektywa jest wielce prawdopodobna…

Z drugiej jednak strony wciąż wierzę w Amerykanów. Proszę zwrócić uwagę, przeciwko czemu protestują Grecy i Hiszpanie – przeciwko uwolnieniu konkurencji na różnych rynkach, prywatyzacji podniesieniu wieku emerytalnego. Protestujący chcą, żeby k t o ś (kto?) im to sfinansował. Mają, więc, ogromny apetyt na c u d z e pieniądze. Połowa Greków i ponad 75% Hiszpanów chce żyć z redystrybucji bogactwa. Natomiast badania przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych pokazują, że osób, które wykazują tego typu preferencje jest mniej więcej 1/3 społeczeństwa. Lekceważony w Polsce ruch tea party wyraża swój sprzeciw właśnie wobec obciążaniu przyszłych pokoleń podatkami. Jest to ta – jeszcze nie zdemoralizowana – część zachodniej cywilizacji. Uważam, że ciągle jeszcze większe są szanse, że odrodzenie Zachodu przyjdzie właśnie ze Stanów Zjednoczonych.

Rozmawiał Paweł Luty

Kryzys niszczy rządy. Skutki globalnej zapaści finansowej w Europie Wschodniej oraz liberalne recepty na wyjście z kryzysu :)

Dwadzieścia lat po wprowadzeniu zasad gospodarki rynkowej w Europie Wschodniej młode gospodarki w tym regionie Europy stoją przed swoim pierwszym poważnym sprawdzianem. Po wielu latach wzrostu gospodarczego kryzys dotarł także do Europy Wschodniej, aczkolwiek sytuacja w regionie jest zróżnicowana. Kraje, które obrały kurs liberalny i zorientowany na osiągnięcie stabilizacji, lepiej niż pozostałe radzą sobie z zawirowaniami. Liberalne rozwiązania i koncepcje reform propagowane przez partnerów Fundacji Naumanna w Europie Wschodniej, w większości krajów Europy Zachodniej – przede wszystkim w Niemczech – nie znajdują zrozumienia. Tym samym pojawia się zagrożenie nie tylko rozpadu tak potrzebnej – szczególnie w czasach kryzysu – europejskiej solidarności, ale także zerwania z podstawowymi zasadami gospodarki rynkowej w ramach Jednolitego Rynku.

Reformatorskie kraje we wschodniej części Europy zmuszone są dostrzec, iż w czasach kryzysu w dobie globalizacji nie istnieją żadne „wyspy szczęśliwości”. Początkowo miały one nadzieję, iż najgorsze je ominie. Banki w Europie Wschodniej nie handlowały „toksycznymi papierami” (Vetter, 2008), a młode gospodarki rosły niepohamowanie przez wiele lat, przyspieszane globalną ekspansją i integracją rynków. W międzyczasie jednak skutki wielkiego kryzysu finansowego ich gospodarki odczuły także w sferze realnej. Po okresie prosperity nieoczekiwanie nastąpił spadek (patrz: tabela 1).

Estonia należy do tych krajów członkowskich Unii Europejskiej, które bardzo ucierpiały na skutek kryzysu, jaki miał miejsce na międzynarodowych rynkach finansowych, i których gospodarki uległy gwałtownemu załamaniu. Najważniejsze gałęzie gospodarki w kraju – nieruchomości i budownictwo – po latach prosperity wpadły w tarapaty. Wiele osób straciło pracę. Stopa bezrobocia w ciągu roku wzrosła z 6% do 10%. Spadek w gospodarce nadal trwa i nie można już zaprzeczyć, iż mamy do czynienia z długookresowym trendem negatywnym: w 2008 r. PKB spadło o 3,5%, a w ostatnim kwartale 2008 r. o 9,7%. W pierwszym kwartale 2009 r. spadek PKB wynoszący 15,6% był najpoważniejszym od 1994 r. Wszystkie te negatywne czynniki spowodowane są m.in. silnym spadkiem konsumpcji na Jednolitym Rynku.

Tabela 1. Wzrost gospodarczy w krajach Unii Europejskiej.

2006

2007

2008

20091)

20101)

Unia Europejska (27 krajów)

3,1

2,9

0,9

-4,0

-0,1

Unia Europejska (25 krajów)

3,1

2,9

0,8

-4,0

-0,1

Bułgaria

6,3

6,2

6,0

-1,6

-0,1

Czechy

6,8

6,0

3,2

-2,7

0,3

Estonia

10,4

6,3

-3,6

-10,3

-0,8

Irlandia

 5,7

6,0

-2,3

-9,0

-2,6

Grecja

4,5

4,0

2,9

-0,9

0,1

Łotwa

12,2

10,0

-4,6

-13,1

-3,2

Litwa

7,8

8,9

3,0

-11,0

-4,7

Węgry

4,0

1,2

0,6

-6,3

-0,3

Polska

6,2

6,6

5,0

-1,4

0,8

Rumunia

7,9

6,2

7,1

-4,0

0,0

Słowenia

5,9

6,8

3,5

-3,4

0,7

Słowacja

8,5

10,4

6,4

-2,6

0,7

Prognoza. Źródło: Eurostat.

Łotwę, niegdysiejszego „tygrysa” wśród krajów bałtyckich, kryzys gospodarczy i finansowy dotknął najmocniej spośród innych krajów. Jeszcze w 2007 r. gospodarka łotewska wykazywała najwyższy stopień wzrostu w Europie (10,3%). W ostatnim kwartale 2008 r. skurczył się on jednak dramatycznie do 0,3%, co stanowiło największą recesję w krajach Unii Europejskiej. Wartość handlu detalicznego spadła o 20%, bardziej niż w gdziekolwiek w Unii Europejskiej. Pomimo kredytu z Międzynarodowego Funduszu Walutowego w wysokości 7,5 mld euro, na Łotwie oczekiwany jest w tym roku spadek PKB o ok. 15%.

Na Węgrzech sytuacja jest na tyle dramatyczna, iż Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Europejski Bank Centralny oraz Unia Europejska musiały ratować ten kraj przed bankructwem przekazując mu pakiet kredytowy wartości 20 mld euro. Wzrost gospodarczy jednak już przed kryzysem wykazywał tendencję spadkową. PKB w 2007 r. wzrósł o 1,1%, w 2008 r. tylko o 0,3% , a w 2009 r. prognozowane jest załamanie o wartości -3,3%. Stan zadłużenia w stosunku do PKB zwiększył się z 65,8% (2007) do 72,2% (2008) i w roku 2009 ma wynieść 75,9%.

W porównaniu międzynarodowym Polska wydawała się być długo nie tknięta międzynarodowym kryzysem gospodarczym. W międzyczasie jednak widać zapowiedź jego skutków, które pojawiają się z opóźnieniem, ale są jednak słabsze niż w innych krajach Europy Wschodniej. Niepokojem napawa rosnące bezrobocie. Podczas gdy przez cały rok 2008 zanotowano istotny spadek bezrobocia, a w drugiej połowie roku – po raz pierwszy od początku istnienia demokracji w Polsce – stopa bezrobocia była jednocyfrowa i wynosiła 7,4%, to w 2009 r. należało liczyć się z jej wzrostem.

W Bułgarii dopiero teraz tak naprawdę recesja dotknęła gospodarkę. Po raz pierwszy od 12 lat w tym roku przez dwa kwartały pod rząd spadła wydajność gospodarki. Tylko w okresie od kwietnia do czerwca była ono mniejsza o 4,8% w porównaniu do roku 2008. Deficyt finansów pod koniec roku wyniesie 1,3 mld euro (Lambreva, n-ost, 28.8.2008).

Jeżeli spojrzeć poza granice Unii Europejskiej w tym regionie Europy, to sytuacja jest często jeszcze gorsza. Wprawdzie Serbia należała w ostatnich latach do tych państw na Zachodnich Bałkanach, które wykazywały istotny wzrost PKB, jednakże w bieżącym roku wzrost ten z pewnością się zakończy i przejdzie w recesję.

Jednakże 5-6% wzrost nie jest w stanie pokryć deficytu strukturalnego. Chodzi tutaj o bardzo wysoki deficyt na rachunku bieżącym bilansu płatniczego do czego dochodzi jeszcze słaba baza eksportowa oparta na sprzedaży części samochodowych i produktów przemysłu surowców podstawowych, zbytnia zależność od zagranicznych inwestycji bezpośrednich, oraz rozdęta administracja publiczna. Zauważalnego deficytu budżetowego nie zdołano pokonać za pomocą polityki pieniężnej. To spowodowało jego zwiększenie. A teraz z kraju wycofują się zagraniczni inwestorzy i powstaje sytuacja stale rosnącego niedoboru kapitału.

Ukraina jest krajem najbardziej dotkniętym kryzysem spośród krajów Europy Wschodniej. Produkcja przemysłowa zmniejszyła się tam w I kwartale 2009 r. o 31,9%. Dyrektor renomowanego Instytut Badań Gospodarki i Doradztwa Politycznego (IER) w Kijowie, Ihor Burakowsky, zakładał, iż PKB w 2009 r. zmniejszy się łącznie o ok. 12%. Jest to dramatycznie duży spadek, przede wszystkim, jeśli mieć w pamięci wysoki wzrost wynoszący 7,9% jeszcze w 2007 r.

Również Rosja przeżywa obecnie ciężki kryzys gospodarczy. W roku 2009 Międzynarodowy Fundusz Walutowy prognozował w Rosji spadek PKB o 6%. Szczególnie dramatyczny jest spadek produkcji przemysłowej wynoszący ok. 20%. W przemyśle maszynowym jest to nawet ok. 50%. Rubel stracił wobec euro w przybliżeniu 30% swej wartości, a wobec dolara amerykańskiego znacznie więcej. Inflacja wynosi obecnie ok. 13-14%. Bezrobocie według danych oficjalnych wynosi 8,5% i dramatycznie rośnie, choć w sposób zróżnicowany, zależnie od regionu. Jednocześnie Rosja jest pod jednoczesnym wpływem dwóch zewnętrznych czynników: dramatycznego spadku cen surowców w odniesieniu do rosyjskiego gazu i ropy naftowej oraz zanik kredytów na międzynarodowych rynkach kredytowych w kontekście międzynarodowego kryzysu finansowego i gospodarczego.

Więcej informacji na temat skutków kryzysu finansowego znaleźć można w specjalnym wydaniu biuletynu Biura Regionalnego Europy Środkowej, Wschodniej i Południowo-Wschodniej:

http://freiheit.org/files/786/Newsletter_MSOE_Special_Edition.pdf,

a także w publikacji „How to do it: Lessons from Successful Liberal Reforms in Central and Eastern Europe”:

http://www.freiheit.org/files/537/Reforms_in_CEE_2008_low_1.pdf.

Szczególnie bolesny jest przy tym fakt, iż kryzys ten w dużej części zaimportowany został z Zachodu poprzez wysychające strumienie kredytów i drastycznie spadający popyt ze strony Zachodu. Od tamtej pory silnie zwiększyły się: duże i drogie zadłużenie, deficyt budżetowy, bezrobocie i niezadowolenie społeczne. Nie trzeba było długo czekać na zawirowania polityczne w innych krajach: na Łotwie, w Czechach i na Węgrzech upadały nawet rządy z powodu kryzysu.

Wielki kryzys także z własnej winy

Sytuacja w Europie Wschodniej nie jest jednak wszędzie jednakowa. Kryzys uderzył szczególnie mocno przede wszystkim w te kraje, które – zapatrzone w fazy prosperity w kilku działach gospodarki – odkładały niezbędne reformy, gdzie państwo i obywatele w coraz większym stopniu żyli na kredyt, gdzie nie były modernizowane zepsute struktury państwa i gospodarki, i gdzie ograniczano działania w zakresie polityki stabilizacji,.

Tak więc, przyczyną dramatycznej sytuacji na Łotwie jest fakt, iż kraj ten przez wiele lat funkcjonował ponad swoje możliwości, a boom gospodarczy oparty był na glinianych nogach, tzn. na konsumpcji finansowanej kredytami i na bańce nieruchomości.

Na Węgrzech co najmniej jedna trzecia problemów jest rodzimego pochodzenia, jak to sami przyznają politycy węgierscy. W rzeczywistości przede wszystkim mści się teraz fakt, iż kraj ten przez wiele lat finansował swój wzrost na kredyt.

Serbia w przeszłości nie umiała wykorzystać przychodów z prywatyzacji, by zmniejszyć poprzez inwestycje w sposób świadomy swój strukturalny deficyt ekonomiczny. Dochody z prywatyzacji poszły głównie na konsumpcję i zostały przejedzone. Owo przyzwyczajenie do konsumpcji, opartej w większości na kredytach, przysparza obecnie krajowi szczególnych trudności.

Spadek rosyjskiej produkcji przemysłowej (bez uwzględnienia wydobycia surowców) rozpoczął się już w styczniu 2008 r. i trwa – poza nieznacznym wzrostem w okresie pomiędzy kwietniem a czerwcem – aż do dziś. Wzrost gospodarczy w ostatnich latach zatem opierał się niemal wyłącznie na rosnących cenach surowców, co kompensowało spadek, jaki miał miejsce prawie we wszystkich innych gałęziach gospodarki. Powodem tego jest fakt, iż i tak słaba baza kapitałowa gospodarki rosyjskiej w dużym stopniu skoncentrowana jest na sektorze surowcowym. Rosyjski system bankowy do dzisiaj ma bardzo słaby kapitał, a kredyty zagranicznych banków koncentrują się na (rzekomo) odpornych na działanie kryzysu branżach, takich jak wydobycie surowców i budownictwo. Dywersyfikacja, której domagał się także rosyjski rząd, w ogóle nie miała miejsca. Wiele przedsiębiorstw przemysłowych do dzisiaj jest nieefektywnych. Jest to następna ważna przyczyna tego kryzysu.

Listę grzeszników i listę ich grzechów można by kontynuować, i to nie tylko w odniesieniu do Europy Wschodniej.

Unia Europejska jako kotwica bezpieczeństwa?

Zasadniczo członkostwo krajów Europy Wschodniej w Unii Europejskiej stabilizuje je i zwiększa ich wiarygodność. W oparciu o finansowe pakiety ratunkowe, w których uczestniczy Unia Europejska, udało się uniknąć poważnych kryzysów w obszarze bilansów płatniczych i wesprzeć wysiłki w zakresie konwergencji. Tym samym problemów uniknęli wierzyciele w tych krajach członkowskich, których banki silnie powiązane są z Europą Wschodnią (Lang, Schwarzer, 2009).

Owo, tak często wychwalane jako kotwica stabilności, członkostwo w Unii Europejskiej i w strefie euro nie musi być jednak koniecznie zbawienne.

Zasady polityki stabilności szybko poszły w kąt, przede wszystkim w Niemczech i we Francji. I nawet Komisja Europejska zrezygnowała ze swej roli strażniczki europejskiego paktu na rzecz stabilności i zasad konkurencyjności, określając wytyczone rozsądkiem granice nowych długów i narodowych subwencji: w czasach kryzysu wciągnięto na pokład tak zachwalaną kotwicę stabilizującą (Göbel, 2009). Liberałowie ostrzegali przed tym wielokrotnie w sposób wyraźny w Parlamencie Europejskim (Bowles, eldr, 2.4.2009).

Wirując coraz szybciej, karuzela subwencji sprzyja nie tylko tendencjom do renacjonalizacji, które stoją w sprzeczności z podstawowymi zasadami Jednolitego Rynku, ale także powiększa ekonomiczną przepaść między Wschodem a Zachodem. Tym bardziej sceptycznie kraje Europy Wschodniej traktują subwencje, którymi ich bogaci sąsiedzi na Zachodzie wspierają swoje gospodarki (Frasch, 2009).

Zadłużenie prowadzi w ślepą uliczkę

Szczególnie Niemcy – jako największy kraj członkowski Unii Europejskiej i ówczesny mentor rozszerzenia Unii na Wschód, oraz ze względu na ich znaczenie gospodarcze dla reformujących się krajów Europy Wschodniej – ponoszą zasadniczą odpowiedzialność za ich rozwój. Jest to także zrozumiałe z punktu widzenia interesów Niemiec. Ale rząd federalny daje bardzo zły przykład, który przeczy każdej zasadzie reform: zamiast zapowiadanego zerowego zadłużenia, prowadzi kraj w kierunku nowego zadłużenia. Nowe długi rosną gwałtownie, a kryteria z Maastricht od wielu lat są martwymi zapisami. (Spiegel-Online, 8.7.2009).

W latach 2006-2009 wydatki federalne wzrosły o ok. 44 mld euro do kwoty ponad 300 mld euro. W oparciu o drugi(!) budżet uzupełniający, wydatki federalne wzrosły w 2009 r. w porównaniu z rokiem 2008 o ponad 13 mld euro. Przyczyną tego jest nie tylko kryzys gospodarczy i finansowy, ale także olbrzymi wzrost wydatków w ostatnich latach, jak szacuje przewodniczący komisji budżetowej niemieckiego Bundestagu, liberał, Otto Fricke (Fricke, 2009). Niemiecki cud gospodarczy stał się blamażem gospodarki, kpi „The Economist” (8.8.2009). W międzyczasie gospodarka niemiecka skurczyła się od początku 2008 r. do początku 2009 r. o 6,8%, a więc bardziej niż jakikolwiek inny kraj w Europie, poza Węgrami. Warte miliardy euro pakiety, mające pobudzić koniunkturę, okażą się – podobnie jak premie za złomowanie starych samochodów – kosztownym słomianym ogniem, który jedne gałęzie gospodarki pobudzają, a inne tym samym dyskryminują. Nie ustało także – na co wyrażano nadzieję – polityczne oddziaływanie w okresie walki wyborczej: obywatel nie jest w stanie dostrzec tego, iż swymi podatkami subwencjonuje zakup nowego francuskiego lub japońskiego samochodu dokonany przez jego sąsiada.

Liberalne sposoby wyjścia z sytuacji

Kraje Europy Wschodniej różnią się miedzy sobą pod względem ogólnej odporności gospodarki, finansowej solidności i sytuacji społeczno-ekonomicznej, albowiem ścieżki ich procesów transformacji oraz polityki reform przeprowadzonych w ciągu ostatnich lat, wyraźnie od siebie się różnią (Lang, Schwarzem, 2009). Te kraje, gdzie polityka gospodarcza i finansowa są liberalne i zorientowane na uzyskanie stanu stabilności, były nie tylko lepiej przygotowane na przyjęcie skutków globalnego kryzysu, ale miały także większe szanse na to, by wyjść z zapaści. Kryzys można było nawet wykorzystać jako leczniczą terapie szokową tam, gdzie dochodziło do przegrzania koniunktury i nieprawidłowej alokacji zasobów.

Przede wszystkim te liberalne think-tanki w Europie Wschodniej, które są partnerami Fundacji, przedstawiły najbardziej skuteczne propozycje przedsięwzięć antykryzysowych. Zdaniem Ruty Vainiene, prezes litewskiego Instytutu Wolnego Rynku (Free Market Institute, LFMI), należy unikać przede wszystkim trzech rzeczy: stosowania pakietów poprawiających koniunkturę, poręczeń finansowych (bail-outs), oraz stosowania przedsięwzięć protekcjonistycznych!

Zamiast tego Vainiene proponuje reformę polityki banku centralnego, mającą na celu powstrzymanie niepohamowanego strumienia kredytów. Ważna jest również jej zdaniem konsolidacja finansów państwa, jako hamulca zadłużenia, w połączeniu ze zmniejszeniem obciążenia podatkowego. Oprócz tego należy dokonać liberalizacji rynku pracy, jak też przeprowadzić reformę publicznych systemów ubezpieczeń społecznych. Szczególnie ważna w okresie kryzysu jest możliwość prowadzenia wolnego handlu, albowiem protekcjonizm chroni jedynie mało konkurencyjne gałęzie gospodarki, które nie są w stanie rozwinąć potencjału sprzyjającego wzrostowi gospodarczemu i zwiększeniu zatrudnienia.

Sveta Kostadinova, dyrektor zarządzająca liberalnego Instytutu Gospodarki Rynkowej (Institute for Market Economics, IME) z Sofii, przyznaje rację ekspertce z Wilna. Zdaniem Kostadinovej chodzi o zasadnicze ograniczenie roli państwa – szczególnie w czasach kryzysu – poprzez ograniczanie wydatków państwowych, bardziej ograniczoną regulację i poprawę warunków inwestowania w odniesieniu do gospodarki prywatnej. Całkiem niedawno instytut IME otrzymał wiele pozytywnych opinii na temat przeprowadzonej analizy efektów dobrobytu w warunkach odchudzonego państwa (The Optimum Size of Government, 2009, http://ime.bg/en/articles/the-optimum-size-of.government/).

Aktualna sytuacja

O tym jednak, iż propozycje te znajdują w Europie Wschodniej posłuch, świadczy aktualna sytuacja w tym regionie (zestawienie dokonane przez dr. Borka Severę, dyrektora praskiego Biura Fundacji):

Estonia, która od końca lat 90. przeżywała szczególny boom ekonomiczny i gdzie tworzenie nowego zadłużenia zabronione jest ustawowo, ma więcej rezerw niż jej sąsiad Łotwa. W lepszych czasach Estonia stworzyła rezerwy wynoszące 10% PKB. Kryzys spowodował zmniejszenie inflacji z 10% w 2008 r. do 0,6% w I kwartale 2009 r. Tę sytuację rząd pragnie wykorzystać dla wprowadzenia euro.

Wprowadzenie przez szefa rządu Andrusa Ansipa twardej polityki oszczędnościowej z powodu koniunktury, doprowadziło w połowie roku do ostrego spadku w gospodarce i upadku koalicji rządowej, jaką liberalno-konserwatywna partia Ansipa utworzyła wcześniej z socjaldemokratami. Nie chcieli się oni zgodzić na cięcia w zakresie świadczeń socjalnych. Rozmowy koalicyjne z chłopską Unią Ludową nie powiodły się z tego samego powodu.

Obecnie Ansip stoi na czele rządu mniejszościowego, który przy pomocy pakietu oszczędnościowego o wartości 435 mln euro chce utrzymać łączny deficyt budżetu państwa na poziomie powyżej 3% PKB. W tym celu rząd odrzuca propozycje podwyżek podatków i opłat. Przewidywane są natomiast cięcia w obszarze świadczeń socjalnych. Poza tym planowana jest redukcja płac i wynagrodzeń w sektorze publicznym. Liberalny pakiet „siedmiu kroków” ma na celu ponowne wprowadzenie Estonii na ścieżkę wzrostu.

Jeszcze bardziej niż inne kraje bałtyckie konieczność wprowadzenia drastycznego kursu oszczędnościowego widzi Łotwa, stojąca na skraju bankructwa. Rząd premiera Dombrovskiego dokonał z tego powodu redukcji budżetu o dalsze 500 mln łatów do kwoty 4,5 mld łatów. Był to rodzaj narodowej zgody z poparciem wszystkich partii reprezentowanych w Saeima. Przewidywane są redukcje płac urzędników państwowych o ok. 20%. Zredukowane będą inwestycje w budownictwie drogowym i skreślone zostaną budżety przeznaczone na cele socjalne o dalsze 35 mln łatów. Planuje się m. in. redukcje zasiłku na dzieci dla rodziców pracujących zawodowo o 50%. A wszystko to przy rosnącym niezadowoleniu społeczeństwa z powodu polityki oszczędnościowej, albowiem Ryga już kilka miesięcy temu dokonała redukcji wynagrodzeń w sektorze publicznym o jedną czwartą. W sektorze prywatnym ustalono obniżki wynagrodzeń sięgające nawet do 50%, by ratować choć część zagrożonych miejsc pracy, albowiem bezrobocie wzrosło tam od 2007 r. z 5% do 14%. Regulacje te przewidują także redukcję miesięcznej płacy minimalnej ze 180 do 140 łatów.

Mimo, iż Polska w I kwartale 2009 r. jako jedyny kraj członkowski Unii Europejskiej, według danych warszawskiego Głównego Urzędu Statystycznego GUS, wykazywała wzrost PKB wynoszący 0,8%, to rząd polski zredukował prognozę wzrostu w stosunku do całego roku 2009 na 0,2%. Już wcześniej jednak wprowadzono przedsięwzięcia antykryzysowe. Rząd zrezygnował wprawdzie z szeroko zakrojonych programów pobudzających koniunkturę, wprowadził jednak na początku czerwca ustawę o zapobieganiu skutków kryzysu gospodarczego wobec pracodawców i pracobiorców. Ustawa zawierająca m.in. szczególne uregulowania dotyczące prawa pracy, jak też wytyczne odnośnie finansowej pomocy państwa dla przedsiębiorców, zatwierdzona została w lipcu przez parlament w Warszawie, ale wejdzie w życie najwcześniej we wrześniu. Zgodnie z zawartymi w ustawie regulacjami, przedsiębiorstwa dotknięte kryzysem mogą dokonać przez okres półroczny redukcji czasu pracy oraz wynagrodzeń do 50%.

W maju doszły do tego przedsięwzięcia w ramach pakietu antykryzysowego o wartości 91 mld złotych, jaki przygotowała koalicja rządowa jeszcze w grudniu 2008 r. Podwyższono gwarancje państwowe dla wkładów bankowych do wysokości 50 000 euro. Zabezpieczenie kredytów udzielanych małym i średnim przedsiębiorstwom przez państwo miało na celu zachęcenie banków do udzielania kredytów. Pomimo tego, iż polskie banki praktycznie nie uczestniczyły bezpośrednio w kryzysie finansowym, to Polska odczuła pośrednio skutki tego kryzysu w postaci zmniejszenia się ilości dostępnych kredytów oraz spadku popytu na rynkach zachodnioeuropejskich.

W innych krajach było gorzej. Na Węgrzech wprowadzeniu przedsięwzięć antykryzysowych stanęła na drodze pogłębiająca się od początku roku niestabilna sytuacja polityczna. Gordon Bajnai, stojący na czele rządu ekspertów w kraju, który mocno dotknięty został kryzysem z powodu ciągle jeszcze olbrzymich długów państwowych i zagranicznych, zwrócił się do wszystkich partii reprezentowanych w parlamencie o wsparcie przy ustalaniu budżetu na rok 2010 dostosowanego do sytuacji kryzysowej, otrzymał jednak od szefa opozycji Viktora Orbana jednoznaczną odpowiedź negatywną. Nowe wybory wydaja się zatem być nieuniknione.

W Bułgarii liberalny Narodowy Ruch na Rzecz Wzrostu i Stabilizacji (NDSV), będąc mniejszym partnerem w koalicji kierowanej przez socjalistów, opowiedział się wraz z konserwatywna opozycją za redukcją wydatków socjalnych i przeciwko podwyżkom wynagrodzeń. Jednakże w stosunku do 2008 r. rząd zwiększył w 2009 r. wydatki państwa jeszcze o 25%, podczas gdy dochody spadły o 10%. Po zwycięstwie prawicowej, populistycznej partii GERB w wyborach parlamentarnych na początku lipca nowy premier Bojko Borissov zapowiedział niepopularne posunięcia: zamrożenie zasiłków socjalnych, emerytur i płacy minimalnej.

Aby cała Europa mogła uporać się ze skutkami kryzysu finansowego, potrzebna jest solidarność, oparta o realizowane skutecznie od wielu lat zasady wolnorynkowe: tyle państwa, ile jest konieczne, tyle prywatnej inicjatywy, ile tylko możliwe. Państwo natomiast powinno ponownie skupić się na swych zasadniczych zadaniach, tworząc obywatelom oraz przedsiębiorcom najlepsze możliwości rozwoju w ramach niezakłóconej niczym konkurencji. Wzrost osiągnąć można zawsze – trzeba tylko wiedzieć jak i mieć swobodę działania, by to uczynić.

Źródło:

Analiza nr 11/2009, Biuro Regionalne Europy Wschodniej, Środkowej i Południowo-Wschodniej Fundacji im. F. Naumanna na Rzecz Wolności. (http://www.freiheit.org/files/62/Nr.11_Auswirkungen_der_globalen_Finanzkrise_auf_Osteuropa_und_liberale_Auswege.pdf)

Tłumaczenie: Roman Benedykciuk

Refleksje na temat kryzysu finansowego w USA :)

Jeśli bank jest za duży, aby upaść, jest po prostu za duży

W niniejszym artykule zamierzam omówić, jak znaleźliśmy się w kryzysie finansowym i w końcu zastanowić się nad koniecznymi zmianami, które mogą zmniejszyć ryzyko kryzysów w przyszłości.

Należy jak najszybciej się da zamknąć Fannie Mae (FNMA, Federal National Mortgage Association) i Freddie Mac (FHLMC, Federal Home Loan Mortgage Corporation). Nie było żadnego innego powodu do założenia tych dwóch instytucji, niż uniknięcie procesu budżetowego w Kongresie. Korzyści, jakie ludzie otrzymali od Fannie i Freddie, pochodziły z subsydiów do oprocentowania kredytów hipotecznych. Kongres mógł przekazywać je bez końca, nie naruszając budżetu. Jest to przykład złej polityki rządu.

Po drugie, patrząc w przyszłość, zadłużenie Stanów Zjednoczonych jako udział w PKB wzrośnie z 40 do co najmniej 60 proc. Jeśli spojrzeć na Japonię, Włochy czy Belgię, nie wydaje się to być zaskakującą liczbą, jednak różnicą jest to, że znaczna część tego długu należy do cudzoziemców. Wybiegając w przyszłość, należy przyzwyczaić się do tego, że będzie trzeba więcej eksportować, a konsumpcja będzie rosła w wolniejszym tempie. Po roku rosnących wydatków na konsumpcję w Stanach Zjednoczonych trzeba będzie zacisnąć pasa. Nie będzie to politycznie łatwa do zrobienia rzecz. Biada prezydentowi, który obejmie kadencję w tym okresie.

Po trzecie, jedno z najczęściej zadawanych mi przez prasę pytań dotyczy deflacji. Ostatni raz, gdy ktoś zadał mi to pytanie – chyba piętnasty raz – powiedziałem, że jest to jedno z najgłupszych pytań, jakie słyszałem w czasie 40 lat moich kontaktów z prasą. Nadszedł czas, by ludzie, którzy mówią o deflacji, wrócili do szkoły i douczyli się o różnicy pomiędzy utrzymaniem tempa zmian cen a jednorazową zmianą w ich poziomie. Tzw. deflacja, z którą będziemy mieć do czynienia, to spadek cen ropy naftowej i żywności, który jest przeciwieństwem wzrostu cen ropy i żywności. Są to zmiany w poziomie cen, a nie w stopie szybkości zmiany cen. Deflacja właściwie rozumiana odnosi się jedynie do trwałego spadku tempa zmian cen. Nawiasem mówiąc, w historii Rezerwy Federalnej (FED) jest sześć lub siedem okresów, gdzie mieliśmy do czynienia z deflacją. Tylko jedna z nich była katastrofą: Wielki Kryzys lat 30. Była to katastrofa, ponieważ gdy deflacja rosła, wartość pieniądza spadała w takim tempie, że spodziewano się stałego wzrostu inflacji.

Czwarta obserwacja dotyczy prawa upadłościowego. Wywierana jest duża presja na konieczność zmiany prawa upadłościowego i dostosowania go do obecnej sytuacji. Jeśli się to uczyni, faktem stanie się to, że nie będziemy mieli prawa upadłościowego. Korzyścią wynikającą z tego prawa jest możliwość czerpania przez ludzi pomysłów na radzenie sobie z sytuacjami trudnymi. Jeśli więc się je zmieni, w odniesieniu do tych okoliczności, naruszy się zasadę prawa.

Wreszcie, uważam, że Kongres i administracja zajmują się złym problemem. Można rozwiązać problem hipotek przez rozwiązanie problemu mieszkaniowego. Jednak nie można rozwiązać problemu mieszkaniowego przez dostosowanie rynku kredytów hipotecznych. Pozwolę sobie na rozwinięcie tej kwestii. Poważnym problemem, z jakim gospodarka ma do czynienia w kwestii mieszkaniowej i rynku kredytów hipotecznych, jest fakt, że spadek cen domów powoduje niewywiązywanie się z płatności. Oczekiwany spadek cen w 2009 roku, który ma wynieść 11 proc. oznacza, że będziemy mieć o wiele więcej niewypłacalności, gdy ceny domów będą spadać poniżej wartości hipotek. To jest ten właściwy problem, który trzeba rozwiązać.

Trudność polega na tym, że politycy dążą do czerpania korzyści ze zmniejszania kredytów hipotecznych wybranych ludzi, bądź stóp procentowych od tych kredytów, licząc na to, że zachęcą innych do proszenia o pomoc. Aby rozwiązać problem spowodowany przez spadek cen nieruchomości oraz problem przyszłego rynku kredytów hipotecznych, będzie istniała potrzeba wzrostu popytu na domy. Jeśli rok 2008 byłby normalnym rokiem, udałoby się sprzedać w przybliżeniu 1,5 miliona, a nie 500,000 domów. Istnieje więc spore pole do wzrostu popytu i należy znaleźć sposób, by go pobudzić. Moja propozycja jest prosta i przejrzysta. Zamiast polegać na urzędnikach rządowych, którzy decydują, kto się liczy, a kto nie, trzeba pozwolić obywatelom dokonywać wyborów odnośnie tego, co chcą zrobić. Jeśli kupujący wpłaci zaliczkę na dom do końca 2009 roku, dostanie ulgę podatkową na kwotę zaliczki lub tyle, by uczynić ją atrakcyjną. Jeśli kupujący nie płaci podatków, i tak dostanie kredyt. Nieważne, czy jest to jego pierwszy, drugi, trzeci, czy tak jak w przypadku Johna McCaina, ósmy dom. Ważne jest, aby usunąć nadmiar podaży. Uczyni to dwie rzeczy: spowolni lub zatrzyma spadek cen, a zatem będzie pracować nad niewywiązywaniem się z zobowiązań finansowych w przyszłości. Po drugie, będzie stymulować powrót do pracy osób w zawodach budowlanych, które zajmują dużą część w gospodarce.

Prywatyzacja nie spowodowała kryzysu finansowego

Chciałbym teraz przejść do problemu, który irytuje mnie najbardziej. Kongres obwinia wszystkich, którzy mogli przyczynić się do stworzenia obecnych problemów. Mówi dużo o prywatyzacji. Chciałbym rzucić wyzwanie każdemu, kto wskazałby istotny przypadek w ostatnich ośmiu latach, gdzie miała ona miejsce. Żadne znaczące przedsiębiorstwo nie zostało sprywatyzowane. Główną w ostatnich latach deregulacją był dokument podpisany przez prezydenta Clintona, który usunął przepisy Glass-Steagall, które oddzielały bankowość komercyjną od inwestycyjnej. Żaden inny kraj na świecie tego nie robi i żaden nie ma z tego powodu problemów. My też nie mieliśmy. George Benston w 1990 roku napisał dokument wskazujący, że wszystkie argumenty za Glass-Steagall były oparte na czyichś domysłach. Wszyscy, którzy o tym mówili, odnosili się do przypuszczeń. Nikt nie przedstawił dowodu pokazującego, że połączenie komercyjnej i inwestycyjnej bankowości jest przyczyną Wielkiego Kryzysu lat 30. Teraz oczywiście rozumiemy, że jego przyczyną był System Rezerwy Federalnej.

Co powinno zostać zmienione?

Jest kilka rzeczy, które muszą zostać rozpoznane i poprawione. Po pierwsze, należy zrobić coś z przedsiębiorstwami sponsorowanymi przez rząd, takimi jak Fannie Mae i Freddy Mac. Kongres uchwalił Community Reinvestment Act w 1977 roku, który wówczas nie był nieszkodliwy, ale nie tak szkodliwy, jak stał się później. Warunki CRA dla kupujących domy stawały się coraz korzystniejsze. W 2005 roku Agencja Budownictwa i Urbanizacji (The Housing and Urban Development Agency) zachęcała do kredytów hipotecznych bez obowiązku zaliczki. Można było zauważyć polityczną presję dążącą do umieszczenia ludzi w domach, mimo tego, że nie byli oni w stanie spłacać kredytów. Ta presja oraz instytucje finansowane przez rząd, takie jak Fannie Mae i Freddie Mac, zaczęły odkupywać pożyczki subprime, które często nie wymagały zaliczek.

Skalę problemu najlepiej oddaje to, co miało miejsce od 1980 do 2007 roku. Podczas tego okresu kwota hipotek nabytych przez Fannie i Freddie wzrosła z 200 milionów dolarów do około 4 bilionów. Jeśli chcemy subsydiować mie
szkania dla ubogich, to powinniśmy robić to bezpośrednio z budżetu. Wielką reformą Kongresu, której nigdy nie doczekamy, jest zamknięcie wszystkich pozabudżetowych agencji.

Po drugie, musimy także pamiętać o roli Rezerwy Federalnej w kryzysie finansowym. Alan Greenspan popełnił błąd. Utrzymywał on zbyt długo zbyt niskie stopy procentowe. Bał się deflacji. To było błędem. Ryzyko deflacji w ekonomii, z naszym deficytem budżetowym i długoterminową perspektywą spadku wartości dolara, wydaje mi się minimalne. Tak czy owak, myślał, że będziemy musieli się zmierzyć z deflacją, więc utrzymywał politykę pieniężną na zbyt łagodnym poziomie. Jednak nikt nie zmusił ludzi w bankach i instytucjach finansowych do kupowania hipotek, mogli kupować jedynie weksle skarbowe. Dlatego też, mimo że FED przyczynił się do stymulowania środowiska, gdzie ilość kredytów była olbrzymia, decyzja o lewarowaniu i zaciąganiu ryzykownych pożyczek spadła na sektor prywatny. Instytucje finansowe mogły być wspierane przez wiarę w tzw. Greenspan put (jeśli popadną w tarapaty, FED ich wesprze), ale nie ma niezbitych dowodów na poparcie tej teorii.

Pisząc historię FED-u, dotarłem m.in. do faktu, że w ciągu 95 lat nigdy nie ogłoszono, czym w rzeczywistości była polityka „pożyczkodawcy ostatniej instancji”. Czasami wspierała banki, czasami pozwalała im upaść, a czasami robiła coś pośredniego. Wynegocjowała pewne ustalenia, takie jak te z Long – Term Capital Management (LTCM), a obecnie Bear Stearns, gdzie ktoś mógłby je przejąć. Rezerwa Federalna nie pozwoliłaby im zbankrutować. Brak jasnej polityki powoduje niepewność, zwłaszcza w takich czasach jak te.

W przypadku Bear Stearns, Rezerwa Federalna częściowo uratowała finansowego giganta, ale potem pozwoliła na bankructwo Lehman Brothers. Jeśli używasz portfela inwestycyjnego, to jakiego następnego kroku Rezerwy Federalnej powinieneś oczekiwać? Następny krok może być taki, że albo FED ci pomoże, albo nie. Niepewność wzrasta. Po tym jak Lehman Brothers upadło, kierownicy ds. portfela inwestycyjnego zwrócili się po weksle skarbowe i doprowadzili ich stawki do bliskich zeru. Tworzenie masowej niepewności było błędem, który musi zostać naprawiony. FED musi ogłosić i domagać się – to najtrudniejsza część – polityki „pożyczkodawcy ostatniej instancji”. Musi pozbyć się „zbyt dużych na upadek” (too big to fail). Jeśli bank jest za duży aby upaść, jest po prostu za duży.

Po trzecie, chcę powiedzieć, że istnieje problem z odszkodowaniami. Mieliśmy absolwentów MBA z najlepszych szkół biznesu, którzy przez 5 albo 10 lat sprzedawali nam i kupowali „śmieci”. Dlaczego to robili? Byli bardzo dobrze za to wynagradzani oraz byli zwalniani jeśli tego nie robili, więc robili to i przy okazji zarabiali duże pieniądze. Nie działo się to w każdym banku. JP Morgan Chale jest oczywiście przykładem, tak jak Pittsburgh National. Bank of America był przykładem zanim nabył Countywide i Merrill Lynch. Nie zrobiły tego co Citigroup i niektóre inne. Kierownictwo musi pomyśleć nad sposobem, w który zrekompensuje straty ludzi i rozszerzy odszkodowania w długim okresie. Kierownictwo i pracownicy muszą mieć coś, co wchodzi w grę, kiedy przeprowadzają transakcje. Fakt, że mieliśmy w czasie kilu ostatnich lat do czynienia z dwoma kryzysami – internetowym i bankowo-kredytowym kryzysem mieszkaniowym – ma dużo związku ze sposobem, w jaki ludzie są wynagradzani. Jest to problem do rozwiązania przez kierownictwo, a nie rząd.

Po czwarte, ci, którzy sprawowali nadzór, nigdy nie wspomnieli o fakcie, że Bazylejska Umowa Kapitałowa (Basel Accord) przyczyniła się do bieżących problemów. W mojej książce, „Historia Rezerwy Federalnej” („A history of the Federal Reserve”, 2009), mówię i powtarzam to często obecnie, że prawnicy oraz urzędnicy tworzą regulacje, a rynki uczą się te drogi obchodzić. Bazylejska umowa była porozumieniem, które mówiło, że banki, które posiadają ryzykowne aktywa, muszą utrzymać większy kapitał. Co zrobiły banki? Nie utrzymały większego kapitału, a ryzykowne aktywa trzymały poza swoimi bilansami. To dobry przykład ominięcia kosztownych przepisów. Istnieje o wiele więcej przykładów: Regulation Q była jednym z nich.

Po piąte, firmy Wall Street zrobiły się za sprytne. To one wynalazły instrumenty kredytów hipotecznych, których nie mogą teraz zwinąć z powrotem. Przyczyniło się to w znacznym stopniu do obecnego kryzysu. Kiedy Sheila Bair mówi: „powinniśmy wybaczyć ludziom, którzy nie dokonują płatności”, nie dostrzega, że będzie trudno zebrać części tych kredytów hipotecznych i połączyć je na nowo. Nie tkwią tam, gdzie były stare oszczędności i połączenia pożyczek oraz gdzie były hipoteki i nawet jeśli uda się je sprzedać, to tylko w części. Dzisiaj nie jest jasne, kto jest odpowiedzialny za połączenie pakietów kredytów hipotecznych. Ludzie byli za sprytni na okoliczności, które się później wykształciły.

Podsumowanie

Jeśli mamy zapobiec kryzysom finansowym w przyszłości, dobrym początkiem jest:

1) model „pożyczkodawcy ostatniej instancji”,

2) zmuszenie Kongresu do ustalenia odpowiedniej ilości pieniędzy, które będą używane do subsydiowania rynku nieruchomości,

3) poprawa systemu odszkodowań na rynku,

4) pozbycie się jednych z najgorszych ustaleń Ustawy Bazylejskiej i

5) zamknięcie Fannie i Freddie.

Cato Journal, tom 29, nr 1 (zima 2009).

Copyright C Cato Institute. All rights reserved.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję