Lech Kaczyński – hamulcowy gospodarki czy wrażliwy socjaldemokrata? :)

Tragicznie zmarły prezydent Lech Kaczyński w czasie swojego niespełna 5-letniego urzędowania przeszedł wyraźną ewolucję. Początkowe lata jego prezydentury, które przypadały na okres rządów środowiska politycznego, z którym był bardzo mocno związany to czas, w którym prezydent nie wchodził w drogę rządowi. Po dojściu do władzy koalicji ludowo-prawicowej w 2007 roku sytuacja zmieniła się diametralnie. Umiarkowanie liberalny rząd Donalda Tuska wielokrotnie spierał się z Lechem Kaczyńskim na kanwie ideologicznej, co skutkowało fiaskiem kilku reform i odłożeniem ad acta również innych, niekiedy ambitnych i potrzebnych planów legislacyjnych. Niemniej jednak z perspektywy czasu, nie wydaje się słuszne uznanie Lecha Kaczyńskiego za „hamulcowego gospodarki” – jak określił go w jednym z wywiadów były prezes NBP i wybitny minister finansów Leszek Balcerowicz. Niestety, kilkukrotnie zdarzało mu się podejmować decyzję w imię błędnie pojmowanej „solidarności społecznej”, które gospodarce z całą pewnością nie służyły.

Prezydent a gospodarka

Specyfika urzędu prezydenta w Polsce polega na tym, że nie jest on odpowiedzialny za rządzenie krajem, gdyż jest to zadanie premiera i Rady Ministrów. Tradycyjnie prezydent sporadycznie używa również inicjatywy legislacyjnej, koncentrując siły swojej kancelarii przede wszystkim na polityce zagranicznej i funkcjach reprezentacyjnych. Nie sposób więc rozliczyć Lech Kaczyńskiego z przełomowych reform, gdyż takie powinien proponować rząd i parlament. W kwestii gospodarki możemy go co najwyżej ocenić pod kątem jego współpracy z rządem, wypowiedzi w których popierał lub krytykował konkretne pomysły na reformy gospodarcze oraz ze sposobu, oraz częstotliwości, używania swoich uprawnień – przede wszystkim prezydenckiego weta, które w zależności od aktualnego podziału miejsce w parlamencie może przerodzić się w bardzo silny instrument oddziaływania na rządzących a więc i na gospodarkę.

Twarde weto

Lech Kaczyński od początku swojego urzędowania używał wiele razy prerogatywy w postaci weta. Dwie jego decyzje wzbudziły jednak największe kontrowersje i emocje wśród Polaków – 27 listopada 2008 r. prezydent zawetował ustawę z dnia o zakładach opieki zdrowotnej a 15 grudnia 2008 r. ustawę o emeryturach pomostowych. Obie ustawy miały bardzo duży wpływ na gospodarkę, gdyż pierwsza z nich ograniczała możliwość zadłużania się szpitali przekształconych w spółki, a druga ograniczała ilość osób korzystających z przywilejów emerytalnych. Oba weta więc należy ocenić negatywnie.

Tylko w przypadku ustawy o emeryturach pomostowych rządowi udało się – z pomocą lewicy – odrzucić weto prezydenta. Reforma ta wreszcie rozwiązywała problem przechodzenia na wcześniejsze emerytury grup zawodowych, które uzyskały te przywileje w czasach PRL-u, w wielu wypadkach niezależnie od kryteriów zdrowotnych. Kolejne ekipy rządzące odkładały w czasie rozwiązanie tego ryzykownego politycznie problemu, co każdego roku kosztowało budżet państwa kilka miliardów złotych – tak potrzebnych obecnie w czasie kryzysu, gdy grozi nam przekroczenie kolejnych konstytucyjnych progów wysokości relacji długu publicznego do PKB (50%, 55% i 60% PKB). Reforma była dobra (chociaż niedoskonała) i bardzo potrzebna, co zauważono w najnowszym raporcie Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) na temat Polski (Economic survey of Poland 2010).

Decyzja prezydenta dziwiła nie tylko dlatego, że problem emerytur pomostowych był bardzo poważny i Polski nie było stać na kolejne lata zwłoki w tym aspekcie. Jak wynikało z relacji niegdyś bliskiego współpracownika braci Kaczyńskich Ludwika Dorna, projekt ustawy rządu PO/PSL był w 90% zbieżny z wcześniejszymi projektem autorstwa Prawa i Sprawiedliwości, nad którym partia prezydenta na próżno debatowała przez dwa lata swoich rządów. Pomimo to, Lech Kaczyński ustawę zawetował twierdząc, że była ona niesprawiedliwa, niekonstytucyjna i została przygotowana z naruszeniem zasad dialogu społecznego. Szczególnie ten ostatni argument pana prezydenta mógł dziwić, gdyż dialog społeczny w tek kwestii trwał nieprzerwanie już od 1998 roku (sic!). Co ważniejsze jednak, za czasów rządu Donalda Tuska odbyło się najwięcej spotkań komisji trójstronnej w sprawie tej reformy (w 2008 roku w okresie od czerwca do września, odbyło się ich 26).

Nie był wszystko-wetującym prezydentem

Lech Kaczyński z pewnością nie był łatwym partnerem do współpracy dla rządu Donalda Tuska. W czasie trwania swojej kadencji zawetował 18 ustaw a 19 skierował do Trybunału Konstytucyjnego (TK). Co znamienne, tylko jedna ustawa (z dnia 13 lipca 2006 r. o zmianie ustawy Kodeks cywilny oraz niektórych innych ustaw) została zawetowana przez prezydenta w czasie rządów koalicji PIS/Samoobrona/LPR. Lech Kaczyński nie miał również ani razu wątpliwości co do konstytucyjności ustaw proponowanych prze środowisko polityczne swojego brata. Nagłe przypomnienie sobie o prezydenckich prerogatywach wzbudziło wśród Polaków wrażenie, że Lech Kaczyński wetuje niemal każdą ustawę rządu Donalda Tuska. Wrażenie to pogłębiali politycy koalicji PO/PSL, dla których niekiedy była to wygodna wymówka przed podejmowaniem ryzykownych społecznie decyzji i możliwość zrzucenia części winy za brak reform na głowę państwa. Niemniej jednak Lech Kaczyński, chociaż moim zdaniem kilkukrotnie używał weta w sposób nieroztropny, z całą pewnością nie zasłużył sobie na miano „wszystko wetującego prezydenta”. Dla porównania Aleksander Kwaśniewski podczas swojej pierwszej kadencji zawetował 11 ustaw a 13 skierował do TK, a w czasie swojej drugiej kadencji zawetował aż 24 ustawy a 12 skierował do TK.

Nawet biorąc pod uwagę fakt niepełnej kadencji Kaczyńskiego, wątpliwe jest, aby w ciągu tych kilku miesięcy udało mu się pobić rekord zawetowanych ustaw ustanowiony przez swojego poprzednika w II kadencji. Można więc uznać, że wcale tak często nie używał weta jakby mogło się to w odbiorze medialnym wydawać. Wina za taki obraz w społeczeństwie leży również po jego stronie, gdyż zdarzało mu się wetować przełomowe – dla rządu – projekty reform, takie jak reforma finansowania szpitali, czy reformę emerytur pomostowych. W obydwu przypadkach Lech Kaczyński zawetował pomysły rządu i nie zaproponował własnych konstruktywnych propozycji opowiadając się automatycznie za status quo, co słusznie – w tych przypadkach – kosztowało go przylepieniem łatki „hamulcowego zmian” w Polsce.

Globalny kryzys finansowy

Prezydent był ostrym krytykiem polityki antykryzysowej rządu Donalda Tuska, która faktycznie cechowała się dużym opóźnieniem i niewielkim zaangażowaniem (co z drugiej strony można ocenić, paradoksalnie, z perspektywy czasu jako największą zaletę tego planu). Abstrahując od działań antykryzysowych rządu, prezydencka krytyka również pozostawała wiele do życzenia. Tak jak wtedy gdy w z jednej strony ostrzegał rząd przed prawie 40-miliardowym deficytem budżetowym, który groził Polsce w czasie kryzysu a z drugiej – wbrew swojemu doradcy ekonomicznemu Ryszardowi Bugajowi – proponował zmniejszenie podatków o 2-3%, co w ocenie PKPP „Lewiatan” obniżyłoby dochody tego samego budżetu państwa o blisko 20 mld. zł. Ekonomiści negatywnie oceniali również poparcie prezydenta w czasie kryzysu dla inicjatywy kolejnego dnia wolnego od pracy w święto Trzech Króli, co kosztowałoby budżet – według obliczeń portalu money.pl – około 5 mld zł (PKPP „Lewiatan” oceniło te koszty nawet na 5,75 mld zł). Prezydent nawet w czasie kryzysu nie zmienił również swojego „ostrożnego” podejścia do prywatyzacji i – wspólnie z Prawem i Sprawiedliwością – opowiadał się za pomysłem wstrzymania przekształceń własnościowych na czas kryzysu, co obniżyłoby dochody budżetu państwa – w zależności od skuteczności ministra skarbu państwa – o kolejne kilka do kilkunastu miliardów złotych. Gdyby wszystkie te pomysły prezydenta i popierane przez niego inicjatywy zostały przyjęte w czasie globalnej recesji, Polska stanęłaby w obliczu poważnego kryzysu finansów publicznych.

Eurosceptyk

Na prezydenturze Lecha Kaczyńskiego ciąży również jego zdecydowany sprzeciw w stosunku do akcesji Polski do strefy euro. Prezydent chciał ten moment odłożyć jak najdalej w czasie, co przy analizie stosunku prezydenta do kwestii euro w trakcie rządów koalicji PIS/Samoobrona/LPR każe nam zastanawiać się czy w głębi duszy nie był pryncypialnym przeciwnikiem wspólnej waluty na wzór Davida Camerona i brytyjskich konserwatystów. Postawa prezydenta miała w mojej ocenie charakter ideologiczny a nie ekonomiczny, gdyż zdecydowana większość ekonomistów w Polsce uważa, że akcesja do strefy pozytywnie wpłynie na polską gospodarkę i stabilność makroekonomiczną naszego kraju. W jednym ze swoich przemówień prezydent Kaczyński stwierdził:

„Nie można twierdzić, że euro uchroniłoby Polskę przed kryzysem. Nasz największy partner handlowy – Niemcy – posiadają przecież euro, a jego wskaźniki gospodarcze są jeszcze gorsze od naszych. Cała sfera euro dotknięta jest dzisiaj kryzysem światowym. Skoro więc wspólna waluta nie uchroniła od problemów najsilniejszych gospodarek państw Unii Europejskiej, nie ma żadnych powodów, by sądzić, aby mogła uchronić od takich kłopotów Polskę”.

Takich wypowiedzi prezydenta na temat wspólnej waluty było niestety w czasie jego prezydentury dużo więcej. Niestety, gdyż nie służyły one rzetelnej debacie i przedstawiały tylko jedną stronę integracji walutowej. Druga strona odnosi się na przykład do ogromnych wahań kursowych na przełomie 2008 i 2009 roku, które sprawiły, że polska waluta straciła wiele na swojej wiarygodności, tysiące Polaków miało problemy ze spłatą kredytów denominowanych w obcych walutach, a przedsiębiorcy musieli renegocjować swoje umowy z bankami dotyczące opcji walutowych. Tych problemów nie było we wspomnianych przez prezydenta Niemczech, ale także w Słowacji, Słowenii, Malcie czy Cyprze – krajach, które tak jak Polska weszły do UE w 2004 roku, jednak już wcześniej przyjęły wspólną walutę euro.

To co udało się Słowacji – w strefie euro od 2009 roku – nie udało się Polsce, co obciąża także Lecha Kaczyńskiego i jego środowisko polityczne. Po dojściu Prawa i Sprawiedliwości do władzy w 2005 roku i zdobyciu przez Kaczyńskiego fotelu prezydenta, przy dobrej koniunkturze można było podjąć działania zmierzające do wejścia do systemu ERM II a potem strefy euro. Nie było wtedy w premierze Marcinkiewiczu a potem Jarosławie Kaczyńskim oraz w prezydencie Lechu Kaczyńskim niezbędnej woli politycznej do finalizacji tego procesu. Skutkiem tego może być odłożenie całego procesu nawet do 2015 roku.

Kaczyński przez cały okres swojej prezydentury musiał mieć świadomość, że euro jest korzystne dla polskiej gospodarki. W lutym 2004 roku Narodowy Bank Polski opublikował kompleksową 128-stronicową analizę, w której mogliśmy przeczytać, że pod wpływem euro „tempo wzrostu gospodarczego w Polsce zwiększy się o około 0,2 pkt. proc. rocznie. Do 2030 r. przyniesie to znaczny wzrost PKB o około 6%. Przy uwzględnieniu dodatkowych efektów wzrostowych, związanych z napływem bezpośrednich inwestycji zagranicznych, tempo wzrostu gospodarczego będzie wyższe o około 0,4 pkt. proc. rocznie. W efekcie, do 2030 r. poziom PKB zwiększy się o około 12% w stosunku do scenariusza pozostawania poza strefę euro”. O ile w analizę NBP z czasów prezesury Leszka Balcerowicz, prezydent mógł nie wierzyć, to w rzetelność kolejnego raportu NBP z 2009 roku nie powinien już wątpić, gdyż był on przygotowywany pod nadzorem jego nominata Sławomira Skrzypka, który również zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. Kolejny raport NBP – powstający w dość kontrowersyjnych okolicznościach, gdyż wspominano nawet o naciskach prezesa na autorów raportu, aby nie był on zbyt przychylny euro – był już mniej entuzjastyczny, jednak nie zmienił się w swoim meritum oceniając, że rezygnacja z narodowej i słabej waluty przyniesie Polsce korzyści. W raporcie czytamy, że średnioroczny wzrost gospodarczy będzie większy pod wpływem euro o 0,7% a w przeciągu pierwszych 10 lat PKB zwiększy się o 7,5% (względem scenariusza pozostania poza strefą euro). Pomimo to, Lech Kaczyński pozostawał sceptyczny względem przyjęcia euro w Polsce przez cały okres swojej prezydentury.

Wspólna Polityka Rolna Unii Europejskiej

Prezydent Lech Kaczyński należał również do tej grupy polskich polityków, która co prawda popierała polską akcesję do Unii Europejskiej, jednak sprzeciwiała się jej „federalizacji”. W Europie zasłynął ze swojego niezrozumiałego zachowania odnośnie Traktatu z Lizbony, który sam najpierw w imieniu Polski wynegocjował, a którego prze wiele miesięcy później nie chciał podpisać. W trakcie swojej prezydentury wielokrotnie wypowiadał się na temat tego jak powinna wyglądać polityka Unii Europejskiej, wspierając albo krytykując różne pomysły, które mają ogromny wpływ na gospodarkę Polski i całej Unii. Na tej podstawie można postawić tezę, że niestety prezydent popierał w Unii Europejskiej to co jest w niej najgorsze.

Podobnie jak reszta polskiej sceny politycznej, Lech Kaczyński kilkakrotnie wypowiadał się pozytywnie o Wspólnej Polityce Rolnej Unii Europejskiej (Common Agricultural Policy, CAP), która stanowi 40% budżetu UE. CAP charakteryzuje się z jednej strony dopłatami do produkcji rolników z krajów członkowskich a z drugiej protekcjonizmem względem konkurencji międzynarodowej. Efektem CAP-u są między innymi wyższe ceny produktów rolnych w Europie, gdyż europejscy rolnicy są chronieni przed UE prze tanią żywnością np. z Ukrainy (zwanej „Spichlerzem Europy”). Na jednym ze spotkań z mleczarzami prezydent stwierdził, że podstawowym zadaniem naszego kraju jest kontynuacja wspólnej polityki rolnej Unii Europejskiej. Z kolei w czasie uroczystości dożynkowych Lech Kaczyński stwierdził, że ze względu na trudną sytuację w jakiej znalazło się polskie rolnictwo „reguły rynkowe nie wystarczą” oraz, że CAP jest fundamentem Unii Europejskiej. Taka postawa prezydenta, który wspierał lobby rolników kosztem milionów konsumentów musi zostać oceniona jednoznacznie negatywnie. Na jego obronę należy podnieść fakt, że było to zachowanie zrozumiałe z powodów politycznych, gdyż konsumenci nie są jakąś jednorodną grupą, w przeciwieństwie do rolników, o których głosy zabiegają wszyscy politycy w kraju – z takiego samego powodu dopłaty do rolnictwa popierali tacy politycy jak Donald Tusk, polski komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski czy Waldemar Pawlak. Ten ostatni zasłynął kiedyś stwierdzeniem, że lepsza jest bułka droga, ale Polska, co idealnie odzwierciedla to czym jest i jakie skutki niesie ze sobą Wspólna Polityka Rolna UE.

Prawie wzorowa współpraca z rządem

Kaczyński pomimo tego, że zawetował wiele ustaw koalicji PO/PSL, w zdecydowanej większości wzorowo współpracował z rządem i podpisał kilka ważnych dla gospodarki ustaw. Społeczeństwo ocenia rządzących jednak po przełomowych reformach, a te Kaczyński kilkukrotnie wetował co musiało drażnić rząd Donalda Tuska i popierających go wyborców. Na dzień 18 listopada 2009 roku Kaczyński podpisał aż 96% skierowanych do niego ustaw. Wśród nich były także takie, które powodowały dobre skutki dla polskiej gospodarki. Wśród nich można wymienić nowelizację ustawy o swobodzie działalności gospodarczej (radykalnie zmniejszającą ilość kontroli w polskich firmach), ustawę o partnerstwie publiczno-prywatnym (dzięki której ta formuła realizacji inwestycji publicznych wreszcie zaczęła być używana przez polskie samorządy), nowelizacje Kodeksu spółek handlowych (zmniejszającą wymagania dotyczące minimalnego kapitału zakładowego przy zakładaniu spółek kapitałowych) czy nowelizację Kodeksu postępowania cywilnego (wprowadzającą elektroniczne postępowanie upominawcze).

Hamulcowy czy socjaldemokrata?

Lech Kaczyński wielokrotnie podejmował decyzję, które można było odbierać jako motywowane politycznie, gdyż niemal zawsze były zgodne z polityką prowadzoną przez jego brata Jarosława Kaczyńskiego. Polityczna kalkulacja to jednak tylko jedna strona medalu. Pomimo tego, że Lech Kaczyński uważany był za polityka prawicowego, niewiele miał wspólnego z takimi konserwatystami jak Ronald Reagan czy Margaret Thatcher. Był konserwatywny w kwestiach ideowych, ale socjalny w kwestiach gospodarczych. Popierał działania związków zawodowych (Solidarność), zawetował reformę „urynkowiającą” służby zdrowia czy reformę emerytur pomostowych, która odbierała uprawnienia tysiącom Polaków. Kilkakrotnie jednak, jego solidarność społeczna przeradzała się w zwykły populizm.

Na wspomnianych wcześniej uroczystościach dożynkowych prezydent stwierdził, że nadal istnieją duże różnice między sytuacją mieszkańców wsi i miast, a więc Polska musi wspierać rolników i ich rodziny. Kaczyński opowiadał się po stronie rolników, po raz kolejny ukazując swoją wrażliwość społeczną. W rzeczywistości jednak sytuacja rolników wcale nie jest taka zła jeśliby ją porównać do reszty polskiego społeczeństwa. Z danych GUS-u wynika, że najwyższy przeciętny miesięczny dochód rozporządzalny na gospodarstwo domowe w 2008 r. osiągnęły gospodarstwa pracujących na własny rachunek – ok. 4439 zł – na drugim jednak miejscu były gospodarstwach rolników, których dochód wyniósł ok. 3816 zł. Najniższym dochodem rozporządzalnym dysponowały gospodarstwa rencistów – ok. 1545 zł (źródło: GUS, Budżet Gospodarstw Domowych w 2008 r., str. 37).

O populizm zakrawało również poparcie prezydenta, którego udzielił protestującym kupcom pod halami KDT w Warszawie, których przyjęto na spotkaniu naturalnie w Kancelarii Prezydenta. „Apeluję do władz miasta o podjęcie rozmów z kupcami. Nie mogę się zgodzić, że użycie siły wobec osób broniących swych miejsc pracy było konieczne” – brzmiał oficjalny komunikat jego kancelarii. Kaczyński stanął po stronie łamiących prawo kupców, określając ich eufemistycznie „ludźmi pracy”. Szokujące było to, że prezydent, który był profesorem prawa pracy oraz byłym ministrem sprawiedliwości (sic!) pominął fakt, że po stronie wierzyciela stoi prawomocny wyrok sądu, oraz to, że kupcy od pół roku nielegalnie zajmowali halę w centrum miasta. W ten sposób prezydent państwa stanął po stronie „ludu”, kosztem praworządności, co dość przewrotnie świadczy o tym jakim bardzo był politykiem wrażliwym na kwestie socjalne, które – co charakterystyczne dla jego prezydentury – wielokrotnie były dla niego ważniejsze niż interesy polskich przedsiębiorców.

Wrażliwość społeczna prezydenta nie usprawiedliwia więc faktu, że kilka razy popierał inicjatywy kosztowne dla budżetu państwa a przez inwestorów zagranicznych był postrzegany – tak jak określił to Leszek Balcerowicz – jako hamulcowy polskich reform gospodarczych. Wiele jego decyzji, chociaż podejmowanych w szczytnych intencjach, miało lub mogło mieć negatywny wpływ na polską gospodarkę. Jego prezydentura pod kątem gospodarczym będzie więc oceniana negatywnie, chociaż nie należy również zapominać, że prerogatywy prezydenta w kwestiach gospodarczych są znikome.

Kto umie w samorządy? :)

Przez ostatnie osiem lat obserwowaliśmy próby odwrócenia reformy samorządowej, a przynajmniej zminimalizowania jej oddziaływania. PiS w samorządy nie umie i idei samorządności nie rozumie. Prezes Kaczyński nie jest w stanie pojąć, że mieszkańcy danego miasta mogą mieć inny pomysł na organizację swojej okolicy niż ten, który powstał w jego własnej głowie. Co więcej – nie potrafi się pogodzić z faktem, że ci ludzie mają prawo mieć taki inny pomysł i mogą go realizować.

Za miesiąc bez jednego dnia kolejny raz pójdziemy do urn wyborczych – tym razem wybrać władze nam najbliższe – samorządowe. Powstanie samorządu terytorialnego było prawdopodobnie największym osiągnięciem polskiej transformacji ustrojowej. Czy idealnym? Na pewno nie – trudno jest wytłumaczyć sens istnienia powiatów czy dualizmu na poziomie wojewódzkim – marszałka i wojewody. Trudno też zrozumieć, dlaczego Warszawa ma więcej radnych niż Nowy Jork. To całkowicie zbędne etaty i koszty istnienia tych urzędów, które ponosi podatnik. Tak, należałoby te urzędy i stanowiska czym prędzej zlikwidować, ich zadania przekazać innym organom, a zaoszczędzone środki wydać na coś konstruktywnego. Jednakże te kwestie nie przysłaniają podstawowej wartości, jaką przyniosła wspomniana decentralizacja. Wreszcie o sprawach codziennego życia, tak przyziemnych jak lokalizacja przedszkola, drogi czy lokalne warunki zabudowy, decyduje się blisko tych spraw – w danej okolicy. Nie decyduje o tym rządowy nominat, choćby i mieszkający w danej okolicy, ale realizujący politykę rządu. Decyduje człowiek wybrany, co do zasady, przez swoich sąsiadów i przez nich rozliczany. Nie jest bowiem sprawą Warszawy co i jak można budować w Końskich, podobnie jak sprawą Końskich nie jest zabudowa warszawskiego śródmieścia. To sprawa mieszkańców tych miast.

Przez ostatnie osiem lat obserwowaliśmy próby odwrócenia tej reformy, a przynajmniej zminimalizowania jej oddziaływania. PiS w samorządy nie umie i idei samorządności nie rozumie. Prezes Kaczyński nie jest w stanie pojąć, że mieszkańcy danego miasta mogą mieć inny pomysł na organizację swojej okolicy niż ten, który powstał w jego własnej głowie. Co więcej – nie potrafi się pogodzić z faktem, że ci ludzie mają prawo mieć taki inny pomysł i mogą go realizować.

Dla PiS-u bowiem, podobnie jak kiedyś dla PZPR, samorządy to nie władza odrębna i samodzielna, lecz transfer władzy centralnej do mas. Lokalny burmistrz nie ma myśleć jak najlepiej zabudować nowe osiedle czy zorganizować miejscowy transport. Centrala wyśle „prikaz”, a on ma go jedynie wdrożyć. Ludziom się nie podoba? Tym gorzej dla ludzi. Bo w pisowskiej Polsce nic nie może być indywidualne, dobre lokalnie czy po prostu fajne. W pisowskiej Polsce wszystko musi być centralne, narodowe, pełne kompleksów i pompatyczne. A jak ma nosić czyjeś imię, to koniecznie bohatera narodowego, najlepiej Jana Pawła II – albo wróć! – Lecha Kaczyńskiego.

Najlepszym przykładem pisowskiej mentalności jest CPK. Odłóżmy na moment wszystkie merytoryczne dyskusje o sensowności tego projektu. Załóżmy, że Warszawa faktycznie potrzebuje nowego lotniska. PiS nie może po prostu wybudować nowego, dużego lotniska, które obsługiwałoby aglomerację warszawską. Wiadomo, że takie lotnisko z założenia będzie największym i w pewien sposób centralnym lotniskiem w Polsce. Dokładnie tak samo jak dziś jest nim port na Okęciu. PiS musi budować centralny port komunikacyjny, strasząc lotniskiem w Berlinie. Takim, z którego – dodajmy – latają głównie tanie linie lotnicze. Nawet w tak trywialnej kwestii jak infrastruktura, PiS nie umie się obejść bez leczenia kompleksów swojej najgłębszej zaściankowości. PiS nie rozumie, że Polska jest dziś ważnym państwem Unii Europejskiej, a Polacy funkcjonują bez kompleksów wśród innych narodów europejskich. 

W tych warunkach przez osiem lat byliśmy świadkami i zarazem ofiarami walki z samorządami. Nie mając większości do zmiany konstytucji, PiS postanowił samorządy zniszczyć finansowo – rok po roku PiS zwiększał obowiązki samorządów zarazem ograniczając ich dochody. Kwintesencją tych działań był „polski ład”. Przenosząc część podatku dochodowego na rzecz para-podatku – składki zdrowotnej i jednocześnie podnosząc kwotę wolną, PiS upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony ordynarnie okradł tych Polaków, którzy zarabiali nieco lepiej, a z drugiej strony diametralnie obniżył dochody samorządu. Obok lokalnych podatków i opłat najważniejszymi dochodami samorządów są bowiem wpływy z PIT i CIT oraz dotacje wraz z subwencjami. A dotacje i subwencje można dać lub nie dać. W ten cudowny sposób PiS pozbawił samorządy gwarantowanych i obiektywnych dochodów na rzecz decyzji politycznej partii aktualnie rządzącej. W wydaniu praktycznym odebrał pieniądze dużym i liberalnym miastom, aby na ich koszt sponsorować ośrodki spolegliwe wobec pisowskiej władzy. 

Aby spojrzeć na skalę tego zjawiska, wystarczy porównać dane o dochodach samorządów w dłuższym okresie czasu. Od 2018 roku coroczny wzrost dochodów samorządów z PIT i CIT oscylował wokół 10% rocznie. To całkowicie normalna konsekwencja wzrostu wynagrodzeń w gospodarce – wyższe pensje i lepsze wyniki firm to wyższe podatki. Tymczasem w roku 2022 – pierwszym roku obowiązywania „polskiego ładu” – ten wzrost wyniósł jedynie 3,7%. Co się stało, widzimy w wynikach całego sektora – o ile w latach poprzednich dochody sektora samorządowego ogółem wyniosły 12-13% PKB, to w roku 2022 było to 11,3%. O ile jeszcze dochody gmin wiejskich niewiele, ale jednak wzrosły, to gmin miejskich już spadły nominalnie.

Aby rozwiać wątpliwości ten mniejszy wzrost dochodów absolutnie nie był konsekwencją globalnego obniżenia podatków, cięcia wydatków czy po prostu zmniejszenia wydatków sektora publicznego względem całości gospodarki. Za to każdy rząd należałoby nie tyle pochwalić, co wręcz wynieść na polityczne ołtarze. Niestety wydatki szeroko rozumianego państwa w Polsce rosną i szans na poprawę nie widać. Żadną poprawą sytuacji nie może jednak być ograniczanie rozwoju ośrodków miejskich. Niezależnie od słuszności zarzutów o rozwarstwienie i nierówne tempo rozwoju, to duże ośrodki zawsze były i będą wehikułem napędzającym rozwój całej gospodarki. Wiele z inwestycji i innowacji wymaga odpowiednio dużego popytu, aby odnieść sukces, a ten z przyczyn oczywistych nigdy nie powstanie w ośrodkach mniejszych. Te mogą skorzystać na sukcesie dopiero w drugiej kolejności, gdy dana innowacja odniesie sukces i rozleje się po całym rynku. Doprowadzanie do pogorszenia sytuacji finansowej dużych ośrodków na rzecz dotowania mniejszych może w krótkim terminie przynieść doraźne korzyści polityczne, lecz w perspektywie długoterminowej skutkować będzie słabszym rozwojem także tych mniejszych ośrodków. Efekty „polskiego ładu”, a także skutki blokady środków unijnych widzimy już teraz w spadku inwestycji po stronie dużych miast. Choć na pierwszy rzut oka może cieszyć spadek zadłużenia sektora samorządowego, to trzeba mieć świadomość, że nie wynika on z genialnego zarządzania czy nagłego wzrostu dochodów, które nie zostały jeszcze zagospodarowane. Tymczasem skutki mniejszych inwestycji będziemy odczuwać w postaci wolniejszego rozwoju w latach następnych.

Czym się kończy nadmierne „dojenie krowy”, widzimy w tzw. janosikowym. Choć nie jest to wymysł ostatnich ośmiu lat, to jednak jest to, obok „polskiego ładu”, kolejny hamulec zaciągnięty na rozwoju polskich miastach. Jest to swoiste opodatkowanie najbogatszych samorządów, aby środki te rozdysponować wśród gmin najbiedniejszych, dążąc do wyrównania ich możliwości rozwojowych. Janosikowe płacą gminy przekraczające 150% dochodów na mieszkańca dla gmin, 120% dla powiatów i 125% dla województw. W 2022 roku janosikowe zapłaciły 144 jednostki na 2850 ogółem. W teorii można by to uzasadnić jako oddanie przez największe ośrodki dochodów utraconych przez mniejsze np. poprzez migrację mieszkańców do dużych miast. Tyle że praktyka pokazuje, że ci ludzie często płacą swoje podatki właśnie w miastach pochodzenia. 

Patologię janosikowego najlepiej ukazuje przypadek województwa mazowieckiego, gdy w 2013 roku przyszło mu zapłacić 660 mln złotych przy dochodach 3 mld (janosikowe bowiem płaci się na podstawie dochodów sprzed 2 lat). Choć w swej idei miało to zagwarantować czas na zaplanowanie wydatku w budżecie, to żaden samorząd nie jest w stanie przewidzieć kryzysu i radykalnego spadku dochodów oraz konieczności oddania niemal 1/4 budżetu. Szczególnie gdy rozmawiamy o przypadku wyjątkowo specyficznym – Mazowsze pozbawione Warszawy to jeden z najbiedniejszych rejonów w Polsce. W ramach samorządowego socjalizmu nakazano biednym głodować i podzielić się z bogatszymi. Tego absurdu do dziś nie zmieniono

PiS, podobnie jak komuniści i sanacja, samorządów nie lubi, ponieważ są one zaprzeczeniem wyżej opisanych kompleksów. Samorządy to decentralizacja władzy i pozbawienie rządu centralnego części władzy – tej władzy, która najbardziej wpływa na codzienne życie ludzi. Jak ważna jest dywersyfikacja ośrodków władzy, pokazało nam ostatnie osiem lat. Mimo podejmowanych prób, PiS nie był w stanie zablokować antyrządowych demonstracji, a postawienie smoleńskich profanacji pomników zostało, choć nie zablokowane, to znacznie opóźnione. Podejmowane przez Przemysława Czarnka próby wykorzystania państwowych szkół do, dosłownie, hodowli nowych Polaków, powstrzymała podległość szkół nie tylko ministerialnym kuratoriom, ale też bezpośrednio samorządom. Podobnie samorządy powstrzymywały organizację brunatnych marszy narodowców czy nieco już zapomniane inwestycje deweloperskie spółki Srebrna. Wieże Kaczyńskiego nie powstały właśnie dzięki temu, że pozwolenie na ich budowę musiał wydać samorząd.

Oczywiście nie jest tak, że samorządy to krystalicznie czysty obszar pozbawiony korupcji i lokalnych układów. Wiele jest przypadków, gdzie burmistrz lub prezydent otoczony swoistym dworem rządzi od pięciu kadencji. Oczywiście można przyjąć, że jest tak dobry, że lepszy się nie znalazł. To, że jego majątek urósł w tym czasie niewspółmiernie do oficjalnie osiąganych dochodów, także można tłumaczyć darowiznami dziadków na edukację wnuków lub wyjątkowym szczęściem na automatach w kasynie. Niejasności, niekompetencji czy wręcz jawnych nadużyć jest w samorządach oczywiście dużo. Śmiem postawić tezę, że im mniejsza miejscowość, tym pole do nadużyć, kolesiostwa oraz zwykłych błędów jest większe – mniej jest kontroli mediów. Największe miasta także mają swe olbrzymie grzechy – choćby plany zagospodarowania przestrzennego, a dokładniej ich brak. Kompromitacją jest fakt, że stolica kraju może nie mieć planów zagospodarowania dla połowy swej powierzchni, w tym prawie całego centrum. Inne duże miasta nie są lepsze. Nie, swoboda wydawania w takiej sytuacji zezwoleń – warunków zabudowy – to nie jest pożądana elastyczność. Wszystko jest lepsze niż swoboda urzędników do podejmowania takich decyzji jak pozwolenie na budowę. Te zasady powinny być jasne i przejrzyste, a urzędnik jedynie sprawdzać wniosek z wymaganiami. Tyle że idąc tym tokiem rozumowania naturalną konsekwencją prezydentury Andrzeja Dudy powinna być likwidacja urzędu Prezydenta RP. Nie wydaje się to właściwym kierunkiem, tak samo jak nie jest właściwym kierunkiem likwidowanie de iure czy de facto samorządu terytorialnego.

Wiele z błędów samorządów to także efekt braku zainteresowania obywateli i dostatecznej kontroli wyborców. Choć samorządy odpowiadają za najbliższe nam otoczenie, to często ich swoboda decyzyjna ograniczona jest w ustawowych widełkach. Przykładowo samorządy nie mogą między sobą konkurować stawkami podatków dochodowych. Pomijam kwestie podatku od nieruchomości – ustawa wyznacza jedynie poziom maksymalny, teoretycznie każda gmina może ustawić niższy. Problem w tym, że stawka maksymalna jest tak niska, że nie staje się żadnym argumentem dla wyboru miejsca zamieszkania czy prowadzenia firmy. W praktyce gminy ustalają najwyższy dopuszczalny poziom, a wszelka sprawczość ma charakter iluzoryczny. Dopiero pozwolenie regionom na prawdziwą konkurencję pomiędzy sobą, przeniesienie szerokiego zakresu odpowiedzialności na ich poziom, spowoduje zaangażowanie obywateli w życie społeczne i nadzór nad polityką. Polska nie musi być krajem tak unitarnym jak jest, a kompetencje władz centralnych mogą zostać spokojnie ograniczone do kwestii ogólnych, pozostawiając rozwiązania szczegółowe, nieistotne z perspektywy państwa jako całości, do decyzji samorządom. Tak na szczeblu gminnym, jak i wojewódzkim. Uosobieniem patologii dzisiejszej zależności samorządu od rządu jest możliwość zablokowania każdej uchwały rady gminy, powiatu czy sejmiku przez wojewodę. Nominowany przez rząd wojewoda może pod byle pretekstem nie zaskarżyć do sądu, a zawetować każdą uchwałę, dopiero organ, który tą uchwałę wydał, może domagać się w sądzie uchylenia weta. W praktyce wojewoda może co najmniej opóźnić wejście w życie każdej uchwały, która mu się zwyczajnie nie podoba. 

Wiele z tych zarzutów należy skierować także do samych samorządów. Zamiast słuchania głosu mieszkańców i traktowania ich jako partnerów, a zarazem pracodawców, pomija się ich głos narzucając na siłę z góry ustaloną tezę. Władze największych miast w Polsce wielokrotnie okazują się zakładnikami miejskich aktywistów, często prezentujących skrajne poglądy, oderwane od tego co myślą przeciętni mieszkańcy. Konsultacje społeczne bywają nieśmiesznym żartem, by nie powiedzieć, że kpiną – organizowane w dzień powszedni, o porze dnia, gdy większość ludzi zwyczajnie przebywa w pracy. Pytania zadawane w ankietach są tendencyjne, a gdy już konsultacje dadzą wynik sprzeczny z oczekiwaniami urzędników, starają się oni podważyć ich wiarygodność. Jak obywatele mają czuć się suwerenem swojej własnej ziemi i angażować w sprawy społeczne?

W tych warunkach, a także wobec upartyjnienia samorządów w większych miastach, trudno się dziwić zarówno brakowi zainteresowania, jak i zrozumienia kompetencji samorządu. W całej Europie to wybory samorządowe cieszą się największą frekwencją – w Polsce jest dokładnie na odwrót. Kampania wyborcza? O konkretach? W mniejszych miastach na pewno też, niestety w tych dużych znowu będziemy słyszeć o aborcji, prawach osób LGBT czy polityce zagranicznej. Niestety, ponieważ żadnego z tych bardzo ważnych tematów, te wybory nie dotyczą. Nie ma żadnego znaczenia co na temat aborcji tudzież praw kobiet myśli prezydent miasta. Ma natomiast kolosalne znaczenie, co sądzi o strefach płatnego parkowania, zwężaniu ulic, cenach biletów komunikacji miejskiej czy opłatach za wywóz śmieci. Bo prezydent miasta nie może nic zrobić z prawem do aborcji. Ale może miasto rozwijać i czynić w nim życie bardziej komfortowym. Może też zamienić ulice na ścieżki rowerowe, uczynić parkowanie płatnym na obszarze połowy miasta i sprawić, że życie w mieście stanie się koszmarem dla wszystkich, dla których rower jest środkiem rekreacji, a nie sensem życia. Gdziekolwiek mieszkamy, sprawdźmy kim są kandydaci, jaką mają wizję miasta, co w razie wygranej zrobią z naszym najbliższym otoczeniem. Jeśli obiecują nam cokolwiek spoza kompetencji samorządu, nie głosujmy na nich. Pomylili wybory, a nas traktują wyłącznie jako trampolinę do wyższych stanowisk. Zasługujemy na więcej.

Ojczyznę wolną racz nam…wrócić Panie… :)

…słowa te śpiewano za zaborów, okupacji, śpiewał to nam także lud pisowski za rządów Platformy. Przecież Polska bez nienawiści, dzielenia na lepsze i gorsze sorty, mord zdradzieckich czy też określania, kto jest godny miana Polaka, to nie jest Polska wolna i niepodległa. Polak, który ma inny pomysł na rozwój kraju czy po prostu inną niż narodowo-radykalną wizję świata to nie Polak, ba! Nawet nie człowiek.

W tych warunkach za kilka tygodni zasiądziemy przy wigilijnych stołach. Jak co roku od 7 lat pisowskie części naszych rodzin przełamią się z nami opłatkiem, a potem swymi rozmodlonymi ustami powielać będą stek obelg lub w najlepszym wypadku bzdur za swymi politycznymi pupilami. Zapewne w ramach szerzenia chrześcijańskiej miłości do bliźniego arcybiskup Jędraszewski urządzi na swej ambonie kolejny seans nienawiści. Oczywiście broniąc cywilizację przed genderami, tęczowymi zarazami czy wszystkimi śmiącymi po prostu samodzielnie myśleć. Może też ciepłym głosem ukoi zmartwione serca, że ten leżący w żłóbku mały Jezus to może i Żyd, ale przynajmniej ochrzczony. Wszak to wszystko to nie ludzie, to ideologia.

Czy coś się zmienia? Czy w tym ponurym krajobrazie narodowosocjalistycznego zaścianka, który sami sobie zgotowaliśmy, jest jakaś nadzieja? Czy w kraju, gdzie partia polityczna staje się dla biskupów wyznaniem wynoszonym na ołtarze, możemy patrzeć z optymizmem w przyszłość? Jesteśmy w Chinach, Korei Północnej czy jeszcze nad Wisłą?

Paradoksalnie, pierwszy raz od lat, zmienia się dużo. W obecnej sytuacji portfel to jedyne, co jest w stanie przemówić do części naszego społeczeństwa. To, co do tej pory było siłą pisowskiej propagandy, dziś staje się obciążeniem – pustka w portfelu przemawia do każdego i tylko najtwardszy elektorat może udawać, że tego nie widzi.

Ostatni rok był wyjątkowo zły – wojna na Ukrainie, uchodźcy, szalejąca inflacja. PiS zarzucał Platformie państwo z papieru. Wziął więc ten papier, przetarł pośladki i nawet kartonu dziś nie ma. Pandemia niezbyt groźnej choroby (śmiertelność 1-2%) pokazała, jak bardzo polskie państwo zawodzi. Brak przygotowania, brak zapasów. Obostrzenia? Pamiętacie ich początek? Połowa z nich obrażała inteligencję, a co bystrzejsi obywatele i tak je olewali, bo były nielegalne. Bo rząd może mi kazać tylko tyle, ile pozwala mu na to prawo, o wszystko inne może co najwyżej grzecznie obywatela prosić. Pisowskie państwo z kartonu wprowadziło stan wojenny bez wprowadzania stanu wojennego, uczyniło z inspekcji sanitarnej oręż to dręczenia działających zgodnie z prawem obywateli, a policję postawiło dokładnie tam, gdzie stało ZOMO. Inna sprawa, że policja z radością i satysfakcją tam stanęła, robiąc obcym kobietom to, czego nie mogą z własnymi żonami. Nie jest tajemnicą, skąd się rekrutuje do oddziałów prewencji. Gdzie w tej państwowej przestępczości zorganizowanej była prokuratura? Organy nadzoru? Gdzie był RPO Adam Bodnar, który wcześniej z taką energią walczył o szacunek dla gwałcicieli czy nieusuwanie bezdomnych z pojazdów komunikacji publicznej? Usuwanych przecież za smród i uciążliwość dla otoczenia.

Gospodarka głupcze!!!

Choć zachowania służb państwowych wobec restrykcji covidowych zasługują na najwyższe potępienie, były tylko wierzchołkiem góry lodowej. Dużo gorsze było to co niewidzialne, a co zaczęło się na długo przed covidem, jeszcze zanim pierwszy Chińczyk nie dogotował nietoperza. Już w 2016 roku co bardziej świadomi obywatele straszyli drugą Grecją. Fakt, nawet z dzisiejszej perspektywy było to na wyrost, ale lepiej bić na alarm za wcześnie niż za późno. Gdy PiS wprowadzał 500+, straszono bankructwem państwa, gdy w absurdalnym tempie podnoszono płacę minimalną, tłumaczono nam, że bojówki związkowe lepiej znają gospodarkę niż profesorowie. Tokarz z Wielowsi ustawiał w szeregu Leszka Balcerowicza i tłumaczył, że lekarze, dziennikarze czy strażacy mogą pracować w niedziele, ale kasjerki nie. Prywatnie tęsknię za Januszem Śniadkiem, choć klepał te same głupoty, to przynajmniej robił to poprawną polszczyzną. Wszyscy chcielibyśmy więcej zarabiać! Ale to znaczy by nas było na więcej stać, już kiedyś wszyscy byli milionerami i byli…biedni! Wolny rynek jest jak demokracja – może zły, niesprawiedliwy, beznadziejny – ale nic lepszego do dziś nie wymyślono. Skutki interwencjonizmu za każdym razem są takie same – kryzys. Jednym z dogmatów ekonomii jest to, że wzrost płac musi odpowiadać wzrostowi wydajności gospodarki. Mówiąc wprost, ludzie nie mogą mieć do wydania więcej pieniędzy niż gospodarka jest w stanie wytworzyć towarów i usług. Jeśli mają to rosną ceny, a ludzie, choć mają więcej pieniędzy, to stać ich na coraz mniej. Dodatkowo największy wpływ inflacyjny mają osoby najbiedniejsze – oni każdą kolejną złotówkę wydają na konsumpcję. W przypadku osób bogatszych w pierwszej kolejności cierpią oszczędności i inwestycje.

Co zrobili pisowscy geniusze ekonomii? Po latach rozdawania socjalu i niepokrytego makroekonomią podnoszenia płacy minimalnej inflacja sięgała niemal 5%. W tym momencie przyszedł covid – PiS obniżył stopy procentowe, wpompował w gospodarkę miliardy, jednocześnie pozamykał wszelką rozrywkę, uniemożliwiając wydawanie pieniędzy. Na domiar złego państwa azjatyckie, zwłaszcza Chiny, w reakcji na covid pozamykały swoje gospodarki. Ludzie mieli pieniądze, nie mieli ani towarów ani usług, by je wydać. Inflacja wprost eksplodowała.

Gdy mimo kardynalnej niekompetencji pisowskiego NBP wydawało się, że inflacja wyjdzie na prostą, przyszła wojna na Ukrainie. Szok cenowy na rynkach energii, sposób wprowadzania sankcji, jakiego nawet na Kremlu sobie nie wymarzyli, tłumy uchodźców na granicy. To, co w covidzie wydawało się jeszcze dyktą i paździerzem, wobec dramatu Ukraińców pokazało swe kartonowe oblicze. Dziś jako Polacy możemy być dumni ze swej postawy. Jako Polacy, bo nasz rząd zawiódł, gdzie tylko mógł. To ludzie w swoich domach przyjmowali uchodźców, to samorządy organizowały tymczasowe noclegownie w halach sportowych i szkołach, to hotele udostępniły swoje pokoje, a uczelnie akademiki. Choć o groźbie wojny słyszeliśmy od listopada, pisowskim Dyzmom nie wystarczyło czasu na przygotowanie państwa na falę uchodźców. Deja vu z covidem? Wtedy pół roku też nie starczyło na zakup maseczek i innych środków ochrony. A może o to chodziło? Gierek witał w Gdyni pomarańcze, Morawiecki ma sweet fotkę z Antonowem i czołgami.

Choć sytuacja dookoła naszych granic jest najpoważniejsza od lat, PiS bez żadnych zahamowań wciąż uprawia najbrudniejszą część polityki. Dla doraźnych celów wizerunkowych wprowadzono z dnia na dzień embargo na rosyjski węgiel i nie odebrano węgla…za który już i tak zapłaciliśmy. Teraz na koszt podatnika finansuje się dopłaty do opału. Kolejny raz przezorni, mądrzy obywatele, którzy się przygotowali mają zapłacić tym, którzy nie pomyśleli albo którym się nie chciało. Choć cena ropy na rynkach światowych spadła poniżej cen sprzed wojny, to paliwa w Polsce wciąż utrzymują się na poziomach, jakie widzieliśmy zaraz po jej wybuchu. Taki wolny rynek? Nie drodzy czytelnicy, wolny rynek to konkurencja. Tyle, że konkurencja w Polsce jest na rynku detalicznym, na stacjach benzynowych. Ta konkurencja to kilka-kilkanaście groszy w poziomie ich marży. Rynek hurtowy to dziś Orlen z niemal pełnym monopolem, który wprowadził PiS. Wysoka cena paliwa w Polsce to dziś wyłącznie efekt tego, że prezesem koncernu jest Daniel Obajtek i pisowskiej chciwości do złupienia kierowców. Skąd te rekordowe zyski Orlenu? Przecież wystarczy nie kraść… komu nie kraść?

Grecja na horyzoncie!

W 2014 roku dług publiczny niebezpiecznie zbliżał się do progu konstytucyjnego, a Donald Tusk zamarzył zostać Bolesławem Bierutem i uchwalić dekret o wywłaszczeniu emerytów z oszczędności życia ulokowanych w OFE. Prawo własności prywatnej zastąpił nic nie wartą obietnicą państwa, że ZUS to kiedyś odda. 8 lat później, po 7 latach rządów PiS, rządów w latach niesłychanej prosperity gospodarczej wróciliśmy do tego samego punktu. Dzięki temu, że Polacy nie zaufali PPK (uff!!!), dziś nie ma już skąd kraść.

Przy okazji każdego kryzysu społecznego funduje nam pozorną pomoc, przy okazji stosując zasadę dziel i rządź. Za każdym razem pomoc dostaje część społeczna tak, by antagonizowała pozostałą, która pomocy nie dostała. PiS nie umie bez wroga, bez konfliktu. Bez podziału społeczeństwa na lepszych i gorszych, bez zaburzenia bezpieczeństwa społecznego. Pisowską receptą na inflację są tarcze antyinflacyjne, bo tarcze PiS ma na wszystko poza samym sobą. Tej retoryki propagandowej nie powstydziliby się Urban z Goebbelsem razem wzięci. Bo i same tarcze z walką z inflacją mają tyle wspólnego, co słoń z baletem. Choć po ludzku rozumiem dramaty finansowe wielu rodzin, to rozdawanie w ten czy inny sposób gotówki najbiedniejszym obywatelom jest dziś gaszeniem pożaru benzyną. Nie ma innego sposobu na zahamowanie inflacji niż sprawienie, by ludzie przestali wydawać. By tak się stało, muszą albo zacząć oszczędzać albo przestać mieć co wydawać. Innej drogi nie ma, bez względu jakie głupoty swoim wyborcom naopowiada Jarosław Kaczyński. Tylko dziś pozorność udzielanego wsparcia widzą już nawet pisowscy wyborcy. Społeczne otrzeźwienie zaczyna niemrawo być zauważalne w sondażach. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. A PiS zasiał prawdziwy huragan.

Inflacja bierze się z przerostu popytu nad podażą. Przyczyny bywają różne, czasem nie jest jej winny sam w sobie popyt, a nagły spadek podaży (kryzysy naftowe). Ale walczyć można z nią tylko na dwa sposoby – obniżając popyt lub podnosząc podaż, czego zazwyczaj nie da się zrobić w krótkim terminie. Co robią nasi pisowscy geniusze? Podnoszą ten już przerośnięty popyt przeróżnymi transferami socjalnymi przy jednoczesnym gaszeniu podaży. Wzrost podaży to inwestycje, a te PiS dusi od samego początku brakiem stabilności prawnej, zakorkowaniem sądów, a ostatnio polskim ładem i drastyczną podwyżką stóp procentowych. Bez kredytów nie ma inwestycji, a bez inwestycji nie ma podaży. Zresztą w inwestycje PiS uderza, gdzie tylko może. Wszyscy wiemy, ile zawdzięczamy środkom z UE. PiS z Unią walczy od samego początku, ale teraz ta walka ma swe bardzo finansowe oblicze. Choć dodajmy o co walczy – może o lepszą Polskę? Może o sprawiedliwe sądy? No ba! Prawo prawem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie. By wymienić cudzych sędziów na swoich, PiS już obciążył nas karami w wysokości 1 mln euro dziennie!!! Na dzień publikacji tego artykułu kwota ta wynosi 400 mln euro. Niemal 2 miliardy złotych!  Za co? Za to, by sędziowie orzekali jak partia każe!

A to wciąż nie wszystko! Do dziś nie otrzymaliśmy wypłat z Krajowego Planu Odbudowy. Tak jak komuniści pozbawili nas udziału w planie Marshalla, tak dziś PiS wyklucza nas z kolejnej szansy dziejowej. W imię czego stawia nas koło Orbana? Tego samego Orbana, który wspiera Putina, blokując unijne wsparcie dla Ukrainy. W imię koalicji ze Zbigniewem Ziobrą, którego partyjka cieszy się poparciem 0,7%. Zamiast PiS-u mamy PiZ – Prawo i Ziobro.

Politycy uwielbiają promować się na kryzysach, zazwyczaj nie mają w tym żadnych hamulców. Swoje 5 minut mieli Adam Niedzielski z Mariuszem Kamińskim. Spokojnie i dokładnie tłumaczyli nam swą pogardę do naszego zdrowia i praw obywatelskich. Z gracją kroczyli drogą Czesława Kiszczaka i Hansa Franka, tępiąc pałką i karabinem wszelkie objawy cywilizowanego państwa prawa. Choć tu autoerrata z mojej strony – stan wojenny, jak i dekrety okupacyjne II wojny miały jakiekolwiek pozory legalności prawnej, restrykcje covidowe żadnych.

Blasku reflektorów swoim kolegom pozazdrościł Mariusz Błaszczak. Wojna na Ukrainie zapaliła wreszcie w MON czerwoną lampkę i uznano, że armia musi mieć czym walczyć, a sprzęt na defilady do obrony nie wystarczy. Teraz PiS buduje armię, będzie bronił ojczyzny. Po 7 latach braku zakupów, dywersji armii osobą Antoniego Macierewicza, skasowania śmigłowców czy wyrzucania generałów teraz idziemy na zakupy. Więc poszedł Mariusz Błaszczak niczym alkoholik z kartą żony do supermarketu. Co macie? Co dacie?

 

-Czołgi? Będzie więcej niż Niemcy i Francja razem wzięte! Że bez pancerza – szczegół!

-Haubice? Przecież macie swoje, Ukraińcy chwalą na froncie. A co tam, uwalmy polski projekt!

-Samoloty? Nadają się do oprysku pól i na piratów, ale co tam, bierzemy!

 

W kilka miesięcy Mariusz Błaszczak zmarnował największy w historii Polski budżet na modernizację wojska. Bez przetargu, bez konkursu ofert, bez uczciwego poszukiwania najlepszej oferty. Powiedzą zaufajcie nam – komu mamy zaufać? Środowisko, które zrobiło ministrem obrony Antoniego Macierewicza, nie ma prawa do jakiegokolwiek zaufania. I to nie jest tak, że każdy sprzęt jest lepszy niż żaden. Ten każdy sprzęt to pieniądze, które wydaliśmy i których już nie mamy na zakup tego, co nam potrzebne. Na stworzenie zaplecza w kraju, bo ten sprzęt trzeba serwisować gdy się zepsuje, mieć choćby produkcję amunicji w kraju na wypadek wojny. PiS pozbawił nas szansy na porządną armię z prawdziwego zdarzenia. Grupa rekonstrukcyjna sanacji popełnia te same błędy co pierwowzór.

Wszystko to dzieje się, gdy dług publiczny niebezpiecznie zbliża się do progu konstytucyjnego. W zasadzie ten próg już przekroczył, lecz inżynieria finansowa PiS jest dużo kreatywniejsza od platformianych szpagatów z OFE. Dziś budżet państwa to nie ustawa budżetowa, a niczym niekontrolowane fundusze celowe w BGK i PFR. Fundusze gwarantowane przez skarb państwa, ale bez jakiegokolwiek nadzoru parlamentu. Dziś koszt obsługi polskiego długu bije swoje wieloletnie rekordy, a co więcej, nie zawsze te środki w ogóle udaje się pozyskać. Razem z PiS osiągamy wiarygodność kredytową późnego Gierka, wszyscy wiemy, czym to się skończyło. A rok w 2023 będzie w gospodarce wyjątkowo trudny. Na Wall Street powoli pękają bańki, kończy się na świecie era taniego pieniądza. Przerost zadłużenia i napompowanie gospodarek światowych pustym pieniądzem zaczyna wołać o zapłatę.

Paradoksalnie, jako obywatele i podatnicy powinniśmy być wdzięczni Komisji Europejskiej za zablokowanie wypłat. PiS ma rację, te pieniądze się Polakom należą. Polakom, nie partyjnym watażkom, którzy je rozkradną lub zmarnują na kampanię wyborczą. Opóźnienie wypłaty daje szansę, by do dyspozycji dostał je nowy rząd po wyborach. My Polacy mamy szansę pozbyć się tego najbardziej szkodliwego w całej historii Polski rządu, zanim on te pieniądze zmarnuje.

Gdzieś w kraju nad Wisłą

Polska to kraj paradoksów. Ironią przywołanej na wstępie pieśni jest to, że powstała na cześć cara Aleksandra I w zaborowym Królestwie Kongresowym. Naszego króla zachowaj nam Panie. Narodowym socjalistom muzyka w tańcu nie przeszkadza. Bohaterem narodowym czynią samozwańczego marszałka Piłsudskiego, dyktatora, twórcę obozu koncentracyjnego dla opozycji w Berezie Kartuskiej, austriackiego agenta, socjalistę. Lechowi Kaczyńskiemu za wsadzenie całego sztabu generalnego wojska do jednego samolotu lecącego do Rosji stawia się pomniki zamiast pośmiertnego trybunału stanu i śmietnika historii. Autorom nielegalnych restrykcji covidowych fundujemy nagrody zamiast dożywocia w więzieniu. Policjantom, którzy deptali prawo, pałowali kobiety jesteśmy gotowi wybaczyć, okazać zrozumienie. Przecież ich kredyty i konformizm są ważniejsze niż nasze prawa obywatelskie czy połamane ręce.

Oczekujemy przestrzegania prawa przez organy państwa, a jednocześnie nie wyciągamy żadnych konsekwencji wobec tych, którzy je łamią. To nie państwo złamało prawo – zrobił to konkretny minister, urzędnik, człowiek znany z imienia i nazwiska. To nie policja pałowała ludzi – to konkretni policjanci zachowali się jak bandyci. Tak samo jak wcześniej gestapo czy ZOMO. Na rozkaz? No świetnie, rozgrzeszmy wszystkich żołnierzy mafii, morderców na zlecenie. Zawsze to konkretny człowiek trzyma pałkę, pociąga za spust, wypisuje mandat czy odkręca kurek z gazem. Kto z nas postawił się choćby straży miejskiej notorycznie łamiącej prawo w nakładaniu mandatów? Bo nie opłaca się walczyć o 100 zł, bo jesteśmy leniwi.

Kto z nas, w codziennym życiu, wykaże dezaprobatę dla takiego działania? Jaki sklepikarz, fryzjer, lekarz odmówi obsługi klienta o którym wie, że pracuje w policji, prokuraturze albo sanepidzie? Dlaczego traktujemy po ludzku ludzi, którzy sami swoim działaniem wykluczyli się ze społeczeństwa? Dlaczego nie okazujemy silnego społecznego odwetu wobec ludzi, którzy nas krzywdzą? Wybaczenie nie może być frajerstwem. Skoro ryzyko konsekwencji jest żadne, to co ma powstrzymać ludzi bez kręgosłupa moralnego przed łamaniem prawa? Do kogo mamy więc pretensje? Czy nauczymy się wreszcie wyciągać surowe konsekwencje i karać tych, którzy na wybaczenie absolutnie nie zasługują? Czy z obecnym podejściem zasługujemy na lepsze państwo? Bo przecież tym wszystkim wujkom, babciom, ciociom przy wigilii też znowu odpuścimy. Bo mają swoje lata, nie stresujmy ich, przecież się nie zmienią. Dajmy im prawo bezkarnego niszczenia naszego życia, otoczenia. Jesteśmy frajerami.

Byłeś na ostatnich wyborach? Na kogo głosowałeś? Idź więc do lustra i spotkaj winnego.

PiS/Put-in* -flacja :)

      *skreśl niepotrzebne  Słówko roku 2022? Inflacja!

W rekordowym tempie rosną ceny praktycznie wszystkich dóbr. Po raz pierwszy od transformacji ustrojowej ceny rosną szybciej niż płace. Biedniejemy! Skąd ten wzrost? Czy rację ma opozycja mówiąc o pisflacji, czy może jednak jest trochę racji w pisowskiej putinflacji?

 

Podwyżki prądu, drogie wakacje, wyprawka szkolna. Koniec? Nie, dopiero idzie zima i palenie ostatnich oszczędności. Zresztą módlmy się wszyscy, wierzący i niewierzący o to, by w ogóle było czym palić. Dziś już tylko modlitwa nam pozostała – dzięki PiS opału na pewno zabraknie. Wzrost cen czujemy wszyscy, nie mieliśmy takiego od lat 90-tych. W rekordowym tempie rosną ceny praktycznie wszystkich dóbr. Po raz pierwszy od transformacji ustrojowej ceny rosną szybciej niż płace. Biedniejemy! Skąd ten wzrost? Czy rację ma opozycja mówiąc o pisflacji, czy może jednak jest trochę racji w pisowskiej putinflacji?

 

Inflacja – co to w ogóle?

 

Odczarujmy temat inflacji, ona nie pojawiła się nagle, ona istniała zawsze. Inflacja to zmiana in plus poziomu cen w określonym czasie, najczęściej mierzona rok do roku albo kwartał do kwartału. Analogiczny spadek cen nazywamy deflacją. Sama w sobie inflacja nie jest zła, jest zjawiskiem naturalnym. Trzeba podnosić płace, rosną inne koszty, wchodzą na rynek nowe modele produktów, których wytworzenie wymagało inwestycji. Pełzający w czasie, niewielki wzrost cen jest zjawiskiem neutralnym, a nawet korzystnym, dopóki ceny rosną wolniej niż wynagrodzenia. Przez lata przyzwyczailiśmy się, że jeśli ceny naprawdę rosną, to pojedynczych produktów. Co warto podkreślić, inflację mierzymy jako wzrost cen koszyka dóbr. Co z tego, że marchewka podrożała nawet o 100%, jeśli jej realny udział w naszych wydatkach jest znikomy, a np. potaniała elektronika? 1-2-3-procentowy wzrost cen towarów konsumpcyjnych nie był odczuwalny dla nikogo. Coś drożało, coś taniało, bilans był nieodczuwalny, z roku na rok wszystkich było stać na coraz więcej. Zawdzięczaliśmy to rozsądnej i konsekwentnej polityce gospodarczej prowadzonej przez 30 lat. Jedne rządy podejmowały lepsze decyzje, inne gorsze, natomiast nie mieliśmy do czynienia z pasmem skrajnie nieodpowiedzialnych, czy po prostu głupich bezpośrednich interwencji w gospodarkę.

 

 

Czy interwencjonizm jest zawsze zły? Zdarzają się oczywiście wojny czy inne kryzysy naturalne – tak, wtedy interwencja jest dopuszczalna, a nawet konieczna. Natomiast wpuszczenie rządu do zdrowej i rozwijającej się gospodarki to wpuszczenie wściekłego lisa do kurnika, w najlepszym przypadku słonia do składu porcelany. Po pierwsze, gdyby polityczni decydenci się na czymkolwiek znali, to nie siedzieliby w urzędach, tylko za wielokrotnie większe pieniądze zarządzali prywatnymi firmami. Prześledźmy kariery politycznych nominantów od Orlenu po ministerstwa. Nie tylko za PiS (choć przy nich kariera Nikosia Dyzmy to organiczny rozwój człowieka), cofnijmy się do innych rządów. Trudno znaleźć tam na stanowisku człowieka, który poza polityką zaszedłby wyżej niż kierownik zmiany w przysłowiowej Biedronce. To nie jest tylko polska specyfika, wszędzie na świecie zawodowa polityka jest zbiorem cwaniaków, którzy nie umieli nic osiągnąć w normalnym życiu. Jeśli pojawiają się tam wybitniejsze postacie, to na kilka lat, zrobić swoje i uciec z powrotem do normalnego życia. Po drugie, nawet jeśli te pozbawione jakichkolwiek kompetencji osoby są wspierane przez zaplecze eksperckie, nawet z dobrych uczelni, to wciąż są podatne na politykę. Każda podwyżka podatków, opłat, stóp procentowych, obcięcie wydatków itp. to uderzenie w konkretnych wyborców. Ponadto rolą firmy jest zarabianie pieniędzy, rozwijanie biznesu, nie realizowanie celów społecznych. Cele społeczne realizują się naturalnie, samoistnie określając, co jest potrzebne, a co nie. Dla polityków zawsze kuszące będzie kierowanie środka ciężkości zgodnie z własną wizją świata, nawet jeśli nie jest to korzystne dla rozwoju gospodarki. Im mniej rząd wmiesza się w gospodarkę, tym mniej w niej zepsuje. Dowolny rząd w dowolnym miejscu na świecie.

 

PiS kontra Putin

 

PiSowskiej propagandy mogliby się uczyć na Kremlu. Na szczęście w putinflację nie wierzy chyba nawet pisowski beton zbrojony stalą pancerną. Nie wierzy słusznie, choć obiektywnie w skali obecnej inflacji Putin i jego wojna na Ukrainie mają bardzo duży udział. Wzrost cen paliw i spadek kursu złotówki to w największym stopniu reakcja rynku na wydarzenia na Ukrainie. Na to PiS nie ma żadnego wpływu i nie miałby żaden inny rząd. No, może prawie żadnego. Niski kurs złotówki, który jeszcze spadł, to wynik indolencji lub świadomego sabotażu naszej waluty w wydaniu Rady Polityki Pieniężnej – złożonej z pisowskich nominantów. Wrócę do tematu później, natomiast całokształt pracy twórczej tych ludzi jest kompromitacją i poniżeniem instytucji banku centralnego. Osoba Adama Glapińskiego jest tylko wisienką na torcie. Pomijając zaniedbania i niekompetencję pisowskich Dyzmów wzrost notowań ropy na rynkach przy spadku kursu złotego nie tłumaczy jednak całości cen paliw na stacjach. Dzięki wprowadzonym na początku swoich rządów obostrzeniom w imporcie paliw na rynku hurtowym ograniczono dystrybucję w zasadzie tylko do Orlenu i Lotosu, po ich połączeniu mamy już całkowity monopol. Tak, drodzy czytelnicy – możemy jechać na stację jednego z wielu szyldów, ale bez względu na to, czy wybierzemy stację Orlenu, Shella, BP czy jednego z hipermarketów, to paliwo pochodzi z Orlenu albo z Shella. Tak samo jak Orlen w Niemczech nie wozi swojego paliwa, tylko kupuje tam w hurcie od lokalnej rafinerii. Dzięki temu pan Obajtek ma niemal pełną swobodę decyzyjną co do cen paliw i może z dumą raportować na Nowogrodzką, ile to w tym miesiącu wpłaci do partyjnej kasy. Po raz kolejny wyłączyliśmy też mózgi przy wprowadzaniu sankcji na Rosję. Tak, one były potrzebne. Tylko dlaczego na litość boską najpierw wprowadzono sankcje, a dopiero potem się obudzono, że nie mamy skąd wziąć węgla? Nie można było ich wprowadzić tydzień czy dwa później po zrobieniu zapasów? Tak zrobiła reszta krajów zachodnich, nie skażona od podstawówki gangreną romantyzmu Słowackiego i Mickiewicza. Jakie to nasze, polskie. Tu, powiedzmy sobie szczerze, to nie tylko PiS nawalił, ale zrobił to pod presją większości opozycji czy mediów trąbiących na wyścigi, jak tu czym prędzej wspierać Ukrainę. Wtedy ja byłem ruskim onucem, a oni patriotami. Dzięki temu ich patriotyzmowi Putin sprzedaje dziś mniej ropy i gazu, ale zarabia na tym tyle samo. Brawo rodacy! Na Kremlu są wdzięczni za wasze mickiewiczowskie serduszka, a w Berlinie i w Paryżu znów śmieją się z głupich Polaczków. Przedkładanie serca nad rozum to nie patriotyzm, tylko głupota. U polityków – zdrada stanu.

 

Lenin wiecznie żywy

 

Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą – tę maksymę wyznaje pisowska propaganda już od czasów, gdy kierowali nią dzisiejsi gwiazdorzy PO jak Misio Kamiński czy Joanna Kluzik-Rostkowska. Może moje poglądy są w tej kwestii skrajne, ale są czyny, które nie powinny być nigdy zapominane i wybaczane. Jednym z nich jest członkostwo w PiS, zwłaszcza nie takie szeregowe. To powinno dożywotnio eliminować człowieka z przestrzeni publicznej. Trzeba jednak przyznać, że kreacja wizerunku PiS jako partii prawicowej i antykomunistycznej jest sztuką, która nie udała się nawet Urbanowi czy Goebbelsowi. Ta antykomunistyczna partia polskich patriotów uczyniła wiceministrem sprawiedliwości Andrzeja Kryże syna stalinowskiego zbrodniarza Romana. „Sądzi Kryże będą krzyże”, mawiano. Czasem IPN odnajdzie kogoś z kulą w potylicy, krzyż po latach dostawi. Ta tytułująca się prawicą partia czerpie garściami nie tylko z aparatu terroru, jaki już na własne oczy, nie tylko w podręcznikach, widzieliśmy przy okazji pałowania demonstracji, bicia dziennikarzy, zabijania na komisariacie czy licznych interwencji wyglądających jak zwykłe napady bandytów. Nie ma drugiej rzeczy, która państwu polskiemu by się tak bardzo nie udała jak policja państwowa. Natomiast PiS nas policji po prostu pozbawił. PiS postawił policję dokładnie tam, gdzie stało ZOMO, uczynił z niej bojówkę na usługach jedynie słusznej partii. O ile bandytyzację sposobu działania policji rozpoczął jeszcze Bartłomiej Sienkiewicz, o tyle Mariusz Kamiński z manufaktury uczynił przemysł. A policja tam postawić się grzecznie dała pokazując, że była i jest instytucją pozbawioną jakiegokolwiek honoru i instytucjonalnego kręgosłupa moralnego.

Prawdziwy duch Lenina widoczny jest w pisowskiej wizji gospodarki. Nie ma wolności, własności prywatnej, wolnego rynku czy dorabiania się. Chcesz mieć mały sklepik czy zakład fryzjerski? Proszę bardzo, byle to był jeden zakład, najwyżej dwa. Wielki biznes jest zarezerwowany dla członków partii, ich rodzin, względnie oligarchów z nią związanych. Doprowadziło to do patologii, gdzie firma nie jest firmą, tylko instytucją służącą celom politycznym partii rządzącej. Bo największym problemem firm państwowych nie są pozbawione jakichkolwiek kompetencji pociotki na wysokich stanowiskach. Najczęściej i tak nic nie robią poza pobieraniem wynagrodzenia. Realne decyzje biznesowe podejmują osoby na formalnie niższych stanowiskach, ale mające wiedzę. Problem w tym, że takie firmy równolegle ze swoim biznesem podejmują całkowicie polityczne decyzje, szkodzące konkurencji i gospodarce. Głupotą jest naiwna wiara, że te decyzje będą słuszne i będą służyć rozwojowi. To dla polityki Orlen kupił lokalne wydawnictwa, to dla polityki LOT ogłasza loty z Radomia czy wspiera próbę zniszczenia transportu lotniczego w Polsce, jaką w istocie rzeczy jest projekt CPK. Model polityczno – gospodarczy wprowadzany od 7 lat przez PiS to klon wynalazków Piłsudskiego i komunistów.

 

Jaki to ma związek z inflacją?

 

Najlepszym lekarstwem na zrównoważony rozwój gospodarczy i wszelkie patologie rynku jest konkurencja. To rynek ceną i produktem decyduje co jest potrzebne, a co nie. Co nam po rewelacyjnym wynalazku, którego nikt nie potrzebuje? Tymczasem państwo swoimi dotacjami czy innymi interwencjami zakłóca ten proces. Rządowa firma wspierana administracyjno-prawnie przez swojego właściciela utrudnia działalność jej konkurentów. Dlaczego w Polsce może dobrze działać transport autobusowy, a kolej nie? Przecież mamy państwowego PKS Polonus i jakoś sobie radzi. Bo na kolei nie ma konkurencji, której pojawieniu się przeciwdziała PKP. Mamy niby wielu przewoźników, ale każdy z nich jest monopolistą na swoich trasach. To nie ma prawa działać. Takie firmy po pierwsze nie mają presji do efektywności kosztowej i przenoszą jak chcą koszty na swoich klientów, po drugie muszą zarobić na swoje polityczne wydatki. Wzrost skali upolitycznienia gospodarki, jaki miał miejsce przez ostatnie lata, nieuchronnie prowadzi do spadku jej efektywności i wzrostu cen.

Ale PiS inflację wytworzył także wprost. Najprościej inflacja bierze się z przyrostu gotówki szybszego od wzrostu mocy produkcyjnych gospodarki. Skala wydatków socjalnych oraz tempo wzrostu płacy minimalnej to nie koktajl, a bomba inflacyjna. Nie chodzi tu o poziom jednego i drugiego sam w sobie, to w dłuższym czasie zawsze się stabilizuje z cenami. Natomiast jedno i drugie w ostatnich latach rosło bez związku z wydajnością gospodarki, dodatkowo zakłóconą restrykcjami covidowymi. Skala wszystkich 500+, świnioplusów czy innych siedemnastek jest trudna do zliczenia i wymienienia. Zresztą sam PiS świadomy siebie stosuje tu obrzydliwie komunistyczne nazewnictwo w postaci trzynastek i czternastek.

Celem narzędzia, jakim jest płaca minimalna, jest ochrona najsłabszych uczestników rynku i jej poziom musi być powiązany ze średnim wynagrodzeniem w gospodarce. Nie chodzi o podbijanie jej poziomu samo w sobie, tylko, mówiąc bardzo wprost, by różni cwaniacy nie wykorzystywali nieświadomości różnych naiwniaków. Zawsze się znajdzie ktoś chętny do pracy za miskę ryżu, bo nie wie, że może dostać więcej. Tyle, że podniesienie tej płacy z ok 45% do niemal 60% w 6 lat to po prostu dywersja gospodarki i jej świadome rozmontowanie. Nie mówię tu o samym poziomie, w mojej ocenie już 45% to poziom zdecydowanie zbyt wysoki, natomiast zmiana o 15 pkt % w tak krótkim czasie i przy niemal braku bezrobocia musi skończyć się wystrzałem inflacji. Widzieliśmy to już na długo przed covidem, gdy z roku na rok inflacja rosła bez żadnej reakcji RPP.

 

Czy jest aż tak źle?

 

Tak i nie. Jest źle, ponieważ wzrost kosztów życia odczuwamy wszyscy, czeka nas spowolnienie gospodarcze. Oczywiście jak zawsze biedniejsi bardziej, bogatsi mniej ale koniec końców wszystkich stać na mniej niż było wcześniej. Jak zwykle najbardziej oberwie klasa średnia, zwłaszcza ta młodsza, na dorobku. Biedniejsi dostaną wsparcie państwa, osoby 50+ najczęściej mają pospłacane kredyty mieszkaniowe czy inne, duże stałe zobowiązania i w największym stopniu ich bólem będzie oszczędzanie mniejszych kwot niż do tej pory. Najbardziej zaboli to młodych kredytobiorców, którym raty wzrosły czasem o 100%, co nawet przy dużych dochodach, zawsze co najmniej denerwuje. Plusem z tej sytuacji jest nieuchronne spowolnienie gospodarki i reset jej ewidentnego przegrzania. To jest konieczne, choć nieprzyjemne. Nawet bez wojny na Ukrainie mielibyśmy dziś inflację nieco poniżej 10%, a to powód do wysokiego alarmu. Wzrost oprocentowania kredytów hipotecznych boli obecnych kredytobiorców ale równocześnie wielu potencjalnych po prostu odcina od takiej możliwości. Już widzimy spadek wniosków kredytowych o 70-80%, a udzielonych kredytów o 50%. Na rynku deweloperskim już widzimy spadek sprzedaży, a nadchodzi prawdziwe tąpnięcie. Czy to źle? Bańka, jaka nabrzmiała w ostatnich 3 latach, musiała w końcu pęknąć, wzrost cen mieszkań w dużych miastach nie miał pokrycia we wzroście płac, a zatem realnie ludzi było coraz mniej stać na własne „M”. Problemy z obsługą kredytów na pewno spowodują sprzedaż wielu mieszkań na rynku wtórnym. To oraz brak możliwości kredytowania spowoduje spadek sprzedaży i w następstwie cen u deweloperów. Poważnym ryzykiem jest jednak sytuacja, gdy w wyniku przeceny rynku sprzedaż mieszkania nie pozwoli na spłatę całego zadłużenia. Będzie to dotyczyć wielu kredytów branych w latach 2020-21.

Dobrą wiadomością jest jednak to, że inflacja spada. Tak, ona spada. Bardzo denerwuje mnie publikowanie statystyk gospodarczych bez odpowiedniego komentarza. Czytelnik nie musi mieć wiedzy, ale od dziennikarzy gospodarczych można wymagać minimum wiedzy i umiejętności rozumienia statystyk, jeśli się z nich korzysta. Ostatni szybki odczyt GUS pokazał inflację CPI na poziomie 16,1%. Ceny w sierpniu 2022 były o 16,1% wyższe niż w sierpniu 2021. Analogiczny pomiar w lipcu pokazał 15,6%. Czy to oznacza, że inflacja znowu przyspiesza? Prawidłowa odpowiedź brzmi NIE albo NIE WIEM. Dlaczego? Dlatego, że istotny jest trend, a nie jeden miesiąc, czegokolwiek by on nie pokazał. By ocenić trend, konieczne jest spojrzenie na wskaźniki miesiąc do miesiąca czyli sierpień 22 do lipca 22, lipiec 22 do czerwca 22 td.. Vide: https://www.bankier.pl/gospodarka/wskazniki-makroekonomiczne/inflacja-m-m-pol

Odrzucając efekt zmian wpływu tarcz inflacyjnych w lutym widzimy, że inflacja hamuje od kwietnia 2022. Oczywiście, wciąż widzimy jej wysoki poziom, bo to, co wzrosło w grudniu czy marcu, jest w sierpniu odczuwalne w porównaniu do sierpnia poprzedniego roku. Prawdziwą różnicę zobaczymy na wiosnę 2023 z racji wysokiej bazy 2022. Spadek inflacji do nawet 0 nie oznacza, że ceny wrócą do starych poziomów. One już za nami zostaną takie jakie są, jedynie przestaną rosnąć w szalonym tempie. Niewielkie odchylenie od trendu w jednym miesiącu o niczym jeszcze nie świadczy, szczególnie, że efektów podwyżki stóp procentowych jeszcze nie widzimy. Te są widoczne po ok 6 kwartałach, zatem tak naprawdę to, co widzimy dzisiaj, jest efektem obniżki stóp w 2021 roku i braku korekty tego na czas. Ani RPP ani PiS nie odpowiadają za zmiany cen paliw na rynkach światowych i za to, jak to wpłynęło na cenę paliw. W pewnym stopniu można im zarzucić wysokość marży Orlenu czy niską wartość złotówki, do czego Adam Glapiński z kolegami celowo doprowadzili. Ale to wszystko. Tymczasem stopy procentowe oraz pozostałe narzędzia RPP mają wpływ wyłącznie na dostępność pieniądza na rynku oraz w pośredni sposób na cenę złotego. Inflacji wynikającej ze wzrostu cen ropy i gazu na świecie nie zatrzyma żaden ruch banku centralnego. Czy zatem podnoszenie stóp jest bez sensu? Czy to błąd? Nie, to było niezbędne. Tyle, że stało się zbyt późno, a skala podwyżki wydaje się zbyt wysoka. Obniżając stopy do zera RPP sama napędziła popyt na mieszkania i jego obniżenie jest zasadne. Tylko czy tego samego efektu na obniżenie popytu co dzisiaj nie dałoby podniesienie stóp znacznie mniej ale kilka miesięcy wcześniej? Dałoby i stałoby to się bez szoku rynkowego i wielu ludzkich dramatów, które jeszcze przed nami. Wiele rzeczy udałoby się osiągnąć czysto werbalnymi przekazami na konferencjach prezesa RPP. Rynek słucha banków centralnych i nie mniejszy efekt niż sama podwyżka daje zapowiedź, że niedługo ona się wydarzy.

Do tej pory wszystkie rządy trzymały się zasady, że można idiotę zrobić posłem, można nawet ministrem.  Jako student miałem nieszczęście doświadczyć zajęć z Teresą Czerwińską. Jej wykłady brzmiały niczym lektura czerwonych książeczek Mao, wydawała się naprawdę szczerze wierzyć w komunizm. Słysząc o jej nominacji na ministra finansów aż złapałem się odruchowo za kieszeń, w której zwykle nosze portfel. O ironio, była pusta. Jednakże na czele NBP oraz KNF zawsze stał poważny człowiek z autorytetem. Nawet gdy ministrem finansów był Grzegorz Kołodko, to w NBP zasiadała Hanna Gronkiewicz-Waltz. PiS podeptał nawet tą zasadę i to nie dopiero teraz. Wstępem do podeptania powagi NBP był Sławomir Skrzypek. Następcą profesorów i doktorów habilitowanych został inżynier od betonu sprężystego, który z finansów dokształcał się podyplomowo. Wydaje się on osobistym wyborem Lecha Kaczyńskiego, który wcześniej równie profesjonalnie obsadzał kierownictwo warszawskich spółek miejskich. Muzealnik do tramwajów, wuefista do wodociągów. A co! Niech się Staszek sprawdzi w biznesie. Z drugiej strony Adam Glapiński jest zaprzeczeniem teorii braku wykształcenia – jest on bowiem profesorem nauk ekonomicznych i to prawdziwym, tytularnym – nie uczelnianym. Niestety wykształcenie nie powstrzymało go od sprowadzenia konferencji po posiedzeniach RPP w klimaty występów cyrkowego clowna. Stwierdzenia o zaskakiwaniu rynku można porównać wyłącznie do alkoholowego bajdurzenia pana Mietka po imprezie pod trzepakiem. Pojąć także trudno, jak prezesem NBP można zrobić człowieka, który otwarcie deklaruje swój sprzeciw wobec euro. Na dzień dzisiejszy polska gospodarka nie ma większego obciążenia i hamulca do rozwoju, jak polski złoty. Oczywiście własna waluta ma swoje zalety i nie jest tak, że przyjęcie euro to same korzyści. Tylko, że tych korzyści jest nieporównywalnie więcej niż ryzyka czy minusów.

PiSowskie złote dziecko partyjne, Marek Chrzanowski, niedawno rozpoczął swój proces w sprawie Afery Zdzisława. Gdyby nie upublicznienie jego rozmowy z Leszkiem Czarneckim, pewnie nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jak pisowskie kadry próbują kupować banki za złotówkę. Prokuratorom Zbigniewa Ziobry nie udało się sprawy umorzyć, ale i tak nagimnastykowali się, by skarżyć kolegę nie za korupcję, a jedynie przekroczenie uprawnień.

Opisane wyżej kwestie są żywym dowodem na to, jak ważny jest rozdział instytucji państwowych od siebie. Tak, jak potrzebujemy Trybunału Konstytucyjnego, by hamował zapędy parlamentu, tak potrzebujemy KNF i NBP, by chronił gospodarkę przed rządem. Dopóki inflacja nie szaleje, wysokie stopy procentowe nie są w interesie rządu – tanie kredyty, dostęp do mieszkań – wyborcy się cieszą. Ale potrzebujemy kogoś, kto w odpowiednim momencie pogrozi palcem i powie dość. Nie po to, by było gorzej – po to, by cena, jaką przyjdzie zapłacić za przeholowanie była jak najniższa. Tak, instytucje państwowe muszą ze sobą współpracować, to dobrze, że minister finansów omawia plany działań z prezesem NBP. Tylko to omawianie ma służyć koordynacji działań by były bardziej skuteczne, a nie zapominaniu przez NBP, że jest instytucją państwową na straży pieniądza, a nie kolejną agendą partyjną do spełniania zachcianek I sekretarza komitetu centralnego partii. Dzisiejsza inflacja, podnoszenie stóp i skala nadchodzącego spowolnienia są ceną tego, że półtora roku temu nie zareagowano tak, jak już wtedy należało zareagować. Wtedy cena byłaby wielokrotnie niższa, a na końcu mielibyśmy wszyscy więcej, niż będziemy mieli.

 

Tarcze proinflacyjne

 

Nad punktem pisowskiej „walki” z inflacją warto się pochylić osobno. Poza podwyżkami stóp procentowych PiS z inflacją niemal nie walczy, ba, on ją nakręca. Z inflacją można wygrać tylko na dwa sposoby – zmniejszając popyt albo zwiększając podaż. Ponieważ to drugie jest niemożliwe w krótkim czasie, zostaje kwestia popytowa. Zmniejszyć popyt czyli sprawić, że ludzie będą wydawać mniej. Można to uczynić albo odbierając im pieniądze (podatki, stopy procentowe) albo zwiększając skłonność do oszczędzania. Przy czym osoby uboższe wydają praktycznie wszystko, bo oszczędzać nie mają czego. Wszelkie dodatki osłonowe dla osób uboższych łagodzą skutki inflacji ale samą inflację pogłębiają, a nie zmniejszają.

Czasowe obniżki VAT inflacji nie obniżają, ale rozciągają w czasie. Po pierwsze, ta obniżka dotknęła tylko osoby fizyczne. Większość stacji cenę paliw obniżyła o mniej, niż by to wynikało ze spadku VAT. W efekcie firmy transportowe, rozliczające się w cenach netto, płacą więcej, koszt transportu wzrasta. Analogicznie wygląda to w przypadku produktów spożywczych i gastronomii. Ostateczna cena produktów końcowych jest wyższa niż przed taką obniżką VAT. Po drugie, ta obniżka ma charakter czasowy, po powrocie do stawki bazowej ceny skokowo pójdą w górę. Zdecydowanie lepszym ruchem byłoby mniejsze ale trwałe obniżenie stawek VAT czy akcyzy. Wyższe ceny już z nami pozostaną, a zatem nadprogramowy wzrost dochodów do budżetu też jest trwały. Tymczasem PiS co chwila o krótki czas przedłuża obniżki VAT, jednocześnie ponownie przedłużając obowiązywanie 23% stawki VAT. Pamiętacie jeszcze, jak to miało być tylko na chwilę, by Tusk dopiął budżet? Ta chwila trwa z nami już 12 lat. Taki sam proinflacyjny efekt przyniosą wszystkie czternastki, wakacje kredytowe i inne zapomogi. Znowu bieżąca polityka wygrywa z ekonomicznym rozsądkiem.

 

Druga Grecja?

 

Dawno w naszym kraju nie było tematu, który tak bardzo pogodziłby Polaków. Polaków w jego odczuwaniu i ocenie, a polityków w ich głupocie czy raczej ostentacyjnym cynizmie. O ile przyzwyczailiśmy się, że Jacek Kurski nie udaje co myśli o wyborcach PiS, o tyle opozycja raczej do tej pory nie mówiła do swej publiki, że są idiotami. Przynajmniej tak wprost, bo jednak najpierw Ewa Kopacz została premierem, a potem przybocznym drużbą uczyniła „Misia” Kamińskiego. Tylko, gdy po czymś takim nie tylko przekraczasz próg wyborczy, ale dostajesz 24% głosów, faktycznie możesz czuć się bezkarnym. Więc PO czuje się bezkarna, nadaje o pisflacji, a PiS jedzie bez trzymanki z putinflacją. A my? A my płacimy i końca tej tragedii nie widzimy. Inflacja nie wzięła się z niczego – wzięła się z absurdalnej polityki socjalnej, estrykcji covidowych i wojny.

– Kto rozdawał socjal na lewo i prawo? Politycy, głównie z PiS!

– Kto podeptał prawa obywatelskie o covid ze śmiertelnością 2%? Politycy, znowu z PiS!

– Kto bez mózgu zareagował na wojnę na Ukrainie? Politycy, wszystkich opcji!

Spójrzmy w lustro i powiedzmy sobie szczerze – politycy w Sejmie nie wzięli się znikąd. Od lewa do prawa ktoś ich wybrał, wybraliśmy ich my – wyborcy. Z socjalizmu nigdy nie wynikło nic dobrego. Dobrobyt nigdy nie spada z nieba, osiąga się go pracą. Albo wybierzemy rozsądnych polityków albo będziemy wierzyć cudotwórcom. Na szczęście nie czeka nas wizja grecka. Nasza gospodarka ma silne podstawy i przejdziemy przez ten kryzys poturbowani, ale w jednym kawałku. Nie będzie to jednak sucha stopa i pytanie, jakie wyciągniemy z tego wnioski. Albo zmądrzejemy i zabierzemy się do pracy, albo dalej będziemy uprawiać festiwal konsumpcji. Do następnego razu – bo socjalizm zawsze kończy się w tym samym momencie – gdy kończą się pieniądze.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Epidemia koronawirusa – nowe wyzwania i nowe szanse dla Unii Europejskiej :)

Nie wiemy jeszcze kiedy skończy się epidemia koronawirusa i jakie będą jej długofalowe skutki. Wiemy jednak, że zmiany, jakie przyniesie, obejmą nie tylko politykę zdrowotną i na pewno nie ograniczą się do pojedynczych krajów. Musimy być na te zmiany gotowi. Nie jesteśmy.

Coś się skończyło?

W analizach publikowanych w zachodnich mediach przyjęło się pisać, że pandemia zadziałała jak wielki „przyspieszacz” problemów, z którymi mierzyliśmy się już wcześniej. A sam kryzys dał politykom możliwość bardziej zdecydowanych działań, bo takie są oczekiwania obywateli.

To dlatego nowy amerykański prezydent już przeznacza biliony dolarów na pomoc amerykańskiej gospodarce. Jednocześnie zapowiada kolejne pakiety inwestycyjne oraz daleko idące reformy polityki energetycznej, składa obietnice szybkiego osiągnięcia neutralności klimatycznej, a w polityce zagranicznej chce na nowo układać relacje z Chinami i Europą. I otwarcie przyznaje, że planuje dokonać „zmiany paradygmatu” – głębokiej reformy zasad, na jakich opiera się amerykańska polityka wewnętrzna i zagraniczna. Czy mu się to uda, jeszcze nie wiemy. Wiemy jednak, że poważny zwrot dokonuje się także w Unii Europejskiej.

„Zmiana paradygmatu integracji polega na tym, że podstawową funkcją Unii przestaje być odpowiedź na wewnętrzne problemy Europy (zapewnienie pokoju, jednoczenie kontynentu, pojednanie), a staje się nią odpowiedź na wyzwania przychodzące z zewnątrz (zmiany klimatyczne, konfrontacja geopolityczna, pandemia, niekontrolowane migracje). W ten sposób Unia odpowiada także na oczekiwania obywateli zaniepokojonych konsekwencjami globalizacji”.

To fragment bardzo interesującego raportu przygotowanego przez Fundację Batorego, pt. „Nowy rozdział. Transformacja Unii Europejskiej a Polska”. Jego autorzy – Szymon Ananicz, Piotr Buras, Agnieszka Smoleńska – słusznie dostrzegają, że dotychczasowy model integracji europejskiej wyczerpuje się. Musimy pamiętać, że zalążki tego, co dziś jest Unią Europejską tworzono w zupełnie innych warunkach – zaledwie kilkanaście lat po II wojnie światowej, kiedy pamięć o niej była jeszcze żywa oraz w cieniu zimnej wojny i wyścigu zbrojeń pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Jednym z celów powołania nowej organizacji międzynarodowej było oddalenie groźby kolejnej wojny. Poszczególne kraje miały też swoje własne, rozmaite interesy. Niemcy zachodnie próbowały między innymi oddalić się od nazistowskiej przeszłości i wrócić do grona „normalnych” państw, Francja chciała podbudować malejące wpływy na arenie międzynarodowej, biedne Włochy liczyły na wzrost gospodarczy, a państwa Beneluksu na zabezpieczenie swojej suwerenności.

Przez całe dekady to właśnie pamięć wojny i jej skutków, a także rywalizacja kapitalistycznego zachodu z komunistycznym wschodem były silnikami napędzającymi integrację. Ale 75 lat po zakończeniu wojny i 30 lat po upadku komunizmu te przesłanki przestają działać. Doświadczenia, a co za tym idzie wrażliwość Europejczyków urodzonych w latach 80. i 90. są inne niż tych, którzy pamiętali wojnę, widzieli jej skutki lub przynajmniej znali ją z opowieści rodziców.

Od lat mówiono w Europie, że Unia potrzebuje w związku z tym nowego „paliwa”, nowych argumentów na rzecz integracji, które lepiej trafią do młodszych pokoleń. W Polsce z początku tego nie dostrzegaliśmy. Cieszyliśmy się ze wstąpienia do UE zaledwie 15 lat po upadku PRL i koncentrowaliśmy na rozwiązywaniu podstawowych problemów – wysokiego bezrobocia, braku kapitału inwestycyjnego, czy przestarzałej infrastruktury. Wciąż mamy w tych obszarach wiele do nadrobienia. Co prawda w latach 2008-2015, podczas rządów PO-PSL, wskaźnik PKB na głowę mieszkańca wzrósł w Polsce z 56 do 69 procent średniej unijnej, czyli o 13 punktów procentowych. Ale w czasie rządów PiS wzrost zwalnia – od 2016 do 2019 roku przyrósł z 69 procent do 73, tylko o 4 punkty procentowe.

Spowolnienie następuje z kilku powodów. Nieudolność Zjednoczonej Prawicy, niezdolność do szukania sojuszników w Europie i poświęcanie energii na kłótnie o praworządność zamiast budowania pozycji kraju odgrywają najważniejszą rolę. Ale zacietrzewione spojrzenie na Unię nie pozwala także dostrzec zmian, jakie w niej zachodzą, a o których piszą autorzy wspomnianego raportu.

Nowe wyzwania, nowe szanse

Ostatnie miesiące pokazały nam jak na dłoni, że znaleźliśmy się w nowej globalnej rzeczywistości. Czasy, w których Stany Zjednoczone były jedyną i dominującą potęgą na świecie, a Europa mogła się rozwijać korzystając z amerykańskiego „parasola ochronnego” odchodzą do lamusa. Amerykanie od dawna domagają się większego zaangażowania Europy w swoją obronność. I te oczekiwania będą rosły, zwłaszcza teraz, gdy Waszyngton musi ułożyć relacje z Pekinem. Globalne ambicje Chin rosną proporcjonalnie do wzrostu jej gospodarki. A amerykańscy sojusznicy w regionie – jak Japonia, Korea Południowa, Tajwan, czy Australia – są coraz bardziej zaniepokojeni i oczekują potwierdzenia amerykańskich gwarancji dla swojego bezpieczeństwa.

To przesunięcie zainteresowania Amerykanów zmusza Europejczyków do wzięcia większej odpowiedzialności za siebie. A to z kolei powinno skłaniać do bliższej współpracy w dziedzinie obronności. Możemy na tę zmianę spojrzeć jak na problem, a możemy jak na szansę. W swoim niedawnym wystąpieniu o priorytetach polskiej polityki zagranicznej mówiłem, że po odebraniu władzy PiS staniemy się „liderem projektu tworzenia europejskiej obronności”. Zaproponowałem, między innymi, utworzenie Legionu Europejskiego, czyli pierwszej złożonej z ochotników jednostki podległej instytucjom unijnym.

Równie ważny jest jednak udział Polski i polskiego przemysłu we wspólnych projektach realizowanych przez państwa unijne. Jak piszą autorzy raportu „po raz pierwszy w historii Unia współfinansuje programy na rzecz rozwoju zdolności obronnych, kładąc nacisk na programy badawczo-rozwojowe, co na dłuższą metę ma pogłębić integrację przemysłu obronnego w Europie i wzmocnić rynek zbrojeniowy, a także wyposażyć Wspólnotę w technologie nowej generacji”. Moim zdaniem środki przeznaczane na Europejski Fundusz Obrony są zdecydowanie zbyt skromne (8 miliardów euro na 7 lat), ale sam jego fakt ustanowienia to krok w dobrym kierunku, na którym Polska może zyskać.

Tymczasem, w odpowiedzi na wezwania do lepszej koordynacji działań państw UE w dziedzinie obronności, słyszymy ze strony rządu (i nie tylko), że w ten sposób możemy zaszkodzić naszym relacjom ze Stanami Zjednoczonymi. Moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie! Stany Zjednoczone chcą mieć w Unii solidnego partnera, który będzie w stanie zdjąć z Waszyngtonu część odpowiedzialności za utrzymanie bezpieczeństwa – przynajmniej w swoim najbliższym otoczeniu. Powołanie Legionu Europejskiego i lepsza współpraca Europejczyków w dziedzinie obronności to dla Amerykanów jednoznaczna korzyść, a nie powód do niepokoju.

Jednocześnie narasta po obu stronach Atlantyku przekonanie o konieczności dokonania prawdziwej rewolucji w polityce energetycznej. Co ważne, o planach takich jak neutralność klimatyczna mówi się już nie tylko w kategoriach ochrony środowiska czy powstrzymywania globalnego ocieplenia. Coraz częściej nacisk kładzie się na korzyści dla gospodarki – między innymi nowe technologie i nowe, dobre miejsca pracy. Europejski Zielony Ład, czyli całościowy program reformy sektora energetycznego, to nie tylko inwestycje w odnawialne źródła energii, ale też w przemysł oraz badania i rozwój. Autorzy raportu twierdzą – nieco na wyrost – że jest on „ najbardziej ambitnym i największym projektem integracji europejskiej w jej dziejach”, a „pod względem skali ambicji przyćmiewa nawet utworzenie jednolitego rynku czy wprowadzenie wspólnej waluty”.

Bez wątpienia, EZŁ to ambitne przedsięwzięcie. A Zjednoczona Prawica, zamiast wykorzystać pojawiającą się szansę, woli mamić ludzi obietnicami podtrzymywania przy życiu kopalni węgla przez kolejne dekady. Przemiana polityki energetycznej krajów UE i tak będzie się dokonywać. W ciągu najbliższych miesięcy Komisja Europejska przedstawi projekty rozwiązań, które zmierzają do redukcji emisji dwutlenku węgla do roku 2030 o 55 procent w porównaniu z rokiem 1990. Nowe przepisy będą miały wpływ na rozmaite sektory gospodarki (transport, przemysł, rolnictwo). Wszystko wskazuje na to, że koszty biernego oporu będą większe niż koszty reform. A Polska coraz bardziej wygląda jak kraj, który w epoce komputerów upiera się, że będzie liczyć na liczydłach.

Obok wspomnianych już trzech czynników wpływających na przemiany Unii – pandemia, Europejski Zielony Ład i zmieniający się układ sił na scenie globalnej – autorzy raportu wymieniają jeszcze jeden: Brexit. Faktycznie, wyjście Wielkiej Brytanii miało wiele ważnych konsekwencji. W tym kontekście warto wspomnieć o dwóch. Po pierwsze, podniosło znaczenie krajów strefy euro – w 2019 roku 19 krajów strefy euro odpowiadało za 85,5 procenta PKB całej Unii. Po drugie, Wielka Brytania od dawna była krajem przeciwnym pogłębianiu integracji i lansującym raczej jej poszerzanie.

Czego nam brakuje?

Wszystkie powyższe wyzwania łączą się z kolejną zmianą, która powinna dokonać się w Unii, jeśli ma znaleźć dla siebie miejsce w zmieniającym się porządku globalnym. To wspólna polityka zagraniczna. Państwa członkowskie powinny rozstrzygać  różnice na forum unijnym, ale wobec podmiotów zewnętrznych występować wspólnym frontem. To w tym celu stworzono stanowisko Wysokiego Przedstawiciela ds. Zagranicznych i Polityki Bezpieczeństwa, który jest jednocześnie wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej. Wkrótce powstała Europejska Służba Działań Zewnętrznych czyli europejskie MSZ.

W Traktacie o Unii Europejskiej – wynegocjowanym przez rząd PiS i ratyfikowanym przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego – zapisano między innymi, że „Państwa Członkowskie popierają, aktywnie i bez zastrzeżeń, politykę zewnętrzną i bezpieczeństwa Unii w duchu lojalności i wzajemnej solidarności”. A ponadto „powstrzymują się od wszelkich działań, które byłyby sprzeczne z interesami Unii lub mogłyby zaszkodzić jej skuteczności jako spójnej sile w stosunkach międzynarodowych”. Daleko nam do realizacji tego ideału.

Zgadzam się z główną tezą raportu, że zmienia się model integracji i cele, jakie stawia sobie Unia Europejska. Ale trzeba podkreślić – nawet wyraźniej niż robią to autorzy – że nie jest to proces skazany na sukces. Nowe priorytety mogą wywoływać opór części obywateli, jeśli będą niezrozumiałe. Polskie władze, jak na razie, nie tylko nie biorą udziału w transformacji Unii. One zdają się jej w ogóle nie dostrzegać. Dlatego to na opozycji spoczywa obowiązek przypominania, że członkostwo w UE – także tej zreformowanej – jest najlepszym narzędziem obrony polskich interesów. I że zamiast się z Unią kłócić, lepiej ją współtworzyć.

 

Autor zdjęcia: Christian Lue

 

Pisowski anty-PiS – czyli dlaczego opozycja robi to źle :)

Koalicja opozycji skupiona wokół Platformy Obywatelskiej wyłącznie pod hasłami konieczności odsunięcia PiS-u od władzy i licytowania się z tymże PiS-em na populistyczny socjalizm to gwarancja… że PiS u władzy pozostanie. O wiele większe szanse na pokonanie PiS-u będą mieć wiarygodne stronnictwa oparte na wolnościowym, liberalnym systemie wartości.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Brak rachunku sumienia

Platforma Obywatelska od wielu lat prowadzi politykę marketingową, którą można streścić hasłem „Głosujcie na nas, bo inaczej wygra PiS”. Rządy PO–PSL były początkowo miałkie, bezideowe i dalekie od chęci dokonania potrzebnych reform. W pierwszej kadencji miał je uniemożliwiać prezydent Lech Kaczyński. Podczas drugiej kadencji ta wymówka się jednak zdezaktualizowała – prezydentura Bronisława Komorowskiego dała koalicji pełnię władzy. Tyle że rządy te były już nie tylko nijakie – były zwyczajnie złe, okraszone licznymi aferami. Nacjonalizacja 153 mld zł oszczędności Polaków z Otwartych Funduszy Emerytalnych była punktem zwrotnym, po którym wiarygodność PO spadła do poziomu zera absolutnego, a iluzja traktowania jej jako konieczne mniejsze zło przy decyzjach wyborczych prysła.

PO powstawała jako partia liberalna – dając nadzieję na wolnościowe zmiany. Jej pierwszym hasłem było „Uwolnić energię Polaków”, a jej credo opierało się na likwidacji biurokracji i obniżeniu podatków. Gdy jednak doszła do władzy, niemal żadnych liberalnych reform nie przeprowadziła (trzy godne uznania wyjątki: podwyższenie wieku emerytalnego, reforma emerytur pomostowych i zawieszenie wojskowego niewolnictwa zwanego „poborem” to zdecydowanie za mało na osiem lat rządów), od idei odeszła (dziś w programie czytamy o czerpaniu z tradycji nie tylko liberalnych, ale też chadeckich i… socjaldemokratycznych), a podatki zamiast obniżyć podwyższyła. Polityka „ciepłej wody w kranie” była zaprzeczeniem liberalnej ideowości, stanowiła natomiast trwanie jako bezideowa partia władzy.

Władzę jednak PO straciła, a rachunku sumienia zabrakło. Do dziś politycy tej partii nie przeprosili za sprawę OFE – przeciwnie, promują fałszywą narrację o „przeksięgowaniu” środków rzekomo bez straty dla przyszłych emerytów. Zamiast wrócić do liberalnych idei, licytują się z PiS-em na socjalistyczne obietnice rozdawania nieswoich pieniędzy. W ten sposób, nie oferując idei alternatywnych wobec PiS-owskiego socjalizmu, z PiS-em się nie wygra.

Zwalczanie konkurencji

Uprawniony jest pogląd, wedle którego PO wcale nie jest zainteresowana pokonaniem PiS-u. Obie partie żyją ze sobą w symbiozie, umacniając polaryzację sceny politycznej prowadzącą do duopolu dwóch partii. Jak PiS uzyskał hegemonię wśród wyborców konserwatywnych, katolickich, narodowych i tzw. „wykluczonych społecznie” (do tej ostatniej grupy zaliczam m.in. dawny elektorat Samoobrony – osób, które nie umieją i nie chcą dostosować się do życia w gospodarce wolnorynkowej), tak Platforma Obywatelska chce absolutnej dominacji nad środowiskiem szerokiego centrum: umiarkowanych konserwatystów, socjaldemokratów, euroentuzjastów, socjalliberałów i wyborców o poglądach niesprecyzowanych, ale anty-PiS-owskich. O ile dla niektórych taka natura PO może być atrakcyjna, nie jest absolutnie do zaakceptowania dla bardziej świadomych wyborców liberalnych: zarówno tych w znaczeniu światopoglądowym, jak i gospodarczym. Stąd więc główna energia politycznej walki PO wymierzona jest przeciw wszelkim alternatywom dla elektoratu liberalnego. Niestety, dwie takie próby unicestwienia konkurencji się PO udały. Pierwszym zagrożeniem był liberalny głównie światopoglądowo Ruch Palikota. Partia ta wydawała się najbardziej naturalnym kandydatem do koalicji rządowej (ta formowała się pod koniec 2011 roku, a więc jeszcze przed zamachem na OFE), zamiast tego PO zdecydowała się na kontynuację koalicji z PSL-em. Wokół Ruchu Palikota PO wspólnie z PiS-em i PSL-em tworzyły swoisty „kordon” braku jakiejkolwiek współpracy i odrzucania wszelkich, choćby najbardziej racjonalnych projektów tej partii. Większe szanse przełamania duopolu miała wolnorynkowa Nowoczesna. Jej rozbicie lub wchłonięcie od początku było strategicznym celem PO, co zresztą politycy tej ostatniej często przyznawali. Strategia werbowania posłów i podsycania konfliktów wewnętrznych oczywiście partię osłabiły, ale o wchłonięciu Nowoczesnej przez PO zadecydowała w dużej mierze naiwność liderów tej pierwszej.

Brak liberalnej oferty

Hegemonia PO w obozie „anty-PiS-u” jest ślepą uliczką. PO nie ma czego zaoferować liberałom, bo polityka, jaką prowadziła, była ze wszech miar antyliberalna. PO ma interes, by głosy liberałów przyciągać (właśnie argumentem „bo inaczej PiS”), ale sytuacja, w której liberałowie głosowaliby na nieliberalną partię, raczej blokuje powstanie liberalnej alternatywy. Kierowanie się więc argumentem „bo inaczej PiS” przez wyborców liberalnych i traktowanie PO jako „mniejszego zła” jest zupełnie nieracjonalne.

Gdyby jakimś cudem Platformie Obywatelskiej udało się (w ramach „zjednoczonej opozycji”) odzyskać władzę, to co by z tego wyniknęło? Postulat odsunięcia PiS-u od władzy – choć słuszny – nie zawiera w sobie żadnego programu pozytywnego. Tymczasem Platforma Obywatelska z „przystawkami” – poza wzniosłymi, ale oklepanymi hasłami o demokracji i konstytucji – nie oferuje praktycznie żadnej alternatywy. Jeśli w ramach takiej koalicji znajdzie się większość osób zainteresowanych wyłącznie synekurami i trwaniem, na żadne reformy liczyć nie będzie można. Będziemy więc mieli powrót do polityki „ciepłej wody w kranie” – dokładnie tej samej, która doprowadziła do utraty władzy przez PO w roku 2015.

Opozycja wobec działań PiS-u

Reakcje ze strony dzisiejszej opozycji na działania PiS-u są zresztą często zupełnie irracjonalne. Z jednej strony krytykowano kilka całkiem trafnych ustaw PiS-u (np. prawo do wycinki własnego drzewa z własnego ogródka – z którego niestety pod wpływem takiego irracjonalnego ataku PO i wtedy jeszcze niezależnej Nowoczesnej PiS się potem wycofał). Z drugiej strony PO przyjęła wręcz samobójczą taktykę pogodzenia się z najbardziej szkodliwymi działaniami PiS-u. Program Rodzina 500 plus – chyba najbardziej destrukcyjny dla budżetu, tworzący gigantyczne obciążenia dla polskich podatników program socjalistycznego rozdawnictwa, na którym finansowo traci zdecydowana większość polskiego społeczeństwa – powinien być przecież głównym przedmiotem krytyki ze strony racjonalnej, liberalnej opozycji. Każdego dnia opozycja powinna przypominać o 25 mld zł rocznie marnotrawionych na ten cel i o tym, że likwidacja tego programu pozwoliłaby obniżyć np. podatek PIT o niemal połowę – dla wszystkich, a nie dla uprzywilejowanej grupy beneficjentów. Codziennie powinno się też przypominać o dezaktywizacji zawodowej kobiet i o demoralizującym działaniu otrzymywania pieniędzy za nic. Tymczasem PO, kierując się wątpliwej jakości wskazówkami „specjalistów” od PR, przyjęła samobójczą strategię chwalenia programu Rodzina 500 plus i obietnic jego rozszerzenia. Jak więc na tę partię ma głosować ciężko pracujący wyborca liberalny, który chce niższych podatków i rozumie, że by to osiągnąć, trzeba zacząć od obniżki wydatków publicznych, a nie od rozdawania pieniędzy?

Jak pokonać PiS?

„Zjednoczona opozycja” pod skrzydłami PO ma jednak bardzo znikome szanse pokonać Prawo i Sprawiedliwość. PiS reprezentuje idee skrajne, niebezpieczne, archaiczne i patrząc z liberalnej perspektywy, po prostu złe. Jednakże na rzecz promowania swojej wizji państwa poświęcili wiele lat pracy. Wyborczy sukces PiS-u nie wziął się znikąd. Sposobem na pokonanie tej partii nie jest zatem bezideowość i powrót „ciepłej wody w kranie” bez żadnego określonego kierunku. Nie jest też nim zlepek kompletnie różnych opcji opozycyjnych.

Cień szansy dla lewicy

Szansy dla siebie w rozbiciu duopolu PO–PiS szuka oczywiście lewica – od tej umiarkowanej (reprezentowanej przez Roberta Biedronia), po skrajną (partia Razem). O ile ta ostatnia zapewne pozostanie na marginesie sceny politycznej, Biedroń i podobne środowiska socjalliberalne mogą zdobyć pewne przyczółki i poparcie na poziomie kilku czy kilkunastu procent, jeśli przedstawią rozsądną ofertę – zwłaszcza w zakresie wolności osobistych i światopoglądowych oraz zachowają dystans zarówno wobec PO, jak i PiS-u. Nawet jednak w wypadku Biedronia potencjał jest ograniczony, jeśli jego „lewicowość” będzie się objawiać w postulatach gospodarczych. W socjalnych postulatach trudno byłoby się odróżnić od PiS-u i PO.

Największa nadzieja – nowa siła liberalna

O wiele lepszą alternatywą byłaby długo oczekiwana siła integralnie liberalna. Być może to moment, w którym warto wyjść poza schemat „mainstreamu” w opozycji do „antysystemowości” i nie zważając na ten podział, zdefiniować całościowy program nowej siły wolnościowej czerpiącej z tego, co liberalne, zarówno w głównym nurcie polityki (jak choćby przywrócenie praworządności) u tych, którzy ten główny nurt kontestują.

Takiej integralnie wolnościowej opcji, opowiadającej się za państwem realizującym swoje zadania, ale ograniczonym do nich, nieingerującym w prywatne sfery życia jednostki najbardziej brakuje na scenie politycznej. Nie da się jej stworzyć wokół etatystycznej Platformy Obywatelskiej, a los Nowoczesnej pokazuje, że trudno ją też stworzyć bez całkowitego odcięcia się od PO. Z drugiej strony sama „antysystemowość” też nie wystarczy. O ile ruch Kukiz’15 może być dla wielu obecnie „najmniejszym złem” (żaden inny klub nie porusza tak często tematu zbyt wysokich podatków), to brakuje w nim spójnej wizji i programu, obciąża go współpraca z PiS-em przy wyborze sędziów do KRS-u, a skład tej organizacji jest w dużej mierze przypadkowy. Jest jeszcze partia Wolność, której deklarowany „liberalizm” – przede wszystkim z powodu samego lidera – przybiera formę karykaturalną. O ile wiele postulatów gospodarczych dotyka istotnych problemów (nadmierny fiskalizm i regulacje), to prowokacyjne wypowiedzi obraźliwe dla wielu grup społecznych i nierozważne poglądy na politykę zagraniczną wyłączają ją z poważnej polityki.

Tymczasem zapotrzebowanie na siłę liberalną jest duże, a jej brak oznacza pozostawienie ogromnej części elektoratu zupełnie niezagospodarowanej. Wolnościowi wyborcy, zwłaszcza po wasalizacji Nowoczesnej przez PO, nie mają na kogo głosować. Ta część elektoratu nie zagłosuje na Platformę Obywatelską ani żadną tworzoną przez nią koalicję. Ta przecież w ogóle nie troszczy się o polskiego podatnika, o wszystkich tych, którzy nie chcą rozdawania im cudzych pieniędzy – chcą jedynie, by państwo im tych pieniędzy nie zabierało. Nie troszczy się o tych, którzy nie chcą przywilejów, żądają zaś pozostawienia ich samym sobie. Nie troszczy się też o tych, którzy nie chcą ochrony przed wyimaginowanymi zagrożeniami, ale jedynie tego, by mogli żyć wedle własnych upodobań bez państwowego paternalizmu. W tych kategoriach nie jest żadną przesadą powiedzieć, że PO, PiS i lewica są do siebie podobne.
Jeśli liberalna część elektoratu – wszyscy ceniący własną wolność – nie będzie miała możliwości zagłosowania na siłę wolnościową, to nie weźmie udziału w wyborach.

Odwrócenie patologii PiS… i PO

Każda nowa opcja liberalna oczywiście musi mieć pewien plan minimum polegający na odwróceniu głównych patologii rządów PiS-u. Zniesienie zakazu handlu i pracy w niedziele, prywatyzacja znacjonalizowanych sektorów (np. ratownictwo medyczne), liberalizacja rynku aptecznego, przywrócenie prawa handlu ziemią, urealnienie wieku emerytalnego to sprawy oczywiste. Równie oczywiste – i tu trzeba naruszyć tabu zarówno PiS-u, jak i PO – to likwidacja programu Rodzina 500 plus z jednoczesnym obniżeniem podatków.

Ale samo odwracanie patologii PiS-u to też za mało. Przywrócenie praworządności i niezależnego sądownictwa będzie niewątpliwie najważniejszym zadaniem nowych władz, ale nie wystarczy tu przecież status quo ante. Politycy opozycji, słusznie broniąc sądów przed przejęciem ich przez PiS, zdają się jednak zapominać, że sądownictwo naprawdę wymaga reformy. Wiele wyroków – co istotne, wydanych w legalnych składach – czy to Trybunału Konstytucyjnego (legalizacja wywłaszczenia środków z OFE), czy Sądu Najwyższego (uniewinnienie sędziego, który ukradł 50 zł i uznanie za winnego drukarza podważające swobodę zawierania umów) budziło oburzenie niemal każdego liberała.

Odwrócenie patologii rządów musi zresztą dotyczyć rządu nie tylko obecnego, lecz także poprzedniego. Środki przejęte z OFE muszą przecież być – stopniowo – zwracane oszczędzającym. Nie da się tego zrobić z dnia na dzień, bo dawno je już wydano, toteż potrzeba do tego redukcji wydatków państwa, tak aby dług publiczny przy ponownej emisji obligacji dla oszczędzających pozostawał w konstytucyjnych granicach. Należy także odwrócić – wprowadzoną przecież przez PO, ponoć tymczasowo – podwyżkę VAT-u – a to znów wymaga zmniejszenia wydatków publicznych.

Zarys programu wolnościowego państwa

Odwrócenie bieżących patologii to jednak nadal tylko pierwszy krok. Tymczasem potrzebna jest całościowa wizja strategiczna, obejmująca to, jak powinny wyglądać relacje jednostki wobec państwa. Rola państwa musi być zdefiniowana, ograniczona do tego, co wspólne, a wszystko to, co wykracza poza zakres spraw wspólnych, winno pozostawać wyłączną prerogatywą jednostek. Powinnością liberalnej siły politycznej jest zaproponowanie państwa minimalnego w tym sensie, że zapewni ono bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, ramy prawne i instytucjonalne, pewien podstawowy zakres usług publicznych, ale przede wszystkim ochronę nienaruszalności własności prywatnej.

Państwo ograniczone byłoby państwem tańszym, które nie zabiera podatnikom więcej niż musi. Dlatego tak kluczowa jest reforma wydatków publicznych i ich drastyczne ograniczenie. Obecnie państwo konsumuje grubo ponad 40 proc. PKB – celem strategicznym powinno być obniżenie tego poziomu zdecydowanie poniżej 30 proc. Pozwoli to równie radykalnie obniżyć podatki i znacząco je uprościć. Obecnie mamy ponad sto różnych podatków, tymczasem wystarczyłoby kilka podstawowych. Reforma wydatków publicznych nie obejdzie się też bez reformy emerytalnej, która musi mieć charakter kapitałowy i w dużej mierze dobrowolny. Filar społeczny, solidarnościowy winien być stopniowo zmniejszany, a wiek emerytalny uprawniający do korzystania z niego – podnoszony. Ograniczone państwo pozwoli znacząco zmniejszyć administrację i związane z nią wydatki. Wreszcie wszelkiego rodzaju pomoc społeczna musi być ograniczona do wąskiej grupy najbardziej potrzebujących, nie może mieć charakteru powszechnego. Pozwoli to zresztą nie tylko obniżyć podatki, lecz także przywrócić instytucję filantropii czy dobroczynności.

Społeczeństwo zmaga się z nadmiernymi regulacjami i represjami wobec przedsiębiorców, od nękania drobnych handlarzy, przez nadgorliwą działalność straży miejskiej, po biurokratyczne obowiązki obciążające korporacje. Deregulacja gospodarki, liberalizacja wielu gałęzi prawa (np. prawa pracy), likwidacja przywilejów grup nacisku (np. związków zawodowych) czy przeprowadzenie reprywatyzacji przy jednoczesnej eliminacji nadużyć, to także strategiczne cele dla liberałów, a żadna z obecnie istniejących sił politycznych się o to nie upomina.
Wizja państwa liberalnego to także zwiększenie wolności osobistych, konieczne jest więc odchodzenie od paternalizmu. Nie ma żadnego uzasadnienia dla instytucji nanny state opartej na nadmiernej regulacji konsumpcji używek (alkohol, hazard, marihuana, tytoń, a nawet e-papierosy), chyba że w zakresie koniecznym do ochrony przed naruszaniem praw osób trzecich lub ochrony nieletnich. Wolności światopoglądowe to także wzmocnienie wolności słowa i eliminacja przepisów chroniących symbole, majestat urzędów, „uczucia religijne” i inne byty abstrakcyjne. Legalizacja związków partnerskich jest postulatem dla liberałów oczywistym, ale i to jest ledwie przykładem konieczności wycofania się z ingerowania w prywatną sferę życia jednostek. Państwo ograniczone musi zapewniać pełną swobodę religijną, ale przede wszystkim równość wyznań i bezwyznaniowości wobec prawa i świecki charakter samego państwa. Rozdział państwa od Kościoła zapewne wymaga wypowiedzenia konkordatu.

Tak fundamentalne zmiany i wzmocnienie autonomii jednostki nie obejdą się bez reform ustrojowych. Choć dziś koncentrujemy się nad ochroną konstytucji brutalnie łamanej przez obecne władze, nie ma powodu uznawać obowiązującej konstytucji za byt docelowy i niezmienny. Misją liberałów winno więc być też rozpoczęcie debaty o zmianach konstytucji w taki sposób, by ochrona wolności jednostki i własności prywatnej była fundamentem ustroju państwa, nie zaś tylko niewiele znaczącym i nagminnie łamanym przepisem.

Koalicja? Tak, po wyborach

Bezideowa koalicja pod hegemonią PO w istocie zawęża wybór polityczny, wykluczając z niego szerokie grono potencjalnych wyborców. PO, „koalicja obywatelska” czy „zjednoczona opozycja” mogą być skuteczne w utrzymywaniu duopolu tego tworu i PiS-u. W tej sytuacji PiS zawsze będzie jednak stroną silniejszą. Koalicja bez pozytywnej alternatywy nie przyciągnie wszystkich przeciwników PiS-u, lecz jedynie tych, dla których walka z PiS-em jest jedynym powodem zaangażowania politycznego. PO w wielu aspektach do PiS-u się upodobniła (mam na myśli np. obietnice socjalne), ale dla socjalnych wyborców taki PiS bis będzie mniej wiarygodny niż PiS oryginalny. Platforma Obywatelska jest nadto obciążona ośmioma latami rządów, które trudno usprawiedliwić.

W polityce chodzi o coś więcej niż bycie przeciw komuś. Z punktu widzenia PO lepiej nie mieć konkurencji poza PiS-em i korzystać z niektórych rozwiązań proponowanych przez partię Jarosława Kaczyńskiego. To korzystne dla PO, jeśli jej celem jest przewodzenie opozycji, ale nie dla opozycji w starciu z PiS-em.

Czas na koalicje, owszem, będzie, w przyszłości, po wyborach parlamentarnych. Dzisiejsza opozycja może rządzić w tej czy innej konfiguracji, jeśli poszczególne listy kandydatów zdobędą większość parlamentarną. By tak się stało, muszą mieć ofertę programową i nawet nie tyle biernie odpowiadać na wyniki badań PR, co proponować wizję i promować idee. Bardzo wstępnego zarysu takiej wizji dla wyborców liberalnych dokonałem powyżej, ale zasada tyczy się także ugrupowań opozycyjnych reprezentujących inne idee. Partia liberalna, która sama nie uzyska większości, może zawierać koalicję rządową np. z umiarkowaną lewicą i z nią rozszerzać przede wszystkim wolności światopoglądowe, albo z konserwatywnymi liberałami i wówczas poszerzać wolność gospodarczą – w obu wypadkach będzie mogła zrealizować znaczną część programu i będzie wiadomo, po co dochodzi do władzy. Nawet ze wspomnianą Platformą Obywatelską teoretycznie mogłaby tworzyć rząd, jeśliby uzgodniła z nią akceptowalny plan działań. Jeśli jednak taka liberalna partia nie wystartuje, a do wyborów przeciw PiS-owi stanie bezideowa „koalicja obywatelska”, to władzy PiS-owi koalicja ta nie odbierze – i nawet nie wiadomo, po co właściwie miałaby to robić.

Back to PRL – nacjonalizacja według PiS :)

Niedawno przeczytałem ciekawą książkę wydaną w 2013 roku „Jak powstawały i jak upadały zakłady przemysłowe w Polsce” Andrzeja Karpińskiego, Stanisława Paradysza, Pawła Soroki, Wiesława Żółtkowskiego. To pierwsza w miarę kompleksowa pozycja, gdzie wzięto pod lupę losy około 1600 państwowych zakładów, które przeszły proces transformacji. Lekturę tej książki polecałbym szczególnie następcy Krzysztofa Jurgiela – Janowi Ardanowskiemu, który niedawno powiedział publicznie: – Chcemy z „resztek”, które zostały z majątku Skarbu Państwa po złodziejskiej prywatyzacji na początku okresu transformacji utworzyć jeden organizm Narodowy Holding Spożywczy.

Gdyby pan minister przeczytał uważnie tę książkę, to dowiedziałby się, że te „resztki”, które zostały po prywatyzacji, to około 1 tysiąc firm w Polsce mniejszych i większych , które ma w 2018 roku państwo dalej za istotnego akcjonariusza i które odpowiadają dalej za około 25% wytworzonego corocznie PKB w naszej gospodarce.

Jest to ewenement na skalę światową w rozwiniętych gospodarkach do których się jeszcze zaliczamy.

Minister dowiedziałby się, że Niemiec tych zakładów nie wykupił, polityk nie ukradł, a wolny rynek w ostatecznym rachunku im pomógł. Dowiedziałby się, że historie o rozkradaniu majątku i upadłościach na ogromną skalę w pierwszych latach transformacji są mniejszością. Są po prostu niezgodne z danymi statystycznymi. Dowiedziałby się, że wśród zakładów opisanych w książce prawie 70% zostało sprywatyzowanych i funkcjonuje do dziś, choć czasami pod inną nazwą. Tylko 30% upadło.

Innych danych statystycznych na dzień dzisiejszy po prostu nie ma. Sam zresztą przepracowałem ponad 10 lat w jednej z takich firm, która ten proces przeszła. Zapewniam więc, że lody Calypso dalej mają się dobrze i prywatne smakują tak samo jak państwowe.

Co ciekawe niedawno dziennikarz Polsat News Piotr Witwicki opublikował fragment archiwalnego wydania „Gazety Pomorskiej” z października 1990 roku. To relacja ze spotkania wówczas senatora Kaczyńskiego w Toruniu. Pan senator opowiadał, że w polskiej gospodarce przede wszystkim trzeba definitywnie zniszczyć układ nomenklaturowy przez szybką i szokową prywatyzację. Co zostało mu z tych poglądów dziś? Nic. Jak śpiewa Lady Pank – mniej niż zero, bo nie dość, że prywatyzacja to dziś w IV Rzeczpospolitej słowo zakazane jak konstytucja, za którego wypowiedzenie policja, CBA zaczynają się tobą bacznie interesować – to na naszych oczach zaczyna się dziać coś dużo gorszego – nacjonalizacja. Tym razem PIS w odróżnieniu od lat 2005-2007 pole walki ideologicznej poszerzył też o strefę gospodarki.

Lejdis end dżentelmen. Teatrzyk imienia Lecha Kaczyńskiego przedstawia dramat w trzech aktach w reżyserii Mateusza Morawieckiego – Back to PRL.

AKT 1: Dobre z Lasu.

Dobre z Lasu – tak nazywały się pierwsze delikatesy, które Lasy Państwowe otworzyły w połowie grudnia 2017 roku w Warszawie na prestiżowej Grójeckiej. Na otwarcie placówki zwiezieni zostali leśnicy z całej Polski. Konrad Tomaszewski wtedy dyrektor Lasów Państwowych, chciał otworzyć kolejne sklepy w 2017 roku w Katowicach, Radomiu i Olsztynie. W 2018 następnych kilkanaście. W mediach opowiadał o ekspansji Dobre z Lasu w supermarketach i galeriach handlowych. Słuchaliśmy opowieści z mchu i paproci leśników twierdzących, że to wszystko dla zwykłych ludzi, że w ten sposób leśnicy wyeliminują pośredników i cena dziczyzny spadnie i każdy będzie mógł sobie na nią pozwolić. Słuchaliśmy teorii spiskowych o tym, że polska dziczyzna wywożona jest do zakładów w Europie Zachodniej, a potem wraca o wiele droższa w czym przodował ówczesny rzecznik prasowy Lasów Państwowych -pan Trębski.

Jednak z mocarstwowych planów pozostały plany. Okazało się, że od pomysłu do wykonania prowadzi długa, wyboista i kręta droga. Dziś dopytana przez money.pl nowa rzeczniczka Lasów Państwowych Anna Malinowska przyznała, że spółka nie miała wówczas nawet biznesplanu. Opóźnienia kilku, kilkunastomiesięczne w otwarciach spowodowały, że wszystko poszło nie tak. Aktualnie Lasy Państwowe przyznały się do porażki i modyfikują projekt. Rzecznik LP poinformował, że sklepów nie będzie, ale została powołana w ramach projektu specjalna grupa restrukturyzacyjna, która intensywnie pracuje nad zastąpieniem wirtualnych sklepów wirtualną sprzedażą internetową.

AKT 2: Narodowy Holding Spożywczy.

Związek Sadowników RP w lipcu wystosował apel do premiera Mateusza Morawieckiego „o natychmiastową reakcję i bardzo pilne spotkanie” w związku „z dramatyczną sytuacją sadowników spowodowaną katastrofalnie niskimi cenami owoców”. W odpowiedzi nasz premier spotkał się z sadownikami i powiedział – Chcemy odbudować państwową interwencję w rolnictwie, która jest niezbędna dla stabilizacji cenowej. Jednym z najważniejszych elementów ma być utworzenie Narodowego Holdingu Spożywczego. NHS ma być alternatywą dla firm przejętych w ramach prywatyzacji na początku okresu transformacji. Holding ma powstać na bazie Krajowej Spółki Cukrowej, do której dołączą giełdy rolno-towarowe, zakłady zbożowe, spółki nasienne, hodowlane (w sumie około 70 państwowych spółek).

Jednak to nie koniec. Właśnie się dowiedzieliśmy, że Lubelski Rynek Hurtowy ,,Elizówka” rozpoczął skup owoców w dwóch chłodniach. – Obiecuję, że cena skupu będzie WYŻSZA od obowiązującej na rynku prywatnym – mówi na łamach „Kuriera Lubelskiego”, prezes państwowej spółki. Skup jest możliwy dzięki temu, że LRH przejął od syndyka masy upadłościowej dwie chłodnie w Poniatowej i Motyczu. Przy okazji minister i politycy PIS zrobili objazd po zaprzyjaźnionych studiach telewizyjnych tłumacząc, że kłopoty sadowników są związane z tym, w Polsce nie na państwowych skupów, przetwórni i chłodni i że te dwie zarządzane przez LRH to dopiero początek. Oczywiście kłopoty sadowników nie mają nic wspólnego z tym, że Ci nie potrafią się zorganizować np. w grupy sprzedażowe, które mogłyby zrównoważyć lepiej zorganizowane u nas grupy zakupowe, tak jak bywa to w cywilizowanym świecie np. Danii.

Ja mam taką sugestię, by pójść na całość. Po co się ograniczać tylko do ministerstwa rolnictwa? Inne ministerstwa powinny brać przykład z ministra Ardanowskiego i też być bardziej aktywne gospodarczo. Nie stać nas na marnowanie potencjału jaki w nas drzemie. Policja mogłaby wejść w branżę ochroniarską, strażacy w remizach mogliby utworzyć szkoły tańca na rurze, a służba celna mogłaby stworzyć 1000 Celnitronek i porywalizować z zagranicznymi dyskontami zarekwirowanym towarem. Wtedy w końcu dogonimy, a nawet przegonimy tych cholernych zachodnich kapitalistów.

AKT 3 PEWIK GDYNIA

Niedawno Radni Gdyni dali zielone światło do poszukiwania kupca chętnego na przejęcie 49 proc. akcji PEWiK-u. Gdyński PEWiK to komunalna spółka odpowiadająca za wodociągi i kanalizację. Konstrukcja finansowa proponowanej umowy zakłada, że sprzedaż ma być pożyczką, która zasili budżet miasta, ale która nie będzie wliczana do deficytu budżetowego. Dzięki tej transakcji na konto miasta trafi około 120 mln zł. Kupcem okazało się, że będzie Fundusz Rozwoju Morawieckiego.

To jest iście szatański pomysł. Kochani samorządowcy będziecie siedzieć cicho i nas popierać to nasz rządowy fundusz kupi od Was 49% akcji w Waszych spółkach komunalnych, a dzięki temu wydacie te pieniądze na wyborczą kiełbasę i zostaniecie ponownie wybrani. Kochajcie nas, to mieszkańcy też Was pokochają. Np. Nowy Sącz przeznaczył pieniądze z podobnej transakcji na prace przy stadionie piłkarskim Sandecji. Może kibice się potem odwdzięczą przy urnie wyborczej? W Gdyni może powstać za to np. lodowisko. Może łyżwiarze się odwdzięczą przy urnie wyborczej?

Jednak jak to ma się do misji Polskiego Funduszu Rozwoju? Czy naprawdę po to istnieje Fundusz, by zamieniać udziały w spółkach z miejskich na państwowe? By zawracać wodę kijem i przelewać z pustego w próżne? My to już Panie Reżyserze przerabialiśmy w latach 1946-1989. Widać, że nic z tej lekcji się nie nauczyliśmy. Historia znowu zatacza koło.

Zdjęcie tytułowe: Bundesarchiv, Bild 183-B0115-0010-058 / Heilig, Walter / CC-BY-SA 3.0

Jak groźna jest władza PiS :)

Donald Tusk właśnie po raz drugi został wezwany przez prokuraturę na kolejne przesłuchanie. Już wiadomo, że 5 lipca były Premier się nie stawi. I gdybym mógł cokolwiek doradzać Przewodniczącemu Rady Europejskiej, to doradzałbym mu, żeby nie stawiał się na kolejne przesłuchania w ogóle, przy równoczesnym wysłaniu jasnego sygnału, że jest owszem do pełnej dyspozycji, ale na miejscu, w Brukseli. Są bowiem chwile w życiu każdego człowieka, kiedy trzeba twardo powiedzieć „dość!”. I w nosie miałbym szczekania prawicowej gawiedzi o tym, jak to Donald Tusk boi się prawdy i unika karzącej ręki sprawiedliwości. Każdy normalny człowiek wie przecież, że pisowskie prawo i sprawiedliwość ma tyle z prawem i sprawiedliwością wspólnego, co plamy na słońcu z wybuchem supernowej w Galaktyce z8_GND_5296 (każdy, kto choć trochę interesuje się astronomią, wie, że to najdalsza od Ziemi odkryta przez człowieka galaktyka, oddalona od nas jakieś 30 mld lat świetlnych). Nie jest problemem dla ministra Ziobro wysłać prokuratora do Egiptu, aby wziął udział w sekcji zwłok Polki, która zmarła w niewyjaśnionych nadal okolicznościach, ale już wielkim problemem jest wysłać prokuratora do Brukseli, albo po prostu zlecić w ramach pomocy prawnej przesłuchanie Szefa Rady Europejskiej przez prokuratora belgijskiego. Dlaczego minister Ziobro nic nie robi w sprawie Wacława Berczyńskiego, to już tylko pytanie retoryczne, wobec planu żałosnego kąsania  byłego Premiera. I nie budzi to u rządzących żadnego zażenowania. Oczywiście, że nie, bo małość rządzących jest tak duża, że aż kłuje po prostu w oczy. Chodzi przecież o nic innego jak o upokarzanie Donalda Tuska w imię jakiś doznanych przez niego krzywd, których nie da się rzecz jasna w żaden sensowny sposób udowodnić. A przecież odpowiedzialność polityka za jego przewiny w czasach kiedy pełnił on funkcje państwowe, wykazać można jedynie przed Trybunałem Stanu, który jest jedynym konstytucyjnym organem do tych celów. Rządzący wiedzą jednak, że uzyskanie wymaganych 276 głosów potrzebnych do postawienia przed nim Donalda Tuska nie jest możliwe w obecnym Sejmie, nawet w obliczu zawłaszczonego przez PiS Trybunału Stanu (co ma obecnie miejsce). Dlatego właśnie wymyślono targanie Tuska po prokuraturach. I gdzieś mają rządzący to, że ośmieszają nie tylko siebie (gdybyż to tylko o to szło, to pal licho), ale oni ośmieszają nas wszystkich i Polskę całą przy okazji, spychając ją jednocześnie na całkowity margines państw Unii. Tak właśnie Polska wstaje z kolan od ponad 1,5 roku. Brednie, nic więcej.

Na czym więc polega szarlataneria rządów PiS? To proste, niczym dwa dodać dwa. Rozdać ludziom pieniądze i przywileje (500+ i obniżenie wieku emerytalnego), nie patrząc na efekty tych działań za kilka, kilkanaście lat, po to tylko, aby móc realizować chorą i w gruncie rzeczy utopijną wizję państwa etatystycznego z silnym akcentem nacjonalistycznym i jednym centralnym ośrodkiem władzy, znajdującym się na Nowogrodzkiej 84/86, 02-018 w Warszawie. A głównym celem utrzymania tej władzy jest stworzenie państwa całkowicie odpornego na jakąkolwiek kontrolę społeczną, realizowaną w cywilizowanych, demokratycznych państwach poprzez Trybunał Konstytucyjny, niezależną i wolną od wpływów polityków prokuraturę, niezawisłe sądy i organa ścigania, które także muszą być od wpływów władzy wolne. Dzisiaj w państwie PiS żaden z tych organów nie jest już od mankamentów tych wolny, bo nawet przedostatnia ostoja demokracji (ostatnią są jeszcze póki co wolne media) – niezawisłe sądownictwo – właśnie zostało opanowane, przy okazji zdobycia przez ministra Ziobrę władzy nad administracją sądów i wpływu na wybór ich prezesów. Toż to jakaś kompletna aberracja jest w normalnym, demokratycznym państwie.

Jednocześnie władza szczyci się rosnącą gospodarką. Właśnie gruchnęła wieść, że PKB w I kwartale tego roku wzrósł o 4 punkty procentowe. Do tego wzrosły inwestycje i sprzedaż detaliczna. Deserem dla PiS jest wzrost eksportu. I rzecz jasna prawica pieje z zachwytu, że to dzięki mądrej i wyważonej polityce rządu. Ale czy aby na pewno? Krótko skomentować można to tak: PKB w końcu drgnął, bo cała gospodarka światowa przyspieszyła wyraźnie, a dla nas przede wszystkim ważne jest to, że tempa nabrała gospodarka Niemiec, bo Polska jest w ponad 60% zależna od sąsiada z zachodu – to dzięki temu też wzrósł eksport, co jest naturalnym odruchem. Co do wzrostu inwestycji, to powiedzieć wypada – no wreszcie! Po ponad roku zastoju w tej dziedzinie, rzeczą oczywistą jest, że w końcu kiedyś one ruszyć musiały, bo nie da się chować w nieskończoność pieniędzy. Pytanie zasadnicze jest natomiast takie: jak głębokie są to inwestycje i przez kogo czynione? Nie chcę się wymądrzać, ale śmiem twierdzić, że ruszyły głównie samorządy, co na rok przed wyborami jest rzeczą oczywistą. Wzrost sprzedaży detalicznej z kolei jest efektem dwóch czynników – pompownia w gospodarkę około 30 mld złotych rocznie pieniędzy z programu 500+ oraz wzrostu cen, spowodowanym wzrostem inflacji, z którym mamy do czynienia po raz pierwszy od lat. Na marginesie zapytam tylko, czy zadłużanie kraju na kwotę 30 mld rocznie po to tylko, aby uzyskać wzrost sprzedaży detalicznej na poziomie jednocyfrowym jest tego warte z punktu widzenia racjonalności kosztów? Myślę, że każdy odpowie sobie na to sam. Na ile zresztą te wszystkie wzrosty są trwałe i głębokie pokaże czas – na razie mowa jest tylko o bardzo krótkim horyzoncie czasowym.

Ale to PiSowi nie przeszkadza bynajmniej. Nie przeszkadza to też tej części suwerena, który ślepo wierzy w tę władzę i oddałby za nią ostatnią koszulę. A niech oddają! Docierać do nich, pokazywać prawdziwą twarz tej władzy nie ma najmniejszego sensu, strata to czasu całkowita. Za to bić się trzeba o tę część elektoratu, który jest płynny, wahający się i dla którego znaczek partyjny nic nie znaczy. Ci są aktualnie kupieni w znacznej części przez 500+, ale ich da się też kupić wiedzą. Im można jeszcze wytłumaczyć, że comiesięczny przelew z gminy nie bierze się z niczego i że po drugiej stronie równania są wszystkie ukryte koszty tego przelewu – wyższe opłaty w bankach, wyższe opłaty w ubezpieczeniach, wyższe ceny i koszty życia, bo czymś przecież trzeba tę mannę z budżetu zasilić. To te 10-15% elektoratu wygrywa wybory i to ten właśnie elektorat podniósł PiS do rangi Panów.

Rządy prawicy jako żywo przypominają mi pierwsze lata ery Gierka, kiedy sypnął on pożyczonym z zagranicy groszem i dał ludziom namiastkę demokracji. Nie na długo przecież. Doskonale pamiętam pierwszego w życiu kurczaka z rożna i pierwszą szklankę coca-coli. Był to rok 70 lub 71 ubiegłego wieku, a ja miałem wtedy 6, może 7 lat. I pamiętam też ostrożny optymizm moich rodziców, bo wydawało im się to od początku czymś nierealnym. Ale dali się uwieźć tej wizji Polski, którą po 5 latach przełknąć musieli goryczą, gdy malowana sztuczną farbą kurtyna opadła z hukiem na deski tego teatru absurdu. Dziś świat oczywiście wygląda inaczej, ale metody używane przez PiS są tak łudząco podobne do tamtych, że uciec się od tych skojarzeń po prostu nie da.

Nikt, komu dobro kraju nie jest obojętne, nie zaprzecza, że Polskę trzeba zmieniać. Trzeba ją poprawiać i unowocześniać – to jest oczywiste jak wschód i zachód słońca każdego dnia. Ale musi to mieć jakieś racjonalne granice. Nie można wszystkiego potępiać w czambuł, wszystko niszczyć i budować od nowa. To jest po prostu irracjonalne. Trzeba w Polsce poprawić wiele dziedzin życia, trzeba poprawić sądownictwo, bo to oczywiste, że wymaga ono zmian. Ale mają to być zmiany procedur, na przykład na takie, aby większą wagę położyć na mediację między stronami, bo przecież sąd nie musi do cholery zajmować się sporami o spadające na działkę sąsiada gruszki. Procesów w polskich sądach są miliony, a każda ze stron procesu ma przecież pełne prawo korzystać z przysługujących im praw, zapisanych w kodeksach postępowania przed sądami. Stąd przecież bierze się przewlekanie spraw. Oczywiście, sędziowie powinni być lepiej przygotowani do rozpraw, ale to samo przecież dotyczy referendarzy sądowych, czy choćby i stron postępowania. Niech w tę stronę idą zmiany, a nie w ordynarny i prostacki wręcz sposób w kierunku opanowania politycznej władzy nad trzecim jej filarem. Tyle się mówiło, że Trybunał Konstytucyjny za wolno pracuje. Ale czy ktokolwiek zadał sobie trud, aby sprawdzić czy opanowany przez PiS Trybunał pracuje lepiej? Lepiej na pewno nie, ale czy szybciej? Proszę bardzo – rzut oka na strony Trybunału i już wiemy, że w roku 2015 Trybunał wydał 246 wyroków, w roku 2016 – 116 wyroków (kiedy walczył już z jego blokowaniem), a w roku bieżącym, do 17.05, uwaga, uwaga – 25 wyroków! Komentować?

A tyle PiS mówił, że Prezes Rzepliński biega ciągle do telewizji i bawi się w politykę, ale to nieprawidłowo wybrana na szefową pani Julia Przyłębska nie wychodzi z TVP, gościem w zasadzie będąc w Trybunale. Komentować?

A ile PiS mówił o politycznym uzależnieniu sędziów od PO? A to przecież nie kto inny jak pan Lech Morawski (z szacunku do prawidłowo wybranych sędziów nie będę go nazywał sędzią) ośmieszył siebie, swoją byłą uczelnię, Trybunał, a wreszcie i Polskę całą swoimi wypowiedziami podczas konferencji w Oxfordzie. I to nie kto inny, ale ten pan właśnie zamieszany jest w poważny wypadek samochodowy, w którym był sprawcą, a poszkodowana w nim osoba do dzisiaj nie może uzyskać odszkodowania. Tak się zachowuje sędzia najwyższego Trybunału? Komentować?

Wobec tych wszystkich faktów, drobiazgiem wydaje się już tylko żałosne potraktowanie sędziego Biernata, wiceprezesa Trybunału, którego pani Przyłębska wysłała bezprawnie na przymusowy urlop, odbierając mu wszystkie sprawy. Jakże to znowuż małostkowe i żałosne. I po prostu małe.

Tymczasem w harmidrze spraw suweren zapomniał już o zmianach w ustawie o wycince drzew. Ucichło nagle wszystko. A przecież sam pan poseł Kaczyński zapowiedział jej poprawę z uwagi na lukę prawną promującą pewną dziedzinę biznesu. I co? I nic. Ustawa jak pozwalała na szaleńczą wycinkę drzew, tak pozwala na to nadal (choć już chyba wszystko, co miało być wycięte, zostało wycięte). I tylko kwestią czasu jest ujawnienie wiedzy o tym, kto tak naprawdę na tej ustawie skorzystał – możemy być jednak pewni, że to nie nastąpi za tych rządów. Tak samo jak nie dowiemy się szybko kto tak naprawdę ma skorzystać na ustawie o aptekach, bo na pewno nie będą to ani mali przedsiębiorcy, ani tym bardziej klienci, czyli głównie osoby starsze – nie te, które są beneficjentami programu 500+. Jak to zwykle bowiem z PiSem bywa, gorące zapewnienia o ochronie polskich małych i średnich firm są tylko prostacką przykrywką. Nie trzeba być tuzem intelektu, aby domyślić się, że na nowej ustawie skorzystają tylko i wyłącznie największe sieci aptek oraz największe hurtownie leków. Tak to Prawo i Sprawiedliwość wciska ludowi zwykły, sparciały kit.

Władza PiS jest także niebezpieczna dlatego, że pod przykryciem patetycznych słów o bezpieczeństwie Polaków lekką ręką niszczy znaczenie naprawdę wielkiego słowa jakim przez lata było słowo „Solidarność”. Solidarność, to od czasów Wielkiego Sierpnia słowo, którego znaczenia uczył się cały niemalże świat. Dzisiaj, za sprawą cynicznego wykorzystywania tematu uchodźców, zostało ono przez PiS całkowicie zdegradowane do poziomu rynsztoka. Słowem tym dzisiaj można sobie wytrzeć niejedną pełną frazesów gębę, za nic mając jego głębokie i prawdziwe przesłanie. Być w Unii Europejskiej, brać od niej ogromne fundusze na rozwój, a jednocześnie perfidnie grać tematem imigrantów, mówiąc, że to problem Europy Zachodniej, to doprawdy sztuka hipokryzji najwyższych lotów. Pokłony bite przez Beatę Kempę w imieniu własnym i rządu na urodzinach Radia Maryja, to już tylko żałosny spektakl serwilizmu wobec fałszywego kościoła opartego na świecidełkach i cynicznego wykorzystywania ludzkiej, niejednokrotnie żarliwej wiary. A wszystko to w imię umiłowania nie bliźniego, ale władzy. Dla niej można zrobić wszystko, dla niej można pójść na każdy skrót.

Tak, jestem za unijnymi sankcjami. Mówię to wyraźnie i jasno – tak, jestem za tym, aby Komisja Europejska narzuciła na rząd polski, podkreślam z całą stanowczością: rząd polski, sankcje w postaci ograniczenia funduszy europejskich. Tak, chcę tego jako obywatel tego kraju. Widocznie nie ma innej drogi, żeby ludziom otworzyły się oczy. I w nosie mam to, co pisowska brać i Kukiz ’15 gadać będą na Unię. Skoro część obywateli tego kraju nie widzi czym jest władza PiS, widocznie potrzeba trafić do nich poprzez kieszeń. Z funduszami, czy bez, Polska i tak wpadnie za chwilę w koszmarny dołek i nawet ogólnie rosnąca koniunktura na świecie nie pomoże Polsce, wobec szalonego rozdawnictwa pieniędzy i przywilejów z jakim mamy do czynienia od drugiej połowy 2015 roku. O pomysłach ustaw „ułatwiających” polskim firmom działalność gospodarczą nie będę nawet wspominał, bo to brednie są nie mniejsze niż Polski wstawanie z kolan.

Jak z państwem PiS walczyć? Potrzebna jest aktywizacja wszystkiego, co obywatelskie z nazwy i z idei. Trzeba być aktywnym w mediach społecznościowych, trzeba tworzyć obywatelskie ruchy, fora i budować jedność wśród wszystkich, którzy chcą Polski nowoczesnej, normalnej i wolnej od upiorów przeszłości. Trzeba zmuszać polityków opozycji do jednoczenia się – nie czas teraz na podziały i uszczypliwości wzajemne, schować trzeba ambicje własne. Zatrzymać trzeba ten pochód ku Polsce z minionych wieków. Zatrzymać trzeba tę władzę, która żyje fantasmagoriami o potędze węgla i gospodarce ze slajdów super premiera od prezentacji w PowerPoint. Ośmioletnia podstawówka i czteroletnie liceum z „prawidłowym” przekazem historycznym nie stworzą z dzieci naszych wielkich Polaków, zdolnych konkurować z innymi nacjami na świecie. Nikt jeszcze nie odniósł sukcesu, krocząc w tył. Żadne państwo, żadna firma, żaden człowiek wreszcie.

Myśląc o tym, przed oczami słowa mam, z którymi kładł się spać codziennie i budził się z nimi rano młody Karol Wojtyła: czas ucieka

 

Ta przeklęta historia… Demony polskiej i ukraińskiej niekompatybilności :)

Na postumencie warszawskiego pomnika Tarasa Szewczenki (notabene zbudowanego z polskiej inicjatywy, acz za ukraińskie pieniądze i z nadzieją na podobny gest wobec któregoś z polskich wieszczów związanych z Ukrainą, takiego jak Słowacki chociażby – co zostało zrealizowane w Kijowie po 10 latach) znajduje się cytat z poematu tegoż zatytułowanego „Do Polaków”, wydanego po raz pierwszy we lwowskim „Dzienniku Literackim” 10 lipca 1861 r. Wybrano ciekawy fragment, choć w brązie po polsku i po ukraińsku brzmi on nieco inaczej.

Подай же руку козакові,

І серце чистеє подай!

І знову іменем Христовим

Ми оновим наш тихий рай.

Podaj-że rękę kozakowi

I szczere serce jemu daj,

Dopomóż, bracie, wygnańcowi

Odtworzyć dawny, cichy raj!

Cytat z Szewczenki był często wspominany przez Jacka Kuronia. Pochodzący ze Lwowa Kuroń stał się obok Jerzego Giedroycia symbolicznym ojcem procesu polsko-ukraińskiego pojednania. Zbliżenie polsko-ukraińskie powinno wypływać z kilku założeń. Jednym z nich miało być bezwzględne wsparcie ze strony Polski i Polaków dla sprawy ukraińskiej niepodległości. Ta idea, trzeba przyznać, odniosła sukces. Nie było wcześniej w Europie kraju, który wspierałby Ukrainę jeszcze bardziej. To Polacy byli adwokatami ukraińskiej sprawy, gdy nikomu innemu na niej nie zależało. Aleksander Kwaśniewski, Bronisław Geremek, Lech Kaczyński, Bronisław Komorowski – każdy z nich o Ukrainie pamiętał. Stosunki Polski z naszym wschodnim sąsiadem okrzyknięto wręcz niejednokrotnie sukcesem i drugim (obok pojednania z Niemcami) modelowym przykładem przezwyciężenia trudnej historii na rzecz świetlanej współczesności.

Rzeczywistość nie była jednak nigdy ani świetlana, ani idealna. Momenty pełne entuzjazmu: okres pomarańczowej rewolucji z 2004 r. czy późniejszej o dekadę rewolucji godności wyglądały wspaniale, ale tak zwana szara rzeczywistość nieco trzeszczała. Relacje Polski i Ukrainy wyglądały jak gmaszysko pełne starych i nowych upiorów, którego fasadę naprędce odmalowano. Od czasu do czasu wystrzeliwano fajerwerki i odtrąbiono sukces. Ta konstrukcja mogła się utrzymywać pod dwoma warunkami: po pierwsze, że nic w niej nie zadrży pod wpływem wiatru z dowolnego kierunku, a po drugie, że upiory będą konsekwentnie trzymane w zamknięciu. Konstruktorzy pojednania woleli wierzyć w to, że wszystko się uda – choć już od kilku lat wiele wskazywało na to, że demony dotąd zamknięte w szafie zdołają się z niej wymknąć.

Właśnie stajemy się świadkami dość smutnej prawdy. Idealistyczne, acz wielkie pomysły z początku lat 90. już nam nie wystarczają. Ani Polakom ani Ukraińcom. Historia, która miała nas uczyć, okazuje się jednym z większych problemów.

Błędy początkowe

Każdy nowy początek wymaga poradzenia sobie z tym, co było poprzednio. Stosunkowo najprostszym sposobem jest odrzucenie i zapomnienie. Czyż nie wygląda to na najłatwiejszy deal z krwawą historią? Innym sposobem jest postawienie na prawdę. Niczego, co było straszne, się nie ukrywa, a zło ma być przestrogą na przyszłość. Są również liczne rozwiązania pośrednie.

Rozwiązanie numer jeden jest kuszące zwłaszcza dla tych, którzy mają utylitarną wizję rzeczywistości, tych, którzy skupiają się w swojej inżynierii społecznej na gospodarce, a w relacjach międzynarodowych – na wizji dobrobytu i współpracy ekonomicznej. Tymczasem rzeczywistość wymyka się tego typu analizom. Istnieje naturalna tęsknota społeczeństwa za ukrytą w historii symboliką oraz za dawanym przez nią poczuciem identyfikacji zbiorowej. Doświadczenia ostatnich kilku dekad dowodzą tego, że skupienie się na przyszłości kosztem przeszłości wcale nie doprowadziło do poradzenia sobie z historią. Pomimo ewidentnego sukcesu polsko-niemieckich relacji ekonomicznych historia stale daje o sobie znać. Pomysły na wewnętrzną amnezję również średnio się sprawdzają – czego przykładem jest z kolei Hiszpania po śmierci generała Franco, w której po 30 latach zerwano z historycznym kompromisem polegającym na zapomnieniu.

Polski koncept rozwiązania problemów historycznych z Ukrainą po roku 1991 nie był wolny od kilku potencjalnych problemów. Jednym z nich była duża otwartość wobec potencjalnej przeciwnej wersji historii. Już w roku 1990 Senat RP potępił akcję „Wisła” z 1947 roku. Ubolewania nad przestępstwami popełnionymi wobec Ukraińców w okresie wojennym i powojennym wygłaszali kolejni prezydenci RP w miejscach takich jak Jaworzno (komunistyczny obóz, w którym przetrzymywano między innymi przedstawicieli polskiego i ukraińskiego podziemia) czy Pawłokoma. Polskie kręgi intelektualne debatowały o błędach polityki narodowościowej Drugiej Rzeczpospolitej czy błędach Rzeczypospolitej przedrozbiorowej. Drugim elementem tego konceptu było zjawisko, które można by nazwać „nieuświadamianym imperializmem”. To pewna generalizacja, ale polegało ono na uznaniu, że ukraińskie elity i społeczeństwo nie dojrzały jeszcze do debaty na temat trudnych spraw historycznych, należy się więc od nich powstrzymywać, jednak lepiej nie unikać autokrytyki, gdyż może ona stanowić zachęcający przykład dla naszych sąsiadów. Pomysł ten wydawał się dość ryzykowny, zwłaszcza że nie stosowano go ani w dialogu polsko-niemieckim ani polsko-żydowskim (które miały zresztą, przynajmniej w latach 90., znacznie większe znaczenie dla polskiego społeczeństwa. Polacy, choć mieli wiele historycznych powodów, by uznać, że Niemcy ponoszą przytłaczającą odpowiedzialność za historyczne zbrodnie, byli w stanie podjąć dyskusję o wypędzeniu Niemców z ziem zachodnich i północnych.

Proces pojednania wymaga jednak wyrzeczeń. I to wyrzeczeń z obu stron. Dla strony ukraińskiej nie miał on nigdy takiego znaczenia jak dla polskiej. Pozostaje się zgodzić z tym, że główną przyczyną takiego, a nie innego stanu rzeczy była ogólna ignorancja ukraińskich elit i społeczeństwa w sprawach dotyczących wspólnej historii oraz efekt wieloletnich zaniedbań i zakłamań w epoce sowieckiej. W latach 90. podjęty został szerszy dialog naukowy pomiędzy historykami (osoby fetyszyzujące przekazanie historii wyłącznie historykom, muszą pamiętać o tym, że nawet najlepsze debaty i prace naukowe niezbyt często przebijają się do szerszej świadomości społecznej). Rozpoczęto dialog nad wspólnotą przeżyć polskich i ukraińskich ofiar system sowieckiego, ale sprawy takie jak ludobójstwo na Wołyniu czy polsko-ukraińskie walki w Galicji były spychane na bok. Dopiero w roku 2003, podczas obchodów sześćdziesiątej rocznicy zbrodni wołyńskiej, strona polska wyraziła swoje dążenie do upamiętnienia i rozliczenia tej sprawy. Wspólne obchody możemy uznać za sukces – bo się odbyły. Na pomniku w Porycku, pod którym spotkali się Aleksander Kwaśniewski i Leonid Kuczma, strona ukraińska umieściła nieuzgodnione słowa, a przewodniczący Rady Najwyższej do ostatniej chwili negocjował z marszałkiem Sejmu Markiem Borowskim zmianę tekstu wspólnej uchwały. Inny symboliczny dla Polaków problem to kwestia otwarcia i renowacji cmentarza Obrońców Lwowa, ciągnął się przez ponad dekadę. Dochodziło tam nawet do przypadków dewastacji cmentarza (pamiętajmy, że sprawa ukraińskich cmentarzy z polsko-ukraińskiego pogranicza A.D. 2016 to nie pierwsze takie zdarzenie w dziejach naszego dialogu). W tej sprawie nie pomógł nawet Jan Paweł II i nie pomogły Kościoły. Cmentarz otwarto po pomarańczowej rewolucji jako gest wobec strony polskiej.

Z biegiem lat słabła po polskiej stronie zgoda na zdefiniowanie roli Polski i czynnika polskiego w dziejach ziem współczesnej Ukrainy jako „dobrego łotra” – z Polaków jako tych, którzy przez setki lat okupowali te ziemie, byli głównie elementem obcym i napływowym oraz kolonistami traktującymi Ukrainę podobnie jak chociażby Anglicy traktowali Indie. Dominujące w wielu środowiskach opiniotwórczych na Ukrainie spojrzenie zgodne z ideami klasyka tamtejszej historiografii – Mychajły Hruszewskiego (jego spojrzenie na rolę narodu przypomina pisma Romana Dmowskiego) – uznające permanentną kontynuację ukraińskiej państwowości i narodu od czasu Rusi Kijowskiej, nie pozwalało wielu na zrozumienie, że historia była nieco bardziej skomplikowana. Polacy odkrywający wielokulturowość Ziem Odzyskanych oraz skomplikowaną historię Gdańska czy Wrocławia nie mogli się w wielu wypadkach zgodzić na to, by przyznawać jednocześnie prawo do swojego miejsca w historii Niemcom, ale nie mieć do tego prawa na byłych Kresach Wschodnich. Strona ukraińska przyzwyczaiła się do tego, że polskie czynniki oficjalne tamują swoją wrażliwość. Unikanie dyskursu w życiu oficjalnym prowadziło do sytuacji, w której został on z kolei w naszym kraju zagospodarowany przez czynniki skrajne. Elity najpierw coś odrzucają, a potem się dziwią, że ktoś to podnosi i wykorzystuje wbrew ich przekonaniu. Tak trochę było z historią ludobójstwa na Wołyniu. Gdybyśmy poddali rzeczoną tragedię narodowym egzorcyzmom i nie próbowali jej cieniować politycznie, to nie stanowiłaby ona w tej chwili tak wielkiego problemu.

Krach A.D. 2016

Stanowczo nie jest prawdą, że wielki krach polsko-ukraińskiego dialogu historycznego nastąpił dopiero w roku 2016 i że jest to spowodowane zmianami politycznymi w Polsce. Przede wszystkim próbę cieniowania potencjalnych problemów mają na swoim koncie wszystkie siły polityczne w Polsce. Nieżyjący prezydent Lech Kaczyński nie wspierał obchodów wołyńskich, ale potrafił objąć patronatem obchody rocznicy palenia przez Polaków cerkwi na Chełmszczyźnie czy mordu na Ukraińcach w Pawłokomie. Uchwała podejmowana przez Sejm w roku 2013 czy przemówienia Bronisława Komorowskiego na skwerze Wołyńskim, nie różniły się od obecnych praktycznie niczym poza „znamionami ludobójstwa”, które przemianowano na „ludobójstwo”. W roku 2016 paradoksalnie odnotowano rolę kilkuset Ukraińców, którzy ratowali Polaków. Sejmowej uchwale z lipca 2016 r. nie sprzeciwił się żaden poseł.

Niemniej coś się zmieniło. W roku 2016 inna jest zarówno Polska, jak i Ukraina.

Ukraina jest krajem toczącym wojnę, a takie kraje nie potrzebują zazwyczaj patriotyzmu dojrzałego w kwestiach historycznych. Historia ma być pełna symboli i jednoczyć. Ukraińcy mogą być więc ofiarami ludobójstwa takiego jak zbrodnie sowieckie, a zwłaszcza Hołodomor (uznany notabene za taką zbrodnię przez polski Sejm w roku 2006), ale już nie jego sprawcami. Taki sposób myślenia przypomina zachowanie tych Polaków, którzy widzą wśród naszych rodaków tylko sprawiedliwych, ratujących Żydów, ale nie zauważają Jedwabnego czy Kielc. W roku 2016 otwartość na polską wrażliwość była więc jeszcze mniejsza niż w roku 2013. Wojna, w której Ukraina ma wsparcie kolejnych polskich rządów, nie może być jednak traktowana jak usprawiedliwienie. Nie możemy przecież odwlekać sprawy w nieskończoność. Już raz to robiliśmy.

Polska nie może się cofnąć. Nie istnieje żaden powód, by ofiary ludobójstwa różnicować na lepsze i gorsze oraz te, których przypominanie jest ważne, te, które szkodzą wzajemnych relacjom. Polsko-ukraińskim stosunkom niezwykle szkodzą ci, którzy nawołują do zapominania. Władysław Bartoszewski mówił, że pojednanie opiera się na prawdzie. Rzeczywiście dla Polaków i Ukraińców nie ma innej drogi.

Argumentem poniżej godności jest twierdzenie, że przypominanie Wołynia służy rosyjskiej propagandzie. Służy jej niestety raczej przemilczanie. Rząd polski stawia pomniki i walczy o upamiętnienie „zbrodni katyńskiej” oraz innych ofiar sowieckiego ludobójstwa – czyż może przemilczać inne zbrodnie ludobójcze takie jak wołyńska? Od takiego postępowania krok do kolejnych przemilczeń. A może nie wspominajmy o pogromie w Jedwabnem? A co zrobić z mordowanymi przez ukraińskich kolaborantów Trzeciej Rzeszy Żydami (spora część ukraińskich morderców z Wołynia uczestniczyła w Zagładzie w latach 1941 i 1942). Albo mówimy o wszystkim, albo o niczym. Takie postępowanie oznacza też debatę nad polskimi zbrodniami na Ukraińcach. O tym także trzeba pamiętać.

Trzeba się też pogodzić z tym, że historia będzie stanowiła problem w stosunkach polsko-ukraińskich jeszcze przez wiele lat. Trzeba się pozwolić toczyć tej dyskusji i pogodzić z tym, że polskie i ukraińskie spojrzenia nie przystają do siebie. Lepsza jest prawdziwa kłótnia niż fałszywe pojednanie. Tak właściwie niewiele rzeczy trzeba koniecznie zrobić. Musimy pochować ofiary rzezi i zbudować cmentarze. Musimy pozwolić działać historykom. Nie ma jednak konieczności, by wypracować konsensus wobec historii. Takiego konsensusu w naszych krajach nie ma nawet wobec wielu spraw wewnętrznych. To rzecz Ukrainy, jakich sobie wybiera bohaterów. Ale dla nas wybrani przez nich bohaterami być nie muszą.

Polskę i Ukrainę łączy wiele. Historia nas chyba (na razie) nie połączy. Ale będziemy żyć dalej…

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję