Szkoła zakładniczką polityki. Polska edukacja w cieniu pandemii, wyborów i walki o władzę :)

W pewnym sensie koronawirus wymusił na władzach oświatowych to, czego przez lata nie byli w stanie wyegzekwować ani specjaliści i eksperci, ani nauczyciele promujący i upowszechniający narzędzia edukacji na odległość. 

Polska szkoła – jak by się wydawało – powinna być już przyzwyczajona do radykalnych zmian i przewrotów. Polska szkoła powinna już wiedzieć – z własnego doświadczenia przede wszystkim – że pojęcie stabilizacji jest swoistą abstrakcją na edukacyjnym poletku. Polska szkoła – mówiąc językiem Zygmunta Baumana – pojąć powinna doskonale, czym jest płynna rzeczywistość, gdyż płynności tej doświadcza nieustannie, jeśli nie od roku 1989, to przynajmniej (sic!) od roku 1998. Czy zatem reorganizacja pracy polskiego systemu edukacyjnego, będąca odpowiedzią na kryzys spowodowany pandemią koronawirusa SARS-CoV-2, zdziwiła kogokolwiek?

Szkoła w realiach pandemii

Kiedy 11 marca podjęto decyzję o zamknięciu polskich szkół i uniwersytetów, nie zadecydowano od razu o przejściu pracy polskiego systemu edukacyjnego do świata wirtualnego. Minister edukacji narodowej mówił: „Zachęcamy nauczycieli do prowadzenia nauczania zdalnego”, jednakże nie nałożono jeszcze takiego obowiązku na szkoły i nauczycieli. Zapowiedziano przygotowania odpowiedniej platformy oraz narzędzi instruktażowych w zakresie pracy zdalnej, dzięki którym e-learning będzie w Polsce możliwy. W istocie dnia 25 marca weszły w życie nowe regulacje, które przenosiły pracę polskich uczniów i nauczycieli do sieci: organizacją szkolnego e-learningu obarczono dyrektorów szkół, udostępniono nauczycielom darmową platformę z e-podręcznikami, umożliwiono ocenianie i klasyfikowanie uczniów w formie pracy zdalnej, nauczyciele rozliczani są za pracę dydaktyczną, wychowawczą i opiekuńczą w nowej formie z uczniami oraz na ich rzecz. Co ważne, pozostawiono nauczycielom i szkołom względną autonomię w zakresie form pracy, a także jej organizacji, co notabene w ostatnich latach rzadko miało miejsce. Oczywiście zobowiązano dyrektorów szkół, aby planowanie kształcenia na odległość odbyło się zgodnie z zasadami równomiernego obciążenia ucznia zajęciami w danym dniu, zróżnicowania tych zajęć czy w zgodzie z jego możliwościami psychofizycznymi. Dyrektorzy muszą również uwzględniać przy doborze formy kształcenia aktualne zalecenia medyczne odnośnie do czasu korzystania z nowoczesnych technologii, a także ich dostępności w domu danego ucznia, jak również wiek i etap rozwoju ucznia bądź jego sytuację rodzinną. Wskazówki i słuszne, i chwalebne!

Takim sposobem polska szkoła niemalże z dnia na dzień przeniosła się do XXI wieku: nauczyciele zaczęli uczyć poprzez e-learning, uczniowie zaczęli wykorzystywać media elektroniczne do nauki, również nadzór dyrektora szkoły nad nauczycielami oraz jego kontakty z organem prowadzącym czy organem sprawującym nadzór pedagogiczny przeniosły się – w zdecydowanej części – na poziom wirtualny. Coś, co nie było możliwe przez ostatnie 20 lat, nagle stało się możliwe z dnia na dzień! Gdybyśmy się mieli zastanowić nad samą istotą edukacji zdalnej i uczynienie z niej części procesu edukacyjnego, to bez wątpienia wszyscy ocenilibyśmy to jako nie tylko swoistą konieczność, ale przede wszystkim jako stan pożądany. Od lat eksperci edukacyjni podkreślają, że polska szkoła tkwi głęboko w epoce przedcyfrowej, czego dowodem są nie tylko „nowe”, anachroniczne pod wieloma względami, podstawy programowe, ale sam sposób planowania oraz realizowania procesów edukacyjnych. Nowoczesne technologie powinny być codziennością pracy uczniów i nauczycieli, e-learning powinien być realizowany równolegle z kształceniem tradycyjnym, podstawy programowe powinny odpowiadać wyzwaniom współczesnego świata, przede wszystkim pod względem zawartości merytorycznej, jednak również ich realizacja powinna odbywać się przy pomocy narzędzi dostępnych w XXI wieku. W pewnym sensie koronawirus wymusił na władzach oświatowych to, czego przez lata nie byli w stanie wyegzekwować ani specjaliści i eksperci, ani nauczyciele promujący i upowszechniający narzędzia edukacji na odległość. 

Szkoła w realiach cyfrowych

Jednakże zmian takich nie da się przeprowadzić z dnia na dzień i bynajmniej nie da się tego zrobić jednym czy dwoma rozporządzeniami ministra edukacji narodowej, stąd właśnie rzeczywistość wirtualna wielu polskich szkół przypominała w pierwszych dniach działania nowych regulacji swoiste pospolite ruszenie. Wydaje się truizmem, że polska szkoła już dawno powinna być na nadejście XXI wieku przygotowana zarówno kadrowo, jak też infrastrukturalnie. Przede wszystkim jednak do kontaktu z taką cyfrową szkołą XXI wieku przygotowani powinni być sami uczniowie. Kształcenie na odległość wymaga zatem przeszkolenia nauczycieli czy wręcz ich regularnego doszkalania, którego celem byłoby nieustanne aktualizowanie wiedzy w zakresie dydaktyki kształcenia, ze szczególnym uwzględnieniem narzędzi nowoczesnych technologii. I choć – mógłby ktoś powiedzieć – nauczyciele są przecież zobowiązani przepisami prawa oświatowego do znajomości technologii informacyjnych i komunikacyjnych, a także do ustawicznego rozwoju i samokształcenia, to jednak nie trzeba być Krzysztofem Kolumbem, aby wywnioskować, że wymagania te stanowią jedynie katalog dobrych życzeń ustawodawcy. Co prawda, oblężenie przez część nauczycieli różnego rodzaju platform edukacyjnych w ostatnich tygodniach, ich gigantyczne zainteresowanie szkoleniami i kursami w zakresie wykorzystania w edukacji narzędzi e-learningowych czy też gigantyczny wysyp treści na internetowych forach nauczycielskich mogłyby całość obrazu zaburzać, jednakże jest to jedynie wycinek tego, co nazywamy polską szkołą i nie należy przez pryzmat tych zjawisk wnioskować o całości systemu. 

Realia systemu są od dziesięcioleci właściwie niezmienne. Dyrektorom szkół brak realnych narzędzi mobilizowania i motywowania nauczycieli do poszerzania swoich kwalifikacji zawodowych oraz kompetencji dydaktycznych, przede wszystkim brak im narzędzi finansowej motywacji, czyli tych, którymi posługują się menedżerowie zarządzający każdym – nawet małym – przedsiębiorstwem. To, co nazywa się w polskiej szkole „dodatkiem motywacyjnym”, zostałoby przez przeciętnego pracownika sektora prywatnego uznane za zwykły żart, a porównanie wysokości takiego dodatku do stypendium socjalnego studenta polskiej uczelni sprawiłoby, że śmialiby się również studenci. Ponadto system awansu zawodowego nauczycieli zorganizowany jest w taki sposób, że po osiągnięciu stopnia nauczyciela dyplomowanego nauczyciel już właściwie „nic nie musi”, a jego zwolnienie byłoby możliwe albo w trybie redukcji etatu, albo w procedurze dyscyplinarnej. Twórcy takiego systemu uznali niegdyś, że trzydziestokilkulatek, po przebrnięciu przez wszystkie kolejne etapy ścieżki awansu, nie będzie już potrzebował zewnętrznego mobilizatora w postaci oczekiwań systemowych. Takim sposobem system przekazuje nauczycielowi w jego najlepszych – wydawało by się – latach życia zawodowego, że właściwie osiągnął już w tym zawodzie niemalże wszystko. Jak zatem oczekiwać od nauczycieli – innych niż pasjonaci swojego zawodu, których pewnie trochę jest – aby rozwinęli swoje kwalifikacje zawodowe oraz wdrożyli w swojej pracy narzędzia pracy na odległość? Ponadto nie można zapominać, że system organizacji pracy szkoły nie pozwala na realizację części zadań edukacyjnych w formie e-learningu, czyli poza salą lekcyjną – nawet realizacja innowacji pedagogicznej zakłada pracę w trybie klasowo-lekcyjnym, choćby laboratoryjnym, ale jednak nie w formie zdalnej. 

Przede wszystkim jednak wprowadzenie polskiej szkoły w XXI wiek to kwestia gigantycznych nakładów finansowych, zarówno w infrastrukturę techniczną i oprogramowanie, jak również – ponownie – w przygotowanie do korzystania z niej przez kadrę nauczycielską oraz uczniów. Nie wprowadzą polskiej szkoły w erę cyfrową chronicznie niedofinansowane samorządy terytorialne, które regularnie dopłacają ze swoich dochodów własnych do prowadzenia działalności edukacyjnej. Nie od dziś wiadomo, że oświatowa część subwencji ogólnej nie pozwala na pokrycie wszystkich kosztów prowadzenia działalności edukacyjnej, a tym bardziej nie daje możliwości na wprowadzenie szkoły polskiej w XXI wiek. Co zaradniejsze samorządy pozyskiwały środki zewnętrzne na doposażenie szkół oraz wprowadzenie w nich procesu cyfryzacji, jednakże rzeczywistość wielkomiejska czy też realia bogatych samorządów daleko odbiegają od finansowych możliwości samorządów biedniejszych. Z problemem tym nie poradzą sobie szczególnie samorządy powiatowe, których dochody własne są znacznie niższe od dochodów gmin, zaś subwencja ogólna stanowi zasadnicze źródło finansowania ich zadań. Brak skoordynowanej i wieloletniej polityki państwa w zakresie procesu cyfryzacji polskiej szkoły to grzech główny tych, którzy zarządzają polską edukacją. Takie wieloletnie ramy strategiczne wydają się niezwykle konieczne! Bez organizacyjnego i finansowego bodźca, który jednocześnie będzie bodźcem realistycznym, dystans między szkołami prowadzonymi przez bogatsze samorządy a szkołami prowadzonymi przez samorządy biedniejsze będzie narastał jeszcze bardziej. Już dziś widać – szczególnie w dużych miastach – dystans między szkołami niepublicznymi i publicznymi, czego najbardziej zatrważający dowód można dostrzec w pobieżnej wręcz analizie wyników egzaminów po VIII klasie, zaś analiza wyników szkół warszawskich powinna obudzić z letargu największych nawet ignorantów. 

Szkoła w realiach demokracji

Jednakże nie wystarczy przygotować szkół czy nauczycieli do funkcjonowania w erze cyfrowej. Do tego procesu muszą być przygotowani przede wszystkim uczniowie. I chociaż – co notabene jest pewnie prawdą – dzisiejsi uczniowie z nowoczesnymi technologiami radzą sobie zdecydowanie lepiej od większości swoich pedagogów, to jednak nadal istnieją grupy wykluczonych cyfrowo. Nadal są domy, w których nie ma komputera lub cała rodzina korzysta tylko z jednego urządzenia. Nadal są rodziny, którym brakuje stałego i stabilnego połączenia z internetem, a jeszcze więcej jest takich, w których jakość połączenia pozostawia wiele do życzenia. I bynajmniej nie jest to wyłącznie problem ludności wiejskiej! Nadal są domy, w których sama świadomość ważności i roli technologii informacyjnych jest niewielka, w których uzależnienia, sytuacja materialna czy też inne formy dysfunkcji społecznych, sprawiają, że niekoniecznie to dom będzie miejscem, w którym młody człowiek będzie w stanie korzystać – i przede wszystkim korzystać skutecznie – z narzędzi zdalnej edukacji. Wszystkie te zjawiska sprawiają, że coraz większym problemem polskiego społeczeństwa – również coraz większym problemem polskiej demokracji – będzie wykluczenie cyfrowe. I znowu tutaj trzeba wyraźnie domagać się polityki i aktywności państwa. Dotyczyć one muszą nie tylko – choć pewnie również – wyposażenia polskich uczniów w odpowiedni sprzęt, który pozwoli im korzystać z możliwości zdalnej edukacji, ale również wspierania polskich samorządów w kierunku wyposażenia choćby najbardziej niekorzystnie położonych wsi w łącza światłowodowe. Nie należy spoglądać na tego typu wydatki jak na koszty, ale przede wszystkim jak na inwestycję. 

Stan naszej demokracji jest wypadkową stanu naszej edukacji. Ten truizm powtarzany jest przez pedagogów, dydaktyków i metodyków od końca XIX wieku, jednakże w Polsce po 1989 r. nie stał się on sloganem żadnej partii politycznej: czy to na lewicy, czy to na prawicy. Bynajmniej nie chcę tutaj powiedzieć, że nigdy żadna partia polityczna nie zapowiadała zmian w edukacji i ze sprawy tej nie uczyniła elementu swojego programu politycznego: nic bardziej mylnego! Jednakże większość zmian, jakich w przeciągu ostatnich ponad dwudziestu lat w Polsce dokonywano, także tych daleko idących, miało charakter nagły i – w założeniu przynajmniej – „bezkosztowy” (tak, tak, trudno byłoby w to uwierzyć przedsiębiorcom czy wytłumaczyć specjalistom od edukacji z krajów skandynawskich). Polska stała się mistrzem świata w głębokim przebudowywaniu organizacji oświaty i do tego w robieniu tego bez odpowiednio dużych nakładów. Uwierzono, że edukację polską da się głęboko zmienić z dnia na dzień. Ta niczym nieuzasadniona wiara polskich edukacyjnych planistów-decydentów, sprzężona z niekonsekwencją, marnym przygotowaniem organizacyjnym, wybiórczym wykorzystaniem ekspertyz i wyników badań, szła w parze z przekonaniem, że na reformy nie potrzebujemy środków, że reformowane obszary nie wymagają dofinansowania, a modernizacja zrobi się sama. 

Wdrażanie reformy struktury ustroju edukacyjnego przez rząd Jerzego Buzka przez wiele lat było wskazywane jako symbol reformy pełnej błędów, źle przygotowanej i niedofinansowanej, jednakże to zmiany w edukacji wprowadzane przez poprzednią minister przejdą do historii jako wybitna symbioza nieprofesjonalizmu i braku środków. Edukacja nie była jak dotychczas w Polsce obszarem, na który którakolwiek z partii politycznych chciałaby przeznaczać odpowiednie środki. Zmiany edukacyjne nie przynoszą natychmiastowych efektów, a przede wszystkim nie przekładają się na wyborcze głosy, jednakże to właśnie mądry kształt systemu edukacji stanowi fundament dojrzałej demokracji. Zawsze bardziej spektakularne politycznie i marketingowo jest otwarcie kilometra autostrady, ścieżki rowerowej prowadzącej wprost w pole czy kilku nowych miejsc parkingowych wygospodarowanych znowu kosztem przestrzeni zielonej. Bardziej spektakularne politycznie i marketingowo będzie przecież uruchomienie kolejnego transferu socjalnego czy sfinansowanie budowy boiska sportowego. Żaden z polityków nie zrobi kariery – a już na pewno nie będzie to kariera szybka i spektakularna – poprzez wymuszanie na rządzących podnoszenia subwencji oświatowej, zmniejszenia liczebności oddziałów klasowych czy modernizacji bazy dydaktycznej szkół.

Szkoła w kampaniach propagandowych

Tymczasem w kampaniach propagandowych polska edukacja – wbrew wszelkim pozorom – pojawiała się stosunkowo często, a na pewno częściej niż podczas posiedzeń sejmu czy obrad rady ministrów. Kulminacją propagandy, której przedmiotem stała się polska edukacja, był oczywiście ubiegłoroczny strajk pracowników oświaty. Ten trwający prawie miesiąc protest nie przyniósł środowisku nauczycielskiemu żadnych zmian oraz nie sprowokował elit politycznych czy przynajmniej rządzących i decydentów do poważniejszej debaty na temat problemów polskiej szkoły. Nawet poparcie, którym epatowali działacze partii opozycyjnych, jakoś wyparowało i nie przekuło się w konkretne postulaty, projekty ustaw czy sensowne interpelacje. Strajk przyniósł natomiast nowy ściek antynauczycielskiej propagandy, która płynęła z oficjalnych kanałów rządowych i telewizji publicznej. Wyłaniający się z niego wizerunek nauczyciela w większym stopniu przypominał ten, jaki przypisywała inteligencji propaganda komunistyczna. Propaganda ta – również stanowiąca swoiste ekstremum ostatnich lat – była jednakże kontynuacją szeregu wypowiedzi wcześniejszych ministrów edukacji narodowej, którzy albo usiłowali przekształcić zawód nauczyciela w aparat przymusu i represji, albo przeobrazić szkołę w przechowalnię dla dzieci czynną chociażby w Święta Bożego Narodzenia. Celowo nie przywołuję nazwisk polskich ministrów edukacji narodowej, bo niestety – smutna to prawda – większość z nich wykazała się niestety brakiem zdolności i umiejętności myślenia w sposób perspektywiczny, długofalowy i profesjonalny o polskiej edukacji, o większości niestety lepiej zapomnieć, choć – zdaję sobie sprawę – pewnych rzeczy nie da się „odzobaczyć”. 

Propagandowe wykorzystywanie edukacji przez polskich polityków w okresie III Rzeczypospolitej było możliwe, gdyż nigdy ministrem edukacji narodowej nie był prawdziwy polityczny lider czy przynajmniej polityk posiadający mocną pozycję polityczną w swojej partii czy koalicji rządzącej. Ministrami edukacji narodowej zwykle byli ludzie siłą wyciągnięci z uniwersytetów lub politycy drugiego bądź trzeciego szeregu, dla których sam fakt uzyskania takiej nominacji był już wystarczającą nobilitacją. Zwykle nie byli to ludzie zdolni do samodzielnego decydowania bądź nie mieli większych szans na przekonanie premiera czy ministra finansów do konieczności widocznego zwiększenia finansowania zadań oświatowych. Tymczasem edukacja – w szczególności zaś nauczyciele – łatwiej przedostaje się do politycznej propagandy ze względu na pewne funkcjonujące w świadomości zbiorowej mity dotyczące pracy nauczycieli: od słynnych 18 godzin, poprzez ferie i wakacje, a na tzw. darmowych wycieczkach skończywszy. 

Sami ministrowie edukacji narodowej niejednokrotnie posługiwali się tymi mitami i utrwalali negatywny obraz nauczycieli, wykazując się tym samym kompletną nieznajomością materii, którą sami zarządzali. Nie dostrzega się jednakże tego, że beneficjentami wdrażanego modelu edukacyjnego – włącznie z całością praktyki działania systemu – są jednak uczniowie i to oni ponoszą konsekwencje nie tylko niedopracowanych reform, niedofinansowanych szkół, ale także pracy wykonywanej przez źle opłacanych nauczycieli, których autorytet i wartość wykonywanych zadań podważa propaganda tego czy innego rządu. Jak łatwo uruchomić antynauczycielski hejt, można było dostrzec w ostatnich dniach, kiedy to tysiące internautów – rok temu gorliwie solidaryzujących się z nauczycielami – wylało pomyje na nauczycielki, które zgodziły się poprowadzić lekcje telewizyjne w TVP. Pomimo oczywistych błędów, oburzającego wręcz nieprzygotowania merytorycznego, treściowego i metodycznego przez TVP wdrożonego przez nią cyklu, braku jakiegokolwiek profesjonalnego nadzoru eksperckiego – to chyba dla każdego nauczyciela i osoby znającej się na dydaktyce oczywistości – okazało się dobitnie, jak łatwo wyzwolić antynauczycielskiego demona.  

Szkoła w grze wyborczej

Kwintesencją myślenia polskich elit politycznych o edukacji jest wszystko to, co się dzieje w związku z działaniami mającymi na celu zapobieganie rozprzestrzenianiu się koronawirusa SARS-CoV-2 oraz walkę z chorobą COVID-19. Decyzje dotyczące wdrożenia nauczania na odległość – jakkolwiek uzasadnione i chyba dość racjonalne – nie zostały obudowane namacalną pomocą skierowaną w te miejsca, gdzie pomoc taka byłaby potrzebna: do dzieci i młodzieży wykluczonych cyfrowo oraz do nauczycieli wymagających rzeczywistego wsparcia. Odpowiedzialność za całość procesu została zrzucona na dyrektorów szkół, których mądrość i doświadczenie zapewne sprawi, że działania te zostaną wdrożone i może w większości przypadków okażą się skuteczne. Tym jednak, co powinno martwić nas najbardziej, jest mniejszość, która zostanie przez ten montowany ad hoc system zmarginalizowana. A przecież obok osób wykluczonych cyfrowo, mamy liczne przypadki dzieci i młodzieży wymagających opieki i wsparcia pedagogiczno-psychologicznego, młodych ludzi, którzy znaleźli się nagle w sytuacji izolacji i niekoniecznie zawsze uzyskają odpowiednie wsparcie od nauczycieli czy też swojego środowiska domowego. To są zagrożenia bieżące, z którymi zmierzą się jednak bezpośrednio nauczyciele, psychologowie i pedagodzy szkolni, a także dyrektorzy szkół. Z tymi problemami nie zmierzy się ani minister, ani kuratorzy oświaty, ani tym samym organy prowadzące szkoły. Jeśli osoby podejmujące decyzje dotyczące polskiej edukacji w trakcie tego nadzwyczajnego okresu wyciągną wnioski dotyczące przyszłości, wówczas paradoksalnie polska szkoła może coś zyskać. Szczerze jednak mówiąc, mam co do tego mieszane uczucia.

Bardziej martwi mnie jednak to, że polska szkoła – kolejny już raz – stała się zakładnikiem gry wyborczej. Kiedy piszę te słowa nie ma jeszcze żadnej decyzji co do przełożenia lub odwołania egzaminów po VIII klasie szkoły podstawowej, nie ma zmian w procesie rekrutacji do szkół średnich, nie ma decyzji dotyczącej przełożenia egzaminów maturalnych ani przesunięcia ewentualnych procedur rekrutacyjnych na studia wyższe. Na dzień dzisiejszy wydaje się, że za miesiąc prawie 250 tys. polskich maturzystów przyjdzie do swoich szkół, aby zdać egzamin, którego wyniki zadecydują o realizacji ich życiowych planów i marzeń. Jeśli przez cały kwiecień trwać będzie okres edukacji zdalnej, to należy się spodziewać, że ci młodzi maturzyści z radością – zmieszanym zapewne z ogromnym strachem i poczuciem zagrożenia – spotkają się ze swoimi rówieśnikami 4 maja na egzaminie z języka polskiego, wymienią się wszelkimi możliwymi patogenami przekazywanymi drogą kropelkową, zaniosą je do swoich domów, po czym pozwolą, aby rozprzestrzeniały się dalej przez kolejne dni egzaminów maturalnych, aż do 10 maja, czyli do zaplanowanych na ten dzień wyborów Prezydenta RP. Nie pierwszy raz polska szkoła staje się zakładnikiem gry wyborczej. Jednakże w tym przypadku nie chodzi już bynajmniej o taki bądź inny kształt struktury szkolnictwa czy też o realizację idée fixe tego czy innego ministra. W tym przypadku chodzi o dobrostan psychiczny młodych ludzi, a także zdrowie i życie ich oraz ich rodzin. 

Technologia, głupcze! :)

Każdy Koreańczyk pytany o źródła dynamicznego gospodarczego i technologicznego rozwoju swojego kraju podkreśla, że po prostu nie ma innego wyjścia, jak rozwijanie nowoczesnych technologii i tworzenie nowych produktów, które będą najlepsze na świecie lub co najmniej konkurencyjne pod względem jakości i ceny dla najlepszych produktów z innych krajów.

Korea Południowa, kraj o podobnej liczbie ludności co Polska osiągnął bezprecedensowy sukces i od lat 50’ ubiegłego wieku z jednego z najuboższych przeistoczył się w jeden z najbogatszych i najbardziej technologicznie zaawansowanych krajów na świecie. Podobnie jak Polska dopiero od lat 90’ ubiegłego wieku mógł dokonać transformacji ustrojowej. Z autorytaryzmu przepoczwarzył się w demokrację parlamentarną i zbudował aktywne społeczeństwo obywatelskie. Jeszcze zanim doszedł do demokracji rozpoczął transformację gospodarczą. Obecnie Korea Południowa jest siódmą gospodarką świata i piątym eksporterem. Wartość koreańskiego rocznego eksportu to około 600 miliardów euro. Korea Południowa eksportuje towary o wartości trzy razy większej niż Polska… Osiągnięcie tego poziomu wymagało ogromnej determinacji oraz dyscypliny, bo jeszcze w połowie XX wieku Korea była jednym z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych krajów świata.

Tocząca się w latach 1950-53 Wojna Koreańska zakończyła się podziałem Półwyspu Koreańskiego na komunistyczną północ i kapitalistyczne południe, które było ochraniane przez Stany Zjednoczone. Od tego momentu losy obu części tego kraju stały się diametralnie różne. Południe, które przed wojną było znacznie biedniejsze, otrzymało dużą amerykańską pomoc gospodarczą. To amerykańscy doradcy ustawili tamtejszą gospodarkę i wytyczyli kierunki jej powojennego rozwoju. Japończycy, którzy wcześniej okupowali Koreę, inwestowali przede wszystkim na północy. Stało się tak między innymi dlatego, że południowa część Korei ma niewielkie zasoby naturalne i trudne warunki do rozwoju rolnictwa. Większość terytorium stanowią góry i zaledwie 30% powierzchni kraju nadaje się do uprawy i hodowli. Tu warto zaznaczyć, że cała powierzchnia tego kraju to zaledwie trzecia część Polski. 

Na tym niewielkim górzystym półwyspie mieszkają dziś 52 miliony ludzi. Prawie połowa – około 25 milionów – w aglomeracji tworzonej przez Seul i miasta sąsiadujące ze stolicą. Ta zaś to jedno z największych i najnowocześniejszych miast na świecie. W ostatnich dekadach została zabudowane tysiącami wieżowców. W Warszawie tego typu budynków jest obecnie kilkanaście… Stara tradycyjna zabudowa prawie zupełnie zniknęła. Zachowały się jedynie nieliczne małe osiedla, mające dziś status zabytkowych. Seul ma nowoczesny skoordynowany system komunikacyjny składający się z rozbudowanego gigantycznego systemu metra oraz niezliczonych linii autobusowych. Stolica jest opleciona gęstą siecią autostrad i obwodnic. W centrum pełno jest ogromnych elektronicznych ekranów reklamowych. Niektóre okazałe budynki mają fasady zaopatrzone w systemy służące do wyświetlania obrazów i krótkich artystycznych animacji. Seulski ratusz to stary zabytkowy budynek zdominowany przez dobudowany obok szklany gmach o niezwykłych proporcjach i kształcie. Na dachu starego i wewnątrz nowoczesnego funkcjonują przepiękne ogrody. Miasto dopłaca wspólnotom mieszkańców, które decydują się na zakładanie podobnych ogrodów na dachach swoich budynków. Miejska zieleń jest dumą mieszkańców i władz miasta. Opiekuje się nią ogromne wyspecjalizowane przedsiębiorstwo zarządzane przez ratusz. W wielkomiejskim Seulu jest dzięki temu sporo urokliwych zaułków, parków, ścieżek spacerowych, kunsztownie zaprojektowanych i wykonanych wysepek zieleni i kwiatów. 

Każdy Koreańczyk pytany o źródła dynamicznego gospodarczego i technologicznego rozwoju swojego kraju podkreśla, że po prostu nie ma innego wyjścia, jak rozwijanie nowoczesnych technologii i tworzenie nowych produktów, które będą najlepsze na świecie lub co najmniej konkurencyjne pod względem jakości i ceny dla najlepszych produktów z innych krajów. Na światowych rynkach Korea konkuruje z Japonią, krajami Unii Europejskiej, Stanami Zjednoczonymi a w ostatnich dekadach również z szybko modernizującymi się Chinami. 

Z polskiej perspektywy wyraźnie widać potęgę technologiczną i gospodarczą Korei Południowej. Telefony komórkowe, AGD, samochody, komputery, telewizory, sprzęt biurowy i audio, klimatyzatory oraz wiele innych – to produkty obecne dziś w każdym polskim gospodarstwie domowym. Koreańskie koncerny i marki mają dziś najwyższą międzynarodową pozycję. Samsung, LG, KIA, czy Hyundai i kilka innych, mniej w Polsce znanych, to firmy i marki globalne. Koreańska elektronika oraz motoryzacja konkurują dziś z powodzeniem z najlepszymi i najpotężniejszymi producentami z Europy, Japonii, USA czy Chin. Korea  jest również potęgą w przemyśle stoczniowym, energetycznym, chemicznym oraz – mało kto o tym w Polsce wie – spożywczym. 

Koreański koncern spożywczy SPC ma roczne obroty na poziomie 60 miliardów USD i 7 tysięcy sklepów na całym świecie. W ciągu 10 lat planują dojść do 20 tysięcy placówek. Najważniejsze rynki zagraniczne dla SPC to: Chiny, Stany Zjednoczone, Singapur oraz Francja. Menadżerowie tej firmy mówią, że każdy rynek jest dobry i są gotowi podejmować wyzwania praktycznie wszędzie. Ich zakłady produkują codziennie 600 typów pieczywa i ciast. Nikt na świecie nie jest w stanie utrzymywać tak zróżnicowanej produkcji. Kolejny pod względem różnorodności amerykański koncern produkuje sto gatunków pieczywa i ciast. Oprócz tak wielkiej różnorodności strategicznym celem koreańskiej firmy jest jakość premium. SPC ma własne centrum badawczo-technologiczne. Współpracuje również z Seoul National University. Koncern ma liczne patenty na technologię produkcji pieczywa i żywności. Dysponuje dwudziestoma fabrykami na świecie, między innymi w Chinach, Stanach Zjednoczonych, Francji i Rosji. W każdym miejscu dostosowują się do lokalnych upodobań klientów. We Francji udało się im wypromować własne ciastko nadziewane masą ze słodkiej czerwonej fasoli, które podbiło francuski, czyli najbardziej konkurencyjny i wymagający rynek! W Korei natomiast jedna z marek, pod którymi SPC sprzedaje swoje produkty, nosi nazwę Paris Baguette. Kawiarnie i spożywcze butiki tej marki spotyka się na każdym kroku. Firma oferuje Koreańczykom rozbudowany system lojalnościowy. Dzięki temu jej klientami są prawie wszystkie koreańskie gospodarstwa domowe.

W Polsce swoje centrum produkcyjne ma koreański koncern LS a dokładnie jego dział LS Cable, produkujący kable, światłowody i podzespoły komunikacyjne i energetyczne. Warto podkreślić, że Koreańczycy wysoko oceniają poziom polskich współpracowników. Liczą na rozwój i korzyści płynące z położenia naszego kraju w pobliżu największych europejskich rynków. 

W relatywnie krótkim tekście nie sposób opisać całej koreańskiej gospodarki i narodowej strategii rozwoju. Warto jednak zauważyć, że cechuje ją konsekwencja rządzących, odpowiedzialność inwestorów oraz legendarna dyscyplina i oddanie pracowników. To podstawowe filary koreańskiego sukcesu. Wszyscy koreańscy menadżerowie i eksperci powtarzają, że ich kraj – nie mając bogactw naturalnych i znajdując się w bardzo niebezpiecznej sytuacji politycznej z powodu agresywnego komunistycznego reżymu na północy oraz w otoczeniu silnych gospodarczych rywali, jak Japonia, Tajwan i Chiny – nie ma innego sposobu na sukces jak rozwijanie nowoczesnych technologii oraz eksportu i ekonomicznej ekspansji na międzynarodowy rynek.

Korei udało się osiągnąć sukces dzięki skoordynowanej polityce kolejnych rządów i jasno określonym celom strategicznym, a także oryginalnej strukturze organizacji narodowej gospodarki w formie tzw. czeboli, czyli konglomeratów firm z różnych dziedzin. Obecnie funkcjonuje kilkanaście czeboli, trzeciej już generacji. Ta forma uzyskiwania efektu synergii ewoluowała przez kilkadziesiąt lat. Jak bardzo? Wystarczy uświadomić sobie, że Hyundai był na początku skromnym sprzedawcą ryżu…

Nie bez znaczenia ma tu również pracowitość Koreańczyków, których tydzień pracy wynosi dziś 52 godziny robocze. Ta liczba jest kompromisem zawartym między pracodawcami a silnymi związkami zawodowymi. Za dodatkowe godziny pracodawcy muszą płacić wyższe stawki. Ponad 60% Koreańczyków pracuje w potężnych i bogatych koncernach, które płacą bardzo dobrze, ale stawiają również bardzo wysokie wymagania. 

Dlatego w Korei panuje kult wykształcenia

Młodzi ludzie starają się dostać na prestiżowe kierunki studiów, których ukończenie gwarantuje atrakcyjną i dobrze płatną pracę. Niepowodzenie na egzaminie wstępnym jest życiową tragedią. Poprawka wymaga skończenia intensywnego rocznego kursu przygotowawczego, który jest drogi i wymaga od uczestników całkowitego poświęcenia. Na wykształcenie zdolnych potomków składają się często całe rodziny. Jednak szkoły prowadzące takie kursy są oblegane, bo dostanie się na prestiżową uczelnię stanowi przepustkę na dobre studia, które z kolei są warunkiem zawodowej kariery i dobrobytu.  

W Korei działa system wspierania start-upów i tak zwane inkubatory przedsiębiorczości, finansowane wspólnie przez sektor prywatny i fundusze państwowe. Twórcy innowacyjnych projektów nawet przez kilka lat mogą liczyć na solidne wsparcie, a ryzyko bankructwa w przypadku niepowodzenia jest amortyzowane przez pieniądze sponsorów. Zarządzający start-upami podkreślają, że każdy projekt musi trafić w swój czas i często bywa tak, że to co początkowo jest niepowodzeniem, po rozwiązaniu jakiegoś technologicznego problemu lub na skutek zmian w strukturze społecznych potrzeb staje się szansą i sukcesem. Obecnie narodowe programy rozwoju obejmują także wspieranie takich dziedzin jak elektryczne ogniwa wodorowe, które mają stanowić część rewolucji w transporcie. Koreański gigant motoryzacyjny Hyundai (piąte miejsce na świecie z roczną produkcją na poziomie 8 milionów pojazdów) sprzedał właśnie pierwsze kilkaset aut Hyundai Nexo napędzanych prądem wytwarzanym z wodoru. Odbiorcą jest miasto Paryż, które przeznacza te pojazdy na potrzeby korporacji taksówkowych. Efektem spalania wodoru jest czysta woda. Auto ładuje się w sześć i pół sekundy. Jego zasięg wynosi ponad sześćset kilometrów. Koreańczycy produkują już również ciężarówki i autobusy z takim napędem. Motoryzacja oparta na energii elektrycznej wytwarzanej z wodoru od kilkunastu lat jest rozwijana jako narodowy priorytet. Dzięki wsparciu państwa oraz ośrodków badawczych Hyundai wyprzedził w tej dziedzinie wszystkich konkurentów i jako pierwsza firma na świecie jest w stanie zaoferować bezpieczny, ekologicznie czysty system pojazdów i stacji tankowania. W dobie walki o czyste powietrze i ochronę środowiska to szansa na ogromne zyski i zajęcie uprzywilejowanej konkurencyjnej pozycji na świecie.

Kolejny strategiczny cel Korei to budowa systemu G-5. Koreańskie firmy budują i oferują na całym świecie najnowocześniejsze podzespoły na potrzeby układu telekomunikacyjnego oraz informatycznego, który oplecie wkrótce cały świat. Koreańczycy są tu w światowej czołówce, zarówno pod względem badań naukowych, jak i wdrożeń technologii w powstające systemy. Z tym projektem związany jest kolejny strategiczny cel, jakim jest zbudowanie rewolucyjnego komputera kwantowego. Tu również trwa technologiczny wyścig, w którym Korea wiedzie prym. Nad tą technologią pracują koreańskie start-upy wspierane przez państwo, kapitał prywatny oraz uczelnie. Umiejętność konstruowania komputerów wielokrotnie wydajniejszych niż obecnie stosowane, będzie miała kapitalne znaczenie dla przyszłości koreańskich firm, które mają szansę na miejsce w pierwszym szeregu technologicznych liderów. Twórcy innowacyjnych pomysłów nie stają się ofiarami bankructwa swojego projektu, ale mają szansę rozwijać go dalej oraz pracować przy innych. To kapitał ludzki, bez którego żadna firma ani kraj nie ma szansy na sukces. Zatrudnienie najbardziej twórczych umysłów i powstrzymanie tak zwanego drenażu mózgów, który jest plagą Polski, w Korei jest traktowane jako strategiczny cel państwa.

Koreańczycy postawili również na naukę. Kilka koreańskich uniwersytetów jest notowanych w pierwszej pięćdziesiątce listy najlepszych światowych uczelni. Seoul University jest na dwunastym miejscu na świecie. Dla porównania, najwyżej notowany polski uniwersytet jest na tej liście pod koniec piątej setki… Dzięki rozbudowanemu systemowi stypendialnemu Koreańczycy studiują także na najlepszych uczelniach świata. Koreańskie koncerny zlecają wyższym uczelniom zadania badawcze niezbędne do rozwoju technologii. Jeśli są to projekty strategiczne – finansuje je również państwo.

Obecnie Korea Południowa ma kilka narodowych projektów rozwijanych przez koncerny i wspieranych przez państwo. Są to między innymi: sztuczna inteligencja, analiza wielkich baz danych (BIG DATA), komputery kwantowe, ogniwa wodorowe do samochodów elektrycznych i bezpieczny system tankowania, pojazdy autonomiczne, system 5G, systemy telekomunikacyjne, telefonia komórkowa, ekrany telewizyjne i inne. 

Wizyta w koreańskim sklepie ze sprzętem AGD pokazuje, jak oryginalne pomysły mają lokalni producenci. W tej chwili Samsung i LG wprowadzają na rynek nową generację telewizorów o rozdzielczości 8K. Gwarantują one dwa razy wyraźniejszy obraz niż najlepsze u nas telewizory 4K… W Korei można kupić innowacyjne pralki, które czyszczą ubrania z minimalnym użyciem wody w formie pary. To rewolucyjny wynalazek, bo brak czystej słodkiej wody staje się jednym z największych problemów ludzkości. Lodówki, które przez Internet zlecają sklepom uzupełnienie swojej zawartości oraz odczytują terminy przydatności do spożycia to już standard. Koreański odkurzacze nowej generacji jest już wydajniejszy niż najlepsze produkty europejskiej i amerykańskiej konkurencji. Koreańczycy promują (najpierw u siebie) nieznane dotąd wielofunkcyjne urządzenia domowe, które mogą pełnić jednocześnie funkcję routera wi-fi, wysokiej jakości sprzętu audio, grzejnika, filtru i nawilżacza powietrza i innych, a mają kształt pufa, który można postawić przed ulubionym fotelem albo sofą. Projektanci liczą na zainteresowanie tym, zajmującym niewiele miejsca urządzeniem, właścicieli niewielkich mieszkań, czyli potencjalnie każdego mieszkańca współczesnych miast w Korei i na całym świecie. Urządzenie kosztuje znacznie mniej niż „jego elementy” kupowane oddzielnie, a na dodatek można je konfigurować według indywidualnych potrzeb. Czy odniesie sukces? Przyszłość pokaże, ale jest ono typowym przykładem koreańskiej kreatywności w poszukiwaniu sposobów zaspokajania ludzkich potrzeb, na których można zarobić. Jest przykrą powinnością zaznaczyć w tym miejscu, że nasz kraj, jeśli chodzi o wynalazki oraz innowacyjność jest na szarym końcu krajów cywilizowanego świata.

Czego obawiają się Koreańczycy? 

Korea Południowa rozwijała się szybko nieprzerwanie przez kilkadziesiąt lat. Jednak obecnie jej menedżerowie nie kryją obaw przed światowym spowolnieniem, które nieuchronnie musi dotknąć również ich uzależnioną od eksportu gospodarkę. A na światowych rynkach widać już jego objawy. Bogate kraje starzeją się, słabną i tną wydatki. Kupują głównie w krajach rozwijających się, których rozwój również w ostatniej dekadzie wyraźnie zwolnił. Koreańscy eksperci widzą wyraźnie wysokie prawdopodobieństwo globalnego kryzysu. Jednym z największych zagrożeń jest konfrontacja USA i Chin, która przyjmuje formę wojny celnej. Korea sprzedaje ogromne ilości gotowych produktów w Stanach oraz technologicznych komponentów do Chin. Wojna celna między światowymi gigantami to dla Korei Południowej poważny problem i zagrożenie. W kraju trwa dyskusja, jak dostosować politykę rządu do wymagań nowych czasów. Istotną sprawą jest wspieranie małych i średnich firm, które radzą sobie dużo słabiej niż wielkie koncerny i czebole. Innym problemem jest starzenie się społeczeństwa, spadek liczby ludności oraz zmiany modelu życia. W Korei zaczyna brakować rąk do pracy, a nowe pokolenia odrzucają model, w którym dominuje absolutne poświęcenie pracy i karierze kosztem rodziny, a nawet zdrowia. Jednak w Korei wciąż dominuje przekonanie, że tylko systematyczną, dobrze zorganizowaną i wydajną pracą można dojść do dobrobytu. Ostatnim osiągnięciem związków zawodowych jest ustalenie tygodniowej liczby godzin pracy na poziomie 52. Oczywiście Koreańczycy pracują zacznie dłużej, ale za godziny nadliczbowe pracodawcy muszą więcej płacić. Te ustalenia są przestrzegane w wielkich koncernach. W małych rodzinnych interesach nie ma tego rodzaju limitów.

Na koniec zostawiam pytanie, co z koreańskiego sukcesu może być inspiracją  dla Polski?

Kalendarium upadku Nowoczesnej :)

Kalendarium upadku Nowoczesnej

1. Pycha

2.   Chciwość

3.   Nieczystość

4.   Zazdrość

5.   Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu

6.   Gniew

7.   Lenistwo

Prolog. Nadzieja

31 maja 2015 roku będąc przejazdem w Warszawie miałem chwilę i wpadłem na Torwar na spotkanie założycielskie Nowoczesnej. Na podobny pomysł wpadło około 6 tysięcy osób. Wtedy jeszcze nie myślałem jak wiele ten dzień zmieni w moim życiu. To było moje pierwsze spotkanie z polityką twarzą w twarz. Od zawsze się nią interesowałem, ale nigdy nie podejrzewałem, że polityka zainteresuje się mną. 

Na Torwarze, w siedmiu blokach programowych, Ryszard Petru przedstawił cztery podstawowe założenia: obywatel ma być w centrum zainteresowania, wszystko mamy robić dla niego, a nie dla ekspertów i sondaży, żadnych głupich obietnic – tylko realne recepty na poprawę sytuacji w kraju, wykorzystanie ludzkiego potencjału – założenie, że nie stać Polski na to, żeby marnować ludzkie talenty, i przede wszystkim obywatele muszą się włączyć się w proces przemiany kraju. 

Przyjechałem na to spotkanie, bo Ryszard Petru nie był dla mnie postacią anonimową. Często pojawiał się w magazynie EKG w TOK FM prowadzonego przez Redaktora Mosza. Ryszard nie był dla mnie nołnejmem – znałem go jako Przewodniczącym Towarzystwa Ekonomistów Polskich, przeczytałem jego ciekawą książkę o przyczynach kryzysu 2008 roku, jak do dziś pamiętam, ociekającą złotem na okładce. Jednak przede wszystkim był uczniem Leszka Balcerowicza, który – obok Lecha Wałęsy – bezapelacyjnie jest dla mnie najważniejszą postacią naszej transformacji.

Jakieś dwa tygodnie później w Trójmieście odbyły się spotkania, które organizował energiczny koordynator nowopowstającego stowarzyszenia, Michał Adamczyk. Pamiętam pierwsze spotkanie w Gdyni, na które przyszło51 osób. Nie było tam przebiegłych i zużytych polityków, ale zwykli, kolorowi ludzie, przedsiębiorcy, studenci, lekarze, detektywi, wojskowi po Iraku i Afganistanie, wykładowcy uniwersyteccy, prawnicy, były dowódca okrętu podwodnego… Było też kilku kompletnych freaków znudzonych i rozczarowanych miałkością wymyślonego na potrzeby POPiSu sztucznego konfliktu polsko-polskiego. Wtedy przypomniałem sobie Torwar i przemawiającego tam Wadima Tyszkiewicza. Pomyślałem, skoro on w to wszedł, to wchodzę i ja. To był pierwszy, najpiękniejszy okres Nowoczesnej, okres stowarzyszenia. Z około 300 osób, które na Pomorzu przystąpiły wówczas do Stowarzyszenia.N może kilkanaście miało epizody przynależności do jakiegoś ugrupowania politycznego. To był oddolny ruch, który dawał nadzieję na zmianę. 

I grzech ciężki – pycha

Celem każdego ugrupowania politycznego jest zdobycie władzy. Nadchodziły październikowe wybory. Sondaże dawały Nowoczesnej kilkanaście procent (pierwszy), czasem sytuowały ją poniżej progu wyborczego. Zaczęliśmy zbierać podpisy potrzebne do rejestracji list. Zebrałem ich ponad 400. Wtedy zadano mi pytanie, czy chcę kandydować. Szczerze mówiąc… nie chciałem, ale przecież jednym z głównych faktorów zmiany miało być aktywne włączenie się obywateli do polityki, więc jeśli mamy wymagać od polityków uczciwości, to zacznijmy od siebie. Obiecano mi trzecie miejsce w Gdyni, czyli tuż po liderze i kobiecie. Wtedy zaczęły się schody. Jedynką w moim okręgu gdyńsko-słupskim został Grzegorz Furgo, który w organizacji pojawił się w ostatniej chwili, po tym jak zrezygnował Maciej Bukowski. Ze Stowarzyszeniem, które nie miał nic wspólnego. Podobna sytuacja miała miejsce w Gdańsku, gdzie dosłownie za pięć dwunasta „na jedynkę” wskoczyła Ewa Lieder, która również była dla nas osobą zupełnie obcą. Wylądowałem w środku listy, na miejscu dziewiątym, bo jeszcze Warszawa wrzuciła na listę Piotrka, znajomego Adama Szłapki. Wtedy po raz pierwszy się zacząłem  zastanawiać, czy z tą organizacją jest wszystko ok i czy aby na pewno powinienem ją firmować. W końcu nazwisko ma się jedno.

Okazało się, że podobne historie miały miejsce w większości regionów. Warszawa nie ufała strukturom, bo te były gdzieś daleko od Warszawy. Warszawa wiedziała lepiej. Tylko jakim cudem, pod jej nosem, posłem został Zbigniew Gryglas? W miarę rozrostu organizacji oddolność zaczynała być nie jej atutem, a obciążeniem. W końcu… kto ich tam wie co oni w tej Gdyni knują i przeciwko komu? Może właśnie przeciwko nam?

Organizatorem spotkania na Torwarze była NowoczesnaPL. Stowarzyszenie, którego byłem członkiem  zarejestrowano jako Nowoczesna. Partię zarejestrowano 25 sierpnia pod pełną nazwą Nowoczesna Ryszarda Petru. Pamiętam, że wtedy drugi raz się wzdrygnąłem. Pomyślałem, że pewnie się nie znam. Pewnie nazwisko lidera, mimo że jego rozpoznawalność nie była przecież za wysoka, raczej pomoże niż zaszkodzi. Z drugiej strony od tej chwili powodzenie całego projektu zależało już tylko od powodzenia, lub porażki samego lidera. Gramy na skróty. Mało czasu do wyborów, więc wchodzimy all in. 

II grzech ciężki – chciwość

W październikowych wyborach do Sejmu Nowoczesna zarejestrowała listy we wszystkich okręgach. W 16 ze 100 okręgów zarejestrowała również kandydatów do Senatu. Partia zdobyła 7,6% głosów i wprowadziła do Sejmu 28 posłów. Wszyscy uzyskali mandaty poselskie po raz pierwszy. W wyborach do Senatu Nowoczesnej nie udało się uzyskać mandatów. Na Pomorzu wynik został przyjęty z mieszanymi uczuciami. Po pierwsze samodzielną większość uzyskało Prawo i Sprawiedliwość, a po drugie na Pomorzu udało się dostać do parlamentu tylko nominatom z Warszawy, Ewie Lieder i Grzegorzowi Furgo, czyli osobom spoza Stowarzyszenia. Spodziewałem się kłopotów, ale nie tego co się wydarzyło. Adam Szłapka, który dostał od Ryszarda zadanie zbudowania struktur nigdy nie ufał szefowi naszych pomorskich struktur Michałowi Adamczykowi. Wybrał więc do tego zadania swojego znajomego, Dominika Kwiatkowskiego, który wraz z posłami miał poukładać region po jego myśli.

W efekcie 9 stycznia na Pomorzu odbyła się pierwsza konwencja Nowoczesnej Ryszarda Petru, podczas której wybrano regionalne władze ugrupowania. Porządku obrad pilnował Adam Szłapka. Przewodniczącą partii w regionie została posłanka Ewa Lieder, a wiceprzewodniczącym poseł Grzegorz Furgo. W zarządzie znalazło się jeszcze siedem osób. W wyborach wzięły jednak udział tylko 39 osób, które wybrano tak, aby wybory poszły wedle z góry zaplanowanego scenariusza. Na konwencję nie zaproszono mediów, ale również wielu dotychczasowych działaczy ugrupowania, członków stowarzyszenia. Z kolei inni, którzy wiedzieli o konwencji i na nią przyszli, nie zostali wpuszczeni na obrady przez 3 rosłych ochroniarzy. W efekcie siedzieli w kawiarni za ścianą… bez prawa głosu. 

Do partii nie zaproszono tych, którzy pracowali pro bono na rzecz ugrupowania. Nawet im nie podziękowano. Nie znalazło się miejsce dla nieoficjalnego rzecznika stowarzyszenia Aliny Siuchcińskiej-Geniusz, która pomoc dla ugrupowania przypłaciła po wyborach posadą (była rzeczniczką państwowej Energii), a w której to prywatnym domu przez kilka dni znajdowało się centrum dowodzenia kampanią. Nie znalazło się miejsce dla Szefa Sztabu Wyborczego Tytusa Ułanowskiego, który za swoje zasuwał kilka miesięcy po pomorskim budując struktury i roznosząc ulotki. Nie znalazło się miejsce dla większości kandydatów, którzy użyczyli swojego nazwiska, czasu i pieniędzy. Nie znalazło się miejsce dla głównych darczyńców, sponsorów. Na spotkanie założycielskie nie zaproszono ani fundatora lokalu wyborczego, Maćka Bukowskiego, założyciela telewizji Mango, ani właściciela Browaru Staropolskiego, Marka Łycyniaka, który też startował z jej list.  Nie zaproszono pani dziekan wydziału UG, która też startowała do parlamentu… I tak dalej.

Stało się tak, bo Ryszard Petru postanowił, że partię będzie tworzył odgórnie, a pierwszych członków partii wskażą posłowie. Później Adam Szłapka zagwarantował, że lista pierwszych delegatów będzie składała się osób wskazanych przez posłów i dotychczasowego koordynatora Michała Adamczyka. Michał nie chcąc nikogo wykluczać zarekomendował więc wszystkich członków stowarzyszenia Nowoczesna, co posłowie uznali za… niewskazanie nikogo. Wtedy listę zaproszonych ustalili między sobą nowo wybrani posłowie. Pojawiło się wielu znajomych parlamentarzystów. W późniejszych wywiadach posłowie przyznawali wprost, że zaprosili tylko tych, których dobrze znali. Takim sposobem na pierwszej konwencji pojawili się ludzie o pokolenie starsi od większości dotychczasowych działaczy.

Takie karykatury wyborów odbyły się nie tylko na Pomorzu, ale też w innych regionach. Wszyscy byliśmy w szoku. Pisaliśmy listy do zarządu krajowego partii. Prosiliśmy o interwencje, negocjowaliśmy z nowo wybranym zarządem przyjęcie osób ze Stowarzyszenia. Staraliśmy się nie iść z tym do prasy, a załatwić to wewnętrznie. Do prasy poszedł niestety Grzesiek Furgo i powiedział, że do partii nie będą przyjmowane osoby za dmuchanie baloników w kampanii. Po tych słowach część ludzi sobie odpuściła, większość z nas jednak postanowiła nie dać się wyeliminować z gry. Postanowiłem zostać i walczyć przede wszystkim o tych, których poznałem w Stowarzyszeniu, bo wiedziałem, że tak po ludzku fajnej, bezinteresownej, merytorycznej i chętnej do roboty ekipy drugi raz nie zbierzemy. Na szczęście w moim regionie Grzesiek Furgo dał się przekonać, nie przeszkadzał i większość wykluczonych ostatecznie przeszła eliminacyjne sito. Jednak niesmak pozostał, szczególnie, że mająca polityczne zaplecze Ewa Lieder nie była już tak skora do dialogu. 

 III Grzech ciężki – nieczystość

Po wyborach, mimo problemów wewnętrznych związanych z przekształceniem luźnego stowarzyszenia w regularną partię z wyrazistym wodzem i ośrodkiem decyzyjnym w Warszawie, dobre wibracje nadal sprzyjały„ence”. Szybko okazało się, że na świeżości i naturalności partia dopłynęła do stabilnych sondaży powyżej 20%. Świetną robotę robiło najbliższe zaplecze niezmordowanego Ryszarda, który od rana do wieczora zasuwał po telewizjach i radiach, niestety coraz częściej gubiąc się w medialnej bieżączce. Kilka razy było blisko katastrofy, ale jednak Konrad, Adam, Mateusz, Marcin stali twardo za nim i podnosili go z coraz częstszych upadków. Think thank Lepsza Polska, kierowany przez Pawła Rabieja, dostawał od sieci eksperckiej tyle informacji, że szybko się zapchał i zaczął odpychać od siebie kolejnych profesorów, ekspertów, przedsiębiorców brakiem jakiejkolwiek informacji zwrotnej. Jednak lokomotywa jechała coraz szybciej. 

By zapisać się do pomorskiego Stowarzyszenia trzeba było iść po zaświadczenie o niekaralności do sądu. Nie można było mieć w życiorysie innych partii. Szczególnie podejrzliwie patrzono na osoby z przeszłością w PO. Tacy ludzie byli w pierwszej kolejności kierowani do czyśćca i w nieskończoność czekali na odpowiedź. W moim kole rekordzista aż dziewięć miesięcy. Gdy tak czekali do Ryszarda Petru został wysłany przez około 60 posłów  przedstawiciel, by negocjować ich odejście z PO i pogrzebanie żywcem Grzegorza Schetyny. Petru przez chwilę był, wspólnie z Mateuszem Kijowskim, liderem opozycji. Bał się jednak, że wraz z przejęciem posłów PO straci kontrolę nad organizacją, nie przystał zatem na ich warunki. Nie wiedział, że w tym momencie już przegrał wszystko. Miał jedną,  niepowtarzalną szansę pogrzebać POPiS, ale jej nie wykorzystał. Następnej szansy już nie mógł dostać. Na horyzoncie było już bowiem widać Maderę. 

Nie wykorzystał, bo tak jak pozostali polscy politycy nigdy nie był skupiony się na budowaniu organizacji. Jeżeli to się w przyszłości nie zmieni, to żadna polska partia nie będzie na poziomie organizacyjnym niemieckiego CDU czy brytyjskiej Labour Party, nie wspominając już o ich amerykańskich odpowiednikach. Nie bierzemy przykładów z najlepszych – CDU, o korzeniach z XIX wieku, która przetrwała w Niemczech 70 lat. Przetrwała Adenauera, przetrwała Kohla i przetrwa Merkel. Od 1949 roku nie miała w wyborach poparcia mniejszego niż 25%. Przerwała, bo to nie jest partia wodzowska, zbudowana od niewłaściwej strony, tylko organizacja, której twarz dziś daje ten, a jutro  tamten lub tamta. Liczy ponad pół miliona członków. To jest jej siłą. Na mających około stuletnie tradycje laburzystów w Anglii też przypada liczba członków wahająca się od prawie miliona do około pół miliona dzisiaj. Ich konkurenci, torysi, przetrwali zarówno śmierć Winstona Churchilla, jak i zmierzch Margaret Thatcher. Przetrwali, bo zbudowali markę i organizację. Członek-tata przekazuje członkostwo dzieciom. Dzieci swoim dzieciom. Rodzina rodzinie, a czasami nawinie się sąsiad czy kumpel w pracy. W Polsce nikt, poza Jarosławem Kaczyńskim, nie buduje organizacji. Nikomu się nie chce. Każdy idzie drogą na skróty. Budowanie organizacji to żmudny, pozbawiony szybkich efektów proces. Łatwiej wyjąć z szuflady świński ryj lub rzucić parę bzdurnych grepsów w telewizji albo na sejmowej mównicy. Wrzucić mem do internetu. Program? Jaki program? W dupie z programem. Mówmy to, co wyborca chce usłyszeć. Mówmy dupą lub od dupy strony. Dupa jest swojska i dupę każdy zrozumie.

Nowoczesna, jako organizacja, coraz bardziej starała się być czysta poprzez zamknięcie. Stawała się przez to coraz brudniejsza i coraz bardziej oddalona od wyborcy. Tak jak inne ugrupowania przechodziła na ciemną stronę mocy. Na każdym szczeblu liczyło się przede wszystkim kto jest nad kim, a kto pod kim. Liczyło się kto za kim podniesie rękę w wewnętrznym głosowaniu. Kto będzie przewodniczącym koła albo powiatu, kto będzie w radzie regionu, a kto w radzie krajowej. Ciągłe intrygi, nieustanne liczenie szabel. Łatwiej kontrolować kilkanaście osób, niż sto. Ot, cała przyczyna beznadziejności polskiej polityki.

IV Grzech ciężki – zdrada

22 września 2016 Sąd Najwyższy oddalił skargę partii i podtrzymał decyzję Państwowej Komisji Wyborczej o odrzuceniu sprawozdania finansowego z wyborów w 2015 w wyniku niezgodnego z prawem przelania 2 mln złotych z konta partii na konto komitetu wyborczego. W sumie głupi błąd księgowy wynikający z tego, że nie śmierdząca groszem „enka” postanowiła oszczędzić akurat na księgowości. Dziś wiemy, że akurat na tym oszczędzać nie powinna i była to fatalna pomyłka. Pamiętajmy jednak, że jedną z kolejnych przyczyn beznadziejności polskiej polityki jest sytuacja, iż nowopowstająca partia, by się przebić do świadomości publicznej musi mieć kasę, a skąd ją wziąć? Wciąż darzę wielkim szacunkiem Ryszarda Petru, bo to mu się w dużej mierze udało. Pierwszą część zorganizował swoimi osobistymi kontaktami, a drugą na kredyt. Kwota około 10 mln złotych na start to 2 razy więcej niż po czterech latach udało się zorganizować Robertowi Biedroniowi. Jednak ten polityczny układ jest tak zabetonowany, bo przeciwnik nic nie musi. PO, czy PiS żyją z dotacji budżetowych. Mimo starań „enki” budżety na kampanie 2015 miały one z urzędu kilka razy większe. Pieniądze przekładają się na wynik wyborczy, który daje jeszcze więcej pieniędzy i tak karuzela kręci się coraz szybciej. Nowemu bardzo ciężko na nią wskoczyć. 

Nowoczesna straciła na rzecz Skarbu Państwa zakwestionowaną przez PKW kwotę, a także 75%, czyli 4,65 mln zł rocznej subwencji na działalność partii politycznych i 75% dotacji podmiotowej, którą miała otrzymać w związku ze zdobytymi mandatami poselskimi. Odpowiedzialny za błędny przelew mąż posłanki Kamilii Gasiuk-Pihowicz, Michał Pihowicz, zrezygnował z funkcji skarbnika partii. Jednak nie rozwiązało to podstawowego problemu. Według art. 130 Kodeksu wyborczego odpowiedzialność za zobowiązania majątkowe komitetu ponosi pełnomocnik finansowy, a tym był Michał Pihowicz. Okazało się jednak, że ewentualna egzekucja komornicza to nie był jedyny problem wynikający z tej pomyłki. Najgorsze, że właśnie wtedy coś zaczęło się psuć w miarę zgranym na początku klubie poselskim, który od początku kadencji powiększył się do 34 osób. Michał Pihowicz był jednym z najbardziej zaufanych ludzi Ryszarda. Był w tej początkowej kilkuosobowej grupie, która zakładała partię. Gdy go zabrakło nasiono zdrady zaczęło kiełkować.

W kwietniu 2017 Nowoczesną opuściło czworo posłów, którzy przeszli do klubu parlamentarnego PO. Grzegorz Furgo, Michał Stasiński, Marta Golbik i Joanna Augustynowska. Grzegorz Schetyna znowu pokazał w czym jest najlepszy. W tym samym miesiącu Ryszard Petru ustąpił z funkcji przewodniczącego klubu poselskiego, a zastąpiła go Katarzyna Lubnauer. W październiku tego samego roku Nowoczesną zdradził Zbigniew Gryglas. 

V Grzech ciężki – nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu

Opisując historię upadku Nowoczesnej nie da się pominąć wątku Madery, która okazała się zresztą nie być Maderą, a Lizboną. Dla nas, ludzi wewnątrz organizacji, największym przegranym tej wyprawy paradoksalnie okazał się nie Ryszard Petru, czy Joanna Schmidt, a Katarzyna Lubnauer, która jako ówczesny rzecznik partii dodatkowo zainteresowała media swoimi nietrafionymi wypowiedziami. 2-go stycznia rano mówiła, że nie ma pojęcia, gdzie jest Ryszard Petru. Kilka godzin później mówiła już, że doskonale wie, gdzie jest Petru, bo ma z nim ciągły kontakt, a jego wyprawa była wcześniej zaplanowana jako ważny wyjazd partyjny. Wieczorem z kolei twierdziła, że wyjazd Petru był całkowicie prywatny i nic nikomu do tego. W ciągu jednego dnia podała trzy wykluczające się wersje zdarzeń.

Wszystko to działo się podczas kryzysu politycznego, który rozpoczął się 16 grudnia 2016 w związku z próbą wprowadzenia zmian w organizacji pracy dziennikarzy w Sejmie i wykluczeniem z posiedzenia posła Michała Szczerby. W trakcie blokady Sejmu i ulicznych demonstracji. Z jednej strony nie dało się gorzej wybrać terminu tej wyprawy, ale z drugiej… Grzegorz Schetyna też pojechał wtedy na narty i nikogo to nie obchodziło. 

A nie obchodziło, bo wyrok na Ryszarda Petru i Nowoczesną był już dawno wydany. Został wydany gdy Nowoczesna przeskoczyła w sondażach Platformę Obywatelską. Potrzebny był dobry pretekst, a Ryszard i plącząca się w zeznaniach Kasia Lubnauer po prostu go dostarczyli. To, że pisowskie media wzięły Nowoczesną w obroty było oczywiste, ale reakcja TVN, Agory i innych dziennikarzy sympatyzujących z Platformą Obywatelską nie byłaby tak przewidywalna, gdyby nie pewne cechy lidera Nowoczesnej. Niestety jedną z jego wad było to, że nie potrafił zaprzyjaźnić się z dziennikarzami, w jakiś sposób ich oswoić. Uważali go… za buca. Jego denerwowały ich idiotyczne pytania. Dziennikarze nie mogli zrozumieć jak partia mająca problemy z regulowaniem należności może wynajmować biuro za kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. Gdy ludzie marzną na ulicach w obronie demokracji, lider opozycji wyskakuje na parę dni ogrzać się z przyjaciółką, wcześniej zapewniwszy o swym profesjonalizmie i niezłomności. Dziennikarze nienawidzą, kiedy robi się z nich idiotów, a Petru zrobił to po raz kolejny.

Oczywiste też było, że romans w środku klubu poselskiego, pełnego mocnych charakterów i osobników o przerośniętym ego, musiał się fatalnie skończyć. Z drugiej strony jak ma się „Madera gate” do afer PiSu? Szefa NIK, który okazuje się czyścicielem kamienic, szefa KNF, który składa właścicielowi banku korupcyjne propozycje i daje się nagrać, premiera, który dorabia się kupując działki od kurii po śmiesznych cenach, czy samego Prezesa, który nie płaci za dokonane i zamówione dla niego usługi. Z tej perspektywy widać jak bardzo dęta była to historia. Ale jakby jej nie było to znalazłaby się inna. Łatwo jest uderzyć w pojedynczego lidera. Trudniej, gdy jest ich kilku. 

Kolejną przyczyną beznadziejności polskiej polityki jest przekonanie, że zawsze musi być jeden wyrazisty lider. Przykłady z biznesu dobitnie pokazują, że najbardziej spektakularne sukcesy odnosiły organizacje, które potrafiły pogodzić ego kliku osób jak np. grupy ITI gdzie było trzech wspólników Bruno Valsangiacomo, Mariusz Walter i Jan Wejchert. Dopóki zgodnie współpracowali dopóty interes się rozwijał. Innym przykładem może być historia niebywałego sukcesu, nie tylko na rynku polskim, Grupy Maspex, gdzie tych osób było i jest dużo więcej. Ale nie trzeba szukać tak daleko. Przecież PiS jest dziś tak popularny, bo ma wiele twarzy. Od Morawieckiego po Macierewicza. W Nowoczesnej tego zabrakło. Duży potencjał wielu osób został zmarnowany. Zabrakło wyciągnięcia wniosków z klęski Janusza Palikota. Nowoczesna poszła tą samą drogą ku autodestrukcji.

VI Grzech ciężki – gniew

25 listopada 2017 odbyła się konwencja wyborcza partii, na której ponad 300 delegatów dokonało wyboru nowych władz ugrupowania. Zmieniono także nazwę partii z Nowoczesna Ryszarda Petru na Nowoczesna. Nową przewodniczącą została Katarzyna Lubnauer, która w głosowaniu wygrała z dotychczasowym szefem Ryszardem Petru 149:140. Przeważyło dziewięć głosów. O zmianie zadecydowało to, że szef struktur Nowoczesnej Adam Szłapka przyłączył się do obozu Katarzyny Lubnauer. Wcześniej poparcia udzielili jej Kamila Gasiuk-Pihowicz, Paweł Pudłowski i Piotr Misiło, którzy początkowo także zgłosili zamiar kandydowania. Ryszard został zdradzony przez tych, na których postawił na początku, jak Adam, czy Katarzyna. 

Wiem, że gdyby ci delegaci byli inni – ci, którzy dla niego zapisali się do Stowarzyszenia – to wynik głosowania byłby zupełnie inny. Jednak czystka, jakiej dokonał w organizacji Adam Szłapka sprawiła, że partia została sformatowana w regionach nie pod Ryszarda Petru, a pod nowo wybranych posłów. Gdy posłowie go zdradzili, struktury, nad którymi mieli kontrole, a które wybierały delegatów, zagłosowały wedle ich życzenia. 

Byłem tam i głosowałem na Ryszarda, bo wiedziałem, że mimo wszystkich jego wad wybór kogokolwiek innego sprawi, że Nowoczesną czeka koniec. Platforma poczuje krew, odegra się i szybciutko nas zniszczy. Eliminując nas, wynik wyborów 2019 roku będzie miała niejako w kieszeni. PiS będzie miało kolejną kadencję, a Platforma pozostanie liderem opozycji na czym pragmatycznemu Grzegorzowi Schetynie najbardziej zależało. 

Najdziwniejsze na tej konwencji było to, że Ryszard przegrał na własne życzenie. Gdyby wykonał te 300 telefonów do delegatów wynik głosowania byłby inny. Nie wykonał. Do mnie też nie zadzwonił. Ani Adam Kądziela, ani Konrad Urbanowicz, ani Marcin Grunwald. Żaden z jego najbliższych współpracowników nie dostał od niego sygnału. Telefon milczał. Tego dnia przegrał nie tylko te wybory, ale również te 6-8% głosów, które w dniu przewrotu Nowoczesna jeszcze miała w sondażach. To był początek końca.

VII Grzech ciężki – lenistwo

11 stycznia troje posłów, Krzysztof Mieszkowski, Joanna Scheuring-Wielgus i Joanna Schmidt, zawiesiło członkostwo w klubie, protestując przeciwko opuszczeniu przez dzisieciu posłów Nowoczesnej głosowania projektu dotyczącego zmian w prawie dotyczącym aborcji. Projektu, pod którym podpisy zbierali członkowie ugrupowania w całej Polsce. Wtedy też Nowoczesna zmieniła nazwę na Staroświecka. Jeden z nich, Adam Cyrański, tego samego dnia odszedł z partii. 24 lutego odszedł, kierujący wówczas partyjną młodzieżówką Adam Kądziela. 9 maja z partii wystąpiły Joanna Scheuring-Wielgus i Joanna Schmidt. 11 maja Nowoczesną opuścił jej założyciel Ryszard Petru wraz z pozostałymi współpracownikami. Joanny i Ryszard założyli następnie koło poselskie Liberalno-Społeczni, a później partię Teraz!, która nie dotrwała nawet do końca kadencji. Działo się to już w momencie, kiedy jasne było, że partia pod przywództwem Katarzyny Lubnauer nie ma szans wystartować samodzielnie w wyborach, bo organizacyjnie nie uda się ani zebrać odpowiedniej ilości podpisów, ani wystawić pełnych list wyborczych. Platforma tylko na to czekała. 

W przeprowadzonych 21 października wyborach samorządowych Nowoczesna startowała wspólnie z PO w ramach Koalicji Obywatelskiej. W całym kraju Platforma wycinała z list wszystkich, którzy mogli jej zaszkodzić. W regionach, gdzie struktury, liderzy byli silni, tam cięcia były najmocniejsze. Byli bezwzględni. Na tym etapie wraz z około 30 osobami zostałem zmuszony do odejścia z partii w Gdyni. Po wyborach samorządowych struktury zostały zniszczone. Zostały już tylko zgliszcza. W listopadzie 2018 odeszli z partii niemal wszyscy członkowie w województwie podkarpackim, to samo stało się w zachodniopomorskim. Zarządy przestały się odbywać, koła nie spotykały się, skarbnicy nie zbierali składek, statut przestał być przestrzegany, a tym samym partia właściwie przestała  istnieć.

Po nowym roku zaczęła się akcja „Ratuj się kto może!” 30 stycznia za ciągłe krytykowanie poczynań Katarzyny został usunięty Piotr Misiło, bez którego poparcia nie wygrałaby z Ryszardem Petru. Kilka dni później Piotr Misiło, Kamila Gasiuk-Pihowicz, Krzysztof Truskolaski oraz czterech innych posłów dołączyli do Platformy. W efekcie Nowoczesna utraciła klub poselski. Na poselskim pokładziezostało 14 posłów . W wyborach do parlamentu europejskiego nikt nie zdobył mandatu. W wyborach do Sejmu uratowała się ósemka. Katarzyna Lubnauer, Adam Szłapka, Barbara Dolniak, Paulina Hennig-Kloska, Krzysztof Mieszkowski, Monika Rosa, Mirosław Suchoń, Witold Zembaczyński. 

Epilog – nadzieja

Najsmutniejsze dla mnie w tej historii było zmarnowanie potencjału tysięcy wspaniałych ludzi, którzy w przeważającej części byli wcześniej nieaktywni politycznie. To zmarnowana szansa na normalność. Dla osób takich jak ja opcją pozostało głosowanie na mniejsze zło. W tej chwili nie ma na polskiej scenie politycznej żadnej partii, która reprezentowałaby moje poglądy, liberalne gospodarczo i obyczajowo. Dlatego taka partia wkrótce powstanie. Będąc przedsiębiorcą wiem, że jak jest popyt, to musi być podaż. Ważne jednak, by z tej smutnej lekcji upadku Nowoczesnej wysnuć wnioski i nie powtarzać tych samych błędów enty raz. Partia musi być masowa. Nie może być wodzowska. Musi być wyrazista, a nie robiona pod sondaże, bo wtedy próbuje się przypodobać wszystkim, czyli nikomu. Musi zaistnieć nie tylko w dużych miastach. Musi być pro-przedsiębiorcza. Musi być oparta na trzydziesto-, czterdziestolatkach, bo ich jest, jako wyborców, najwięcej. Musi być prawdomówna. Musi też mieć w końcu prawidłowo skonstruowany statut. Musi być. I będzie. Bo przykład Nowoczesnej pokazuje, że mimo że prawie wszystko zrobiliśmy źle, to sukces był na wyciągnięcie ręki. Brakowało tyci, tyci. Dlatego tym razem się uda. Wierzę głęboko, że postsolidarnościowa kłótnia w rodzinie trwająca od lat osiemdziesiątych nie będzie trwała wiecznie. Większość wyborców naprawdę już dziś nie interesuje czy Lech Wałęsa przeskoczył płot, czy przywieźli go motorówką? Czy Hanna Krzywonos zatrzymała tramwaj, czy tramwaj zatrzymał ją? 

A jeśli się mylę, to nic przecież się nie stanie. Będę przedsiębiorcą i dalej będę prowadził swój biznes. Najwyżej, jak zmuszą mnie do tego rządzący, przeniosę go zagranicę. Czasami coś skrobnę dla „Liberté!” jak zaswędzą palce. Nic nie muszę. W końcu nie jestem politykiem. Polityk musi. Ja chcę.

To jest moje osobiste rozliczenie i zamknięcie pewnego etapu w moim życiu. Czekałem z tym do tegorocznych przegranych wyborów, bo trzymałem za Was wszystkich (no prawie wszystkich😊) kciuki. Nie wyszło, ale doceniam Was, bo każdy, kto angażuje się w życie polityczne w naszym kraju zasługuje na uznanie. Wiem, że duża część błędów Ryszarda, Adama, Katarzyny była spowodowana brakiem ich doświadczenia w budowie i kierowaniu tak wielką organizacją. Ich wcześniejsze zawodowe życie po prostu ich do tego odpowiednio nie przygotowało. Tych kompetencji po prostu nie mieli, a gdy się pojawiły problemy skupili się nie na szukaniu przyczyn, a na wykorzystywaniu ich dla własnych osobistych celów. Nie podołali, ale wiem, że dziś z tą wiedzą zrobili, by to już inaczej i lepiej.


Bartłomiej Austen –  były wiceprzewodniczący regionu pomorskiego Nowoczesnej, były kandydat Nowoczesnej na urząd Prezydenta miasta Gdynia, były koordynator powiatu Gdynia. 

Zmieniając sposób myślenia – z Krystyną Szumilas rozmawia Sławomir Drelich :)

Sławomir Drelich: Czy macie już pomysł na reformę reformy?

Krystyna Szumilas: Myślę, że słowa reforma nie chcą już słyszeć ani rodzice, ani nauczyciele, ani samorządowcy. Demolka, jakiej dokonano w systemie edukacji, wymaga oczywiście uporządkowania, uspokojenia i naprawy, ale na pewno nie kolejnego przewrotu ani kolejnej reformy. Tego już system by nie wytrzymał. Dlatego proponujemy przede wszystkim unormowanie sytuacji w szkołach. Nie będzie zmian struktury, zostaną 8-klasowe szkoły podstawowe, 4-letnie licea, 5-letnie technika i szkoły branżowe. Wiem, że nie jest to najlepsza struktura, ale dziś rodzice i nauczyciele oczekują zmian, które pozwolą na poprawę jakości kształcenia i to chcemy im zagwarantować.

Zatem struktura zostaje?

Zostaje.

A czy nie jest tak, że przemyślenia, obcięcia i dostosowania do współczesności wymaga aktualna podstawa programowa? Jestem również nauczycielem, uczę w liceum ogólnokształcącym i przyznam szczerze, że gdy pierwszy raz przeczytałem podstawę programową dla przedmiotu wiedza o społeczeństwie w zakresie rozszerzonym, to byłem załamany. Jest przede wszystkim strasznie przeładowana! Jestem też po rozmowach z nauczycielami innych przedmiotów. Ponadto wydaje mi się, że świadczą też o tym  reakcje rodziców dzieci ostatnich klas podstawówki, które są niewyobrażalnie przeciążone. Dlatego myślę, że naprawa podstawy programowej będzie po prostu koniecznością.

Jako negatywną ciekawostkę mogę powiedzieć, że znalazłam plan lekcji dla uczniów szkoły branżowej, którzy zaczynają lekcje o godzinie 8 rano, a kończą o 19:55. Mają 13 godzin zajęć! Takich przykładów możemy znaleźć więcej. Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze, PiS wrócił do myślenia o podstawie programowej rozumianej jako spis tematów lekcji, które nauczyciel ma zrealizować. Tematów dokładnie opisanych i ułożonych według kolejności, nie zawsze zbieżnej z innymi przedmiotami. Brak w tym przestrzeni do tego, co jest wartością współczesnej szkoły: do kreatywnego myślenia, wyciągania wniosków, poszukiwania, przeprowadzania doświadczeń. W szkole PiS nauczyciel powinien uczyć według schematu narzuconego przez władze oświatowe, dokładnie przekazując materiał zawarty w podręcznikach, bo tylko władza oświatowa wie, co jest najważniejsze. A uczeń ma dokładnie powtarzać słowa nauczyciela. Z drugiej strony, PiS nie mógł się zdecydować, jakie treści kształcenia są ważne, a które mniej istotne i dlatego zdecydowano, aby nauczyć wszystkich wszystkiego. Dlatego też mamy przeładowane programy i przepracowanych uczniów, którzy spędzają w szkole więcej czasu niż ich rodzice. W XXI wieku wprowadzono do szkół model nauczania żywcem wzięty z wieku XIX. Nauczyciel nie ma wyboru, a to powoduje, że nie nauczy ucznia dokonywania wyborów i ponoszenia odpowiedzialności za swoje decyzje. Zabierając wolność wyboru nauczycielowi, zabieramy ją też uczniowi. Dlatego rzeczywiście pierwszym, co wymaga naprawy, jest podstawa programowa. Pytanie brzmi: czy mają pisać ją politycy, czy ludzie wolni, ludzie nauki, ludzie edukacji, ludzie, którzy są zainteresowani tym, by uczeń posiadł umiejętności na miarę XXI wieku, a nie był kopią politycznej myśli naczelnika, prezesa czy jakiegoś innego polityka.

Co zatem proponujecie?

Proponujemy powołanie komisji edukacji narodowej złożonej z naukowców, ekspertów, ludzi, którzy znają się na edukacji, wiedzą, co w edukacji jest najważniejsze, rozumieją pojęcie dobra ucznia i przyszłości kraju, a jednocześnie są niezależni od polityki. Taka komisja byłaby odpowiedzialna za podstawę programową, za system egzaminów zewnętrznych, za pokazywanie kierunków rozwoju edukacji. Nie tych skrojonych na polityczne potrzeby, ale kierunków, które budują wiedzę nas, Polaków, jako społeczeństwa, która w przyszłości będzie potrzebna i da Polsce przewagę w tworzeniu nowoczesnego społeczeństwa rozwiniętego gospodarczo, takiego, w którym ludzie cieszą się wolnością.

Czy macie już państwo pomysł, jak byłaby skonstruowana taka komisja? Kto zostałby powołany? Bo pewnie pojawią się obawy, że będzie się zastępować PiS-edukację nową PO-edukacją.

Jak powiedziałam, nie politycy, tylko eksperci i naukowcy. Już samo tworzenie komisji edukacji narodowej byłoby wstępem do odcięcia jej od bieżącej polityki. Komisja nie podlegałaby ministrowi edukacji i na pewno znaleźliby się w niej nauczyciele, przedstawiciele uczelni wyższych czy organizacji zajmujących się profesjonalnie sprawami edukacyjnymi, innymi słowy praktycy.

Okazuje się bowiem, że z wolnością w szkole jest rzeczywiście spory problem. Daleki jestem od stwierdzenia, że dożyliśmy oświatowego zniewolenie, ale faktycznie wolność jest systematycznie eliminowana z polskiej szkoły. Po pierwsze, sztywne podstawy programowe sprawiają, że nawet nauczyciel kreatywny, który chciałby zrobić coś więcej, inaczej, chciałby być innowacyjny, najzwyczajniej nie ma na to czasu. Pędzi, by zrealizować podstawy programowe, bo przecież egzaminy zewnętrzne, bo przecież oczekiwania rodziców, bo dążenie do tego, by młodzi zrekrutowali się skutecznie na wybrane kierunki studiów. A druga sprawa to chociażby nauczanie indywidualne. Przerażające jest to, że dzieci, które mają problemy z funkcjonowaniem w grupie bądź ciężko chorują zostały pozbawione możliwości bycia w grupie rówieśniczej, bo przepisy dotyczące nauczania indywidualnego nakazują, aby wszystkie zajęcia odbywały się w domu, w zamknięciu.

Nie zawężałabym ograniczenia wolności nauczyciela wyłącznie do tych wynikających z podstawy programowej. Jest coś o wiele groźniejszego. To narzucanie przez kuratorów oświaty szkole jedynie słusznego sposobu postępowania oraz interpretacji prawa albo zaostrzenie przepisów dotyczących komisji dyscyplinarnych. Proszę sobie wyobrazić, że dyrektor szkoły będzie miał obowiązek informowania komisji dyscyplinarnych o wszelkich nieprawidłowościach, przekroczeniach „praw” nawet w drobnych, ludzkich sprawach. To również kwestia tego, na ile nauczyciel może wyrażać swoje opinie czy poglądy poza szkołą. Przypomnę tylko Czarny Protest i komisję dyscyplinarną dla nauczycielek z Zabrza, które przyłączyły się do niego robiąc sobie zdjęcie w czasie przerwy w lekcjach, ale na terenie szkoły, za co zostały wezwane na komisję dyscyplinarną. Ta ostatecznie je uniewinniła, ale sprawa trwała wiele miesięcy. To był sygnał do nauczycieli: „Uważajcie, bo jak będziemy mieli jakikolwiek pretekst, by was postawić przed taką komisją, to was postawimy”. A takie sprawy toczą się miesiącami, znamy różne tego typu przypadki… To przypomina mi czasy, gdy uczyłam w szkole w czasach PRL. Wtedy też funkcjonował specjalny organ nadzorczy – inspektor oświaty, który sprawdzał, czy uczymy zgodnie z linią partii. Nie zwracał uwagi na proces nauczania, ale na nasze poglądy dotyczące edukacji, państwa, świata. Nie chcę powrotu do tamtych czasów, bo to uderza w podstawy demokratycznego państwa i jest niezwykle niebezpieczne.

Druga kwestia to problem równego traktowania uczniów. Niestety dzisiaj szkoła staje się miejscem dyskryminacji pewnych grup. Państwo zapomina o uczniach niepełnosprawnych. Nie dość, że są pokrzywdzeni przez los, mają różne ograniczenia związane z niepełnosprawnością, nie dość, że trudniej im się żyje i trudniejsza jest dla nich nauka, to zostają pozbawieni tego, co jest kwintesencją edukacji. Kontaktu z drugim człowiekiem, uczniem, rówieśnikiem. Oczywiście, ktoś będzie mówił, że mogą przyjść na przerwie i spotkać się z rówieśnikami, ale nie o to chodzi w edukacji. Idzie w niej o to, by uczyć uczniów wspólnego działania, by pokazać, że jesteśmy różni, ale każdy jest wartościową jednostką, która ma prawo w pełni korzystać z systemu edukacji, w nim się realizować, uczyć i współpracować z rówieśnikami. Jak mamy uczniów uczyć tolerancji, jeśli już na starcie uniemożliwiamy kontakt między różnymi grupami uczniów? To jest ogromne niebezpieczeństwo. Nie można nad tym przejść do porządku dziennego, powiedzieć: „Nic się nie dzieje”, bo to uderza w nasze podstawowe wartości. Przedstawiciele partii rządzącej dużo mówią o wartościach, niestety zapominają o tym, że podstawową wartością jest szacunek do drugiego człowieka i umożliwienie mu – bez względu na jego ograniczenia, poglądy, sytuację życiową – pełnego uczestnictwa w życiu społecznym, w tym dostępu do edukacji.

Prawica i środowiska konserwatywne często mówią, że na wartości takie, jak tolerancja i akceptacja nie ma miejsca w szkole, bo powinna ich uczyć rodzina.

Dziecko nie ma umysłu podzielonego na szufladki: tu szkoła, a tu rodzina. Uczy się postaw i zachowań i w szkole, i w domu. Oczywiście, rodzina jest najważniejsza, w niej dziecko przede wszystkim powinno się uczyć zachowań społecznych: tolerancji, akceptacji, podejścia do drugiego człowieka, ale jeżeli nie jest to wzmacniane przez inne środowiska, w których dziecko przebywa, albo wręcz mówi się, że uczymy tej tolerancji tylko „tu” a „tu” nie wolno, to przestaje ono rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Takie dzielenie nie jest moim zdaniem ani efektywne, ani zgodne z naukowymi podstawami rozwoju dziecka. A już tym bardziej nie jest zgodne ze zdrowym rozsądkiem.

Czy szkoła powinna być wspomagana przez organizacje trzeciego sektora? Mam na myśli organizacje pozarządowe, które działają na rzecz socjalizowania młodego człowieka i jednocześnie wspierają wychowanie do funkcjonowania w społeczeństwie.

Nie wyobrażam sobie, aby było inaczej…

Wie Pani, co mam na myśli… Prawica dużo mówiła w ostatnich miesiącach o rzekomej seksualizacji dzieci, której miałyby dokonywać niektóre wpuszczane do szkół organizacje pozarządowe. Także niektórzy hierarchowie Kościoła katolickiego o tym wspominali.

Prawica dobrze wie, że nie jest możliwe, aby w szkole działały organizacje społeczne bez zgody rodziców. Moim zdaniem, podnosząc ten temat, chce osiągnąć więcej. Podnosząc kwestię seksualizacji dzieci, chce przestraszyć rodziców i zamknąć szkoły przed wszelkimi organizacjami społecznymi, również tymi, które wspomagają szkołę w procesie nauczania, bo chce mieć wyłączność nad kształtowaniem umysłów uczniów i to bez zgody i ingerencji rodziców. Chciałaby, aby szkoła była miejscem odizolowanym od środowiska. Jeżeli będziemy traktować szkołę jako wyizolowany świat, do którego nie ma dostępu nikt poza nauczycielami – poprzez podstawę programową – i rządem, to nie nauczymy dziecka radzenia sobie w życiu. To fundamentalna sprawa. Szkoła nie może być wyspą odgrodzoną od życia. Oczywiście, współpraca szkoły ze środowiskiem, z organizacjami pozarządowymi, musi się odbywać w porozumieniu rodzicami. Nikt tego nie neguje. Tyle tylko, że rodzice muszą mieć autentyczną wiedzę, a nie być manipulowani przez hasła narzucane przez polityków, wygodne dla jednej tylko opcji.

Mówimy tutaj o uczniach, szkole, podstawach programowych, a tymczasem nie minęło jeszcze nawet pół roku od zakończenia strajku pracowników oświaty. Takiego strajku w Polsce jeszcze nie było. Jakie opozycja wyciąga z niego wnioski? Jakie wnioski wyciąga Pani jako była minister edukacji i specjalista w tym zakresie?

Nie ulega wątpliwości, że nauczyciel w Polsce dzisiaj jest słabo wynagradzany. Przez te 4 lata rządów PiS, przez zaniedbanie podwyżek płac nauczycieli w pierwszych latach – bo przecież w 2016 roku nauczyciele nie dostali podwyżki, a w 2017 to było 1,35% – zawód nauczyciela się zdewaluował. Płace w innych sektorach poszły w górę, a nauczyciel został w tyle. To jest na pewno coś, co trzeba naprawić.

Ale może wreszcie nadszedł czas, żeby zreformować i uwspółcześnić sam system zatrudniania i wynagradzania nauczycieli?

Jest coś ważniejszego. Rządzący uderzyli w godność nauczyciela, zrobili wiele, aby ustawić nauczycieli w pozycji gorszego sortu. Po co? Ano po to, aby nauczyciele nie odważyli się protestować przeciwko temu, jak rząd chce kształtować umysły młodych Polaków. Aby ich sobie podporządkować, zabrać im wolność myślenia o edukacji, o sposobie uczenia, o wartościach, które powinny być przekazywane uczniom. A zniewolony nauczyciel to w efekcie również zniewolony uczeń, podporządkowany władzy, posłuszny, nie buntujący się. Dlatego najważniejsze jest teraz odbudowanie zaufania do zawodu nauczyciela, szacunku do nich, pokazania, jak ważny zawód wykonują. Nie zrobi się tego bez przywrócenia im autonomii. Nauczyciel musi być w szkole odpowiedzialny za proces nauczania i musi wiedzieć, że ma prawo stosować takie metody pracy z uczniem, jakie jego zdaniem przyniosą najlepszy efekt. Co do systemu zatrudniania nauczycieli, to został on zrujnowany przed deformę edukacji. Mamy dzisiaj całą armię wędrujących nauczycieli, zmuszonych do uczenia w kilku szkołach, bo w jednej nie są stanie uzbierać godzin na etat. Biegają między szkołami, nie mają czasu na pracę wychowawczą, zarabiają marnie. A za wszystko zapłacą uczniowie.

Nauczyciel biegający między kilkoma szkołami jest w stanie realizować wyłącznie cel dydaktyczny, na zadania wychowawcze w ogóle nie ma czasu.

Nie ma kontaktu z uczniami, ogranicza się tylko do czasu od dzwonka do dzwonka. Lekcja się kończy, a on musi biec do następnej szkoły, bo czekają na niego następni uczniowie. Albo musi uczyć innych przedmiotów, w których nie jest specjalistą, w związku z czym kończy dodatkowe studia podyplomowe, by móc jakoś realizować program, by zdobyć godziny, by móc uczyć w jednej szkole. Jedno i drugie jest niekorzystne dla ucznia. Dlatego mówimy, że w tej sytuacji na pewno nie zwiększymy tygodniowego czasu pracy nauczycieli, tzw. pensum, bo to jeszcze bardziej nawarstwiłoby problemy z wędrującymi nauczycielami, którzy znów musieliby szukać dla siebie kolejnych godzin. Jesteśmy przekonani, że poprawa sytuacji nauczycieli, przekładająca się na afekty kształcenia, wymaga innych rozwiązań. Mówimy na przykład o zwiększeniu opiekuńczej funkcji szkoły, tak aby uczeń mógł przebywać w szkole podczas pracy rodziców. To powoduje, że w szkole będzie więcej godzin i nauczyciele, którzy będą chcieli, będą mogli więcej zarobić, bo będą dla nich te dodatkowo płatne godziny.

A jeśli chodzi o system wynagradzania nauczycieli? Macie jakiś pomysł?

System wynagradzania nauczycieli na pewno musi być powiązany z jakością kształcenia.

Aktualny system jest w pewnym sensie demotywujący.

Tylko nie można tego robić bezmyślnie, w taki sposób, jak próbował to zrobić obecny rząd czy Pani minister Zalewska.

Pojawiły się dziesiątki kryteriów

Tak, debatowały nad tym samorządy, dyrektorzy, rady pedagogiczne, wychodziły na ten temat książki…

Trzeba by było w każdej szkole zatrudnić dodatkowego wicedyrektora, by miał się kto tym zajmować…

A może nawet dwóch czy trzech! Tylko po to, by oceniać pracę nauczycieli! A tymczasem efekt jest taki, że sam PiS wyrzucił tę część tzw. reformy do kosza i wycofał się ze zmian. Najpierw je wprowadził, a później zmienił ustawę i wykreślił to z ustawy, ogłaszając sukces, że się wycofał z własnych zmian. Dlatego jeśli mówimy o motywowaniu nauczyciela, to musimy zrobić to mądrze, nie można tego opierać na tysiącach kryteriów i tonach biurokracji, a tym bardziej na odrywaniu wszystkich pracowników szkoły od nauczania. To musi być powiązane z nauczaniem i z efektami nauczania.

To jak motywować? Jaką podstawę powinien mieć taki system? Bo aktualny system dodatków motywacyjnych poważnie szwankuje. Wielu nauczycieli w czasie strajku wrzucało swoje paski z wypłaty, niektórzy opiekunowie olimpijskich uczniów dostawali dodatek motywacyjny w wysokości 70 zł. Trudno to nazwać motywacją.

Po pierwsze, to musi być realna pozycja w budżecie płac. Bo bez konkretnych pieniędzy nie będzie prawdziwej motywacji. Po drugie, system musi być oparty na autentycznych osiągnięciach nauczycieli, nie budzących wątpliwości. Musimy przy tym pamiętać, że osiągnięciem nauczyciela jest nie tylko wychowanie olimpijczyka, ale też pomoc trudnym uczniom, wyrwanie ich z niemocy edukacyjnej i danie im szansy na lepsze życie. A po trzecie – taki system musi być prosty.

Jakimś pomysłem wydaje się centralizacja płac nauczycieli. Może najlepszym rozwiązaniem byłoby, aby to MEN wypłacał pensje nauczycielom, a szkoły i samorządy zarządzały całą masą majątkową i infrastrukturą?

Czyli to minister będzie się zajmował dodatkiem motywacyjnym dla Pani Kowalskiej czy Pani Nowak? Nie wyobrażam sobie tego. Po pierwsze, nie chciałabym takiego rozwiązania i do końca broniłabym nauczycieli przed tym, aby minister Zalewska czy minister Piątkowski decydowali o ich dodatkach motywacyjnych albo wysokości zarobków konkretnych nauczycieli. Wiemy, jak by się to skończyło.

W trakcie strajku pojawiały się takie pomysły.

Ale ja pokazuję, czym to się może skończyć. Jestem przeciwna centralizacji wynagrodzeń z tego powodu, że wtedy na pewno nie będzie motywacji, będzie za to próba politycznego sterowania płacami. Podam przykład NBP, gdzie dyrektorki bliskie Prezesowi zarabiają dużo więcej niż dyrektorzy merytoryczni. Wskazuję tylko na niebezpieczeństwa tego systemu

A jak zapatruje się Pani na system kształcenia nauczycieli? W dzisiejszych realiach nauczycielem może zostać każdy. Wystarczy wybrać kierunek, w ramach którego przewidziano przygotowanie do uzyskania uprawnień pedagogicznych, można też zrobić kurs z przygotowania pedagogicznego na jednej z setek niepublicznych szkół wyższych, natomiast selekcja wśród kandydatów na nauczycieli jest w zasadzie żadna. Dla mnie dobrym przykładem do naśladowania jest Dania, kraj co prawda mniejszy od Polski, ale funkcjonuje tam tylko jedna uczelnia, która ma prawo do kształcenia nauczycieli. Kształcenie takie ma tam charakter elitarny. Co rok dokonuje się wewnętrznej selekcji wśród studentów. Osoby, które nie sprawdziły się w praktyce, po prostu nie kończą tej szkoły.

To system oparty na ocenianiu studenta. Oceniają go uczelnie i one ustalają kryteria tej oceny. Nasze uczelnie też mogą wprowadzać takie mechanizmy i sprawdzać nie tylko wiedzę, ale także zdolności praktyczne osoby studiującej. Pytanie, czy jest wola po stronie uczelni. Problem kształcenia nauczycieli jest dyskutowany od wielu lat. Oczywiście trzeba dążyć do tego, żeby efekt tego kształcenia był jak najlepszy, ale chciałabym zwrócić uwagę na inną rzecz, o której się nie mówi. Na to, jak pomóc nauczycielowi, który już jest w systemie.

Można powiedzieć, ze jest nim doskonalenie zawodowe.

Doskonalenie jest niby wpisane w pracę nauczyciela, ale tak naprawdę nauczycielowi się nie pomaga. Brak tu rozwiązań systemowych, wręcz wracamy do takiego nakazowego doskonalenia nauczycieli. Dziś rządzący uważają, że jedynie kuratorzy oświaty wiedzą, co jest potrzebne nauczycielowi. Dodam, że polityczni kuratorzy oświaty. Ważne jest nie tylko kształcenie nauczycieli, ale też doskonalenie nauczycieli oparte na współpracy i samodoskonaleniu się nauczycieli. Takie rozwiązania funkcjonują w Finlandii.

Właśnie chciałem zapytać, czy jest Pani fanką fińskiego modelu edukacji?

Podoba mi się fiński sposób myślenia o edukacji. Przede wszystkim to, że każdy uczeń, bez względu na swoje umiejętności, możliwości i wiedzę ma prawo do uzyskania pomocy w pokonywaniu trudności i rozwijaniu swoich talentów. Nie poza szkołą, a w szkole. Nie wybrani, a potrzebujący. To nauczyciele mają obowiązek poznać potrzeby ucznia i ułożyć plan pomocy, skorelować treści kształcenia między przedmiotami i z innymi nauczycielami, podejść indywidualnie do każdego ucznia. Tam nikt nie wyobraża sobie korepetycji poza szkołą, a rodzice mają do szkoły zaufanie. Filarem ich systemu są ich doświadczenia, tradycja i kultura. Podobają mi się te rozwiązania, jednak niestety, proste przeniesienie przepisów obowiązujących w Finlandii do Polski może spowodować więcej zamieszania niż pożytku. Pomysły na rozwiązanie tych problemów w Polsce muszą być oparte na naszej tradycji i naszej kulturze, a budując nasz system, musimy o tym pamiętać. Marzę jednak o tym, żeby tak jak w fińskiej szkole, polski nauczyciel miał swobodę doboru treści do danego tematu. Marzę o tym, aby tak jak w fińskiej szkole, polski uczeń miał możliwość korzystania z pomocy i był traktowany równo, bez względu na swoje możliwości czy ograniczenia.

Chyba wszyscy chcielibyśmy takiej szkoły…

Jednak aby zmieniać szkołę, musimy zmieniać sposób myślenia społeczeństwa o szkole. Rozmawialiśmy o edukacji dzieci niepełnosprawnych. Jeśli rząd próbuje powiedzieć: „Ty jesteś niepełnosprawny, masz nie chodzić do szkoły, masz się uczyć w domu” i zyskuje dla takiego rozwiązania aprobatę części społeczeństwa, to jak to pogodzić z filozofią fińskiej szkoły, gdzie nikt nie wyobraża sobie, że uczeń będzie się musiał uczyć się poza szkołą? Wszyscy wiedzą, że rozwiązaniem nie jest wyrzucenie ucznia ze szkoły. Wręcz przeciwnie, to szkoła ma obowiązek mu pomoc i zorganizować dodatkowe lekcje, specjalnego nauczyciela czy też pomoc psychologa czy pedagoga. A państwo i samorząd mają jej w tym pomóc. Ten przykład pokazuje, jak wiele mamy jeszcze do zrobienia.

Kobiety, do wyborów! :)

„Zawsze wydaje się, że coś jest niemożliwe, dopóki nie zostanie to zrobione.” – Nelson Mandela

Druga połowa roku 2018 będzie czasem emocji związanych ze zbliżającymi się wyborami samorządowymi. Co nam przyniosą te wybory, czy uda się ochronić ostatni niezależny od partii rządzącej odcinek władzy – samorząd lokalny – i czy będzie to w końcu Rok Wyborów Kobiet?

Póki co odpowiedzi na te pytania są trudne do przewidzenia. Ale z pewnością można stwierdzić, że to od nas samych zależy jakie odpowiedzi na powyższe pytania otrzymamy w końcówce 2018 r.

Aktywizacja

Dotychczasowa kobieca aktywność w życiu społeczno-politycznym znacznie wzrosła począwszy od 2015 r. W październiku 2016 r. zaangażowanie to skrystalizowało się w postaci manifestacji pod szyldem Czarnego Protestu, odbywających się w całej Polsce. Zarówno w dużych ośrodkach miejskich, jak i w małych miejscowościach gromadziły się tysiące Polek protestujących przeciwko próbom zaostrzenia prawa antyaborcyjnego. Protesty przybrał charakter wielopokoleniowy. Protestowały kobiety w każdym wieku, przychodząc wraz z dziećmi na miejsca manifestacji i marszów, wspierane przez swoich mężów i partnerów. Wymiar i skala tych protestów tak zaskoczyły partię rządzącą, że projekt ustawy zaostrzający przepisy antyaborcyjne został wycofany z procedowania sejmowego.

Polskie kobiety odniosły sukces, ale zyskały też coś znacznie ważniejszego – poczucie wpływu i wsparcia. Poczucie posiadania wpływu na to, co się dzieje w sprawach dla nas ważnych, jest jednym z najważniejszych czynników budujących motywację i zaangażowanie w działalności społecznej i politycznej. Równie ważnym czynnikiem jest wsparcie, jakie protestujące kobiety udzielały same sobie, ale także jakie otrzymały od swojego najbliższego otoczenia.

Na dwa sposoby

Idąc za ciosem rozbudzonej mobilizacji, naturalną wydaje się zwiększona aktywność kobiet w nadchodzących wyborach samorządowych. Udział kobiet w wyborach jest niezbędnym warunkiem uzyskania i kontrolowania wpływu na to, co dzieje się w naszym życiu. Ten udział może być czynny – wybieramy naszego reprezentanta, albo bierny – kandydujemy i jesteśmy wybierane. Te dwa działania są niezmiernie istotne i mają wymierny efekt. Warto pamiętać że w 2015 r. na obecną ekipę rządzącą swój głos oddało właśnie 39,7% kobiet.

Kobiety świadomie decydujące się na udział w wyborach jako kandydatki chcące powalczyć o mandat w dalszym ciągu są zjawiskiem przypominającym gatunek chroniony, któremu grozi wyginięcie. Co prawda od 2011 r. mamy w naszym prawie wyborczym system kwotowy (zagwarantowany udział kobiet na listach wyborczych w ilości nie mniejszej niż 35% na liście), który zapewnia większą obecność kobiet na listach, to jednak nie jest to rozwiązanie, które zachęca kobiety do kandydowania w wyborach.

Kwoty i suwaki

System ten bowiem możemy stosować tylko w wyborach proporcjonalnych (w wyborach do sejmików, rad powiatów i rad gmin powyżej 20 tys. mieszkańców). Natomiast nie działa już w wyborach do rad mniejszych gmin (poniżej 20 tys. mieszkańców), gdzie wybory są większościowe i na liście znajduje się tylko jeden kandydat. Dodatkowo system kwotowy nie gwarantuje kobietom tzw. „miejsc biorących” na liście, które potencjalnie pomagają kandydatowi w uzyskaniu mandatu (miejsca nr 1-3 i ostatnie) oraz nie przewidują układania list z zastosowaniem mechanizmu naprzemiennego, tzw. „suwakowego” (gdy na liście umieszcza się naprzemiennie nazwiska kandydatek i kandydatów).

Analizując powyższe nasuwa się wniosek, że polski ustawodawca nie ułatwia kobietom podjęcia decyzji dotyczącej kandydowania w wyborach.

Kobiety już są specjalistkami

Zadajmy sobie zatem pytanie – czy my kobiety potrzebujemy woli i łaski ustawodawcy żeby osiągnąć cel jakim jest uzyskanie realnego wpływu na otaczającą nas rzeczywistość? Czy stać nas tylko na to, żeby powierzyć innej osobie – najczęściej mężczyźnie – decydowanie o naszych sprawach?

Przyjrzyjmy się sobie samym. Bez względu na wykształcenie, status społeczny i materialny, codziennie podejmujemy szereg decyzji mających wpływ na nasze otoczenie, czy to najbliższe, czy zawodowe, czy dotyczące nas samych. Jesteśmy specjalistkami w obszarze działania systemu edukacji – pilnując kształcenia naszych dzieci, opieki społecznej – dbając o należyte wsparcie naszych potrzebujących czy niepełnosprawnych członków rodzin, czy w końcu w obszarze służby zdrowia – dbając o zdrowie własne i naszych rodzin.

Potrafimy także zadbać o to, żeby prawa nasze i naszych dzieci nie zostały zagubione w ferworze przepychanek politycznych. A na koniec z uśmiechem idziemy do szkoły czy świetlicy wiejskiej żeby przygotować najwspanialszą imprezę dla naszych dzieci, albo pracujemy na rzecz społeczność lokalnej. Mamy swoje zdanie i pomysły na to, co można usprawnić i zrobić lepiej. My kobiety robimy to na co dzień – ze śmiałością, chęcią i bez obaw. Nasza praca i działalność ma realny wymiar i to czego nam najczęściej brakuje to wpływ na to, żeby dokonywać zmian w naszym otoczeniu.

[Przeczytaj również: Czas na kobiety. Przed nami X Kongres Kobiet, A. Łuczak]

Jedną z najprostszych i najbardziej skutecznych metod pozwalającą uzyskać taki wpływ jest udział w wyborach. Zarówno jako osoby oddające głos i dokonujące świadomego wyboru, jak i jako osoby które kandydują – przedstawiając swój pomysł na zmiany.

Czy jest się czego bać?

Tym co najczęściej blokuje nas przed podjęciem decyzji o włączeniu się w wybory w roli kandydata jest obawa i niechęć przed wejściem do świata polityki. Nasze obawy z tym związane są pochodną informacji jakie uzyskujemy z mediów. Musimy mieć świadomość, że jest to jedynie skromny ułamek tego co nazywamy polityką, bowiem polityka jest odmianą działalności społecznej, która umożliwia dokonywanie zmian i wprowadzanie rozwiązań korzystnych dla nas i naszego otoczenia.

A przecież my kobiety i tak to robimy. Działamy społecznie, proponujemy zmiany i rozwiązania, manifestujemy i protestujemy. Nadszedł zatem czas na uzyskanie wpływu – siły sprawczej i możliwości wprowadzenia naszych pomysłów i działań w życie. Ten czas to rok 2018 i czas wyborów samorządowych.

Nikt za nas tego nie zrobi

Nie bójmy się zakładać własnych komitetów wyborczych lub szukać kontaktu z już działającą organizacją biorącą udział w wyborach. Nie bójmy się mówić i promować siebie i tego, co chcemy zrobić lub zmienić. Nie bójmy się, że czas poświęcony polityce będzie czasem zabranym naszym bliskim – poprośmy ich o wsparcie, przecież i tak już działamy, i mamy własne propozycje na zmiany.

My kobiety jesteśmy zmobilizowane i gotowe do podjęcia wyzwań jakie przed nami stoją. Zbliżające się wybory samorządowe są najlepszą okazją do wzięcia spraw w swoje ręce. Jeżeli nie zrobimy tego same – nikt za nas tego nie zrobi.

Od Redakcji: w imieniu Stowarzyszenia Kongres Kobiet zapraszamy do udziału w X Krajowym Kongresie Kobiet 16-17 czerwca w Łodzi. Pierwszego dnia, w sobotę 16 czerwca, zaplanowana jest sesja poświęcona stuleciu praw wyborczych kobiet, z udziałem, m.in. Sylwii Chutnik, Joanny Muchy, Marii Seweryn i Olgi Tokarczuk, drugiego zaś odbędzie się debata samorządowa z udziałem Katarzyny Lubnauer i Małgorzaty Tkacz-Janik i Hanny Zdanowskiej. Zgłoszenia poprzez stronę Kongresu Kobiet.

Potencjał różnorodności :)

Różnorodność pracowników jest faktem, nawet w pozornie homogenicznym społeczeństwie. Są firmy, które potrafią już czerpać z tego kapitału, wzmacniając pracowników i własną organizację. 23 kwietnia 2018 roku Urząd Miasta Łodzi i Uniwersytet Łódzki dołączyły do grona sygnatariuszy Karty Różnorodności*. To siódmy samorząd i pierwsza uczelnia państwowa, które w ten sposób podkreśliły swoje zaangażowanie na rzecz przeciwdziałania dyskryminacji oraz upowszechniania różnorodności. Trudno przecenić potencjał związany z zaangażowaniem takich pracodawców.

Krok pierwszy – zmiany wewnątrz organizacji

Samorządy to szczególni sygnatariusze Karty Różnorodności – często kluczowi pracodawcy w regionie, zatrudniający kilka czy kilkanaście tysięcy pracowników w podległych jednostkach. Jak podaje raport Związku Miast Polskich, w instytucjach publicznych, które są albo częścią administracji samorządowej lub dla których organami właścicielskimi są jednostki samorządu lub które wykonują zadania będące ustawową kompetencją samorządów terytorialnych pracuje blisko 1,9 mln osób, co stanowi aż 21,5% zatrudnionych ogółem w kraju”[1].

W niektórych województwach administracja samorządowa to pracodawca, którego standardy i dobre praktyki rekrutacji, sprawiedliwe formy zatrudnienia czy zasady szkoleń pracowników mogą istotnie wpływać na rynek pracy. I to nie tylko na swoje bezpośrednie otoczenie, ale też inne sektory gospodarki (edukacja, kultura, pomoc społeczna, gospodarka wodno-kanalizacyjna i in.). 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jako pracodawcy mają ogromny potencjał w procesie budowania równości płci, w tym zwalczania luki płacowej. I choć Polska z różnicą płac kobiet i mężczyzn na poziomie ok. 7–8% jest jednym z liderów europejskich, to wciąż sporo jest do zrobienia. Najwyższa sektorowa luka płacowa to blisko 40% wynagrodzenia (finanse i ubezpieczenia), natomiast w administracji publicznej jest to ok. 16%[2]. Podobne dane wskazuje raport NIK – różnicę 11%[3], a więc także powyżej średniej w Polsce. To tym bardziej smutne, że w samorządach pracuje 72% kobiet – to jest istotnie więcej niż średnia w Polsce. Niestety, sektory sfeminizowane nie gwarantują równości wynagrodzeń, wręcz odwrotnie.

Inną ważną kwestią jest zatrudnienie osób z niepełnosprawnościami (ON). Polscy pracodawcy (w tym samorządy) w niewielkim stopniu korzystają z potencjału tej grupy, płacą składki na PFRON, zatrudniając mniej niż 6% ON. I choć samorządy coraz częściej pracują nad dostępnością urzędów w kontekście potrzeb osób z niepełnosprawnościami, wciąż w bardzo rzadko widzą w nich pracowników.

Warto pamiętać, że szacunek dla różnorodności, który deklarują sygnatariusze Karty Różnorodności, to nie tylko przeciwdziałanie dyskryminacji określonych grup, ale także otwarcie się pracodawców na różne potrzeby, poszukiwanie narzędzi wspierających godzenie ról zawodowych i życiowych (WLB – work life balance), pasji pracowników, wreszcie budowanie długofalowych strategii w tym zakresie.

Praca w niepełnym wymiarze czasu czy praca zdalna (telepraca) to narzędzia coraz chętniej wykorzystywane w firmach, wciąż jeszcze w znikomym stopniu obecne w samorządach[4] . Dobre praktyki biznesu mogą tu być inspiracją dla pracodawców samorządowych. Podpisanie Karty Różnorodności powinno wzmocnić lub zapoczątkować działania takie jak: przegląd procesów kadrowych w odniesieniu do wspierania różnorodności, w tym tworzenie/doskonalenie polityk równej płacy, przejrzystych ścieżek karier, przeciwdziałaniu dyskryminacji i mobbingowi. Wreszcie tworzenie/dostosowanie miejsc pracy do potrzeb osób z niepełnosprawnościami czy podejmowanie działań służących podnoszeniu świadomości pracowników nt. różnorodności.

I choć trudno skutecznie pracować nad wszystkimi aspektami różnorodności, ważne jednak, by podejmowane działania miały charakter systemowy i długofalowy, prowadzone były w dialogu i z zaangażowaniem pracowników/-nic.

Krok drugi – kreowanie zmiany w otoczeniu

Warto pamiętać, że choć Karta Różnorodności jest deklaracją dotyczącą miejsca pracy, a zarządzanie różnorodnością zaczyna się od polityk i procedur kadrowych, w dojrzałych organizacjach obejmuje wszystkie obszary jej aktywności. Rośnie satysfakcja i zaangażowanie pracowników, zwiększa się innowacyjność, organizacja osiąga lepsze wyniki finansowe, ale też w jej otoczeniu stopniowo następuje zmiana społeczna. Ten właśnie aspekt zarządzania różnorodnością mocno podkreśla Komisja Europejska, sprawująca patronat na Kartami Różnorodności, obecnymi już w 21 krajach europejskich. Znowu, trudno przecenić jak duży wpływ na otoczenie mają samorządy, odpowiadające m.in. za zagospodarowanie przestrzeni publicznej, ochronę zdrowia, oświatę, kulturę czy przeciwdziałanie bezrobociu i jakie znaczenie ma poszanowanie różnorodności.

Po pierwsze, w kontekście – dostępności do usług i produktów dla osób z różnego rodzaju niepełnosprawnościami. Świadomość tematu rośnie, jednak, jak wynika z raportów NIK 5 , nadal są duże problemy zarówno z dostępnością architektoniczną, jak i kształceniem, dostępnością transportu czy wreszcie dostępnością cyfrową stron internetowych instytucji publicznych. Wszystkie te aspekty są istotne, ponieważ 12% populacji Polski to osoby z niepełnosprawnościami, a jeszcze bardziej ze względu na demografię. Obecnie 9 mln Polaków ma więcej niż 60 lat; po 2024 r. jedna piąta populacji przekroczy 65 lat, a po 2060 r. będzie to już 33% społeczeństwa. Wreszcie, przyjazna architektura to temat ważny również z perspektywy rodziców małych dzieci.

Po drugie, w kontekście równości płci – samorządy mają narzędzia kluczowe dla aktywizacji zawodowej kobiet. Od zapewnienia żłobków i przedszkoli, poprzez wspieranie przedsiębiorczości kobiet, aż po tworzenie warunków sprzyjających transferowi wiedzy między sektorami i podnoszeniu kwalifikacji zawodowych zgodnie z potrzebami rynku. Kluczowa jest współpraca, a biznes dostrzegający potrzebę wspierania kobiet jest gotowy do partnerstw. Jednym z przykładów takich działań może być projekt Kobieta z energią firmy Veolia i Stowarzyszenia Kongres Kobiet realizowany w Poznaniu. Pomysł skierowany do kobiet, które angażują się na rzecz swoich społeczności, ale też są zagrożone wykluczeniem – bibliotekarkom, nauczycielkom, kobietom 50+ i seniorkom.

Na koniec, nie sposób pominąć tematu akceptacji dla różnorodności, w wielu wymiarach, w przestrzeni publicznej. Pewnym symbolem otwartości miast na różnorodność jest patronowanie paradom równości organizowanym przez społeczność LGBT czy wspieranie – także finansowe – wydarzeń, których celem jest pokazanie różnorodności mieszkańców, nauka tolerancji i przeciwdziałanie dyskryminacji. Kluczowe dla zmiany społecznej są mniej spektakularne, organiczne działania, jak przyjęta w Łodzi pod koniec marca br. uchwała dotycząca programu działań antydyskryminacyjnych Prezydenta Miasta, w tym m.in. powołania Rady ds. Cudzoziemców i Zapobiegania Ksenofobii (podobna Rada ds. Cudzoziemców funkcjonuje także w Gdańsku). Jej zapisy obligują Prezydenta do tworzenia długofalowego zaangażowania, w tym m.in.: działań antydyskryminacyjnych w szkołach czy przeprowadzenia kampanii społecznej dotyczącej akceptacji dla inności (także w kontekście wieku, niepełnosprawności czy orientacji seksualnej). Co ciekawe, projekt regulacji został przygotowany przez Koalicję „TAK dla Łodzi”, łączącą NGO-sy i ruchy miejskie. To kolejny przykład siły dialogu i partnerstw w aktywności samorządów na rzecz równości.

Uczelnie wyższe mogą stać się wyjątkowymi partnerami samorządów, mocno wspierającymi walkę z dyskryminacją i promowanie otwartości na różnorodność. Warto o tym pamiętać, nie tylko odwołując się do symbolicznego podpisania Karty Różnorodności w Łodzi przez Uniwersytet.

Zarządzanie różnorodnością więc, chociaż odnosi się bezpośrednio do miejsca pracy, na miejscu pracy się nie kończy, może przynieść przede wszystkim korzyści. Coraz więcej pracodawców zaczyna to zauważać, robiąc krok w kierunku otwarcia się na różnorodność i związany z nią potencjał.

*Karta Różnorodności to międzynarodowa inicjatywa wspierana przez Komisję Europejską, realizowana obecnie w 21 krajach Unii Europejskiej. Karta jest zobowiązaniem, podpisywanym przez organizacje, które decydują się na wprowadzenie zakazu dyskryminacji w miejscu pracy i działania na rzecz tworzenia i upowszechniania różnorodności. Koordynatorem polskiej odsłony Karty Różnorodności jest Forum Odpowiedzialnego Biznesu. Więcej na www.kartaroznorodnosci.pl

1 „Samorząd jako pracodawca”, str.30

https://www2.deloitte.com/content/dam/Deloitte/pl/Documents/Reports/pl_aktywizacja_zawodowa_kobiet_
raport1_2017.pdf, str 26
3 https://www.mpips.gov.pl/gfx/mpips/userfiles/_public/1_NOWA%20STRONA/Aktualnosci/2017/NierownoscPlacowa_raport.pdf, str 16

4 „Samorząd jako pracodawca”, str.35

5 http://www.administrator24.info/artykul/id4566,nik-budynki- uzytecznosci-publicznej- nadal-sa- bariera-dla-niepelnosprawnych; https://www.nik.gov.pl/plik/id,10057,vp,12366.pdf

źródło zdjęcia: flickr, fot. Jon Rawlinson (CC BY 2.0)

Polskie uniwersytety a wyzwania kultury cyfrowej :)

Prace nad Кonstytucją dla Nauki są świadectwem ciśnienia chwili, bardzo dużego nacisku na zmianę. Właściwie od czasu Oświecenia uniwersytety i szkolnictwo wyższe podlegały ciągłemu reformowaniu. Wystąpienie angielskiego kardynała Johna Henry’go Newmana (1801–1890) to obrona idei uniwersytetu w mocno dającym się we znaki czasie rewolucji przemysłowej. Dzisiaj można powiedzieć, że jesteśmy świadkami rewolucji cyfrowej, która porównywana jest niekiedy do tej pierwszej i określana mianem drugiej rewolucji postprzemysłowej. Pierwszą przygotowały zmiany w duchu oświecenia opracowane przez przyrodoznawcę Aleksandra von Humboldta, nastawionego bardziej na badania niż na edukację, choć jedno od drugiego uzależnił.

Można argumentować, że uniwersytety od samego początku były kuźnią praktyczności: „od zawsze” słynęły one z teologii, medycyny czy prawa – wszystkie te dziedziny i dyscypliny „produkowały” zawodowców na użytek ówczesnych społeczeństw: księży, kaznodziejów, doktorów i prawników. Z czasem, zawody te zaczęły się specjalizować, jak np. prawnicy – zwłaszcza profesorowie prawa stawali się historykami prawa, filozofami prawa, teoretykami społeczeństwa. Z czasem praktyka zaczęła się teoretyzować i specjalizować, odchodząc coraz bardziej od realnych potrzeb społeczeństw. Sytuacja była jednak stabilna, bo uniwersytety były instytucjami elitarnymi. Warto pamiętać jaka była sytuacja np. w Wielkiej Brytanii do czasów rewolucji francuskiej: wtedy istniały tam jedynie ośrodki uniwersyteckie w Oxfordzie, Cambridge (Anglia), Edynburgu, Glasgow, St. Andrews, Aberdeen (Szkocja) i Dublinie (Irlandia). Potem dołączyły jeszcze University College i Kings College w Londynie.

Po II wojnie światowej zmianę zaczęły wymuszać trzy czynniki: 1) przyrost studentów, 2) rozwój badań naukowych, 3) ideologia polityczna. Zmiany jakie nastąpiły to gwałtowny rozwój nowych uniwersytetów, których było w owym czasie już bardzo wiele. W ostatnich trzech dekadach zmienił się tzw. parametr dostępności kadry: z 1:8 do 1:22. Jednocześnie dał się zauważyć coraz większy udział nauk humanistycznych w kształceniu.

Do czasów całkiem niedawnych istniały trzy różne modele uniwersytetów: Oxbridge: rezydencjalny, mentorski, kształtujący charakter; szkocko-londyński: miejsko-metropolitalny, profesorski, merytokratyczny oraz obywatelski „z czerwonej cegły”: lokalny, praktyczny, ale z aspiracjami. Model obywatelski rozwijał się najbardziej dynamicznie. Kilkadziesiąt lat temu na Wyspach przeprowadzono głęboką liberalną reformę, podczas której odchodzono coraz bardziej od tradycyjnego modelu Oxbridge na rzecz obywatelskiego modelu z dużą kontrolą otoczenia biznesowego.

Mimo to, do dzisiaj sięga się do refleksji kardynała Johna Newmana z 1852, a jego „idea uniwersytetu”, w której nakreślił jednoznaczną wizję misji uniwersytetu, zakłada wyzwolenie studenta z wszelkiego typu stronniczości, jednostronności poprzez liberalną edukację – celem miał stać się umysł wolny, umiarkowany, mądry, z postawą filozoficzną. U Newmana chodziło jeszcze o kształcenie dobrych obywateli, o grecką paideia – kształcenie całej osoby, w którym to procesie ważna jest postawa, punkt widzenia, perspektywa oglądu wiedzy, zwyczaj, ton. Współczesny badacz tego problemu z Cambridge Stefan Collini w pracy „Po co komu uniwersytety?” („What Are Universities For”, 2012) powtarza za Newmanem, że uniwersytety przypominają w swoim najlepszym aspekcie subtelne wytwory człowieka, takie jak poezja, wymowa i liturgia, które powodują pewnego rodzaju konieczność zgody społeczeństwa na luksus istnienia uniwersytetów.

Collini pisze:

„Można powiedzieć, że uniwersytet jest przestrzenią chronioną, w której różne formy użytecznego przygotowania do życia podejmowane są w otoczeniu i sposobie, który zachęca studentów do zrozumienia przygodności poszczególnych pakietów wiedzy i ich wzajemnych relacji z innymi, odmiennymi formami wiedzy. Aby to zrobić, nauczyciele sami muszą być zaangażowani w ciągłe przekraczanie granic pakietów wiedzy, których uczą, i nie ma sposobu, aby z góry określić, co będzie i nie będzie owocnymi sposobami, aby to zrobić.”

Zatem w krytycznym spojrzeniu na metodę pracy umysłowej widzi ten autor sedno kształcenia i badania uniwersyteckiego. Można w tym kontekście przeciwstawić w sposób bardzo stanowczy kształcenie zawodowe kształceniu uniwersyteckiemu: w pierwszym mamy trening charakteryzujący się postawą bez wątpienia, w drugim – uczenie się samego studenta, któremu towarzyszy nieustanne kwestionowanie. Zwłaszcza w naukach społeczno-humanistycznych, które do dzisiaj stanowią liczebną przewagę na uniwersytetach jeśli idzie o ilość studentów kształcących się w nich, sprawa kwestionowania i krytyki jest szczególnie ważna. Jednocześnie uznaje się, że musimy się zgodzić na to, iż informacja w humanistyce różni się od innych rodzajów informacji:

„Często po prostu szukamy informacji. Jednakże, oprócz takich celów, gdy czytamy fragmenty pism w naukach humanistycznych, nasz osąd jest bardzo mocno ukształtowany przez aspekty tego pisania, które nie mają żadnego prostego sensu w związku z tym, co można nazwać jego informacyjną lub propozycjonalną treścią, ale raczej odnoszą się do perspektywy, tonu, niuansów, oczywistej autorytatywności i tak dalej.”

Oczywiście nie idzie tutaj o zaprzeczanie wartości jasności i przejrzystości, jednak na końcu dociekań jest pewien element trudno komunikowalny. „Na wszystkich poziomach model oceny w naukach humanistycznych musi być osądem, a nie miernikiem, a osąd nie może, bez strat i zniekształceń, być ujęty w kategoriach ilościowych, ani też jego podstawy nigdy nie mogą być w całości oddane jako ‚transparentne’ (aby użyć innego z aktualnych słów kluczowych Edspeak)”. Innym ważnym zjawiskiem w naukach humanistyczno-społecznych jest krytyka: „Obecnie szczególnie uprzywilejowanym opisem siebie w tym, co w tym kontekście nazywane jest ‚naukami humanistycznymi’, jest twierdzenie, że operacją odróżniającą w tych dyscyplinach jest ‚krytyka’;. Krytyka zawsze ma na celu podważenie presupozycji każdego punktu wyjścia, założenia lub zakresu odniesienia, a także zwykle zdemaskowanie potencjalnie złowrogich interesów, które są obsługiwane przez przyzwolenie, aby każdy taki punkt wyjścia nie został zakwestionowany. Dla niektórych celów może to, oczywiście, być całkowicie owocną, a nawet niezbędną strategią do realizowania. Ale na poziomie konkretnych przypadków, dobra praca, jak dobra rozmowa lub jakakolwiek inna forma wartościowych związków międzyludzkich, zależy od tego, czy uda się przyjąć rozszerzony wspólny świat”. Na tym tle widać wyraźnie pewne napięcie budowane między dwoma postawami metodologicznymi – są to dwie przeciwstawne siły: z jednej strony tzw. hermeneutyka podejrzliwości, nieufająca i krytyczna, z drugiej zaś empatia, współczucie i wyobraźnia, które muszą mieć czas i warunki, aby rozkwitać.

W ostatnich trzech dziesięcioleciach takie wizje uniwersyteckich wartości coraz bardziej konfrontowane są z miarami przydatności, bo ta miłość do idei i piękna już nie każdego pracodawcę jest w stanie przekonać, dlatego coraz częstszymi czynnikami badania wyższego wykształcenia są: przyczynek do produktu krajowego brutto, zarobki absolwentów, ale także lepsze języki, którymi się posługujemy czy sięganie poza granice rozumienia ludzkiego. Tradycyjnie celami uniwersytetów były prawda i kształcenie kultury umysłu. Nowymi celami stały się wpływ na gospodarkę opartą na wiedzy, ale także wspieranie różnorodności, szacunku i strategii włączania. Nie wszystkie te cele przemawiają do populistów – dla nich najważniejsze jest kształcenie potrzebnych kadr, planowanie siły roboczej, jak również zyski z badań: medycznych, technicznych, czy ekonomicznych. Dla nich zachowanie i przekazywanie tradycji kultury to ostatni możliwy do przełknięcia z celów – dopóki będziemy mówić o tradycji i wartościach z nią związanych.

Ale mamy także nowe globalne potrzeby, takie jak mobilność, transfer technologii, komercjalizacja badań. Na tym tle ciekawym wystąpieniem jest głos liberalnej myślicielki Marthy Nussbaum, autorki książki „Nie dla zysku: dlaczego demokracja potrzebuje nauk humanistycznych („Not for Profit: Why Democracy Needs the Humanities”), w której wskazuje na wartość kanonów kultury, dzięki którym ludzie uczą się szacunku i tolerancji dla innych – olbrzymią rolę pełni tutaj kulturoznawstwo i studia nad kulturami i językami.

Ta ostatnia perspektywa jest szczególnie widoczna w ostatnim okresie ekspansji kultury cyfrowej – dochodzi do konieczności dostosowania humanistyki do humanistyki cyfrowej. Mamy obecnie kulturę hybrydyczną, w której panuje hipertekst, Wikipedia i awatary, zaś zespołowa kultura Wikipedii zastąpiła oświeceniową kulturę ekspercką encyklopedii. Można tutaj widzieć napięcie między oświeceniową nowoczesnością, w której dominowały akademia, drukarnia, prasa a ponowoczesnym zjawiskiem darmowego dzielenia się wiedzą, które zdarza się wszędzie. Pojawiają się marzenia o uniwersalnym translatorze, który będzie dostępny każdemu. Jednak jeśli spojrzymy na translatory maszynowe, dojdziemy do wniosku, że powszechnym zjawiskiem staje się lekceważenie szczegółów. Między innymi dlatego nauki humanistyczne i społeczne mają ciągle sens, bo mistrzostwo w jakiejkolwiek dziedzinie wymaga czasu i uwagi dla szczegółu.

Z punktu widzenia historycznego mamy kilka wersji humanizmu związanego z naukami humanistycznymi: arystokratyczny humanizm renesansowy, któremu towarzyszyło odkrycie języków klasycznych, mieszczański humanizm egotyzmu, któremu patronuje odkrycie kultur bliskiego i dalekiego wschodu oraz demokratyczny humanizm XX w., w którym obserwujemy rozwój antropologii i znajomości wszystkich kultur. Ostatnio jednak wyłania się ponowoczesny humanizm cyfrowy, w którym pojawiają się postgutenbergowska piśmienność i wielopodmiotowość w przekładzie, crowdsourcing jako metoda pracy tłumaczy i one współtworzą nową emancypacyjną kulturę. Biorąc to wszystko pod uwagę, projekt „Konstytucja dla Nauki” jest mocno zawężony w swoich celach i nieodpowiadający na wyzwania ponowoczesności. Reforma będzie się wiązała z likwidacją i upadkiem wielu wydziałów, wielu uczelni w mniejszych ośrodkach. Ustawa Ministra Gowina likwiduje autonomię uczelni w Polsce, która jest podstawą Deklaracji Bolońskiej podpisanej 30 lat temu w Bolonii przez prawie 400 Rektorów dla podkreślenia 900 lat Uniwersytetu w Bolonii. To jest fundament uniwersyteckich, humanistycznych wartości. Te wartości są także oparte na Universitas, czyli samorządnych społecznościach, które już na początku świata uniwersyteckiego w Bolonii czy Paryżu samoorganizowały się. Zwycięstwo zmiany proponowanej w ustawie to zwycięstwo myślenia korporacyjnego, biurokratycznego i makdonaldyzacji nad kulturą, której potrzeba czasu i wolności: słowa, badania, dochodzenia do prawdy.

Prof. dr hab. Jarosław Płuciennik – ur. w 1966 r. profesor humanistyki na UŁ, literaturoznawca, rzecznik prasowy KOD w Łodzi.
Tytuł pochodzi od redakcji

Bezrobocie dla średniaków :)

Kilka ostatnich dekad przyniosło szybki postęp technologiczny w obszarze automatyzacji, komputeryzacji i digitalizacji. Rozwój nowych technologii oraz spadek ich cen sprawia, że przewaga człowieka nad maszyną i komputerem maleje w kolejnych aspektach naszego funkcjonowania, w szczególności w pracy. Pierwsze badania analizujące wpływ zmiany technologicznej na rynki pracy wskazywały, że zmiana technologiczna zwiększa zapotrzebowanie na wysokie kwalifikacje, lecz wypycha z rynku pracy osoby nisko wykwalifikowane. Z czasem okazało się jednak, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana.

W krajach bliskich tzw. granicy technologicznej (np. w Stanach Zjednoczonych), w których związane z postępem technologicznym procesy uwidoczniają się najwcześniej, od lat 80. rośnie udział prac wymagających niskich kwalifikacji, a zanikają prace, do których wykonywania potrzebne są średnie kwalifikacje. Wyjaśnienie tego zjawiska zaproponowała koncepcja zmiany technologicznej ukierunkowanej na zadania nierutynowe (RBTC – routine-biased technical change). Zgodnie z nią współczesny postęp technologiczny zmniejsza zapotrzebowanie na pracę, która obejmuje zadania realizowane na podstawie pewnego schematu, zbiór ustalonych reguł, niewymagających od wykonujących je pracowników bieżącego dostosowywania się do sytuacji – czyli prace rutynowe. Przez swoją schematyczność zadania te są łatwo „programowalne”, dlatego komputery i maszyny mogą z powodzeniem zastępować w ich wykonywaniu ludzi.

France_in_XXI_Century._Latest_fashionZadania rutynowe mogą być kognitywne (umysłowe) lub manualne (fizyczne). Przykładem zawodów, w których pracownicy poświęcają znaczną ilość czasu na zadania rutynowe kognitywne, są np. pomocnicy księgowych i kasjerzy w bankach. Z kolei zawód montera opiera się na wykonywaniu zadań rutynowych manualnych. Profesje te zwykle obejmują pracowników o średnich kwalifikacjach i historycznie tworzących klasę średnią. Przez dekady technologia wyręczała ludzi głównie w wykonywaniu prac fizycznych. Rewolucja cyfrowa rozszerzyła to zjawisko na ustrukturyzowane prace umysłowe. Jednak, jak wskazał Michael Polanyi1: „ludzie wiedzą więcej, niż potrafią wyrazić”, dlatego w niektórych czynnościach wciąż jesteśmy niezastępowalni.

Realizacja zadań wymagających elastyczności umysłu, kreatywności i umiejętności rozwiązywania złożonych problemów (określanych jako zadania nierutynowe kognitywne) wciąż pozostaje domeną ludzi z reguły dobrze wykształconych. Co więcej, pracownicy wykonujący ten rodzaj zadań często czerpią korzyści z dostępu do nowych technologii i ich znajomości. Na przykład statystycy posiadający szybsze komputery i umiejętność programowania w różnych środowiskach są bardziej wydajni niż ich gorzej wyposażeni sprzętowo koledzy, a menedżerowie, którzy korzystają z dokładniejszych, bardziej złożonych platform informacyjnych są w stanie podejmować lepsze oraz szybsze decyzje. Upowszechnianie się technologii cyfrowych podnosi więc popyt na pracę i zarobki osób potrafiących zrobić użytek ze swojej wiedzy technologicznej.

Maszyny kiepsko radzą sobie także z zadaniami, w których ważna jest interakcja z drugim człowiekiem, płynne prowadzenie rozmowy, rozpoznawanie wizualne oraz umiejętność adaptacji w różnym otoczeniu. Te umiejętności są naturalne i oczywiste dla człowieka, nabywane w sposób nieintencjonalny. Przystosowanie maszyn do wykonywania tych czynności jest bardzo trudne, przynajmniej obecnie. Takie nierutynowe zadania manualne są zlecane osobom z niskim wykształceniem, pracującym np. w gastronomii, świadczącym usługi sprzątania czy też fryzjersko-kosmetyczne. W większości wypadków produktywność w tych pracach nie zależy od wykorzystywania najnowszych technologii. Mimo to w wielu zachodnich gospodarkach udział tych prac w zatrudnieniu i w wynagrodzeniach wzrósł. Dlaczego tak się stało? Wraz ze wzrostem dochodów ludzie coraz częściej korzystają z tzw. usług osobistych takich jak usługi kosmetyczne czy opiekuńcze. Zautomatyzowanie tego typu zadań jest nadal trudne (lub nieopłacalne), więc w przeciwieństwie do prac wymagających średnich kwalifikacji prace proste (nierutynowe manualne) nie zanikają.

Zanikanie prac środka, wzrost zatrudnienia i płac osób dobrze wykształconych oraz rosnące zatrudnienie w niskopłatnych pracach prostych składają się na tzw. polaryzację rynku pracy. Zjawisko to wystąpiło w Stanach Zjednoczonych oraz wielu krajach Europy Zachodniej i w dużej mierze jest związane z charakterem postępu technologicznego. A jak pod tym względem wygląda sytuacja Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej? Czy wchodzimy w buty USA i Europy Zachodniej?

Tylko do pewnego stopnia. Obraz naszego regionu wyłaniający się z analiz Instytutu Badań Strukturalnych nieco się różni od tego dla USA oraz UE15. Zacznijmy jednak od podobieństw. Po pierwsze, tak jak w Europie Zachodniej, waga zadań rutynowych manualnych w Polsce i innych krajach regionu maleje. Jest to spowodowane w dużej mierze postępującym spadkiem roli rolnictwa oraz rosnącym uczestnictwem kolejnych pokoleń w edukacji wyższej. Po drugie, tak jak w USA oraz UE15, Polska i inne kraje regionu doświadczyły znacznego wzrostu znaczenia prac nierutynowych kognitywnych. Rynek pracy zaabsorbował szybko rosnącą liczbę absolwentów studiów wyższych, co było możliwe dzięki rozwojowi usług, zarówno rynkowych (bankowość, ubezpieczenia, przemysły kreatywne), jak i nierynkowych (ochrona zdrowia, edukacja).

Jednak, jak pokazuje ostatnie badanie instytutu IZA, w przeciwieństwie do większości krajów Europy Zachodniej kraje naszego regionu cechują się niskim lub średnim stopniem „zderutynizowania”, czyli odejścia od prac rutynowych2. Wyniki naszych badań również pokazują, że w wielu krajach Europy Środkowo-Wschodniej wciąż rośnie średni poziom zadań rutynowych kognitywnych przypadających na pracownika3. Jest to w dużej mierze spowodowane głębokimi zmianami strukturalnymi, do których doszło w krajach postsocjalistycznych. W państwach takich jak Polska, Rumunia czy Litwa, gdzie udział rolnictwa w zatrudnieniu w roku 1998 był wysoki (20–40 proc.), a następnie istotnie spadł, waga prac rutynowych kognitywnych wzrosła najbardziej. Przesunięcie zatrudnienia z silnie „manualnego” sektora rolniczego do sektorów usługowych znacznie zwiększyło liczbę osób podejmujących prace umysłowe i w dużej mierze rutynowe. Warto też zwrócić uwagę na rolę przemysłu w rozwoju tych prac. Badania OECD pokazują, że wszystkie kraje Europy Środkowej i Wschodniej, z wyjątkiem Czech i Estonii, wykazywały wyższy udział mocno rutynowych zadań w produkcji (średnia dla lat 2000, 2005, 2008–2011) niż przeciętna w OECD4. Dlatego dla wzrostu udziału rutynowych prac umysłowych istotne było utrzymanie niemal niezmiennego od roku 1998 poziomu zatrudnienia w polskim przemyśle. W Słowenii i na Węgrzech, czyli krajach, w których przemysł w latach 90. odgrywał główną rolę, ale później nastąpiła deindustrializacja (w Słowenii udział przemysłu w zatrudnieniu spadł z 32 proc. w roku 1998 do 23 proc. w roku 2013), rola prac rutynowych kognitywnych również się zmniejszyła. Widoczne w większości najbardziej rozwiniętych gospodarek odchodzenie od wykonywania przez ludzi prac powtarzalnych nie jest jeszcze obecne w krajach post-transformacji, zwłaszcza w wypadku prac umysłowych. Obrazowo można to ująć tak, że w porównaniu z latami 90. wraz z rozwojem gospodarki rynkowej w Polsce ogromnie wzrosła liczba codziennie wystawianych faktur, ale w 2016 r. faktury te są nadal wystawiane głównie przez dużą liczbę pracowników wykorzystujących podstawowe narzędzia cyfrowe, a nie przez małą liczbę osób obsługujących oprogramowanie zaawansowane.

To, że w Polsce i innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej rośnie waga zadań rutynowych kognitywnych, jest w dużej mierze wynikiem zmian strukturalnych. Dodatkowym czynnikiem, który ten wzrost umożliwia, są jednak niższe niż w Europie Zachodniej płace. Dopóki koszt pracy ludzi jest niższy niż koszt zastępującej ich technologii, dopóty racjonalny pracodawca wybierze ludzi. W Polsce i w innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej płace są wciąż relatywnie niskie. Przeliczywszy różnice w wynagrodzeniach na koszt wykonywania poszczególnych zadań, widzimy, że w roku 2010 w krajach Europy Środkowo-Wschodniej koszt ten stanowił zaledwie jedną czwartą kosztów wykonywania analogicznych zadań w Wielkiej Brytanii5. Co więcej, spośród wszystkich typów prac (nierutynowe kognitywne, rutynowe kognitywne, rutynowe manualne, nierutynowe manualne) najwyżej wyceniano realizowanie zadań rutynowych kognitywnych. Ich koszt w relacji do cen w Wielkiej Brytanii wynosił 28 proc. Ponadto w latach 2002–2010 relatywny koszt wykonywania zadań rutynowych kognitywnych w krajach Europy Środkowo-Wschodniej wzrósł o 13 pp. (względem Wielkiej Brytanii), najwięcej ze wszystkich typów zadań. O ile w Europie Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych płace w zawodach wypełnionych zadaniami rutynowymi rosły słabo lub nie rosły wcale, to w krajach naszego regionu było odwrotnie. Profesje, w których pracownicy względnie często wykonują zadania rutynowe kognitywne, odnotowały największy wzrost płac realnych. Jak pokazuje wykres 1, w Europie Środkowo-Wschodniej w zawodach wysoce rutynowych – takich jak pracownicy biurowi, usługi i sprzedaż – płace godzinowe rosły szybciej niż w zawodach słabiej zrutynizowanych, takich jak menedżer lub specjalista.

Wzrost płac w zawodach silnie rutynowych jest zarówno dobrą, jak i złą wiadomością. Dobrą, ponieważ ani w Polsce, ani w innych krajach regionu nie mamy do tej pory do czynienia z tzw. polaryzacją wynagrodzeń, a co za tym idzie – z narastaniem nierówności dochodów w związku z zanikaniem klasy średniej (problem wielu krajów Europy Zachodniej). Złą, ponieważ presja płacowa w zawodach silnie rutynowych może w przyszłości spowodować ich zanikanie. Coraz wyższe pensje pracowników wykonujących prace rutynowe w połączeniu ze spadającymi cenami technologii i coraz szerszą jej obecnością w życiu gospodarczym będą stopniowo zmniejszać przewagę człowieka nad maszyną, a to z kolei zwiększy ryzyko automatyzacji i bezrobocia technologicznego.

Dla jakich pracowników w Europie Środkowo-Wschodniej ryzyko to będzie największe? Według naszego badania w krajach tego regionu w roku 2013 co trzeci pracownik wykonywał prace o dużym stopniu zrutynizowania, które potencjalnie łatwo zautomatyzować. Ponad połowę z nich stanowili pracownicy zakładów produkcyjnych, którzy w większości pracowali w przemyśle, i znaczną część swojego czasu pracy poświęcali na zadania silnie rutynowe, zarówno kognitywne, jak i manualne. Większość tych osób miała średnie wykształcenie, była w wieku 35–44 lata i zarabiała nieco mniej niż mediana płac w gospodarce. Co oczywiste, w tej grupie pracowników większość stanowili mężczyźni.

Pracownicy zatrudniani do prostych usług biurowych stanowili drugą grupę wyraźnie narażoną na negatywne efekty automatyzacji. W takich pracach większość realizowanych zadań ma charakter umysłowy i rutynowy, przez co są one podatne na zastępowanie średnio wykwalifikowanych pracowników komputerami i maszynami obsługiwanymi przez mniejszą liczbę lepiej wykształconych pracowników. Większość osób należących do tej grupy pracowała w usługach rynkowych (np. handel, usługi biznesowe) lub nierynkowych (np. administracja, służba zdrowia) i miało średnie lub wyższe wykształcenie. Ich zarobki należały do najniższych w całej gospodarce. Średnio w krajach Europy Środkowo-Wschodniej ta grupa obejmowała 16 proc. całego zatrudnienia, z czego większość stanowiły kobiety.

800px-France_in_XXI_Century._BarberTe 33 proc. pracowników w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, wykonujących prace, które mogą zostać zautomatyzowane nawet w niedalekiej przyszłości, stanie w obliczu ryzyka strukturalnego bezrobocia. Do tej grupy powinien zostać skierowany szereg doraźnych polityk publicznych. Kluczowe jest popularyzowanie tzw. uczenia się przez całe życie. W Polsce i w całym regionie system kształcenia ustawicznego jest bardzo słabo rozwinięty. Odsetek osób w wieku 25–64 lata, które uczestniczyły w tej formie kształcenia, w 2015 r. wynosił w Polsce 3,5 proc. (w Rumunii, Bułgarii czy na Słowacji nie przekroczył 3 proc.), podczas gdy średnia w UE to prawie 11 proc. W obliczu automatyzacji ciągłe i regularne podnoszenie oraz rozwijanie kwalifikacji w cyklu życia zwiększyłoby wielu osobom szanse przekwalifikowania się na prace nierutynowe kognitywne6. Istotna jest także modernizacja systemu kształcenia zawodowego i popularyzowanie kursów zawodowych dla dorosłych. Programy szkół zawodowych i policealnych powinny wziąć pod uwagę prognozowane zanikanie zawodów, ponieważ obecnie to absolwenci tego typu szkół stanowią gros osób wykonujących prace nasycone zadaniami poddającymi się automatyzacji. Szkoły zawodowe powinny w większym niż dotychczas stopniu dostarczać umiejętności cywilizacyjnych (np. podstawowych umiejętności rozwiązywania problemów z wykorzystaniem technologii) i upowszechniać naukę zawodów wymagających dużego udziału prac nierutynowych manualnych, czyli przygotowujących do pracy w usługach, głównie osobistych. Musimy być jednak świadomi, że nie każdy z pracowników specjalizujących się w pracach rutynowych będzie w stanie zmienić swoje kwalifikacje. Dlatego ważne jest możliwie niskie opodatkowanie płac osób zarabiających mało i umiarkowanie (poniżej mediany), tak aby całkowity koszt ich pracy, a co za tym idzie, bodziec do redukcji zatrudnienia też był możliwie niski. Niższe podatki nałożone na osoby średnio i mało zarabiające, zmniejszyłyby również potencjalną presję płacową w profesjach wysoce rutynowych. Państwo powinno również mądrze regulować tzw. platform economies, które dzięki postępowi technologicznemu stają się coraz popularniejsze, a które mogą się stać ważnym dodatkowym źródłem pracy i dochodów dla wielu pracowników.

Mimo ryzyka automatyzacji kraje Europy Środkowo-Wschodniej nie powinny powstrzymywać napływu nowych technologii. Wręcz przeciwnie, powinny różnymi kanałami wspierać i zachęcać przedsiębiorców do coraz powszechniejszego ich wykorzystywania. Ważne jest otoczenie regulacyjne, które zachęci firmy do wdrażania nowoczesnych technologii i inwestycji w obszarze technologii komunikacyjnych. Dobrym wzorem jest tu Wielka Brytania, gdzie wprowadzenie ulgi podatkowej na nowe technologie zwiększyło inwestycje w ICT, zmieniło strukturę organizacyjną małych przedsiębiorstw na bardziej nowoczesną oraz podniosło popyt na prace nierutynowe kognitywne. Ważne jest także promowanie konkurencji pomiędzy dostawcami w celu zapewnienia przedsiębiorstwom dostępu do usług cyfrowych o wysokiej jakości i w przystępnych cenach. Państwo powinno nie tylko stymulować rozwój i adaptację nowych technologii w sektorze prywatnym, lecz także dawać przykład, jak to robić. Tutaj wzorcem może być Estonia i jej bardzo rozbudowany system e-administracji X-Road. Taki system znacznie ułatwia życie mieszkańcom i przedsiębiorcom, ale również motywuje (a nawet zmusza) ludzi, szczególnie osoby starsze, do korzystania z Internetu i oswajania się z nowymi technologiami. W Estonii w 2015 r. aż 62 proc. osób w wieku 55–74 lata korzystało z Internetu przynajmniej raz w tygodniu, podczas gdy dla Polski analogiczny odsetek był o połowę niższy.

1Fundamentalne znaczenie mają inwestycje w osoby młode i rozwój umiejętności, które umożliwią w przyszłości realizację zadań wysoce nierutynowych. Do formowania się kapitału ludzkiego dochodzi w dużej mierze we wczesnym dzieciństwie, jeszcze przed rozpoczęciem formalnego kształcenia w przedszkolu czy szkole podstawowej. Wiele badań wskazuje na to, że okres do trzeciego roku życia dziecka jest krytyczny dla kształtowania się umiejętności kognitywnych i interpersonalnych. W Polsce większość dzieci do trzeciego roku życia wychowuje się pod opieką członka rodziny lub opiekunki (tylko 10 proc. w żłobkach), dlatego niezwykle ważne są programy wspierające i doradzające rodzicom, jak stymulować rozwój ich dzieci. Kluczowe są również mądrze zaprojektowane i ukierunkowane na dzieci najbardziej potrzebujące programy wsparcia i wyrównywania szans. Kwestią newralgiczną jest też dostęp do żłobków i przedszkoli zapewniających wysoką jakość usług opiekuńczych oraz edukacyjnych. W długim okresie standardem powinno się stać kształcenie w przedszkolach, począwszy już od wczesnego dzieciństwa. Tylko zapewnienie potencjału w postaci silnie wykształconych umiejętności kognitywnych i niekognitywnych na początku ścieżki edukacyjnej uzasadnia jej dalszy rozwój w kierunku szkolnictwa wyższego. W przeciwnym razie korzyści finansowe i niefinansowe z kształcenia magistrów są relatywnie niskie, a i mierzyć się z technologią będzie o wiele trudniej7.

1 M. Polanyi, The Tacit Dimension, 1966.

2 S. de la Rica, L. Gortazar, Differences in Job De-Routinization in OECD Countries: Evidence from PIAAC, “IZA Discussion Paper”, No. 9736, 2016.

3 W. Hardy, R. Keister, P. Lewandowski, Technology or upskilling? Trends in the task composition of jobs in Central and Eastern Europe, “IBS Working Paper”, 2016.

4 L. Marcolin, S. Miroudot, M. Squicciarini, Routine jobs, employment and technological innovation in global value chains, OECD Science, “Technology and Industry Working Papers”, No. 2016/01, OECD Publishing, Paris, 2016.

5 Obliczenia na podstawie danych Europejskiego Badania Struktury Zawodowej.

6 G. Wright, P. Gaggl, A Short-Run View of What Computers Do: Evidence from a UK Tax Incentive, Economics “Discussion Papers 10012”, University of Essex, 2014.

7 F. Cuhna, J. Heckman, L. Lochner, D. Masterov, Interpreting the Evidence on Life Cycle Skill Formation, “Handbook of the Economics of Education”, 2006.

Roma Keister – analityk w Instytucie Badań Strukturalnych

Tekst pochodzi z 24. numeru kwartalnika Liberté!Kup cały drukowany numer w sklepie online!

Foto: Land Rover MENA – Virgin Voyage, CC BY 2.0

Czy Polska powinna przyjąć migrantów? :)

Komu zależy na przyjmowaniu imigrantów? Przede wszystkim rządom – takim jak niemiecki czy francuski. Pierwszym z głównych tego powodów jest próba ratowania systemu ubezpieczeń społecznych. Państwo może gromadzić kapitał nie tylko zwiększając wysokość podatków czy składek, ale i zwiększając liczbę osób, które będą je płacić. Najbardziej zaś takiego zabiegu potrzebują redystrybutywne systemy ubezpieczeniowe, będące piramidami finansowymi. Aby móc aktualnie wypłacać emerytury, potrzebują one odpowiedniej ilości osób płacących w tym czasie składki. Jeżeli w krajach europejskich społeczeństwo się starzeje – czyli wzrasta liczba ludzi pobierających świadczenia emerytalne w stosunku do liczby płacących składki – to jedynym rozwiązaniem aby ratować taki system, jest przyjmowanie pracujących (płacących składki) z zewnątrz.

Drugim powodem jest coraz większa w Europie ilość ludzi z wyższym wykształceniem, chcących pracować na lepiej opłacanych stanowiskach. Jest to problem dla państw takich jak Francja czy Wielka Brytania, gdzie brakuje chętnych do pracy wymagającej niewielkich kwalifikacji. By zapewnić sobie odpowiednią ilość osób oczekujących jakiegokolwiek zatrudnienia, za niskie wynagrodzenie i bez perspektyw rozwoju zawodowego, państwa te przyjmują imigrantów. W Polsce postulaty zwolenników przyjmowania dużych ilości imigrantów (głównie z Ukrainy, ale nie tylko) również bywają motywowane kwestiami pracy – przy czym tutaj są to głosy ludzi, którzy (mimo panującego tu bezrobocia) chcieliby pozyskać jeszcze tańszych pracowników, skłonnych do dłuższej pracy, w gorszych warunkach i być może z pominięciem zasad bezpieczeństwa.

Można się pokusić się o wyznaczenie trzeciego powodu w postaci wyborów. Imigranci o których tu mowa są w dużej mierze nastawieni na pomoc socjalną – na co wskazuje ich kierowanie się do państw, w których jest ona najbardziej hojna. Jeżeli otrzymają obywatelstwo – staną się też wyborcami ugrupowań, które taką pomoc rozbudowują. Przyjmując imigrantów, partie socjalistyczne powiększają więc swój potencjalny elektorat. Ponadto dużą otwartość na imigrantów popierać mogą również politycy, publicyści czy inni działacze publiczni, chcący poprawić swój wizerunek retoryką troski o dobro pokrzywdzonych – żerując tym samym na współczuciu i litości odbiorców.

Czy Polska powinna przyjmować masowo imigrantów? Nie. Polska sama ma dostatecznie dużo zaniedbanych własnych obywateli. Panuje duże bezrobocie, wielu ludzi pracuje za minimalne stawki, żyje w nędzy, emigruje z Polski w poszukiwaniu pracy czy dogodniejszych miejsc do prowadzenia działalności gospodarczej. Obowiązkiem polskich parlamentarzystów, polskiego rządu – powinno być zaś przede wszystkim dbanie o swoich a nie uciekających z innych państw za lepszym życiem. To jest zasadniczy i faktyczny powód, przez który większość ludzi w Polsce nie chce imigrantów.

Argument jaki można najczęściej usłyszeć przeciwko przyjmowaniu imigrantów, to strach przed terroryzmem, islamizacją. To jednak populizm, wzniośle brzmiący w ustach polityków i wygodne usprawiedliwienie dla niechęci o podłożu materialnym. Mówienie o potrzebie oporu przed islamizacją i zagrożeniu terroryzmem jest bowiem bardziej atrakcyjne, niż mówienie o obronie swojego miejsca pracy. Do tego dochodzi efekt konfirmacji, czyli skłonność do przyjmowania przez jednostkę jako prawdziwych, treści które w jakiś sposób zgadzają się z jej poglądami. W takim przypadku dla człowieka, do którego na ogół docierają mocno uproszczone informacje – może wystarczyć tylko to, że dane ugrupowanie polityczne, jest tak jak on przeciwko przyjmowaniu imigrantów – i z tego powodu uwierzy on w każdą inną treść głoszoną przez to ugrupowanie w tym temacie. Np. o zagrożeniu islamizacją i terroryzmem, o potrzebie promocji poglądów nacjonalistycznych itp.

Nie powinno więc nikogo dziwić, że sprzeciw wobec przyjmowania imigrantów najbardziej widoczny jest właśnie w biedniejszych państwach Europy Wschodniej – a ci, którzy najgłośniej wołają o potrzebie ich przyjmowania, należą zwykle do tych, co nie muszą się martwić o swoje utrzymanie. Sprzeciw wobec przyjmowania imigrantów będzie w Polsce obecny a jego fundamentem jest kwestia priorytetów państwa – tego co się komu w pierwszej kolejności należy. Lęk przed tym, że czekający na pracę czy przydzielenie mieszkania zostanie „wypchnięty z kolejki” – na rzecz kogoś obcego, kto dopiero się w Polsce zjawił. Poczucie niesprawiedliwości wynikające z tego, że na rozwiązanie problemów obywateli nie ma ciągle pieniędzy, ale znajdą się spore na socjalne wsparcie dla obcych.

Hasła o potrzebie pomocy „ofiarom wojny”, czy inne, wyrażone w podobnym tonie – tylko wzmogą społeczną niechęć, stając się wodą na młyn ugrupowań nacjonalistycznych, ksenofobicznych, które dla coraz większej części społeczeństwa, będą jawiły sie jako jedyna linia obrony wobec zagrożenia masowym napływem imigrantów. W Polsce są to organizacje katolickie, takie jak Obóz Narodowo Radykalny i Młodzież Wszechpolska. W takiej sytuacji będą one żerować na biedzie i poczuciu bycia zaniedbanym przez własne państwo (które będzie rozdawać pieniądze obcym, nie dbając o godne życie dla swoich). Coraz bardziej wpływowa stanie się ich mowa nienawiści – nakierowana na nie tylko już na syryjskich migrantów, ale i wszystkich muzułmanów, ludzi o ciemnym kolorze skóry, albo i w ogóle obcych. Szerzona tak ksenofobia – doprawiona populistycznymi hasłami o islamizacji i terroryzmie – sama w sobie jeszcze bardziej nastawi społeczeństwo na tę opcję polityczną.

Ciekawe jest tu zachowanie Kościoła Katolickiego, który oficjalnie nawołuje do przyjmowania imigrantów, jednak w kierunku swoich słuchaczy wysyła całkowicie przeciwne komunikaty – strasząc islamizacją i terroryzmem. Najbardziej oczywiste jest, że retoryka otwartości, kierowana na zewnątrz, do społeczności co bardziej liberalnych, ma po prostu poprawić wizerunek Kościoła jako instytucji troszczącej się o los poszkodowanych – a za tym pożytecznej. Inne przyczyny takich działań nie są pewne, ale można domyślać się, że Kościół naciska na rządy by przyjmowały imigrantów, ponieważ wie, że znaczna ich ilość wywoła strach w społeczeństwie – który nasili ksenofobię i lęk przed islamem. Dzięki temu zaś Kościół będzie mógł zdobywać poparcie i pozwolenie na polityczną ekspansję – mieniąc się jedynym obrońcą Europy przed islamizacją.

Czy migranci potrzebują pomocy? Część zapewne tak, ale spora ich ilość to zwykli wandale, którzy niszczą cudze mienie i atakują Europejczyków, oczekując że państwa europejskie zapewnią im wygodne życie. Przykłady można zobaczyć w internecie – jak ten z Węgier z 2015 roku, kiedy to policja próbowała rozdawać migrantom w wagonach wodę – a ci zamiast ją przyjąć lub przynajmniej odmówić, wyrzucali ją na tory. Imigranci o których tu mowa to raczej też nie ci najbardziej poszkodowani przez konflikt w Syrii – bowiem tacy często nie będą mieli siły by uciekać. Jeżeli ma być udzielona pomoc poszkodowanym przez ten konflikt, to należy jej udzielać tam – lokalnie. Wtedy trafi do najbardziej potrzebujących. Wypowiedzi tych, którzy naciskają na przyjmowanie imigrantów z Syrii, mówiąc o strasznych realiach kraju ogarniętego wojną, cierpiących dzieciach, potrzebie solidarności, obowiązku pomocy – są dla mnie w dużej mierze mocno obłudne i cyniczne. Dlaczego bowiem ludzie ci tyle mówią o ofiarach konfliktu w Syrii, ale nie wspomną ani słowem o ofiarach podobnego konfliktu w Jemenie?

Zwolennicy przyjęcia imigrantów powołują się na solidarność z Niemcami, którym trzeba pomóc z tym kryzysie, czy też obowiązki wobec UE. Pomoc – być może, ale pomoc nie musi oznaczać przejęcia na siebie (i swoich obywateli) ciężaru czyjejś nieodpowiedzialnej polityki. Jeżeli zdrowy człowiek pomaga choremu dojść do zdrowia – to nie przez to, że sam się w imię solidarności zarazi. Więcej – aby choremu pomóc, zdrowie jest mu szczególnie potrzebne. Solidarność z Niemcami może więc polegać na np. pomocy w odesłaniu części migrantów z powrotem, ale nie na tym, że biedniejsze państwo będzie płacić za nieodpowiedzialne decyzje bogatszego. Tym bardziej, że Niemcy jakoś solidarne z resztą UE nie były gdy zdecydowały same o wpuszczaniu do siebie takiej liczby ludzi z zewnątrz. Podobnie o solidarności nie myślały w takich tematach jak np. gazociągi z Rosji.

Istotne jest tu nie tyle to, że niektóre państwa mają teraz problem z imigrantami, ale że jest on skutkiem ich własnej polityki, naruszającej prawo UE. Za obcą osobę w UE odpowiada bowiem państwo unijne, które tę osobę przyjęło. Tak więc od Polski teraz oczekuje się tego, by brała na siebie ciężar czyjegoś bezprawnego działania – podczas gdy to owe winne temu państwa powinny płacić – i to nie tylko za sam problem imigrantów, ale i kary za wpuszczenie ich do UE.

Naciski na Polskę by przyjęła imigrantów też są bezprawne. Kwestia przyjęcia imigrantów nie była ustalona w ramach polityki zagranicznej UE, a była sprawą polityki poszczególnych państw. UE podjęła ten temat już po fakcie. Nie można zaś wymagać od Polski by brała na siebie skutki niezależnej polityki zagranicznej państw i teraz, gdy państwa te nie mogą sobie poradzić, była obarczana tym problemem w formie jaką przewiduje wspólna polityka zagraniczna (tzn. polityka UE, którą wcześniej te państwa się nie przejmowały). Narzucanie Polsce przyjęcia imigrantów narusza też pośrednio inne jej prawa w ramach UE – np. Traktat o Unii Europejskiej – art. 4, ust. 2, który stanowi, że UE „Szanuje podstawowe funkcje państwa, zwłaszcza […] utrzymanie porządku publicznego oraz ochronę bezpieczeństwa narodowego.”

W temacie imigrantów pojawia się często temat islamu jako zagrożenia. Treściom szerzonym przez stronę katolicką należy tu zadawać kłam. Islam to nie jednolita doktryna a nurt, podobnie jak chrześcijaństwo. Wśród islamistów są m.in. pokojowo nastawieni sufici czy polscy Tatarzy. Sporo muzułmanów traktuje Koran jak tradycję, podobnie jak np. wielu chrześcijan nie stara się wprowadzać w życie zapisów Biblii (przykładowo, zakazujących noszenia ubrań z różnych rodzajów materiału). Naiwne i szkodliwe jest więc wrzucanie wszystkich muzułmanów pod sztandar Państwa Islamskiego. Uprzedzenia jakie krzewione są w związku z kwestią imigrantów z Syrii, dotykać będą bowiem w końcu m.in. ludzi mieszkających od urodzenia w Polsce. Nie tylko muzułmanów – czego przykładem może być sprawa z Kraśnika z października 2015 roku – kiedy to dwóch lokalnych „patriotów” napadło w ramach „walki z islamizacją” na świadków Jehowy. Co więcej – wzrastająca fala nienawiści wobec wszystkich wyznających islam, akty przemocy i wyrazy pogardy, sprawią że sami muzułmanie z czasem będą czuć się realnie zagrożeni. Jeżeli w tym momencie nie będą mogli liczyć na pomoc państwa – a pomoc i solidarność zaoferują im ruchy związane z terroryzmem, mogą oni stać się ich zwolennikami.

Absurdem jest również straszenie islamizacją Polski. Tym, że muzułmanie wkrótce będą chcieli ustawiać prawo pod swoje zasady. Analogią niech będzie katolicyzm. Według Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, w 2013 roku katolicy stanowili nie więcej niż około 28% polskiego społeczeństwa. Czy Polska stała się przez to państwem katolickim (pomijam tu liczne przejawy klerykalizmu)? Czy zgodnie z doktryną Kościoła Katolickiego – zdelegalizowano małżeństwa cywilne a za liberalne poglądy, niewiarę czy homoseksualizm, karze się? Nie. Dlaczego więc wyznawcy islamu, stanowiąc nie więcej niż 1% (nawet ewentualni imigranci niewiele tu zmienią) mają doprowadzić do islamizacji Polski, zwłaszcza, że nie każdy z nich musi być zwolennikiem państwa wyznaniowego?

Reasumując – niektóre rządy w Europie postanowiły samowolnie przyjmować duże ilości imigrantów. Kiedy problem zaczął je przerastać – ciężarem wynikającym z własnego egocentrycznego, nieodpowiedzialnego działania, chcą obarczyć inne państwa. Państwa w których lęk przed masowym przyjęciem imigrantów, u podłoża którego stoi poczucie zaniedbania i niesprawiedliwości – popycha ludzi w kierunku ugrupowań ksenofobicznych, nacjonalistycznych, negujących podstawowe swobody obywatelskie. Czy w takiej sytuacji Polska powinna przyjąć wskazane ilości imigrantów? Zwłaszcza lokując ich potem w małych miastach, z których już teraz ludzie uciekają za pracą? Dla mnie jest to oczywiste, że nie. Polski w chwili obecnej po prostu na to nie stać.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję