Prawdziwa cena kryzysu w USA :)

Kryzys – słowo które obecnie najczęściej kojarzy się ze spadającymi wskaźnikami makroekonomicznymi, wzrostem bezrobocia i ponurymi przepowiedniami na przyszłość. W przypadku USA termin ten zakotwiczył się w świadomości obywateli przede wszystkim pod postacią miliardów dolarów wydanych przez rząd federalny w celu ratowania zagrożonych instytucji finansowych, banków, czy nawet takich symboli amerykańskiej gospodarki jak General Motors. Kryzys, słowo odmieniane na wszystkie możliwe przypadki i we wszystkich możliwych czasach co najmniej od pamiętnego września i października 2008 r. walnie przyczynił się do porażki Republikanów w wyborach prezydenckich i dał Demokratom, a zwłaszcza prezydentowi Obamie jedyną w swoim rodzaju szansę na przejęcie kontroli nad amerykańska sceną polityczną. Niektórzy komentatorzy przewidują nawet, że Obama stanie się swego rodzaju anty-Reaganem który na kilkanaście lat pchnie politykę w USA na lewo.

Jednak polityczne konsekwencje kryzysu i przede wszystkim pompowania miliardów dolarów w Wall Street są dużo bardziej skomplikowane. Są także niebezpieczne nie tylko dla Demokratów ale także dla stabilności całej amerykańskiej sfery politycznej. Paradoksalnie, upadek tytanów Wall Street i pomoc rządu USA dla nich zbliżył do siebie najbardziej skrajne elementy partii Republikańskiej i Demokratycznej. Teraz okazuje się, że establishment na prawicy i lewicy ma przed sobą perspektywę politycznych manewrów wokół coraz bardziej zradykalizowanych skrzydeł obu partii.

Być może najbardziej przyczynił się do tego TARP (Troubled Asset Relief Program) wymyślony przez ówczesnego sekretarza skarbu Hanry’ego Paulsona plan ratunkowy dla całego systemu finansowego. Plan ten został przedstawiony w najbardziej krytycznym dla całej gospodarki światowej momencie czyli tuż po upadku banku Lehman Brothers, w połowie września 2008 r. Był to też szczytowy moment kampanii wyborczej w USA. Dla Paulsona i wielu innych 700 miliardów dolarów miało być ceną za ratunek walącej się wówczas w gruzy Wall Street i pośrednio całej amerykańskiej gospodarki. Plan ten został odebrany tylko jako ratunek dla wąskiej elity za pieniądze zwykłych podatników i z trudem zaakceptował go Kongres. Już wtedy jeden z Republikańskich kongresmenów nazwał TARP „gwoździem do trumny kapitalizmu”. Tymczasem najbardziej lewicowi zwolennicy Obamy namawiali go publicznie do odrzucenia pomysłu Paulsona i ukarania „złodziei z Wall Street”. Administracja obecnego prezydenta przejęła program TARP ale sekretarz skarbu Geithner w żaden sposób nie przyczynił się do rozwiania utartej już opinii. Wręcz przeciwnie, brak przejrzystości wydatków w ramach TARP umocnił tylko przekonanie dużej części opinii publicznej, że elita uratowała elitę kosztem przysłowiowej „Main Street”.

Niemal równocześnie z TARP podjęta została także decyzja o uratowaniu giganta ubezpieczeń AIG którego upadek mógł w teorii zagrozić stabilności całego systemu. AIG stanęło na krawędzi głównie ze względu na lekkomyślność i krótkowzroczność niektórych jego pracowników, którzy zajmowali się obrotem skomplikowanymi instrumentami finansowymi w oddziale firmy w Londynie (AIG Financial Products) Miliardy zainwestowane przez amerykańskiego podatnika w AIG okazały się jeszcze trudniejsze do przełknięcia gdy wiosną 2009 r. wyszło na jaw że szefowie i pracownicy AIG otrzymali za swoją pracę- a w zasadzie sobie wypłacili – bardzo wysokie premie i bonusy. O temperaturze ówczesnych nastrojów świadczy najlepiej wypowiedź Chucka Grassleya, Republikańskiego senatora ze stanu Iowa. Grassley stwierdził – zupełnie serio – że szefowie AIG powinni zastosować się do japońskiego modelu odpowiedzialności za porażki: przeprosiny i rezygnacja albo samobójstwo.

Truizmem jest stwierdzenie, że te wszystkie wydarzenia spowodowały iż bankier z Wall Street stał się ulubionym obiektem ataków populistów wszelkiej maści. Ale w przypadku prawicowego populizmu czyli tzw. ruchu herbacianego (tea party movement) wina przypisana była nie tyle finansistom, co Waszyngtońskim elitom politycznym. Te elity (Obama i Demokraci) nie tylko nie dbają o zwykłych obywateli – ale także dążą do przekształcenia USA poprzez finansowe ingerencje w państwową gospodarkę centralnie sterowaną. Prawica wykorzystała symbolikę tzw. bostońskiego picia herbaty z 1773 r. czyli protestu mieszkańców Bostonu przeciwko polityce podatkowej Wielkiej Brytanii. Ruch herbaciany zgromadził przedziwną mieszankę prawicowych radykałów twierdzących, że Obama nie jest prezydentem USA gdyż urodził się w Kenii i anty-rządowo nastawionych konserwatywnych dogmatyków fiskalnych, którzy najchętniej rozwiązaliby rząd federalny i znieśli wszelkie federalne podatki. Ludzie po prawej stronie sceny politycznej których oburzył TARP, pomoc dla AIG i General Motors i którzy nie ufali Partii Republikańskiej i jej waszyngtońskim liderom znaleźli wreszcie możliwość by wyrazić swój gniew. Dodatkowo, wdzięcznym celem ataków stał się rządowy program ratunkowy dla gospodarki przyjęty przez Demokratów w Kongresie i promowany przez Obamę. Ten 787 miliardowy pakiet inwestycji w infrastrukturę i cięć podatkowych został uznany przez protestujących za wcielenie socjalizmu czy wręcz komunizmu. W takiej atmosferze oddolnie tworząca się grupa (ale koordynowana na szczeblu krajowym i silnie promowana przez konserwatywny kanał kablowy Fox News) zebrała setki tysięcy członków, którzy protestowali 15 kwietnia 2009 r. w całym USA. We wrześniu tego roku odbył się „marsz na Waszyngton” członków ruchu, który zebrał ok. 75,000 ludzi. Warto zauważyć, że to wszystko działo się poza oficjalnymi strukturami Partii Republikańskiej.

Lewicowy bunt ma głównie nieco inny charakter, co wynika głównie z kształtu Partii Demokratycznej, gdzie od dawna istniały ścierające się frakcje. Teraz o zaprzedanie się Wall Street oskarżani są przez tzw. progressives umiarkowani Demokraci w Kongresie. To właśnie oni są wedle najbardziej lewicowych komentatorów i aktywistów przyczyną dla której Demokraci pomagają finansowej elicie. Pod bardzo silnym ostrzałem jest także Biały Dom, zwłaszcza doradcy ekonomiczni prezydenta (w większości ekipa Clintona) i sekretarz stanu Geithner, uważany za „chłopca na posyłki” Wall Street. Lewica uważa że re-regulacja systemu finansowego zapowiadana przez Obamę będzie służyć tylko interesom korporacji i banków i nie będzie w żaden sposób zapobiegać następnym bańkom giełdowo-finansowym. Również w czasie trwającej od wielu miesięcy debaty o reformie ubezpieczeń zdrowotnych firmy ubezpieczeniowe i zaprzedani im Demokraci przedstawiani są jako główna przeszkoda na drodze realnej reformy i stworzenia europejskiej wersji systemu Każdy kto ma inne zdanie jest prędzej czy później uznawany za „nieczystego” czy też „niepełnego” Demokratę. Wśród progressives rośnie gniew na Kongres i Waszyngton. Są to dla nich w coraz większym stopniu miejsca i partie wykupione przez bankierów, finansistów i wielkie korporacje. Jednocześnie lewica jest coraz bardziej zniechęcona do samego Obamy, zarzucając mu odejście od haseł głoszonych w czasie kampanii i wierność korporacyjnym interesom swoich doradców.

Rok od wyborów prezydenckich anty-waszyngtońskie i anty-korporacyjne nastroje w ruchu konserwatywnym i wśród lewicowych aktywistów sięgnęły najwyższego od wielu lat poziomu. I ma to swoje bezpośrednie przełożenie na zbliżającą się kampanię wyborczą przed wyborami do Kongresu w 2010 r. Na przykład w wyborach uzupełniających w okręgu NY-23 popierana przez Partię Republikańską „oficjalna” kandydatka, Dede Scozzafava została zmuszona do rezygnacji z kandydowania, gdy okazało się że nie ma szans na zwycięstwo z kandydatem „Conservative Party”, Dougiem Hoffmanem. Hoffman nie był popierany przez szefów GOP ale miał za sobą energię i pieniądze ruchu konserwatywnego. Szybko został też poparty przez Sarę Palin i najważniejszych komentatorów Fox News i Rusha Limbaugh, wpływowego publicystę radiowego. Hoffman miał poparcie tych samych ludzi którzy rozkręcali i uczestniczyli w protestach „herbacianych” – i to oni, zachęceni teraz swoim sukcesem nawołują coraz silnej do przeprowadzenia czystki w partii w prawyborach przed 2010 r. „Wszyscy umiarkowani republikanie muszą odejść” napisał Erick Erickson, wpływowy prawicowy bloger. Co ciekawe, w wyborach 3 listopada w NY-23 Demokrata Owens zwyciężył z Hoffmanem. To nie zmienia jednak faktu, że politycy tacy jak Scozzafava będą często celem konserwatywnych aktywistów, nawet jeśli w późniejszych wyborach powszechnych nie będą mieli tak dużych szans na zwycięstwo. Liczy się czystość poglądów, co w przypadku NY-23 skończyło się utratą miejsca w Izbie Reprezentantów utrzymywanego przez Republikanów od czasów wojny secesyjnej. Ponieważ prawicowi aktywiści są napędzani silnymi emocjami, przede wszystkim niechęcią do Obamy, Waszyngtonu i elit własnej partii, mają duże szanse by takie starcia „wygrywać” w tak pyrrusowy sposób, jak to się stało w NY-23. W dalszej perspektywie może to skończyć się nawet rozpadem partii na dwie części i trójstronnym wyścigiem wyborczym w 2012 r.

I tak miliardy dolarów wydane na ratowanie gospodarki mogą doprowadzić do kryzysu w amerykańskiej polityce: w obu stronach w siłę rosną najbardziej radykalne elementy. I po lewej, i po prawej stronie panuje zgoda: potrzebna jest czystość ideologiczna. Problem polega na tym, że w takich warunkach trudne wydaje się zawieranie kompromisów niezbędnych w normalnym funkcjonowaniu Kongresu. To właśnie takie kompromisy, zawierane między centrystami z obu partii, przyczyniły się w historycznej perspektywie do wcielenia w życie wielu kluczowych ustaw. Teraz jednak negocjacje w sprawie reformy niewydolnego i skomplikowanego systemu zdrowotnego toczą się tylko w – posiadającej większość w Izbie Reprezentantów i teoretyczną 60osobową „superwiększość” w Senacie – Partii Demokratycznej. Jeśli jednak Demokraci w 2010 r. stracą kontrolę nad Kongresem, co jest bardzo możliwe, to wówczas Obama by rządzić będzie musiał iść na ustępstwa na rzecz Republikanów, którzy będą musieli wykazywać minimum dobrej woli w politycznych sporach. Co jeśli owe ustępstwa nie będą możliwe ze względu na silną radykalizację obu stron? Amerykański system polityczny może utknąć w wieloletnim klinczu, który uniemożliwi prowadzenie jakiejkolwiek racjonalnej polityki. Obama już teraz ma trudny orzech do zgryzienia: w sondażach traci na popularności wśród wyborców niezależnych. By ich odzyskać, będzie musiał prowadzić bardziej centrową politykę. Ale to na pewno pogłębi apatię i zniechęcenie „lewicowej bazy” wobec jego administracji.

Taka jest właśnie prawdziwa cena kryzysu: może on tak zradykalizować obie strony w anty-waszyngtońskich nastrojach, że ulegnie zapomnieniu fakt, iż to właśnie w Waszyngtonie, a nie na blogach i marszach protestacyjnych, ma miejsce tworzenie rozwiązań które mogą uratować Amerykę przed dalszym słabnięciem. Może się więc okazać, że wydane przez administracje Busha i Obama miliardy dolarów będą w dłuższej perspektywie kosztować USA znacznie więcej niż wynoszą ich nominały.

Siedem państwowych regulacji prawnych dotyczących rynku, które umożliwiły pojawienie się kryzysu oraz co powinno się z tym zrobić :)

Przedsiębiorstwa, które tworzą ludzie, czasem upadają. Zła ocena sytuacji, chciwość, pech czy zła ocena ryzyka – wszystkie te czynniki należą do częstych ludzkich przypadłości i stanowią przeciwwagę dla tych pozytywnych właściwości człowieka, które czynią go tak bardzo wyjątkowym. Zdolność osiągania sukcesu współgra z drugiej strony ze zdolnością do poniesienia porażki.

Tak więc, analitycy, którzy winę za powstanie kryzysu przypisali złemu osądowi, chciwości, złemu zarządzaniu ryzykiem i nieprzewidywalnym zdarzeniom, nie powiedzieli w istocie niczego nowego niż to, co byśmy wiedzieli wcześniej o ludzkiej cywilizacji. Właściwe pytanie brzmi: dlaczego dobrze znane przywary ludzkie tym razem były aż tak destrukcyjne dla gospodarki?

Od zarania dziejów społeczeństwa musiały się zmierzyć z ryzykiem porażek ponoszonych przez niektóre jednostki. Oczywiście ludzka wyobraźnia pod wpływem wolnorynkowych bodźców stworzyła mechanizmy obrony i zapobiegania rozwinięciu małego kryzysu w globalny koszmar. Takimi mechanizmami są: pełna odpowiedzialność jednostki, właściwe zarządzanie bankructwami, sprawiedliwe procesy, różne rodzaje ubezpieczeń, poziom stóp procentowych ustalany w oparciu o istniejące ryzyka itd.

Większość z tych mechanizmów pojawiła się w sposób naturalny jako wynik społecznych potrzeb, a następnie ich stosowanie zostało zapewnione państwowym przymusem jako tzw. „prawa naturalne”. Władze, którym udało się wyegzekwować stosowanie tych zasad, radziły sobie lepiej niż inne, zarówno ekonomicznie, jak i społecznie. Używając nowoczesnej terminologii powiedzielibyśmy, że ich rozwój był bardziej „zrównoważony”.

Dzisiejszy kryzys jest często tłumaczony jako efekt braku nadzoru i interwencji władz. Jednakże gdy bliżej się przyjrzymy państwowym regulacjom, które weszły w życie przed kryzysem, to wyraźnie widać, że nie mamy do czynienia z brakiem regulacji prawnych, lecz z regulacjami nieskutecznymi. Problem polega na tym, że tworzone prawo znacznie odbiegało od wykreowanego dawniej przez wolny rynek „naturalnego mechanizmu obronnego”.

Poniżej przedstawiono siedem najważniejszych przykładów interwencjonizmu i regulacji prawnych, które doprowadziły do przełamania mechanizmów obronnych rynku i w efekcie spowodowały największy od czasów tzw. Wielkiego Kryzysu (1929) kryzys ekonomiczny. Pierwsze trzy interwencje mogą być określone jako „systemowe subsydiowanie” banków i instytucji finansowych, skierowane na sztuczne obniżanie kosztów finansowania zasobów przez banki. Te regulacje zaistniały na całym świecie. Pozostałe cztery są charakterystyczne dla rynku nieruchomości i rynku pożyczek hipotecznych i niektóre występują głównie w USA.

Wspomaganie systemu bankowego.

Manipulacje stopami procentowymi przez Rezerwę Federalną

Wiele już napisano o tym, że Alan Greenspan i amerykański FED [System Rezerwy Federalnej USA] trzymali stopy procentowe na zbyt niskim poziomie pomiędzy 2001 a 2004 rokiem. Niektórzy chcieliby wręcz obciążyć tylko jego całą odpowiedzialnością za obecny bałagan. Jest to duża przesada, tego samego rodzaju co artykuł „Regan did it” napisany przez Paula Krugmana (1). Dla kryzysu nie ma jednego prostego wytłumaczenia, to raczej kombinacja wielu złych rozwiązań systemowych oraz nietrafionego interwencjonizmu. Jednakże jest również oczywiste, że sposób zarządzania pieniędzmi przez banki centralne, w tym zwłaszcza amerykański FED, znacznie przyczynił się do powstania obecnego bałaganu.

Niektórzy obrońcy FED argumentują, że balon czy też bańka kredytowa na rynku nieruchomości zaczęła nabierać kształtu już w 1999 r., kiedy to stopy procentowe były ciągle na wysokim poziomie i kontynuowały tendencję wzrostową po roku 2004. Ta argumentacja jest wadliwa. Krzywe podaży pieniądza (2) pokazują, że wzrost agregatów pieniężnych (a zwłaszcza M2 i M3) wyszedł spod kontroli już w 1997 roku, a w 1999 r. zagregowana podaż pieniądza była aż o 12 proc. wyższa niż rok wcześniej. Oznacza to, że tak zwane „wysokie” stopy procentowe zaobserwowane w 1999 r. i w 2001 r. nie były w dalszym ciągu daleko niższe od właściwego poziomu, co przełożyło się na wybuch bańki internetowej i spowodowało powstanie bańki na rynku nieruchomości.

Greenspan nie podążał za wymaganiami tzw. „Formuły Taylora” w okresie 2001-2005 r. (3). Wskazana formuła nakierowana jest na wykazanie, jaki byłby poziom stóp procentowych, jeśli poddano by je jedynie wpływowi sił rynku. Nawet jeżeli założymy, że dokładność takich obliczeń może być łatwo zakwestionowana, to i tak nie niweczy to ogólnego wniosku, że długoterminowe utrzymywanie stóp procentowych poniżej sugerowanego przez nie poziomu musiało doprowadzić albo do zjawisk inflacyjnych, albo do nadmiernego wzrostu cen aktywów.

Zgodnie z zaproponowaną formułą, przez trzy lata poziom stóp utrzymywany był przez FED na poziomie o 4 proc. poniżej tego, który mógł utrzymać inflację na rozsądnym poziomie 3 proc. Niektórzy obrońcy FED wskazują, że poziom inflacji cen konsumpcujnych oscylował wówczas w granicach takiej wartości. Inni komentatorzy, jak choćby noblista – Vernon Smith, (4) oceniają jednak, że indeks cen w niewielkim stopniu uwzględniał wzrost cen nieruchomości. Smith i inni podkreślają, że gdyby CPI był poprawnie obliczony, to wówczas realny wzrost gospodarczy osiągnąłby liczbowo poziom „0” w przeciągu tych trzech lat, przy inflacji na poziomie około 6 proc. Nadmiar gotówki na rynku przyczynił się jednak tylko do sztucznego wywindowania cen i szaleńczej konsumpcji w myśl zasady „pożyczania pod zastaw aktywów”. Nie doszło jednak do żadnego realnego wzbogacenia obywateli. To wszystko pokazuje, że arbitralne ustalanie wartości pieniądza przez tak zwanych „ekspertów” w praktyce nie działa. Nie ulega wątpliwości, że jeśli wartość ta byłaby wypadkową jedynie sił wolnorynkowych, to pęd obywateli ku kredytom hipotecznym spowodowałby wzrost stóp procentowych powyżej „Greenspańskiej” wartości pomiędzy 1999 i 2004 rokiem. Tym samym bańka pękłaby znacznie wcześniej, zanim miałaby okazję wymknąć się spod kontroli.

Greenspan i jego koledzy z FED nie byli w stanie określić „właściwej” skali po prostu dlatego, że docierały do nich sprzeczne sygnały i słabej jakości dane statystyczne. Co więcej, żaden ekspert nie poradzi sobie z „przerobieniem” tysięcy zmiennych, które mają wpływ na wolnorynkowe ceny dóbr, których ostateczny poziom jest kształtowany przez miliony indywidualnych decyzji. Eksperci widzieli wzrost wartości nieruchomości w jednym miejscu, ale w innym już nie, widzieli stagnację na giełdzie papierów wartościowych, ale z drugiej strony opierali się na źle skalkulowanym wskaźniku CPI, który pozostawał wciąż na niskim poziomie.

Jak stwierdził Hayek, żaden ekspert, nawet najbardziej utalentowany, nie jest w stanie dokonać kompletnego przeglądu sygnałów nadchodzących z rynku i ustalić właściwe ceny arbitralnie. Jedynie waluty oparte na wartości złota czy srebra wykazują naturalne mechanizmy dyscyplinujące, których centralnie planowany system monetarny nie posiada. Taki mechanizm umożliwia unikanie baniek kredytowych.

Prawo podatkowe faworyzujące spółki opierające się na dużej dźwigni finansowej (zwłaszcza instytucje finansowe)

W większości państw przychody akcjonariuszy/udziałowców z tytułu dywidendy zalicza się do podstawy opodatkowania, wyłączając z niej natomiast odsetki płacone wierzycielom. Prowadzi to do zniekształcenia (5) decyzji podejmowanych w spółkach i skutkuje zwiększeniem poziomu zadłużenia ponad optymalny poziom w celu poprawienia stopy zwrotu kapitału. Trend ten jest szczególnie dostrzegalny w dużych instytucjach finansowych, których bilans często przekracza bilion dolarów. Dla takich spółek zmiana udziału kapitału własnego w strukturze pasywów o raptem 1 proc. więcej lub mniej może oznaczać setki milionów dolarów dochodu – lub strat – a wszystko to ze względu na taki kształt regulacji podatkowych.

Bardzo niski poziom kapitału w bilansie takich instytucji stał się największym czynnikiem sprawczym ekspansji kryzysu, ujawniając, jak ułomnie są skonstruowane ich struktury kapitałowe. Czynniki podatkowe przyczyniające się do takich zniekształceń powinny zostać usunięte.

Alvin Rabushka i Steve Forbes wskazali w swych propozycjach dotyczących płaskich podatków, iż prawo podatkowe na całym świecie powinno traktować analogicznie odsetki zapłacone kredytodawcom i dywidendy przekazane udziałowcom. W ten sposób odsetki powinny zostać włączone do podstawy opodatkowania przedsiębiorstw. Pozytywnym efektem ubocznym powinno być ogólne obniżenie skali podatkowej.

Bazylea I i II sztywne wymogi kapitałowe

Obok fiskalnych zniekształceń wyjaśnionych powyżej, sposób w jaki wymogi Bazylea I i Bazylea II zmusiły banki do wyliczenia poziomu ich kapitałów wywołały dramatyczne efekty progowe.

Popchnęły one finansistów do wymyślania produktów finansowych łączących się z większym ryzykiem, ale jednocześnie mogących liczyć na wysoką ocenę przez agencje ratingowe. Wcześniej takie traktowanie było zarezerwowane tylko dla bezpiecznych inwestycji kapitałowych (6).

Te nowe produkty, najczęściej określane jako papiery wartościowe oparte na długu [collateralized debt obligations], używały techniki znanej jako slicing and dicing. Ta technika dzieliła papiery dłużne oparte na pewnej bazie ryzykownych kredytów na grupy, które były obsługiwane w różnej kolejności. Istotą tych instrumentów było to, że posiadacze papierów, których wystawca zobowiązał się obsłużyć w pierwszej kolejności (senior bonds), mogli liczyć na wyższy zarobek niż w przypadku standardowych papierów o ratingu AAA. Równocześnie zarobek ten był niższy niż wynikałoby z ryzyka związanego z jakością kredytów, które stanowiły bazę dla emisji tych papierów. Zabezpieczeniem interesów posiadaczy papierów obsługiwanych w pierwszej kolejności była emisja (na bazie tych samych kredytów) papierów obsługiwanych dopiero, gdy właściciele tych pierwszych zostali zaspokojeni (junior bonds). Wszelkie ryzyko strat miało być więc pochłonięte przez owe obligacje podporządkowane.

Te techniki okazały się jednak kosztowne i w obliczu kryzysu nie zdołały ochronić inwestorów przez dużymi stratami. Rating AAA wspomnianych obligacji był niczym innym jak tylko pobożnym życzeniem. Ta technika sprawiła, że niezabezpieczone papiery wartościowe udawały zabezpieczone.

Jeżeli cena byłaby zdeterminowana przez siły wolnorynkowe, nie ma żadnych wątpliwości, że pęd ku pożyczkom zwiększyłby stopy procentowe ponad wartość Greenspana pomiędzy rokiem 1999 a 2004. W ten sposób bańka eksplodowałaby szybciej, zanim wydostałaby się spod kontroli.

Jeżeli wymogi z Bazylei nie zostałyby ogłoszone jako lokalnie obowiązujące prawa w większości krajów, banki nie miałby takiego silnego bodźca do stosowania tych technik na taką skalę, zachowując je dla bardziej niszowych celów. W ten sposób zachowano by więcej bezpośrednich inwestycji w aktywa. W takim przypadku pierwsze sygnały słabości danego rodzaju aktywów, jak pożyczki hipoteczne pod zastaw nieruchomości, zasygnalizowałyby instytucjom finansowym bardzo wcześnie konieczność podjęcia odpowiednich działań. Ograniczyłoby to potencjalne straty w systemie finansowym.

Dobre regulacje powinny skłonić banki do ujawnienia głównych mechanizmów inwestycyjnych w ich portfelach aktywów i dokładnego poziomu ich zadłużenia i jednocześnie do zostawienia swobody wyboru właściwego poziomu kapitału i typów inwestycji, które zostały umieszczone w ich aktywach.

W połączeniu z wyeliminowaniem wyżej wspomnianego zniekształcenia w podatkach powinno to doprowadzić do znacznie lepszej informacji o finansowym stanie zdrowia banków, zmuszając najsłabsze z nich do pożyczania za wyższe odsetki oraz do wzmocnienia ich poziomu kapitału w stosunku do ryzyka zakładanego w ich portfelach aktywów.

Zniekształcenia na rynku nieruchomości i na rynku hipotecznym – specjalne korzyści przyznane Fannie Mae i Freddie Mac.

Kongresmen Ron Paul i inni zauważyli od samego początku nowego stulecia, że specjalna linia kredytowa i inne finansowe przywileje przyznane przez rząd federalny jednostkom sponsorowanym przez rząd (fałszywie postrzeganym jako prywatne) takim jak Fannie Mae i Freddie Mac zwiększyło ryzyko wykreowania bańki na rynku nieruchomości zdolnej do poważnego zaszkodzenia systemowi finansowemu Stanów Zjednoczonych.

Wspomniane gwarancje przyznane przez Waszyngton jednostkom sponsorowanym umożliwiły im pożyczanie pieniędzy przy zastosowaniu skali zbliżonej do tej uzyskiwanej przez rząd federalny dla swoich własnych obligacji. W ten sposób dano Fannie i Freddie nieuzasadnioną niczym przewagę nad czysto prywatnymi bankami. Co gorsza, specjalne zasady księgowania przyznane im przez instytucje zwierzchnie („HUD” ) umożliwiły im niepełne ujawnianie ich operacji pozabilansowych oraz pozwoliły na zwiększenie ich zobowiązań 80 razy ponad poziom ich kapitału.

Jeśli Fannie i Freddie byłyby poddane normalnej kontroli prawa, nie doszłoby do pożyczania przez nie pieniędzy w tak wielkiej ilości przy zastosowaniu tak niskich stawek dla celów finansowania ryzykownych operacji. Żadnej instytucji finansowej nie powinno się przyznawać specjalnych uprawnień. Fannie i Freddie powinny zostać zlikwidowane. Refinansowanie pożyczek powinno zostać zamienione w czysto prywatny biznes, jak to jest w wielu krajach.

Specjalne ograniczenia nałożone Fannie Mae i Freddie Mac.

Wszystkie przyznane im przywileje miały jednak jakieś ograniczenia. Fannie i Freddie począwszy od 1992 r. były zmuszone łożyć na refinansowanie pożyczek przeznaczonych dla rodzin o niskich dochodach. Procentowo ilość tych pożyczek stopniowo wzrastała z poziomu 40 proc. w 1992 r. do 56 proc. w 2008 r. (7). Ponieważ wewnętrzny skandal wywołał na wspomniane dwie instytucje presję, która zagrażała ich egzystencji (w drodze decyzji Kongresu), próbowały (z sukcesem) uzasadnić swoje przywileje przy pomocy ogromnego wsparcia akcji refinansowania pożyczek dla rodzin o niskich dochodach w okresie od 2004 r. do 2007 r. Śledztwo dziennikarskie wykazało, że nie robiono tego bezpośrednio, lecz przeciwnie, poprzez nabycie dużych ilości obligacji zabezpieczonych przez ryzykowne pożyczki udzielone przez inne instytucje. Zeznania złożone przed Kongresem pokazały, że menadżerowie Fannie i Freddie, choć świadomi nieortodoksyjnego charakteru ich posunięć w odniesieniu do poziomu ryzyka ponoszonego przez ich firmy, z uwagi na polityczną presję nie mogli się powstrzymać przed dalszymi pożyczkami. Ta niszczycielska polityka wpłynęła na zachwianie bilansowe w tych sponsorowanych przez rząd instytucjach.

Wszystko to pokazuje, jak bardzo szkodliwe może być poddawanie tak zwanych prywatnych firm presji politycznej z powodu przyznanych im przywilejów: trend, aby podporządkowywać ekonomiczne cele celom politycznym. Żadna firma nie powinna być zmuszana przez państwo do angażowania się w ryzykowne zachowania.

Community Reinvestment Act (CRA)

CRA był aktem prawnym skierowanym na zapobieganie dyskryminacji widocznych mniejszości przez wiodące instytucje. Postanowienia CRA zmuszały banki do obniżenia ich standardów pożyczania tym konkretnym grupom. Poziom oprocentowania pożyczek wg CRA nie był wcale znacznie większy od poziomu obowiązującego dla innych pożyczek – i to daje argumenty obrońcom CRA. Tymczasem wady CRA były ukryte w innym miejscu. Prawo to powodowało, że instytucje regulacyjne mogły blokować fuzje i przejęcia w systemie bankowym, jeśli tylko byłyby „niezgodne z CRA”.

To zmusiło małe banki, które trzymały się dobrego zwyczaju serious lending [pożyczania tylko osobom posiadającym zdolność kredytową], do pozostania małymi bankami. Duże banki zostały z kolei zmuszone do budowania wielkich ogólnokrajowych sieci w celu obniżenia standardów stosowanych przy udzielonych pożyczkach. Inaczej nie mogłyby skorzystać z dobrodziejstw regulacji z lat 1994-1999 (w tym CRA).

Wskazane regulacje teoretycznie powinny być ekonomicznie pozytywne, gdyż powtarzały dawne rozwiązania z lat 20. i 30., które przeciwdziałały praktykowaniu przez banki ścisłej dywersyfikacji ryzyka. Jednakże, rozwiązania CRA w 1995 roku okazały się bardzo ryzykowne, gdyż banki, które chciały z nich skorzystać, mogły to zrobić tylko o ile stosowały ryzykowne reguły w zakresie pożyczek.

Ponieważ sugerowane wielkie różnice w stawkach zatwierdzania pożyczek [lending approval rates] dla różnych grup społecznych okazały się mniej znaczące wg niektórych badań – obalając mit „rasistowskich banków”, tak więc postanowienia CRA powinny zostać skreślone. Banki powinny mieć swobodę w wyborze pożyczkobiorców hipotecznych według ich własnych – bankowych standardów.

Polityki Inteligentnego wzrostu i podobne dotyczące nieruchomości restrykcje

Zaledwie kilku obserwatorów zauważyło, że bańka na rynku nieruchomości była wysoce nierówna geograficznie (w USA i Kanadzie). De facto eskalacja cen była ogromna w około 12 stanach i prawie niezauważalna w innych, nawet jeżeli było tam potężne zapotrzebowanie, aby tak się stało. Trzy najszybciej rozwijające się regiony USA: Atlanta, Dallas i Huston – nie doświadczyły takiej samej bańki na rynku nieruchomości jak wielkie miasta rodzaju Los Angeles czy średnie jak Portland. Jeżeli zapotrzebowanie byłoby jedynym czynnikiem stojącym za wzrostem cen nieruchomości, Huston i Atlanta powinny stać się najdroższymi aglomeracjami w kraju. Tymczasem pozostały one najtańsze. Tak wiec bańka musi mieć swoje przyczyny również w podażowej stronie równania rynku nieruchomości.

Odmienne zachowania odnośnie tych dwóch rodzajów rynków wzięły się z regulacji dotyczących zagospodarowania gruntów. Brookings Institute zakwalifikował regulacje dotyczące strefy miejskiej do dwóch kategorii: normatywne regulacje, które czynią bardzo trudnym dla właścicieli nieruchomości przekwalifikowanie jej w taką kategorię, która umożliwia zabudowę, oraz regulacje odwrotne, których celem jest utrzymanie odpowiedniej ilości ziemi na cele budownictwa mieszkaniowego.

Bańka na rynku nieruchomości w zasadzie dotyczy tylko nieruchomości objętych regulacjami normatywnymi (8), ogólnie określa się taką politykę jako „politykę rozsądnego wzrostu”. Bańka może się też pojawić – jak w dwóch przypadkach (Arizona i Nevada), gdy lokalne władze są właścicielami ziemi i w pewnym momencie decydują się ograniczyć sprzedaż ziemi deweloperom w celu powiększenia swoich dochodów poprzez wywołanie wzrostu ceny nieruchomości.

Całkowita wartość początkowa pożyczek hipotecznych wzrosła z 5,200 miliardów dolarów w roku 2000 do 12,000 miliardów w szczytowym okresie koniunktury. Ponad 80 proc. z tego wystąpiło w strefach inteligentnego wzrostu [smart growth] i podobnych polityk. To oznacza, że gdyby na terenie całego kraju obowiązywały takie same zasady jak w Atlancie czy Huston, wówczas ogólne narażenie systemu finansowego na ryzyko w zakresie pożyczek hipotecznych zostałoby zredukowane o wartość 4,000 miliardów dolarów (9). Wówczas z pewnością kryzys nie byłby aż tak dotkliwy.

Co więcej, gdyby cały kraj był strefą „wolną od bańki” – jak to sformułował laureat Nagrody Nobla Paul Krugman, zachowanie pożyczkodawców i pożyczkobiorców byłoby zupełnie inne. Trudniej byłoby przekonać pożyczkobiorców do brania lekkomyślnie kredytów, a z drugiej strony kredytobiorcy nie byliby tak entuzjastycznie nastawieni do akceptowania domów mieszkalnych jako zabezpieczenia pożyczek wysokiego ryzyka.

Dzięki temu uniknęlibyśmy wielu pożyczek opartych o zasadę pożyczania pod wartość domu, których prawdziwym celem nie był zakup domu, ale wykorzystanie wzrostu cen na rynku nieruchomości do finansowania telewizorów LCD, samochodów i innych dóbr materialnych. Wzrost gospodarczy w Stanach Zjednoczonych byłby wtedy zapewne nie aż tak dynamiczny, ale oparty na dużo zdrowszych podstawach.

Jeśli dobrze się przyjrzeć obawom ekologów i rolnictwa dotyczących ekspansji przestrzeni miejskiej, to są one znacznie przesadzone. Polityki inteligentnego wzrostu [smart growth] polegające na produkowaniu uspokajających oświadczeń rządu spowodowały niechcący szkodliwe konsekwencje. Korzyści, jakie uzyskano, są niemal niedostrzegalne. Dlatego polityki smart growth powinny być uchylone. Można to łatwo uzasadnić faktem, że większość z nich otwarcie narusza prawa własności, niezależnie od tego, co na ten temat zdarzyło się ostatnimi czasy orzec Sądowi Najwyższemu.

Konkluzja: Przywróćmy Wolny Rynek!

Gospodarka jest pełna wad, ponieważ tacy są tworzący ją ludzie. Państwowy interwencjonizm opisany powyżej miał na celu poprawić niedoskonałości rynkowe. Banki miały być bezpieczniejsze, niezamożni mieli mieć lepszy dostęp do dóbr, firmy i gospodarka miały działać skuteczniej, przestrzeń publiczna miała być lepiej spożytkowana i społeczne „efekty uboczne” również miały być bardziej przyjazne. Żadnego z tych celów nie udało się osiągnąć.

Zniszczenie „naturalnych” systemów obronnych rynku wywołało za to ogromne spustoszenie światowej gospodarki.

Nadszedł czas, aby politycy zadali sobie trud odpowiedzi na pytanie, dlaczego odgórne regulacje prawne dotyczące nieruchomości, finansów i walut tak strasznie zawiodły i czy możliwe jest zastąpienie ich innymi mechanizmami opartymi o naturalne – wytworzone przez wolny rynek zasady. Czy w ten sposób nie udałoby się osiągnąć założonych celów?

1. Paul Krugman, Reagan did it, The New York Times, May 31, 2009.

2. Wikipedia, Money supply.

3. Lawrence White, How did we get into this financial mess?, Cato Institute, Cato Briefing Paper no. 110, November 18, 2008.

4. Vernon Smith, From bubble to depression?, Wall Street Journal, April 6, 2009.

5. Ruben D. Cohen: An Implication of the Modigliani-Miller Capital Structuring Theorems on the Relation between Equity and Debt.

6. Vincent Bénard, Comment les accords de Bâle ont favorisé la crise qu’ils devaient prévenir, Institut Hayek, 12 March 2009.

7. Russell Roberts, How government stoked the mania, Wall Street Journal, October 3, 2008.

8. Wendell Cox, 5th Annual Demographia International Housing Affordability Survey, 2009.

9. Wendell Cox, How Smart Growth Exacerbated the International Financial Crisis, The Heritage Foundation, WebMemo 1906 , April 29, 2008.

Kryzys. Skąd my to znamy? :)

Tylko spokojnie. Leci z nami premier.

W czasie kiedy redaktorzy „Liberté!” poprosili mnie o napisanie artykułu na temat społecznych skutków kryzysu gospodarczego w Polsce, w mediach na dobre szalała kryzysowa medialna burza. Każdy dzień przynosił nowe informacje na temat upadających banków (na Zachodzie), upadających przedsiębiorstw (na Zachodzie ), słynna już także stała się wyprawa samolotami firmowymi prezesów GM po pieniądze do Waszyngtonu. Tymczasem w Polsce, przynajmniej do końca 2008 roku, rząd z ministrem finansów i premierem na czele spokojnie mówili, że wprawdzie załamanie gospodarcze jest widoczne na Zachodzie, ale fundamenty naszej gospodarki są silne i nie powinniśmy wpadać w panikę. Spokojny Tusk na tle światowych zawirowań naprawdę robił wrażenie. Można było tylko zadawać sobie pytanie, czy sam premier jest rzeczywiście tak pewny siebie i naprawdę wie, co mówi, czy może sam premier po prostu nie wie, co mówi, a mówi to, co podpowiedzą mu ludzie od PR. I jedno, i drugie okazuje się prawdą, specjaliści od PR doradzali, żeby nie panikować, żeby rząd nie dawał powodu do budowania negatywnych nastrojów (kryzys wszak ma zawsze silne psychologiczne podstawy, nie bez kozery tak uważnie są śledzone nastroje konsumenckie w ostatnim czasie), z drugiej strony Polska nie mogła w ten czy w inny sposób nie zostać kryzysem dotknięta. Nie mogła pozostać spokojną wyspą na oceanie, na którym szaleje sztorm.

Frank szwajcarski a sprawa polska

Rok 2008 to była przygrywka; nikt nie wiedział, co stanie się dalej. Czy kryzys realnie do nas dotrze, czy też okaże się tylko medialną sensacją. Na razie można było powiedzieć tylko tyle: 2008 to był dobry rok. Dochody w gospodarstwach domowych cały czas rosły, bezrobocie malało, ilość pieniędzy przeznaczana na niezbędne wydatki w tym żywność systematycznie malała. Kraj przeżywał ciąg dalszy prosperity. Pojawia się nawet pogląd, że Polska mając cały czas dobre perspektywy rozwoju stanie się jeszcze bardziej atrakcyjna dla zagranicznych inwestorów. Realne oznaki kryzysu pojawiają nieoczekiwanie w styczniu, spekulacje na rynku walutowym powodują istotny spadek wartości złotego w stosunku do walut zachodnich. Szczególnie bolesne jest obniżenie kursu w stosunku do franka szwajcarskiego. Bolesne, ponieważ znaczna część aktualnej bądź rodzącej się klasy średniej zaciągnęła kredyty hipoteczne w tej właśnie walucie. Paradoksalnie kryzys w Polsce był więc także związany z rynkiem kredytów hipotecznych, aczkolwiek miał on zupełnie inny charakter. Kredyty hipoteczne mają w Polsce zdecydowanie mniejsze znaczenie niż w gospodarkach krajów rozwiniętych: Stanach Zjednoczonych czy w Europie Zachodniej. Nie mniej jednak ich rola w budowaniu atmosfery „kryzysowej” była także w Polsce niezwykle istotna. Dlaczego? Powód jest prosty: znaczna część dziennikarzy, także tych zajmujących się gospodarką, sama zaciągnęła kredyty w obcej walucie. Jej wyraźne umocnienie się w stosunku do złotego zostało boleśnie odebrane w tej właśnie grupie. To dla tych osób kryzys nabrał realnego znaczenia i namacalnego wymiaru. Dodatkowo wszystkie publikacje na temat kryzysu podbijały ekspozycję medialną, można powiedzieć: „żal było o tym zjawisku nie pisać”

I co Polacy na to? Czyli kryzys na całe zło

Jak rzecz się ma od strony Polaków? W jaki sposób reagują oni na kryzys? Przede wszystkim nie wszyscy go odczuli. Główne informacje na temat kryzysu czerpią z mediów, oczywiście zasadnicze znaczenia ma tutaj telewizja, choć inne media także odrywają swoją rolę. Osobiste doświadczenia rozumiane jako: „sam zetknąłem się z kryzysem”, ale także „doświadczyłem go pośrednio poprzez relacje rodziny i znajomych” miało około 40 proc. respondentów. Czy to dużo, czy mało, trudno jest to jednoznacznie ocenić. Fakt jest również taki, że te zapośredniczone jak i osobiste doświadczenia mogły być w pewnym sensie odbiciem obserwacji z najbliższego środowiska nasyconych medialnymi doniesieniami.

Jedna z respondentek, która brała udział w badaniu jakościowym prowadzonym przez MB SMG/KRC na ten temat, powiedziała „Ja chronię rodzinę przed tymi rzeczami, gazety nie przynoszę. Gazetę mam w pracy, ale jej nie przynoszę, bo jak mąż ją otworzy to chodzi niezadowolony”, inny respondent powiedział „Ja tam tak tego kryzysu nie odczuwam może dlatego, że telewizji za dużo nie oglądam”. W powszechnej społecznej świadomości Polaków kryzy jawi się jak niemal meteorologiczne zjawisko. Wiadomo, że gdzieś na horyzoncie krąży, wiadomo, że jest, choć mnie jeszcze bezpośrednio nie dotknął, ale kto wie, kiedy to może nastąpić. Tak czy inaczej różne niekorzystne zjawiska, które i tak by się wydarzyły (zwolnienia) można spokojnie przypisać jemu właśnie. To takie uniwersalne wytłumaczenie: „kryzys jest na całe zło” Nie ma pieniędzy w budżecie na policję – kryzys, nie ma pieniędzy na służbę zdrowia – kryzys, brak środków na szkolnictwo – no bo skąd je wziąć, skoro na świecie szaleje kryzys.

Kryzys? Jaki kryzys? Czy na pewno kryzys? A może trochę zaoszczędzimy?

W tym kontekście bardzo jest trudno oddzielić rzeczywistość medialną od tej realnej. Nie wiadomo, co jest prawdą, a co nie. Tak czy inaczej trzeba przygotować się na najgorsze, a w tym my Polacy mamy długie doświadczenie. Tym bardziej że ten kryzys, jak większość problemów przeżywanych przez nasz naród, ma zewnętrzne źródła: panuje ogólne społeczne przekonanie, że obecna zapaść została wywołana przez nadmierną konsumpcję w Stanach Zjednoczonych albo przez chciwość, bądź świadome działanie światowej finansjery (oba te czynniki dzielimy ze światową opinią publiczną) i w końcu trzeci czynnik, czyli media, które zjawisko po prostu nadmiernie rozdmuchują. Innymi słowy zjawiska nie ma albo nie jest tak straszne jak mogłoby się wydawać. „Nic nowego” można powiedzieć. Dla nas, Polaków, kryzys to dzień jak co dzień. Nienormalny był okres nieustannego prosperity, okres rozwoju – coś jak marzenie/sen. Trudne czasy to rzecz normalna, nasza karma, nasz los i nasze narodowe przeznaczenie. Fakt, że Polacy w żaden sposób nie czują się winni zaistniałej sytuacji sprawia, że mamy do czynienia z silną pozytywną mobilizacją w obliczu nadchodzącego załamania. W tym sensie stosunek Polaków do kryzysu jest odmienny niż w krajach Zachodu.

 

Nie ma tutaj mowy o głębokiej zmianie zachowań. Raczej możemy mówić o lekkiej tendencji przystosowawczej.

Te tendencje przystosowawcze najlepiej są widoczne w dwóch sferach: pierwsza związana jest z rynkiem pracy, druga związana jest z naszym stosunkiem do wydawania pieniędzy. Najbardziej wyraźne zmiany widać na rynku pracy. Ostatnie kilka lat prosperity sprawiło, że znalezienie dobrych pracowników było trudne, a ich wymagania i roszczenia rosły. Kryzys sprawił, że ludzie zaczęli obawiać się o to, czy uda im się utrzymać miejsce pracy. Pracodawcy szybko zaczęli wykorzystywać te nastroje do renegocjowania wynagrodzeń za pracę i dokonania koniecznych redukcji przerostów zatrudnienia.

Przedsiębiorstwa rozpoczęły terapię odchudzającą, co niezależnie od sytuacji jest zjawiskiem, które długoterminowo pozytywnie wpływa na kondycję gospodarki. Można powiedzieć, że kryzys w takim rozumieniu zmusza przedsiębiorców do wykonania trudnych, często społecznie nieakceptowalnych posunięć, które per saldo w długim terminie okażą się korzystne. Konsumenci podobnie jak przedsiębiorcy stają się bardziej uważni w dokonywanych zakupach. Częściej rozglądają się za promocjami, szukają korzystnych z punktu widzenia relacji do wartości ofert. To w pewnym sensie nauka gospodarności bez specjalnych kosztów po stronie jakości życia. Wyjątkiem mogą być tutaj wakacje – symbol materialnego awansu. Polacy w tym roku częściej z nich rezygnowali i wybierali oferty turystyczne pochodzące z Polski.

Niezależnie od tego, na ile kryzys stanowi w świadomości Polaków zjawisko medialne, a na ile faktycznie ich dotyka, mamy obecnie do czynienia z pewną niewielką ewolucją postaw i zachowań. Po pierwsze, Polacy znacznie bardziej zaczęli szanować swoją pracę, po drugie zaczęli więcej pracować, po trzecie zaczęli bardziej oszczędzać, po czwarte zaczęli bardziej patrzeć na ceny, za które kupują produkty. Tak czy inaczej pod wpływem światowych i lokalnych przekazów medialnych Polacy już teraz zaczęli ponownie uważniej myśleć w kategoriach dobrze rozumianej gospodarności. „Kiedy przychodzi odpływ, od razu widać kto pływał bez majtek” powiedział Waren Buffet, na razie wygląda na to, że w dziedzinie gospodarczej przynajmniej zachowujemy się bardzo purytańsko.

Duńska wstrzemięźliwość, czyli o braku konieczności ekspansji fiskalnej w czasie kryzysu :)

Kiedy stało się jasne, że kryzys kredytowy nie ograniczy kręgu swoich ofiar do kilku instytucji finansowych, ale pogrąży największe światowe gospodarki w trwającej wiele kwartałów recesji, nie tylko ekonomiści, ale i politycy zaczęli intensywnie odkurzać nieco już zapomniane dzieła Johna Maynarda Keynesa. Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, które dotychczas szczyciły się przed Europą niskim stopniem ingerencji państwa w gospodarkę, coraz częściej pojawiały się głosy, że jedynym ratunkiem dla światowych gospodarek są setki miliardów dolarów wstrzykniętych w nie bezpośrednio z państwowej kiesy. Próbę prowadzenia innej polityki przez część państw europejskich traktowali wręcz jako chęć zdezerterowania z ekonomicznego pola walki i to w dodatku na plecach tych, którzy owe gigantyczne programy stymulacyjne zdecydowali się sfinansować.

W ekonomii niezwykle trudno odpowiedzieć na pytanie „co by było, gdyby”, czyli w tym przypadku „jak potoczyłyby się losy kryzysu gospodarczego, gdyby nie gigantyczne programy stymulacyjne”. Uwarunkowania każdego kraju i momentu historycznego są na tyle specyficzne, że nie sposób przenosić ich na inne gospodarki, czy wręcz generalizować jakichkolwiek doświadczeń. Pisząc jednak o zagadnieniu gospodarczego interwencjonizmu z perspektywy Polski, a więc kraju, który bez hojnego pakietu stymulacyjnego jako jedyny spośród krajów członkowskich UE zdołał w drugim kwartale 2009 utrzymać wzrost gospodarczy, skłania jednak ku refleksji, że wpompowanie ogromnych środków publicznych pieniędzy do gospodarki nie było warunkiem sine qua non przejścia przez kryzys obronną ręką. Polska nie jest jednak jedynym przykładem. Brak pakietu stymulacyjnego o znaczącej skali nie zaszkodził również Danii, a więc gospodarce niewielkiej, otwartej i posługującej się walutą silnie związaną z euro.

W latach 2005-2007 poprzedzających pojawienie się pierwszych symptomów kryzysu w sferze realnej, gospodarka duńska znajdowała się w bardzo dobrej kondycji. Przeciętny poziom wzrostu gospodarczego w tym okresie wynosił 2,4 proc., a więc był nieco wyższy niż średnio w krajach Unii Europejskiej (z wyłączeniem nowych państw członkowskich). Negatywną dynamikę wzrostu PKB wywołaną kryzysem gospodarczym zanotowano w Danii jednak już w trzecim kwartale 2008 roku, kiedy wyniósł on -1,7% rdr, w pierwszym kwartale roku 2009 gospodarka duńska skurczyła się z kolei o 4,3% rdr, a więc nieznacznie mniej niż w starych krajach Unii Europejskiej. W odniesieniu do całego roku 2009 Komisja Europejska szacuje, że PKB Danii spadnie o nieco ponad 3 proc., podczas gdy w roku 2010 prognozowany jest już nieznaczny wzrost rzędu 0,3 proc. (por. rys 1). Według szacunków Duńskiej Izby Gospodarczej największy wpływ na spadek PKB Danii w 2009 roku będą miały przede wszystkim: spadek inwestycji (-4,2 proc. rdr ), spadek eksportu (-3,6 proc.) oraz ograniczenie konsumpcji prywatnej (-1,8 proc.).

Powyższe dane świadczą jednoznacznie, że skala recesji w gospodarce duńskiej jest zbliżona do innych rozwiniętych państw europejskich, przy czym wyraźnie widać, że w pierwszych kwartałach kryzysu tempo spadku PKB było w Danii szybsze niż w innych tzw. starych krajach członkowskich Unii Europejskiej. Z drugiej strony gospodarka duńska zdaje się szybciej niż inne kraje wchodzić na ścieżkę ożywienia gospodarczego. Taki scenariusz, który potwierdzają prognozy zarówno Komisji Europejskiej, jak i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, jest związany z kilkoma charakterystycznymi cechami duńskiej gospodarki.

Po pierwsze, skala problemu rosnącej stopy bezrobocia jest w Danii bez wątpienia dużo mniejsza niż w innych krajach Unii Europejskiej. Według danych Eurostat w maju 2009 roku stopa bezrobocia w Danii wynosiła 6,2 proc., podczas gdy w krajach strefy euro ten wskaźnik utrzymywał się na poziomie 9,4 proc..

W odniesieniu do gospodarki duńskiej umiarkowanie rosnące bezrobocie może jednak nieść za sobą również pozytywne konsekwencje. W okresie bezpośrednio poprzedzającym kryzys gospodarczy bezrobocie zmniejszyło się w Danii do rekordowo niskiego poziomu 47 tysięcy osób, co doprowadziło do znacznego wzrostu płac (o 4,2 proc. w 2008 r.), a nawet okresowego spadku produktywności. Rosnące bezrobocie zmniejszy, lub wręcz wyeliminuje problem dostępności siły roboczej dla przedsiębiorstw, zahamuje wzrost płac, a w konsekwencji przełoży się na wzrost konkurencyjności gospodarki. Po drugie, ze względu na podjęte decyzje z zakresu polityki fiskalnej, w Danii dość szybko powinno dojść do ożywienia konsumpcji prywatnej. Impulsem takiego ożywienia może być wycofywanie środków z tzw. Specjalnego Funduszu Emerytalnego, które zostało umożliwione przez rząd. W latach 1998-2003 na osobiste konta działające w ramach tego funduszu Duńczycy byli zobowiązani przekazywać 1 proc. zarobków brutto, obecnie ta kwota wynosi 49 miliardów koron. Ponadto w Danii, która charakteryzuje się jednym z najbardziej rozwiniętych systemów pomocy społecznej na świecie, stosunkowo efektywnie powinny zadziałać tzw. stabilizatory automatyczne. Spadek dochodów z pracy nie powinien więc tak silnie, jak w innych krajach przełożyć się na spadek konsumpcji prywatnej, gdyż dochody zostaną w dużym stopniu zastąpione transferami z budżetu państwa. Poza elementami dotychczas wbudowanymi w system duńskiej polityki fiskalnej, rząd tego kraju w bardzo niewielkim stopniu zdecydował się na jej dalszą ekspansję w obliczu kryzysu. Jedynym działaniem o charakterze „programu stymulacyjnego” był tak zwany „pakiet wiosenny” o wartości nieprzekraczającej 5 miliardów koron i przeznaczony głównie na realizację projektów infrastrukturalnych. Warto przy tym zauważyć, że duński rząd mógłby pozwolić sobie na szerszy zakres wsparcia dla gospodarki ze względu na dobry stan finansów publicznych (nadwyżka budżetowa w latach 2003-2008, por. rys. 5).

Silna ekspansja fiskalna nie nastąpiła w Danii, mimo znacznego poluzowania polityki monetarnej będącego min. skutkiem sztywnego związania duńskiej waluty z Euro. W okresie od października 2008 r. do czerwca 2009 r. Narodowy Bank Danii (BD) aż siedmiokrotnie podejmował decyzję o obniżeniu stóp procentowych. Stopa dyskontowa znajduje się obecnie na poziomie 1,2 proc. a więc jest o 330 punktów bazowych niższa niż w październiku 2008 roku (por. rys. 3)

Poziom stóp procentowych jest obecnie w Danii nieco wyższy niż w strefie euro, jednak harmonogram ich obniżek był wyraźnie skorelowany z polityką monetarną EBC. Ta zbieżność, którą BD wprost wyraża w uzasadnieniach decyzji dotyczących poziomu stóp procentowych, jest konsekwencją prowadzonej przez Danię polityki sztywnego kursu walutowego, która pociąga za sobą konieczność harmonizacji poziomu stóp procentowych. Oprócz obniżki stóp procentowych, BD zdecydował się również na alternatywne metody rozluźnienia polityki monetarnej. Głównym instrumentem wykorzystanym przez BD było uruchomienie specjalnej linii kredytowej dla instytucji finansowych, które dysponowały wyższym kapitałem bazowym w stosunku do wymogów regulacyjnych (Tier-1). Maksymalna wielkość pożyczki jest ustalana na podstawie wielkości nadwyżki kapitałowej, a jej oprocentowanie jest określane jako stopa referencyjna plus 1 p.p. W przeciwieństwie do wielu banków centralnych, BD nie zdecydował się na sięgnięcie po instrumenty tzw. poluzowania ilościowego (quantitative easing), polegających na skupie z rynku obligacji komercyjnych. Ze względu na dość oszczędne stosowanie przez Bank Danii alternatywnych (tzn. poza-stopowych) metod poluzowania polityki monetarnej, jego działalność antykryzysową należy określić jako umiarkowanie aktywną. Do większej aktywności w tym zakresie – zwłaszcza w ostatnich miesiącach 2008 roku – mógł jednak zniechęcać stosunkowo wysoki poziom inflacji

W obliczu kryzysu gospodarczego, który doprowadził do silnych wahań kursów wielu walut narodowych, w duńskiej debacie publicznej odżyła kwestia przyjęcia wspólnej waluty. W przeciwieństwie do Polski, w Danii kryzys gospodarczy w niewielkim stopniu wpłynął na zdolność spełnienia kryteriów konwergencji. Gdyby badanie konwergencji dla Danii przypadło na maj tego roku, kraj ten spełniałby wszystkie kryteria. Ze względu na zmniejszoną presję inflacyjną, wypełnienie kryteriów monetarnych również w najbliższych miesiącach nie powinno stanowić dla Danii problemu. Choć Ministerstwo Finansów planuje zwiększenie deficytu rządowego do -3,3 proc. PKB w 2010 r. , można założyć, że przy politycznej woli przyjęcia wspólnej waluty, możliwe byłoby ograniczenie deficytu do poziomu referencyjnego i spełnienie kryteriów fiskalnych.

Formalna gotowość nie przesądza jednak o poparciu Duńczyków dla wspólnej waluty – w maju jedynie 44 proc. mieszkańców Danii popierało integrację monetarną,. Należy przy tym zauważyć, że faktycznie w Danii, czyli kraju utrzymującym z sukcesem od 1987 r. politykę sztywnego kursu walutowego (por. Rys. 6.), bezpośrednie korzyści wynikające z integracji monetarnej będą mniejsze niż w przypadku krajów o płynnym reżimie kursowym.

Dzięki konsekwentnej polityce kursowej, ryzyko związane z kursem korony już teraz jest niewielkie, wejście do strefy euro obniżyłoby dodatkowo koszty transakcyjne i mogło zwiększyć konkurencję między przedsiębiorcami na lokalnym rynku. Wydaje się jednak, że najpoważniejszą zaletą wejścia Danii do strefy euro jest możliwość wpływania na politykę monetarną EBC, od której Dania jest zależna już w tej chwili ze względu na powiązanie swojej waluty z euro.

Przypadek Danii jasno wskazuje, że nawet mała i otwarta gospodarka, której waluta jest silnie powiązana ze wspólną walutą europejską, mogła poradzić sobie w czasach kryzysu nie gorzej niż inne podobne gospodarki. Co więcej, fiskalny konserwatyzm pozwoli Danii utrzymać zadowalający stan finansów publicznych, co oznacza, że koszty walki z kryzysem nie zostaną przerzucone na kolejne pokolenia, które w innych krajach będą musiały uporać się z rosnącą górą długów zaciągniętych po bardzo wysokich kosztach. Brak ślepego kopiowania anglosaskich rozwiązań w dziedzinie polityki fiskalnej pozwoli również Duńczykom na wejście do strefy euro w rozsądnej perspektywie czasowej. Ostatecznie, przypadek Danii pozwala odrzucić wypowiadane a priori argumenty, że bez milionów płynących z państwowej kiesy kryzysu pokonać się nie da.

Chiny wobec kryzysu ekonomicznego :)

Kiedy jesienią 2008 roku rozpoczął się globalny kryzys ekonomiczny, oczy świata zwróciły się na wzrastającą gospodarkę – Chiny. Zadawano rozliczne pytania: w jaki sposób Państwo Środka poradzi sobie z narastającymi problemami, czy będą one katalizatorem zmian politycznych i wreszcie, czy całość doprowadzi do redefinicji układu stosunków międzynarodowych?

Etatystyczna walka z kryzysem

Rozpoczęte ponad 30 lat temu reformy, oprócz niekwestionowanych sukcesów, przyniosły wiele nowych, niespotykanych dotąd problemów. Stosunkowo szybko Chiny dołączyły do międzynarodowego rynku, a chiński wzrost gospodarczy w okamgnieniu uzależnił się od popytu zewnętrznego. Władze chińskie odłożyły ad acta kreowanie popytu wewnętrznego lansując proeksportowy model gospodarki. Napływające inwestycje, głównie do prowincji wybrzeża, spowodowały, iż rozwój Chin stał się nierównomierny. Dysproporcje między dochodami wsi i miast są jak 3,2: 1. Zdaniem głównego chińskiego ekonomisty Hu Anganga różnica ta w 2020 roku wyniesie 5:1. Przewidywania te nie brały jednak pod uwagę możliwości pojawienia się kryzysu ekonomicznego. Kiedy zaczął się kryzys chińska gospodarka dzięki eksportowi zyskiwała 2,5 tryliona USD rocznie, a dzięki inwestycjom zagranicznym – 870 mln USD. Ponadto połowa rezerw walutowych zainwestowana została w amerykańskie papiery dłużne. Z kolei w firmach z udziałem kapitału zagranicznego pracowało wówczas 25 milionów Chińczyków. Uzależnienie dało znać o sobie bardzo szybko, w pierwszym kwartale 2009 roku eksport chiński zmalał o prawie 25 proc. – w konsekwencji spowodowało to utratę pracy przez blisko 20 milionów ludzi, głównie „migrujących wieśniaków”, którzy w poszukiwaniu pracy opuszczali rodzinne strony. Trudno jednak oszacować skalę zjawiska z uwagi na spory udział tzw. „czarnego społeczeństwa” czyli szarej strefy. Ponadto nastąpił znaczący wzrost napięć między pracownikami a pracodawcami, głównie z powodu niewypłacania wynagrodzeń w terminie. Skutki kryzysu wywołały falę dyskusji w chińskich mediach. Ujawniły się nastroje oskarżające Zachód o przyczyny niepowodzeń w Chinach. Grupa tzw. Nowej Lewicy wskazywała wręcz, iż partia stała się „sługusem” państw zachodnich, a przystąpienie do WTO było nieprzemyślane i błędne.

Wkrótce chiński rząd uznał za celowe przygotowanie pakietu stymulującego, który miał doprowadzić do powrotu wzrostu chińskiej gospodarki na „poziomie dwucyfrowym”. Wiosną 2009 roku podczas sesji Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych (chiński parlament) premier Wen Jiabao przedstawił konkretne propozycje: 580 mln USD programu stymulacyjnego oraz zwiększenie budżetu do 139 mld USD – najwyższe w ostatnich latach. Zadaniem rządu ma być stymulowanie rynku pracy poprzez inwestycje rządowe, na które wstępnie przeznaczono miliard USD. Zdaniem ekonomistów 1/10 chińskiego PKB przeznaczona na inwestycje rządowe może stworzyć do miliona miejsc pracy. Głównym zadaniem planu stymulacyjnego ma być: utrzymanie eksportu na niezmiennym poziomie oraz tworzenie popytu wewnętrznego, który ma ożywić chińską gospodarkę i uniezależnić ją od eksportu. W tym wypadku pytania nasuwają się same: jaki skutek przyniesie chiński „New Deal” w prowincjach, w których infrastruktura jest już bardzo dobrze rozwinięta? Lokalne władze bardzo chętnie podejmą nowe wyzwania, tylko na ile będą one skuteczne? W tej sytuacji istnieje szansa, iż napięcia społeczne zdecydowanie zmaleją, choć dzieje się to kosztem m.in. zaniedbań w ochronie środowiska, za które z pewnością zapłacą przyszłe pokolenia Chińczyków. Dodatkowo należy zauważyć, iż proeksportowy model gospodarki natrafił na barierę w postaci protekcjonistycznych działań innych państw. Najlepszym tego przykładem są cła nakładane na produkty wyrabiane w Chinach przez administrację amerykańską. 11 września br. Barack Obama nałożył, na okres trzyletni, 35 proc. cła na chińskie opony. W tej sytuacji opłacalność sprowadzania opon z Chin z pewnością spadnie.

Czy zmiany polityczne?

Stale pojawia się pytanie, czy kryzys gospodarczy może być katalizatorem zmian politycznych. Globalny kryzys, podobnie jak olimpiada czy SARS nie przyspieszy tempa rozwoju politycznego Chin. Zmiany generalnie następują, ale w bardziej ewolucyjny sposób. Zdania na temat demokratyzacji w Chinach są podzielone. Jedni twierdzą, że należy edukować społeczeństwo, a dopiero na takich podstawach budować system demokratyczny. Inni natomiast, m.in. akademicy z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych uznają, iż do demokracji nie potrzeba specjalnego wykształcenia, a chłopi, którzy głosują w Chinach w ponad 600 tys. okręgach wyborczych, bez problemu zdają sobie sprawę z wagi ich wyboru. Należy przy tym zauważyć, że wybory na najniższym szczeblu administracyjnym nie mają większego wpływu na całokształt polityki państwa, a co najwyżej tylko na położenie wodociągu we własnej wiosce. Inni, m.in. chińscy konserwatyści, przyjmują za główną determinantę czynnik kulturowy, uniemożliwiający wprowadzenie demokracji w Chinach. Faktem jest, iż hierarchiczna struktura społeczna lansowana przez Konfucjusza może mieć wpływ na postrzeganie własnej roli w społeczeństwie, ale jednocześnie należy zauważyć, że Państwo Środka na niespotykaną dotąd skalę otworzyło się na wpływy z Zachodu.

Władze w Pekinie, bez względu na kryzys ekonomiczny, podejmują próby zmiany systemu politycznego w Chinach. Świadczyć o tym mogą zmiany w chińskiej konstytucji, która mimo, że niejednoznaczna z zachodnimi rządami prawa, to jednak jest istotnym krokiem naprzód. Wszelkie jednak zmiany będą w najbliższym czasie oscylować wokół utrzymania legitymizacji partii. Ta możliwa jest jedynie przy utrzymaniu stabilizacji, zapewnionej przez wzrost gospodarczy bądź też kontrolowane wspieranie chińskiego nacjonalizmu. Ewentualny brak zachowania stabilizacji, przy jednoczesnej chęci zachowania systemu jednopartyjnego, może prowadzić do rozbudzenia tendencji nacjonalistycznych.

Możliwa redefinicja układu międzynarodowego

Wykorzystując problemy ekonomiczne państw rozwijających się, Chiny zaczęły udzielać im wsparcia finansowego. Tak było w przypadku Jamajki. Kiedy w marcu 2009 roku podpisano kontrakt na pożyczkę 138 mln USD, Chiny stały się głównym partnerem biznesowym Jamajki. Kryzys wykazał słabość systemu „kapitalistycznego”, dla którego według jednego z chińskich profesorów – Cui Zhiyuana – konsensus pekiński może stanowić alternatywę obecnego układu w międzynarodowych stosunkach gospodarczych. Zdaniem Cheng Enfu z Chińskiej Akademii Nauk, konsensus pekiński oznacza gospodarkę opartą w większej części na udziale wartości państwowej, powolnych reformach zamiast terapii szokowej i połowicznym otwarciu na świat.

W sektorze finansowym chińskie działania mogą zostać odebrane jako chęć odgrywania coraz bardziej istotnej roli. Wskazują na to wspomniane porozumienia z Jamajką, ale również przedstawione przez szefa centralnego banku Zhou Xiaochuana propozycje stworzenia oddzielnych rezerw walutowych powiązanych z walutami azjatyckimi, a nie dolarem. Pomysł ten poparty został przez Hugo Chaveza. Co ciekawe, Chiny rozpoczęły podpisywanie umów o wymianie walut zawierające klauzule o konieczności utrzymywania części rezerw w chińskim yuanie. Zdaniem m.in. Nouriela Roubini z Uniwersytetu w Nowym Jorku, może to oznaczać, że za około 10 lat yuan będzie podstawą koszyka walutowego globu. Takie posunięcia, zdaniem Wang Yizhou z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych, będą możliwe dopiero gdy Chiny będą miały liczną reprezentację w kołach decyzyjnych WTO czy Banku Światowego. Tu świat Zachodu staje przez poważnym wyzwaniem. Kto będzie reprezentował Chiny – zwolennicy etatyzmu czy szeroko rozumianego konsensusu pekińskiego, czy ekonomiści o bardzie liberalnym nastawieniu? Mimo że Konsens Pekiński został przedstawiony przez Joshua Ramo, to niektórzy z chińskich intelektualistów zaczęli lansować go jako model postwaszyngtoński. To, czy model chiński zastąpi system zachodni, zależy od tego, czy Zachód wyciągnie wnioski z kryzysu i odrobi zaległą lekcję. Warto przy tym zauważyć, że chiński sukces trwa tak naprawdę od kilku lat i nie jest powiedziane, że będzie trwał przez następne dekady. Niemniej jednak Chiny kształtują silne partnerstwo w ramach BRIC – Brazylii, Rosji, Indii i Chin. Państwa te w sposób bardzo jednoznaczny odrzuciły koncepcję pożyczki z dużych własnych rezerw walutowych na rzecz Międzynarodowego Funduszu Walutowego, w celu zwiększenia funduszy dla najbardziej dotkniętych kryzysem. Należy przy tym zauważyć, że Chiny, mające największe rezerwy walutowe na świecie, przedstawiają się jako „państwo rozwijające”, które z tego tytułu czerpie określone korzyści, będąc biorcą zagranicznej pomocy m.in. Banku Światowego czy programów Narodów Zjednoczonych.

Całość działań chińskich można określić jako próby szukania sprzymierzeńców na „biednym Południu”. Podział na bogatą Północ i biedne Południe lansował Mao Zedong. Idąc „ścieżką poszukiwania sprawiedliwości”, od 2005 r. Chiny lansują koncepcje świata harmonijnego, sprawiedliwego dla biednych, a jednocześnie wskazujących na sprawców wszystkich globalnych problemów. Z drugiej strony w kontaktach z Zachodem władze chińskie są bardzo powściągliwe w krytyce. Mimo to, wykorzystując sytuację, będą starały się zyskać dla siebie coraz istotniejszą pozycję na arenie międzynarodowej.

+++

Najbardziej istotnym elementem obcego kryzysu ekonomicznego jest redefinicja układu w stosunkach międzynarodowych. Posunięcia Chin, zręczne dyplomatycznie, poszukujące sprzymierzeńców w państwach rozwijających się, tworzą ciekawą mozaikę w stosunkach międzynarodowych. Ponadto postępująca globalizacja przyniosła de facto niespotykaną dotąd sytuację. Państwo, które poprzez napływ inwestycji zagranicznych i proeksportowy model gospodarki, zamiast pozostać jedynie globalnym dostawcą, stało się jednym z głównym liderów światowej gospodarki. Najlepiej o możliwościach Chińskiej Republiki Ludowej świadczy wykupienie amerykańskich papierów dłużnych.

Z punktu widzenia władz w Pekinie budowanie mocarstwowej pozycji nie jest jednak najbardziej priorytetowym wyzwaniem. Jakiekolwiek wstrząsy wewnętrzne w Chinach, m.in. narastanie niezadowolenia społecznego prowadzącego do szerszych wystąpień, będą niebezpieczne nie tylko dla Państwa Środka, ale również dla całego systemu międzynarodowego.

Czy kryzys coś zmieni? Społeczne znaczenie recesji w życiu Brytyjczyków. :)

Minęła niedawno pierwsza rocznica upadku Lehman Brothers. Wieść o bankructwie amerykańskiego giganta inwestycyjnego ze 158-letnią historią wpędziła w panikę najbardziej zuchwałych inwestorów giełdowych. Bank ten zdołał przetrwać wszystkie najgorsze kryzysy gospodarcze łącznie z Wielką Depresją okresu międzywojennego. Tym razem nie dał rady. W chłodny wrześniowy poranek 2008 roku Lehman Brothers ogłosił bankructwo i „oficjalnie” rozpoczął najgłębszą recesję kapitalistycznego świata od lat 30. poprzedniego stulecia.

Od tamtego dnia zdołaliśmy już nieco ochłonąć z fali bankructw, doniesień o spadkach na giełdzie i czarnych wizji na temat stanu gospodarek. Zdjęcia finansistów na Wall Street czy w londyńskim City trzymających się za głowę lub z rezygnacją patrzących w ekrany monitorów na długo zostaną w pamięci. Dzień po dniu media informowały o stratach i upadkach spółek wartych astronomiczne pieniądze. Słyszeliśmy o utracie kwot trudnych do wyobrażenia dla przeciętnego zjadacza chleba, niewprowadzonego w tajniki giełdowych spekulacji, gdzie handluje się rzeczami niepojętymi – długami, które nigdy nie zostaną spłacone czy kursami spółek w przyszłości.

Rzecz jasna przez cały ten rok powiedziano o kryzysie tak dużo, że wszyscy zdążyli się przyzwyczaić do nowego języka pełnego krachów, zawrotnych strat i niewyobrażalnych pieniędzy. W pewien sposób zdołaliśmy trochę recesję oswoić, zacząć z żyć z nią za pan brat – słowem – przyzwyczaić się. I nagle, jakby za sprawą magicznej różdżki, pojawiają się pierwsze jaskółki na niebie wróżące, zakończenie recesji. Zjawisko, które miało być lub jest „najgłębszym kryzysem zachodniego świata od ponad 100 lat” nagle w zaskakujący sposób okazuje się, przynajmniej w ostatnich doniesieniach medialnych, nie być takie ponure. Tymczasem, zanim oficjalnie ktoś ogłosi „koniec recesji” (realny czy medialny, trudno powiedzieć), a język kryzysu zostanie zastąpiony językiem „odbudowy i rozwoju”, warto przyjrzeć się, w jaki sposób doświadczenie kryzysu wpłynęło na egzystencję zwykłych ludzi. Tu, na tym poziomie lokalnej brytyjskiej ulicy kryzys miał przez ten rok nieco inne oblicze. Było ono zapewne mniej spektakularne, mniej obecne na pierwszych stronach gazet, ale za to realnie wpływające na świadomość, styl życia i wybory ludzi. Dziś trudno jeszcze do końca przewidzieć skutki kryzysu, ale pojawiają się głosy, że zmiany społeczne będą miały charakter długofalowy. Nawet jeśli ktoś zaraz „oficjalnie” ogłosi wyjście gospodarek z recesji, warto przyjrzeć się temu, jakie zmiany „realnie” następują w społeczeństwie.

Co właściwe stało się w Wielkiej Brytanii?

Aby w pełni zrozumieć społeczne znaczenie kryzysu na Wyspach, warto na wstępnie uświadomić sobie wyjątkowy kontekst sytuacji, w której się zdarzył. Od początku lat 90. gospodarka brytyjska (i szerzej zachodnia) przeżywała czas nieprzerwanej prosperity. Przeciętna rodzina brytyjska od ponad dekady, z roku na rok miała się coraz lepiej. Obliczono, że w latach 1995 – 2005 zarówno Brytyjczycy, jak i Amerykanie zwiększyli o jedna trzecią swoje realne dochody. Oznacza to, że czas prosperity był tak długi, że zdołało dorosnąć całe pokolenie Brytyjczyków, dla którego wzrost gospodarczy i nieskrępowana konsumpcja były sprawami oczywistymi. Dobra dostępne w poprzednich dekadach tylko dla niektórych – towary luksusowe, egzotyczne wakacje, drogie samochody, nowoczesne gadżety – stały się nagle szeroko dostępne. Klasa średnia nigdy wcześniej nie miała się tak dobrze i na tak wiele nie mogła sobie pozwolić. Coraz mniej liczna klasa robotnicza natomiast z powodzeniem mogła aspirować do stylu życia klasy średniej. Pojedyncze głosy od wielu lat ostrzegały, że balon niczym nieskrępowanej konsumpcji pęknie, ale kwoty w portfelu i nastroje mówiły co innego. Zwłaszcza, że życie na kredyt stało się nie tyle wyjątkiem, co powszechną normą. Sąsiedzi kupują nowy samochód? Nas też stać na nowy samochód (na kredyt). Rodzina Jonesów (odpowiednik naszych Kowalskich) jedzie na Karaiby? To my wybierzmy się w podróż dookoła świata.

W środku tego cudownego życia, gdzie większość ludzi miała się coraz lepiej i na coraz więcej mogła sobie pozwolić nagle „ktoś” zakręcił kurek. Balon pękł. Nastąpił krach. Banki przestały udzielać kredytów. Ludzie zaczęli tracić pracę. Indeks optymizmu konsumentów z dnia na dzień spadł na łeb na szyję do najniższego poziomu w swojej historii sprzed 1985 roku.

Charakterystyczną cechą tego kryzysu jest, że dotyczy on w poważnym stopniu klasy średniej. Dziś również białe kołnierzyki mają powody do zmartwienia. Bezrobocie dotknęło cały świat korporacyjny – ludzi z różnych branż, często z niezłymi pensjami i wielkimi kredytami na drogie mieszkania. Kryzys dotknął również tych, którzy wcześniej byli „skazani na sukces” – młodych, wykształconych, dopiero wchodzących na rynek pracy. Jeszcze szumiały w uszach słowa poprzedniego premiera, Tony’ego Blaira o edukacji, która miała być kluczem do dobrego życia, a tu nagle, pierwszy raz od lat – na absolwentów nie czeka praca. Zdobycie stażu w dobrej firmie w Londynie w te wakacje było wielkim powodem do dumy dla magistrów z dobrych uczelni.

Jednocześnie to właśnie białe kołnierzyki mają prawo do przekonania, że „ktoś” niesłusznie ich ukarał recesją. Brytyjczycy z klasy średniej maja powody do przekonania, że koniec końców to właśnie oni ciężko pracowali na swój sukces, budując przy okazji rozwój gospodarczy kraju. Dziś czują się ukarani za błędy, które nie oni popełnili. Panuje przekonanie, że winę za chciwość wąskiego grona bankowców nagle ponoszą wszyscy. W kilkanaście minut po tym, jak Lehman ogłosił bankructwo z siedziby firmy w Dokach Świętej Katarzyny zaczęły wyłaniać się sznury postaci z pudełkami w dłoniach. News z pierwszych stron gazet stał się katastrofą ludzką dla tysięcy ludzi i ich rodzin w przeciągu kilkunastu minut. Mieli prawo uważać, że nie zrobili niczego złego.

Czy tu znajdzie zmiana?

Recesja ekonomiczna, jak każdy kryzys, ma swoje charakterystyczne fazy i wywołuje różne emocje. Najpierw pojawia się szok, potem zaprzeczenie, wreszcie złość i desperacja. W samym środku szoku recesyjnego na witrynie jednego ze sklepów we wschodnim Londynie pojawił się wielki szyld z napisem – „F**k you recession”. Kiedy pierwsze emocje opadną, kryzys staje się początkiem zmiany. Im większy kryzys, tym większa i głębsza zmiana społeczna. Kryzys przyspiesza też zmianę.

Patrząc na dane o tym, jak Brytyjczycy radzą sobie z życiem, z recesją wydaje się, że zmiana wychodzi poza typowe dla w tej sytuacji „zaciskanie” pasa. Ludzie zaczęli ograniczać wydatki, ale nie poprzestali na tym. Można przypuszczać, że kryzys podważył dosyć podstawowe elementy krajobrazu Brytyjczyków – poczucie bezpieczeństwa, kontroli nad własnym życiem i przewidywalności rozwoju indywidualnej sytuacji życiowej. Choć Brytyjczycy przeżywają kryzys zgodnie z wojennym mottem „keep calm and carry on” – bez paniki, z dystansem i poczuciem humoru – wydaje się, że kryzys podważył wiele z dotychczasowych przekonań. Na razie trudno mówić o nowym systemie wartości, pojawiają się jednak nowe trendy, nowe recesyjne mody, nowe sposoby zachowania, które podważają lub przynajmniej reinterpretują dotychczasowy sposób życia. Obserwujemy też próbę twórczego przetworzenia recesji w „coś” wartościowego. Recesja zmusza do postawienia pytań szerszych niż te o stan indywidualnych finansów. Sprawia ona, że Brytyjczycy próbują na nowo definiować stare jak świat pytanie o to, czym właściwie jest dobre życie. Pojawiają się wątpliwości, czy na pewno w życiu chodzi tylko o niepohamowaną konsumpcję wszystkiego, co w danym momencie jest „na topie”.

Krach kredytowy pozwolił więc wyrwać się z koła konsumpcji napędzanej rywalizacją o to, żeby dorównać państwu Jones. Nagle okazuje się, że ludzie odetchnęli z ulgą. Zniknęła presja. Nie wstyd po przyjściu do pracy w poniedziałek powiedzieć, że siedziało się w weekend w domu i nie było w restauracji. Można swobodnie przyznać się do tego, że sweter nie jest nowy, a wyciągnięty z samego dołu szafy. Nawet w prestiżowych firmach można śmiało przynieść kanapki do pracy i nie ukrywać się z oszczędzaniem, a raczej nim afiszować. Niepewna sytuacja na rynku pracy sprawia, że ludzie bardziej realistycznie zaczynają patrzeć na relacje między karierą a życiem prywatnym. Ci, którzy zostali wyrzuceni z pracy, odkrywają na nowo uroki najprostszych rzeczy. Pojawiła się cała seria żartobliwych artykułów o tym, w jaki sposób radzić sobie w życiu po utracie pracy. Prasa rozpisuje się o „nowym stylu życia” i lepszej równowadze. Brytyjczycy zaczynają dostrzegać pewne pozytywne elementy płynące z kryzysu lub przynajmniej umieć z niego wyciągać konstruktywne wnioski. Nie bez znaczenia jest tu tradycyjny anglosaski pragmatyzm i umiejętność przystosowania się do trudnych sytuacji.

Powrót rodzinnych wartości

Pierwszym z przykładów zmieniających się trendów jest powracający po długim czasie „baby boom”. Brytyjczycy znów chętnie się rozmnażają. Od 2008 rośnie liczba urodzin i jest wyższa niż kiedykolwiek po 1973 roku . Rzecz jasna, wzrost liczby urodzin w czasie kryzysu nie jest zjawiskiem nowym (vide stan wojenny w Polsce), ale „baby boom” wydaje się być szansą na lepsze rozłożenie balansu życiowego. Eksperci w tutejszych mediach ostrzegają, ze odwlekanie decyzji o potomstwie nie oznacza, ze biologia również jest w stanie zaczekać. Paradoksalnie, recesja daje szansę na odwrócenie takiej sytuacji. Kobiety podchodzą do założenia rodziny w tym momencie bardzo praktycznie. Recesja to czas niepewności na rynku pracy – ciąża w pewnym sensie wydaje się być dobrym wyjściem z niepewnej sytuacji. Kryzys gospodarczy oznacza zamrożenie ścieżek awansu, podwyżek i wszystkich korzystnych zmian w życiu pracownika. „Kryzysowa” ciąża wypcha zatem kobiety z ich ścieżki kariery „mniej” niż znalezienie się poza rynkiem pracy w czasie boomu gospodarczego. W czasie, kiedy gospodarka hula, nawet kilka miesięcy urlopu macierzyńskiego może oznaczać straty, bo inni idą szybko do przodu.

Recesja sprawia, że do łask wraca dom i wszystkie zapomniane przyjemności z nim związane. Brytyjczycy zaczęli spędzać w domach więcej czasu – nawet jeśli remonty i myślenie o nowych mieszkaniach odłożyli na później. Na fali recesji wraca moda na gotowanie w domu. Dzięki postaciom takim jak Jamie Olivier ludzie uczą się gotowania od podstaw po latach stołowania się na mieście lub kupowania „gotowców”. Ludzie znów spotykają się u siebie w domach. Sklepy odnotowały gigantyczny wzrost sprzedaży jedzenia imprezowego. Chodzi nie tylko o proste oszczędzanie, ale przewartościowanie pewnych przyzwyczajeń. Ludzie robią wiele, żeby uniknąć poczucia, że „nagle stali się biedni”. Zmiana nie jest radykalna. Pomysłem na nie jest więc „gotowiec” z Tesco zamiast wizyty w restauracji. Restauracja zostaje zastąpiona zakupami na targu czy w przyjemnych delikatesach Waitrose, których sieć odnotowała historyczne zyski. Ludzie starają się przeorganizować własne gospodarstwo domowe na bardziej wydajne. Nie rezygnują ze swojego stylu życia, ale podchodzą do niego w sposób bardziej wymagający i twórczy.

Dom staje się też na powrót ważnym miejscem zabawy rodzinnej. Rośnie rynek tzw. rozrywki domowej. Brytyjczycy coraz częściej zostają w domu, żeby obejrzeć film zamiast pójść do kina. Gry komputerowe i telewizyjne odnotowują rekordowe wzrosty sprzedaży. Recesja sprawia, że ludzie w ogóle spędzają więcej czasu w gronie swojej rodziny i robią wspólnie więcej rzeczy. Ilość darmowych rodzinnych atrakcji w Londynie w te wakacje była w stanie sprostać nawet najbardziej wymagającym gustom.

Po raz pierwszy od długiego czasu wielu Brytyjczyków postanowiło spędzić wakacje w domu. Tak zwane staycations stały się jednym z ulubionych tematów wakacyjnych brytyjskiej prasy. W skrócie, staycations oznaczają, że po latach spędzania lata w ciepłych krajach przypominasz sobie o tym, że wakacje właściwie można spędzić „u siebie” – we własnym domu lub we własnym kraju. Tego lata miliony Brytyjczyków postanowiło przypomnieć sobie o urokach brytyjskiego lata i tutejszej riwiery z zapachami smażonej ryby i wesołych miasteczek. Znów pojawiła się cała masa przewodników, artykułów i programów pokazujących jedną z najbardziej egzotycznych kryzysowych wypraw – wakacje we własnym kraju.

Samowystarczalność jest trendy

Równolegle do odkrywania na nowo dobrodziejstw domowych pieleszy Brytyjczycy, po latach zlecania innym najprostszych form „obsługi” samych siebie innym, przypominają sobie zalety samowystarczalnego i twórczego życia. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy słowo resourceful, które można przetłumaczyć jako „samowystarczalny”, zrobiło niesamowitą karierę. Opisuje ono zaradność życiową, pełną pomysłowości, oszczędności i odpowiedzialności za siebie i innych. Bycie człowiekiem, który żyje życiem „samowystarczalnym” stało się cechą pożądaną, podziwianą i nagradzaną społecznie. Obserwujemy więc trend do brania prostych czynności życiowych we własne ręce. Dotyczy to zarówno samodzielnego wykonywania, tworzenia czy też załatwiania spraw dookoła siebie.

Wraca do łask samodzielne majsterkowanie w domu. Narzędzia służące do najprostszych zadań domowych odnotowały kilkuset procentowe wzrosty sprzedaży . „Time Out” – jeden z najbardziej lifestylowych londyńskich magazynów przeznaczył niedawno cala sekcję tematowi DIY – Do it yourself, czyli „zrób to sam”. W poradniku można było znaleźć praktyczne wskazówki dotyczące najprostszych spraw – jak przykręcić obrazek, wywiercić czy załatać dziurę oraz tych całkiem skomplikowanych jak wymiana uszczelki w łazience, naprawienie złamanego łóżka czy zepsutego piecyka elektrycznego. Może jeszcze za wcześnie na hasło „cały naród młotki w garść”, ale Brytyjczycy odzyskują pomału umiejętności robienia rzeczy, które wcześniej cedowali na innych.

Nowy „samowystarczalny” styl życia można obserwować również w wielkim powrocie działki. Ogrodnictwo to kolejna z kategorii, która odnotowała gigantyczne zyski. Staromodne hobby wróciło do łask. Prawie 40 proc. Brytyjczyków sadzi zioła i warzywa w swoich ogródkach i na swoich działkach lub ma zamiar rozpocząć taką działalność . Ludzie odkrywają na nowo satysfakcję, jaką daje pielęgnowanie, jedzenie własnych produktów i praca na ziemi. Wydaje się, że mamy do czynienia z wielkim powrotem do prostych tradycyjnych przyjemności życiowych, które dają poczucie długotrwałej satysfakcji. Są też zwyczajnie pożyteczne. Ludzie chcą czuć się bardziej odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale też za otocznie, w którym mieszkają. Zwracają coraz większą uwagą na tak zwaną „etyczna konsumpcję”. Domagają się wiedzy o tym, skąd pochodzą produkty, których używają i jak zostały wyprodukowane. Na początku bardzo zaskakiwało mnie czytanie informacji na opakowaniu o ilości dwutlenku węgla, który został wyemitowany przy okazji produkcji danego przedmiotu. Badania pokazują, że Brytyjczycy przejmują się takimi sprawami. Każdy może sprawdzić swój indywidualny „ślad węglowy”, obliczając czy jego gospodarstwo domowe jest wielkim balastem dla środowiska naturalnego.

W ślad za modą na samowystarczalne życie, które bierze pod uwagę koszty dla środowiska podąża również moda ubraniowa. Pojawiają się sklepy, gdzie można kupić ekologiczne ubrania wyprodukowane w trosce o naturę. Ekologiczny minimalizm staje się zjawiskiem kultowym. „Guardian” pisał niedawno o pierwszej giełdzie wymiany odzieży. Można sprawić sobie zupełnie nowe ubrania, wymieniając swoje własne, które przestały nam się podobać lub pasować. Zyskuje w ten sposób nasza kieszeń i nasze morale. Boom przeżywają londyńskie second-handy, zwłaszcza te, które sprzedają ubrania w stylu retro. Tworzy się nowy retro chick, a trend ten nazywany jest tez tutaj recessionistas, czyli trendem recesyjnym. Jego podstawą jest założenie, że nie warto i nie trzeba kupować nic nowego. Najlepiej „wykombinować”, przerabiając to, co mamy w szafie, łącząc różne rzeczy, mieszając dodatki, ewentualnie kupić coś używanego. Po raz pierwszy liczy się bardziej pomysłowość niż metka i zasobność portfela.

Być znaczy uczestniczyć

Badania Demosu, jednego z najbardziej wpływowych think-tanków pokazują, że Brytyjczycy tęsknią za wspólnotą i ponownym zakotwiczeniem w społeczności. Po latach kultury indywidualistycznej, będącej spuścizną zarówno thatcheryzmu jak i ery Blaira, powstało przekonanie, że przestrzeń między jednostką, a państwem jest pusta. Ludzie domagają się więcej poczucia „my” i gotowi są poskromić własne „ja”, byle nie stawiać czoła nowej sytuacji samotnie. Badania podkreślają nostalgię za czasami, gdzie sąsiedzi się znali, ludzie żyli bardziej razem i wspólnie działali . Ludzie zaczynają sobie przypominać o wspólnotach dających poczucie bezpieczeństwa, zakorzenienia i przynależności. Jeszcze niedawno triumfowały instytucje oferujące „trzecią przestrzeń” – miejsca, gdzie można czuć się „jak w domu”, a jednocześnie w nim nie być. Chodziło o to, żeby móc być wśród innych, ale jednocześnie nie musieć się wdawać w interakcję. Kultowym przykładem marki budującej na idei „trzeciej przestrzeni” był Starbucks, zawsze tłumna sieć kafejek, która musiała zlikwidować wiele ze swoich lokali. Kryzys sprawił, że cała idea „trzeciej przestrzeni” straciła na znaczeniu. Ludzie chcą być prawdziwie razem – w domu z rodziną lub we wspólnocie. Rzecz jasna w dobie facebooka i twittera nowoczesna „wspólnota” wychodzi poza tradycyjne ramy. Mamy raczej do czynienia z powstawaniem nowego typu wspólnot, które w przeciwieństwie do tradycyjnych, nie muszą być oparte ani na związkach terytorialnych jak społeczność lokalna ani na wspólnym interesie, jak kiedyś związki zawodowe. Dzisiejsze wspólnoty bardzo często bazują na najprostszych instynktach potrzeby bycia razem, uczestnictwa i wspólnego doświadczania. „Życie jest po to, żeby się dzielić” woła jeden z operatorów telefonii komórkowej i na to wezwanie na Trafalgar Square pojawiają się tysiące ludzi, pragnąc wspólnie przeżyć coś interesującego. Ludzie znów potrzebują bycia razem, wspólnych doświadczeń, żeby poczuć się u siebie.

Nowy kontrakt społeczny

Czy zatem z postrecesyjnego krajobrazu wyłania się nowy ład społeczny? Patrząc na opisane powyżej zjawiska, istotnie wydaje się, że mamy do czynienia ze zmianą w sposobach myślenia i zachowania. Brytyjczycy na nowo definiują relacje między pracą a życiem prywatnym. Na powrót zaczynają cenić wartości rodzinne i widzą potrzebę przynależności i zakotwiczenia w szerszej społeczności. Równocześnie wiele rzeczy robią w inny sposób – inaczej patrzą na konsumpcję, inaczej definiują luksus, co innego jest dziś prestiżowe. Posiadanie „więcej” dla wielu przestało znaczyć „lepiej”. Pojawiają się mody, które nie są oparte na konsumpcji, znaczenia nabrała idea samowystarczalności. Zjawiska te wydają się interesujące, bo wychodzą poza prostą potrzebę zaciskania pasa typową dla czasów recesji. Pojawiają się nawet głosy mówiące o nowym kontrakcie społecznym wyłaniającym się z postrecesyjnego krajobrazu. Bazowałby on na idei, że życie służy przede wszystkim życiu („life is for living) – doświadczaniu, uczestniczeniu, działaniu z innymi. Nowy sposób życia, bazując na wcześniej przytoczonych tendencjach, odrzucałby przedrecesyjną nadmierną koncentrację na konsumpcji. Potrzebę działania na rzecz „wspólnego dobra” czyniłby filarem ludzkiej egzystencji. W sercu takiego ładu leżałoby więc postrecesyjne przewartościowanie indywidualistycznego egoizmu i wzrost bardziej kolektywnych, wspólnotowych postaw.

Sama koncepcja „nowego ładu społecznego” brzmi bardzo odważnie. Nie będzie przesadą nazwanie jej nową utopią. Utopie czasem są potrzebne społeczeństwom – wyznaczają kierunek aspiracji i przynajmniej pośrednio nakreślają pole działania. Nie należy się więc spodziewać, że nagle wszyscy porzucą myślenie o zaspokajaniu własnych potrzeb i oddadzą się wspólnej budowie lepszego świata. Można też sprawę zupełnie zmarginalizować uznając, że myślenie o „dobrze wspólnym” i ponadjednostkowych sprawach jest charakterystyczną cechą społeczeństw postkapitalistycznych, gdzie brzuchy są pełne i indywidualne ambicje w dużej mierze zaspokojone. Obecne trendy pozwalają jednak dawać nadzieję, że nawet, jeśli wkrótce Brytyjczycy odetchną z ulgą i przestaną zaciskać pasa – doświadczenie recesji zweryfikuje na dłużej ich perspektywę, pozwoli im patrzeć na życie w bardziej wielowymiarowy sposób i czerpać z niego więcej satysfakcji. Czas pokaże na ile długofalowe będą powyższe zmiany. Jeśli okazuje się, że nawet w ciężkiej sytuacji radość z życia polega nie na posiadaniu, a na dzieleniu się i radzeniu sobie w trudnej sytuacji – to być może warto to doświadczenie zachować nawet na dobre czasy. I dzielić się nim z innymi krajami .

Jakie reformy stoją przed Polską wychodzącą z kryzysu? :)

Ponad 1 proc. wzrost gospodarczy odnotowany w Polsce w pierwszym półroczu br. wskazuje, że jak dotąd nasza gospodarka bardzo łagodnie odczuwa skutki kryzysu w krajach rozwiniętych. Szczęśliwie jest już niemal pewne, że wcześniejsze prognozy wystąpienia w naszym kraju recesji będą nietrafione. Coraz więcej analiz renomowanych instytucji międzynarodowych pokazuje, że w 2009 roku Polska będzie najprawdopodobniej jedynym krajem w Europie, który odnotuje dodatni wzrost gospodarczy. Jeszcze wiosną Komisja Europejska przewidywała, że w tym roku w Polsce wystąpi recesja. Według wrześniowej prognozy tej instytucji wzrost gospodarczy w Polsce w całym 2009 roku osiągnie 1,0 proc. Na tle pozostałych krajów UE jesteśmy tygrysem gospodarczym. Gospodarka całej UE ma się skurczyć w tym roku o 4 proc., a gospodarka naszego głównego partnera – Niemiec- o ponad 5 proc.

Informacje o sytuacji ekonomicznej w Polsce na tle sąsiadów niewątpliwie cieszą. Nie powinny one jednak osłabiać determinacji rządu i parlamentu do podejmowania reform, dzięki którym Polska będzie mogła trwale zwiększyć swoje tempo rozwoju. Jeżeli chcemy, aby w najbliższych latach Polska utrwaliła swoją pozycję prymusa wzrostu w Europie musimy zmierzyć się z kilkoma ważnymi reformami. Nie są to żadne wyszukane zmiany, ale znany od dawna zestaw kluczowych reform gospodarczych. Od jego wprowadzenia w życie zależy, czy po kryzysie nasza gospodarka wystrzeli czy też zacznie ponownie dryfować poniżej naszych oczekiwań.

Polska może stać się tygrysem gospodarczym, jeżeli znacząco zmniejszy wysokość wydatków publicznych. To właśnie rozdęte wydatki naszego państwa, wynoszące 43 proc. PKB, stanowią główny hamulec szybkiego rozwoju. To one są przyczyną nakładania na przedsiębiorstwa i obywateli wysokich podatków oraz obowiązkowych składek. Nawet w latach 2007-2008, kiedy Polska rozwijała się w tempie blisko 6 proc. rocznie i notowała ponadprzeciętne wpływy z podatków, nasze państwo zaciągało nowe długi. Gdyby polskie finanse publiczne były zdrowe, to w okresie ostatnich dwóch lat odnotowalibyśmy znaczną nadwyżkę wpływów nad wydatkami.

Wysokie wydatki finansów publicznych w Polsce to efekt wielu nieudanych prób budowania przez polityków dobrobytu za pieniądze podatników. Te próby były i będą skazane na niepowodzenie. Wielkie pakiety stymulacyjne stosowane ostatnio w krajach rozwiniętych nie przełamały recesji. Znacząco powiększyły za to dług publiczny, jaki będą musiały spłacać przyszłe pokolenia. Doświadczenia wskazują, że niskie wydatki publiczne sprzyjają rozwojowi, bo wówczas nie ma konieczności nakładania wysokich podatków. Tylko obniżanie wydatków publicznych otwiera przestrzeń do trwałej redukcji podatków. W efekcie następuje wzrost zatrudnienia, przyspieszenie rozwoju gospodarczego i wzrost wpływów do sektora finansów publicznych. Tą sprawdzoną drogą poszły w przeszłości np. Irlandia i Słowacja. Teraz czas na takie reformy w Polsce.

Aby Polska mogła być liderem wzrostu gospodarczego, trzeba zlikwidować bariery blokujące wzrost liczby pracujących. Mniejsze wydatki publiczne i w efekcie niższe podatki to klucz do trwałego zwiększenia zatrudnienia. Wysokie wydatki wynikają w największym stopniu ze zbyt hojnych i źle adresowanych świadczeń społecznych. Zniechęcają one do podejmowania pracy i w efekcie, konserwują bezrobocie oraz bierność zawodową. Aby je sfinansować, państwo nakłada na dochody z pracy wysokie podatki, które osłabiają bodźce do świadczenia legalnej pracy i jednocześnie zniechęcają pracodawców do tworzenia nowych miejsc pracy.

Najważniejsze wyzwanie dla układu parlamentarno-rządowego w najbliższych latach w zakresie redukcji wydatków stanowi obniżenie deficytów FUS i KRUS. W 2010 roku te dwa fundusze mają otrzymać dotacje z budżetu państwa w łącznej wysokości ponad 53 mld zł. To więcej niż wynosi cały deficyt budżetowy planowany na przyszły rok. Co piąty złoty, który trafi do budżetu, zostanie przeznaczony na pokrycie braków finansowych w tych funduszach. Naprawa finansów publicznych musi obejmować: (i) likwidację wczesnych emerytur branżowych dla górników, służb mundurowych, pracowników wymiaru sprawiedliwości, (ii) zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn do poziomu 65 lat, (iii) ograniczenie nadużyć w systemie rentowym oraz (iv) zwiększenie składek rolniczych do KRUS.

Niezależnie od obniżenia wydatków publicznych, dla szybkiego rozwoju gospodarczego Polski konieczne jest dokończenie prywatyzacji. Sprzedaż państwowych przedsiębiorstw prywatnym inwestorom stanowi jedyną szansę na uniknięcie sytuacji, w której w 2010 roku dług publiczny przekroczy poziom 55 proc. PKB. Gdyby do tego doszło, rząd jest zobowiązany do całkowitego zrównoważenia budżetu w 2012 roku, a to w praktyce wymagałoby nie tylko redukcji wydatków, ale także wzrostu podatków. Korzyści z prywatyzacji nie ograniczają się jednak do zmniejszenia potrzeb pożyczkowych państwa. Równie ważne jest to, że im więcej działa w Polsce prywatnych przedsiębiorstw, tym nasz kraj ma większe szanse na szybki rozwój. Prywatne firmy są, przeciętnie rzecz biorąc, lepiej zarządzane niż spółki należące do państwa. W efekcie prywatne podmioty osiągają lepsze wyniki gospodarcze i tworzą więcej dodatkowych miejsc pracy niż spółki skarbu państwa.

Niezwykle ważnym obszarem reform jest także zwiększanie zakresu wolności gospodarczej. Według ostatniego rankingu Doing Business Polska zajmuje odległe 72 miejsce na świecie pod względem łatwości prowadzenia biznesu. Jesteśmy światowym średniakiem niepotrafiącym przełamać biurokratycznego gorsetu, który armia urzędników nakłada każdemu przedsiębiorcy. Głęboka deregulacja gospodarki jest niezbędna, aby pobudzić w Polsce konkurencję rynkową. Duże podmioty zazwyczaj radzą sobie z biurokracją. Koszty nadmiernych regulacji nie stanowią dla nich tak dużego obciążenia, jak ma to miejsce w przypadku małych przedsiębiorstw. Ograniczony zakres wolności gospodarczej najbardziej szkodzi firmom, które dopiero budują swoją pozycję rynkową. Jeżeli Polska utrzyma dotychczasowy, rozbudowany zakres regulacji życia gospodarczego, poprawa koniunktury, którą powoli udaje się dostrzec, zostanie w większości zaprzepaszczona. Dynamiczne wyjście z kryzysu wymaga wyzwolenia przedsiębiorczości Polaków.

Wymienione reformy są kluczem do trwałego sukcesu gospodarczego Polski. Bez nich nie wykorzystamy szansy, jaką daje nam najbardziej łagodne w Europie odczuwanie skutków kryzysu. Jak dotąd szczęśliwie nie daliśmy zwieść się fałszywym receptom, które sugerowały, że najlepszą polityką gospodarczą w okresie spowolnienia gospodarczego jest zwiększenie wydatków publicznych. Teraz nie dajmy się uśpić sukcesem pozycji lidera wzrostu w Europie. Bez reformatorskiej determinacji Polska zostanie szybko zdeklasowana przez inne kraje, którym nie zabrakło wiedzy i odwagi w działaniu.

Globalizacja w kryzysie czy kryzys globalizacji? :)

Opinie

Jedni ekonomiści twierdzą, że to globalizacja i niekontrolowane przepływy kapitału spowodowały obecne załamanie finansowe. Drudzy uważają, że powrót do nacjonalizmów ekonomicznych jest właściwym rozwiązaniem i ograniczy oddziaływanie złych rozwiązań stosowanych w innych państwach. Jeszcze inni mówią, że kryzys to etap pozwalający zmieniać rynek i stosowane tu rozwiązania.

Komu ufać, komu nie? Co odrzucić, co przyjąć za swoje i z czym się utożsamiać? To trudna decyzja, zwłaszcza że w naturalny sposób nasza myśl podąża w kierunku rozwiązań opartych na interwencji państwa, do ręcznego stymulowania gospodarki, do zarządzania nią i sterowania bezpośrednio przez pompowanie pieniędzy, ich dodruk, szukania możliwości chronienia miejsc pracy i ograniczania konkurencji. Do takich rozwiązań przywykliśmy w gospodarce narodowej. Nie zastanawiając się nad tym, na ile koncepcje te mogą się sprawdzać w obecnych warunkach, szybko opowiadamy się za rozwiązaniami proponowanymi przez uznanych ekonomistów takich jak B. Bernanke (druga nominacja na szefa Rezerwy Federalnej, sierpień 2009), zwłaszcza że A. Greenspan (wieloletni przewodniczący Rezerwy Federalnej USA) uderzył się w piersi i powiedział, że popełnił błąd w swojej polityce monetarnej. Tym samym inne poglądy – J. Stiglitza (nagroda Nobla 2001) czy D. Rodrika mogą budzić sprzeciw.

Argumenty za i przeciw poszczególnym koncepcjom

Kryzys 2007+ okrzyknięto najgłębszym załamaniem od tego w latach 30. Jakie są jego źródła? Przyczyn kryzysu szuka się w załamaniu koniunktury w latach 2007/2008, do którego doszło w efekcie ekspansji kapitałowej prowadzącej do powstania „bańki” na rynku derywatywów, jej powiększenia się i pęknięcia, co dało załamanie. Najprościej można powiedzieć, że rynek nie był przygotowany do globalnego oszczędzania. A to można uznać za następstwo globalizacji i przyspieszenia przepływu kapitału między rynkami narodowymi czy kontynentami. Procesy te silnie odbiły się na gospodarkach państw wysoko rozwiniętych ze względu na ich rozwinięty system bankowy oraz instytucji finansowych. Naturalne było, że właśnie te instytucje, dysponując oszczędnościami, starały się je zainwestować tam, gdzie sygnalizowano im duże stopy zwrotu.

Oszczędności, które są przedmiotem inwestowania i generowania zysków, pochodzą od przedsiębiorstw i gospodarstw domowych jakiegoś kraju, podczas gdy są wykorzystywane w gospodarce światowej, a więc na ogół poza granicami gospodarki, w której były wygenerowane. Twierdzenie to nie oznacza, że państwa będą dążyć do zamknięcia granic dla przepływu kapitału. Wskazuje natomiast, że poszukiwane będą rozwiązania, które umożliwią bezpieczne inwestowanie oszczędności zagranicą, daleko od rynku, na którym zostały wygenerowane. O kierunku ruchu kapitału decyduje kilka czynników. Jedne gospodarki tworzą korzystne warunki dla inwestycji, inne nie. O atrakcyjności rynku dla inwestorów zagranicznych w przypadku kapitału krótkookresowego decydowały przewidywania dotyczące interwencji na rynku kapitałowym, w efekcie której przybliży się wartość kursu nominalnego do kursu realnego. Tak było w warunkach dość powszechnego stosowania sztywnych reżimów kursowych. Wystarczyła ograniczona wiedza nt. rynku finansowego i śledzenie zachowań kursów w gospodarkach pokonujących lukę rozwojową. Każda interwencja banku centralnego była źródłem sporych fortun, które zbijano przez szybkie przepływy tzw. kapitału spekulacyjnego. Takie działania doprowadziły do kryzysu finansowego 1996/7 w Azji, Rosji, krajach Ameryki Łacińskiej. Dzisiaj nie ma już sztywnych reżimów kursowych, a kursy płynne eliminują takie zagrożenie. Nie oznacza to, że pokonano wszystkie problemy. Jednym z nich jest „bańka” na rynku nieruchomości.

Zastanówmy się, co powoduje, że dany rynek staje się atrakcyjny dla napływu kapitału z zagranicy? Decydują o tym stopy zysku, stopa procentowa, tendencje aprecjacyjne waluty, wydajność pracy i jej dynamika, ryzyko inwestycyjne, przewidywalność dotycząca możliwości wycofania się z danego rynku, stałość przepisów, itp. Napływający kapitał może być dobrym źródłem dochodów zarówno dla inwestorów, jak i dla państwa przyjmującego te inwestycje. Gospodarka USA w latach 2007-2009 pokazała, że ocena ryzyka i rating rynków według przewidywanej przez wyspecjalizowane agencje zysków, nie jest prowadzony w oparciu o prawidłowe kryteria. Gospodarka zmienia się, a kryteria i mierniki ryzyka lub rentowności inwestycji na danym rynku nie nadążają za tym. Zarówno ratingi, jak i oceny ryzyka opierałyby się na tych samych pomiarach i wskaźnikach, gdyby nie kryzys. Udowodnił on, że konieczne są zmiany rozwiązań instytucjonalnych na rynkach kapitałowych, oraz że należy wprowadzić pewne zmiany do sposobu oceny ryzyka. Inaczej mówiąc, udowodniono, że wiedza w tym zakresie nie jest stała, że powinna być uzupełniana w miarę jak rynek kapitałowy poszerza się i ewoluuje.

To dodatkowo utrudnia ocenę zarówno ryzyka, jak i rentowności. Stare metody ocen okazały się zawodne, a nowych jeszcze nie wykształcono i nie przetestowano. Analitycy nie do końca orientują się, co powinni uwzględniać, jak interpretować poszczególne fakty, jeśli dotychczasowe ich interpretacje okazały się całkowicie zawodne. Naturalnym odruchem w takiej sytuacji jest powrót do sprawdzonych rozwiązań stosowanych w okresie największego współczesnego kryzysu, czyli lat 30. Nie jest to dobre rozwiązanie. Nie może ono być skuteczne, niesie ze sobą duże koszty, podnosi niepewność gospodarowania.

Pierwszy odruch w ratowaniu gospodarek oznaczał powrót do stymulowania wzrostu przez pompowanie w nie pieniędzy. Koncepcja ta nawiązuje do metod zalecanych przez J. M. Keynesa. Zwolennicy jego metod wychodzą z założenia, że skoro jego koncepcja sprawdziła się po drugiej wojnie światowej, to sprawdzi się również podczas obecnego załamania koniunktury. Pompowanie pieniędzy do gospodarek krajów rozwiniętych, po to, by generować w nich wzrost, ma swój koszt w postaci deficytów budżetowych. W USA deficyt w stosunku do PKB wynosi -13,7 proc., w Japonii -7,9 proc., w Wielkiej Brytanii -14,4 proc., a w obszarze euro -6,4 proc., na co składa się poziom deficytu w Austrii -5,2 proc., w Belgii -6,0 proc., we Francji -8,2 proc., w Niemczech -4,7 proc., w Grecji -6,8 proc., we Włoszech -5,4 proc., w Holandii -10,3 proc., a w Hiszpanii -10,3 proc. Rosnące deficyty niekoniecznie muszą oznaczać pompowanie pieniędzy do gospodarki, mogą być następstwem zmniejszonych dochodów do budżetu, wynikających ze spadku produkcji. Rosnące deficyty mogą być wykorzystane do restrukturyzacji budżetów, ograniczając sztywne i nieefektywne wydatki.

Metody zapobiegania załamaniu

J. M. Keynes dość powszechnie utożsamiany jest z koncepcją interwencjonizmu państwowego, który jest finansowany przez deficyt budżetowy. Jego koncepcjom przeciwstawia się koncepcje M. Friedmana. Przeprowadzając taki prosty podział na interwencjonistów i monetarystów, gubi się z pola widzenia fakt, że elementem wspólnym dla koncepcji J.M. Keynesa i M. Friedmana jest dbałość o stabilny kurs waluty. Każda interpretacja ekonomii oparta jest na uproszczeniach. Dlatego też Keynes przeciwstawiany jest Friedmanowi, a Friedman – Keynesowi. Tym samym krytyka Friedmana, samokrytyka A. Greenspana, deklaracje polityków dotyczące nasycania gospodarki kapitałem, są interpretowane jako odrzucenie koncepcji monetarnych i powrót do interwencjonizmu Keynesa. Czy taka interpretacja jest prawidłowa? Nie.

Nawet szczyt w Jackson Whole, w Stanie Wyoming w sierpniu 2009 wskazuje, że priorytetem polityki monetarnej dalej pozostaje cel inflacyjny. Szefowie banków centralnych w większości są przekonani, że stabilność cen mierzona indeksem wzrostu cen to wartość mierzalna i relatywnie łatwa do zdefiniowania. Inaczej jest ze stabilnością finansową. Jest to pojęcie nastręczające trudności przy próbach definiowania go, jak i trudne do zmierzenia. Nie ma również jasności, jakich narzędzi tu użyć, aby skutecznie działać na rzecz stabilizacji. W wielu gospodarkach planuje się sformułowanie ścisłych zasad dotyczących płynności i kapitału dla grupy firm zaliczanych do rdzenia danej gospodarki. Niemniej jednak, oprócz pewnych nowych rozwiązań, zastosowanie znajdą i te stare, takie jak wymóg określonego marginesu bezpieczeństwa czy określenie maksymalnego poziomu zadłużenia w stosunku do wartości firmy. Inni eksperci opowiadali się przeciwko wyborowi wiodących instytucji w gospodarce i skoncentrowaniu się banków centralnych na działaniach gwarantujących stabilność na głównych rynkach, w tym na rynkach monetarnych.

Co wynika z opinii wypowiedzianych podczas szczytu przedstawicieli banków centralnych? Pierwszym wnioskiem jest to, że trudność zdefiniowania stabilności monetarnej może prowadzić do pewnych mniej jawnych działań w przypadku każdego banku centralnego. Ponadto koncentracja na celu inflacyjnym może oznaczać zróżnicowane interpretacje tego faktu, a co za tym idzie – podejmowanie niewłaściwych działań. Wiadomo bowiem jest, że jedną z zasad stabilizowania rynku jest wprowadzenie wyższych opłat i rezerw bankowych. Użycie takich instrumentów zwiększa koszt pozyskiwania kapitału, a to może odbić się na całej gospodarce. Użycie stóp procentowych jako instrumentu prowadzącego do stabilizacji finansowej może oznaczać, że banki centralne kierujące się w swej polityce zdefiniowanym celem inflacyjnym mogą osiągać wyniki odbiegające daleko od przyjętych wstępnie celów w długich okresach czasu, o czym np. może decydować wzrost cen nieruchomości przy równoczesnej stabilizacji cen dóbr konsumpcyjnych.

Innym wyzwaniem jest niepewność wynikająca ze stosowania polityki monetarnej, w której stopa procentowa jest bardzo niska. Proponowano cel inflacyjny zastąpić celem cenowym, co oznaczałoby potrzebę powrotu do inflacji, aby następnie móc powrócić do wyznaczonego celu. Inni eksperci zaszokowani byli koncepcją stosowania celu cenowego. Obawiano się również, że każda próba zmiany polityki monetarnej może podważyć budowaną przez lata reputację banków centralnych.

Poszukiwania nowych rozwiązań trwają. Podczas nich odrzuca się wiele ostatnio stosowanych rozwiązań, ale wraca się do starszych metod, które też były z jakichś powodów odrzucone i zastąpione innymi, bardziej dopasowanymi do rzeczywistości. Interesujące jest to, że podczas tworzenia nowych koncepcji nie myśli się o ulepszeniu systemu stosowanego dotychczas, przez wyeliminowanie źródeł destabilizacji z lat 2007-2009. Inaczej mówiąc, nie szuka się rozwiązań udoskonalających, a myśli się o powrocie do rozwiązań, które były stosowane wcześniej, w warunkach gospodarek narodowych, a więc całkowicie odmiennych od dzisiejszego stanu gospodarki światowej, który charakteryzuje się otwartością, innymi strukturami i silnymi współzależnościami między gospodarkami, regionami i kontynentami.

Proponując powrót do wcześniej stosowanych rozwiązań, nie bierze się pod uwagę tego, że z jakichś powodów były one odrzucone, że coś decydowało o zastąpieniu ich przez inne. Tworzy się więc propozycje na chybił trafił, co wskazuje, że eksperci znają same rozwiązania, nie znając jednak kontekstu ich stosowania lub ich odrzucenia i zastąpienia innymi.

Sugerowane instrumenty, polityki, rozwiązania, wskazują bardziej na koncepcje sankcjonujące „nacjonalizmy gospodarcze”, a nie dalszą liberalizację. O takiej opinii decyduje np. to, że proponuje się powrót do rozwiązań takich jak złoty standard dla waluty, do zmniejszonej transparentności podejmowanych działań, czy sugeruje się potrzebę wprowadzenia jednej waluty rezerw. Część wymienionych pomysłów nie jest nowa, wiele z nich już było stosowanych w praktyce, ale się z nich wycofano. Inne nie zdały egzaminu podczas teoretycznego testowania ich użyteczności czy efektywności mierzonej przez zdolność rozwiązania istniejących problemów (stabilności, konkurencyjności, rozwoju, przyciągania BIZ, uniwersalności zastosowania czy możliwości zaakceptowania ich przez większość państw).

Takie oderwane od rzeczywistości sugestie wskazują na to, że ekonomiści szkolili się i specjalizowali w głąb swych specjalizacji. Nie uzupełniali zaś swojej wiedzy o informacje poszerzające jej horyzonty. Nadmierna specjalizacja oznacza, że czynnikiem hamującym dochodzenie do właściwych rozwiązań jest wiedza o dziedzinach na styku z własną dziedziną stanowiącą przedmiot specjalizacji, co staje się czynnikiem ograniczającym. Wiedza na tematy wykraczające poza specjalizację utrzymuje się w stanie nieuzupełnionym. Pozostaje na poziomie okresu, kiedy dany ekspert uczył się, przygotowując do swego zawodu. W praktyce oznacza to minimum 10-15 lat wstecz. Jeśli te lata przełożymy na zmiany, jakie zaszły w tym czasie w gospodarce światowej, szybko dojdziemy do wniosku, że o definiowaniu nowej polityki stabilizacyjnej powinien decydować zespół interdyscyplinarny, którego członkowie zdolni są słuchać jeden drugiego i wykorzystywać wzajemnie swą wiedzę. Skład zespołu powinien być zróżnicowany pod względem wieku, co wynika z wiedzy historycznej i tej najnowszej. Powinien również reprezentować różne specjalności społeczne i humanistyczne oraz składać się z przedstawicieli różnych państw (międzynarodowość) i reprezentować państwa znajdujące się na różnym poziomie rozwoju.

Nowe zjawiska

W gospodarce światowej obserwuje się wiele nowych zjawisk, które należy interpretować po nowemu, biorąc pod uwagę zmiany, jakie w gospodarce światowej zaszły i zachodzą. Te nowe zjawiska interpretowane po staremu są podstawą dla podejmowania nietrafnych decyzji w zakresie polityki gospodarczej. Poprawna interpretacja wymaga poszerzonej wiedzy na temat makroekonomii otwartej gospodarki, co obejmuje nie tylko formuły modelowe, ale przede wszystkim pewne opisy i analizy zachodzących tu zjawisk, które powinny być wsparte wiedzą na temat ewolucji międzynarodowych stosunków gospodarczych czy trafniej ? międzynarodowej ekonomii i finansów, a także dodatkowo wiedzą na temat teorii stosunków międzynarodowych. Braki w tym zakresie mogą spowodować dość duże wstrząsy w gospodarce, zwłaszcza w warunkach utechnicznienia instrumentarium pomiarowego i głębokiej wiedzy w skuteczność stosowania modeli. Tyle tła. Teraz kilka przykładów.

Co możemy nazwać nowym zjawiskiem, jak powinno ono być interpretowane i jak jest interpretowane w sposób wsteczny, a więc w dzisiejszych warunkach błędny?

Dezinflacja jest jednym z problemów, którymi się dzisiaj straszy, przypominając jej skutki w latach 30. Czy dzisiaj nam ona zagraża? Raczej nie. Miała fatalne skutki w warunkach, kiedy produkcja skoncentrowana była na rynkach wysoko rozwiniętych. Spadki cen wywołane dekoniunkturą oznaczały konieczność sprzedaży towarów przemysłowych poniżej ich kosztów wytwarzania, co przy dużych zapasach prowadziło do bankructwa. Dziś logistyka działa inaczej, a produkcja jest przeniesiona. Nie ma takiego zagrożenia. Produkuje się na rynkach, gdzie koszty wytwarzania są jeszcze relatywnie niskie, choć to się szybko zmienia. Oznacza to, że dezinflacja może być czynnikiem znoszącym negatywne skutki rosnących deficytów budżetowych. I czego tu się bać? Można nawet powiedzieć, że jest to rozwiązanie ograniczające presję na podnoszenie płac, które z kolei mogłoby wywołać presję na rekompensaty płacowe. Tym samym dezinflacji w nowych warunkach nie należy traktować jako zjawiska złego, jak większość ekonomistów stara się nam to przedstawić, ale pomocnego procesom przemian.

Strach przed szokiem asymetrycznym popytowym czy podażowym. Szok taki był bardzo niebezpieczny w warunkach istnienia sztywnych kursów, w każdej ich odmianie (od parytetu wyrażonego w złocie, czy w ogólne sztywnego kursu w każdej postaci, nawet kiedy stosowano w nim pełzający mechanizm urealniający). Płynny kurs eliminuje to zagrożenie. Jeśli ktoś w tym miejscu zapyta o sztywny kurs euro, to radzę się zastanowić, czy takie zjawisko istnieje, jeśli kurs ten może się wahać w ramach marginesu +15 proc. Razem daje to 30 proc., a więc dość duży margines płynności. Głębokie wahania kursów mają miejsce w gospodarkach, których rynki są bardzo płytkie i wrażliwe. Przykładowo – nasz rynek jest taki, ale przez dołączenie do jednolitego rynku wewnętrznego UE, zyskał on na stabilności, ponieważ rynek UE jest rynkiem relatywnie głębokim, rozwiniętym. Będąc jego częścią, w mniejszym stopniu odczuwamy wiele negatywnych impulsów. Drugim rozwiązaniem, które uodparnia na szok asymetryczny, jest wielkość rynków regionalnych, które wymagają o wiele większej siły rażenia takiego szoku, niż to było konieczne dla zdestabilizowania płytkiej gospodarki narodowej. Jeszcze mniejsza możliwość wystąpienia szoku wynika z uczestnictwa w UGiW. Ograniczona celowość stosowania szoku jest bardzo kosztowne i niesie ze sobą ryzyko wynikające ze współzależności istniejącego rynku kapitałowego. Zachwianie jednego z rynków walutowych wpływa na pozostałe. Oczywiście można wyobrazić sobie próbę zaatakowania jakiejś waluty. W okresie transformacji ataki były prowadzone na koronę czeską i forinta węgierskiego. Okazały się skuteczne. Nie było ataku na złotówkę, uniemożliwił to inteligentnie opracowany reżim kursowy, inny niż w obu wymienionych państwach regionu. Choć w 2008 r. zaatakowano złotego, to działanie to doprowadziło do obniżenia kursu. Nie przyniosło oczekiwanych efektów atakującym. Osłabienie złotego przyniosło bardzo potrzebne wobec światowej recesji ożywienie eksportu.

Deficyt na rachunku bieżącym. Ma on znaczenie tylko wtedy, kiedy deficyt ten rośnie i nie wykazuje tendencji malejącej w długim okresie czasu. Nie jest problemem deficyt, którego udział w PKB kraju kształtuje się w granicach +10 proc. Gorzej, jeśli ten poziom deficytu utrzymuje się w długim okresie czasu. Problem ten może się zmniejszyć, jeśli deficyty i nadwyżki będziemy kumulowali w ramach większego rynku, którego częściami składowymi będą rynki narodowe reprezentujące różne poziomy rozwoju. Do tego powoli się dąży. Świadczy o tym poziom liberalizacji uzyskany dotychczas w ramach rund liberalizacyjnych wymiany handlowej w ramach GATT i od 1995 r. w ramach WTO. Liberalizacja globalna, która przechodzi przez etapy poszerzania i pogłębiania, jest uzupełniana przez liberalizację regionalną, trans regionalną i bilateralną. Pewne posunięcia liberalizacyjne podejmowane są również na zasadach autonomicznych. Przez poszerzenie procesu liberalizacji rozumiem dołączenie do tego procesu nowych gospodarek wcześniej nim nieobjętych. Pod pojęciem pogłębienia rozumiem dwa działania. Z jednej strony jest to znoszenie barier w dziedzinach, w których ten proces został wcześniej rozpoczęty, jednak nie zniwelowano całkowicie ich działania. Z drugiej strony wchodzi się na nowe dziedziny liberalizacji, wcześniej nieobjęte tym procesem. Często podejmowane działania nie są utożsamiane z liberalizacją. Przykładem jest koordynacja fiskalna, wspólna waluta, koordynacja przepisów prawnych, instytucjonalnych, technologicznych, fitosanitarnych, itp.

Gwarantem bezpieczeństwa w tych nowych warunkach są współzależności wykreowane w okresie zarządzania światem w układzie dwubiegunowym.

Czy globalizacja będzie postępować, jeśli tak, to jak i kiedy?

Globalizacja będzie postępować. Decyduje o tym chociażby model samofinansowania rozwoju państw reprezentujących jego niższy poziom, oparty na przesunięciu produkcji na rynki pokonujące lukę rozwojową. Towarzyszy temu poprawa terms of trade, prowadząca do zamykania się ich nożyc, co jest skutkiem obniżania się cen dóbr przemysłowych i stopniowego podnoszenia się cen surowców i płodów rolnych.

Gdy tworzono zwarty rynek europejski w oparciu o Jednolity Akt Europejski w 1987 r., powszechna była opinia, że rozwiązanie to obejmie gospodarkę światową. Przypomnieć należy, że unia walutowa może powstać w gospodarkach, które tworzą unię gospodarczą, co oznacza zastosowanie w nich czterech swobód: liberalizacji przepływu towarów, kapitału, usług i siły roboczej.

Robert Mundell, ojciec euro (noblista z 1999 r.) jest zwolennikiem jednej waluty światowej. Obserwowany rozwój liberalizacji oraz problemów hamujących ten proces wskazują, że będzie to rozwiązanie docelowe, do którego się dąży. Koncepcja ta była sformułowana prawie 100 lat temu na spotkaniu ekonomistów w Paryżu. Wspólna waluta wymaga postępu w liberalizacji.

J. Stiglitz zapytany na spotkaniu w hotelu Sheraton w Warszawie (listopad 2008) o możliwość wprowadzenia jednej światowej waluty powiedział, że gospodarka światowa nie jest optymalnym obszarem walutowym. Dodał, iż należy raczej spodziewać się jednej waluty rezerw. Zapytany o to samo Jose Antonio Ocampo całkowicie zgodził się ze Stiglitzem.

Nauki społeczno-ekonomiczne mają to do siebie, że nie są do końca w stanie przewidzieć tego, co wydarzy się w przyszłości. W ich ramach można jedynie szkicować scenariusze i wskazywać, jakie mogą być drogi ich realizacji. Do jednej światowej waluty można dochodzić przez połączenie dwóch największych rynków: NAFTA i UE. Elementem wspólnym obu tych rynków jest rynek Meksyku (stowarzyszony z UE). Można do niego dochodzić przez wprowadzanie regionalnych unii walutowych i walut. Najbardziej zaawansowany w tym procesie jest rynek ASEAN. W listopadzie 2007 podjęto tu decyzję o utworzeniu jednolitego rynku wewnętrznego do 2020 r. Zaawansowana jest tu także współpraca walutowa. Działania integracyjne w ramach ASEAN obejmują również trzy relatywnie zaawansowane pod względem rozwoju rynki Azji (ChRL, Japonię i Koreę). Korea jest rynkiem, z którym podpisana została umowa o tworzeniu strefy wolnego handlu z USA. Był to ostatni krok liberalizacyjny w ramach tzw. szybkiej ścieżki liberalizacyjnej. W Afryce mamy również południowo-afrykańską unię walutową. Oba kontynenty amerykańskie negocjują strefę wolnego handlu FTAA. Miała ona powstać jeszcze w 2005 r. Plan ten jednak nie powiódł się. UE obok Meksyku, w tym regionie, tworzy strefę wolnego handlu z ugrupowaniem Mercosur. W obu przypadkach podpisano umowy stowarzyszenia. Powstałe struktury tworzą zbiory łączne, co gwarantuje, że regionalna polityka handlowa nie będzie instrumentem, który będzie użyty w zastępstwie polityk narodowych.

Innym, trzecim rozwiązaniem, jest stopniowe powiększanie dwóch istniejących już stref walutowych: dolarowej i euro. Wiele walut już dzisiaj jest z nimi powiązanych w sposób mniej lub bardziej sformalizowany, wprowadzając je do obiegu równoległego, zastępując własną walutę walutą zewnętrzną na zasadach jednostronnej decyzji ? czy wiązać kurs swojej waluty z kursem jednej z wymienionych .

Liberalizacja w handlu w warunkach zróżnicowania rozwojowego i niesymetrycznego zaopatrzenia w kapitał oraz technologie wyznacza dynamikę tego procesu.

W 1988 r. tygodnik „The Economist” przepowiadał, że w 2018 r. świat będzie posługiwał się jedną walutą. XXI wiek rozpoczął się z 159 walutami, którymi posługiwało się 189 państw. W 2009 r. liczba walut zmniejszyła się do 152. Jeśli takie tempo spadku liczby walut utrzyma się, to w 2067 r., a więc 200 lat po międzynarodowym spotkaniu ekonomistów w Paryżu, świat wprowadzi jedną walutę. Tak jak tam wtedy sugerowano.

Globalizacja będzie postępowała, trudno mówić o jej zahamowaniu. Zainteresowanie tym procesem rośnie i równocześnie jest wymuszane przez potrzebę rozwiązania problemów, jakie na tej drodze się pojawiają.

Światowy Kryzys w Rosji (Zachód powinien się tym zainteresować) :)

Rosja przechodzi obecnie głęboki kryzys gospodarczy. Międzynarodowy Fundusz Walutowy przewiduje, że PKB Rosji skurczy się o 6 % w 2009 r. Niektórzy Rosyjscy specjaliści obawiają się, że będzie nawet gorzej. Produkcja przemysłowa może spaść o 20 %, a w niektórych sektorach, jak inżynieryjny nawet o 50 %. Rosyjski Rubel stracił około jednej trzeciej swojej wartości w stosunku o Euro i jeszcze więcej wobec Dolara. Stopa inflacji wynosi 13-14 %. Również stopa bezrobocia rośnie w sposób dramatyczny, oficjalne dane które mówią o 8,5 % wydają się być znacznie zaniżone.

Dynamika spadku produkcji przemysłowej w Rosji w latach 2008-2009

Miesiące

Wskaźnik produkcji (Grudzień 2007 = 100 %)

Spadek produkcji w porównaniu do najwyższego jej wskaźnika w grudniu 2007 r, %

Sty-07

100,0

0,0

Sty-08

99,5

-0,5

Lut-08

98,2

-1,8

Mar-08

97,4

-2,6

Kw-08

97,6

-2,4

Maj-08

98,3

-1,7

Czer-08

98,7

-1,3

Jip-08

98,6

-1,4

Sier-08

97,7

-2,3

Wrze-08

95,3

-4,7

Paź-08

91,1

-8,9

List-08

85,8

-14,2

Gru-08

80,7

-19,3

Sty-09

77,3

-22,7

Lut-09

76,6

-23,4

Mar-09

78,9

-21,1

Źródło: Instytut Analiz Rynkowych w Rosji.

 

Rosja została dotknięta przez dwa poważne czynniki jednocześnie: spadek cen towarów i kurczenie się globalnego rynku kredytów, oba spowodowane przez kryzys finansowy. Rosyjska gospodarka w ogromnym stopniu jest uzależniona od eksportu towarów. Jednakże wpływy rosyjskiej gospodarki znacznie się zmniejszyły od początku 2008 r. Rosyjskie firmy i inwestorzy toną po uszy w długach, a co gorsza pożyczone pieniądze pochodzą w większości z banków zagranicznych . Dodatkowo umowy przewidują zazwyczaj krótki okres płatności. Spadek cen towarów łącznie z załamaniem runku kredytów spowodowały obecną recesję w Rosji.

Globalny kryzys finansowy i jego efekty w gospodarce nie są jedynymi czynnikami napędzającymi rosyjski kryzys. Produkcja przemysłowa zaczęła się kurczyć już w styczniu 2008 r. Po przejściowej poprawie w miesiącach Kwiecień – Czerwiec, przyszło ponowne pogorszenie i ta tendencja jest kontynuowana do dziś. W konsekwencji stało się oczywiste, że jedynym czynnikiem napędzającym wzrost gospodarczy były wysokie ceny towarów, które były najwyższe w połowie 2008 r. Zasoby kapitału, który mógłby pomóc w rozwiązaniu tej sytuacji są niewystarczające i skoncentrowane głównie w przemyśle naftowym oraz gazowym. Rosyjski system bankowy jest ciągle bardzo słaby i nieefektywny. Zachodnie banki koncentrują się więc na projektach budowlanych oraz na przemyśle naftowym i gazowym, gdyż rynek ten wydaje się skutecznie opierać kryzysowi. Polityka rosyjskiego rządu zmierzająca do dywersyfikacji jak na razie nie zadziałała. To są dodatkowe czynniki wpływające na rosyjski kryzys.

Międzynarodowe Zasoby Federacji Rosyjskiej, 2008-2009

(w miliardach dolarów USA)

Wartości miesięczne na początku okresu rozliczeniowego

Rezerwy oficjalne

 

01.01.2008

479

 

01.02.2008

488

 

01.03.2008

495

 

01.04.2008

513

 

01.05.2008

532

 

01.06.2008

546

 

01.07.2008

569

 

01.08.2008

597

 

01.09.2008

582

 

01.10.2008

557

 

01.11.2008

485

 

01.12.2008

456

 

01.01.2009

427

 

01.02.2009

387

 

01.03.2009

384

 

01.04.2009

384

 

01.05.2009

384

 

01.06.2009

404

 

Źródło:Rosyjski  Bank Centralny

 

Rosyjski rząd w końcu zdecydował się wstrzymać długookresową politykę makroekonomicznej stabilizacji i podjął kroki w celu obrony rubla. Polityka Rosyjskiego Banku Centralnego – tzw. „kontrolowanej dewaluacji” okazała się bardzo kosztowna. Rosyjskie rezerwy federalne są obecnie o około 200 miliardów dolarów (o jedną trzecią) niższe niż na początku kryzysu. Fundusz stabilizacyjny zasilony środkami pieniężnymi pochodzącymi z przemysłu naftowego i gazowego jest obecnie szeroko wykorzystywany na inwestycje i cele socjalne. Według rosyjskich ekspertów fundusz ten przy obecnych warunkach przetrwa do końca 2009 r. Rosyjski rząd jak na razie nie dał rady zatrzymać inflacji, która wynosi około 13-14 % i wydaje się zwiększać. Należy jednak zauważyć, że przy ostrożnej i racjonalnej polityce finansowej rosyjskie władze ciągle mają duże pole manewru, zwłaszcza w porównaniu do innych państw Europy Wschodniej, które takich możliwości nie mają.

Najbardziej charakterystycznym symbolem kryzysu w Moskwie jest niemal całkowite wstrzymanie wszystkich większych projektów budowlanych z powodu braku kapitału. Jednakże dużo większe zagrożenie stwarza dramatyczny
wzrost bezrobocia, którego rozmiary są dużo bardziej wyraźne na rosyjskiej prowincji niż w samej Moskwie. W stolicy pracę tracą przede wszystkim imigranci. W wielu mniejszych miejskich ośrodkach przemysłowych, tych z przemysłową monokulturą, bankructwo jednego dużego przedsiębiorstwa wywołuje lawinę i gwałtowną falę bezrobocia w całej społeczności. Z dnia na dzień znacząca część populacji (nawet połowa) może stracić zatrudnienie. Skutkuje to pojawieniem się wielu antyrządowych protestów i spadkiem poparcia dla jego polityki. Jednakże, jak dotąd rządowi udało się w jakiś sposób sfinansować wiele celów socjalnych i pomóc obywatelom dotkniętym kryzysem.

Tylko znaczne powstrzymanie wzrostu cen produktów może szybko pomóc odbudować się rosyjskiej gospodarce. W przeciwnym razie społeczne napięcie będzie wzrastać. Na dłuższą metę tylko szeroka dywersyfikacja gospodarki, prowadzonej przez prywatnych inwestorów, może uczynić Rosję mniej podatną na kryzysy gospodarcze.

Sascha Tamm – dyrektor biura Fundacji im. F. Naumanna w Moskwie.

Przetłumaczył: Tomasz Krzyżanowski

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję