Wyzwania stojące przed szkolnictwem wyższym w Polsce. Uniwersytet czy Wyższa Szkoła Zawodowa? :)

„Podstawowym obowiązkiem uniwersytetu jest niepodporządkownie się, dawanie studentom tego, czego potrzebują, a nie tego, czego pragną, i to w taki sposób, aby to, czego pragną, stało się tym, czego potrzebują, a to, co wybierają, było godne wyboru”

Alasdair Macintyre

Żyjemy w świecie, który stawia przed jednostką coraz większe wymagania. Jak słusznie określił to A. Toffler: „najważniejszym zjawiskiem gospodarczym, którego jesteśmy świadkami, jest powstanie nowego systemu wytwarzania bogactwa, którego podstawą nie jest siła mięśni, ale siłą umysłu” (Zmiana Władzy, 2003). Tomasz Gmerek, autor wielu publikacji z zakresu edukacji i stratyfikacji społecznej, zauważa analizując teorię ludzkiego kapitału, że „edukacja wyższa reprezentuje najważniejszą formę inwestycji w ludzki kapitał” (T. Gmerek, Młodzież i dyplom akademicki. Społeczne konstrukcje sukcesu życiowego, 2003). Współczesne społeczeństwa charakteryzuje nieograniczona wiara w edukację, jako czynnika warunkującego rozwój indywidualny, gospodarczy oraz postęp cywilizacyjny. W edukacji dostrzega się panaceum na istniejące od zawsze nierówności społeczne. Od członków społeczeństwa oczekuje się, iż będą kultywować wiarę w potęgę kształcenia oraz, że staną się oni jego beneficjentami. Coraz więcej osób legitymuje się dyplomem ukończenia uczelni wyższej. Drzwi uniwersytetu (i innych uczelni wyższych) otworzyły się na każdą utalentowaną i umotywowaną jednostkę. U źródeł tego zjawiska leży idea społeczeństwa merytokratycznego, która zakłada, że sukces życiowy jednostek zależy od ich osiągnięć a nie od pochodzenia społecznego. W konsekwencji nastąpiło zjawisko ekspansji szkolnictwa wyższego. Uniwersytet, który zajmował zawsze najwyższe miejsce w hierarchii kształcenia, nie jest już „wieżą z kości słoniowej”, dostępną jedynie dla wąskiej grupy osób „dobrze urodzonych”. Uniwersytet przestał być także miejscem, w którym odkrywa się wyłącznie prawdę o świecie, zaczął on także „wytwarzać” jednostki, które w przyszłości przyczynią się do rozwoju gospodarczego.

Wyzwania stojące przed współczesnym uniwersytetem

W literaturze przedmiotu wyróżnia się między innymi, następujące wyzwania stojące przed współczesnym uniwersytetem: zachowanie tożsamości uniwersytetu i wierności wobec jego naczelnej misji; specjalizacja kształcenia; stawianie oporu przed przekształceniem uniwersytetu w wyższą szkołę zawodową; zachowaniem relacji mistrz-uczeń; zachowanie autonomii; radzenie sobie z procesami globalizacyjnymi; wprowadzanie nowoczesnych technologii. W niniejszym artykule chciałabym się skupić na aspekcie kształcenia ogólnego na współczesnych uniwersytetach versus kształcenie zawodowe. Sądzę, że warto przybliżyć szanownym czytelnikom „Liberte!” ideę uniwersytetu zaproponowaną przez Wilhelma von Humboldta oraz przedstawić niemiecką egzemplifikację kształcenia zawodowego i uniwersyteckiego. Starając się sprostać realizacji tematu niniejszego artykułu, omówię również kondycję polskiego szkolnictwa wyższego w aspekcie kształcenia zawodowego.

Idea Humboldta: śmierć czy zmartwychwstanie?

Niemiecki typ uniwersytetu rozwinął się dzięki koncepcji opracowanej przez Wilhelma von Humboldta, który to w 1810 roku powołał do życia Uniwersytet w Berlinie (noszący obecnie jego imię). Idea ta zakładała między innymi poszukiwanie prawdy, wytwarzanie wiedzy, kształcenie ludzi światłych i mądrych w procesie rozwiązywania problemów, oraz dawała wolność w wyborze obszarów badawczych. Humboldt był przeciwnikiem „rozczłonkowania” dyscyplin akademickich w obrębie różnych szkół. Innymi słowy, pragnął on pozostać wierny średniowiecznej idei studium generale. Celem nauki jest odkrywanie prawdy, a zadaniem uniwersytetu prowadzenie badań naukowych i kształcenie studentów w toku wdrażania ich do badań („jedność badań i kształcenia”). Twórcy założeń uniwersytetu niemieckiego twierdzili bowiem, iż badania naukowe są integralną częścią obowiązków profesorów wykładających na uniwersytecie. Poza tym, oczekiwano także od studentów prowadzenia badań naukowych. Sądzono bowiem, iż najlepszym sposobem nauczania jest właśnie prowadzenie badań (R. M. O. Pritchard, The end of elitism? The democratization of the West German university system, 1990). Zasada „jedności profesorów i studentów”, na której również opierała się humboldtowska idea uniwersytetu głosiła, iż profesorowie nie mają monopolu na prawdę i wiedzę, gdyż nie jest ona produktem, a raczej procesem. W praktyce oznaczało to, iż student przystępował do egzaminów nie wtedy, kiedy musiał, ale wtedy, kiedy był gotowy (Pritchard, 1990). Poza filozoficznymi przesłankami, które ukształtowały założenie jedności badań i kształcenia, ważnym aspektem kształtującym to podejście były środki finansowe. Liberalne podejście, jakie reprezentował Humboldt kładące nacisk na wolność akademicką, określało nowe ramy współpracy z państwem. Zakładano, iż państwo, które formułuje prawo, winno strzec wolności akademickiej (Pritchard, 1990).

W toczącej się w debacie na temat szkolnictwa wyższego można usłyszeć głosy, iż współczesny uniwersytet „zatracił własną tożsamość”, „legł w ruinach” (zob. B. Readings, University in ruins, 1997), niektórzy badacze wysuwają nawet tezę o śmierci uniwersytetu. Roland Barnett, wybitny teoretyk brytyjski, badacz szkolnictwa wyższego stwierdził, że „Zachodni uniwersytet zmierza ku końcowi, ale nowy może powstać” (R. Barnett, Realizing the university in an age of supercomplexity, 2000). Przyrównuje on zmierzch uniwersytetów do śmierci i zmartwychwstania. Zmartwychwstanie jest możliwe tylko poprzez śmierć, a zatem śmierć jest pożądana. Stary uniwersytet będzie żył w nowym i nadal będziemy mieli prawo nazywać go uniwersytetem.

W tej samej debacie możemy usłyszeć również głosy zwolenników klasycznego uniwersytetu, który został zbudowany w oparciu o ideę Humboldta, jednakże wielu z nich zauważa, że idea ta nie znajduje miejsca na współczesnym uniwersytecie. Tak oto bowiem Bill Readings zauważa, że niemożliwym jest powrót do idei Humboldta, bowiem współczesny uniwersytet „mówi” wieloma głosami. Idea Humbodlta nie będzie już „żywa” w swym pierwotnym kształcie na współczesnym uniwersytecie. Zwolennicy podejścia postmodernistycznego twierdzą z kolei, iż niepotrzebne jest poszukiwanie „nowej” idei uniwersytetu.

W poszukiwaniu ideału człowieka wykształconego a może „mądro-głupiego”?

Literatura przedmiotu określa osobę wykształconą, jako tę, która „troszczy się”. Troszczy się o to, aby uczyć się więcej niż jest to konieczne, aby radzić sobie w życiu. Jest zainteresowana uczeniem się rzeczy, które w danym momencie nie mają praktycznego zastosowania. Z kolei osoba wykwalifikowana w przeciwieństwie do osoby wykształconej, posiada wiedzę, która jest jej potrzebna w jakimś konkretnym celu. Taka osoba może być kompetentnym nauczycielem, lekarzem, prawnikiem, ale na tym jej wiedza się kończy. Osoby jedynie wykwalifikowane
nie dostrzegają relacji między ich pracą a szerszym społeczeństwem. Nie dostrzegają tego związku, gdyż „nie są tym zainteresowani, nie wykazują troski” (zob. A.F. Jacobson, Well trained or well educated. The creative role, 1968). Wydaje się również, że coraz częściej na ideał człowieka wykształconego wpływają siły rynkowe. Zbyszko Melosik, powołując się na R. H. Brown’a i R. Clignet’a, wskazuje, że „na współczesnych uniwersytetach mamy do czynienia ze <> – na usługi rządów i korporacji” (Z. Melosik Uniwersytet i społeczeństwo. Dyskursy wolności, wiedzy i władzy, 2002).

A. Szostek, słusznie zauważa, że „uniwersytet, (jak każda inna wyższa uczelnia) powinien przygotowywać specjalistów zdolnych do realizowania wysokich zawodowych aspiracji. Rzecz w tym jednak, że zbyt wąsko pojęte kształcenie, nie tylko zubaża intelektualnie (i – szerzej – duchowo) przyszłego absolwenta, ale też kiepsko przygotowuje go do pracy zawodowej” (A. Szostek, Problem sylwetki absolwenta uniwersytetu, zwłaszcza katolickiego, „Znak”, 2005)

J. Ortega y Gasset stwierdził, w ubiegłym stuleciu, że współczesny człowiek nauki, stał się prototypem człowieka masowego, a zatem w ujęciu tegoż autora, „człowieka prymitywnego, współczesnego barbarzyńcę”. Stało się tak, ponieważ dziewiętnastowieczny naukowiec zna tylko „jedną dziedzinę nauki, a naprawdę dobrze tylko drobny jej wycinek, będący przedmiotem jego własnej działalności badawczej”. Specjalista dla Gasset’a nie jest ani mądry ani głupi, jest po prostu ignorantem, „jeśli chodzi o wszystko, co nie dotyczy jego specjalności”. Nie jest jednak głupcem, gdyż jest „człowiekiem nauki”, a mianowicie zna jedynie pewien wycinek rzeczywistości, w której się specjalizuje. Specjalista, zatem, współczesny człowiek nauki jest nazywany przez omawianego autora „mądro – głupi” (J. Ortega Gasset, Bunt mas, 2002).

Fachhochshule oraz uniwersytety w Niemczech – doskonałe współistnienie?

W Republice Federalnej Niemiec mamy do czynienia, podobnie jak w innych krajach, z system uniwersyteckim i nieuniwersyteckim. W pierwszym przypadku, zgodnie z ideą nowożytnego uniwersytetu, kładzie się nacisk na swobodę studiowania, a od samych studentów oczekuje się: niezależności, krytycznego myślenia, oraz wdraża się ich do badań naukowych. Z kolei w wyższych szkołach zawodowych (Fachhochshule, FH) większość kursów jest obowiązkowa, liczba uczestników kursów jest limitowana, a postępy w nauce sprawdza się na bieżąco. Dlatego też, jak podaje Renata Nowakowska-Siuta, wyższe szkoły zawodowe przypominają kształcenie w systemie szkolnym (R.Nowakowska-Siuta, Uniwersytet w systemie szkolnictwa wyższego Niemiec na europejskim tle porównawczym, 2005). Przywołana autorka zauważa, iż „obciążenie studenta liczbą kursów w wyższych szkołach zawodowych jest półtora raza wyższe w stosunku do uniwersytetu” (Nowakowska – Siuta, 2005). Dyplom uzyskany w wyższej szkole zawodowej stanowi odpowiednik angielskiego tytuły Bachelor. Warunkiem przyjęcia do wyższej szkoły zawodowej jest posiadanie świadectwa maturalnego szkoły zawodowej (Fachhochschuleriefe) lub gimnazjum (Abitur). W przypadku uniwersytetów uznawana jest jedynie matura uzyskana po trzynastoletnim gimnazjum (Rzeszotnik, 2003). Według badań przeprowadzonych w Niemczech, jak podaje R. Nowakowska-Siuta, „bez mała połowa studentów przyjmowanych do uczelni zawodowych posiada maturę uniwersytecką” (Nowakowska-Siuta, 2005). Istnieje możliwość przeniesienia się z uczelni zawodowej na uniwersytet. Władze odpowiedniego wydziału uniwersytetu podejmują decyzję dotyczącą tego od jakiego etapu student może kontynuować naukę w systemie uniwersyteckim oraz jakie ewentualne braki programowe musi uzupełnić (Nowakowska -Siuta, 2005). Niemiecki system oświatowy stara się zarówno uchronić uczelnie zawodowe przed kształceniem akademickim, ale również chroni uniwersytet przed „uzawodowieniem”. Sądzę, iż mimo wielu głosów krytycznych wobec systemu szkolnictwa w Niemczech, współistnienie uniwersytetów i wyższych szkół zawodowych chroni tożsamość jednych i drugich.

Szkolnictwo zawodowe w Polsce – zaniedbany obszar?

Specjalizacja kształcenia jest wynikiem szybkiego tempa rozwoju nowoczesnych technologii. W konsekwencji, jak zauważa Zbyszko Melosik, „następuje gwałtowny rozwój niektórych dyscyplin, inne z kolei zamierają”. Specjalizacja kształcenia oraz fragmentaryzacja wiedzy mogą przyczynić się do utożsamiania uniwersytetu z wyższą szkołą zawodową. W tym kontekście, ważnym wydaje się, aby uniwersytet pozostał wierny kształceniu akademickiemu a nie zawodowemu. Oczekiwania rynku, jak i samych studentów, wymagają od programów uniwersyteckich, iż „wyposażą” one absolwentów w kluczowe umiejętności potrzebne na współczesnym rynku pracy. Osoby, które wchodzą na rynek pracy, bez kredencjałów akademickich, wydają się być – używając słów D. Bills’a – „nieuzbrojone”.

Ostatnie raporty Programów Narodów Zjednoczonych (UNDP) oraz Organizacji Współpracy i Rozwoju Gospodarczego (OECD) wskazują, że polskie szkoły nie przygotowują do pracy. Autorzy raportów wskazują również na słabo rozwinięty system kształcenia zawodowego. W ustawie o szkolnictwie wyższym znajduje się zapis dotyczący podziału szkół wyższych na uczelnie akademickie i zawodowe (Malec, 2006, zob. www.krzasp.pl). Przyjęty podział nie dotyczy jednak rodzaju prowadzonych studiów; rozróżnienie następuje na podstawie możliwości nadawania stopnia naukowego doktora. Wyższe szkoły zawodowe w Niemczech również nie mają prawa nadawania tego stopnia, tam jednak różnice są wyraźniejsze. A zatem według polskiego prawa kryterium rozróżniającym wyższą szkołę zawodową od szkoły akademickiej jest możliwość nadawania stopnia doktora przez ten drugi typ uczelni. O ile w Niemczech czy nawet w Wielkiej Brytanii istnieje wyraźny podział na sektor kształcenia zawodowego i akademickiego, tak w Polsce trudno dostrzec wyraźną granicę. Po przemianach jakie nastąpiły w naszym kraju po 1989 roku, jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać nowe instytucje kształcenia akademickiego, przeważanie mające charakter niepubliczny. I nie ma w tym nic dziwnego. Skoro rynek kapitalistyczny wymaga dobrze wykształconego „kapitału ludzkiego”, musiały powstać instytucje, które będą kształcić na poziomie wyższym. Pozostaje jednak otwarte pytanie, czy na najwyższym? Inflacja dyplomów jest zjawiskiem ogólnoświatowym, natomiast w Polsce może wkrótce przybrać postać hiperinflacji. Według raportu UNDP „szkoły w Polsce uczą dużo, ale kiepsko, nie przygotowują do życia zawodowego i za wolno reagują na potrzeby rynku” (Raport UNDP, 2007, Rzeczpospolita, 2007). Szkoły wyższe starają się kształcić wyłącznie teoretycznie. Brakuje powiązań między nimi a światem biznesu, w którym to studenci mogliby przygotowywać się do przyszłego zawodu. Jeśli jednak szkoły wyższe zaczną przygotowywać do przyszłego zawodu, utracą swój charakter akademicki. Staną się wyższymi szkołami zawodowymi. I zdaje się, że jest to właściwy kierunek zmian. Potrzebne są zarówno szkoły wyższe, które przygotują do zawodu, jak i te o charakterze czysto akademickim Bowiem, powiedzmy sobie szczerze, na większości uczelni o charakterze akademickim, studenci nie uczą się ani krytycznego myślenia, ani nie są wdrażani do badań naukowych. Idea Humboldta na wielu z nich jest nieobecna ..
Studentów uczy się natomiast odtwarzania wiedzy, która zostaje im dana w „pigułce”. Jednocześnie uczelnie pragnąc zachować charakter akademicki, nie przygotowują również do przyszłej pracy zawodowej. Wydaje się, iż istnieje brak alternatywy dla studentów, bowiem idą na wyższe uczelnie, nie tylko po to ażeby poszerzyć wiedzę i nabyć nowe umiejętności (w co bardzo wierzę), ale by uzyskać efekt końcowy, jakim jest dyplom. Dlatego też uważam, iż polityka edukacyjna naszego kraju powinna zacząć zmierzać w kierunku wyraźnego podziału między kształceniem zawodowym a akademickim na poziomie wyższym. Wówczas osoby, które pragną w szybkim czasie zdobyć zawód i kluczowe umiejętności oraz dyplom uczelni wyższej, wybierałaby wyższe szkoły zawodowe. Z kolei osoby, które pragną przygotować się do przyszłej pracy naukowej, oraz poznać prawdę zarówno o „życiu jak i wszechświecie”, mogłyby wybrać kształcenie akademickie. Uważam, iż zwłaszcza uniwersytety powinny zachować wierność kształceniu teoretyczno-analitycznemu. Wyraźne rozróżnienie sektora zawodowego od akademickiego obniżyłoby zjawisko inflacji czy nawet hiperinflacji dyplomów.

Czy potrzebujemy mądrych ludzi? O potrzebie wykształcenia ogólnego oraz o konieczności znalezienia równowagi między kształceniem zawodowym a specjalistycznym. ,/h2>

Odwiecznym zadaniem uniwersytetu jest kształcenie ludzi światłych i mądrych, a także poszukiwanie prawdy naukowej. W opinii J. Goćkowskiego uniwersytet spełnia właściwie swoje zadania, gdy uczy studentów: „odpowiedzialności za słowo przyjmowane i wypowiadane; identyfikowania i definiowania oraz analizowania i interpretowania problemów poznawczych typu teoretycznego i technicznego; strategii i taktyki rozwiązywania owych problemów; pojmowania i traktowania nauki jako idiomatycznej <> (.); posługiwania się metodami, procedurami i technikami uwzględniającymi relacje między sytuacjami (.)” (J. Goćkowski, Uniwersytet i tradycja w nauce, 1999). Powstaje zatem pytanie, czy w kontekście specjalizacji kształcenia i umasowienia szkolnictwa wyższego, uniwersytet jest w stanie realizować powyższy postulat, zaproponowany przez J. Goćkowskiego?

Można zaobserwować, że coraz więcej uczelni wyższych przyjmuje nazwę uniwersytet. Odwołując się ponownie do idei Humboldta jest on miejscem, w którym wszystkie gałęzie wiedzy uzupełniają się nawzajem, jednakże można odnieść wrażenie, że na tych „nowych” uniwersytetach następuje deprecjacja nauk humanistycznych. Zjawisko to występuje zwłaszcza na tych uczelniach, które przygotowują do przyszłego zawodu (np. kierunki medyczne, typu pielęgniarstwo, fizjoterapia, ratownictwo medyczne). Nie bez przyczyny piszę o deprecjacji nauk humanistycznych na kierunkach o charakterze zawodowym. Otóż prowadzę zajęcia z dydaktyki na Uniwersytecie Medycznym, w ramach których odbywam dyskusje ze studentami na temat wyzwań stojących przed współczesnym szkolnictwem wyższym, podejmujemy również kwestię „uzawodowienia” uniwersytetu. Oczekiwania studentów doskonale wpisują się w model specjalisty-pragmatyka. Potwierdzają oni jednocześnie spostrzeżenia Zbyszko Melosika, bowiem są bardziej zorientowani, jak to ujmują, na „wiedzę praktyczną”, umiejętności, które w przyszłości pozwolą im odnaleźć się na rynku pracy. Z moich obserwacji wynika, że przedmioty humanistyczne, takie, jak socjologia, filozofia, pedagogika traktują jedynie, jako dodatek, śmiem wręcz twierdzić, że dla wielu z nich są one zbyteczne. Nie dlatego, że nie są nimi zainteresowani, ale dlatego, iż nie postrzegają ich jako „przydatne”. Spodziewają się, że kształcenia uniwersyteckie, da im przygotowanie do zawodu. A zatem często postrzegają oni uniwersytet, jako wyższą szkołę zawodową. Jest też druga strona medalu, otóż podczas moich dyskusji ze studentami, pojawia się u nich tęsknota za możliwością odkrywania ów prawdy o świecie czy nawet o wszechświecie, wyrażająca się studiowaniem dzieł humanistycznych, pisaniem prac naukowych (nie tylko w postaci pracy licencjackiej czy magisterskiej), braniem udziału w dyskusjach. Jednak na przeszkodzie stoi, jak mniemam, ów zjawisko umasowienia instytucji kształcenia wyższego, które w konsekwencji doprowadziło do zaniku relacji uczeń-mistrz. Są to moje osobiste spostrzeżenia, odnoszące się do jednego wycinka rzeczywistości, jednakże mogę przypuszczać, że na wielu uczelniach w Polsce można odnaleźć studentów, którzy mają podobne zdanie.

Niewiele również godzin poświęconych jest na tych uczelniach kształceniu humanistycznemu. Na większości kierunkach owszem jest filozofia, ale przeważnie w wymiarze 15-30 godzin. Bardzo często są one w formie wykładów, które jak powszechnie wiadomo są nieobowiązkowe. Punkt ciężkości przeniósł się wyraźnie z kształcenia ogólnego na rzecz kształcenia specjalistycznego. Nie chcę również lamentować, że mamy do czynienia z kryzysem nauk humanistycznych na uniwersytecie, gdyż to nauki przyrodnicze pojawiły się przed humanistycznymi. Pojawienie się nauk humanistycznych z kolei, było odpowiedzią na ekspansję eksperymentalnych nauk przyrodniczych. Odo Marquard twierdzi, że „im bardziej modernizuje się nowoczesny świat, tym bardziej nieodzowne stają się nauki humanistyczne”. Parafrazując jego tezę, można stwierdzić zatem, że w związku z narastającą specjalizacją, wydaje się, że nauki humanistyczne są nieodzownym elementem kształcenia uniwersyteckiego. Marqaurd twierdzi, że „ludzie bowiem-to ich historie. Historie zaś trzeba opowiadać. Czynią to nauki humanistyczne; opowiadając kompensują szkody wyrządzane przez modernizację; im większy zaś obszar podlega urzeczowieniu, tym więcej – dla kompensacji – trzeba opowiadać; w przeciwnym razie ludzie będą umierać na atrofię narracji” Nauki humanistyczne dają możliwość wieloznaczność; krytyki, interpretacji, eliminują jednoznaczność: jedną prawdę, historię i wykładnię. Marquard zauważa, że „ludzie potrzebują wielu historii, aby być indywiduami”. Dlatego stoję na stanowisku, że kształcenie uniwersyteckie, które przybrało w ostatnich latach charakter specjalistyczny, potrzebuje kształcenia z zakresu nauk humanistycznych. Absolwenci kierunków o charakterze zawodowym to nie tylko specjaliści, ale przede wszystkim ludzie uniwersytetu. Ludzie, którzy są nie tylko wykwalifikowani, ale i wykształceni, których nie interesuje jedynie drobny wycinek ich specjalizacji, albowiem jak zauważa A. Szostek: „być może najważniejsze jest przekonanie pracodawców, że cenniejszym pracownikiem będzie dla nich inteligentny i kreatywny młody człowiek o szerokich horyzontach umysłowych i dojrzałym światopoglądzie niż przygotowany do sprawnej pracy w wąskiej specjalności fachowiec”.

Osobiście stoję na stanowisku, że uniwersytet nie powinien przygotowywać jedynie do przyszłego zawodu, nie powinien kosztem kształcenia ogólnego, kształcić specjalistycznie. Zadaniem uniwersytetu powinno być kształcenie ludzi mądrych, troszczących się, potrafiących krytycznie myśleć, dostrzegać wieloaspektowość problemów, stawiać pytania i szukać na nie odpowiedzi. Wykształcenie uniwersyteckie daje możliwość postrzegania świata w różnych kontekstach, człowiek wykształcony potrafi wyciągać wnioski, analizować skomplikowane sytuacje, jest mniej podatny na manipulowanie czy stereotypowe postrzeganie rzeczywistości. Człowiek uniwersytetu nie będzie widzieć w sposób jednoznaczny zastanej rzeczywistości, nie będzie przyjmował jednej prawdy, jednej historii, ale będzie dostrzegał wieloznaczność. Te cechy będą go odróżniać od specjalisty, fachowca.

Uniwersytet, świątynia wiedzy – z prof. Alojzym Z. Nowakiem, rektorem Uniwersytetu Warszawskiego rozmawia Maciej Chmielewski :)

Maciej Chmielewski: Panie Profesorze, w jaką wizję uniwersytetu pan wierzy? Niezależność uczelni wyższych gwarantuje nam Konstytucja, potrzebę wolności i niezależności ośrodków akademickich dało się w ostatnich latach odczuć. Mam jednak wrażenie, że koncept uniwersytetu jako wspólnoty wykładowców i studentów się rozmywa. W rozmowach słyszę, że z jednej strony wykładowcy nie traktują studentów po partnersku, z drugiej strony podejście studentów wobec uczelni jest coraz bardziej klienckie. Czy ta idea się po prostu nie przeterminowała?

Alojzy Z. Nowak: Mój ideał uniwersytetu, także Uniwersytetu Warszawskiego funkcjonuje wokół dwóch kanonów: po pierwsze, kształcenie akademickie i badania naukowe powinny się łączyć; po drugie, wolność intelektualna i swoboda w badaniach oraz nauczaniu muszą być gwarantowane przez autonomię uniwersytetu. Uniwersytet Warszawski powinien być instytucją wzorcotwórczą i miejscem poszukiwania prawdy. Te zasadnicze kanony od czasu Uniwersytetów Humbolta nie wymagają przedefiniowania. Ważna i wciąż aktualna jest też misja uniwersytetu wobec swojego otoczenia. Badania, rozwój niezależnych dyscyplin z własnymi standardami i priorytetami powinny być w możliwie największym stopniu istotne z ekonomicznego oraz społecznego punktu widzenia. Takie właśnie podejście powinno przyczyniać się do zachowania uniwersytetu jako wspólnoty wykładowców i studentów. Przecież to jedno z pierwszych miejsc, gdzie młodzi ludzie uczą się wolności i odpowiedzialności, a my dajmy im ku temu platformę. 

Nowa, uchwalona w tej kadencji strategia UW na lata 2023 – 2032 tworzona była na zasadach partycypacyjnych – w jej tworzeniu brali udział na równych prawach pracownicy naukowi i administracyjni oraz także właśnie studenci i doktoranci. Widzimy oczywiście komercyjne podejście do edukacji wyższej, ale uniwersytet to coś więcej, wspomnianych wcześniej wartości uniwersyteckich nie możemy zatracić. W dydaktyce uniwersyteckiej nie może to być prosta relacja klient, czyli student, a świadczący usługi – uczelnia. Mam nadzieję, że wychodzenie w tej relacji poza dydaktykę, dla przykładu włączanie studentów w badania naukowe czy inne projekty realizowane przez uczelnię, wzmacnia relacje pomiędzy członkami wspólnoty uniwersyteckiej. Nasze obecne działania z jednej strony zmieniają warunki pracy i studiowania na uczelni, a z drugiej pokazują społeczności akademickiej, a jestem przekonany – także pozaakademickiej – korzyści płynące z naszej działalności. Na przykład z ochroną klimatu, wykorzystaniem naturalnych źródeł energii, etc. Analizujemy i wyciągamy wnioski z doświadczeń największych i najbardziej renomowanych uczelni na świecie. Wiele czerpiemy z aktywnego uczestnictwa w Sojuszu 4EU+, konsorcjum europejskich uczelni badawczych. Jednym z moich priorytetów jako rektora Uniwersytetu Warszawskiego był powrót medycyny w struktury uczelni. Ideę tę mocno wspierał Senat i społeczność akademicka UW. Kształtujemy w ten sposób Uniwersytet Warszawski jako instytucję wszechstronną, obejmującą zakresem swoich badań i kształcenia możliwie najszersze spektrum nauki. Wspieranie badań prowadzonych na najwyższym poziomie, zarówno na wydziałach przyrodniczych, ścisłych, społecznych i humanistycznych oraz w jednostkach pozawydziałowych, jak np. Centrum Nowych Technologii, Centrum Optycznych Technologii Kwantowych, czy Centrum Nauk Biologiczno-Chemicznych, to potwierdzenie, że Uniwersytet Warszawski konsekwentnie realizuje swoją misję i przyjętą strategię.

Gdzie dostrzega pan największe wyzwania oraz szanse na przyszłość? Pytam zarówno o Uniwersytet Warszawski, jak i całość polskiej nauki.

Chcąc odpowiedzieć na tak postawione pytanie, należy zdefiniować te wyzwania i szanse stojące przed szkolnictwem wyższym czy polską nauką, a więc i przed Uniwersytetem Warszawskim. Naukę można definiować na wiele sposobów. Dla mnie wiąże się w pierwszej kolejności z dochodzeniem do prawdy. Bliski jest mi także pogląd, iż nauka to zobiektywizowany (niezależny od postaw i poglądów badawcza) sposób powiększania zasobu dostępnej wiedzy o różnych aspektach otaczającej nas rzeczywistości. Z tego punktu widzenia musi się ona obecnie zmierzyć z próbą opisu, diagnozy i rozwiązywania przede wszystkim wielu problemów globalnych, takich choćby jak zagrożenia klimatyczne, demograficzne, energetyczne, ale także te związane z nierównościami społecznymi, ekonomicznymi, wszelkiego rodzaju próbami wykluczenia społecznego. W wielu miejscach na świecie problemy pojawiają się w związku z polityką migracyjną, azylową, czy szerzej, kwestiami zarządzania granicami w skali globalnej. Osobnym, ale w dużym stopniu integralnym problemem w najbliższych latach jest kwestia wykorzystania sztucznej inteligencji. Już tylko te subiektywnie wyszczególnione wyzwania nakładają na naukę obowiązek ich analitycznego, dogłębnego badania i formułowania teoretycznych i praktycznych rozwiązań oraz zastosowań.

Uniwersytet Warszawski chce odgrywać coraz większą rolę w kształtowaniu i implementacji zdobyczy naukowych w Polsce. Szanse na podniesienie na wyższy poziom jakości badań naukowych dostrzegam między innymi w aktywnym, jak dotychczas, uczestnictwie Uniwersytetu Warszawskiego w Sojuszu 4EU+. Już teraz instytucje uniwersytetów europejskich tworzą coraz liczniejsze obszary współpracy, kooperacji, podejmują inicjatywy związane z innowacjami, transferami najnowocześniejszych technologii. To dzięki tej kooperacji, doświadczeniom z niej wynikającym możemy lepiej, sprawniej zarządzać uniwersytetem, czy tworzyć nową jakość kultury organizacyjnej. We współpracy z uczelniami europejskimi, amerykańskimi czy azjatyckimi nie chodzi jednak tylko o innowacje czy nowoczesne rozwiązania technologiczne, które w realnej gospodarce prowadzą do tworzenia nowoczesnych towarów tudzież usług i które zapewnią firmom zwrot z inwestycji i konkurencję na rynku globalnym. Uniwersytet Warszawski, pełniąc rolę „świątyni wiedzy” w swej misji podkreśla znaczenie realizacji takich wartości jak dobrobyt społeczny, rozwój kulturowy oraz troska o zrównoważony rozwój społeczny. Poprzez współpracę z wieloma uniwersytetami zagranicznymi widzimy też wielką szansę w zapewnianiu i tworzeniu warunków do rozwijania umiejętności i w budowaniu tzw. miękkich kompetencji społecznych. Uniwersytet Warszawski już dziś jest miejscem wolności, tolerancji i niczym nieskrępowanej wymiany poglądów. Tworzy warunki do dialogu dla ludzi różnych przekonań, środowisk, wyznań. Spory i dyskusje są u nas na porządku dziennym, gdyż to one leżą u podstaw rozwoju badań, zwalczania uprzedzeń i nacisków. W tym właśnie widzę szansę dla dalszego pomyślnego rozwoju naszej uczelni.

Podstawowe zagrożenie dla perspektyw rozwoju dla nauki dotyczy dziś stabilności systemu bezpieczeństwa i współpracy międzynarodowej, opartych na Karcie Narodów Zjednoczonych. Reguły ponadnarodowego porządku są dramatycznie naruszane. Jest prawdopodobne, że w ciągu najbliższych dekad rywalizacja o globalne wpływy może osiągnąć najwyższy poziom konfliktów od czasów zimnej wojny. Te możliwe fatalne perspektywy siłą rzeczy mogą także przekładać się na rozwój, stabilność oraz przyszłość całej nauki światowej.

Rozwój nauki musi przebiegać we współpracy z biznesem. W zakresie edukacyjnym wydaje się, że jest nieźle. Uczelnie współpracują z biurami karier korporacji, udało się jako tako dostosować strukturę kierunków do potrzeb rynku pracy. Otwierają się na interesariuszy. Gorzej sytuacja wygląda w czystej nauce. Komercjalizacja wyników badań idzie słabo, co w pana ocenie wymaga największej poprawy?

Jestem zwolennikiem korekty systemu finansowania uniwersytetów, tak by obok grantów i subwencji znaczący udział stanowiły środki zewnętrzne. Ten aspekt, w tym przychody z komercjalizacji wyników badań, jest po prostu niezwykle ważny dla samego funkcjonowania wyższych uczelni. Pytanie o środki pochodzące od zewnętrznych partnerów czy darczyńców w mojej opinii dotyka problemu zacznie szerszego, mianowicie zasadności i potrzeby relacji pomiędzy uczelniami a szeroko rozumianym biznesem. Spotkałem się niedawno z pytaniami, czy nie przespaliśmy w pewnym momencie w Polsce czasu na udział uniwersytetów i politechnik w innowacyjnym świecie technologicznej zmiany. To ważna kwestia. Jestem przekonany, że coraz wyższy poziom rozwoju technologicznego staje się obecnie kluczowy także dla jakości zarządzania uczelnią. Wszechstronne, innowacyjne technologicznie, cyfryzacyjne i merytoryczne kształcenie, oparte na jedności badań naukowych i dydaktyki, a jednocześnie szanujące wolność działalności badawczej to klucz do zrozumienia przemian dokonujących się w europejskich uniwersytetach.

Z moich licznych doświadczeń z funkcjonowania uniwersytetów amerykańskich próbuję także wyciągać jeszcze inne wnioski. W USA narodził się typ uniwersytetu przedsiębiorczego. Dziś, w szczególności takie uczelnie jak Harvard, Berkeley, MIT, Yale, Princeton, mogą stanowić uosobienie z jednej strony akademickiego prestiżu i bardzo wysokiego poziomu badań naukowych i nauczania, a z drugiej owego związku z wykuwaniem innowacji, nowoczesności i przedsiębiorczości. Oczywiście na rolę i znaczenie uczelni wyższych należy spojrzeć z punktu widzenia całego systemu edukacji, regulacji prawnych i  – co niemniej ważne – narodowych uwarunkowań i tradycji.

Podstawą amerykańskiej filozofii zarządzania uczelniami wyższymi jest imperatyw konkurencyjności. W warunkach amerykańskich podstawowym ogniwem łączącym aktywność przedsiębiorczą na uczelniach z gospodarką opartą na wiedzy jest głównie rynek oraz zamówienia instytucji prywatnych. Jeśli wprowadzane przez uczelnie innowacje i podejmowane ryzyko pomagają przyspieszyć tworzenie wiedzy i jej transfer do praktyki społecznej i gospodarczej, to wtedy polepszają one swoją reputację i zwiększają znaczenie, a w konsekwencji zwiększają swoje budżety. Związek amerykańskich uczelni z biznesem, pozyskiwaniem grantów jest kluczem do ich funkcjonowania.

Naturalnie, nie da się wszystkiego importować czy pozyskiwać tylko z doświadczeń amerykańskich. W Europie szkolnictwo wyższe jest bardziej regulowane oraz finansowane w dużej mierze z środków publicznych. Tym niemniej, od kilkudziesięciu lat w Europie regulacje dotyczące misji wyższych uczelni, głównie publicznych, stają się też coraz częściej nastawione w dużym stopniu na większą autonomię w zakresie działania oraz na większą niezależność źródeł finansowania. Faktem jest też, że europejska kultura akademicka ceniła zawsze bardziej tradycyjne i sprawdzone nurty nauczania i badań naukowych, ale to się szybko zmienia. Jeśli chodzi o związki szkół wyższych z biznesem, to także moje dotychczasowe doświadczenie krajowe prowadzi do oczywistej konkluzji. Uniwersytet Warszawski w jeszcze większym stopniu kształci również przyszłych przedsiębiorców, innowatorów i kreatorów rynku. Dla sukcesu modernizacyjnego Polski będzie miało przedsiębiorcze i proinnowacyjne nastawienie firm publicznych i prywatnych, pracowników i konsumentów. W tej sytuacji istnieje absolutna potrzeba nowej i przyspieszonej adaptacji nauki i gospodarki do nowych wyzwań, związanych m.in. z tzw. Gospodarką 4.0 – a więc gospodarki zorientowanej w coraz większym stopniu na nowoczesne technologie, innowacje, sztuczną inteligencję, szeroko rozumianą przedsiębiorczość. Często o tym mówię – nauka musi zatem szybko podążać, a nawet wyprzedzać potrzeby nowoczesnej gospodarki. To nie może być tylko myślenie życzeniowe. Do tego potrzebne jest zrozumienie nie tylko konieczności konkretnych działań, ale także same praktyczne działania. To już się dzieje na Uniwersytecie Warszawskim. Uważam, że wybitni przedstawiciele biznesu powinni częściej znajdować miejsce w uczelniach, czy to w postaci ciał doradczych czy w pomocy w prowadzeniu działalności badawczej i dydaktycznej, a przedstawiciele uczelni powinni zasiadać w radach nadzorczych firm czy też w radach dyrektorów. W rezultacie wzajemnego poznania się, współpracy oraz niejednokrotnie i wspólnych celów, część badań naukowych mogłaby być i już jest finansowana ze środków zewnętrznych, a studenci i absolwenci mogliby zdobywać doświadczenie i umiejętności w dobrze prowadzonych firmach. To w przyszłości zwiększałoby ich atrakcyjność na rynku pracy.

Udział firm w sponsorowaniu badań wciąż jest niewielki. W biznesie często słychać: chcielibyśmy, ale uczelnie chcą badać, a nie zbadać. Biznes oczekuje, że badania będą prowadziły w kierunku efektów, a inwestycja przyniesie zwrot. Jak to zjawisko wygląda z perspektywy Uniwersytetu? Co może zrobić rektor, by poprawić współpracę nauki z biznesem, szczególnie wydziałów technicznych i przyrodniczych?

Jak wspomniałem wcześniej, rozumiem, że szeroko rozumiany biznes i jego otoczenie słusznie oczekują, że badania naukowe będą w większym stopniu prowadziły do konkretnych efektów. Będąc zwolennikami znacznie większego zaangażowania nauki na rzecz bardziej ścisłej i efektywnej z nim współpracy, musimy zdać sobie sprawę, że bez wyników badań podstawowych nie będzie badań stosowanych. Błędy strategii badawczo-rozwojowych wielu krajów pokazały, jakie są niedobre skutki braku zrównoważenia w badaniach. Nie we wszystkich dyscyplinach zwrot z nakładów na badania będzie tak samo widoczny i mierzalny. Duża część pracy uczelni przynosi efekty nie tyle trudno mierzalne, co wręcz niemierzalne. Nie powinniśmy bać się oceny działania uczelni, powinniśmy jej podlegać, ale nie może ona być jedno- lub kilkuwymiarowa i ograniczać się do efektywności czy określonej wydajności. Uczelnia nie może przypominać nawet sprawnie funkcjonującego przedsiębiorstwa. Takie podejście technokratyczne stanowi zagrożenie dla humboldtowskiego kanonu. Uniwersytet był i jest nadal postrzegany jako „świątynia wiedzy”.

Obecnie polska nauka w dużej mierze jest zależna od czynników zewnętrznych. Praktycznie nie ma polskich czasopism naukowych o odpowiedniej renomie, a chcąc zaistnieć, polscy akademicy zmuszeni są publikować w czasopismach zagranicznych, często płacąc za publikację, co niekoniecznie wiąże się z jej faktyczną jakością czy późniejszymi cytowaniami. Rocznie wypływa nam z tego powodu z Polski ponad 120 mln złotych. Czy nie lepiej byłoby te pieniądze zainwestować w rozwój polskich czasopism, tak, by za kilka lat samemu odgrywać istotną rolę w światowej nauce? 

Potencjał naukowy i organizacyjny Uniwersytetu Warszawskiego pozwala myśleć nie tylko o konkurowaniu z zagranicznymi uczelniami w tych zakresach, ale także o odgrywaniu ważnej praktycznej roli w promocji naszych osiągnięć naukowych na akademickiej arenie międzynarodowej. Uniwersytet Warszawski potwierdził, iż zajmuje czołowe miejsce w krajowej lidze uniwersytetów badawczych. Ewaluowaliśmy 24 dyscypliny i 8 z nich otrzymało kategorię A+, 12 – A, a 4 – B+. Oczywiście, gdybyśmy mieli same A+, bylibyśmy jeszcze bardziej zadowoleni. W ostatnich trzech latach wzmocniliśmy znacząco pozycję w nauce europejskiej i światowej. Od 2020 roku nasi pracownicy uzyskali 12 grantów ERC. Uczestniczymy w licznych konsorcjach europejskich. Rośnie, choć jeszcze nie w stopniu przez nas pożądanym, odsetek prac publikowanych w najbardziej prestiżowych czasopismach i wydawnictwach. Jesteśmy członkiem grupy CE7 – najlepszych uniwersytetów badawczych z Europy Środkowo-Wschodniej. Osobiście uważam, że rzeczywiście istnieje problem niskiej kompatybilności działalności naukowej i wysiłku naukowego na Uniwersytecie Warszawskim z ocenami międzynarodowymi w tych zakresach. 

Wysokie oceny tych działalności w kraju nie przekładają się na pozycje w rankingach zagranicznych. Wpływ na to ma między innymi niska cytowalność powstających w Polsce prac naukowych, w szczególności takich, które mają walor implementacji do żywotnych dziedzin życia społecznego i gospodarczego w kraju, ale i potencjalnie ich implementacji za granicą. Dylemat jak zwiększyć widoczność dorobku naukowego polskich uniwersytetów jest niezmiernie ważny i aktualny. Uniwersytet Warszawski, Interdyscyplinarne Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego (ICM) organizuje bezpłatne spotkania i szkolenia poświęcone Platformie Polskich Publikacji Naukowych, udostępnianiu treści w otwartym dostępie i licencjom Creative Commons. Szkolenia te organizowane są na terenie całego kraju. Ale zgadzam się z opiniami, że duże znaczenie dla polskich uczelni wyższych mogą mieć również przemyślane inwestycje w rozwój i doskonalenie, także nowych polskich czasopism, również w językach obcych. Podniesienie ich jakości i widoczności to jeden z warunków koniecznych dla obecności w stosownych bazach czy uzyskania przez nie Impact Factor. Program wsparcia organizacyjnego czy finansowego najlepszych polskich wydawnictw i czasopism naukowych byłby bardzo pożądany. 

Może Ministerstwo powinno się skłonić ku pilotażowemu programowi, w którym podnieślibyśmy jakość polskich czasopism? Profesjonalizacja, partnerstwo w know-how, wsparcie w tworzeniu czasopisma i profesjonalnych naukowych redakcji, podniesienie roli recenzentów wraz z dialogiem recenzenckim. Wymaga to pewnej pracy, ale wydaje się, że w perspektywie kilku lat może przynieść same korzyści.

Przede wszystkim podniesienie jakości polskich czasopism  – cel jak najbardziej pożądany  – w pierwszej kolejności zależy od autorów publikacji, poziomu ich badań naukowych, wyboru tematów badawczych, które możliwie najczęściej powinny wykraczać poza jednostkowy czy lokalny charakter, a ich celem powinna być maksymalizacja naukowego efektu publikacyjnego. Na przykład takiego, jak wniesienie oryginalnego wkładu do badanej dziedziny czy danej wiedzy. Osiąganie takiego efektu jest też zależne (o czym zbyt mało się dyskutuje) od właściwej komunikacji i współpracy autora z wybraną redakcją lub wydawnictwem. Tymczasem właśnie jakość takiej współpracy na ogół szwankuje. Wymagania instytucjonalne polskich wydawców są co prawda co do takiej kooperacji zróżnicowane, ale raczej niewymagające w odróżnieniu od wydawców zagranicznych. Zdecydowanie lepiej w polskich warunkach funkcjonują w tej materii wydawnictwa prywatne. 

Istotną kwestią wydaje się przemyślenie sprawy zdecydowanie silniejszego powiązania kariery naukowej nie tyle z ilością, ale i jakością dorobku publikacyjnego. W szczególności dorobku w językach obcych (na czele w angielskim), pogłębionego współpracą z liczącymi się zagranicznymi ośrodkami badawczymi, a przede wszystkim współpracą podkreśloną obecnością w czasopismach indeksowanych w głównych bazach publikacyjnych.

Czy ministerstwo może pomóc podnieść jakość polskich czasopism naukowych? Na przykład poprzez wsparcie w tworzeniu czasopisma i profesjonalnych naukowych redakcji, podniesienie roli recenzentów wraz z dialogiem recenzenckim. Może, ale pod warunkiem, że będzie to robić najpierw w konsultacji ze środowiskami naukowymi. Być może w ich rezultacie powinien powstać algorytm dotyczący finansowego wsparcia na rzecz podniesienia jakości czasopism. Warunkiem koniecznym jest też separacja polityki od często dyskusyjnej oceny jakości danego czasopisma. Stąd takie znaczenie może mieć powstanie wspomnianego wcześniej algorytmu. Widzę też bardziej szczegółowe powiązanie grantów z wynikami badań, które zostaną potwierdzone w publikacjach. W tej perspektywie warto stworzyć system pozyskania czy nawet przeniesienia pewnych rozwiązań z krajów o większym doświadczeniu, głównych wydawnictw światowych, które obsługują kluczowe czasopisma naukowe (tj. Wiley&Sons, Routledge czy europejski Springer), organizacji oferujących rozwiązania wspierające rozwój wydawnictw i inne formy promocji wyników badań (np. Index Copernicus Intl.) oraz innych funkcjonujących w otoczeniu publikacji naukowych, które pozwoliłyby przenieść na polski grunt projakościowe i profesjonalne rozwiązania w tym zakresie. Wsparcie rządu dla podniesienia jakości, widoczności i pozycji międzynarodowej polskich czasopism poprzez długoterminowy program, poprzedzony choćby działaniami pilotażowymi, uważam za bardzo potrzebne. Jest to szansa na zwiększenie tak istotnej cytowalności międzynarodowej wyników badań powstających na polskich uczelniach, a w konsekwencji również poprawienie ich pozycji międzynarodowej.

Jak zarządzać takimi procesami z perspektywy rektora, współpracy z ministerstwem, współpracy z resztą środowiska naukowego, a może właśnie z ekspertami zewnętrznymi?

Oczywiście dostrzegam potrzebę takiej współpracy. Największą nadzieję pokładam w szerokich konsultacjach środowisk naukowych, w tym oczywiście i rektorów uczelni na rzecz zobiektywizowanego i powszechnie akceptowanego modelu wsparcia ministerstwa na rzecz podniesienia jakości przede wszystkim polskich czasopism naukowych. Także w większym zaangażowaniu ministerstwa, niekoniecznie bezpośrednio, w promocji czy wsparciu na rzecz tak zwanej widoczności polskiego dorobku naukowego za granicą. W tym także we wspomnianych wcześniej programach wsparcia i promocji czasopism naukowych, z wykorzystaniem doświadczeń np. z pilotaży czy o ile to będzie możliwe, wspomnianych wcześniej partnerów międzynarodowych.

Pokładam też nadzieję w funkcjonowaniu Wydziału Lekarskiego na Uniwersytecie Warszawskim, ale także w związku z tym z instytucjonalną współpracą z Warszawskim Uniwersytetem Medycznym oraz Wojskowym Instytutem Medycznym. Wydział Lekarski przyczynia się już teraz do coraz lepszego wykorzystania zaplecza nie tylko nauk przyrodniczych, ale także społecznych i humanistycznych. Oczekujemy zwiększenia ilości publikacji i cytowalności wyników badań w najlepszych czasopismach naukowych. Chcę także zauważyć, iż Uniwersytet Warszawski przywiązuje dużą wagę do grantów na rozwój, dostosowanie i umiędzynarodowienie periodyków wydawanych na naszej uczelni.

Działania na rzecz zwiększenia międzynarodowego zasięgu periodyków wydawanych na UW, a co za tym idzie – potencjalnego wpływu ukazujących się w nich tekstów na naukę światową legły u podstaw projektu w ramach Działania I.2.1. Projekt zakłada rozwój wszystkich czasopism naukowych UW poprzez dostosowanie ich do standardów międzynarodowych (COPE, etyka, polityka wydawnicza, umiędzynarodowienie itp.), by zwiększyć ich szanse na dostanie się do międzynarodowych baz indeksujących, a co za tym idzie, zwiększyć wydolność publikacyjną pracowników uniwersytetu poprzez dostarczenie wysokiej jakości źródła do publikacji. Przeprowadzamy szkolenie przeznaczone dla redaktorów oraz pracowników redakcji czasopism, wydawnictw UW oraz wszystkich osób zainteresowanych promocją dorobku naukowego w mediach społecznościowych z poziomu autora, czasopisma, jak i wydawnictwa. Partnerstwo z ministerstwem w zakresie programu czy choćby pilotażu takiego programu byłoby dla UW i jego wydawnictwa bardzo interesujące.

Rozmawiając o jakości polskiej nauki, nie uciekniemy od trawiących ją patologii. W zasadzie przyzwyczailiśmy się już do rozsianych po całej Polsce wyższych szkół tego i owego oferujących stopień licencjata, rzadziej magistra we wszelkich specjalizacjach. Płacisz czesne zdajesz, płacisz w terminie zdajesz na pięć. Jak się niedawno dowiedzieliśmy, ta patologia osiągnęła kolejny szczyt w postaci niesławnego Collegium Humanum, wcześniej mające status instytucji państwowej Akademie Kopernikańskie. Jak przeciwdziałać istnieniu takich tworów?

W ostatnich latach doświadczyliśmy reformy nauki i szkolnictwa wyższego, kojarzonej przede wszystkim z Jarosławem Gowinem. Efekty tej reformy spotkały się z różnym przyjęciem przez pracowników nauki. Zasadne jednak wydaje się pytanie, czy potrzebna nam jest kolejna reforma nauki i szkolnictwa wyższego. Nauce raczej szkodzą niż pomagają częste i nagłe zmiany. Jak niejednokrotnie dawałem temu wyraz przed wprowadzeniem w życie tzw. reformy Gowina, wiele jej elementów nie sprawdziło się w rzeczywistości. Należy je zatem skorygować. Proces ten mógłby być przeprowadzony po podjęciu odpowiedniej, środowiskowej debaty, podczas której ustalono by, co jest niezbędne do stworzenia wszelkich warunków, aby badania naukowe w Polsce weszły na poziom najlepszych uniwersytetów europejskich. Warunkiem podstawowym powodzenia takiego przedsięwzięcia jest ograniczenie do maksimum wszelkiej ingerencji politycznej, w szczególności w tematykę i sposób prowadzenia badań naukowych.

Jeśli chodzi o patologię Collegium Humanum, to co dziś z pewnością można stwierdzić, iż jest ona niestety faktem. Właścicielem Collegium Humanum – Szkoły Głównej Menedżerskiej  – jest spółka z o.o. o nazwie Instytut Studiów Międzynarodowych i Edukacji Humanum z Warszawy, która została założona w 2011 r. z kapitałem zakładowym zaledwie 5 tys. zł. Uczelnia ta przejdzie zapewne do historii jako drukarnia dyplomów. Na konkretne przesądzające ustalenia jest jeszcze za wcześnie. Ważne jest jednak konsekwentne stosowanie prawa przy zakładaniu i kontrolowaniu funkcjonowania szkół wyższych oraz by przyjmować i stosować powszechnie obowiązujące międzynarodowe standardy edukacyjne, w tym w zakresie np. dyplomów MBA, a także zwiększyć zachęty do uzyskiwania przez polskie uczelnie powszechnie uznawanych akredytacji międzynarodowych.

Z nauką oraz Uniwersytetem jest pan związany całe życie zawodowe. Dziekan wydziału, prorektor, w końcu rektor. Jak się zarządza tak wielkim organizmem, jakim przecież jest Uniwersytet Warszawski? Jak pogodzić różne, a często sprzeczne interesy wydziałów, ich różne potrzeby oraz kierunki rozwoju?

Uniwersytet Warszawski to złożony organizm o dużej skali działania. Jego rozwój w dynamicznym świecie wymaga wizji uniwersytetu innowacyjnego, ambitnego, otwartego na dialog i zmiany. Bycie uczelnią promującą postawy społecznej odpowiedzialności i działalności na rzecz zrównoważonego rozwoju wymaga dużej wiedzy i umiejętności menedżerskich. W swojej obecnej działalności rektorskiej, ale i wcześniej prodziekana i dziekana Wydziału Zarządzania staram się opierać zarządzanie instytucją na wyznaczeniu jej konkretnych celów, a następnie realizacji strategii, która pozwoli na ich osiągnięcie. Jestem jednak głęboko przekonany, że wyznaczanie i osiąganie celów, w szczególności celów strategicznych, takich właśnie jak wspomniana wcześniej „Strategia na Uniwersytecie Warszawskim na lata 2023 – 2032”, jest możliwe tylko poprzez zaangażowanie i lojalną współpracę z całym środowiskiem uniwersyteckim  – w tym naturalnie ze środowiskiem studenckim. Posiadanie przez rektora wizji uczelni nie jest automatyczną gwarancją jej powodzenia, jednak stwarza taką szansę. Oczywiście, nie bez znaczenia jest też wiedza merytoryczna, umiejętność pracy zespołowej, zdolność przekonywania do swoich racji oraz akceptacja poglądów i zdania innych osób. Tylko poprzez dialog, współpracę i dobrą wolę można z sukcesem pogodzić różne, a niekiedy i sprzeczne interesy wydziałów, ich zróżnicowane potrzeby oraz kierunki rozwoju. Tym bardziej, że na Uniwersytecie Warszawskim pozostawiliśmy maksymalny dopuszczony tzw. reformą Gowina zakres niezależności jednostek organizacyjnych, której to szerokiej niezależności środowisk naukowych skupionych wokół tradycyjnych wydziałów i instytutów byłem i jestem zwolennikiem. Od początku swojej kadencji stawiałem na uniwersytet demokratyczny, zdecentralizowany, solidarny i badawczy. Dzisiaj mogę powiedzieć, że daje to pozytywne skutki w rozwoju naszej Alma Mater.

Zarządzanie uniwersytetem to sprawy znane i długofalowe, ale też nagłe i niespodziewane. Co z perspektywy czasu wskazałby pan jako największe wyzwanie w obecnej kadencji rektorskiej? 

Obecnie nie tylko uniwersytety, ale różne inne ośrodki naukowe na całym świecie stoją przed wyzwaniami badawczymi i edukacyjnymi o charakterze globalnym. Jeśli spoglądamy tylko z europejskiego punktu widzenia, to już od początku Procesu Bolońskiego z 19 czerwca 1999 roku postępuje wiele przemian w sposobie funkcjonowania szkolnictwa wyższego w krajach europejskich. Uniwersytet Warszawski uczestniczy w umiędzynarodowieniu procesu tych zmian. Jest on korzystny dla naszej uczelni, bowiem europejskie ośrodki akademickie mają do spełnienia między innymi zadanie w procesie kreowania rozwiązań opartych na wiedzy dla dobra gospodarki, społeczeństwa. Na naszej uczelni aktualne wzywania nie są rozbieżne z tymi dylematami czy pytaniami, przed którymi stoi teraz gospodarka światowa, w tym również polska. 

Są też wyzwania o wyjątkowym charakterze, pojawiające się często w sposób nieprzewidziany i od razu stają się problemem nie tylko dla uniwersytetów, ale i dla rządów czy całych państw. Wspomnę tylko o pandemii COVID-19. „Czarny łabędź” pandemii, a także konsekwencje inflacji i kryzysu energetycznego w sposób istotny wpłynęły na funkcjonowanie największej polskiej uczelni, jaką jest Uniwersytet Warszawski. Pandemia nauczyła nas solidarności, racjonalności, opiekuńczości i większej empatii. Jednocześnie kluczem do efektywnego zarządzania stały się w coraz większym stopniu kompetencje związane z posługiwaniem się i korzystaniem z nowoczesnych rodzajów dydaktyki, komunikacji, sztucznej inteligencji. Kryzys energetyczny spowodował szybsze wdrażanie Programu Inteligentnego Zielonego Uniwersytetu, a inflacja spowodowała zwiększenie liczby powrotów młodzieży studenckiej do akademików, co z kolei wskazało na potrzeby remontu istniejących już domów studenckich i budowy nowych.

Co uważa pan za swój największy sukces w zarządzaniu Uniwersytetem?

Wszystkie działania, z których jestem dumny zostały zrealizowane z członkami wspólnoty Uniwersytetu i dla nich. Bez moich współpracowników z zespołu rektorskiego, zespołu kanclerskiego, członków Senatu, dziekanów i kierowników jednostek, Samorządu Studentów i Doktorantów i wielu innych osób nie byłyby one możliwe. Najważniejszym jest chyba utworzenie Wydziału Medycznego we współpracy z Wojskowym Instytutem Medycznym. Powstanie wydziału daje szanse na jeszcze większą integrację istniejących w ramach dotychczasowych wydziałów zespołów badawczych dla prowadzenia badań medycznych. Daje jednocześnie możliwości lepszego wykorzystania potencjału naukowego UW i WIM oraz umożliwia stworzenie tzw. hubu dla potrzeb prowadzenia badań medycznych. Umożliwi to z jednej strony wejście lekarzy z międzynarodowymi osiągnięciami w zakresie badań klinicznych w międzynarodowe sieci badawcze, a z drugiej publikacje w czasopismach o uznanej renomie światowej. Studentom Wydziału Medycznego zapewniliśmy też dzięki umowie z WIM oraz Szpitalem Południowym miejsce do odbywania zajęć praktycznych. Pośrednio z medycyną wiąże się sposób przeprowadzenia uniwersytetu przez kryzys covidowy. Udało się uporządkować zajęcia zdalne, co pokazało potencjał Uniwersytetu, ale też zorganizować niezależne punkty dobrowolnych szczepień dla pracowników i studentów, co wraz z akcją promocyjną przełożyło się na duży udział osób zaszczepionych. Dużym wyzwaniem była odpowiedź na kryzys związany z wojną w Ukrainie. Przygotowaliśmy pakiet finansowo-adaptacyjno-organizacyjny dla uchodźców z Ukrainy. Zabezpieczyliśmy na UW miejsca dla ok. 2000 studentów ukraińskich na uczelni i w akademikach, przeszkoliliśmy kilka tysięcy Ukraińców – ucząc ich języka polskiego, angielskiego, chińskiego oraz wiedzy na temat Polski i Unii Europejskiej. Stworzyliśmy centra pomocy psychologicznej i prawnej. Wysyłaliśmy i wysyłamy na Ukrainę pomoc humanitarną. Bez perturbacji finansowych i organizacyjnych przeżyliśmy kryzys energetyczny. Nie ograniczaliśmy ani zajęć dla studentów, ani pracy laboratoriów, ani wykładów czy innych aktywności pracowników, studentów oraz doktorantów. W rezultacie ewaluacji poszczególnych dyscyplin naukowych uzyskaliśmy na UW liczne oceny A+, co pokazuje siłę merytoryczną UW i daje szanse na podwyższenie pozycji w rankingach międzynarodowych. Ustabilizowaliśmy oraz poprawiliśmy sytuację finansową uczelni. Daje to szanse na dalszy rozwój naukowy i dydaktyczny UW, a także na poprawę warunków materialnych pracy i studiów. Terminowo prowadziliśmy na Uniwersytecie inwestycje, zarówno badawcze, jak i dydaktyczne czy socjalne, jak nowy akademik na Służewie, co w okresie pandemii, kryzysu energetycznego i wojny w Ukrainie nie było sprawą prostą. Jak już wcześniej wspominałem, opracowaliśmy na zasadzie partycypacyjnej i przyjęliśmy Strategię Rozwoju UW na najbliższe 10 lat. Bardzo ważne było też opracowanie i przyjęcie w ostatnich dniach nowych rozwiązań i regulacji zapobiegających wszelkiej dyskryminacji oraz mobbingowi na UW. To tylko wybrane działania, których było znacznie więcej, jak choćby pozyskanie dodatkowych środków finansowych na rozwój naszej Uczelni, podpisanie wielu umów z podmiotami krajowymi i zagranicznymi w tym z firmami i uczelniami wspierającymi rozwój badań na UW i oferującymi staże czy praktyki dla naszych studiujących.

––––––-

Prof. dr hab. Alojzy Z. Nowak – Rektor Uniwersytetu Warszawskiego, ekonomista, ekspert w zakresie finansów i ubezpieczeń. Znawca międzynarodowych stosunków gospodarczych. Laureat wielu nagród i wyróżnień. Członek licznych rad programowych czasopism (w tym międzynarodowych) rad nadzorczych i naukowych. Członek Rady Naukowej Instytutu Nowej Ekonomii Strukturalnej w Pekinie.

Rosyjska ruletka – jak sprawiedliwie podzielić ciężar obrony kraju w demokracji liberalnej :)

Granice zamknięte na opcję wyjazdu dla mężczyzn do lat pięćdziesięciu; słabo albo w ogóle niewyszkoleni poborowi szturmujący okupowane przez Rosjan miasto w sprzęcie z lat sześćdziesiątych; gospodarka okrojona o połowę i miliony uchodźców. To dzisiejsza Ukraina. Jeśli nie będziemy przeciwdziałać, a jeszcze kilka rzeczy pójdzie nie tak, to także Polska w ciągu następnej dekady. Ile warto poświęcić, by prawdopodobieństwo tego scenariusza zmniejszyć z dziesięciu procent do kilku promili? Jak podzielić się poświęceniami, a czego poświęcić nie możemy? Te pytania muszą sobie dziś zadać wszyscy obywatele Polski, ale przede wszystkim zwolennicy i zwolenniczki opcji liberalnej.

Reakcja Polski, Polek i Polaków na wojnę była wzorowa w pierwszych, najtrudniejszych momentach. Spontaniczny zryw wyszedł nam dobrze; długoterminowe działania, systematyczne reformy, budowa instytucji – tu idzie nam gorzej. Ciężar wojny i odstraszania chętnie przerzucilibyśmy na kilku bohaterów, których najlepiej podziwia się z daleka, niezbyt uważnie przyglądając się cenie, jaką płacą. Zwykli obywatele, a w dużym stopniu także opiniotwórcze elity nie rozumieją niuansów wojskowości, prawa czy polityki międzynarodowej, co czyni ich podatnymi na wrogą manipulację.

To musi się zmienić, jeśli chcemy (od)tworzyć środowisko bezpieczeństwa, w którym Rosja nigdy nie odważy się na nas napaść, a jeśli to zrobi, zostanie szybko i brutalnie pokonana. Dotychczas NATO dawało nam, wbrew opiniom dyletantów, gwarancję takiego scenariusza. Obecna degrengolada Partii Republikańskiej i amerykańskiego życia politycznego sprawia, że musimy się poważnie liczyć z brakiem zaangażowania USA. Kazus tego kraju, którego Rosja nigdy nie byłaby w stanie pokonać na polu bitwy, ale który zdaje się obecnie skutecznie pokonywać na arenie jego polityki wewnętrznej, powinien być dla nas punktem wyjścia. Musimy zadbać, aby Rosja była niezdolna pokonać nas militarnie; ale musimy też zadbać o to, by nie mogła nas pokonać w naszych własnych głowach. Na tym drugim polu wróg wydaje się posiadać znacznie większe zdolności, co pokazuje wspomniany już wcześniej mentalny nelson, który zdołał założyć USA, a wcześniej dużej części zachodnich elit i polskiej skrajnej prawicy.

Odporność na wrogą manipulację ze strony wrogich reżimów autorytarnych nie jest zresztą jedynym powodem, dla którego musimy się jako społeczeństwo nauczyć rzetelnego i krytycznego myślenia o kwestiach wojny i pokoju, wojskowości i dyplomacji. Rzeczy te nie są już abstrakcjami; przestały nimi być, podobnie jak epidemiologia podczas pandemii czy klimatologia w erze globalnego ocieplenia. Społeczna ignorancja  w tamtych sprawach kosztowała nas niebywale wiele, łącznie z zżyciem tysięcy ludzi i dziesiątkami miliardów złotych; w wypadku tematyki bezpieczeństwa cena może być jeszcze wyższa.

To jednak nie koniec niebezpieczeństw, związanych ze złą oceną zagrożeń i potencjalnych odpowiedzi. Nie chcemy pozostać na nie nieprzygotowani; nie chcemy też jednak bezrefleksyjnie poświęcać innych wartości w imię bezpieczeństwa narodowego tam, gdzie nie jest to konieczne. W kwestiach takich jak obowiązkowa służba wojskowa czy kontrowersyjne technologie bojowe nie można po prostu przekładać wajchy w drugą skrajność; trzeba zastanowić się, gdzie wartości takie jak swoboda i bezpieczeństwo albo humanitaryzm i skuteczność naprawdę wchodzą w tragiczny konflikt, a gdzie można je pogodzić bez ofiar.

Tego zagadnienia nie sposób wyczerpać w jednym tekście, ale można pokazać podstawy. W kolejnych sekcjach tego artykuły poruszę konieczność wykształcenia minimalnie etycznej postawy wobec państwa i współobywateli, opartych o uznanie podstawowych faktów i wartości, co do których jako obywatele liberalnej demokracji zagrożonej autorytarną agresją musimy się zgodzić. Stoją one w kontraście do  szeregu nieetycznych postaw a niestety powszechnych postaw, które musimy porzucić i uczynić społecznie nieakceptowalnymi. Wychodząc od tych podstaw, przejdę do trudnej kwestii podziału obowiązków i poświeceń związanych z obronnością w społeczeństwie, przyglądając się m.in. możliwym rozwiązaniom technologicznym czy budzącej zrozumiałe emocje instytucji poboru.

Nie przegrać we własnej głowie

Polska stoi przed zadaniem podwojenia realnej liczebności sił zbrojnych przy jednoczesnym podniesieniu ich jakości w wyszkoleniu i sprzęcie; budowy dla tych sił zbrojnych zaplecza rezerw ludzkich i sprzętowych; odbudowy obrony cywilnej i przebudowy/odbudowy służb specjalnych; wreszcie racjonalnego i efektywnego zarządzania tym wszystkim przez administrację rządową. Wszystko to musimy robić szybko, jednocześnie pomagając Ukrainie i łatając luki po zdolnościach sojuszniczych, których w wypadku wygranej Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach może zabraknąć. To trudny, kosztowny proces, którego najtrudniejszym elementem jest pozyskanie nie drogiego sprzętu, ale rzeszy wyspecjalizowanych osób zdolnych go obsługiwać i wspierać. Tu nie wystarczy podpis ministra, ustawa parlamentu czy nawet determinacja podatnika. Potrzebny jest wysiłek setek tysięcy ochotników, wspieranych przez całe społeczeństwo. Aby to z kolei było możliwe, musimy jako społeczeństwo rozumieć, w imię czego podejmujemy taki wysiłek – i odrzucić wiele z nieetycznych postaw i narracji, suflowanych nam przez wrogów naszej wolności.

Także ze względu na relatywną świeżość ciężkich historycznych doświadczeń, Polki i Polacy zachowali zdrowy dystans wobec skrajnych postaw pacyfistycznych i antyzachodnich, toczących w UE czy USA nazbyt wiele środowisk. Nie trzeba było im w początkach wojny tłumaczyć moralnej różnicy miedzy ofiarą a katem, agresorem i obrońcą. Niewiele osób dało się też wpędzić w antyzachodnie obsesje rosyjskiej propagandy, choćby dlatego, że były to też w dużej części obsesje antypolskie. Polska lewica, w przeciwieństwie do wielu zachodnich formacji lewicowych, zachowała kontakt z rzeczywistością i własnymi ideałami; na tego rodzaju idee nie znaleźli się więc chętni.

Podatniejsi okazaliśmy się niestety na inny zestaw myślowych wirusów, wycelowanych w drugą stronę sceny politycznej. Z haniebnym wyjątkiem Konfederacji, polska prawica stłumiła swoje nacjonalistyczne instynkty i tendencję do rozdmuchiwania spraw trzeciorzędnych; niestety, trwało to tylko kilka miesięcy. Później wrócił temat Wołynia, a drobne dysputy handlowe i interesy kilku wąskich grup doprowadziły do zapaści w relacjach polsko-ukraińskich i samozwańczej blokady granicy przez podmioty o, delikatnie rzecz ujmując, jaskrawie antyukraińskim zabarwieniu i niejasnych powiązaniach. Sentyment antyukraiński i antyuchodźczy nie chwycił w polskim społeczeństwie, nie sposób jednak udawać, że nie urósł w siłę.

Krótkowzroczny egocentryzm i amoralizm promowanych w polityce międzynarodowej (zresztą w stosunkach wewnętrznych również) przez Konfederację ma swoją uczesaną i uładzoną wersję w teoriach „realizmu” w stosunkach międzynarodowych. W Polsce głoszone są one głównie przez amatorów w zakresie dyplomacji i wojskowości, takich jak środowisko Jacka Bartosiaka. Polityka międzynarodowa jest amoralna z samej swojej  natury; silni biorą co mogą, słabi cierpią co muszą; zasady moralne są dla frajerów, a ich przestrzeganie prowadzi do porażki; sojusze można zmieniać co kilka lat, i zawierać je niezależnie od charakteru oferującego je mocarstwa. Tak można streścić idee, zaczerpnięte w zwulgaryzowanej wersji od zachodnich myślicieli w rodzaju Kissingera i Mearsheimera, otwarcie i nieodmiennie zresztą promujących „dogadanie się” z Rosją. Idee te mogły od biedy pasować do polityki europejskiej czasów Świętego Przymierza (i choćby dlatego powinny wydawać się Polakom czy Ukraińcom podejrzane). Dziś oparte są nie tylko na założeniu, że los mniejszych narodów takich jak nasze się nie liczy, ale także na odklejonym od rzeczywistości założeniu, że dla Rosji czy Chin nie liczy się ideologia (sic!). W konsekwencji dla nas również jakieś tam prawa człowieka lub wolności nie powinny mieć znaczenia. Powinniśmy, wzorem orbanowskich Węgier, jak najszybciej wymienić je na garść szklanych paciorków.

 Te idee niestety rezonują wśród konserwatywnej części naszego społeczeństwa, znajdując spory odzew wśród szybko radykalizujących się w prawą stronę młodych mężczyzn, czyli grupy, której chcąc nie chcąc będziemy musieli powierzyć obronę kraju. Swoim zwolennikom wydają się cwane i dają iluzję przenikliwości; dają też łatwą wymówkę, by nie zrobić niczego w kontekście wzbierającego zagrożenia. Oparte są na karykaturalnym obrazie stosunków międzynarodowych i na zupełnemu niezrozumieniu stawki polityki międzynarodowej w naszym regionie. Jest to możliwe, ponieważ przeciętny absolwent polskiej szkoły czy nawet uczelni nie ma żadnego spójnego obrazu stosunków międzynarodowych czy nawet międzyludzkich; nie liznął ani socjologii, ani teorii gier; a o prawach człowieka, wolnościach obywatelskich czy suwerenności państwowej nie uczył się nigdy w systematyczny sposób, pozwalający mu zrozumieć, dlaczego są to kluczowe wartości i jak układają się w jedną całość. W konsekwencji ma tendencję, by postrzegać etykę i prawo jako zjawiska całkowicie odrębne od efektywności i sukcesu społecznego, ekonomicznego i politycznego, a nie jako jego konieczne i niezbywalne katalizatory. Stąd także łatwo łyka mit efektywnego i sprawnego autorytaryzmu.

Ten naiwny amoralizm ma też inną, mniej agresywną, ale nie mniej szkodliwą formę w postaci wyalienowanego społecznie tumiwisizmu. „Kiedy się zacznie, spieprzam z Polski, nie będę ginąć za państwo, które nic mi nie daje” – przeczytać można w stekach twitterowych komentarzy, z których niestety tylko część powstaje w farmach trolli pod Petersburgiem. Część tumiwisistów jest świadomie cyniczna – rozumieją, że ich postawa pasożytuje na poświęceniu innych, obrońców tego czy następnego kraju, do którego łaskawie zechcą wyemigrować.  Część jednak naprawdę zdaje się nie rozumieć, ile zawdzięcza tej ogromnej większości swoich rodaków, którzy nie mogliby i/lub nie chcieli ot tak przenieść się gdzieś na Zachód, a których bezpieczeństwo i podstawowe prawa i potrzeby wygodnicki tumiwisizm ma w nosie.

Gdyby zsumować wyznawców naiwnego pacyfizmu, naiwnego tumiwisizmu i naiwnego amoralizmu, stanowić będą oni znaczną część, jeśli nie większość obywateli poniżej trzydziestego piątego roku życia. Jako etyk nie waham się powiedzieć, że ignorancją i brak refleksji tych osób są jak najbardziej zawinione. W erze powszechnego dostępu do informacji i ogromnego postępu moralnego i społecznego nie sięgnąć po ich owoce jest moralną przewiną. Postawy te nie pojawiły się jednak w próżni. Wyrosły w środowisku edukacyjnym społecznym i medialnym w którym nie tylko temat bezpieczeństwa narodowego, ale także powinności jednostki wobec państwa i współobywateli nie był przedmiotem refleksji i nauczania. Lewica, prawica i liberalne centrum – każde ma swojego ohydnego bachora w trójce pacyfizm-amoralizm-tumiwisizm. Każdy z tych bachorów ma też, niczym w arystotelejskiej analizie cnót i przywar, swojego lepszego bliźniaka. Potrzebujemy ograniczenia państwa i jego aparatu przez lewicowe i liberalne wrażliwości; potrzebujemy bliskiego republikańskiej prawicy myślenia w kategoriach interesu narodowego, aby te wrażliwości wyważyć i zakotwiczyć w realiach naszego wciąż okrutnego świata. 

Tych toksycznych postaw i narracji nie wystarczy po prostu sfalsyfikować, ośmieszyć i odrzucić. Polska potrzebuje opowieści o sobie, na którą wszyscy się zgadzamy; właśnie dlatego ta opowieść musi trzymać się faktów i być oparta na wartościach, pod którymi wszyscy możemy się podpisać. Te wartości to prawa i wolności obywatelskie, socjalne i pracownicze (tak, te ostatnie też), te fakty to ogromny awans cywilizacyjny i skok w jakości życia, którego doświadczyliśmy przez ostatnie trzydzieści pięć lat. Polska jest dziś, mimo wszystkich bolączek, niedociągnięć i wstrząsów dobrym miejscem do życia; jest miejscem bezpiecznym i pełnym swobody; jest krajem na trajektorii wznoszącej. Warto, by nasze szkoły, media i organizacje pozarządowe potrafiły zakomunikować ten prosty przekaz nie zamiast ani wbrew, ale obok innych treści, jako część swojej misji; warto byśmy jako obywatele potrafili wytłumaczyć swoim dzieciom czy znajomym z innych krajów, dlaczego przekaz ten jest prawdziwy. Zamiast opowiadać uczniom szkół wszelakich historię starożytnej Grecji w przesłodzonej i pełnej błędów wersji, a historię najnowszą realizować (albo i nie) na chybcika w końcu czerwca, zacznijmy do tej historii; zamiast czytać poetów walczących o wolność w 1830, zajmijmy się tekstami osób, walczących o wolność w 2030. Wprowadźmy do szkół prawo, także międzynarodowe – skandalem jest, ze absolwent liceum czy nawet uczelni nie wie nawet, co zawiera kodeks karny. Zacznijmy uzasadniać, ale i racjonalnie krytykować nasze instytucje i prawa na filozofii i etyce – tu przydałby się, szczególnie w liceach, osobny przedmiot dedykowany zdolności zdobywania i krytycznej analizy informacji. Zadbajmy też o to, żeby młody wyborca miał choćby minimalną wiedzę o stosunkach międzynarodowych i wojskowości – żeby rozumiał, co to jest traktat, czym jest odstraszanie nuklearne, czym obrona cywilna, a czym obrona przeciwlotnicza.

Jeśli myślicie Państwo, że przesadzam, uderzając w wysokie republikańskie C edukacji obywatelskiej, to powróćmy na chwile do realiów (od)budowy systemu bezpieczeństwa w naszym regionie. Do podatników, ochotników i, być może, poborowych, którzy będą musieli wiele poświęcić – a być może nawet w niektórych wypadkach poświęcić wszystko. Nie mamy bowiem prawa żądać tych poświęceń od ludzi, którzy nie widzą w nich sensu; tym bardziej nie mamy też prawa żądać tych poświeceń dla społeczeństwa, które samo nie widzi w nich sensu.

Nie chcesz służyć? Doceń

Jak już powiedzieliśmy, nasze siły zbrojne niewątpliwie potrzebują wzmocnienia tak ilościowego, jak jakościowego, tak w sprzęcie, jak w ludziach. O jakość i ilość sprzętu zaczęliśmy dbać, choć część decyzji zakupowych poprzedniej ekipy pozostawia wiele do życzenia (niesławne fafiki), a na dostawy uzupełniające naszą siłę będziemy w nerwach czekali kilka lat. Obsługa coraz to lepszego sprzętu to praca dla specjalistów, i tu braki kadrowe okazują się szczególnie fatalnie. Nie uzupełni się też ich ani przez postępująca automatyzację, ani przez pobór lub dobrowolną służbę zasadniczą (choć o tych rozwiązaniach też warto rozmawiać), bo tutaj szkolenie trwa kilka lat, i musi dać efekt w postaci pozostania żołnierza na pozycji, na która był przygotowywany. Jak zachęcić ochotników do kariery wojskowej w obliczu ogromnego kryzysu rekrutacji i pogarszającej się sytuacji demograficznej?

Sposobów jest kilka – niektóre łatwe, inne wymagające od obywateli/podatników wyrzeczeń, daleko wszakże mniejszych, niż sama służba zawodowa. Warto zracjonalizować system wojskowych awansów i przeniesień między jednostkami, tak aby ścieżka kariery była lepiej przewidywalna, bardziej rozwojowa i nie wiązała się z niekoniecznymi wyrzeczeniami ze strony żołnierzy i ich rodzin. Wieloaspektowe wsparcie dla rodzin to zresztą kolejny potencjalny sposób na poprawę atrakcyjności kariery w wojsku. Reformy sprzętowe, zmniejszające ryzyko, zwiększające komfort i prestiż pracy żołnierza również są krokiem w tym kierunku. Tu pochwalić należy fakt, ze obecne kierownictwo MON wydaje się skupiać nie tylko na wielkich maszynach, ale na wyposażeniu osobistym naszych żołnierzy, w którym to aspekcie jesteśmy mocno do tyłu nie tylko za USA czy Wielką Brytanią, ale choćby za Czechami. Nic dziwnego, że trudno namówić potencjalnych rekrutów do służby w hełmach czy wozach pamiętających głęboką komunę – czy Państwo poszlibyście pracować do biura, w którym pisze się na maszynie, a w podróże służbowe jeździ maluchem? Analogiczne porządki to niestety ciągle realia w wielu jednostkach naszej armii.

Niezależnie od zakupów nowego sprzętu, służba polskiego żołnierza jest obecnie w oczywisty sposób obarczona wyższym ryzykiem niż jeszcze kilka lat temu. Płace zwyczajnie muszą zacząć to odzwierciedlać. Tanie państwo jest jak tani dentysta, i dotyczy to także wojska. Dopóki wzięty informatyk czy prawnik zarabiać będzie z wygodnego fotela nie tylko więcej, ale wielokrotnie więcej niż wojskowy specjalista czy oficer, dopóty w wojsku będą braki; dopóki szeregowy będzie zarabiał gorzej niż kierowca tira, będzie tak samo. Poświęcenie wojskowych jest w chwili obecnej warunkiem sine qua non istnienia naszego kraju i naszej gospodarki, i ich płace zwyczajnie powinny ten fakt odzwierciedlać. Każdy obywatel Polski musi sobie zadać pytanie – czy chciałbym być żołnierzem, czy jednak wolał zapłacić za przywilej przerzucenia tego ciężaru na czyjeś barki? Nie chcesz służyć, podatniku – płać. Alternatywą jest pobór.

(Warto nadmienić, że w tej sytuacji nie stoimy obecnie jedynie wobec żołnierzy polskich czy sojuszniczych, ale przede wszystkim wobec żołnierzy ukraińskich i polskich ochotników, walczących obecnie w Ukrainie za wolność waszą i naszą. Jako polscy podatnicy i wyborcy wszyscy wspieramy oczywiście Ukrainę w sposób zdecydowany; natomiast dodatkowe wsparcie indywidualne dla polskich i ukraińskich ochotników także jest, przynajmniej moim skromnym zdaniem, czymś co zwyczajnie jesteśmy im dłużni. Dlatego chciałbym polecić Państwa uwadze polskich medyków frontowych z fundacji „W Międzyczasie”, których jako polską organizację możemy wesprzeć nie tylko darowizną, ale także przekazując półtora procent naszego podatku).

Motywacje do ochotniczej służby wojskowej nie mogą jednak, tu zgoda, kończyć się na motywacjach finansowych, a budżet państwa nie jest z gumy. Pierwszeństwo w kolejkach do urzędów, bezpłatne przejazdy komunikacją, udogodnienia dla rodzin – istnieje szereg sposobów na to, by dać naszym obrońcom poczuć, że w naszym kraju się liczą, że doceniamy ich poświęcenie. To zresztą nie powinno dziać się w izolacji, ale jako element kampanii zwiększania szacunku dla wszystkich zawodów związanych z budową naszego państwa – lekarzy, pielęgniarek, nauczycieli, a także urzędników (warto odczarować to słowo). Jeśli chcemy i musimy budować wspólnotę, a nie tylko zbiorowisko ludzi, którym to wszystko wisi, to bycie spoiwem tej wspólnoty musi oznaczać społeczny szacunek. Tutaj także ogromna rola edukatorów czy ludzi mediów. Polki i Polacy powinni dowiadywać się w szkole, ile zawdzięczają swojemu państwu, czyli tworzącym je ludziom – nie w ramach propagandy sukcesu, a w ramach korekty przechyłu, który obecnie mamy w publicznej świadomości.

Pobór (nie)unikniony?

Ze wszystkich mechanizmów prowadzących do wzmocnienia sił zbrojnych i sprawiedliwszego rozłożenia ciężaru obronności na wszystkich obywateli najwięcej kontrowersji i instynktownego oporu budzi oczywiście kwestia służby wojskowej, zwłaszcza w sytuacji, kiedy służba ta miałaby okazać się obowiązkowa. Tutaj musimy uczciwie postawić sprawę. Nie ma co udawać, że przymusowy pobór do wojska nie wiąże się z wielkim ciężarem dla dotkniętych nim osób; nie ma też co uważać, że jeśli nie uczynimy służby w wojsku bardziej atrakcyjną dla ochotników, to bez poboru w jakiejś formie się obędzie. 

Warto jednak pamiętać, że służba w siłach zbrojnych, a szerzej także w systemie obrony narodowej może mieć różną postać. Nie musi też, a nawet nie powinna mieć charakteru kojarzonego, słusznie czy nie, obowiązkową służbą wojskową lat dziewięćdziesiątych. Mamy tutaj naprawdę sporo miejsca na zmianę postawy państwa i armii wobec odbywających służbę zasadniczą, tak aby okres ich służby uczynić maksymalnie efektywnym, znacznie mniej uciążliwym, i przede wszystkim szanującym godność i wrażliwość człowieka słusznie nawykłego do wolności i swobód. Tak, jest to jak najbardziej do pogodzenia z dyscypliną i efektywnością wojskową, jak pokazuje przykład wielu armii, od szwajcarskiej i izraelskiej po siły państw skandynawskich.

Korpus żołnierzy zawodowych, wzmocniony liczebnie i jakościowo dzięki politykom opisanym w poprzedniej sekcji, ciągle potrzebować będzie wzmocnienia na czas W rezerwistami po kilkunastomiesięcznym przeszkoleniu. Luke tę może, i powinna, wypełnić odpowiednio doinwestowana dobrowolna zasadnicza służba wojskowa – na pewno powinniśmy spróbować pójść w tę stronę (co zresztą już robimy), zanim pomyślimy o poborze właściwym. Niezależnie jednak, czy charakter służby zasadniczej będzie dobrowolny czy nie, warto spróbować uatrakcyjnić ją, zaczynając od eliminacji największych z punktu widzenia potencjalnego szkolonego wad.

Jesteśmy zurbanizowanym, relatywnie dobrze skomunikowanym krajem. Weekendy a nawet codzienne noclegi w domu powinny stać się normą – te drugie częściowo ściągając z armii obowiązek rozbudowy infrastruktury. Tak, rekruci muszą poznać doświadczenie spędzenia nocy w namiocie czy w ziemiance, czy nieprzerwanych, wielodniowych operacji – ale tak nie będzie wyglądał ich każdy tydzień. Rano wskakuję w kolej podmiejską, dojeżdżam na poligon, spędzam tam 8 czy 10 godzin, wracam do domu. Okres służby nie jest dla mnie okresem trwałej izolacji od rodziny i przyjaciół, a ja cięgle czuję się człowiekiem wolnym i własnym. Co ważniejsze, nie muszę przez 24 godziny na dobę przebywać w otoczeniu dotychczas obcych mi ludzi, a praktyki kojarzone z falą mają znacznie mniejszą szansę wystąpienia. Siły zbrojne rozumieją też, ze muszą dobrze organizować i szanować mój czas.

Idźmy dalej. Brody, tatuaże, długie włosy czy kolczyki nie przeszkadzały wojownikom różnych epok, nie przeszkadzają też obecnie obrońcom Ukrainy. Służba nie musi wiązać się z dramatyczną zmianą i deindywidualizacją wyglądu. Instruktorzy mają prawo wymagać zacięcia i poświęceń o szkolonych, ale oni również mają prawo być traktowany z minimalnym, należnym ochotniczemu obrońcy ojczyzny szacunkiem.

Kolejnym elementem może być prawo wyboru specjalizacji, oczywiście dopóki w ramach tej specjalizacji rzeczywiście istnieją wakaty. Potencjalny ochotnik dobrowolnej służby zasadniczej musi rozumieć, że niekoniecznie oznacza służbę w piechocie, choć oczywiści minimalne przeszkolenie żołnierz przejść musi. Logistycy, mechanicy, medycy czy piloci dronów są potrzebni, a w wojsku mogą zdobyć umiejętności przydatne także w życiu cywilnym. Przykład Ukrainy pokazuje, że możliwość wyboru specjalizacji w wypadku ochotniczego zgłoszenia jest w stanie motywować do takich zgłoszeń.

Osoby, które uważają, że efektywny żołnierz musi koniecznie być ogolony, złamany i wyzuty z godności podczas szkolenia podstawowego rodem z Na Zachodzie bez zmian, zapraszam do zauważenia, że obecna wojna nie polega na rzucaniu fal piechoty na okopy przeciwnika. Jeśli komuś nie podoba się ochotnik-obywatel, zachowujący indywidualność, prawa i swobody w trakcie szkolenia, warto zauważyć, że alternatywą dla takiego rekruta nie są tysiące wygolonych osiemnastoletnich poborowych, grzecznie podążających do koszar, ale pogłębiający się kryzys rekrutacyjny lub ogromne kontrowersje społeczne i potencjalne naruszenie pro-obronnego konsensusu społecznego. Ten konsensus jesteśmy w stanie budować, eliminując z służby wojskowej, szczególnie tej dotyczącej rezerwistów, elementy dla samego szkolenia niekonieczne a dla potencjalnych rekrutów najbardziej uciążliwe. 

Musimy stworzyć system budowy i podtrzymania rezerw, który będzie dla ludzi w młodym i średnim wieku nie synonimem pozbawienia wolności na dwa lata, ale atrakcyjnym doświadczeniem które da się z korzyścią wkomponować w obecne życie rodzinne, towarzyskie i zawodowe. Niech dobrowolna zasadnicza służba wojskowa będzie dobrym sposobem na gap year między liceum i studiami albo między licencjatem a magisterką, na budowę dodatkowych kompetencji i oszczędności, na zdobycie szacunku i dodatkowych opcji w społeczeństwie. Służba w siłach zbrojnych zawsze wiąże się z wyrzeczeniami, ale właśnie dlatego powinniśmy te wyrzeczenia ograniczać do koniecznego minimum.

Co jeśli wszystkie te zachęty i zmiany nie zaowocują wystarczającą liczbą chętnych do służby zawodowej i dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej? Zakładać, że tak będzie, nie możemy. Obowiązkowa służba zasadnicza jest faktem życia w wielu krajach, w tym w rosnącej liczbie krajów Unii Europejskiej. Możliwe, że faktem życia będzie musiała stać się i u nas. Co wtedy? Poza maksymalnym zmniejszeniem jej uciążliwości dla poborowych i ich bliskich, będziemy musieli wtedy zadbać o kluczową rzecz: pobór musi być fair. Nie może być udziałem jedynie biednych, albo jedynie nie-studentów, nie powinien też ograniczyć się do osób, które akurat skończą osiemnaście lat w momencie jego wprowadzenia. Nie powinien też, choć będzie to kontrowersyjne, ograniczać się wyłącznie do mężczyzn (oczywiście w pewnych rozsądnych ramach). Jedynym wyjątkiem powinny być osoby, które albo już teraz, albo potencjalnie wypełniają kluczową, choć nie wojskową rolę w tworzeniu bezpieczeństwa państwa – funkcjonariusze służb mundurowych, dyplomaci czy przedstawiciele zawodów medycznych. Jest to bardzo ważne z dwóch powodów.

Pierwszy z nich to fundamentalne poszanowanie dla równości obywateli wobec prawa. Jeśli obowiązkowa służba wojskowa w kształcie, w którym ją stworzymy, nie będzie bardzo znaczącą uciążliwością, nie będzie też powodów, by jakieś grupy społeczne domagały się zwolnienia kosztem innych. Jeśli ciągle będzie się wiązała z wymiernymi poświeceniami, a potem ryzykiem śmierci czy kalectwa podczas wojny, jak powinniśmy założyć, to takie zwolnienia byłyby tym bardziej niesprawiedliwe. Dzieci bogatych rodziców nie są mniej ważne ani kochane od dzieci biednych; studenci nie są mniej wartościowi od nie-studentów, i w obecnych czasach powszechnego dostępu do edukacji wyższej nie stanowią bynajmniej wąskiej grupy przyszłych elit, wartej ochrony przed zniszczeniami wojny. To samo dotyczy osób z roczników 1991-2000; jeśli kiedykolwiek zostanie wprowadzony powszechny pobór do wojska, osoby te – do których zalicza się piszący te słowa – nie powinny być zwolnione z samej racji swojego wieku. W ukraińskich okopach znajdziemy wielu żołnierzy w wieku nie tylko trzydziestu, ale i czterdziestu czy pięćdziesięciu lat; obecna wojna rzadko ma postać atletycznych zmagań, w których osoba po trzydziestce nie ma czego szukać. Większość żołnierzy nie służy zresztą na pierwszej linii, i ten fakt umożliwia częściowe objęcie poborem także kobiet. Panie z sukcesami służą w naszym wojsku od lat; żona marszałka Sejmu jest pilotem myśliwca. Powołanie do wojska nie musi oznaczać powołania do służby w piechocie czy w załogach wozów bojowych (choć za zgoda zainteresowanej oczywiście może) – istnieje multum pozycji na których poziom krzepy fizycznej nie ma znaczenia, a trend ten będzie tylko rósł w siłę.

Reasumując, nie wolno nam potraktować osób wyłonionych przez pobór nie fair; dać im odczuć, ze są dyskryminowane, skrzywdzone czy opuszczone przez resztę społeczeństwa. Losowość poboru, choć uzasadniona przede wszystkim tymi względami, ma także drugi, niezwykle pożądany skutek: wszyscy obywatele muszą liczyć się z tym, że albo oni, albo ktoś im bliski stanie się częścią sił zbrojnych. Od początku tego artykułu piszę o poświęceniu i wdzięczności za nie; o praktycznym zastosowaniu do problemów obrony narodowej zasady filozofa Johna Rawlsa, że każda wspólnota polityczna musi priorytetyzować interes tych, którzy najwięcej tracą na zaproponowanych rozwiązaniach. Powinniśmy dbać o interes ludzi, ryzykujących dla nas wszystko; ta niewygodna powinność zamienia się jednak w konieczną i instynktowna solidarność kiedy rozumiemy, ze możemy znaleźć się w ich szeregach. W tym sensie losowy pobór nawiązuje do innej idei Rawlsa, tworzenia rozwiązań społecznych zza zasłony niewiedzy; jeśli nie wiemy, kto z nas trafi do wojska, mamy doskonała motywację, by z góry zadbać o dobrostan tych, którzy zostaną wylosowani, bo jest to nasz interes własny.

Do ostatniego robota

Na tym etapie Czytelnicy i Czytelniczki tego tekstu dzielą się zapewne na dwie grupy: tą, która z rozmaitymi zastrzeżeniami, ale zgadza się z przedstawioną wizją i ta, która ma jej realizację ochotę mniej więcej tak samo, jak na chemioterapię. Ja prywatnie należę do obu, i z obu rezultatów jestem zadowolony – wojna ani przygotowania do niej nie powinny kojarzyć się nam z czymś przyjemnym i pozbawionym ceny. Rozumiejąc, że albo Rosję skutecznie odstraszymy, albo będziemy musieli z nią walczyć rękami swoimi czy naszych bliskich, w pobliżu własnych domów, znajdujemy właściwą optykę dla oceny kolejnego zestawu potencjalnych rozwiązań – sięgnięcia po rozwiązania robotyczne, także te związane z autonomiczną robotyką bojową.

Dylematy moralne związane z doborem uzbrojenia mają dwojaką postać. W dylemacie o prostszej postaci na szali leży z jednej strony bezpieczeństwo żołnierza, z drugiej – pieniądze podatnika. Mam nadzieję że po dotychczasowej lekturze nie wątpicie Państwo że, oczywiście w pewnych granicach, dylematy tego typu powinniśmy rozstrzygać na korzyść bezpieczeństwa. Udział w wojnie nigdy nie będzie czynnością bezpieczną, i żadna ilość funduszy tego nie zmieni; stawiamy też budżetom wojskowym pewne granice, tak, jak stawiamy je budżetowi ministerstw zdrowia czy edukacji. Możemy się jednak zgodzić, że warto wydać kilka milionów złotych, żeby szkoleni latami współobywatele nie spłonęli żywcem przy pierwszym trafieniu w swój wóz bojowy, ale dominowali w nim nad gorzej uzbrojonym przeciwnikiem (różnica ta jest oczywista po ukraińskich doświadczeniach w eksploatacji wozów o sowieckim i zachodnim rodowodzie).

Inny, trudniejszy rodzaj dylematu moralnego to ten, gdzie bezpieczeństwo żołnierza przeciwstawiane jest bezpieczeństwu osób cywilnych (biorąc pod uwagę specyfikę naszej sytuacji i planów obronnych, w znacznej większości scenariuszy byliby to obywatele Polski lub krajów sojuszniczych). Taka sytuacja ma miejsce na przykład przy użyciu amunicji kasetowej. Amunicję taką cechuje zwiększona skuteczność przeciw niektórym celom, jest też stosunkowo łatwo dostępna w warunkach obecnego kryzysu amunicyjnego. Zalety te okupuje wyższym niż w wypadku innych rodzajów broni poziomem zanieczyszczenia ostrzelanego terenu niewybuchami, trudnymi do usunięcia i powodującymi późniejsze straty wśród cywili próbujących powrócić do swoich domów.

Jak rozstrzygnąć tego typu dylemat? Tutaj istnieją dwie szkoły. Jedna z nich, oparta na uniwersalnie obowiązującym prawie międzynarodowym i ortodoksyjny rozumieniu etyki wojny każe rozstrzygać każdy przypadku użycia osobno, ważąc możliwe szkody i korzyści w konkretnej sytuacji. To podejście stosuje między innymi współczesna Ukraina. Tak, użycie amunicji kasetowej wiąże się każdorazowo ze szkodą dla lokalnej ludności cywilnej. Tę szkodę warto jednak porównać do szkody wynikłej z braku użycia takiej amunicji, to jest dostania się danego terenu pod okupację. Zależnie od przypadku szala może przechylić się na każda ze stron.

Druga, nowsza szkoła myślenia o tej klasie dylematów, reprezentowana głównie przez dyplomatów i aktywistów z krajów położonych z dala od aktywnych działań wojennych, opowiada się za powszechnym zakazem użycia amunicji kasetowej i jej analogów. Zdaniem przedstawicieli tego typu myślenia dowódcy wojskowi mają tendencję do orzekania na niekorzyść cywili, szczególnie tych będących obywatelami wrogiego państwa, a jakiekolwiek korzyści z użycia takiej broni w konkretnych przypadkach są niwelowane przez ogrom szkód, wynikających z ogólnej praktyki ich użycia. Produktem tych idei jest Konwencja z Oslo, zakazująca użycia amunicji kasetowej państwom-członkom. Polska, Ukraina, Finlandia, USA i, nie trzeba chyba dodawać, Rosja ani Białoruś członkami nie są.

Konwencja z Oslo reprezentuje szerszy trend do sceptycyzmu wobec kluczowych bądź potencjalnie kluczowych systemów uzbrojenia. Promujące ja organizacje domagają się także zakazu użycia jakichkolwiek środków wybuchowych na terenach miejskich, zakazu bojowego użycia dronów czy zakazu użycia inteligentnych, samonaprowadzających się na cele form amunicji, które powoli zaczynają pojawiać się na polach bitew. W żadnym przypadku argumenty etyczne zwolenników tych zakazów nie są bardziej przekonujące niż w przypadku amunicji kasetowej; można raczej powiedzieć, że każda nowa propozycja zakazu jest argumentowana tym słabiej, im bardziej kluczowego systemu uzbrojenia dotyczy. Proponenci tych zakazów, a są wśród nich państwa, w tym sojusznicy Polski, wydają sią zakładać, że zakazać efektywnej broni to zakazać wojen, zupełnie ignorując fakt, ze autorytarne mocarstwa w rodzaju Rosji czy Chin nie maja zamiaru stosować się do żadnych reguł moralnych czy prawnych, a co dopiero nowo postulowanych ograniczeń. W rezultacie zakazy te obowiązywałyby tylko chętnych, i byłyby w istocie zakazami skutecznej obrony, obowiązującymi tylko ofiarę napaści.

Ostrożność we wprowadzaniu nowych systemów uzbrojenia i dokładne ważenie skutków ich użycia jest obowiązkiem wszystkich walczących i nigdy nie powinniśmy z niej rezygnować, choćby dlatego, że przygotowujemy się do wojny obronnej na własnej i sojuszniczej ziemi. Nie zmienia to faktu, że opisane pseudo-humanitarne trendy powinniśmy przyjąć sceptycznie, jeśli nie od razu odrzucić. Rewolucja technologiczna w wojskowości, szczególnie zaś użycie dronów i ich inteligentnych, samonaprowadzających wersji stanowi szansę na zwiększenie bezpieczeństwa żołnierzy i ludności cywilnej jednocześnie; niespotykana wcześniej świadomość sytuacyjna i precyzja, którą dają, pozwalają jednocześnie razić wroga celnie i z daleka. Przy rozsądnym zastosowaniu eksploduje to, dosłownie i w przenośni, dylemat moralny z którym mieliśmy do czynienia np. w wypadku użycia artylerii na terenach zamieszkałych.

Nie powinniśmy oczywiście łudzić się, że od problemów i wyrzeczeń związanych z ekspansją i obsadą sił zbrojnych uratują nas roboty; robotyczne myśliwce i czołgi to ciągle pieśń przyszłości, a ludzie w siłach zbrojnych będą potrzebni zawsze, a już na pewno w przewidywalnej przeszłości. Warto jednak pamiętać, że każdy dron to jeden patrol mniej; każda robotyczne wieżyczka to jeden mniej ochotnik czy poborowy wystawiony na ogień przeciwnika, a przy okazji większa precyzja ognia i mniejsze emocje u strzelającego. Są kraje, których stać na traktowanie posiadania wojska jako czegoś w rodzaju wstydliwe nałogu, który warto powoli rzucać – co nie znaczy, że postawa ta jest mądra lub szlachetna. My i nasi sąsiedzi do takich krajów niestety się nie zaliczamy. Tam, gdzie technologia może pomóc w zmniejszaniu ciężaru i ryzyk spoczywających na żołnierzach bez przerzucania ich na barki ludności cywilnej, mamy nie tylko możliwość, ale i moralny obowiązek to zrobić.

Rosyjskiej agresja przeciw Ukrainie, a także realna groźba zawieszenia amerykańskiego członkostwa w NATO domagają się naszej reakcji na poziomie tak państwa, jak społeczeństwa. Skomplikowane zagadnienia wojskowości i polityki międzynarodowej nie mogą być już domeną małej grupki ekspertów, bo dotyczą naszych podstawowych praw i interesów. Dyskusje o nich to także, a może przed wszystkim, dyskusje etyczne, niemożliwe z kolei do przeprowadzenia bez solidnej podstawowej na temat realiów wojny i dyplomacji. Każdy obywatel powinien je rozumieć przynajmniej w zarysie, w czym powinny go wspomagać system edukacji powszechnej, media i organizacje pozarządowe. Budowa powszechnego konsensusu na temat podstawowych celów naszej polityki obronnej i zagranicznej, połączona z wykształceniem stosownej i trwałej determinacji do jego realizacji jest konieczna. Inaczej grozi nam porażka bez jednego wystrzału.

Jaką cenę warto zapłacić za bezpieczeństwo w tej nowej rzeczywistości? Pytanie to przypomina trochę pytanie o to, jak wiele rodzic powinien poświęcić swojemu dziecku – tyle ile potrzeba. Niezależnie od tego, czy wystarczy wystawienie dobrze wyposażonej, finansowanej, wspieranej i wysoce zrobotyzowanej armii zawodowej, czy też siły zawodowe będą musiały być wsparte pewną liczbą poborowych, musimy wreszcie zadbać o to, aby poświęcenia w imię dobra wspólnego spotykały się w naszym kraju z właściwą rekompensatą, zamiast z szeregiem niekoniecznych niedogodności czy upokorzeń. Jeśli tych zmian dokonamy, efektem będą nie tylko znacznie bardziej profesjonalne, ale też znacznie bardziej obywatelskie siły zbrojne, odzwierciedlające sobą wartości społeczeństwa, którym jesteśmy i chcemy być. Jeśli ich nie dokonamy, zagramy w rosyjską ruletkę o przyszłość swoją i naszych dzieci – i to jak najbardziej dosłownie. 

O liberalizmie odwagi :)

Moja antologia „Bariery dla liberalizmu” to zbiór prawie 30 tekstów napisanych na przestrzeni kilkunastu lat, których motywem przewodnim jest zmaganie się impulsów liberalnych z różnorakimi barierami, funkcjonującymi w ludzkich umysłach i emanującymi stamtąd na to, w jaki sposób organizujemy nasze zbiorowe życie polityczno-społeczne. Wszystkie te skłonności, aby ograniczać wolność człowieka, są podszyte jednym wspólnym dla nich zjawiskiem. Jest nim strach. Tendencje antyliberalne i ludzie będący ich nośnikami operują właśnie strachem przed wolnością, jako najskuteczniejszą metodą przekonywania do rezygnacji z praw i swobód.

Uogólniając znacząco, można owe funkcjonujące politycznie źródła ludzkiego strachu pogrupować w cztery kategorie. Nacjonalizm zasiewa w umysłach ludzi strach przed wszystkim, co „obce”. Komunikuje on, że inne państwa i narody stanowią dla nas zagrożenie, że niebezpieczni są wszelacy imigranci, ludzie o innym kolorze skóry, wyznający inne religie, przynależący do innych kultur, posiadający inne zwyczaje i wiodący inny styl życia. Nacjonalizm wtłacza nam jak mantrę, że pokojowe, harmonijne i owocne współżycie ludzi o różnych pochodzeniach jest niemożliwe, że powinniśmy wpadać w panikę, gdy słyszymy inny język lub widzimy inny typ ubioru. Jak szkodliwe są tego rodzaju podszepty, nigdy nie było w Polsce bardziej czytelne niż obecnie, gdy otwieramy nasze domy dla milionów uchodźców z Ukrainy i przygotowujemy się na potencjalnie wiele lat życia z nimi pod wspólnych dachem jednego państwa. Nacjonalizm z wielką chęcią zaszczepia nam także niechęć wobec Unii Europejskiej, na którą nacjonalistyczni politycy uwielbiają zrzucać winę za wszelkie swoje, zwykle liczne, niepowodzenia. Celem zaszczepiania strachu przed „obcymi” jest oczywiście wygenerowanie ślepej wiary we władzę wyłonioną z wnętrza własnej wspólnoty narodowej, przyznanie jej prawa do stosowania dowolnych środków, z ograniczaniem wolności na czele.

Klerykalizm jest współcześnie słabszy niż kiedyś, ale nadal usiłuje podtrzymać atmosferę „oblężonej twierdzy” we wspólnocie ludzi wierzących w Boga. Mają oni panicznie bać się szeroko pojętych „ataków” na instytucję rodziny, tradycyjne wartości moralne i sposoby zachowania. Zmiany społeczne prowadzące do poszerzenia zakresu wolności co do wyboru drogi życiowej i indywidualnego kształtowania swojego „projektu życia” są przedstawiane jako próba zanegowania życiorysów naszych dziadów i ojców, jako próba zniszczenia tkanki społecznej, której skutkiem miałby być nihilizm pociągający za sobą rozkład więzi międzyludzkich. Celem tak sianego strachu jest zmuszenie ludzi do życia w sposób im narzucony, a więc pozbawienie ich znacznej części wolności.

Socjalizm korzysta z każdej okazji przychodzącej w okresach gorszej koniunktury gospodarczej (a tych z różnorakich powodów jest w ostatnich dwóch dekadach niemało), aby zaszczepiać w ludziach strach przed ubóstwem, przed nagłą utratą materialnych podstaw egzystencji, bezrobociem, brakiem stabilizacji życiowej i ryzykiem. W ostatnich latach do tego katalogu doszły dwa inne, bardzo skuteczne podszepty strachu: starsze pokolenie pozbawia się nadziei na przyszłość, kreśląc czarny scenariusz dla pokolenia ich dzieci, podkreślając że czeka je życie w mniejszym dobrobycie; przed młodym pokoleniem kreśli się natomiast wizję pracy zawodowej jako istnego horroru, tortury, której najlepiej unikać, co ani chybi może doprowadzić do ziszczenia się prognozy o spadku zamożności. Celem tych działań jest polityczne przeforsowanie wizji społeczno-gospodarczej, w której pretensje do życia na cudzy koszt są uprawnione i zrozumiałe, a ograniczanie wolności jest tego oczywistym skutkiem.

Wreszcie populizm realizuje zadanie przekonania ludzi o niecnych zamiarach wszelkich, różnie zdefiniowanych, elit. Ten strach ma podminować zaufanie do wszystkich poza populistycznym liderem, zdemontować autorytety, zamknąć usta ekspertom, zburzyć poparcie dla liberalnej demokracji. Celem tak skonstruowanego strachu jest oczywiście zwycięstwo populizmu w walce o władzę, ale także głębokie przekształcenie demokracji z liberalnej w plebiscytową, gdzie akt głosowania służy li tylko potwierdzeniu pozycji i haseł populistycznego przywództwa, które następnie w ich realizacji nie jest ograniczone żadnymi prawami rządzonych, w tym ich wolnością.

**

Wobec tej strategii wygrywania politycznych starć poprzez strach musi, jako odpowiedź, powstać liberalizm odwagi. Liberalizm nie nowy, nie odmienny od tych ugruntowanych wielowiekowym doświadczeniem, uniwersalnych idei ludzkiej godności i wolności. Ale liberalizm wzmocniony nowym wigorem, nowym poczuciem misji, nową wolą walki i nową stanowczością, nową konsekwencją trwania przy jasnych wartościach z ich liberalnej hierarchii. Liberalizm, który już nie jest giętki i spolegliwy, który „nie bierze jeńców”, który jest waleczny i nie idzie na zgniłe układy. Liberalizm, którego naczelnym celem jest wlanie w serca i umysły ludzi otuchy, odwagi, nadziei i optymizmu. Liberalizm, który uodparnia ludzi na strach. Który – zgodnie z mottem mojego rodzinnego Gdańska – promuje odwagę pozbawioną nieroztropnej brawury.

W zderzeniu ze zbudowanym jako nacjonalistyczno-klerykalny splot antyliberalnym działaniem ultrakonserwatyzmu (umiarkowany konserwatyzm bowiem może być i często jest sprzymierzeńcem liberałów) liberalizm musi bezwzględnie bronić prawa jednostki ludzkiej do samookreślenia. Pokazywać, że ludzie są różni i mają prawo żyć w zgodzie ze swoimi tożsamościami, wartościami, potrzebami, aspiracjami, marzeniami, autopercepcjami, a nawet rzadkim i ekscentrycznym „widzimisię”. Potrafić pokazać większościom, że mniejszość im nie zagraża, gdyż zasada ochrony wolności indywidualnej nie chroni tylko przedstawiciela mniejszości przez zdominowaniem przez większość, ale także przedstawiciela większości przez jakimikolwiek niepożądanymi presjami ze strony mniejszości na porzucenie jego wartości. Liberalizm chroni i osoby LGBT, i ludzi głęboko wierzących. I mniejszości etniczne, i dumnych patriotów. I związki partnerskie, i konkordatowe małżeństwa. I ateistów, i róże różańcowe. Gdzie się da, szuka możliwości aby pomimo różnic żyli razem, a nawet współdziałali w obszarach, które nie są przedmiotem sporu pomiędzy nimi (a tych zwykle jest zatrzęsienie). Jeśli zaś to niemożliwe, to zapewnia bezpieczną koegzystencję obok siebie, nawet, w ostateczności, w realiach odizolowania. Gdy lewicowe idee idą zbyt daleko i, w imię zbyt szeroko zakrojonych roszczeń mniejszościowych grup żądają ograniczenia wolności słowa, liberalizm wciska hamulec i walczy z wychylaniem wahadła w druga stronę. Wychylenie wahadła w drugą stronę, w postaci swoistych dyskryminacji odwetowych, nie jest bowiem żadnym sprawiedliwym czy racjonalnym rozwiązaniem.

W zderzeniu z antyliberalnym działaniem radykalnego socjalizmu (umiarkowana socjaldemokracja bowiem może być i często jest sprzymierzeńcem liberałów) liberalizm musi bezwzględnie bronić prawa jednostki do pomnożenia osobistego dobrobytu pracą, wysiłkiem i staraniami. Musi stawić odpór rzekomo naturalnemu postulatowi równości materialnej i podkreślać, że choć ludzie są równi co do ich statusu człowieczego, mają taką samą nienaruszalną godność, choć są równi w zakresie dysponowania negatywną wolnością (czyli wolnością potencjalnych możliwości i braku arbitralnych ograniczeń wolności), choć są równi wobec prawa, to jednak różnią się co do zdolności, aspiracji, gotowości do ciężkiej pracy, a także skłonności do podejmowania ryzyka. Wobec tego równość szans musi pociągać za sobą nierówność wyników, nierówność materialną. Co prawda oczywistym jest, że każdemu musimy zapewnić minimum egzystencji materialnej, to jednak wszystko co ponad to winno być powiązane z osobistym zaangażowaniem. Osoby zdolne do pracy powinny być do tej pracy zachęcane, a nie zniechęcane obietnicą wygodnego życia bez własnego wkładu. Odbieranie owoców ciężkiej pracy jednym, aby zdobyć głosy wyborcze drugich jest nieuprawnionym działaniem politycznym. Glajchszachtowanie ludzi nie bez powodu ma złe historyczne konotacje.

W zderzeniu z antyliberalnym działaniem skrajnego populizmu (w pewnych okolicznościach, gdy racjonalną politykę przybliża się obywatelom w przystępny sposób, umiarkowany populizm może być sprzymierzeńcem, a raczej potrzebnym narzędziem dla liberałów) liberalizm musi bezwzględnie bronić konstytucyjnych, liberalno-demokratycznych praw obywatela, jego bezpieczeństwa przed samowolą ludzi tworzących klikę władzy. Musi stawić czoła uzurpacji tej władzy, gdy prawo zostaje zignorowane lub zmanipulowane, a los obywatela staje się zależny od humorów faktycznego dyktatora. Nie może też dopuścić, aby demokracja zdegenerowała do poziomu, na którym większość bez ograniczeń decyduje o życiu ludzi stanowiących mniejszość, czyli może „demokratycznie” podejmować decyzje głęboko ingerujące w życie prywatne i intymne ludzi z pominięciem ich wartości, wierzeń i przekonań. Musi rozbrajać strach przed elitami zaszczepiony przez populistów, ukazując tych ostatnich jako po prostu alternatywną elitę usiłującą pochwycić dla siebie nieograniczoną władzę, uciszając obywatela w tym samym czasie, gdy obiecuje ona mu zwodniczo „więcej demokracji”.

**

Liberalizm odwagi nie może iść na kompromisy, gdy chodzi o ludzką wolność. Każde ustępstwo w sprawie wolności przekreśla natychmiast liberalizm i czyni zeń nie-liberalizm, taki czy inny. Trzeba podkreślić, że chodzi przy tym o obronę pełnej wolności negatywnej w jej wszystkich aspektach i we wszystkich obszarach naszego życia. Stara lecz nadal aktualna pozostaje definicja Johna Stuarta Milla o maksymalnej wolności, dla której granicą jest wyłącznie równa co do zakresu wolność drugiego człowieka, nigdy zaś żadne rządowe dekrety, czy społeczne presje, naciski i wymuszenia. To oznacza, obecnie trzeba to najmocniej podkreślić, że liberalizm odwagi nie będzie ustępować także w odniesieniu do wolności gospodarczej, na którą dzisiaj oddziałuje najsilniejszy nacisk ze strony źródeł strachu. Żadnych ustępstw także co do wolności słowa, pomimo paniki sianej przez tzw. ruch woke, ani co do wolności wyboru stylu życia, pomimo propagandy antyislamskiej i innych ksenofobów.

Liberalizm odwagi w centrum debaty publicznej stawia operowanie czystymi faktami, opartymi na danych liczbowych. To jedyna instancja, która może skłaniać do modyfikowania prac programowych liberalizmu odwagi. W starciu z faktami irrelewantne są emocje, „narracje”, fobie, kłamstwa, manipulacje i fake newsy.

Liberalizm odwagi stawia jednostkę przed, jakkolwiek określoną, zbiorowością. Prawa i interesy społeczeństwa, narodu, wspólnoty religijnej, etnicznej czy lokalnej mogą być realizowane tylko i wyłącznie pośrednio poprzez działania dla dobra jednostek ludzkich, które dobrowolnie w skład tych zbiorowości wchodzą. To one są jedynym podmiotem działań. Zbiorowości nie mają żadnej legitymacji, aby występować w imieniu jednostek bez ich wyraźnej zgody, która może zostać w każdej chwili wycofana. Zbiorowości są cenne, człowiek potrzebuje społecznych więzi. Jednak żadna z tych więzi nie może nigdy zostać uznana za ważniejszą od ludzkiego życia, wolności i dobra. Alternatywą jest wejście na drogę do zniewolenia i ostatecznie ku zbrodni.

Liberalizm odwagi ma za zadanie odbudować szacunek dla (autentycznego i merytorycznego) autorytetu, przywrócić pozycję eksperta w procesach decydowania politycznego, kosztem nie tylko politykierów, ale także zdezinformowanego vox populi. Zwłaszcza w czasach, gdy vox populi manipulować niezwykle łatwo za sprawą baniek internetowych, komór pogłosowych, fałszywych proroków i fake newsów zalewających nas w internetowych mediach społecznościowych.

Ideologia winna w optyce liberalizmu odwagi ustąpić metodologii budowania i wdrażania reform i programów opartej na evidence-based policy (EBP). Pozostawienie ludziom możliwości decydowania o sobie (no i ponoszenia konsekwencji własnych wyborów) jest nie tylko najbardziej liberalną wersją wydarzeń, ale także najbardziej racjonalną. Nieracjonalny jest natomiast sztucznie wytwarzany strach przed nieistniejącymi boogeymenami, który jest narzędziem ogłupiania i cynicznej gry politycznej. EBP służy eliminacji takiego strachu jako czynnika decydowania.

Liberalizm odwagi powinien stawiać rozwiązania rynkowe przed etatystycznymi metodami państwa. Państwo jest potrzebne, ale w DNA polityków ubiegających się o reelekcję (oni w końcu sami żyją w strachu, w strachu przed utratą władzy, wpływów i apanaży) jest wbudowana niechęć wobec ryzyka. Państwo ryzyko minimalizuje, preferuje poczucie, niekiedy złudnego, bezpieczeństwa. Tymczasem ryzyko, choć nie raz jeden się przestrzela i traci, jest motorem postępu. To na nim zbudowano postęp materialny i dobrobyt świata Zachodu, to dzięki niemu przez ostatnie 200 lat poziom naszego życia uległ kolosalnej poprawie. Na obszarze działania gospodarki jak największą przestrzeń należy pozostawić czynnikom wolnorynkowym, a państwo stosować tylko wówczas, gdy trzeba najsłabszych członków społeczeństwa wspomóc, a więc w celach humanitarnych.

Liberalizm odwagi powinien walczyć z czarnowidztwem i pesymizmem nader często używanymi przy opisie ekonomicznej sytuacji globalnej. Fakty są bowiem takie, że realizowana na fundamencie liberalnym gospodarcza globalizacja, pomimo też wielu wad, jest generalnie historią wielkiego sukcesu, w ramach której kolejne setki milionów ludzi wychodzą z nędzy, a inne miliardy przechodzą z poziomu skromnej egzystencji do poziomu względnego dobrobytu. Żaden inny pomysł na światową gospodarkę w dziejach nie może pochwalić się nawet w zbliżony sposób podobnie dobrymi rezultatami.

W końcu, nie sposób tego w obecnej sytuacji nie wyłuskać, liberalizm odwagi koncentruje uwagę decydentów i obywateli na nielicznych, ale prawdziwych i realnych zagrożeniach, a więc na rzeczach, których rzeczywiście racjonalnym jest się bać. Dzisiaj takim czynnikiem jest zbrodnicza polityka agresji militarnej, która wyszła ze strony Kremla, dokonała bandyckiej agresji na Ukrainę, a teraz rozsiewa poczucie strachu o przyszłość, sugerując możliwość dalszych agresji na inne kraje, w tym Polskę. Strach przed uprawnionym źródłem strachu nie paraliżuje, nie odwraca uwagi od spraw ważnych, nie dekoncentruje, tylko motywuje, aby z jego nośnikiem walczyć i stawić mu zdecydowanie czoła. Tak jak wolny świat musi teraz stawić czoła Kremlowi. Także w tym kontekście musimy mieć się na baczności, aby nacjonaliści, populiści i socjaliści nie pozbawili nas tej motywacji, przekierowując nasz strach na ukraińskich uchodźców, podkreślając że są obcy, że stanowią obciążenie, że zubożejemy, a ceny za energię nas dobiją…

**

Liberalizm odwagi musi wydać bezkompromisową walkę czterem źródłom strachu oraz ludziom i instytucjom, które są tego strachu ochoczymi nośnikami. Żarty się skończyły. Kłamliwa propaganda sprowadziła realne ryzyko na przyszłość liberalnej demokracji i dobroczynnej globalizacji. Strach to wirus, który doprowadzi ludzi do niewoli, jeśli zabraknie reakcji zawczasu.

 

Książka Piotra Beniuszysa Bariery dla liberalizmu jest już do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Kryzys polskiego mężczyzny :)

Jak to się stało, że ludzie w podobnym wieku, z podobnymi doświadczeniami, a przede wszystkim wychowani w tym samym kraju, tak bardzo się od siebie różnią? Wygląda na to, że szybko postępujące zmiany w społeczeństwie popchnęły młodych mężczyzn w ramiona swoistego kryzysu.

Wydawało się, że wraz z młodym pokoleniem społeczeństwo polskie będzie się liberalizować. Nawet jeśli niekoniecznie miałoby to oznaczać zdecydowany skręt w lewo, można było odnieść wrażenie, że młode pokolenie będzie zmierzchem tendencji prawicowych, do tej pory przeważających w Polsce. Gwałtowny spadek religijności, bliskie kontakty z Zachodem i widoczna zmiana stylu życia miały zwiastować ogromne przeobrażenia w polskiej mentalności. A jednak…Pod koniec stycznia „Oko Press” opublikowało artykuł wskazujący na wyraźne różnice w preferencjach politycznych. Okazało się, że młodzi mężczyźni chętniej wybierali konserwatywne opcje polityczne, a najbardziej zaintrygowało to, że wybierają skrajnie prawicową Konfederację, podczas gdy ich konserwatywne rówieśniczki wolą PiS jako opcję mniej radykalną. Jak to się stało, że ludzie w podobnym wieku, z podobnymi doświadczeniami, a przede wszystkim wychowani w tym samym kraju, tak bardzo się od siebie różnią? Wygląda na to, że szybko postępujące zmiany w społeczeństwie popchnęły młodych mężczyzn w ramiona swoistego kryzysu.

Straszne zmiany

Wydaje się, że młodsze pokolenia dorastają w zupełnie innym świecie, niż ich rodzice i dziadkowie, ale jednak nie do końca. Rzeczywistość oczywiście się zmienia, ale ich wartości nadal w dużej mierze są determinowane przez to, co wynieśli z rodzinnego domu. Z kolei sposób życia zależy już ściśle od współczesnych im czasów i warunków życia. Tak jak dziadkowie patrzyli na świat przez pryzmat wojennych doświadczeń, rodzice wyciągnęli życiowe wnioski z okresu PRL-u, które później przekazali swoim dzieciom jako przykład, tak młode pokolenie funkcjonuje w świecie mediów i globalizacji. Z analizy „Małżeństwa i urodzenia w Polsce”, przygotowanego dla Eurostatu w oparciu o dane GUS, bardzo dobrze widać kluczowe różnice. Jeszcze na początku lat 90. wiek panów młodych wynosił średnio 24 lata, a panien młodych 22 (taka sama średnia była na początku lat 70.!), a w 2013 roku to już było 28 lat dla mężczyzn oraz 26 dla kobiet. Na Zachodzie oczywiście to było statystycznie kilka lat więcej. Wraz z przesunięciem się granicy wiekowej zmianie uległa także struktura poziomu wykształcenia nowożeńców. W tym samym okresie współczynnik rozwodów wzrósł z 1,1‰ do 1,7‰, a do tego należy dodać, że dochodzi do nich głównie z powodu niezgodności charakterów (ponad 1/3 rozwodów). Matki rozwodziły się oczywiście częściej niż babcie, ale presja społeczna i utrudnienia związane z zakończeniem sformalizowanego związku nadal sprzyjały utrzymywaniu się małżeństw pomimo ich wewnętrznego rozpadu. Natomiast za wisienkę na torcie można uznać spadającą liczbę urodzeń. Z tego wyłania się obraz świadczący o tym, że związki zawieramy jako ludzie lepiej wykształceni, a przede wszystkim bardziej dojrzali i doświadczeni życiowo. Częściej podejmujemy też decyzję, że chcemy zakończyć relację, w której się nie odnajdujemy, a także rzadziej decydujemy się na dzieci, co w praktyce przekłada się ogólnie na mniej zobowiązań. Teraz warto te wnioski ubrać w kontekst realiów poprzedniego pokolenia.

Biorąc pod uwagę średni wiek zawierania małżeństw, można sobie wyobrazić, że dla obu stron, choć szczególnie dla kobiet, był to jeden z pierwszych związków. Młodzi ludzie, dopiero co wchodząc w dorosłość, decydowali się na szybkie sformalizowanie relacji i koncentrowali na tworzeniu rodziny, co pozwala przypuszczać, że nie zastanawiali się zanadto, czy mogliby wieść inne życie. W praktyce oznacza to, że ludzie nie szukali zbyt długo. Normą było przypieczętowanie związku, który był wystarczająco stały. Można również z dużym prawdopodobieństwem założyć, że dodatkową presję stanowiły ówczesne normy społeczne. Na osoby wyłamujące się z niepisanej reguły patrzono raczej krzywym okiem. Inny był także stosunek do kobiet w ciąży. W przypadku nieplanowanego dziecka, bardzo często pojawiały się naciski ze strony rodziny na sformalizowanie związku. Pojawiały się także te społeczne, czego dowodem było chociażby wydalanie ze szkół uczennic (nie uczniów!), które znalazły się w takiej sytuacji. Dostęp do antykoncepcji oraz jej jakość były o wiele gorsze niż teraz, co na pewno przekładało się większe ryzyko wystąpienia takiego przypadku. Chociaż na pewno podejście było wyraźnie luźniejsze niż wcześniej, presja społeczna była na tyle silna, że kładziono głównie nacisk na to, co wypada. Dodatkowym czynnikiem była zapewne ograniczona możliwość poznawania nowych ludzi – nie można było swobodnie podróżować, a o dzisiejszych technologiach umożliwiających wyjście poza lokalne grono znajomych, bez przemieszczania się, można było tylko pomarzyć. Niewątpliwie przyczyn konserwatywnego podejścia do kwestii małżeństwa należy szukać w silnych związkach społeczeństwa z Kościołem. Ślub kościelny był bardzo ważny i teoretycznie uniemożliwiał ewentualny rozwód (w praktyce można było się starać o unieważnienie małżeństwa, co nie było zadaniem łatwym).

Na pierwszy rzut oka, wydaje się, że tamte czasy były o wiele gorsze, ale patrząc pod innym kątem można dostrzec pewne pozytywy. Przede wszystkim, tradycyjny system dawał większe poczucie stabilizacji. Możliwości poznawania nowych ludzi były mniejsze, więc decyzje zapadały szybciej, często z obawy przed brakiem lepszej opcji. Bardzo możliwe, że w dzisiejszych czasach wiele z tych związków w ogóle by nie powstawało. Decydowała zasada „lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu”, a to oznaczało, że wiele wad się wybaczało. Ktoś mógł nie być atrakcyjny dla drugiej strony, jawić się jako osoba nudna lub pozbawiona dobrych manier, ale przymykano na to oko, ponieważ przeważała zaleta, że w ogóle był. Znowu, to dawało jakieś poczucie bezpieczeństwa w obliczu strachu przed samotnością. Nawet jeśli nie trafiłoby się na wymarzoną osobę, to zawsze pozostawało koło ratunkowe, niczym na zamkniętym balu karnawałowym, w postaci osoby, która została sama na przysłowiowym parkiecie.

Być jak ojciec i matka

Zmiany jakie zachodzą w Polsce pędzą z ogromną prędkością. Już skok obyczajowy pomiędzy pokoleniem rodziców i dziadków wydawał się duży, ale ten który obserwujemy obecnie to prawdziwa przepaść. Nie dziwi fakt, że Zachód lepiej reaguje na zmieniające się normy obyczajowe, ponieważ tam te zmiany zaczęły się o wiele wcześniej. Ale wróćmy do Polski.

Większość młodych Polaków, dorastając w tradycyjnym modelu, do niego się przyzwyczaiła. Wiele pozostałości dawnego systemu figuruje w ich głowach jako norma. Co więcej, rodzice przygotowują dzieci do dorosłego życia na podstawie własnych doświadczeń. Potrafią też wywierać dodatkową presję, np. w sytuacji, gdy dziecko nie chce się ustatkować przy pierwszej trafiającej się okazji, preferując dalsze poszukiwania odpowiedniejszego partnera. Młodzi mężczyźni, często wzorem swoich ojców, wychodzą z założenia, że wystarczy być względnie życiowo zaradnym, a jakaś partnerka sama się znajdzie. Nierzadko też chcą powielić rolę głowy rodziny, do której należą kluczowe decyzje, co często jest sprzężone z byciem głównym, jeśli nie jedynym żywicielem rodziny. Wypadkową tego było, że w przypadku założenia rodziny obowiązki domowe spadały na kobietę, co utrudniało jej aktywizację zawodową. Uznawano za naturalne, że jeśli ktoś ma zrezygnować z rozwoju zawodowego dla dobra rodziny, miała być to żona. Więc do wspomnianego wcześniej poczucia bezpieczeństwa matrymonialnego, dochodził przywilej większej kontroli a więc większy wpływ na decyzję o ewentualnym zakończeniu związku. Mężczyźnie łatwiej było odejść i ponieść mniej konsekwencji z tego tytułu.

Chociaż kobiety również w dużym stopniu wzorują się na swoich matkach, funkcjonujących w tym systemie, to zmieniające się warunki otworzyły przed nimi nowe możliwości, z których chętnie zaczęły korzystać. To, co młode Polki wzięły z doświadczenia rodziców, dotyczy bardziej podejścia do jakości relacji w momencie, kiedy się już na nią zdecydują. Bycie w związku jest nadal postrzegane przez nie jako coś kluczowego w życiu, coś co powinno stać w jego centrum. Podobnie jak kobiety poprzedniego pokolenia, są bardzo przywiązane do rodziny. Na tle swoich rówieśniczek z Europy nadal szybciej dążą do jej założenia, a także są bardziej gotowe do poświęceń. Jednak zanim się zaangażują, mają większe wymagania jeśli chodzi o partnerów. Mają wyższe studia oraz życie zawodowe. Zarabiają podobnie, czasami nawet więcej. Nie chcą, żeby współmałżonek był po prostu osobą, która jest, ale poszukują kogoś o podobnych zainteresowaniach, poglądach politycznych czy podejściu do życia. Żądają partnerskiego układu, takiego samego wpływu na podejmowane decyzje. Nie przymykają już oka na protekcjonalne traktowanie, seksistowskie uwagi, czy to, że partner nie do końca odpowiada ich preferencjom. Są gotowe zrezygnować, jeśli różnice są zbyt duże, oraz odrzucają potencjalnych kandydatów prezentujących przeciwne do tych założeń postawy. Mają więcej własnego, jednostkowego doświadczenia życiowego, co ułatwia im dokonać lepszej selekcji. Nie czują się już tak uzależnione od obecności mężczyzny w ich życiu, więc mają większą odwagę domagać się tego, czego pragną. Co więcej, mają większe możliwości poznawania nowych ludzi. W dobie otwartych granic, internetu i aplikacji randkowych, zniknęło poczucie bycia „skazanym” na przysłowiowego kolegę z podwórka, towarzyszące poprzednim pokoleniom. Nie bez znaczenia jest także większa świadomość swojej seksualności, a także możliwości kontrolowania płodności. Oczekuje się też od mężczyzn większej empatii, nie bycia obok kobiety, ale z nią. Wszystko to dzięki zmianom, jakie zaszły na świecie i które przyczyniły się do tak dużego poszerzenia możliwości dla kobiet, również w krajach bardziej konserwatywnych.

Młodzi Polacy nie odnajdują się w nowej rzeczywistości. Choć mierzą się, tak samo jak każdy, z lękiem przed samotnym życiem, to orientują się, że zmieniły się reguły gry, a oni są przygotowani do zupełnie innych warunków. Nie wystarczy, że będą naśladować swoich ojców. Nie mogą liczyć na to, co dawało kiedyś gwarancję bezpieczeństwa ani na to, że w końcu niemal na pewno trafi się im jakaś partnerka. Kobiety, które nie znajdują sobie partnerów w najbliższym otoczeniu, po prostu szukają dalej. Nierzadko za granicą lub wśród cudzoziemców przebywających w Polsce. Partnerzy z bardziej liberalnych krajów zachodnich są w stanie zaoferować im chociażby większe poszanowanie ich autonomii wraz z partnerskim modelem relacji. Również oni podnoszą poprzeczkę, uświadamiając młodym Polkom, że nie muszą się godzić na to, co ich matkom wydawało się nieuniknione. Ich rodacy czują się zagrożeni tą perspektywą, która rodzi w nich obawę, że w nowej rzeczywistości sobie po prostu nie poradzą. Reagują więc sprzeciwem, a nawet złością uciekając się do różnych form obrony konserwatywnego modelu społeczeństwa. Jednym z bardziej widocznych przykładów jest zjawisko krytykowania przez młodych mężczyzn programu Erasmus, dającemu studentom szansę wyjazdu na zagraniczną wymianę. W sieci bardzo często można natknąć się na ich komentarze, często bardzo wulgarne, deprecjonujące młode Polki, korzystające z tej szansy. Zarzucają im rzekomą seksualną rozwiązłość, a przede wszystkim przedstawiają możliwość związków polskich kobiet z cudzoziemcami jako coś odzierającego z godności. Sugerują, że w takich relacjach nie ma mowy o uczuciach, a liczy się jedynie pogoń za korzyściami materialnymi lub tym co egzotyczne. Także oni ukuli pejoratywne określenie „Orgasmus”. Takie zachowania mogą być objawem kompleksów, ale przede wszystkim obawy, że przy trendzie zmieniających się warunków mogą nie mieć szansy na założenie rodziny. Nawet jeśli znajdą sobie partnerkę, to zawsze pozostaje ryzyko, że ona będzie miała większe możliwości, żeby odejść. Nie będzie już poddana ostracyzmowi, a dobre wykształcenie oraz własne życie zawodowe ułatwi jej podjęcie nowej drogi życiowej. Niewątpliwie dodatkowym czynnikiem jest również zwykła niechęć do rezygnacji ze swoich wpływów. Młodzi Polacy czują, że tracą kontrolę swoich ojców nad życiem rodzinnym, którą traktowali niczym spadek mający im przypadać w przyszłości. Dlatego rozwiązania swoich problemów szukają gorączkowo w powrocie do wartości konserwatywnych. One nie jawią się tylko jako magiczne lekarstwo, mogące zatrzymać zmiany postępujące na ich niekorzyść, ale również pewne uspokojenie, jeśli chodzi o zmierzenie się z obawą przed samotnością czy inną rzeczywistością. Łatwiej uwierzyć w zły porządek oraz postępujące zepsucie świata, niż przyznać przed sobą własną słabość lub strach, a przede wszystkim pogodzić się z tym co nowe oraz inne.

W interesie mężczyzn

Odpowiedzią na te lęki stała się Konfederacja, skrajnie prawicowa partia promująca wartości konserwatywne, celująca przede wszystkim w młodych mężczyzn, pod których układa swój program. Choć publicznie jej członkowie tego nie deklarują, łatwo wywnioskować z działań, wypowiedzi czy propozycji, że ich założenia to umocnienie poczucia męskości opierającego się na dawnych, stereotypowych wzorcach, a także na ograniczeniu praw kobiet. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że od konkurencyjnego, prawicowego PiS-u różni się tylko stosunkiem do świadczeń socjalnych, ale tak naprawdę rozbieżność pojawia się już na poziomie fundamentów. Czegokolwiek by nie zarzucić partii Jarosława Kaczyńskiego, jego ugrupowanie zabiega o poparcie ogółu. Swój program kieruje do przeciętnego Polaka z małego miasteczka, czującego, że jego godność jest deptana przez elity, a także głęboko przyzwyczajonego do wartości bliskich mu od dziecka. Dlatego jednym z głównych filarów potęgi PiS-u są Kościół oraz wiara, tak ważne dla wielu obywateli, przekonanych że laicyzacja to coś złego. Przy czym ten lęk jest zrozumiały, ponieważ w okresie wojny, a później komunizmu, wiara katolicka stanowiła swoistą ostoję polskości i tak w mentalności polskiej się w dużej mierze zapisała. Dopiero od niedawna pojawia się zwrot jeśli chodzi o kwestie religijności, ale nadal kulturowe przywiązanie do Kościoła oraz nadawanie mu dużej rangi w życiu jest ogromnie istotne. Natomiast w przypadku Konfederacji katolicyzm nie pełni już tak centralnej roli. Jest bardziej narzędziem usprawiedliwiającym rację bytu dla konserwatywnego porządku w społeczeństwie. Stanowi ponadnaturalne wyjaśnienie dla dawnego podziału na mężczyznę dbającego o byt i kobietę skupioną na gospodarstwie, a z wizją woli Boga trudniej polemizować niż z wytłumaczeniem, że coś ma po prostu być, bo tak. Tym bardziej w narodzie tak przywiązanym do wiary mężczyznom łatwiej się oprzeć na poglądach głoszonych przez duchownych, że taki podział to nie jest ich wola ale powołanie, że muszą wypełnić misję. Łatwiej też taką wizję świata wpoić kobietom wychowanym w poczuciu, że Kościół stanowi autorytet. Zwłaszcza że ten zabieg od wieków funkcjonował jako sposób na usankcjonowanie porządku pożądanego przez określone grupy społeczne. Żeby przekonać do czegoś ludzi, wystarczyło to tylko ubrać w religijną otoczkę.

Konfederacja zdaje sobie sprawę, że otwarte sformułowanie postulatu o męskiej dominacji nie byłoby zbyt dobre wizerunkowo, ba, godziłoby w Konstytucję, więc nigdy nie jest wyrażane wprost. Takie poglądy otwarcie wypowiada właściwie tylko Janusz Korwin-Mikke, znany ze swoich kontrowersyjnych wypowiedzi (np. o przejmowaniu przez kobiety poglądów mężczyzn, z którymi sypiają). Dlatego nie ma szans na bycie główną twarzą partii, tak jak bardziej umiarkowany Krzysztof Bosak, argumentujący swoje przekonania głęboką wiarą, co jest jeszcze do przełknięcia. Równie wielu sympatyków barwnej postaci, jaką jest Korwin-Mikke, tłumaczy jego wypowiedzi i upiera się, że nie miał tak naprawdę na myśli tego, co powiedział, choć to prawdopodobnie jedyny taki fenomen w polskiej polityce. Ale Janusz Korwin-Mikke ma swoją uprzywilejowaną pozycję, a także grono fanów. Nie tylko ze względu na swoją bezpośredniość, ale również za rolę, jaką spełnia. Bardzo chętnie, podejmuje się, niczym partyjny kaznodzieja, objaśniania świata przez pryzmat własnego światopoglądu. Dla wielu mężczyzn stanowi pewną formę emocjonalnego wsparcia, takiego odległego przyjaciela, który poklepie po plecach i przyzna rację. Nawet jeśli Konfederacja stara się trochę zdystansować od radykalizmu Korwina, to jednak nie reaguje na wywoływane przez niego kontrowersje. Trudno określić, na ile jego partyjni koledzy zgadzają się z jego poglądami, ale na pewno zdają sobie sprawę, że skutecznie dociera do znaczącej części grupy docelowej wyborców partii, funkcjonując jak dobrze sprzedający się produkt.

Ponieważ Konfederacja nie może otwarcie przyznać się do swojej wizji idealnej Polski, próbuje przepchnąć swoje założenia bocznymi drzwiami. Młodzi Polacy potrzebują stereotypowego poczucia męskości, więc należy dać im broń. Nic dziwnego, że istotną część zwolenników partii stanowi Ruch Narodowy, którego działalność w dużej mierze opiera się na gloryfikowaniu agresywnego szowinizmu, siły czy struktur militarnych. Dla wielu mężczyzn seanse patriotyczne, w postaci m.in. Marszu Niepodległości, mają niewątpliwie wartość terapeutyczną. Reszta postulatów Konfederacji to sprytny zabieg zmiany ról społecznych – przywrócenia mężczyźnie roli głównego żywiciela i ograniczenia praw kobiet. Nie można ustawą zmusić tych ostatnich do siedzenia w domu czy zajmowania się dziećmi, ale można to zrobić inaczej. Ciężko się nie pochylić nad tym, dlaczego skrajnie prawicowe ugrupowanie stworzone dla oraz przez młodych mężczyzn, tak bardzo interesuje się prawami kobiet, takimi jak swobodny dostęp do aborcji. Wbrew pozorom jest to bardzo ze sobą związane, bo służy interesom docelowych wyborców partii. Ograniczenie możliwości do decydowania o swojej płodności to skuteczne narzędzie uzależnienia od siebie kobiety. W tej kwestii świetnym dowodem na prawdziwe intencje Konfederacji jest to, co można było obserwować przy okazji tematu prawa do przerywania ciąży. Jak bardzo żałosne nie były PiS-owskie propozycje pokojów do wypłakania się, nie można zaprzeczyć, że przynajmniej oficjalnie, partia deklaruje wsparcie dla kobiet w ciąży. Obiecuje zasiłki, wsparcie, hospicja. Inna rzecz, że to są czcze obietnice, ale faktem jest, że Konfederacja nie oferuje kobietom w zamian nic – chce tylko zakazu. Oferta dla kobiet brzmi „radź sobie sama”. To właśnie Konfederacja, której posłowie deklarują przywiązanie do tradycyjnych wartości, chce ograniczenia świadczeń socjalnych wspierających w dużej mierze kobiety w trudnej sytuacji. Ograniczenie wpływu oraz pomocy państwa do minimum ma umożliwić młodym mężczyznom gromadzenie kapitału i dla skrajnie prawicowej partii to właśnie on ma stanowić ubezpieczenie dla kobiety. Celem jest po prostu to, żeby jakość życia młodych Polek była uzależniona od ich matrymonialnych wyborów. Przy czym oznacza to ogromne ryzyko przemocy ekonomicznej. Nawet jeśli wizja opiekuńczego mężczyzny może komuś się wydawać romantyczna, to jest oczywiste, że stwarza wiele bardzo poważnych zagrożeń dla pozostających pod taką opieką. Można sobie z łatwością wyobrazić, że ciężarnej kobiecie trudno odejść od przemocowego partnera, grożącego pozostawieniem jej bez pomocy, której nigdzie indziej po prostu nie uzyska. Ostatnio popularność w sieci zdobywa żona blisko związanego z Januszem Korwinem-Mikke Karola Wilkosza, Wiktoria Wilkosz. W swoich filmikach pokazała między innymi, jak wygląda dzień z życia konserwatywnej kobiety, z którego można wywnioskować, że całkowicie zrezygnowała z kariery zawodowej i jest na utrzymaniu męża. Para jest bardzo popularna w środowisku sympatyków Konfederacji i stała się jednym z modelów ich wizji szczęśliwego życia. Chociaż absolutnie niewykluczone, że będą ze sobą szczęśliwi nawet do końca życia, to nietrudno sobie wyobrazić, że w podobnym układzie mogą wystąpić problemy. Co więcej, takie sytuacje się zdarzają, p.. mąż nagle zaczyna stosować przemoc, albo zdradza, a czasami w grę wchodzi po prostu zwykła niezgodność charakterów. Kobieta w takiej sytuacji, decydując się na odejście, ryzykuje znalezieniem się w kryzysie bezdomności oraz ubóstwa. Co zrobiłaby Wiktoria Wilkosz w sytuacji, gdyby jej małżeństwo miało się rozpaść? Ile małżeństw, z początku szczęśliwych, zamieniło się w tragedie np. przez alkoholizm? Wielu wyborców Konfederacji zapewne powiedziałoby, że to wina kobiety, bo znalazła sobie niewłaściwego partnera, w końcu widziała, co brała. Żeby przyjąć taki sposób myślenia naprawdę trzeba ignorować ogromną część rzeczywistości. Trzeba w końcu powiedzieć jasno, że Konfederacja to partia dążąca do ograniczenia praw kobiet (zresztą zgodnie z poglądami Korwin-Mikkego), żerująca na obawach młodych mężczyzn przed nową rzeczywistością i zmianą dotychczasowych reguł funkcjonowania społeczeństwa. Także proponująca im, jak zawsze kuszącą, dominację.

Jednak nie oznacza to, że należy młodych mężczyzn demonizować. Po prostu pewna partia wykorzystująca ich obawy, stara się – niczym w telezakupach – wcisnąć im złoty środek, mający magicznie rozwiązać wszystkie ich problemy. Wybór padł na wartości konserwatywne, ponieważ to jest coś, co jest im bliskie, a przede wszystkim stykali się z tym od dziecka obserwując swoich ojców. Na pewno są tacy, którzy świadomie pragną takiego porządku społecznego, ale dla dużej części tych mężczyzn, ideologia Konfederacji wydaje się być jakąś drogą do radzenia sobie z problemami, które niesie zmieniająca się rzeczywistość. Biorąc pod uwagę kult stereotypowej, toksycznej męskości, piętnującej okazywanie uczuć, trudno zmierzyć im się z własną wrażliwością, a zostawienie ich samych sobie prawdopodobnie tylko pchnie ich w stronę coraz większej radykalizacji. Ten problem sam nie zniknie i nie można go ignorować. Rozwiązaniem jest edukacja oraz organizowanie życia społecznego tak, aby uwzględnić pokoleniową przepaść powodującą tak dużą frustrację. Zrozumienie kryzysu współczesnego polskiego mężczyzny jest kluczem otwierającym drzwi do rzeczywistości w jakiej się znalazł, a przede wszystkim do dialogu umożliwiającego zasypanie tych różnic. Stąd też, z perspektywy społecznej to strategiczne zadanie, ponieważ takie pęknięcie i wynikająca z niego polaryzacja będzie miała ogromne znaczenie dla przyszłości Polski. Fakt, że nawet konserwatywne kobiety są niechętne Konfederacji, świadczy o tym, że większość z nich jest świadoma tego, co kryje się za eufemistycznie sformułowanymi postulatami skrajnie prawicowej partii, a to pozwala prognozować, że bez odpowiedniej reakcji, przepaść między młodymi Polakami będzie się jeszcze bardziej pogłębiać.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

W sprawie marihuany 2/3 Polaków jest przeciwna status quo :)

Leszek Jażdżewski: Znany raper Mata został zatrzymany za posiadanie podobno 1,5 g marihuany. Prawo przewiduje nawet 2 lata więzienia za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków. Co się zwykle dzieje gdy ktoś zostanie zatrzymany z taką ilością marihuany?

Maciej Kowalski: Znany jak znany, ja od rana przeglądając fejsbuka zastanawiam się co to za typ. Zgodnie z literą prawa, gość jest faktycznie kryminalistą (zdaje się, że 3, nie 2 lata). Takich przypadków jest kilkaset tygodniowo i często kończą się wymuszeniem od wystraszonej młodzieży (bo to młodzi dorośli najczęściej są zatrzymywani) „przyznania się do winy”, co skutkuje piętnem „osoby karanej”, nawet jeśli w większości wypadków przy pierwszym naruszeniu prawa udaje się uniknąć wyroku pozbawienia wolności. Teoretycznie od około dziesięciu 10 lat funkcjonuje zarówno zapis, który daje możliwość umorzenia postępowania, jak i ogólny zapis pozwalający na umorzenie ze względu na znikomą szkodliwość społeczną czynu – w praktyce niestety widzimy bardzo duże rozbieżności w stosowaniu tych przepisów. Oznacza to, że za te same śmieszne 1,5 grama obywatel z jednej części kraju może dostać umorzenie przed wszczęciem postępowania, a inny wyrok w zawieszeniu… Warto też dodać, że większość przypadków to właśnie takie symboliczne ilości, których „szkodliwość społeczna” jest mniejsza niż czteropak piwa, dostępny 24/7 za niecałe 10 zł na każdym rogu ulicy…

Leszek Jażdżewski: Czy są ludzie, którzy faktycznie trafiają do więzienia za posiadanie tak znikomej ilości marihuany?

Maciej Kowalski: Przyznam, że nie wiem. Raczej rzadko się to zdarza, zazwyczaj w przypadku „chorób współistniejących” albo recydywy. Nawet zawiasy jednak ograniczają możliwości zawodowe.

Leszek Jażdżewski: Czy jest jakiekolwiek medyczne uzasadnienie dla tak restrykcyjnej polityki?

Maciej Kowalski: Nie. Bez żadnych „ale”, po prostu nie ma. Jeśli umówilibyśmy się jako społeczeństwo, jak Taliban, że każda rozrywka jest „haram” i zakazali oprócz marihuany także alkoholu, muzyki i ogólnie wszystkiego, to wtedy byłoby to przynajmniej konsekwentne. Prohibicja nie działa, więc marihuana i tak dostępna jest dla każdego, kto chce ją kupić  bez względu na wiek.

Leszek Jażdżewski: Marihuana została zalegalizowana m.in. w Kanadzie, Holandii, Republice Południowej Afryki, Meksyku czy Gruzji oraz w kilkunastu stanach USA, m.in. w Kolorado, Waszyngtonie czy Kalifornii. Jakie są główne skutki legalizacji?

Maciej Kowalski: W Holandii paradoksalnie nie – tam marihuana jest… nielegalna! Wynika to z absurdalnych zapisów prawa międzynarodowego, które nakazują państwom „zakazywania narkotyków”. Holandia obeszła to w ten sposób, że powiedziała „nie wolno, ale jak będziecie sprzedawać i posiadać, to nic wam nie zrobimy”. Pozostałe kraje, które wymieniasz, rozwiązały to już bardziej jednoznacznie – mówiąc wprost, złamały archaiczne międzynarodowe prawo (i jak widać, niebo im na głowę nie spadło). Stany z legalną marihuaną notują większe wpływy z tego tytułu niż z akcyzy od alkoholu – czyli przyrównując to do Polski, rząd wielkości 10 mld zł rocznie przechodzi nam koło nosa. Spadek sprzedaży alkoholu, przemocy domowej, leków przeciwbólowych – jak w tym obrazku „Andrzeja rysuje”, „bo zupa była za słona” z pobitą buzią po alkoholu i z drugiej uśmiechnięta buzia i podpis „po marihuanie – zupa była za słona, ale i tak zjadł”. Owszem, marihuana wykorzystywana jest jako używka, w celach rekreacyjnych. Mówimy jednak o osobach dorosłych – nikogo nie oburza chęć wypicia kieliszka wina do kolacji, czy całej butelki na spotkaniu ze znajomymi – nie rozumiem, dlaczego mniej szkodliwa marihuana stosowana w dokładnie tych samych celach wywołuje taki opór społeczny. A może wcale nie? 2/3 Polaków jest przeciwna karaniu więzieniem za jej posiadanie. Opór pozostał już chyba tylko na Wiejskiej 4/6/8…

Leszek Jażdżewski: W wielu innych krajach nastąpiła depenalizacja marihuany, m.in. w Portugalii czy w Czechach, czym to różni się od legalizacji i czy w warunkach polskich mógłby to być pierwszy sensowny krok, podobne prawo obowiązywało u nas zdaje się dekadę temu?

Maciej Kowalski: Depenalizacja to w skrócie rozwiązanie pozbawione wad prohibicji (marnotrawienie środków publicznych na ściganie obywateli, którzy nikomu nie szkodzą), ale też i zalet legalizacji (w dalszym ciągu brak wpływów budżetowych i kontroli jakości). Rzeczywiście jeśli jesteśmy jeszcze/już społeczeństwem demokratycznym, to takie rozwiązanie powinno zostać wprowadzone tu i teraz – jak wspomniałem, 2/3 Polaków jest przeciwna status quo. Jednocześnie poparcie dla zrównania statusu marihuany z tym, jak regulujemy alkohol i tytoń, wynosi mniej niż 1/3. Jestem przekonany, że po wprowadzeniu nieuchronnej depenalizacji świadomość i w tym obszarze zacznie rosnąć.

Ważna uwaga trochę poboczna – obecne „na stole” rozwiązania, tj. propozycja zniesienia kar za posiadanie niewielkich ilości, to tylko kropla w morzu. Ustanawianie niskich limitów typu 5 gram to niemal prezent dla dilerów. Jakiekolwiek rozsądne uregulowanie tej sprawy musi zawierać w sobie prawo do uprawy na własny użytek. Marihuana jest używką, która produkowana na przysłowiowym balkonie czy pod lampami w domach jest tania w produkcji i BEZPIECZNA. Kupując „na ulicy” ryzykujemy zakupem syntetycznych podróbek, które mogą nas wysłać do szpitala. Często „w ofercie” są też inne substancje, często niebezpieczne. Przepisy, które mówiłyby „możesz mieć 3 gramy, ale jak uprawiasz, to jesteś zbrodniarzem”, sprawiają, że korzystanie z usług mafii jest tak naprawdę okolicznością łagodzącą…

Leszek Jażdżewski: Kim są użytkownicy marihuany, czy wizerunek „bananowej młodzieży” – dzieci bogatych rodziców jest prawdziwy? Ile osób w Polsce regularnie bądź okazjonalnie korzysta z marihuany rekreacyjnie?

Maciej Kowalski: Szacuje się, że mniej lub bardziej regularnie z marihuany korzysta 2-3 miliony osób – choć w mojej ocenie to mocno zaniżone szacunki. Przekonanie, że to „używka młodzieży” jest kompletnie chybiona. Oni się z tym po prostu afiszują – natomiast korzystają tak samo młodzi i „starzy”, z miast i wsi, w Polsce „A” i “B”

Leszek Jażdżewski: Jesteś znany jako aktywista wolnych konopi, odebrałeś dobre wykształcenie ekonomiczne, czym zajmujesz się obecnie?

Maciej Kowalski: Niejako zwieńczeniem mojej działalności jako aktywisty była przygoda z polityką – ostatecznie to na Wiejskiej kształtowane jest prawo, więc logicznym wydawało się tam próbować je zmienić. Podczas kampanii przekonywałem, że legalne konopie to miejsca pracy i podatki. Ludzie stukali się w czoło – więc trochę z przekory chciałem pokazać, że to prawda. No i pokazałem.

Prowadzę obecnie firmę zajmującą się uprawą i przetwórstwem konopi (na razie: włóknistych), stworzyłem już ponad 100 miejsc pracy i odprowadziłem kilka mln zł podatków – a to zaledwie początek tej branży, która może w pełnym rozkwicie stanowić nawet 1% polskiego PKB.

Leszek Jażdżewski: O czymś ważnym według Ciebie zapomniałem?

Maciej Kowalski: Jak ktoś z „elit” ma problem, to mówi o tym cała Polska, a jak inny Mateusz, który nie ma bogatego taty, zostanie złapany z 1,5 grama w małej miejscowości na Podlasiu, to przenocuje na dołku, pobiją go na komendzie, dostanie zawiasy i nikogo to nie obejdzie…

Maciej Kowalski – rolnik, przedsiębiorca i aktywista konopny. Od 2003 roku związany z ruchem prolegalizacyjnym Wolne Konopie (wcześniej Kanaba), w latach 2006-2014 red.nacz. Gazety Konopnej Spliff, od 2014 popularyzator uprawy i przetwórstwa konopi, założyciel i prezes Kombinatu Konopnego.

Autor zdjęcia: Jeff W

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Czy każdy musi być wykształcony? :)

Czy przewodniczący Platformy Obywatelskiej miał rację? W pewnym sensie owszem, ponieważ trudno się nie zgodzić, że system oświaty wymaga zmiany. Ale czy faktycznie wina leży w kierunkach humanistycznych, a „państwo finansuje naukę ludzi, którzy nie będą mieli po nich zatrudnienia”?

Ostatni wywiad „Gazety Wyborczej” z Borysem Budką wywołał duże poruszenie w mediach. Lider opozycji podkreślił konieczność zmodernizowania nauki, sugerując, że w tym celu należy ograniczyć kierunki humanistyczne, które w jego ocenie nie „spełniają oczekiwań nowoczesnego państwa”. Czy przewodniczący Platformy Obywatelskiej miał rację? W pewnym sensie owszem, ponieważ trudno się nie zgodzić, że system oświaty wymaga zmiany. Ale czy faktycznie wina leży w kierunkach humanistycznych, a „państwo finansuje naukę ludzi, którzy nie będą mieli po nich zatrudnienia”?

Papier dla każdego

Podstawowy problem, który spowodował spadek jakości kształcenia w Polsce, leży w zmianie mentalności społecznej i sięga okresu transformacji. W okresie PRL-u młodzi ludzie wybierali różne ścieżki edukacyjne. Ci, którzy planowali podjąć studia wyższe, decydowali się na liceum, ale bardziej zainteresowani konkretnym fachem (bądź nie do końca zdecydowani) mieli do wyboru jeszcze technika lub zawodówki. Te, co prawda, nie zniknęły wraz z końcem komunizmu, ale opinia na ich temat drastycznie się zmieniła. Utarło się myślenie, że liceum oraz studia gwarantują pewniejszy sukces, więc rodzicom coraz bardziej zależało, żeby ich dziecko koniecznie skończyło edukację na stopniu przynajmniej licencjata. W wielu przypadkach był to wyraz nadziei, że młodsze pokolenie dzięki dyplomowi uczelni wyższej uzyska przepustkę do życia na przyzwoitym poziomie (lub wręcz awans społeczny) i w tym duchu je wychowywano. Uczęszczanie do szkół zawodowych zaczęło być coraz bardziej kojarzone z niskim ilorazem inteligencji czy słabymi wynikami w nauce. Uczniowie ostatnich klas gimnazjów żartowali sobie ironicznie, że jeśli źle pójdzie im egzamin, to zawsze czeka takie czy inne technikum, którego wymagania rekrutacyjne miały być śmiesznie niskie. Jednocześnie te żarty nosiły w sobie znamiona śmiertelnego strachu. Ukończenie liceum, a następnie uczelni, zaczęło być błędnie postrzegane jako bezwzględny warunek większego szacunku.

Wraz z popytem na dyplomy zaczęły powstawać prywatne uczelnie wyższe. Tylko nieliczne z nich mogły się jakością kształcenia równać do uczelni publicznych. Nie cieszyły się rewelacyjną opinią, ale lepszą niż brak studiów czy skończenie zawodówki, więc nie brakowało klientów. Zresztą takie uczelnie stały się bardzo szybko świetnym rozwiązaniem dla kandydatów, którzy z różnych powodów nie dostali się na państwową uczelnię, albo chcieli łatwiejszych studiów, dających więcej czasu dla siebie. Niemniej jednak, rosnąca liczba takich placówek stwarzała ryzyko, że niewystarczająca liczba maturzystów mogłaby się skończyć dla wielu z nich bankructwem, dlatego bardzo mocno stawały one w obronie rozwiązań zwiększających ich liczbę. Niestety w praktyce oznaczało to obniżanie wymagań z matury. W końcu dobrze, żeby każdy miał możliwość ten dyplom zdobyć.

W tym celu wprowadzono szereg zmian, które przyczyniły się do znacznego zwiększenia liczby Polaków z wyższym wykształceniem. Zniesiono egzaminy na studia i obniżono wymagania. Na przykład, jeśli na kierunek językowy w starym systemie trzeba było zdać wymagający egzamin, teraz wystarczało na maturze jakoś napisać rozszerzenie, a o przyjęciu na studia decydowało to, czy wynik zmieścił się w liczbie miejsc. W rezultacie na jednym roku uczyły się zarówno osoby bliskie biegłości językowej, jak i takie, których poziom był zdecydowanie niższy. Jednocześnie w procesie rekrutacji wystarczyło tylko wpisać wyniki z matur, więc niezdecydowani mogli wybierać nawet z kilkunastu kierunków zupełnie ze sobą niespokrewnionych.

Szybko okazało się, że pewne kierunki zaczęły być bardziej popularne wśród kandydatów. Zwłaszcza te, gdzie nie ma aż tak zaciekłej rywalizacji lub bardziej dostępne rekrutacyjnie (czyli np. kierunki uwzględniające przedmioty chętniej wybierane na maturze przez przyszłych studentów, jak język angielski). Jednocześnie uczelnie prywatne podążały za trendami i oferowały kierunki cieszące się popularnością (np. turystyka, administracja), albo trudno osiągalne na uczelniach publicznych ze względu na dodatkowe egzaminy kwalifikacyjne o bardzo wysokim stopniu trudności (np. grafika czy architektura). Ale to był dopiero początek zmian…

Edukacja jak biznes

Nowością nie było tylko poczucie powszechnej konieczności posiadania dyplomu, ale stopniowa zmiana priorytetów systemu edukacji. Obrano bardziej biznesową perspektywę. Uczelnie wyższe przestawały liczyć się jako świątynie wiedzy, a wartość kierunków zaczęto przeliczać na opłacalność zawodów, do których teoretycznie był przygotowany absolwent. Nikogo nie interesowały zainteresowania maturzysty. Nie musiał ich mieć. Mniej istotny stał się też program studiów i realny zasób wiedzy absolwenta. Liczyła się przede wszystkim odpowiedź na pytanie: „co ty po tym będziesz robić?”. Z tego powodu, bardzo szybko w dyskursie publicznym zaczęto przedstawiać kierunki ścisłe jako mądry wybór, a humanistom wróżyć niskopłatną karierę w barze szybkiej obsługi. Ta prognoza miała swoje korzenie w fakcie, że na rynku pracy niemal każdy miał jakiś dyplom, więc magistrowie zaczęli coraz częściej pojawiać się na mniej lukratywnych stanowiskach. Jednocześnie państwo optymalizowało koszty. Uczelnie dostawały skąpe środki, więc musiały szukać sposobów na dofinansowanie. Wiele kierunków, zwłaszcza te, z których dużo studentów odchodziło po roku, zaczęło zwiększać liczbę miejsc przyjmowanych kandydatów. Powszechnym rozwiązaniem stały się studia „wieczorowe”, na których liczba wolnych miejsc nierzadko była dwu- czy nawet trzykrotnie wyższa.

Rachunkowe podejście do uczelni nie pozostało bez odpowiedzi ze strony szkół średnich, w których uznano, że najważniejsze jest przygotowanie maturzystów już pod kątem przyszłych studiów. Ranking szkół średnich opierał się przede wszystkim na zdawalności matury, więc zamysł, aby absolwent był ogólnie wykształcony, się przesadnie nie narzucał. W końcu, po co uczniowie mają tracić czas na jakąś biologię czy WOS, skoro nie zdają tego na maturze? Były jednak momenty, kiedy Ministerstwo Edukacji musiało przyznać, że zapędziło się za daleko. Taką decyzją była rezygnacja z obowiązkowej matury z matematyki. Pomimo wysiłków MEN, trudno jest odwrócić skutki tego nieudanego projektu, który okazał się katastrofalny w skutkach. Brak zapotrzebowania na matematyków spowodował, że mniej osób decydowało się na kształcenie w kierunku specjalizacji nauczycielskiej, a to z kolei trwale obniżyło jakość nauczania tego przedmiotu w szkołach.

Nic dziwnego, że uczniowie zaadaptowali się do tego systemu i już od szkoły średniej chętnie zamykali się do szufladek pod nazwą ukierunkowanie, specjalizacja. W klasie humanistycznej z góry odrzucali to, „co już im się nigdy nie przyda”, jak np. biologię czy fizykę, a ci, którzy decydowali się na profil ścisły, wyśmiewali naukę historii czy WOS-u. Instytucje, które sprzyjały coraz większemu okrajaniu wymagań i profilowaniu młodzieży, zmieniły podejście społeczeństwa do nauki. Wiedza przestała się liczyć jako wartość. Najważniejsze było, żeby mieć wystarczająco dużo punktów, aby prześlizgnąć się dalej.

Student z przymusu

Doszliśmy więc do punktu, w którym każdy młody człowiek, niezależnie od predyspozycji czy planów zawodowych, był popychany przez rodziców i własne ambicje do uzyskania papieru. Jakość edukacji była wartością drugorzędną, bo o ile nadal można było skończyć uczelnie lepsze i gorsze, to najważniejsze było, żeby mieć dyplom uczelni. Skutki tej zmiany społecznej były łatwe do przewidzenia. Któregoś dnia po prostu okazało się, że w Polsce mamy zaskakująco wysoką liczbę osób z wykształceniem wyższym, jednocześnie zanotowano drastyczny spadek liczby osób po szkołach średnich, przygotowujących do zawodu.

Ilość wyparła jakość, bo w przypadku tak masowo podejmowanych studiów na uniwersytetach pojawiło się wielu ludzi, którzy nie byli zanadto zainteresowani wybranymi kierunkami, oprócz – rzecz jasna – papieru. Uczelnie także musiały się dopasować do nowych warunków, gdyż prowadziły zajęcia nie tylko dla grupy osób zainteresowanych daną dziedziną, ale także dla tych z przypadku, którzy w loterii rekrutacji trafili akurat na ten kierunek. Ci drudzy nierzadko zaczynali zdawać sobie dość szybko sprawę, że nie cierpią tego, czego się uczą. Ale jak już mieli za sobą rok czy dwa tej męki na drodze do dyplomu, to nie opłacało się nic zmieniać. Naturalnie profesorowie również musieli dostosować swoje wymagania i program zajęć do pełnego spektrum studentów, których przyszło im uczyć.

Jednak trudno się dziwić, że młodzi ludzie tak tłumnie decydowali się studiować. Osoby szukające zatrudnienia miały w CV wpisane studia, a nieukończenie uczelni mogło oznaczać trudności ze znalezieniem pożądanej biurowej pracy. Ale jeśli ktoś jest doradcą ds. sprzedaży, to czy faktycznie potrzebuje dyplomu np. stosunków międzynarodowych? Nie można nazwać zaskakującym faktu, że wiele osób zaczęło kwestionować sens wyższego wykształcenia, które coraz bardziej traktowano jako wyrzucanie w błoto pieniędzy podatników. Przedmiotem krytyki stało się jednak niesłusznie to, co na uniwersytecie miało być nauczane, a nie to, że wypaczyliśmy system.

Część kierunków zyskała sobie miano „przyszłościowych”, gdyż zagadnienia z nimi związane stały się popularne. Wielu maturzystów słyszy radę, żeby poszli np. na informatykę, ponieważ teraz wszystko robi się online, więc zapotrzebowanie na programistów ocenia się na duże. Tylko że nie da się zrobić specjalisty z przymusu. Tego typu rady to przysłowiowe wylanie dziecka z kąpielą, bo społeczeństwo potrzebuje ludzi o różnych kwalifikacjach. Zresztą już w branży IT można odczuć coraz większą rywalizację. Zwłaszcza teraz, kiedy firmy podejmują decyzję o zwolnieniach pracowników i okazuje się, że wielu informatyków z naszego otoczenia traci pracę, a nową nie tak łatwo znaleźć. Nierzadko muszą się doszkolić, a nawet jeśli pojawi się ogłoszenie o poszukiwanym programiście, to wcale nie ma pewności, że uda im się dostać tę posadę. Poza tym, sporo studentów informatyki rezygnuje z dalszej edukacji po uzyskaniu tytułu inżyniera. W tej branży „papier” nie wystarczy, trzeba być w tym dobrym, trudno bowiem sprostać obecnym wymaganiom rynku, które nawet dla pasjonatów nie są niskie, a co dopiero dla absolwentów z „przymusu”. Zatem wbrew popularnym przekonaniom, ukończenie takiego kierunku niekoniecznie gwarantuje upragnioną stabilizację.

Uczelnie nie są bezużyteczne, także wspomniana przez Borysa Budkę historia jest bardzo potrzebna w społeczeństwie. Jednak uniwersytety to nie są szkoły zawodowe i działają trochę inaczej. Ich absolwenci nabywają szeroki wachlarz umiejętności, które mogą wykorzystać w różnych ścieżkach kariery. Dlatego nie można ich wartości przeliczać na konkretne zawody. O sile uczelni decydują mimo wszystko jej studenci i ich zaangażowanie, ciekawość oraz chęć poszerzania wiedzy na poziomie akademickim. Należy tutaj wziąć pod uwagę fakt, że kształcenie nie kończy się na otrzymaniu dyplomu. Profesorowie uczą studentów podstaw i wyposażają we właściwe kompetencje potrzebne do dalszego rozwoju. Nawet studenci kierunków uważanych za praktyczne, tak jak wspomniana informatyka, ekonomia, inżynieria czy choćby medycyna, żeby być wartościowymi fachowcami, muszą stale się dokształcać. Z tego punktu widzenia, wypełnianie uczelni ludźmi, dla których wyższe wykształcenie jest rozdziałem do zamknięcia w chwili otrzymania dyplomu, faktycznie mija się z celem. Borys Budka ma rację mówiąc, że edukacja wymaga reformy i ograniczenia liczby studentów. Tylko problem leży zupełnie gdzie indziej, niż wskazuje to lider Platformy, pragnący wierzyć, że system działa świetnie, tylko ludzie wybierają złe kierunki. Żadna akademia nie będzie działać dobrze, jeśli będzie stawiać na ilość wypuszczonych absolwentów, a nie na ich jakość.

Absolutnie nie należy tego poczytywać jako wezwania do ograniczenia dostępu do wykształcenia. Wszyscy powinni mieć równe szanse, chodzi o to, żeby nikogo do niczego nie przymuszać. Nie wciskać na siłę studiów komuś, kto wcale ich nie potrzebuje do upragnionej pracy biurowej, albo odnalazłby się lepiej w szkole zawodowej lub kończąc edukację na technikum. Nie produkować dla statystyk armii magistrów kosztem drastycznego obniżania wymagań w akademii, dostosowanych do tego właśnie celu. Promować szkoły zawodowe i dbać o ich równie wysoki poziom. Pomagać młodym wybrać ścieżkę kształcenia dopasowaną do ich osobistych aspiracji oraz możliwości. Jeśli natomiast chodzi o szkoły wyższe, to przede wszystkim należy wzmocnić szacunek do akademickich wartości oraz kompetencji, które powinny stanowić żelazne kryteria otrzymania dyplomu. Tak, żeby dokument poświadczający ukończenie szkoły faktycznie oznaczał specjalistę w danej dziedzinie, a nie certyfikat zaliczenia, kolejnego po studniówce, rytu przejścia. Dobrym rozwiązaniem byłoby także wzbogacenie rekrutacji. Powrót do PRL-owskich egzaminów wstępnych, które odbywałyby się w tym samym czasie na większości uczelni, to rozwiązanie i zbyt radykalne, i nie dostosowane do dynamicznych wymagań współczesnego świata. Politycy czasem spadek motywacji studentów chcą wyeliminować przez kształcenie płatne, ale to sprowadzałoby się do nieakceptowalnego wykluczenia osób z rodzin o mniejszych możliwościach finansowych. Wiele przydatnych rozwiązań funkcjonuje na renomowanych zachodnich uczelniach. Kandydaci ubiegający się o przyjęcie na studia muszą pisać listy motywacyjne (czasami nawet odręcznie właśnie po to, żeby sprawdzić na ile kandydat jest zdeterminowany i świadomy swojego wyboru), prezentować wstępne plany, tematy prac dyplomowych czy CV, a nawet odbywać rozmowy kwalifikacyjne.

Na pewno trzeba przyznać Borysowi Budce rację w jednym – na uczelniach jest wielu ludzi, których kształci się niepotrzebnie. Jednak nie wynika to z wyboru złego kierunku, ale systemu, w którym każdy musi być studentem. Systemu, gdzie wybranie kształcenia zawodowego bądź nieukończenia studiów wiąże się z niesprawiedliwie umniejszającą oceną, niezależnie od posiadanych umiejętności. Tak bardzo chcieliśmy mieć magistrów za wszelką cenę, że odarliśmy uczelnie z ich pierwotnego celu, jakim było poszerzanie horyzontów osób, którym na tym zależało i zrobiliśmy z nich maszynki do masowego produkowania dyplomów. Podobnie jak w przypadku drukowania pieniędzy musiało się to skończyć tym, że papier zaczął pełnić funkcję bardziej dekoracyjną niż praktyczną, a państwu brakuje fachowców z prawdziwego zdarzenia.

Fałszywy powab obojętności :)

Niemiecki pastor Martin Niemöller, osadzony w Dachau w 1942 roku, napisał wiersz będący ostrzeżeniem po wsze czasy:

„Kiedy przyszli po Żydów, nie protestowałem. Nie byłem przecież Żydem.

Kiedy przyszli po komunistów, nie protestowałem. Nie byłem przecież komunistą.

Kiedy przyszli po socjaldemokratów, nie protestowałem. Nie byłem przecież socjaldemokratą.

Kiedy przyszli po związkowców, nie protestowałem. Nie byłem przecież związkowcem.

Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował. Nikogo już nie było”.

Kiedy jakaś grupa społeczna jest w państwie dyskryminowana lub doznaje jakiejś krzywdy, często się słyszy: „To mnie nie dotyczy, to nie moja sprawa”. Wielu ludzi nie widzi powodu, aby angażować się w obronę pokrzywdzonych, jeśli oni sami lub ich bliscy do nich nie należą. Zachowują się tak dlatego, bo albo uważają, że nie należy mieszać się w cudze sprawy, albo sądzą, że i tak nie byliby w stanie im pomóc. Oczywiście chodzi tu tylko o tych, którzy tej krzywdy nie popierają. Niestety, tylko nieliczni próbują aktywnie przeciwdziałać złu. Zdarza się, że ich zapał i umiejętności organizacyjne prowadzą do upowszechnienia buntu przeciwko krzywdzie, jaka spotyka daną grupę czy środowisko. O to upowszechnienie jest tym łatwiej, im poczucie krzywdy staje się udziałem coraz większej grupy społecznej.

Dziwi i smuci zarazem krótkowzroczność tych, którzy uważają, że dopóki sprawa nie dotyczy ich osobiście, nie powinni w nią ingerować. Władza państwowa, która z jakiegoś powodu dzieli społeczeństwo na lepszych i gorszych, ma zwykle nieograniczone powody i chęci, aby tworzyć wciąż nowe podziały, w zależności od swojej oceny sytuacji. Dlatego poza jej wiernymi sojusznikami, nikt nie może być pewny, że nie znajdzie się wśród dyskryminowanych. Podjęcie walki w obronie grupy, do której się nie należy, jest więc w istocie obroną swoich własnych interesów. Demokracja nie spełnia swojej roli, kiedy większość ludzi powiada: „To mi się nie podoba, ale ponieważ mnie nie dotyczy, to nie będę reagować”. Demokracja kuleje wtedy, gdy ludzie interesują się wyłącznie tym, co ich dotyczy bezpośrednio i w tej chwili, przy czym nie zdają sobie sprawy, że za chwilę mogą znaleźć się w zupełnie innej sytuacji.

W okresie rządów Zjednoczonej Prawicy pojawiło się kilka tendencji, które pośrednio lub bezpośrednio prowadzą do wykluczenia lub dyskryminowania niektórych grup społecznych. Można przy tym pominąć, jako emocjonalny zwrot retoryczny bez praktycznego znaczenia, powtarzane przez niektórych przedstawicieli tej władzy, Kościoła katolickiego i narodowców wykluczające stwierdzenie, że Polak to katolik, które odbiera Polakom nie będącym katolikami prawo do polskiej narodowości. Warto natomiast zwrócić uwagę na takie zjawiska, jak: unikanie rozliczenia się z polskim antysemityzmem, prześladowanie sędziów i prokuratorów sprzeciwiających się łamaniu konstytucji, dyskryminowanie środowiska LGBT, pozbawienie kobiet prawa do aborcji, traktowanie ludzi pełniących ważne funkcje w czasie PRL-u, jako niegodnych zaufania, a w szczególności uchylenie praw emerytalnych pracownikom dawnych służb mundurowych.

Antysemickie fobie

Przedwojenny antysemityzm propagowany przez środowiska ONR-u przy cichym poparciu Kościoła i współudział Polaków w eksterminacji Żydów podczas wojny – to wstydliwa spuścizna, która wymaga rozliczenia. W okresie PRL-u spuszczono na nią zasłonę milczenia, a w 1968 roku antysemickie tradycje zostały w haniebny sposób wykorzystane we frakcyjnej walce wewnątrzpartyjnej. Po 1989 roku dość nieśmiało, ale jednak podejmowano próby ekspiacji i wyjaśnienia tej ciemnej karty w najnowszej historii Polski. Ujawnienie mordu w Jedwabnem z 1941 roku, zawarte w książce J.T. Grossa, spowodowało w latach 2000 – 2003 śledztwo IPN-u, które ponad wszelką wątpliwość wykazało winę Polaków. Na rocznicowej uroczystości prezydent Kwaśniewski przeprosił w imieniu narodu polskiego za tę zbrodnię. W 2003 roku utworzono Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, dzięki czemu odkryto i opublikowano wiele nieznanych dotąd szerzej faktów. W 2005 roku otwarto Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, w którym organizowano wiele ciekawych wystaw i wydarzeń.

Niestety, po dojściu do władzy Zjednoczonej Prawicy polityka rozliczeń i pojednania została zaniechana. Była ona bowiem sprzeczna z nową polityką historyczną, według której należy ukazywać tylko chlubne karty w historii Polski. Doszło nawet do przyjęcia kompromitującej prawicowy rząd ustawy o IPN, która zakazuje krytyki Polski i Polaków zarówno w publikacjach krajowych, jak i zagranicznych. Minister Zalewska w telewizyjnym wywiadzie nie była więc w stanie wykrztusić, że mordercami Żydów w Jedwabnem byli Polacy.

Na schowaniu głowy w piasek się jednak nie skończyło. Pisowska władza, odżegnująca się oficjalnie od antysemityzmu, bardzo opieszale reaguje na jego publiczne przejawy. Przykładem może być ociąganie się z dochodzeniem w sprawie narodowca Rybaka czy byłego księdza Międlara, a także innych nacjonalistów publicznie siejących nienawiść do Żydów. Jeden z ich czołowych działaczy Artur Zawisza ironicznie wypiera się antysemityzmu twierdząc, że jest on tylko judeosceptyczny. Antysemickie nastroje podsycane są informacjami jakoby światowe organizacje żydowskie naciskały na rząd polski domagając się zwrotu mienia pożydowskiego przejętego po wojnie przez Polaków. Znany prawicowy publicysta Rafał Ziemkiewicz nie zawahał się w swoim tekście nazwać Żydów „parchami”, nawiązując do najbardziej haniebnego i pogardliwego określenia przedwojennych nacjonalistów. Jakby dla przeciwwagi Polinu w 2020 roku powołano Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej imienia Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego. Dmowski, słynący ze swojego antysemityzmu, stał się nieformalnym patronem pisowskiej władzy.

Ktoś może powiedzieć, że ten współczesny polski antysemityzm, wyrażający się głównie w tym, że słowo „Żyd” traktowane jest jako epitet, w gruncie rzeczy nie jest niebezpieczny, bo nie prowadzi do jakichkolwiek wykluczeń czy dyskryminacji nielicznych obecnie w Polsce obywateli narodowości żydowskiej. Trzeba jednak być tym obywatelem, aby wiedzieć, co się czuje, widząc w miejscach publicznych obelżywe napisy przypominające, że jest się w tym kraju pogardzanym intruzem. Poza tym z historii wiadomo, jak niewiele potrzeba, aby w ślad za tą niechęcią pojawiła się zarówno dyskryminacja, jak i zbrodnia.

Demontaż wymiaru sprawiedliwości

Demontaż wymiaru sprawiedliwości, prowadzony przez PiS pod nazwą reformy sądownictwa, polega na wymianie sędziów na takich, którzy będą posłuszni władzy wykonawczej, co oznacza przekreślenie zasady trójpodziału władzy i oczywiste złamanie konstytucji. Oficjalnie celem reformy podjętej w 2016 roku było skrócenie czasu załatwiania spraw sądowych. Efekt jest taki, że w 2020 roku czas ich trwania zwiększył się trzykrotnie. Większość sędziów i część prokuratorów zaprotestowała przeciwko tym zmianom, stając w obronie konstytucji. Otrzymali oni wsparcie ze strony Komisji Europejskiej oraz międzynarodowych instytucji i stowarzyszeń prawniczych. Również wyrok TSUE jest jednoznacznie niekorzystny dla polskich władz. Mimo tych zdecydowanych protestów i krytyki, rząd Zjednoczonej Prawicy nie zamierza się ugiąć i stopniowo opanował wszystkie instytucje, wprowadzając do nich swoich ludzi, niekoniecznie w pełni kompetentnych, ale za to posłusznych. W ten sposób „odzyskał” – jak powiada Kaczyński – Trybunał Konstytucyjny, Krajową Radę Sadownictwa i Sąd Najwyższy. Pozostały jeszcze sądy powszechne, ale w stosunku do niepokornych sędziów i prokuratorów stosowane są jawne szykany i dyskryminacja. Są oni zawieszani w czynnościach, pozbawiani immunitetu, karani dyscyplinarnie przez sąd, który zgodnie z wyrokiem TSUE nie jest sądem, degradowani czy delegowani do jednostek odległych od miejsca ich zamieszkania.

Demontaż wymiaru sprawiedliwości jest podstawowym etapem w drodze do państwa autorytarnego. Stąd upór i bezwzględność w jego realizacji. Zmiany poprzedzone zostały intensywną akcją propagandową mającą na celu skompromitowanie środowiska sędziowskiego, określonego mianem „kasty”. Rząd liczył na to, że większość ludzi mało interesuje się problemami ustrojowymi i jest słabo zorientowana w funkcjonowaniu instytucji wymiaru sprawiedliwości, w związku z czym nie należy się spodziewać większego oporu społecznego przed zamierzonymi zmianami. Niestety, trzeba przyznać, że się nie przeliczył. Oczywista zmiana ustrojowa spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem ze strony środowiska prawniczego, zwłaszcza sędziów, i części inteligencji. W szerokich kręgach społecznych nie wywołała jednak większych emocji, co znalazło wyraz w niezmniejszonym stopniu poparcia dla PiS-u w kolejnych sondażach i wyborach. Niewątpliwie potrzebna jest szeroka akcja uświadamiająca, że niezawisłość sądów dotyczy bezpośrednio lub pośrednio każdego obywatela. Upokarzani i nękani sędziowie walczą w interesie nas wszystkich, a nie tylko w swoim własnym.

Nagonka na środowiska LGBT+

Homoseksualiści i transseksualiści od wieków żyli w społecznym cieniu. Starannie ukrywali swoją odmienność, świadomi powszechnej dezaprobaty wyrażanej epitetami: pedał, lesba, zboczeniec czy dziwak. Ta dezaprobata prowadziła nierzadko do agresji fizycznej, a także wyrażała się w prawie, które za tą odmienność karało, a w niektórych krajach do dzisiaj grozi za nią kara śmierci. Społeczne wykluczenie nie pozwalało ludziom nieheteronormatywnym żyć normalnie. Nie mogli bowiem korzystać z wszystkich praw przysługujących heteronormatywnej większości, takich jak formalne związki partnerskie, małżeństwa i adopcja dzieci.

Kiedy na Zachodzie rozpoczął się proces emancypacji ludzi LGBT, również w Polsce zaczęły coraz częściej pojawiać się przypadki coming outów, a następnie domaganie się dla tego środowiska pełni praw obywatelskich, co w wielu krajach zachodnich stało się faktem. Środowisko LGBT w Polsce zrzuciło z siebie odium wstydu i upokorzenia i rozpoczęło otwartą walkę o swoje prawa. W przestrzeni społecznej zaczęły pojawiać się wydarzenia w postaci parad równości, a także symbole i oświadczenia oswajające opinię publiczną z tą zasadniczą zmianą obyczajowości. Spotkało się to z oporem konserwatywnej części społeczeństwa przyzwyczajonej do stereotypów na temat homoseksualistów i osób zmieniających płeć.  Stopniowo jednak ludzie zaczęli się przyzwyczajać do ich jawnej obecności w życiu społecznym. Poza środowiskami skrajnej prawicy, zaczęła dominować opinia o potrzebie tolerancji dla orientacji seksualnych i zrozumienia dla osób odczuwających potrzebę zmiany płci. Coraz więcej ludzi zaczęło też postrzegać potrzebę prawnego uregulowania jednopłciowych związków partnerskich. Nie oznacza to jednak zgody na zawieranie związków małżeńskich, a zwłaszcza na adopcję dzieci. Brak zgody na homoseksualne rodziny ujawnia głęboko zakorzenione przekonanie większości polskiego społeczeństwa o wynaturzeniu ludzi LGBT. Aby możliwa była pełna rehabilitacja tych ludzi i przyznanie im tych samych praw, co ludziom heteronoramtywnym, potrzebne jest uświadomienie sobie, że ich zachowanie i uczucia są tak samo naturalne, jak tych ostatnich. Pod względem tej powszechnej świadomości wciąż jesteśmy w tyle za Zachodem. Przekonanie, że ludziom LGBT pozwala się żyć w społeczeństwie pod warunkiem, że będą siedzieć cicho i nie domagać się równych praw, nie jest żadnym przejawem tolerancji i odrzucenia dyskryminacji. Jest to co najwyżej przejaw pewnego ucywilizowania barbarzyńskich skłonności.

Wielkimi orędownikami odmowy prawa do naturalności ludziom LGBT są Kościół katolicki i rząd Zjednoczonej Prawicy. Podstawą wykluczenia i dyskryminacji tej grupy społecznej stała się koncepcja ideologii gender i ideologii LGBT. Z badań nad społeczno-kulturowymi uwarunkowaniami płci uczyniono ideologię, która ma zachęcać dzieci do zmiany płci. Z kolei z emancypacyjnych dążeń ludzi nieheteronormatywnych uczyniono ideologię, która ma zachęcać do homoseksualizmu i zagrażać w ten sposób tradycyjnej rodzinie. Te oczywiste bzdury, będące wytworem umysłów skrajnych fundamentalistów katolickich, są z całą powagą i konsekwencją głoszone przez funkcjonariuszy Kościoła i władzy państwowej. Środowisko LGBT stało się przedmiotem zmasowanych ataków, jako winne próbie zniszczenia polskiej kultury i tradycji, dokonania moralnej degradacji narodu i jego dechrystianizacji.

Taka oficjalna wykładnia stosunku do LGBT nasiliła w różnych środowiskach brutalne ataki na tych ludzi i pogłębiła ich dyskryminację. Za sprawą Kościoła i pisowskiej władzy, hołubiącej nacjonalistów, zniweczone zostały wysiłki środowisk liberalnych, które zmierzały do uczynienia z Polski kraju bardziej cywilizowanego. Wysiłki te jednak wciąż muszą być kontynuowane, aby przeciwstawiać się obskurantyzmowi i ślepej nienawiści do niewinnych ludzi. Szkoda tylko, że większość z tych, którzy te wysiłki podejmują, musiało wcześniej doznać osobistego wstrząsu, gdy okazało się, że ktoś z ich najbliższych reprezentuję tę „gorszącą” orientację seksualną, a przy tym jest człowiekiem jak najbardziej normalnym.

Piekło kobiet

Znaczna część polskich kobiet nie może się pogodzić z pozbawieniem ich prawa wyboru w sprawie rodzicielstwa. Od początku zmiany ustrojowej w 1989 roku trwał w Polsce spór dotyczący przerywania ciąży. W 1993 roku zawarto tzw. kompromis, dopuszczający aborcję w trzech przypadkach: zagrożenia życia lub zdrowia kobiety, ciąży będącej wynikiem przestępstwa oraz ciężkiego i nieodwracalnego uszkodzenia płodu. Nie był to jednak kompromis między władzą a kobietami, tylko między władzą a Kościołem katolickim. Mimo że prawo wyboru zostało kobietom ograniczone do wyżej podanych przypadków, to i tak kompromis ten stał się solą w oku fundamentalistów katolickich spod znaku Pro-life czy Ordo Iuris, domagających się całkowitego zakazu aborcji. Przyznane kobietom ograniczone prawo do aborcji w praktyce trudno było egzekwować. Presja fundamentalistów na lekarzy i kierownictwa szpitali powodowała, że z prawa tego korzystano niezbyt często. Zastraszeni lekarze zasłaniali się klauzulą sumienia, a szpitale odmawiały z różnych powodów wykonania zabiegu, aby uniknąć kłopotów.

W 2016 roku złożony został w Sejmie projekt ustawy opracowany przez środowiska feministyczne „Ratujmy kobiety”, liberalizujący prawo aborcyjne. W tym samym czasie środowiska fundamentalistyczne złożyły do Sejmu swój projekt ustawy „Stop aborcji”. Odrzucenie projektu kobiet i skierowanie do prac w komisji projektu fundamentalistów, spowodowało masowy protest kobiet pod hasłem „Czarny Poniedziałek / Ogólnopolski Strajk Kobiet”, który odbył się 3 października 2016 roku. W wyniku tego protestu Sejm odrzucił projekt ustawy „Stop aborcji”. Był to jednak chwilowy sukces, który nie oznaczał postępu w zaspokojeniu aspiracji kobiet, a tylko utrzymywał status quo. Fundamentalistyczne organizacje wniknęły głęboko w struktury władzy Zjednoczonej Prawicy i nie zaprzestały walki o całkowity zakaz aborcji. W październiku 2020 roku Trybunał Konstytucyjny swoim wyrokiem wprowadził zakaz aborcji z powodu uszkodzenia płodu, co wiele kobiet skazuje na cierpienie i heroizm. Reakcja struktur Ogólnopolskiego Strajku Kobiet była natychmiastowa i spowodowała powszechny bunt, do którego przyłączyli się także inni przeciwnicy aktualnej władzy.

Strajk Kobiet jest w istocie walką o zasadniczą zmianę w traktowaniu kobiet w społeczeństwie. Chodzi o przejście z patriarchalnego przekonania o jej obowiązku rodzenia dzieci i zajmowania się domem do traktowania jej jako osoby wyzwolonej, mającej pełną swobodę w kierowaniu swoim życiem. Po uzyskaniu przed stu laty praw wyborczych, po wyzwoleniu się z roli podporządkowanej mężowi gospodyni domowej i akceptacji jej prawa do robienia kariery zawodowej, przyszedł wreszcie czas na prawo decydowania o własnym ciele.

Czyszczenie „peerelowskich złogów”

Cezura roku 1989, związana ze zmianą ustrojową, zachęcała do dezawuowania wszystkiego, co było przeżytkiem PRL-u. Niekiedy krytyka poprzedniego ustroju przybierała wymiar karykaturalny, co u ludzi młodych, nie znających realiów tamtego okresu, mogło rodzić przekonanie, że żyło się wówczas w kraju nie tylko zniewolonym i ubogim, ale też cywilizacyjnie bardzo zacofanym. Nie potwierdzały tego co prawda umiejętności ludzi, którzy wykształcenie i doświadczenie zawodowe zdobywali w tamtym czasie, ale w społeczeństwie stopniowo narastał brak zaufania do kompetencji ludzi z peerelowską przeszłością. Tym bardziej, że prawica nie ustawała w dążeniach lustracyjnych, demaskowaniu agentów i współpracowników służb PRL. Szykanowanie ludzi podejrzeniami o taką współpracę i wysuwanie niesłusznych często oskarżeń, stało się orężem w walce politycznej. Politycy PiS-u wszystkich, którzy zajmowali ważne stanowiska w instytucjach państwowych PRL, zwykli dla uproszczenia uważać za popleczników komunistycznej władzy. Posłużono się tym narzędziem w celu uzasadnienia potrzeby wymiany sędziów w wymiarze sprawiedliwości. Wyjątek zrobiono tylko dla tych, którzy się dobrze przysłużyli PiS-owi, jak sędzia Kryże czy prokurator Piotrowicz. Od ludzi władzy często można było usłyszeć narzekania na „peerelowskie złogi” w mediach, nauce czy kulturze.

W grudniu 2016 roku Sejm przyjął haniebną ustawę dezubekizacyjną, w której zastosowano odpowiedzialność zbiorową, która jest niedopuszczalna w cywilizowanym państwie. Zastosowano ją wobec tysięcy dawnych pracowników służb mundurowych podległych Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Pozbawiając ich dotychczasowych uprawnień emerytalnych i pozostawiając im tylko najniższą emeryturę, złamano również drugą istotną zasadę, że prawo nie może działać wstecz. Sankcje te dotyczyły wszystkich pracowników dawnego MSW, bez względu na staż pracy, zajmowane stanowisko i brak zarzutów łamania prawa. Jest to rażący przykład dyskryminacji i naruszenia praw człowieka w imię dokonania zemsty na poprzednim ustroju.

Powód do dyskryminacji za życie człowieka w niewłaściwym ustroju już niedługo przestanie być aktualny, bo zabraknie ludzi, których dorosłe życie sięga czasów PRL-u. Nie wolno jednak zapomnieć ohydnych metod niszczenia ludzi za pomocą gry teczkami w IPN, insynuacji i fałszywych oskarżeń. Nie wolno również zapomnieć podłości władzy, która stosując odpowiedzialność zbiorową, karze ludzi niewinnych, a w niektórych wypadkach nawet zasłużonych w służbie dla III RP, pod hasłem, a jakże, przywracania sprawiedliwości. Takie działania mogą się bowiem powtórzyć w każdym czasie, a ci, którzy po takie metody sięgną, z pewnością też odwoływać się będą do potrzeby sprawiedliwości.

Obywatelska powinność

Reagowanie ludzi na krzywdy, które ich bezpośrednio nie dotyczą, jest cechą społeczeństwa obywatelskiego. Solidarność i troska o dobrostan wszystkich obywateli jest najlepszą miarą patriotyzmu. W Polsce, głównie ze względu na autorytarne rządy, nigdy nie było odpowiednich warunków do ukształtowania się społeczeństwa obywatelskiego. Wyłomem był karnawał „Solidarności” w latach 1980 – 1981, szybko stłumiony w stanie wojennym. Po 1989 roku wreszcie powstały warunki do tworzenia rozmaitych organizacji pozarządowych, aktywizujących ludzi do różnych działań prospołecznych, co zaowocowało wspomnianymi wcześniej zmianami postaw w stosunku do grup represjonowanych. Niestety, postęp w kierunku myślenia obywatelskiego jest wciąż niewielki, głównie za sprawą mocno utrwalonych stereotypów wychowawczych i edukacyjnych. Wciąż dominuje bowiem przekonanie – wyniesione z okresu zaborów – że patriotyzm wyrażać się powinien w uwielbieniu symboli i wyrażaniu czci bohaterom wojennym. Ciągła adoracja bitwy pod Grunwaldem i pamięć o krwi przez przodków naszych przelanej, miała być probierzem patriotyzmu. Problemy społeczne, wewnętrzne konflikty, wykluczenia i dyskryminacje, to tematy nie znajdujące uznania w pedagogice społecznej. W związku z tym – w przeciwieństwie do krajów zachodnich – w Polsce utrwaliło się coś, co w swoim czasie prof. Stefan Nowak określił mianem „próżni socjologicznej”. Polega ona na tym, że Polacy identyfikują się ze swoją rodziną i wąskim kręgiem przyjaciół i znajomych, a ponadto z wpojonymi im abstrakcyjnymi chimerami typu: Bóg, honor, ojczyzna. Między zamknięciem się w kręgu swoich prywatnych spraw, a deklarowaniem miłości do ojczyzny, nie ma już nic godnego do zaangażowania się.

Otóż każda władza autorytarna uparcie dąży do takiej próżni socjologicznej, czyli braku społeczeństwa obywatelskiego. Aktywność społeczna obywateli, wykraczająca poza ich osobiste interesy, nie jest mile widziana, wystarczy prymitywny patriotyzm i zajmowanie się swoimi sprawami. W takich warunkach autorytaryzm może bowiem rozkwitać bez przeszkód.

 

Autor zdjęcia: Toa Heftiba

W demokracji trzeba się kłócić, ale nie wolno się niszczyć :)

O demokracji mówi się, że to ustrój ciągłych konfliktów, ścierania się racji i interesów, bezustannego dokonywania wyborów. Ta cecha może być zarówno siłą tego ustroju, czynnikiem rozwoju społecznego i doskonalenia państwa, jak i jego słabością, prowadzącą do niemożności rozwiązywania problemów, chaosu i społecznej destrukcji, a w rezultacie do zniszczenia demokracji. Wszystko bowiem zależy od tego czy konflikty te uda się utrzymać w kontekście kooperacyjnym, czy też będą one miały kontekst konfrontacyjny. Ten pierwszy czyni konflikt konstruktywnym, podczas gdy ten drugi – destrukcyjnym.

Pierwszym i podstawowym warunkiem konfliktu kooperacyjnego jest wspólny cel spierających się stron. Przedmiotem sporu nie jest zatem cel, do którego należy zmierzać, ale sposób jego osiągnięcia. Drugim warunkiem jest uzgodnienie reguł postępowania, czyli ich akceptacja i przestrzeganie przez wszystkich uczestników politycznej rywalizacji. Wreszcie trzeci warunek, to wzajemny szacunek do siebie stron konfliktu. Wyraża się on w gotowości pogodzenia się z przegraną oraz w otwartości na rozstrzygnięcia kompromisowe.

W konflikcie politycznym, jaki ma miejsce w kampaniach wyborczych i w praktyce parlamentarnej, partie prezentują swoje cele w programach. Zazwyczaj nie ma żadnych różnic między celami najbardziej ogólnymi, bo wszyscy zapewniają, że kierują się wyłącznie dobrem kraju. Najwięcej różnic pojawia się na poziomie celów szczegółowych, dotyczących np. systemu podatkowego czy priorytetowych kierunków rozwoju. Jest to naturalne i nie to prowadzi do konfliktu konfrontacyjnego, ponieważ odnosi się właśnie do sposobu realizacji celu ogólnego. Największe zagrożenie w tym rodzaju konfliktu dotyczy celów o średnim stopniu ogólności, dotyczących problemów ustrojowych.

W Polsce panował od 1989 roku społeczny konsensus co do ustroju demokracji liberalnej. Kolejne rządy starały się utrzymywać naturalne konflikty interesów w kontekście kooperacyjnym. Partie, które otwarcie opowiadały się za innymi rozwiązaniami ustrojowymi pełniły rolę marginalną na scenie politycznej. PiS okazał się pierwszą dużą partią, która postawiła sobie za cel przekształcenie demokracji liberalnej w autorytarną hybrydę, w której instytucje demokratyczne, podległe władzy rządzącej partii, będą – podobnie jak w PRL-u – pełnić wyłącznie rolę dekoracyjną. Biorąc jednak pod uwagę społeczną pamięć o tamtych czasach, politycy tej partii unikali otwartego prezentowania tego zamiaru. Przeciwnie, Jarosław Kaczyński często mówił o prawdziwej demokracji, starannie unikając słowa „liberalna”. Co więcej, po objęciu władzy stwierdził, że Polska jest teraz wzorem demokracji. Mimo tego kamuflażu, po 2015 roku po raz pierwszy zakwestionowany został wspólny cel partii ubiegających się o władzę, jeśli chodzi o ustrojową wizję państwa. Na skutek tego konflikt polityczny zmienił się w konfrontacyjny.

Zadecydowały o tym zasadnicze posunięcia rządu PiS-u, które nie tylko nie mogły być zaakceptowane przez opozycję, ale nawet nie mogły stać się przedmiotem negocjacji i poszukiwania kompromisu. Były to:

– podporządkowanie władzy ustawodawczej i sądowniczej władzy wykonawczej pod pozorem reformy sądownictwa;

– dążenie do centralizacji władzy państwowej przez ograniczanie prerogatyw samorządu terytorialnego;

– otwarty konflikt z Unią Europejską przez odmowę podporządkowania się unijnemu prawu, co oznacza albo wyjście Polski z Unii, albo zmianę zasad jej uczestnictwa.

Jest oczywiste, że zmiany te oznaczają dążenie do władzy autorytarnej, która w swoich posunięciach nie będzie napotykała przeszkód ani wewnętrznych, ani zewnętrznych. Aby tę tendencję uzasadnić, PiS odwołuje się do starego martyrologicznego mitu, według którego Polska zawsze musi przeciwstawiać się hegemonicznym dążeniom swoich sąsiadów i walczyć do krwi ostatniej o swoją suwerenność. Jest to próba forsowania wizji silnego państwa, niezależnego od obcych wpływów, w którym pielęgnuje się kult patriotyzmu Polaka – katolika, cierpiącego za wiarę i ojczyznę. To odwołanie do tradycji nieodległościowej miało tę partię i jej wizję państwa wyróżniać na tle politycznych rywali, nie dbających dostatecznie o suwerenność i poszukujących zagranicznych patronów. Tragedię katastrofy smoleńskiej cynicznie wykorzystano dla stworzenia kolejnego mitu polskiej ofiary odwiecznych zagranicznych wrogów i własnych odszczepieńców. Patriotyczno – religijny patos miał być tarczą chroniącą przed krytyką ze strony środowisk liberalnych i lewicowych. PiS zawłaszczył polskość, zarzucając innym ugrupowaniom niecne zamiary roztopienia jej w laickiej i moralnie podejrzanej Europie. Ten mit przesłonić miał fakt stopniowego demontażu ustroju demokracji liberalnej.

Oczywiście nieraz się zdarzało, że partia promująca ustrój autorytarny dochodzi do władzy w sposób demokratyczny. Tak było w Republice Weimarskiej w 1933 roku i tak było ostatnio na Węgrzech. O tym, czy rzeczywiście oznaczać to będzie zmianę ustroju decyduje werdykt wyborców. Jeśli partia ta uzyska większość konstytucyjną w parlamencie to do tej zmiany najczęściej dochodzi na skutek uchwalenia nowej ustawy zasadniczej. Wtedy zmiana ustroju następuje lege artis. Demokracja się kończy i rozważania nad typem konfliktu politycznego tracą sens, bo opozycji albo już nie ma, albo jest ona spacyfikowana. Konflikt konfrontacyjny nie przenosi się wówczas na poziom reguł. Może być jednak i tak, i taki przypadek zachodzi obecnie w Polsce, że partia antysystemowa bezprawnie zmienia reguły poprzez swobodną interpretację obowiązujących przepisów prawa. Formalnie ustrój nie ulega zmianie, choć w rzeczywistości się zmienia. Jest to przypadek, gdy konflikt konfrontacyjny przenosi się również na poziom reguł.

PiS większości konstytucyjnej nie uzyskał ani w 2015, ani w 2019 roku. Był zatem zobowiązany do przestrzegania  dotychczasowej konstytucji. Oczywiście obowiązek ten utrudniał, a w zasadniczych sprawach uniemożliwiał realizację głównego celu tej partii. Oznaczało to bowiem, że Polska ma pozostać państwem demokracji liberalnej. Dlatego drugi warunek kooperacyjnego charakteru konfliktu politycznego, czyli przestrzeganie przyjętych demokratycznie reguł, PiS obalił na samym początku swoich rządów. Jarosław Kaczyński, od dawna uskarżający się na imposybilizm prawny, który ograniczał jego zamiary, tym razem postanowił mu się przeciwstawić. Konstytucja przestała być ważna odkąd Beata Szydło, jako premier, sprzeciwiła się opublikowaniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Potem poszło już gładko, bo kolejne delikty konstytucyjne zaczęły po prostu znajdować uzasadnienie w poprzednich. PiS zaproponował więc swoim przeciwnikom politycznym osobliwą grę: prawo obowiązuje, gdy jest korzystne dla poczynań tej partii. Kiedy jej przeszkadza, władza przewraca stolik i wprowadza własne zasady. O konflikcie kooperacyjnym nie może być w tych warunkach mowy.

Pod rządami PiS-u Polska przestała być państwem praworządnym na skutek:

– przejmowania instytucji demokratycznych, począwszy od Trybunału Konstytucyjnego, przez Krajową Radę Sądownictwa do Sądu Najwyższego, przez obsadzenie ich swoimi ludźmi przez partię rządzącą z pogwałceniem prawa i obowiązujących procedur;

– przyjmowanie ustaw ekspresowo, korzystając z większości w Parlamencie, bez uwzględniania jakichkolwiek poprawek opozycji i bez konsultacji społecznych;

– dokonywanie zmian w prawie niezgodnie z konstytucją, jeśli wymaga tego interes partyjny, jak to miało miejsce w kwietniu br., w związku ze zmianą kodeksu wyborczego.

Również i w tym wypadku Prawo i Sprawiedliwość posłużyło się odpowiednim mitem, który miał usprawiedliwiać oczywiste łamanie prawa. W zasadzie była to kontynuacja i uszczegółowienie mitu o obronie polskości. Bo przecież, zgodnie z pisowską propagandą, przed rządami PiS-u prawdziwej Polski nie było; przed 1989 rokiem rządziła komuna, a po 1989 – postkomuna. Zatem pierwsze, co należało zrobić zdaniem kierownictwa tej partii, to pozbyć się, jak to określono, „złogów PRL-u”, przede wszystkim z instytucji wymiaru sprawiedliwości. Podjęta przez PiS reforma sądownictwa polegała więc na zastępowaniu wysokiej klasy fachowców, najczęściej z tytułem profesora, ludźmi w większości pozbawionymi większego dorobku zawodowego, ale za to w pełni dyspozycyjnymi wobec władzy. Łamanie konstytucji i obowiązujących procedur prawnych bezczelnie tłumaczono prawem do takiej interpretacji przepisów, która służy polskim interesom. Protesty środowiska prawniczego i wszystkich występujących w obronie konstytucji na licznych zgromadzeniach, władza uznała za wyraz obrony własnych interesów przez dotychczasową elitę. Z kolei niekorzystne dla polskiego rządu wyroki Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej uznano za nieuzasadnioną ingerencję w polski wymiar sprawiedliwości, co w podtekście sugeruje, że robi się to w interesie jakichś ośrodków zagranicznych nieprzychylnych Polsce. Szybko pojawiło się hasło: „ulica i zagranica” na określenie sił wrogich wobec polskiego rządu, czyli wrogich wobec Polski. Mit usprawiedliwiający dowolną interpretację prawa przez władzę zawiera więc czytelną pointę: kto krytykuje rządy PiS-u, ten działa na szkodę Polski. Tym argumentem eurodeputowani PiS-u posługują się zawsze, gdy przedstawiciele innych ugrupowań w Parlamencie Europejskim występują przeciwko działaniom tej partii.

Jest zatem oczywiste, że w tej sytuacji także trzeci warunek konfliktu kooperacyjnego, jakim jest szacunek dla przeciwnika politycznego, nie może być spełniony. Wymagałoby to bowiem zrozumienia wartości, którymi on się kieruje, choć nie musi to oznaczać ich akceptacji. Ta koncyliacyjność w ustroju demokratycznym oznacza oczywistą gotowość oddania władzy przeciwnikom politycznym, jeśli taki będzie wynik wyborów. Przyjmuje się bowiem, że niezależnie od tego, jak ocenia się program rządów przeciwnika, to nie ulega wątpliwości, że kieruje się on dobrem kraju. Otóż PiS zdecydowanie wyłamuje się z tej demokratycznej tradycji, ponieważ utratę swojej władzy traktuje jako utratę niepodległości Polski. Jak twierdzą propagandyści tej partii, rządy innej opcji politycznej doprowadzić mają do oddania Polski pod kontrolę Unii Europejskiej, czyli w rzeczywistości – Niemiec. Jarosław Kaczyński w przededniu wyborów prezydenckich kieruje do swoich aktywistów rozpaczliwy apel o zrobienie wszystkiego, aby zapewnić reelekcję Andrzeja Dudy. W przeciwnym razie – straszy prezes – nastąpi polityczna, ekonomiczna i moralna katastrofa kraju. Przeciwnicy polityczni traktowani są przez PiS jako zdrajcy interesów Polski. O argumentach merytorycznych, o dyskusji nie może tu być mowy. Czym innym jest taka postawa, jak nie zachętą do agresji i wszelkich działań pozaprawnych? Wszak z wrogiem trzeba walczyć wszelkimi środkami, co już zdążyli w swoim czasie zaprezentować hejterzy z Ministerstwa Sprawiedliwości.

Konflikt konfrontacyjny na poziomie negocjacji politycznych oznacza przyjęcie strategii zerojedynkowej, wszystko albo nic. W ten sposób konflikt polityczny przybiera postać otwartej walki, w której strony traktują się wzajemnie jako wrogowie, a nie jak konkurenci do władzy, traktujący się z szacunkiem. Wroga trzeba zniszczyć, a nie wchodzić z nim w układy i szukać kompromisu.

Utrzymujący się na polskiej scenie politycznej konflikt konfrontacyjny w odniesieniu do celu, czyli modelu państwa; reguł, czyli praworządności; oraz wzajemnych relacji między konkurentami do władzy, jest dla demokracji niszczący. Najpierw czyni z niej karykaturę, a następnie zastępuje ją ustrojem autorytarnym. Konflikty konfrontacyjne w polityce zawsze prowadzą do ostrej polaryzacji społeczeństwa, która osłabia jego potencjał, prowokuje do wyniszczających aktów nienawiści, a czasami nawet do wojny domowej.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję