Dobra zmiana dla Pomorza :)

1-F-386-18-800x800

 

Pisałem już na tym blogu kilka razy, co sądzę o sztandarowym pomyśle Prawa i Sprawiedliwości „500 złotych na dziecko”. Najobszerniej chyba tutaj: https://bartlomiejausten.wordpress.com/2015/12/30/skaczemy/. Dzisiaj będzie ciąg dalszy, będący odpryskiem całej tej historii. Jak wiadomo, rząd nie ma pieniędzy, żeby zrealizować obietnicę, która okazała się kluczowa w wygraniu wyborów. Nic dziwnego, że pieniędzy szuka wszędzie. Okazało się ostatnio, że jednym z pomysłów na ich pozyskanie jest przeprowadzenie fuzji pomiędzy gdańskim Lotosem, a płockim Orlenem. Za pakiet kontrolny Lotosu płocczanie musieliby zapłacić około 3-4 mld złotych i taka suma mogłaby wpłynąć do budżetu. Analogiczną w sumie operację można by przeprowadzić też pomiędzy gdańską Energą, a PGE. O tym się też zaczyna coraz głośniej mówić w środowisku rządowym. Skupmy się jednak na pierwszej transakcji.

Jasne jest, że rząd nie przyzna wprost, że chodzi mu o pieniądze na program 500 plus. Oficjalnym powodem całej tej operacji ma być uchronienie płockiej rafinerii od wrogiego, czytaj rosyjskiego, przejęcia. Przy połączeniu Lotosu, w którym Skarb Państwa ma około 50% udziałów i PGNiG, gdzie skarb posiada 70% udziałów, dałoby bowiem radę wyprostować kwestię zbyt małych udziałów państwa w Orlenie szacowanych na 27%. Takie tłumaczenie to jest oczywiście piramidalna bzdura, bo zabezpieczyć się przed wrogim przejęciem można w zupełnie inny sposób i nie trzeba tu dokonywać żadnych fuzji. Drugim motorem napędowym jest przy tej okazji, możliwość utworzenia wielkiego narodowego championa. Orlen i PGNiG ma wartość giełdową 27mld złotych. Wartość giełdowa Lotosu wynosi 5mld złotych. Razem powstałby gigant warty 32mld złotych z roczną sprzedażą 163 mld złotych. Przy takiej skali wszystkie Solorze, Kulczyki, Czarneckie mogłyby się schować. Taki gigant mógłby też zrealizować nasze narodowe ambicje. Dzięki Lechowi Kaczyńskiemu w 2006 roku płocki Orlen kupił rafinerię w Możejkach. Podjął tam rywalizację z rosyjskimi(!) koncernami. Efektem jest strata na inwestycji, która wynosi już 8mld złotych. Teraz Jarosław dzięki tej fuzji mógłby przebić brata i mając takiego giganta, podjąć rywalizację na przykład na niemieckim (!) rynku realizując tam nasze narodowe interesy. A gdy niektórzy analitycy i specjaliści kwestionują sens i pytają się ,,Po co nam ten Miś ?”. Rząd odpowiada im wtedy ,,To jest Miś na skalę naszych możliwości”.

Stop. Time out. Niech opisywaniem tych socjalistycznych skłonności tego rządu, zajmą się inni komentatorzy, bo ja, jako ekonomista, nie znam się na leczeniu narodowych kompleksów. Dodam też, że wypadałoby dla uczciwości wspomnieć, że ta choroba nie dotyczy tylko PiS-u, bo poprzednicy też na nią zachorowali. Choroba zaczęła się za czasów drugiej kadencji Donalda Tuska. To jego rząd, a w szczególności minister skarbu Andrzej Czerwiński, był pierwszym nosicielem tej infekcji, która w tej chwili weszła w fazę ostrą. Ja chciałbym się skupić jednak na mniej oczywistym aspekcie tej historii.

Broniąc się w europarlamencie podczas ostatniej debaty, Beata Szydło mówiła, że te ,,reformy” i w tym 500 złotych plus na dziecko są potrzebne, bo ,,Polska ma się rozwijać równomiernie”. Przypominam, że CIT jest podatkiem, który zasila samorządy. Na Pomorzu, gdzie mieści się siedziba Lotosu, według danych za 3 kwartały 2015 roku wpływy do samorządów z CITu wyniosły 71 mln złotych. W Mazowieckim, którego częścią jest Płock będący siedzibą Orlenu, wpływy wyniosły ponad 10x więcej, bo 747 mln złotych.

By uzmysłowić sobie, że nasza pani premier nie ma pojęcia, o czym mówi, a PIS na czym polega równomierny rozwój, wystarczy spojrzeć do raportu Fundacji Obywatelskiego Rozwoju ,,Następne 25 lat – jakie reformy musimy przeprowadzić, by dogonić Zachód?”. Można we nim wyczytać, że województwo mazowieckie już dogoniło zachodnią Europę, gdyż dochód na mieszkańca w Warszawie w 2014 roku był o 34% wyższy niż w Berlinie. Ten wynik jest mierzony według siły nabywczej i spowodowany jest wysokością dochodów jak i niższym poziomem cen w Warszawie. Dzięki dynamicznemu rozwojowi stolicy również województwo mazowieckie odnotowało znaczący skok. Według Eurostatu PKB na osobę w tym regionie wzrósł w latach 2000-2011 z 74% do 107% średniej unijnej. Co więcej Warszawa jest według dochodu na mieszkańca wśród stolic europejskich szóstym najlepszym miejscem do życia. Przegrywa tylko z Paryżem, Londynem, Sztokholmem, Luksemburgiem oraz Dublinem. W Warszawie zaś zdecydowanie lepiej się żyje niż w Wiedniu, Brukseli, Rzymie, Amsterdamie, czy Berlinie. Tymczasem województwo pomorskie, któremu w ramach wyrównywania poziomu życia pani Szydło chce zabrać Lotos, a może też Energę, to 65% średniej unijnej.

Dane statystyczne potwierdzają, że Polska się rozwarstwia. Z perspektywy Warszawy wszystko wygląda zupełnie inaczej. Zrównoważony rozwój to też hasło, ale i uzasadniona potrzeba, która wyniosła PiS do władzy. Twarde dane statystyczne potwierdzają, że mimo wpomowanych miliardów euro, Polska dalej dzieli się na Polskę A i B, a nawet jest coraz gorzej. Głównym beneficjentem została bowiem stolica i zamiast wyrównywać różnicę, Polska podzieliła się już na Polskę trzech prędkości. Na Warszawę, Polskę A i Polskę B. Dziesięciokrotna różnica w CIT-cie wpłacanym do samorządów pomiędzy pomorskim, a mazowieckim w III kwartałach 2015 roku pokazuje to dobitnie. A jeszcze jaskrawiej widać to, gdy porównamy outsidera – województwo podlaskie – z wpływami niecałe 10 mln złotych, do tych 747 mln w mazowieckim. W pięciu województwach (warmińsko-mazurskim, podlaskim, lubuskim, podkarpackim, świętokrzyskim) dalej nie przekroczyliśmy 50% dochodu statystycznego europejczyka, przy z 107% mieszkańca Mazowsza. Skalę zjawiska obrazuje też jak daleko do lidera ma drugie najbogatsze województwo, czyli dolnośląskie z 76% średniej unijnej. Co ciekawe,przykłady europejskie pokazują, że ten nierównomierny rozwój to raczej polska choroba. Rozwiązania niemieckie, które scaliły dwa kraje w jeden, aż się proszą o skopiowanie. My na dodatek, poprzez prawie 25% udział państwa w gospodarce, mamy, w porównaniu do Niemiec z 14% udziałem, bardzo duże pole do popisu.

Niestety w PiS-ie może i wyczuli nastroje wyborcze i rozgoryczenie wynikające z rozwarstwienia, które tu opisuje, ale na tym koniec. Obserwacja to jednak prostsza część procesu. Druga część jest trudniejsza. Dalej trzeba bowiem wdrożyć program naprawczy, a wraz z nim logiczne myślenie. Tu niestety już kłania się brak tego procesu plus brak podstawowej wiedzy ekonomicznej i mamy to, co mamy. Dobrej zmiany ciąg dalszy…

Zbudujemy drugą Polskę! Ale jaką? :)

Najwyraźniej od niemal dekady mamy 25-30% politycznie aktywnych Polaków, którym się ta obecna Polska zdecydowanie nie podoba i gotowi są połączyć szeregi, aby wystąpić przeciw tej obecnej i zbudować drugą, radykalnie różną Polskę – pod dowolnymi, najbardziej absurdalnymi hasłami. Od zamachu na (najgorszego skądinąd w naszej historii) Prezydenta po ”zamach na demokrację”, czyli rzekome sfałszowanie wyborów. Wystąpić przeciw obecnej Polsce choćby i 13 grudnia, trudnej dacie dla prezesa Kaczyńskiego, którego komuna zakwalifikowała jako niewartego internowania,  nieliczącego się zbytnio przedstawiciela opozycji…

Spróbujmy więc zrobić szybkie ćwiczenie futurologiczne, jak wyglądałaby taka Polska, koncentrując się – z racji moich zainteresowań –   wszystkim na gospodarce. Otóż taka „druga Polska” Kaczyńskiego i jego akolitów nie mogłaby być państwem prawa. Kaczyński rzuca od lat gromy na „imposybilizm prawniczy”, gdy podstawy prawne i zgodne z nimi interpretacje prawa w praktyce są inne niż powinny być wedle ideologiczno-politycznych preferencji „kaczyzmu”.

Tak więc, sądy musiałyby być „ręcznie sterowane”, jak np. w PRL-u. No bo jak to uniewinnić za zgodne z własnymi interesami i zgodne z prawem działania firmy, kiedy nakręcana populizmem propaganda domaga się surowego ukarania? Dodajmy do tego inwigilację, która nieuchronnie rozszerzyłaby się i na sektor przedsiębiorstw. Może znów pojawiłby się – kolejny zresztą – wiceszef CBA do spraw podsłuchiwania  (nawet osobiście), tym razem przedsiębiorców i menedżerów?

Nietrudno wyobrazić sobie poziom niepewności w gospodarce w warunkach podważenia w praktyce – a może i w regulacjach – zasad państwa prawa. Mielibyśmy w efekcie kolejny exodus co zamożniejszych Polaków, tak jak to miało miejsce po wystąpieniach Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, że jeśli ktoś ma pieniądze, to „skądś je ma! (czytaj: z przekrętów…)”. Podobnie występował przyszły pisowski szef CBA, Mariusz Kamiński, stwierdzający, że nie będą Kulczykowie, Krausowie i inni rządzić Polską. Kilka miliardów złotych dra Jana Kulczyka w efekcie pracuje poza Polską, pomnażając bogactwo Kulczykowi – i innym niż Polska krajom…

Byłaby to Polska etatystyczna, bo tym wrednym, egoistycznym przedsiębiorcom nie można przecież wierzyć. Wierzyć należy w pierwszej kolejności kontrolowanym przez nas urzędnikom. A co mogą gospodarki etatystyczne, nie trudno sprawdzić w historii gospodarczej. Porównajmy np. gospodarkę brytyjską w dobie znacjonalizowanych „przywódczych wzgórz gospodarki”, wedle politycznych sloganów powojennych, z dynamizmem tejże gospodarki z czasów Margaret Thatcher. W tym pierwszym, powojennym okresie Wielka Brytania była „chorym człowiekiem Europy”, rosła najwolniej ze wszystkich dużych krajów Zachodu. Tymczasem po liberalizacji gospodarki przez Premier Thatcher, ta sama Wielka Brytania rosła szybciej niż Francja, Włochy i Niemcy przez całe ćwierćwiecze 1980-2005.

Istnieją dwa modele państwa, z których każdy inaczej oddziałuje na gospodarkę. Pierwszy, to państwo wspólnotowe, wyznające wspólne idee, zamknięte na inne poglądy – i na świat zewnętrzny. Takie np., jak Białoruś. Możliwości osiągnięcia wysokiego poziomu rozwoju, który bierze się z otwartości, czyli specjalizacji w skali szerszej niż jeden kraj, są niemal żadne. Drugi, to model, to państwo otwarte, gotowe do współpracy wewnątrz i na zewnątrz z inaczej myślącymi, w którym jego obywatele zawierają biznesowe umowy na bazie prawa, a nie pokrewieństwa ideologicznego. Tak od X wieku naszej ery rozwijał się kapitalizm, najpierw kupiecki, potem przemysłowy i wreszcie ten dzisiejszy, hybrydowy.

„Druga Polska” Jarosława Kaczyńskiego jest znacznie bliższa Białorusi, niż kapitalistycznemu rynkowi w ramach zachodniej cywilizacji. I nie chciałbym być zbyt złośliwym, ale mentalnie jest mu bliżej do Łukaszenki, samouka z Sowchozu, niż do inteligentnych i wykształconych, liberalnych wyborców Platformy Obywatelskiej, którzy z Polską zamkniętą, ideałem żoliborskiego ćwierćinteligenta, nie chcą mieć nic wspólnego. I dlatego Kaczyński zdany jest na podobne sobie, mało atrakcyjne intelektualnie, wyborczo  m n i e j s z o ś c i o w e  towarzystwo…

 

Rozważania o pop-polityce 2012 :)

System, jaki jest, (prawie) każdy widzi

Czy tu się głowy ścina?
Czy zjedli tu Murzyna?
Czy leży tu Madonna?
Czy tu jest jazda konna?

Czy w nocy dobrze śpicie?
Czy śmierci się boicie?
Czy zabił ktoś tokarza?
Czy często się to zdarza?

(Siekiera, Ludzie wschodu, sł. Tomasz Adamski)

System polityczny w Polsce przechodził różne fazy. Zaczęło się od setek partii i partyjek powstających jak grzyby po deszczu w wyniku zapisów ordynacji wyborczej z roku 1991, bezprogowej, niemal idealnie proporcjonalnej, co oznaczało, że każda partia posiadająca w swoich szeregach znaną osobistość, będzie reprezentowana w parlamencie (dla przykładu Unia Polityki Realnej przez Janusza Korwin-Mikkego, Ruch Demokratyczno-Społeczny przez Zbigniewa Bujaka). Dawało to poczucie reprezentatywności sejmu – bo każdy z Polaków, nawet bardzo oryginalny w swoich poglądach, mógł utożsamić się z którymś z posłów, do wyboru była wielka paleta poglądów i sposobów uprawiania polityki. Po jednym mandacie posiadały takie komitety jak Unia Wielkopolan, Krakowska Koalicja „Solidarni z Prezydentem” (czyli z Lechem Wałęsą) czy dzięki 1992 głosom zdobytym w okręgu krakowskim Sojusz Kobiet Przeciw Trudnościom Życia… Dzięki takiej ordynacji jedynie 7,33 proc. wyborców oddało głosy na komitety, które nie wprowadziły swoich reprezentantów do parlamentu. Pełnej reprezentatywności towarzyszyło jednak duże rozdrobnienie  – sejm pierwszej kadencji to czasy rządów mniejszościowego (Jana Olszewskiego) i prawie mniejszościowego (Hanny Suchockiej). Co znamienne, koniec kadencji spowodowany był niedotarciem posła Zbigniewa Dyki z ZChN-u  na głosowanie wniosku w sprawie wotum nieufności dla rządu. Podobno o losie rządu przesądziły skutki niezdrowego jedzenia… (poseł Dyka tłumaczył swoją nieobecność wizytą w toalecie).

Rodzący się system partyjny cechowały także inne groźne słabości – przede wszystkim partie pozbawione były podstawowego zaplecza materialnego (za wyjątkiem ZSL/PSL), lokali, środków na kampanie wyborcze (które zaczęły się profesjonalizować i przypominać te na zachodzie – wykorzystywać spoty, klipy i reklamy outdoorowe).

http://www.flickr.com/photos/drabikpany/5781048676/sizes/m/
by DrabikPany

Bez wątpienia właśnie wtedy narodziły się złe praktyki partyjne – choćby powszechnie stosowana „dziesięcina” – 10 proc. diet posłów, radnych samorządów, rad nadzorczych (uzyskanych z partyjnej nominacji), często też pracowników administracji publicznej trafiało do partyjnych kas jako „dobrowolne” darowizny. Wytworzył się mechanizm, w którym poza naturalnym dążeniem partii i partyjek do obsadzania  swoimi ludźmi kluczowych stanowisk (dla uzyskania wpływu politycznego), warto było o nie powalczyć dla wymiernej korzyści materialnej. Warto było nie tylko stworzyć stanowisko trzeciego czy czwartego wicewojewody, lecz także trzeciego czy czwartego wicedyrektora wydziału kultury w jakimś urzędzie wojewódzkim. Ta praktyka sięgała coraz niższych szczebli w hierarchii, obejmując zupełnie podrzędne stanowiska w administracji publicznej. Swoje apogeum osiągnęło w latach rządów AWS-u, kiedy ta koalicja wyborcza – by utrzymać spójność kilkudziesięciu tworzących ją podmiotów – musiała zaspokajać ich ambicje stanowiskami na wszelkich poziomach. Jeśli brakowało stanowisk, tworzono jakieś gabinety polityczne ministrów i wojewodów, jakichś asystentów ds. różnych i ciekawych. Administracja obrastała w etaty zupełnie niepotrzebne, podobnie wszelkie spółki własności publicznej, zakłady wydzielone i agencje.

Sól partii naszej

Mam tak samo jak Ty, miasto moje, a tam ludzi swych / Sprawy swoje, swój projekt, tu stoję, mało kolorowe sny.

(Wzgórze Ya Pa 3, Ja mam to co ty, sł. Wzgórze Ya Pa 3)

W sposób naturalny wykształciła się cała warstwa ludzi, którzy obsadzali te stanowiska – nie zawsze ich znamy, nie są to osoby publiczne – funkcjonują przy partii, wspierają ją finansowo, pomagają w kampaniach wyborczych, będąc elementem sieci wsparcia innych partyjnych. Symbioza jest doskonała – partia oferuje „swojemu człowiekowi” stanowisko, które poza profitem materialnym daje możliwość zarządzania jakąś cząstkę majątku publicznego. „Swój człowiek” pamięta zawsze o partii i jej ludziach – w ramach swoich możliwości. W momentach rekonstrukcji sceny politycznej (takich jak rozpad AWS-u w 2001 r. czy upadek SLD w roku 2005) taki „swój człowiek” musi szybko wyczuć koniunkturę – jeśli mu się powiedzie, jeśli nie jest uwikłany w konflikty personalne z liderami nowej siły, jest pożądany i staje się „swoim” już dla nowych panów.

Oczywiście, ludzie, o których piszę, nawet jeśli posiadali jakieś poglądy polityczne, dawno się ich pozbyli – bo przeszkadzałyby w spokojnym funkcjonowaniu. Są nowoczesną odmianą „dyrektorów z zawodu” – typu wyśmiewanego przez Stanisława Bareję w strukturach PRL-u, a – jak się okazuje – wiecznie żywego. Za tymi „zawodowymi dyrektorami” ciągną się świty ich akolitów, często  wędrujących za pryncypałem od stanowiska w urzędzie pracy, gospodarce komunalnej, po kulturę.  Czasem – kiedy partia jest całkiem w odwrocie – przysiadają w różnych fundacjach czy stowarzyszeniach (którym często, chwilę wcześniej, jeszcze mocą urzędnika, przydzielali środki na działalność).

„Swoi ludzie” stanowią trzon dzisiejszych partii. Głoszą poglądy, jakie obecnie głosi partia, są mierni, bierni, ale wierni. Jeśli należą do PiS-u, piętnują „kłamstwo smoleńskie” i domagają się pomnika Lecha Kaczyńskiego w każdej gminie. Jeśli zaś do PO, wyśmiewają mohery i robią europejskie miny. To oni są tworzywem spółdzielni, frakcji i frakcyjek będących w obrębie partii grupami towarzysko-
-biznesowymi. Zgodnie z prawem Kopernika, że gorszy pieniądz wypiera lepszy, wyparli już ze struktur ludzi posiadających poglądy i przerobili ich na polityczny plankton, zesłali do sfery zupełnie prywatnej. Na „swoich” bazują liderzy partyjni, tylko pozornie różniący się od własnego zaplecza.

Paradoksalnie te zmiany legislacyjne, które miały uporządkować scenę polityczną, zlikwidować bałagan, przeciąć dziwne układy kapitalizmu politycznego, dać partiom środki na działanie, nie tylko nie zlikwidowały patologii, ale wręcz je zakonserwowały i umocniły.

Kasa, misiu, kasa

Ile razy to słyszałem, że ktoś kocha, nie wierzyłem,
Bo jak wierzyć w to, gdy ktoś wyznaje dla mamony?
Ta piosenka jest prawdziwa, ja tu śpiewam,
w przekonaniu,
Że nic nie przeżywam, tylko muszę coś zarobić.

(Republika, Mamona, sł. G. Ciechowski)

Progi wyborcze zostały wprowadzone, by wykluczyć z sejmu element rozrywkowy i może trochę dokuczyć prawicy, przeświadczonej u zarania lat 90. o swojej przewadze nad wszelkimi innymi formami życia. Nauczka płynąca z wyborów w 1993 r. była bolesna, ale niestety, nie tylko dla upokorzonych liderów znajdujących się poza sejmem partii. 3,5 mln wyborców, którzy oddali swoje głosy na partie prawicowe, nie miało w parlamencie żadnego reprezentanta! (dla porównania zwycięskie SLD zdobyło 2,8 mln głosów). Oczywiście, zdecydowała pycha i polityczna głupota wodzów prawicy, ale system, który potrafi tak wielką ilość aktywnych obywateli wypchnąć na margines, wybrać tak bardzo niereprezentatywny sejm, nie jest systemem dobrym. Wybory z roku 1993 oduczyły wyborców głosowania zgodnie z własnymi poglądami, włączyły świadome lub nie myślenie „progowe” i pojęcie straconego głosu. Ofiarą tego myślenia padły kolejno KLD, UPR, UW, AWS, PD. Sondaże przedwyborcze przestały być miernikiem popularności, a zaczęły być bardzo ważnym – jeśli nie najważniejszym – elementem kreowania wyborów obywateli. Nie głosujemy na tych, którzy w sondażach wyraźnie nie przekraczają bariery 5 proc. Szukamy mniejszego zła, czym premiujemy największych graczy. Nie jest przypadkiem, że w zwycięskich kampaniach wyborczych Samoobrony, LPR-u czy Ruchu Palikota organizacje te wiele wysiłku wkładały w przebicie się do opinii publicznej z informacją, że istnieją sondaże, w których plasują się bezpiecznie ponad progiem.

Wprowadzenie od 2001 r. stałego finansowania partii z budżetu nie zlikwidowało zawłaszczania i upartyjniania administracji. Wzmocniło jedynie aparaty partyjne dysponujące tymi środkami, zwiększyło zdolność kredytową wielkich partii, zmniejszyło lub zlikwidowało tę zdolność w przypadku partii małych. W czasach, w których o popularności decyduje telewizja, a zaistnienie w niej kosztuje – przewaga ekonomiczna znowu premiuje tych, których znamy, ale niekoniecznie lubimy.

System żywi się sam i żyje własnymi problemami. Jeśli partia jest u władzy, ma dotację, dziesięcinę, szczęśliwych członków i ich rodziny na posadach w rozbudowanej strukturze administracji publicznej, agencjach, spółkach. Jeśli partia jest w opozycji, na otarcie łez pozostaje wielomilionowa dotacja i sieć fundacji i stowarzyszeń powiązanych z partią. Jeśli rodzi się nowy pomysł, to nie ma ani dotacji, ani wpływów w administracji i o ile nie jest kaprysem bogacza, jak Ruch Palikota, nie kupi billboardów, spotów, sondaży i całej reszty elementów decydujących o istnieniu. Partie mainstreamu wiedzą o tym doskonale – zbudowane na biernych, wiernych i pragmatycznych do szpiku kości – skupiają się nie na pracy programowej, pomysłach na zdobycie głosów wyborców – bo to zupełnie zbędne. Skupiają się na tym, co w obecnym systemie najistotniejsze – pilnowaniu własnej strefy wpływów, zapewnieniu partii stabilnej sytuacji finansowej, powtarzaniu ustalonych za pomocą SMS-a stanowisk wymyślonych przez specjalistę od PR, planowaniu tego, kto i za co obejmie zwolnione stanowisko zastępcy kierownika referatu w Ministerstwie Rzeczy Zbędnych. PR-
-owcy śledzą wypowiedzi konkurencji, wymyślając bardziej lub mniej dowcipne riposty. Scena polityczna systemowo stała się wsobna – partie zajmują się jedynie sobą wewnętrznie i sobą nawzajem.

Dobrze się bawią we własnym towarzystwie

Nie straszne nam wichry i burze,
Niegroźne nam deszcze ulewne,
Nie pochłoną nas bagna, kałuże,
Nasze peleryny są pewne.

(Sztywny Pal Azji, Nieprzemakalni, sł. Sztywny Pal Azji)

Przeprowadzono wiele eksperymentów, które dowiodły, że ludzie zamknięci w swoim gronie upodabniają się do siebie. Polska scena polityczna jest kolejnym dowodem na potwierdzenie tej tezy – partie są niebywale do siebie podobne. Różnią się barwami, logotypami i sprawami podrzędnymi. Nie różnią się w kwestiach podatków, systemu, budżetu, sposobu sprawowania władzy. W kwestiach kontrowersyjnych – in vitro, ACTA, reformy ZUS-u i KRUS-u, przerostu administracji – w swojej masie mają bardzo podobne stanowisko. Potrafią się jedynie godzinami spierać o twardość brzozy w lesie smoleńskim. Przewaga demokracji liberalnej nad innymi systemami polega na pobudzaniu systemu rotacji elit, uniemożliwiającego zamknięcie politycznego mainstreamu. Taka demokracja reaguje na nowe zjawiska społeczne, wymusza na reprezentantach reakcję na nie lub eliminuje ich, jeśli ważnego zjawiska nie zauważyli. Taka demokracja w Polsce nie działa – mechanizm się zaciął.

Partie w działającej demokracji reprezentują określone grupy społeczne, odwołują się do nich, proponują w kampaniach polepszenie ich bytu, pilnują, by przed kolejnymi wyborami wykazać co najmniej staranie o realizację tych spraw. W Polsce dyskurs polityczny, ku zadowoleniu i z cichym przyzwoleniem wszystkich uczestników partyjnego mainstreamu, skupia się na rzeczach trzeciorzędnych. Dzieje się to przy wsparciu głównych mediów.

Czasem się dowiadujemy

Na świecie tyle jest tajemnic,
które powinny dawno dojrzeć,
wieczorem tyle okien ciemnych
i dziurek, w które warto spojrzeć.

(Lady Pank, A to ohyda, sł. A. Mogielnicki)

Nawet tzw. afery nie wytrącają wsobnej klasy politycznej z nieustającego samozadowolenia.  Dyskurs momentalnie staje się bardzo powierzchowny, nie ma polityka ani dziennikarza, który zadałby sobie trud odpowiedzi na pytania bardziej skomplikowane niż to, czy ze stanowiska należy zdjąć jakiegoś Zdzisia czy Frania.

Weźmy tzw. aferę hazardową. Ujawniła mechanizm podobny do afery Rywina – nieuczciwych działań przy legislacji. Media gremialnie chwaliły premiera Tuska za to, że wyciągnął wnioski z tej wcześniejszej i zareagował stanowczo, dymisjonując zamieszanych w dziwny proceder. A przecież nic bardziej mylnego – właśnie zamieszanie związane z nowelizacją ustawy o grach losowych wykazało jednoznacznie, że nikt w kolejnych ekipach rządzących nie wyciągnął żadnych wniosków z „lub czasopisma”. Legislacja nadal odbywa się niejawnie, według niejasnych zasad i w sposób pozwalający wpływać na proces nieformalnym grupom interesu.

Możemy podnosić kwestie morale polityków, ich wrodzoną uczciwość (lub nieuczciwość). Mną także wstrząsnął zapis rozmowy szefa największego klubu parlamentarnego w czterdziestomilionowym kraju z jakimś drugorzędnym biznesmenem, który łajał polityka i popędzał go jak własnego fornala. Nie jesteśmy w stanie wykluczyć ludzi słabych i podatnych na złe propozycje inaczej niż przez przejrzysty system, jawną legislację na każdym jej etapie, wyraźnie określoną odpowiedzialność każdego z uczestników procesu legislacyjnego. Ale o tym cisza.

Sprawa ratyfikacji ACTA ujawniła, poza indolencją miłościwie nam rządzących, kompletny bałagan w państwowym procesie decyzyjnym. Żenujący spór pomiędzy ministrami Bonim a Zdrojewskim i ustalanie, w czyich w zasadzie kompetencjach było przygotowanie decyzji, kto ją przygotował i czy zostały, czy nie zostały przeprowadzone konsultacje społeczne. Jeszcze bardziej żenująca była opublikowana przez ministra kultury lista organizacji, z którymi rozmawiano w tej sprawie. A także bezradność oraz zagubienie premiera, który co najmniej trzykrotnie zmienił zdanie na ten temat i pod publikę „przeprowadził męskie rozmowy” z ministrami. Ile decyzji zapada w ten sam bezmyślny sposób, tylko dotyczą spraw, o których nie wiemy?

W najświeższej aferze taśmowej, gdzie odkrywamy proceder PSL-owskiego folwarku w agencjach rolnych, o którym wszyscy wiedzieli od zawsze (bo i od zawsze PSL panował w agencjach, może z krótką przerwą, kiedy to ustąpił Samoobronie), znowu skupimy się na śledzeniu, czyj szwagier był dyrektorem jakiej spółki, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Nie pytamy, po co w zasadzie istnieją agencje, po co tworzą spółki prawa handlowego i jakie mają istotne dla nas podatników interesy w Mołdawii? To tak, jakbyśmy po kradzieży samochodu nie żałowali, że straciliśmy pojazd, tylko że ukradł go nam szwagier Kowalskiego. A gdyby ukradł szwagier Malinowskiego, toby było lepiej? Sądząc po doniesieniach medialnych, robi to jakąś zasadniczą różnicę. Ja jej nie czuję.

Rewolucji nie będzie?

Zawalił się kapitalizm,
Światu but na nodze już się zapalił,
W Gawroszewie robią bomby w barach
I palą hawańskie cygara.

(Strachy na Lachy, List do Che, sł. Strachy na Lachy)

Rewolucje nie zdarzają się w każdym pokoleniu. To reguła. W Polsce rewolucję mamy za sobą – to była wielka, wspaniała i trudna rewolucja „Solidarności”. Nawet jeśli obecny system jest nieprzyjazny, zamknął się i ma wiele wad, w Polsce nie ma oburzonych. Nie ten etap. Twarda szkoła kryzysu gospodarczego lat 80. i trudnych przemian lat 90. wykształciły w większości z nas zaradność i przedsiębiorczość oparte na swoistym indywidualizmie. Jeszcze nie ma w Polsce pokolenia wychowanego w dobrobycie, które zechce kontestować bez wyznaczonego celu, okupując jakiś plac czy ulicę. Polska nadal wschodzi, daje wielkie możliwości rozwoju każdemu z nas. Zdrowy egoizm nie pozwala nam, kiedy jest źle, stać na ulicy. Polacy nie boją się handlować pietruszką na bazarze czy zarabiać na zmywaku w Londynie. Dominujący społeczny wzorzec postawy każe zdrowemu dorosłemu człowiekowi w chwilach cięższych zakasać rękawy i wziąć się do roboty, poszukać możliwości zarabiania w innym mieście czy innym kraju. Podjąć porzuconą przez jakiegoś oburzonego niskopłatną pracę w Hiszpanii.

Nie ma także środowiska politycznego zdolnego stymulować rewolucję. Mainstream nie będzie strzelał sobie w stopę. Prawica pozaparlamentarna żyje Smoleńskiem i długo pewnie jeszcze z tego ślepego zaułka nie wyjdzie. Lewica pokroju „Krytyki Politycznej” pewnie bardzo by chciała, ale zbyt jest zajęta egzegezami własnych tekstów. Socjalne manifesty tandemu Ikonowicz–Palikot także nie porwą mas, bo są pisane w duchu całkiem historycznym, opartym raczej na doświadczeniu walki Che Guevary z latynoskimi reżimami niż na realiach polskich, z rozbudowanym systemem ochrony najuboższych i niezaradnych.

Zmiana w Polsce może dokonać się jedynie przez rozpad systemu w urnie wyborczej. Tak jak to się stało w roku 2001, kiedy znikły AWS i UW, i w roku 2005, kiedy upadł wielki SLD.

Czy nadchodzi?

Here comes the rain again
Falling on my head like a memory
Falling on my head like a new emotion
I want to walk in the open wind.

(Eurytmics, Here comes the rain again, sł. A. Lennox)

Zapewne jest zbyt wcześnie, by prorokować załamanie systemu, choć widać pewne symptomy podobne do poprzednich przewartościowań. Nic nie stanie się nagle. Ale widzę analogie pomiędzy PO a SLD z kadencji 2001–2005. Ta sama pewność „niezastępowalności” na scenie politycznej, związana z poczuciem słabości opozycji i przeświadczeniem, że tak naprawdę nie ma konkurencji. Ta sama wiara w dominującego, coraz bardziej autorytarnego w swoim działaniu lidera.

Ta sama swoboda w ocenach sytuacji wokół partii rządzącej i niechęć do faktycznych zmian. Platforma wygrała swoją pierwszą kadencję dzięki powszechnemu sprzeciwowi wobec sposobu sprawowania władzy przez koalicję PiS–Samoobrona–LPR, przy jednoznacznym wsparciu większości dużych grup medialnych, głosami „wykształciuchów” i karnie stojących w kolejkach do punktów wyborczych młodych profesjonalistów, rodzącej się klasy średniej, pogardliwie przez PiS-owskich publicystów nazywanej „lemingami”. Drugą kadencję PO wygrała bezalternatywnością – pomimo czteroletniego, dosyć konsekwentnego zniechęcania do siebie tych, którzy dali jej pierwsze zwycięstwo. Wygrała drugą kadencję obietnicami Tuska, że teraz to już się poprawią. Początek drugiego okrążenia był jednak bardzo zły, spowodował rozczarowanie wielu wpływowych publicystów, dotąd podejrzewanych wręcz o bycie tubą PO. Od PO stopniowo odwraca się więc sympatia wspierających mediów, nie mówiąc już nawet o „Gazecie Wyborczej”, nawet w TVN-ie pojawiają się otwarcie krytyczne komentarze. To także analogia do początku końca AWS-u Mariana Krzaklewskiego czy SLD Leszka Millera. A do tego dochodzi ważniejsze, niż się komukolwiek zdaje, pytanie premiera na wewnętrznym spotkaniu polityków PO o to, czy łączy ich coś poza władzą. Jestem przekonany, że pierwszy w miarę trwały i powtarzalny spadek w sondażach udzieli premierowi jednoznacznej odpowiedzi – ano, nic ich nie łączy. Kiedy spora grupa posłów zorientuje się, że ich mandaty (trzecie, czwarte i kolejne w okręgu) nie istnieją, zaczną się nerwowe ruchy, przetasowania, szukanie nowych szans. Obserwowaliśmy to już w przypadku iluś partii, tam, gdzie nie ma idei politycznej spajającej grupę, integruje tylko pewność sukcesu wyborczego. Spadek w sondażach nie musi oznaczać przyśpieszonych wyborów, rząd może dotrwać do końca kadencji, ale jego dzisiejsze zaplecze im bliżej wyborów, tym bardziej będzie dystansowało się od władzy, chowając się za innymi niż PO szyldami. Tak otworzy się szansa na polityczne przetasowanie.

W lemingach jest moc

Wolność kocham i rozumiem,
wolności oddać nie umiem.

(Chłopcy z Placu Broni, Kocham wolność, sł.
B. Łyszkiewicz)

Na przetasowaniu nie zyska PiS, bo nie zaproponuje niczego, co przyciągnęłoby grupę decydującą o wygranej. Chodzi mi o te „lemingi” – grupę przez prawicę programowo odrzucaną, która dwukrotnie dała PO zwycięstwo i została dwukrotnie oszukana.

Według słynnego już tekstu w „Uważam Rze” wyznacznikiem przynależności do „lemingów” są aurisy, samsungi i kredyty frankowe. Robert Mazurek występuje tu jako rzecznik Polski kontuszowej, krytykującej chodzących w pończochach scudzoziemczałych i perfumujących się. Być może jest w tym odrobina prawdy, ale temu towarzyszą inne cechy, które umknęły komentatorowi. A przede wszystkim pewna prawda historyczna – pończochy i peruki XVIII-wiecznych lemingów zniknęły, ale ideowo ich „oświeceniowe fanaberie” wygrały. Lemingi to być może i hedoniści, ale jednocześnie dość racjonalni wyborcy o odmiennym, zapewne niezrozumiałym dla wodzów politycznego mainstreamu, profilu. Mają poczucie odniesionego sukcesu. Nie głosują chętnie, zdecydowanie wolą weekend w spa, ale są do zmobilizowania, jeśli widzą, że jest taka konieczność. Nie docierają do nich ulotki i godzinne przemówienia – dociera SMS i mem na portalu społecznościowym. Są wykształceni i oczytani – nawet jeśli nie przebrnęli przez Dostojewskiego. Są klasą średnią, ukształtowaną przez kulturę pracy w korporacjach i własnych firmach, a także umiejętność kreowania siebie i swojego życia. Nie pochylą się nad bogoojczyźnianymi sporami, ale w budżecie państwa wyczytają więcej od wielu komentatorów zajmujących się tym zawodowo. Ta grupa została oszukana przez PO – podwyżką VAT-u, blokowaniem korzystnych dla obywateli rozwiązań w sprawie in vitro, sprawą ACTA, związkami partnerskimi, przerostem administracji, wieloma innymi. Chcą słodkiego, miłego życia, ale nie tolerują marnotrawstwa środków publicznych, nie rozumieją nepotyzmu, który szkodzi funkcjonowaniu państwa.

Postrzegają wolność i tolerancję jako coś oczywistego, jak powietrze i woda, nie są w stanie rozumieć dylematów Gowina na temat konwencji w sprawie przeciwdziałania przemocy czy dotyczących związków partnerskich.

Są rozproszeni, nie mają swoich proboszczów, którzy powiedzieliby im, jak głosować i jak żyć. Jednocześnie w swoim indywidualizmie są do zmobilizowania i jako grupa zachowują się zaskakująco spójnie w swoich wyborach politycznych.

Platforma wygrała dzięki ich głosom – a tych głosów z roku na rok jest coraz więcej. Coraz mniej za to tradycyjnych wyborców, ukształtowanych na podziałach „Solidarność”–komuna, AWS–SLD, PO–PiS.

Lemingi w najbliższych wyborach nie zagłosują na PO. Jeśli nie dostaną sensownej propozycji nie zagłosują wcale – spędzą wyborczy weekend w jakichś miłych miejscach. Bardzo wątpię, by dali się po raz trzeci przestraszyć PiS-em.

Wbrew temu, co pisze Robert Mazurek, „lemingi” to towarzystwo dosyć wpływowe, opiniotwórcze i promieniujące poza ich krąg. Nie wiem, kto wygra wybory po przetasowaniu, ale wiem, że wygra ten, kto pozyska głosy „lemingów”. ◘

Świat biegnie, Polska maszeruje :)

Potrzebujemy lidera, człowieka z najwyższej politycznej „półki”. Lidera przekonanego, że Polskę stać na sukces i umiejącego nadać swym poglądom atrakcyjną postać.

Na początku lutego opublikował Pan program „Mądra Polska” – Dekalog dla społeczeństwa wiedzy, umiejętności i przedsiębiorczości. Jaka jest dzisiejsza Polska według Pana?

Mam kłopot z określeniem dzisiaj naszego kraju mianem „mądry”. Polska funkcjonuje na zasadzie bezwładności i emocji, nie dostrzegam u naszych polityków strategicznej myśli, brakuje debaty publicznej na kluczowe tematy. Musimy wreszcie zdobyć się na sformułowanie ważnych dla naszej przyszłości celów, a potem energicznie rozpocząć konsekwentną ich realizację. Pisząc ten tekst chciałem poruszyć opinię publiczną mówiąc, jak dużo musimy zrobić żeby za jakiś czas można było z czystym sumieniem uznać, że żyjemy w mądrym kraju. Wszystkie opcje polityczne były już przy władzy, ale mimo różnych obiecujących deklaracji po przejęciu rządu zawsze pojawiała się jakaś niemoc polityczna, która stawała na przeszkodzie przy przeprowadzeniu niezbędnych zmian.

Wspólnym mianownikiem elementów mojego programu jest tworzenie warunków sprzyjających rozwojowi kultury kreatywności i przedsiębiorczości, zarówno obywateli jak i instytucji. Dzisiejszy świat stawia przed społeczeństwami wyzwania, które wymagają myślenia wbrew przyjętym standardom. Zglobalizowany świat jest tak skomplikowany, że jeśli chcemy odgrywać w nim istotną, twórczą rolę i zagwarantować sobie stabilny, trwały rozwój musimy przede wszystkim uwierzyć, że są liczne sfery, w których stać nas na wkład do cywilizacji i gospodarki światowej z korzyścią dla nas i dla innych. Mamy pełne prawo aspirować do takiej roli ze względu na potencjał ludzki, na położenie, na całą historię naszego państwa.

Jakie są niezbędne warunki do osiągnięcia sukcesu przez Polskę w najbliższych dekadach?

Kluczem, obok racjonalnej polityki fiskalnej, usprawnienia funkcjonowania sądownictwa czy poprawy systemy ochrony zdrowia jest edukacja, szacunek dla ludzkiej wiedzy i przedsiębiorczości oraz regulacje dotyczące prowadzenia działalności gospodarczej. Musimy po pierwsze zrozumieć, że potrzebujemy spójnego systemu edukacji, trwającej dzisiaj całe życie. Szkoła powinna przede wszystkim rozwijać umiejętność i chęć ustawicznej nauki. Nauczyciel musi stać się dla ucznia rzeczywistym autorytetem, a uczeń musi polubić sam proces uczenia się – to dużo ważniejsze od zapamiętywania, w którym roku była bitwa pod Grunwaldem. Druga rzecz to kreatywność – cały mechanizm szkolny musi być naierowany na to, aby dzieci nie bały się być oryginalne. Polska szkoła tłumi kreatywność, a uczniowie wychodzą z niej nie wierząc w swoje możliwości, stając się już na początku swego życia oportunistami. I trzecia rzecz, to kapitał społeczny, czyli chęć i zdolność do współpracy. W szkole nie ma mechanizmu wyrabianiu w młodych ludziach takich cech. Kiedyś miałem okazję przyglądać się prowadzeniu lekcji w dobrej szkole amerykańskiej i nawet samemu parę z tych lekcji poprowadzić. Byłem pod wrażeniem zasadniczego przesłania dominującego w tej szkole – w istocie w ciągu tych paru godzin więcej chyba nauczyłem się od uczniów niż oni ode mnie. Tam premiuje się najbardziej oryginalne zachowania i odpowiedzi na pytania. Od dzieci wymaga się żeby mówiły swoim własnym językiem, zniechęca się je do używania wzorców zaczerpniętych np. z mediów. Uczniowie otrzymują do przemyślenia pewien problem, a następnego dnia dzieleni są na paroosobowe grupy, w których prowadzący wywołuje spór na ów zadany temat. Spór ten trwa tak długo, aż uzgodniony zostanie najlepszy wariant, który później owocuje wspólnie prowadzoną praktyczną realizacją pomysłu. Krótko mówiąc uczniowie na co dzień przekonują się, że indywidualna kreatywność nie musi być sprzeczna z ideą współpracy w celu osiągnięcia wspólnych korzyści. Mamy tu więc do czynienia z rozwijaniem kreatywności w połączeniu z chęcią do znalezienia praktycznego rozwiązania problemu, gotowością do przyznania, że ktoś inny zrobił cos lepiej niż ja, a jednocześnie z wiarą, że siła leży we współpracy. To podejście nie powinno dziwić – na takich podstawach powinno opierać się przecież dzisiaj każde nowoczesne społeczeństwo! My zaś zbyt często boimy się robienia użytku z własnych, oryginalnych pomysłów i zbyt często demonstrujemy nieufność do innych – władzy czy potencjalnych współpracowników. W tym widzę wielkie zagrożenie dla realizacji naszych marzeń o szybko rozwijającym się, stabilnym kraju.

Czy uważa Pan, że Polska nie osiągnęła sukcesu po 1989 roku?

Nie narzekam na minione dwudziestolecie – przeciwnie, uważam Polskę za kraj znaczącego sukcesu. Krytykuję natomiast, że nie jesteśmy dostatecznie mądrzy żeby przewidywać wyczerpywanie się naszych prostych przewag konkurencyjnych i konieczność wspólnego, dzisiaj już znacznie spóźnionego zabrania się do tworzenia nowych. Przybliżenie sukcesów w przyszłości wymaga zupełnie innego myślenia. Najbliższe lata będą prawdziwym papierkiem lakmusowym naszej cywilizacyjnej dojrzałości. Zaczynamy żyć w zupełnie odmienionej rzeczywistości, musimy przewartościować nasze dotychczasowe myślenie o rozwoju. Bez systemu edukacji, który kształtowałby niezbędne do tego cechy i umiejętności okaże się to niemożliwe, bowiem kapitał intelektualny i kapitał społeczny to najważniejsze dzisiaj determinanty rozwoju. Wśród wielu problemów stojących przed naszym systemem edukacji ważne miejsce zajmuje problematyka kształcenia ustawicznego. W Polsce systematycznemu kształceniu i dokształcaniu podlega nie więcej niż 5 procent pracowników. W krajach, którym zazdrościmy, na przykład skandynawskich ten odsetek przekracza 50 proc. To przynajmniej częściowo wyjaśnia wyjątkowo u nas niekorzystny, na poziomie 30 procent, wskaźnik zatrudnienia w grupie lat 55-64. Wiele z tych osób, nie mając możliwości uzupełnienia bądź zmiany swych zawodowych umiejętności, przestaje się po prostu nadawać do pracy w nowoczesnym społeczeństwie. W Polsce nie jest na przykład w ogóle znane powszechnie używane na świecie pojęcie korporacyjnego uniwersytetu, oznaczające po prostu konsekwentny system ciągłego dokształcania i zmiany zawodu pracowników danej firmy. Musimy stać się społeczeństwem ludzi stale się uczących – od przedszkola aż do późnej starości.

Wiele uwagi poświęca Pan w „Mądrej Polsce” gospodarce. Jaki model gospodarczy należałoby wdrożyć, aby Polska osiągnęła sukces?

Kluczem do sukcesu gospodarczego jest przedsiębiorczość obywateli i innowacyjność firm. Innowacyjność nie tylko w małych, ale także w dużych przedsiębiorstwach. Postulat innowacyjności nie dotyczy też, wbrew wielu poglądom, tylko młodych ludzi. Powiedzmy dobitnie – prawdziwie i trwale konkurencyjna gospodarka może powstać tylko wtedy, jeśli będzie osadzona w kulturze innowacyjności całego społeczeństwa. Niedawno wróciłem ze Stanów Zjednoczonych gdzie akurat wprowadzono na rynek nowy model iPada. Widziałem nocne kolejki pod sklepami, mimo oczywistej wiedzy, że za parę dni wszyscy będą mogli kupić ten model bez najmniejszego tłoku. Ale wielu chciało go mieć jako pierwsi. W Polsce nikt by chyba nie stał w tej kolejce. Nie ma u nas takiego zainteresowania nowościami. Szkoda, bo do rozwoju innowacyjnej gospodarki potrzebny jest silny popyt na nowe produkty i usługi – zdolność do kreowania własnych tzw. lead markets (wiodących, innowacyjnych rynków) jest niezwykle ważnym warunkiem rozwoju gospodarki.

Co może być znakiem firmowym polskiej gospodarki?

Nie ma na świecie produktu, który byłby jednoznacznie i powszechnie kojarzony z Polską. Dziennikarze często mnie pytają: „co ma być Polską Nokią?” To jest źle zadane pytanie, bo my nie powinniśmy nawet szukać takiego produktu. Polska powinna wchodzić w nisze. Do innowacyjnego produktu lub usługi prowadzi ciąg działań i istotą rzeczy jest, aby umieć rozpoznać funkcjonujący bądź planowany łańcuch powiązań i próbować zastąpić jakieś ogniwo tego łańcucha nowym produktem lub usługą bazującą na oryginalnym pomyśle. Trzeba przy tym umieć rozpoznawać sytuację międzynarodową, trzeba umieć śledzić najróżniejsze zjawiska występujące w nauce i gospodarce. Niezbędna do tego jest pomoc instytucjonalna. W Polsce powinna się pojawić wirtualna instytucja nowego typu, bez biurek i nowego budynku – o symbolicznej nazwie Obserwatorium Nowych Technologii. Na świecie istnieją w różnych krajach takie ciała, najczęściej typu think-tanków powiązanych z instytucjami dysponującymi środkami venture capital, które obserwują rozwój nowych technologii i, znając krajowe możliwości, proponują podejmowanie działań w obiecujących obszarach. Profesjonalne analizy są bowiem dzisiaj w stanie określić z rozsądnym prawdopodobieństwem technologie mające na świecie największy potencjał rozwojowy i sformułować wskazania co do niezbędnych działań badawczych i wdrożeniowych potrzebnych do wejścia z własnym pomysłem w łańcuch międzynarodowych powiązań „oplatających” dany produkt. Musimy pamiętać, że wielkie, globalne firmy takie jak Microsoft czy Google potrafią składać kilkadziesiąt wniosków patentowych miesięcznie. Zagwarantowane przez innych prawa własności intelektualnej sprawiają, że w dzisiejszej firmie np. komputerowej uważne i stałe wyszukiwanie możliwości zrobienia czegokolwiek innowacyjnego musi być jedną z kluczowych misji firmy. A u nas świadomość problematyki i fundamentalnego znaczenia sprawy ochrony własności intelektualnej jest boleśnie niedoceniana. Przed laty reprezentowałem Polskę w negocjacjach nad patentem europejskim dotyczącym pewnego specjalnego, skomplikowanego rodzaju wynalazków. Nie tylko, że nie mogłem wtedy znaleźć w Polsce kompetentnej osoby, która mogłaby mi w tym pomóc, ale tak naprawdę nie mogłem nawet znaleźć osoby, która by uważała, że warto się tym w ogóle zajmować! Zrozumiałem wtedy jak wielka jest różnica między Polską, a wieloma innymi krajami w przygotowaniu do reprezentowania swoich interesów i swoich firm na światowych rynkach. Nie mamy w Polsce dobrego mechanizmu, który pozwoliłby nam rozpoznawać własne interesy. To wielki problem, bo przy różnych negocjacjach, w tym unijnych, nie potrafimy twardo reprezentować własnego stanowiska.

Był Pan ministrem nauki w rządach Leszka Millera i Marka Belki oraz doradcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jak wygląda dyskusja o przyszłości Polski na najwyższych szczeblach władzy i jakie są blokady rozwojowe?

Jestem bardzo krytycznie nastawiony do sposobu uprawiania polityki w naszym kraju. Zbyt często nasze spory polityczne okazują sie hamulcem w procesie realizowania racjonalnej strategii rozwoju. Ja sam znalazłem się w sferze polityki zupełnie przypadkowo, bowiem do momentu mojej ministerialnej nominacji nie miałem żadnych związków z partiami tworzącymi ówczesną rządową koalicję, czyli SLD, UP i PSL. Propozycję wejścia do rządu otrzymałem dosłownie na dwie doby przed ogłoszeniem jego składu. Mogę się jedynie domyślać, że były jakieś kontrowersje wśród koalicjantów i powołanie bezpartyjnego eksperta pojawiło się w ostatniej chwili jako jakieś awaryjne rozwiązanie problemu. Brak jakichkolwiek partyjnych powiązań nie ułatwiał mi oczywiście życia. Na posiedzeniach rządu byłem czasami zdziwiony, że moi koledzy zgodnie przesądzali o rzeczach, które dla mnie ciągle pozostawiały wiele wątpliwości mimo, że gruntownie przygotowywałem się do zaplanowanych na dany dzień tematów. Była to dla mnie znamienna lekcja na temat znaczenia polityki partyjnej w życiu publicznym. Ale muszę także powiedzieć, że polityka prowadzona przez rząd w latach 2001 – 2004 bazowała wg mnie na rzetelnych próbach reprezentowania interesu społecznego – wedle rozumienia go przez rządzące partie koalicyjne. Inna sytuacja, także zgodna z tezą o znaczeniu polityki partyjnej, powstała wraz z powołaniem rządu Marka Belki, który był prawdziwym rządem ekspertów zdolnym wg mnie do realizacji najambitniejszych celów rozwojowych – ale bez poparcia większości sejmowej nie był w stanie niczego zrobić.

Ciekawe doświadczenia zebrałem będąc doradcą prezydenta, bardziej zresztą doświadczenia intelektualne niż z obszaru praktyki politycznej. Miałem bardzo dobre stosunki osobiste z Panem Prezydentem, którego bardzo ceniłem za intelektualną otwartość oraz chęć zrozumienia spraw, które mu przedstawiałem. Mimo, iż w pewnych okresach Prezydent poświęcał na rozmowy ze mną dużo czasu, dyskusje te nie przekładały się z zasady na żadne praktyczne decyzje. Prezydent nie ma bowiem u nas żadnych bezpośrednich możliwości wywierania istotnego wpływu na politykę gospodarczą czy edukacyjną realizowaną przez rząd, a prawo veta niczego oczywiście nie załatwia.

Na bazie wszystkich swoich doświadczeń zaryzykowałbym stwierdzenie, iż jestem dzisiaj zwolennikiem rządu ekspertów. Demokracja musi oczywiście funkcjonować poprzez partie polityczne wyłaniane w wyborach powszechnych, które następnie tworzą koalicje decydujące o losach kraju. Koalicje te powinny uzgadniać programy swego działania i dbać o ich prawne podstawy uchwalane w parlamencie, ale do ich realizacji powinny wg mnie zapraszać uznanych ekspertów. Wiem, że brzmi to nieco naiwnie, ale naprawdę widzę olbrzymią przepaść między istotą działalności politycznej a sednem działania władzy wykonawczej – trudno jest wymagać od polityków czasu i umiejętności zarządzania wielkimi zespołami ludzi wdrażającymi polityczne strategie w życie.

Dzisiejsze nasze nieszczęście polega także na tym, że w Polsce nie ma solidnej instytucji typu centrum studiów strategicznych. A jeszcze większym nieszczęściem jest to, że politycy w ogóle nie czują potrzeby powoływania takiej instytucji. Każda siła polityczna najwyraźniej się boi, aby takie centrum nie proponowało polityki odmiennej od promowanej przez nią samą. To wyraźny objaw słabości państwa – pomysł powołania apolitycznej instytucji jest nie do wyobrażenia dla całej klasy politycznej.

Jaka była reakcja mediów i klasy politycznej na publikację Pańskiego raportu?

Pozytywnym elementem było to, że kontaktowali się ze mną przedstawiciele praktycznie wszystkich partii reprezentowanych w parlamencie. Jeszcze bardziej satysfakcjonujące są reakcje ze środowisk akademickich i gospodarczych. Mam nieodparte wrażenia, że istniejące partie nie reprezentują w sensie programowym bardzo dużej części naszego społeczeństwa – odsetek moich rozmówców całkowicie zagubionych w obliczu zbliżających się wyborów jest bardzo wysoki. Stoi to według mnie w wyraźnej sprzeczności z dobiegającym do nas przekazem medialnym o tym, że jakoby jesteśmy społeczeństwem podzielonym na dwie wyraźnie zdefiniowane części gotowe do walki na śmierć i życie. Nie ma na to mojej zgody – większość z nas szuka po prostu możliwości poparcia dla spokojnej, racjonalnej polityki trwałego rozwoju. Która partia to pierwsza rozpozna i przełoży na swe działania, ta okaże się zwycięzcą na długie lata.

Jakie planuje Pan następne kroki, aby spróbować zrealizować program „Mądra Polska”?

Chciałbym sformułować zestaw bardzo konkretnych działań, które powinniśmy wg mnie podjąć, aby wspólnie zbliżyć się do mojego przesłania o mądrej Polsce. Po rozmowach z politykami i wysłuchaniu ich bardzo przychylnych opinii poczułem się zmotywowany do wykonania kolejnego ruchu. Być może po wyborach powstanie jakaś koalicja, która zechce mojej rady zasięgnąć. Jestem gotów do wspólnej refleksji na temat rozpisania strategii na konkretne działania.

Aktualnie moim celem jest zorganizowanie kilkunastu debat publicznych pod roboczym tytułem „Wyzwania przed Polską”. Chciałbym w sposób rzetelny i zrozumiały przedyskutować takie kluczowe dla naszej przyszłości sprawy jak energetyka, walka ze zmianami klimatycznymi, ochrona zdrowia, system stanowienia i egzekucji prawa czy sytuacja demograficzna. Dalsze tematy to na przykład kwestia migracji ludności i problemy funkcjonowania społeczeństw wielokulturowych. Polska jest przecież całkowicie nieprzygotowana do życia w społeczeństwie wielokulturowym, co wydaje się już w nieodległej przyszłości nieuniknione.

Zakres wyzwań, jakie Pan opisuje wskazuje, że Polska potrzebuje kolejnej wielkiej transformacji, tym razem w kierunku innowacyjności

Polsce potrzebny jest wstrząs, będący efektem nowej świadomości stojących przed nami wyzwań. Do tego, aby zmienić tory swojej historii, mającej zawsze dużą polityczną „bezwładność”, potrzebujemy lidera, człowieka z najwyższej politycznej „półki”. Lidera przekonanego, że Polskę stać na taki sukces i umiejącego nadać swym poglądom atrakcyjną postać. Innymi słowy, człowieka zdolnego do artykułowania z ogniem w oczach swojego przekonania, że Polska jest krajem o wielkim, ciągle nie do końca wykorzystanym potencjale.

Michał Kleiber – Prezes Polskiej Akademii Nauk, b. Minister Nauki i Informatyzacji, b. Przewodniczący Rządowego Komitetu ds. Umów Offsetowych, b. Doradca Prezydenta RP

Rozmawiał Wojciech Białożyt

Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi :)

„Uważam, że społeczeństwo powinno stworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie powinny być przestrzegane”

Panie pośle, współczesna lewica zaczęła głosić swoje hasła na końcu osiemnastego wieku, podczas rewolucji francuskiej, następnie zostały one przewartościowane przez tradycje socjalistyczne. Jak powinny brzmieć współcześnie? A może – jak głoszą krytycy lewicy – w ogóle zostały one wyczerpane?

W poszczególnych europejskich pokoleniach lewicowość i lewica są cały czas tym samym – dotyczą marzeń, wartości i celów życia wspólnotowego. Zmieniają się natomiast okoliczności. Lewicowość określa specyficzna dla lewicy relacja pomiędzy człowiekiem a społeczeństwem.

 

Co w tym stosunku jest specyficznego?

Uwaga poświęcana wspólnotowemu charakterowi społeczeństwa: więziom międzyludzkim, wzajemnej odpowiedzialności i współuczestnictwu. Bardzo istotna dla lewicy jest jakaś przyzwoita relacja między rentą z kapitału a wynagrodzeniem za pracę oraz odpowiedzialność wspólnoty za los każdego człowieka, wedle specyficznej formuły: „Każdy człowiek, który – nie z własnej winy – nie potrafi sobie poradzić w życiu, może oczekiwać pomocy ze strony społeczeństwa”. Kluczem do uczynienia tego hasła czymś realnym jest tu fragment „nie z własnej winy”. Wyklucza on lub ogranicza, doraźnie, obowiązek alimentacyjny w przypadku braku woli dbałości o siebie ze strony zainteresowanej osoby. Odnotowuje jednak, że urodzenie się w gorszej, z punktu widzenia obowiązujących paradygmatów społecznych, rodzinie jest obiektywnym faktem, a nie efektem wolnej woli.

Tego rodzaju pomoc może jednak przerodzić się w kontrolę społeczeństwa.

W jakiejś mierze nawet powinna, aczkolwiek to bardzo delikatna materia. Należy szukać złotego środka – tak aby ta pomoc nie ograniczała fundamentalnie wolności. Najpierw trzeba uważać, aby ta część społeczeństwa, która alimentuje pozostałą, nie była w relatywnie gorszej sytuacji co alimentowani. W przeciwnym razie może dojść do słusznego buntu, zmiany polityki w zakresie tych spraw. Co do kontroli – ja stoję na gruncie wolności człowieka. Wspólnota ma obowiązek posiadania szerokiej palety propozycji pomocy, zainteresowany ma prawo wyboru. Ma też, oczywiście, prawo do rezygnacji z czegokolwiek, co mu się proponuje. Dopóki nie zmieni zdania, niech radzi sobie sam. Droga powrotu powinna być zawsze otwarta. Rzecz w tym, żeby potrzebującego nie upokarzać. I żeby instrumenty pomocy odnosiły się do realnych możliwości zainteresowanego, bez jakiegokolwiek dogmatyzmu. W sferze światopoglądowej, dopóki nie ma sytuacji jakiegoś wymuszenia, lewicy nic nie powinno przeszkadzać. Osoba ludzka ma wolność swojej ekspresji, wyboru sposobu życia, wierzeń i obyczaju. Dla lewicy dbającej o jakość życia i jego estetykę powinno być jednak jasne, że są sprawy, w których wolność jednostki powinna być wyraźnie ograniczona. Dotyczy to na przykład przestrzeni publicznej: jej estetyki, czystości, ciszy oraz przeznaczenia. Społeczeństwo powinno tworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie muszą być przestrzegane. Egzekucję praw uznaję za najważniejszy czynnik ładu społecznego i rozwoju. Odrzucam to polskie „Wolnoć Tomku w swoim domku”, kiedy wolność jednostki oddziałuje negatywnie na innych, zabiera coś cennego innym współuczestnikom wspólnoty. Możesz mieć w mieszkaniu robactwo, zgniliznę i brud – dopóki ani jeden robak, ani jakiś przykry zapach nie wydrze się poza ściany tego twojego domku. W rzeczywistości jednak mówimy nie o ekstremach, a o rzeczach powszechnych. Chaos urbanistyczny naszego kraju, szerzej – chaos w przestrzeni publicznej, mnie przeraża. Nie ma drugiego takiego kraju w Europie. Jesteśmy porównywalni z biedniejszymi krajami Maghrebu. No i z czarną Afryką.

Mówi Pan jednak o prawie – pod tym względem lewica nie wyróżnia się na tle innych ruchów politycznych.

Pod względem wszystkiego, co mieści się w zbiorze norm i wartości liberalizmu kulturowego, to dzisiaj lewica zasadniczo się wyróżnia na tle innych ruchów politycznych. Wyróżnia się od nich także w kwestii zasady republikańskiego i świeckiego charakteru państwa. A to jest jednym z fundamentów demokracji i równości obywateli wobec prawa. Powinna też wyróżniać się w sferze estetyki przestrzeni publicznej, bo ona ma znaczący wpływ na jakość życia jednostki i całej wspólnoty. Idealną ilustracją tej tezy jest 60-tysięczne miasto Santa Fe w Nowym Meksyku. Tam każda belka konstrukcji domu – jej kształt, kolor i proporcje – musi być uzgodniona z władzą regulującą przestrzeń publiczną. Wszystko jest określone – rozmiary domów, ich kolorystyka. To bynajmniej nie jest socjalistyczne miasto, tylko sam środek liberalnych Stanów Zjednoczonych! Zresztą jedna z najzamożniejszych gmin Ameryki. Po Nowym Jorku i San Francisco trzeci rynek sztuki w Stanach! Miasto bogatych emerytów zjeżdżających tam wygrzewać na starość swe kości. Co interesujące, te ścisłe reguły dają w efekcie wyrafinowaną w swojej różnorodności architekturę! To jest trochę tak – teraz już żartuję – jak cenzura dobrze służyła sztuce w czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tam te ograniczenia prowadzą do niespotykanej gdzie indziej sublimacji architektury, zagospodarowana przez człowieka przestrzeń staje się jemu przyjazna, zachęca do obecności.

A czy w Polsce postulaty lewicowe powinny być inne niż w pozostałych państwach?

Polska jest krajem dość prymitywnym – jej realny ustrój, wciąż w jakiejś mierze jest bolszewicki, antywolnościowy i antyrepublikański. Społeczeństwo nasze, mówię o jakoś określanej większości, w większym stopniu niż demokracje zachodnie jest tradycjonalistyczne i korporacyjne zarazem. Nasze prawo, zwłaszcza cywilne, jest w głębokiej depresji. Mniejsza o powody i usprawiedliwienia. Istotny byłby projekt wszechstronnej modernizacji. Do tego potrzeba nam otwarcia zasobów informacji publicznej, lepszego skomunikowania ludzi ze sobą, promocji postaw otwarcia na nowe. Innowacyjności, twórczości i odwagi. Jeśli tego nie zrobimy, pozostaniemy na wieki ze swoimi kompleksami jakiejś koszmarnej prowincji. Ze wstydem skarlenia. Wiele się zmienia na lepsze. Ale te zmiany nie obejmują wielkich połaci – w sensie geograficznym i w sensie społecznym – naszego kraju. Dlatego zdaje mi się, że pewne idee szczególnie właściwe lewicy to nie zwykły polityczny wybór, ale w Polsce wspólny obowiązek. Polski nie stać na neoliberalizm, tradycjonalizm, konserwatyzm. Jak sprostać konkurencji w europejskiej gospodarce opartej na wiedzy, gdzie rzeczywiście profitodajnym kapitałem jest kapitał własności intelektualnej albo szerzej – społeczny kapitał ludzkich umiejętności, gdy połowa studentów to studenci jakichś niedzielnych szkółek, z niewiadomych względów nazwanych uczelniami wyższymi? Jak sprostać tym wyzwaniom przyszłości – gdzie bramy do dobrostanu prowadzą przez wytwarzanie i sprzedawanie ekskluzywnego produktu, który wymyślony, wyprodukowany i sprzedany opłacić ma te nasze europejskie cudowne urządzenia budujące jakość naszego życia – jeśli rozwój wiedzy opiera się głównie na prywatnym jej finansowaniu? Inwestycje w mózgi ludzkie to inwestycje w przyszłość – nie tylko pojedynczych ludzi, ale też w przyszłość wspólnoty. My, w jakimś stopniu, skazani jesteśmy na wielkie publiczne inwestycje. Czyli na wysoki poziom redystrybucji dochodu narodowego poprzez budżet. Sęk w tym, że dzisiaj przychody państwa wynikające z wysokiego poziomu redystrybucji dochodu narodowego są bezmyślnie przejadane przez korporacyjne społeczeństwo i myślących kategoriami ekonomii sprzed kilkudziesięciu lat polityków, przy okazji konserwujących niemrawe dziedziny gospodarki i trudne do zaakceptowania nierówności. Ostateczna odpowiedź na pytanie o specyficzność naszej lewicy jest taka: postulaty polskiej lewicy z pewnością powinny być własne, odpowiadające okolicznościom, odnotowujące różnice.

Co determinuje Pańską lewicowość?

Nie jestem typowym przedstawicielem lewicy – wyróżniają mnie m.in. moje poglądy gospodarcze. Nie powinno tu być żadnego dogmatu w kwestii własności. Ten pogląd dotyczy także własności podmiotów świadczących usługi publiczne, także w dziedzinie zdrowia, kultury i edukacji. Istotą usług publicznych jest priorytet opisany stosownymi systemami finansowania, zawsze celowościowymi, a nie wynikającymi z jakichś dogmatów. Ścisła akredytacja poziomu usług musi być obowiązkiem państwa, takim jak audyt środków publicznych, regulacja i kontrola. To nie oznacza konieczności prywatyzacji, ale też nie ma tu miejsca dla dogmatów. Jest jednak jeden bardzo słaby punkt mego rozumowania w tej kwestii. Korupcja jako element kultury i słabość instytucji kontroli społecznej. Być może jakiś postęp odnotujemy tu dopiero wtedy, gdy egzekucja prawa stanie się w Polsce bezwzględna, skuteczna i trwała. Dzisiaj anomia jest mocno osadzonym elementem naszej kultury życia we wspólnocie. Istotne jest więc nie tylko państwo i prawo, ale również dominujące postawy społeczne. W każdym razie etatyzm jest ciężkim grzechem polskiej lewicy. Zupełnie zresztą niepotrzebnym. Jest on przeciwskuteczny w realizacji celów, którymi bywa uzasadniany. Ale to wszystko to teoretyczne dywagacje. To, co zawsze powinno być kryterium lewicowości, zawiera się w relacji do innego człowieka. Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi.

„Lubię być blisko drzwi”

Polska lewica Pana zawiodła?

Tak! Polska zorganizowana lewica nie widzi – poza samym swym istnieniem, zwłaszcza w strukturach państwa – celu swego uczestniczenia w polityce. Przez wiele lat byłem związany z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. To nie było moje naturalne środowisko. Ja wywodzę się z niepodległościowej tradycji socjalistycznej. Nic mnie z komunizmem i jego późniejszymi odsłonami nie łączy, a bardzo wiele dzieli. Mimo funkcjonowania w środowisku Sojuszu Lewicy Demokratycznej pozostałem, mam taką nadzieję, sobą. Na początku ich to dziwiło, ale później się do mnie przyzwyczaili. Miałem przyjemność zobaczyć kiedyś na to dowód w postaci świetnego, bo drugiego, wyniku przy okazji udzielania absolutorium ustępujących władz Sojuszu. I to przy znaczących różnicach. Dla ludzi, których ja sam lubię, jestem miły. A większość z nich lubię. Ze wszystkim, co dla nich musi być trudne. Bo ja właśnie jestem z lewicy! Zawsze we wtorki, przed posiedzeniem rządu, mieliśmy zebrania kierownictwa partii. Siadałem zwykle naprzeciwko Leszka Millera, obok drzwi – lubię być blisko drzwi. Mój ojciec też parkował auto zawsze przodem do wyjazdu. [A1] Któregoś dnia Leszek przyjechał szczęśliwy i rozpromieniony; zaczął opowiadać o pobycie na ranczo u księdza Jankowskiego. Kiedy zadowolony z siebie skończył, oczekiwał aplauzu. Powiedziałem: Z czego się cieszysz? Z tego, że premier lewicowego rządu w katolickim państwie pojechał do Gdańska i odwiedził księdza Jankowskiego? Jeśli chciałeś pokazać swoją otwartość na Kościół, to miałeś w Gdańsku do wyboru: księdza Jankowskiego w św. Brygidzie albo księdza Bogdanowicza z kościoła Mariackiego. Dwa odmienne, bardzo czytelne znaki. A jeśli nie chciałeś zostawiać znaku politycznego, to trzeba było pójść do palotynów. Nawiasem – tam, gdzie w sierpniu 1980 roku, zaraz po przyjeździe, do wreszcie wolnego na chwilę miasta Gdańska, udali się Bronisław Geremek z Tadeuszem Mazowieckim.

Relacja z Kościołem jest dla lewicy aż tak ważna?

Bardzo ważna. Lewicowiec musi mieć republikańskie poglądy. Jeśli nie jest republikaninem, to swoją lewicowość udaje, zmyśla, nie wie, o co chodzi. Jak Józef Oleksy. Nie ma dla człowieka lewicy innej władzy niż ta, która pochodzi z wyborów. Prawicowiec może, jak sobie wyobrażam, ograniczać demokrację. W sensie mentalnym oczywiście, nie prawnym, bo tego nikt nie może. Dla myślenia lewicowego to strzał w stopę. Nie może Kościół, w jego aktywnościach pozakościelnych, istnieć inaczej, jak przez weryfikację wyborczą. To kwestia odpowiedzialności. Wracamy zresztą do rewolucji francuskiej (śmiech). Leszek Miller może nawet nie zdaje sobie sprawy, jak negatywne to odległe wydarzenie – Wielka Rewolucja Francuska – w przeciętnym polskim biskupie budzi emocje. Polscy lewicowcy nie mają o takich rzeczach pojęcia. Oni tego nie czują. To nie jest ich własne przeżycie. Bo oni kiedyś byli „na lewicy”, bo „lewica” miała władzę. W tej sprawie istnieją badania socjologiczne przeprowadzone, chyba jeszcze w 1950 roku, przez dwie panie: Renatę Tully i Marię – jeśli dobrze zapamiętałem imię – Jarosińską. O tyle wiarygodne, że pani Jarosińska była żoną bardzo wysoko pozycjonowanego działacza partyjnego. Oni – działacze partyjni – w dzieciństwie bywali ministrantami. Jak ambitne dzieci z ludu. Nie czytali właściwych książek. W szkole średniej zapisywali się do Związku Młodzieży Socjalistycznej. Na pierwszym roku studiów do partii. Skąd to się bierze? Z wielkiej chęci uzyskania jakiejś pozycji. Na miarę kryteriów środowiska rodzinnego. W Starym Sączu miejscem widzialnym dla innych, miejscem, w którym można się innym pokazać, był kościół. Ministrant dla dziesięciolatka to pozycja, że ho, ho! Gdyby nie 1989 rok, ci ludzie byliby zupełnie gdzie indziej. Część z nich, jak Aleksander Kwaśniewski, żałuje, że przed 1989 rokiem była po stronie reżimu. Gdyby mogli wtedy przewidzieć przyszłość, mieliby inne biografie. Ale nie przewidzieli. Nie mieli charakteru, żeby pójść za racją, a nie karierą. Do dzisiaj nas to dzieli. Oni nazywają to pragmatyzmem. Ja – uczciwością. Oni są w pewien sposób zaprzeczeniem lewicowości, ponieważ człowiek lewicy musi być demokratą. Zawsze. I musi mieć odwagę do podejmowania ryzyka przeciwstawiania się większości, kiedy większość jego zdaniem błądzi. A tu szepce się po kątach, ale publicznie kadzi. Oni są z tradycji Polskiej Partii Robotniczej. Ja – Polskiej Partii Socjalistycznej. To jest różnica. Nie można głosić szczerze i prawdziwie lewicowych idei, jeśli się pozostaje postkomunistą. Czyli bez obrachunku ze swoimi wcześniejszymi decyzjami i z podobnym paradygmatem zachowań.

Już nie postkomunistą.

(śmiech) Tak, teraz jest – był [A2] – politykiem średnio starszego pokolenia. Kwestia tożsamości to najważniejszy problem polskiej lewicy. Ja sam nie uznaję komunistycznych świąt – Dnia Kobiet i Święta Pracy. Wzrastałem, kiedy one były wymuszane, w pełni wprzęgnięte w rydwan władzy. Nigdy nie byłem na pochodzie pierwszomajowym, w czasach komunizmu i po 1989 roku. Na marginesie – włos mi nie spadł z głowy z tej akurat przyczyny. To jest znaczące świadectwo. Jest prawdziwe i pokazuje prawdziwą historię Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej: że można było nie chodzić. Trzeba było tylko chcieć nie chodzić. I mieć w sobie gotowość do zapłacenia za to. Większość chodziła. Dziś dla mnie, podobnie jak w stosunku do tamtych „obowiązkowych” pochodów pierwszomajowych, nie do pomyślenia jest to, że rozpoczęcie roku szkolnego odbywa się w kościele. Ilu jest takich, którym to się nie podoba i którzy wstaną i powiedzą „Nie!”? Przeciw lizusom proboszcza? Przeciw dyrektorowi szkoły, który jest uzależniony od proboszcza? Nie potrafimy znaleźć miejsca dla religii w demokracji. Od 1989 roku struktury kościelne są w Polsce czynnikiem odpychającym Polaków od wielkich narodowych celów. Sprzeciwiają się modernizacji. Często z niskich, materialnych i władczych pobudek. To jest dla mnie przerażające.

Uważa Pan, że odpowiednią reakcją na Kościół jest język Joanny Senyszyn?

Nie, nie uważam. Kościół bywa uzurpatorski. Nie można mu odpowiadać po chamsku. Senyszyn merytorycznie ma rację. Jednak formy i konwencje w naszej cywilizacji również są istotne. Jej walka o świeckość państwa wydaje mi się mieć fundament botoksu, szminki i amfetaminy.

Są jakieś nadzieje, że to się zmieni? Że lewica zacznie być silna ideowo?

Nie.

A Grzegorz Napieralski?

To jest fenomen, którego nie rozumiem. Co niekoniecznie go obciąża, być może bardziej mnie. Dzisiaj jedynym wytłumaczeniem jego popularności są te dwie panienki fikające nogami, kręcące brzuchami. To w samej swojej treści – pop-polityka! Nie można jednak w rytm ich ładnych, płaskich brzuchów i długich smukłych nóg kreślić wizji rozwoju Polski! To jakiś absurd! Groteska!

Mając do wyboru tylko Grzegorza Napieralskiego i Donalda Tuska, kogo by Pan wybrał?

Tuska.

Mimo wszystko?

Tak, mając taki wybór. Dobrze jest dla Polski, gdy premier ma jakiś wymiar. Choć go nie wybieram. On też jest plastikowy, on się poddał. Społeczeństwu, a ściślej jego bardziej prymitywnej wizji, się poddał. Wściekły jestem, że tylko taki mam wybór.

Czy Pan jako socjalista zawsze dystansował się od środowiska Prawa i Sprawiedliwości, które – przynajmniej teoretycznie – również odwołuje się do tej tradycji?

Pan żartuje – co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z socjalizmem? Co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z człowiekiem – podmiotem swoich działań? Z osobą ludzką? Co wspólnego ma Mariusz Kamiński, jego Centralne Biuro Śledcze i Jarosław Kaczyński, z jego zamiłowaniem do służb specjalnych wprzęgniętych w rydwan jego politycznej władzy, z szacunkiem dla obywatela? Dla praw człowieka? Co ma ich serwilizm wobec Tadeusza Rydzyka do idei republikanizmu? Nie tylko ideologia ma znaczenie, ale również sposób uprawiania polityki. Działanie polityków Prawa i Sprawiedliwości jest oparte na nienawiści do człowieka o odmiennych koncepcjach państwa i polityki. Oni konkurentów mają za wrogów! Co to ma do demokracji? Kiedyś Sojusz Lewicy Demokratycznej, bo był mocny, dziś Platforma Obywatelska, bo też jest mocna. Paranoiczny stosunek do świata. Ambicje zabijające rozum. Donald Tusk jest przynajmniej kulturalnym człowiekiem. On najwyraźniej przyjął, że Polacy są, jacy są: nie na jego podobieństwo, inni[A3] , ale właśnie tacy. Jest demokracja w Polsce, więc robi politykę pod takich właśnie Polaków, jakich sam widzi. Tymczasem Polska i Polacy żyjący w Polsce są w historycznie nadzwyczajnie istotnym momencie. W czymś, co można nazwać okienkiem transferowym, w momencie możliwości zmiany paradygmatu polityki z takiego, który spychał nas na peryferie, na korzystniejszy, zbliżający Polskę do jądra Europy. To, jak to się skończy, jest prawdziwie ważnym pytaniem. Ja myślę, że Tusk się myli. Nie ma w nim odwagi postawienia na to, co w Polsce jest dobrego i twórczego. On jest realistą, tak jak niemiecka Realpolitik w latach 70. – skrajnie nieprzyjazna ówczesnym polskim aspiracjom, historycznie niemądra. On się poddał.

Polska lewica jest podzielona – niektórzy jej przedstawiciele uważają, że Prawo i Sprawiedliwość jest partią lewicową.

Prawo i Sprawiedliwość jest przede wszystkim, w jakimś sensie, partią pragmatyczną. Odwołującą się do tej Polski, która naznaczona jest klęską i martyrologią. To circa – połowa. Ale na szczęście dla Polski, Polacy nie lubią skrajności, awantur i pouczania. Więc ta połowa Kaczyńskiego idzie ku ćwierci. To brzmi już bezpieczniej. Prawo i Sprawiedliwość lewicowe to tylko słowa zdeterminowane przez ich bieżące korzyści polityczne. Mieli władzę i rosnący budżet – nie ma lepszego momentu na pokazanie swojej lewicowości. Okazali się partią władzy.

Co może zmienić polską lewicę?

Nowy, młody, demokratyczny, inteligentny, patriotyczny – motywowany dobrem wspólnym – i autentyczny impuls oraz kompromitacja prawicy – szczególnie Prawa i Sprawiedliwości. Ale również Platformy Obywatelskiej. Donald Tusk traci swój i nasz czas. Jest miejsce na porządną partię lewicową. Powodem do wstydu powinno być to, że wskaźnik Giniego, pokazujący skalę społecznego zróżnicowania, jest wysoki tak jak w Niemczech i Wielkiej Brytanii. I o 60% wyższy niż w Danii. Budujemy społeczeństwo wielkich, niepokonywalnych w kolejnych pokoleniach, różnic. Bo dzisiejsze różnice dochodowe zmieniają się już na różnice majątkowe, czyli na coś trwałego. Odbiorcą przesłania lewicy nie powinien być pijak, nierób i cham. Albo głową zanurzony w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej były aparatczyk, ubek. Ten jest chyba zresztą dzisiaj z Prawem i Sprawiedliwością. Jako frustrat. I czyściciel własnego zafajdanego sumienia. To jest mniejszość! Dzisiaj problemem jest kosmetyczka w Lesznie, fryzjerka w Gorzowie i właściciel sklepu warzywnego w Kościanie. Ludzie, którzy własną, ciężką pracą na bardzo konkurencyjnym rynku próbują ratować się samozatrudnieniem. I którzy nie mają żadnej ochrony państwa. Nie mają ochrony wobec nieuczciwego kontrahenta, wobec gminy, wobec rozmaitych inspekcji, które własny inspekcyjny interes realizują skuteczniej niż interes publiczny. Państwa dla nich nie ma! I lewicy też. Ona siedzi w KGHM. Pod rękę z Prawem i Sprawiedliwością.

W jaki sposób lewica powinna im pomagać?

Rozwijając sądownictwo cywilne, kontrolując kontrole i inspekcje. Pomagając, a nie przeszkadzając. Obecnie spór pomiędzy właścicielami kiosku i sklepu, które są w jednej bramie, trwa pięć lat albo więcej. I kończy się licytacją interwencji[A4] , a nie racją prawną. Ci ludzie mają więc państwo w dupie. Tam dokładnie, gdzie ich ma to nasze wolne i wreszcie niepodległe państwo. Oni sami sobie znaleźli pracę. „Samozatrudnili się”, mówiąc w języku Tuska. W sytuacji krytycznej – państwo im nie pomogło. Dla nich więc ono nie istnieje. Jeśli ktoś ma dojście do posła, najlepiej rządzącej partii – wygrywa. Nie ma służby cywilnej. Jest lęk polityków o własną dupę! Po to robiliśmy tę solidarnościową rewolucję?!

” Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z naszej strony hipokryzją”

Czy obecnie Polska jest ważnym partnerem dla Europy?

Powinna być. Potencjał demograficzny, gospodarczy, terytorium i historia – wszystko to otwiera szanse godnego pozycjonowania Polski w Europie. Ale marnujemy tę naszą szansę. Katastrofalny był czas rządu i prezydentury panów Kaczyńskich. Dzisiaj europejskie stolice mają uczciwego, normalnego i niezaburzonego partnera. Ale jest to partner po prostu wygodny. Niekłopotliwy. Bo, w gruncie rzeczy, bierny. Bez pomysłu na Polskę w Europie i pozbawiony inicjatywy. Proszę spojrzeć na nasze zasoby ludzkie: mamy cztery i pół razy więcej studentów i tylko 75% wzrostu wydatków na edukację. Cztery i pół razy więcej studentów i mniej niż stuprocentowy wzrost wydatków publicznych! I tylko 70% więcej doktorów. Coraz częściej zresztą produkowanych przez byłych pułkowników albo księży, taśmowo, jak w biznesie. Czyli studia sprowadzamy do poziomu marnego, prowincjalnego gimnazjum. Co to mówi o naszym wykształceniu? Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z polskiej strony erupcją hipokryzji. Choć oczywiście należało ten podpis złożyć.

Uważa Pan, że polityka zagraniczna również może być lewicowa?

Tak. Aczkolwiek tu należy zawsze szukać jedności, która czasem jest niemożliwa. Z Kaczyńskim ona po prostu nie jest możliwa. Wystarczy spojrzeć na polskie relacje z Rosją. Od dwudziestu lat nie uwzględniają one jednej, ale fundamentalnej rzeczy: Rosja się zmieniła. Traktuje się ją tak, jakby wciąż była Związkiem Radzieckim. Rosja nie jest Związkiem Radzieckim. Ma problem ze swoją tożsamością i ze swoją historią, ale Związkiem Radzieckim po prostu nie jest! To jest trudny partner, ale z pewnością tam coś się zmieniło. Poza Adamem Rotfeldem i kilkoma mniej znanymi ludźmi, polscy politycy tego nie zauważają. Na szczęście są ludzie kultury i wiedzy: Jerzy Pomianowski, Daniel Olbrychski, Andrzej Wajda. Może im uda się przebić przez jazgot politycznych kretynów?

„Lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki”

Lewicowość jest nierozerwalnie połączona z myślą ekonomiczną. Mówił Pan o wyrównywaniu szans, jednak w Polsce w tej chwili mamy do czynienia niemal wyłącznie z próbami wtórnej pomocy. Prym wiodą w tym związki zawodowe.

Jestem jakoś sceptyczny wobec związków zawodowych. Takich przynajmniej, jakimi w Polsce one dzisiaj są: niesprawiedliwie partykularnymi. Nic z solidarności[A5] ! Mówiliśmy już, że budujemy sobie społeczeństwo korporacyjne, a nie wspólnotowe.

Czy etatystyczna ekonomia nadal powinna być promowana przez lewicowe środowiska?

Nonsens. Złogi bezmyślności. To raczej niedostatki mózgów i wiedzy niż ideologia. [A6] Przedsiębiorstwa powinny być konkurencyjne. Wszelkie. Również te, które świadczą usługi publiczne. One po prostu muszą być efektywne! Muszą realizować cele. Rzecz jasna, spółki użytku publicznego, powołane dla realizacji istotnych zadań państwa, nie istnieją dla maksymalizacji zysku, czyli nie są i nie powinny by poddane temu samemu kryterium oceny ich efektywności. Ale powinny funkcjonować w środowisku i sytuacji konkurencyjnej. Państwo powinno tam być obecne jako kontroler pilnujący, czy cele ich funkcjonowania są realizowane na poziomie przyjętym za właściwy. Ale forma własności? Co to ma do rzeczy, jak idzie o cele? Nie rozumiem, dlaczego lewica opowiada się przeciwko prywatyzacji szpitali. Oczywiste jest, że szpitale powinny być prywatne, w tym znaczeniu prywatności, że trzeba liczyć koszty, zwiększać efektywność i wypełniać misję. W opiece zdrowotnej ważne jest to, za co odpowiada i powinno odpowiadać państwo, czyli my – płatnik! Reszta jest sprawą akredytacji, audytu i kontroli. Prywatyzacja podmiotów świadczących usługi medyczne nie oznacza, że państwo w swojej odpowiedzialności za zdrowie obywateli znika! Inną bardzo istotną kwestią jest to, że nasza polityka zdrowotna też powinna ulec fundamentalnym zmianom. Z takiej, która prawie bez reszty nastawiona jest na interwencję wobec choroby na taką, która promuje zdrowie, w której interwencja wobec choroby, pozostając ważną powinnością, jest jednak ostatecznością, kiedy środki ochrony zdrowia zawiodły. Kurczowe trzymanie się państwowej własności podmiotów opieki zdrowotnej, zresztą przecież już tylko części tych podmiotów, jest przeciwskuteczne wobec celów publicznego systemu opieki zdrowotnej.

Dlaczego?

Argument jest prymitywny, ale prawdziwy: państwo robi to gorzej. Należy doskonalić państwo, jego instytucje, także w jego funkcjach kontrolnych, w akredytacji usług medycznych, w śledzeniu efektywności wydatkowanych pieniędzy. Dzisiaj państwowa własność jest w interesie jedynie jednej grupy – związkowców. Bo państwo ulega argumentacji wyborczej, a nie racjonalnej, celowościowej, misyjnej. Coraz częściej mamy do czynienia z sytuacją, w której interes obywatela, takiego zwyczajnego, niewyróżniającego się z tłumu, stoi w sprzeczności z interesem związkowca. Czasem idzie o chudego obywatela i finansowo tłustego związkowca. Jak w KGHM.

W takim razie – czym powinno zajmować się państwo?

Zawsze bezpieczeństwem gospodarczym. Co nie oznacza, że samo, ze swoimi urzędnikami, ma wszystko robić. Czterdzieści lat temu Indonezja miała problem z cłem, co jest zrozumiałe ze względu na linię graniczną. Rząd Indonezji cło sprywatyzował. Po wygranym przez szwajcarską firmę przetargu, granice państwa się uszczelniły. Tamci żyli z procentu od nadwyżki opłat celnych, jakie zapewnili. Trzeba myśleć. Nie ideologicznie, a pragmatycznie, względem celu. Okazuje się, że nawet pobór cła można sprywatyzować, jeśli taka prywatyzacja służy społeczeństwu. Polityka musi być celowościowa, uzależniona od konkretnej sytuacji gospodarczo-społecznej. Państwo powinno zajmować się regulacją, kontrolą, akredytacją (np. w szkolnictwie wyższym, ochronie zdrowia, opiece społecznej) oraz audytem publicznych pieniędzy. To powinny być zadania władzy. Państwo samo aktywne w działaniach przedsiębiorczych, w Polsce, w kulturze anomii i korupcji, oraz nepotyzmu i kolesiostwa, prawie zawsze jest gorsze niż jego brak. Niech zajmie się tym, do czego jest powołane. I żadnego Stacha, który zapragnął „sprawdzić się w gospodarce”. Marzę o państwie, które określa strategię rozwoju, przedstawia scenariusze i etapy jej realizacji, tworzy ramy prawne, zapewnia bezpieczeństwo obrotu gospodarczego, tworzy systemy finansowania określonych celów – takie, które są najbardziej efektywne – określa kryteria, standardy, sposoby ich egzekwowania, bada, ocenia i rekomenduje, dokonuje akredytacji podmiotów świadczących rozmaite usługi publiczne, tworzy ramy i wspiera rozwój instytucji społeczeństwa obywatelskiego oraz bierze odpowiedzialność za strategiczne dziedziny naszej egzystencji: wodę, powietrze, edukację, kulturę, naukę, energię, sieci transportowe, komunikację, przestrzeń publiczną, ochronę zdrowia, bezpieczeństwo i egzekucję prawa. I we wszystkich swoich aktywnościach nieustannie bada efektywność przyjmowanych systemów.

Kolejnym gospodarczym postulatem lewicy jest progresywny podatek.

Zacznijmy więc od tego, że chociaż dążenie do prostoty systemu podatkowego jest zbożnym celem, system podatkowy nie może być prosty, choć oczywiście powinien być możliwie najprostszy w swoim koniecznym skomplikowaniu. Zawsze, wobec każdej formy i wymiaru daniny publicznej, czy to podatku, czy akcyzy, czy jakichś innych opłat, państwo musi przejrzyście określić rzeczywiste cele, jakim mają służyć. Jeśli jest ich więcej niż jeden – określić ich rangę. A potem kontrolować, czy przyjęte rozwiązania są najlepszą drogą do uzyskania założonych celów. Systemy podatkowe muszą być maksymalnie stabilne, stymulujące rozwój i oszczędność. Systemy podatkowe, i tu znów pojawia się moja lewicowość, powinny maksymalizować przychody budżetu. Jeśli chodzi o podatek dochodowy od osób fizycznych, czy ma to być podatek progresywny czy liniowy? Nie wiem. To zależy od rachunku, a nie od ideologii. Powinien być taki, który, w długiej perspektywie (np. 15-20 lat) maksymalizuje przychody budżetu. A więc tak duży, żeby nie przeciwdziałał rozwojowi i nie wypychał ludzi z przestrzeni polskiego systemu podatkowego.

Co sądzi Pan, z perspektywy dwudziestu lat, o polskiej rewolucji?

Otworzyła nam ona cudowną szansę. Ale nie pokazała późniejszej drogi. Zamiast się rozwijać, zaczęliśmy się zwijać. Mam wrażenie, że mimo tak wielkich i cudownych zmian, wracamy do starych kulturowych kolein. Dzisiaj wielki projekt modernizacji Polski jest w defensywie. Nie wiem, czy to stan przejściowy, czy trwały. Wciąż jesteśmy w korzystnej dla nas sytuacji okienka transferowego. Ale jesteśmy w swoich partykularnych politykach – systemie rządzenia się, edukacji, ochronie zdrowia, egzekucji prawa, ochronie przestrzeni publicznej, innowacji – niesłychanie prymitywni. To jest coś strasznie zaściankowego, pełnego ludzkich kompleksów i braku kompetencji, zniechęcającego. Wydaje mi się, że najgorzej jest z polityką i mediami. Bo w tych dziedzinach jest już najzupełniej jasne, że się cofamy w stosunku do standardów sprzed dekady. Najgorsze jest to, że młodzi, wykształceni, obyci, odważni, otwarci, kreatywni i odpowiedzialni młodzi ludzie nie widzą powodu, a pewnie i nie mają szans na aktywność publiczną i polityczną. Polityka degraduje się. A ona jest przecież piekielnie istotna.

Jakie błędy wtedy popełniliśmy?

Mieliśmy szansę ulokowania w Europie dwóch polskich biznesów, które mogły dominować na europejskim – no, powiedzmy środkowoeuropejskim – rynku. PZU, wsparte dużym bankiem, z pełną gamą produktów finansowych i firma naftowa. W tych sprawach polskie państwo, przez wszystkie rządy, nie miało żadnej polityki. Politycy stchórzyli. Straciliśmy wielką szansę. Ona „se ne vrati”. M.in. również z winy tzw. komisji orlenowskiej. Giertych, Macierewicz, Gruszka, Miodowicz i Grzesik mogą czuć się dumni! I ci wszyscy, którzy byli ich sponsorami. Czyli: Tusk, Pawlak, Lepper i sam Giertych. Polityka okazała się ważniejsza od gospodarki. Marna polityka, partyjniacka. A tak na marginesie – z powodu kompromitującego obu, z początku tajnego, spotkania Kulczyka z Giertychem w refektarzu jasnogórskim, paulini też powinni spłonąć ze wstydu. Paulini nie płoną. Wymienieni politycy są dumni ze swej wielkości. Państwa po prostu nie ma!

Sądzi Pan, że można było tego uniknąć?

Nie wiem. Gdybym wiedział, że nie można było tego uniknąć, nie zajmowałbym się polityką. Drażni mnie jednoznaczne, dla większości absolutnie oczywiste, odrzucenie przez polityków okrągłostołowego pomysłu czteroletniego okresu zazębiania się nowego ze starym. Przecież idea okrągłego stołu, poza oczywistym celem, jakim było rozmontowanie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, zawierała też coś większego – przeprowadzenie w Polsce zmian w pełni kontrolowanych przez rozum tak, aby nie utracić żadnej wartości. Przecież jedynie debil wyrzuci wszystko, co związane z poprzednim ustrojem. To dotyczy zwłaszcza ludzi! My po stronie solidarnościowej mieliśmy moralne prawo przejęcia władzy. I praktycznie żadnych kwalifikacji do tego, by tę władzę skutecznie sprawować. Ani wiedzy, ani umiejętności, ani doświadczenia. Oni nie mieli legitymacji moralnej, ale mieli często nieporównywalnie większe kompetencje. To już nie była przecież Polska Rzeczpospolita Ludowa lat 50., kiedy nie matura, lecz chęć szczera.

Jak Pan ocenia samą reformę Balcerowicza?

Pod względem spraw podstawowych, czyli mechanizmów regulacyjnych – wysoko. Był świetnym organizatorem prac legislacyjnych. Myślał systemowo, był skrupulatny w wypełnianiu przyjętego planu. Ale gospodarka to nie tylko mechanizmy regulacyjne. Gospodarka to także, a nawet przede wszystkim, przedsiębiorstwa. Nie ma gospodarki poza przedsiębiorstwami! Balcerowicz ignorował mechanizmy realne gospodarki 1989/1990. W strukturze rządu był gospodarczym dyktatorem. Zabrakło kogoś vis-a-vis. Zachowywał się tak, jakby nigdy nie widział przedsiębiorstwa. Z jego nawet nie materialną, a ludzka strukturą. SGPiS to jednak co innego niż Politechnika. Zdecydowana większość ówczesnych menedżerów to byli inżynierowie. To są fakty – nie ideologia. Naturalnym, bezpośrednio poprzedzającym funkcję naczelnego dyrektora stanowiskiem było stanowisko dyrektora ds. produkcji. Nie zdarzało się właściwie, żeby na naczelnego awansował dyrektor ds. sprzedaży. A na pewno nie dyrektor ds. finansów. Balcerowicz był dogmatykiem. Zresztą takim pozostał. I chyba ma dość autorytarną osobowość. Nie jest ciekaw opinii, których nie rozumie. Zakłada z góry, że jeśli on nie rozumie, to muszą one być niemądre. Do niego nie dociera żadna argumentacja poza jego własną. W połowie lat 70., raczej drugiej niż pierwszej, wicepremierem był Tadeusz Wrzaszczyk. Kompetentny jak nikt w tamtej ekipie. Ewenement w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Także w spawach, jak to się wtedy mówiło, cybernetyki. W ramach podziału obowiązków w rządzie jemu przydzielono pełnomocnictwo nad rozwojem przemysłu informatycznego w Polsce. Wydawało się wtedy, że informatyka będzie naszą specjalnością – mieliśmy świetny ośrodek, oparty na matematykach i logikach wywodzących się z tradycji lwowskiej szkoły matematycznej – Wrocław z Jackiem Karpińskim. Po kilku latach wiadomo było, że polegliśmy, a Karpińskiego zaszczuto. Jako powód upadku polskiej informatyki najczęściej podawano, że polityk, który się tym zajmował – znał się na tym, ba!, był wybitnym specjalistą. [A7] Ale rzecz działa się w systemie autorytarnym, w warunkach państwowej własności środków produkcji. Po prostu Tadeusz Wrzaszczyk miał za dużą pewność własnych argumentów wynikającą z rzetelnej osobistej kompetencji. I pełnię władzy. Czy ten sam problem nie dotyczy Balcerowicza?

Od pewnego czasu lewicowy dyskurs ekonomiczny jest bardzo krytyczny w stosunku do rewolucji gospodarczej po 1989 roku. Pisał o tym m.in. publicysta „Krytyki politycznej”, Maciej Gdula, który w głośnym tekście porównał reformy Leszka Balcerowicza do stanu wojennego.

No to pojechał. Nie zgadzam się z tym poglądem. Ja myślę nawet, że ta reforma była zbyt płytka. Reforma Balcerowicza powinna być głębsza i szybsza. Zabrakło kontynuacji. Problem nie w Balcerowiczu. Problem w braku równowagi. Balcerowicz odpowiadał za mechanizmy regulacyjne w gospodarce. W tych sprawach był znakomity. Naprzeciw Balcerowicza należało mieć kogoś, drugiego wicepremiera, odpowiedzialnego za realność gospodarki tamtego czasu. Za przedsiębiorczość.

Wracając do lewicy – odrzuca Pan lewicowe dogmaty ekonomiczne, takie jak podatek progresywny czy upaństwowiona służba zdrowia. Czy w takim razie potrafi Pan zaproponować współczesnej ekonomii coś stricte lewicowego?

Nie. Ja uważam, że lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki. Ekonomia nie powinna być upolityczniona. Lewica powinna skoncentrować swoją uwagę na społeczeństwie. Na wspólnocie. Na prawach obywatelskich. Wolności. Na równowadze. Na edukacji. Na takiej redystrybucji majątku, który służyłby wyrównaniu możliwości startu. Lewica powinna wziąć na siebie rolę strażnika szczęścia ludzi zwyczajnych.

Może rozwiązaniem jest trzecia droga?

Nie ma trzeciej drogi. Jest rozum i serce. I konkretne projekty.

„Polska lewica nie zweryfikowała historii”

Tym, co – przynajmniej w Polsce – lewicę wyraźnie odróżnia od prawicy, jest polityka historyczna. Prawica przywłaszczyła sobie polski patriotyzm, innym formacjom pozostawiając to, co w naszej historii najgorsze.

Tak, nad całą lewicą unosi się swoiste piętno komunizmu. Czasami jest to prześmieszne – nikt z mojej rodziny – ani bliższej, ani dalszej – nigdy nie był w partii. Mimo to słyszę czasem, jak ktoś mówi: „Ty stary komuchu”. Wtedy się cieszę, bo wiem, że mam do czynienia z idiotą. Jeśli trafnie uważam się za fizjonomistę, to te słowa słyszę przeważnie od „starych komuchów”, gwałtownie przepoczwarzających się po 1989 roku. Ale kto to sprawdzi?

Jaki powinien być stosunek lewicy do komunizmu?

Po pierwsze – to nie my, Polacy, wybieraliśmy system, w którym żyliśmy do 1989 roku. Po drugie – Polska zawsze, poza krótkimi fragmentami, pozytywnie wyróżniała się na tle innych państw demoludów. Nie można mówić, że nie było w tym żadnej zasługi ówczesnych polskich elit politycznych. Łatwo sobie wyobrazić, że tamten ustrój mógł wyglądać zupełnie inaczej. Że mógłby być bardziej okrutny. Mimo wszystko – polska lewica nie zweryfikowała historii. Tożsamość współczesnej lewicy nadal wywodzi się z Polskiej Partii Robotniczej, kompletnie zapomniano o Polskiej Partii Socjalistycznej, mimo że żyją politycy, którzy się z niej wywodzili – np. Andrzej Werblan.

Dziś mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją – prawica przedstawia Powstanie Warszawskie jako zwycięstwo, a 1989 rok – jako porażkę.

To jest niesłychane! Dla mnie Powstanie Warszawskie jest zbrodnią, zbrodnią z punktu widzenia politycznego. Okrągły Stół jest zwycięstwem narodu. Nie została przelana krew, a niemożliwe i wyśnione – stało się codziennością. Z jednej strony uczy się młode pokolenie o tym, jak biegać z karabinem i umierać, a z drugiej – wdeptuje się w błoto sukces pokojowej drogi do wolności. To aberracja! Zresztą wiadomo przecież, że powstanie wywołano dzięki świadomej dezinformacji. Nie wspominam o tym, że politycznie trzeba było nie mieć więcej niż kilka komórek mózgu, żeby je uzasadnić, tak jak jego rozpoczęcie uzasadniano w ośrodku decyzyjnym ówczesnej Komendy Głównej Armii Krajowej. To przykre i poniżające, że Stalin okazał się o lata świetlne inteligentniejszy niż polscy pułkownicy i generałowie. A dzisiaj my im stawiamy ołtarzyki. Pogratulować!

Może jest to wina samej lewicy, która od 1989 roku zajmuje się przede wszystkim obroną generała Jaruzelskiego oraz ustroju komunistycznego. Zdominowało to cały dyskurs, który – uogólniając – możemy nazwać lewicowo-liberalną polityką historyczną. W obronie generała Jaruzelskiego stawali nie tylko politycy z komunistyczną przeszłością, ale także wielu najwybitniejszych przedstawicieli opozycji.

Niestety tak, ale był to nasz obowiązek. Musieliśmy stanąć w obronie kogoś, kogo niesłusznie oskarżano. Generał Jaruzelski popełnił wiele błędów. Nie miał ani wyobraźni, ani woli szukania kompromisu z Solidarnością. Nie zrobił nic, żeby wtopić Solidarność w tamten system. Jego jedynym usprawiedliwieniem byłoby, gdyby był absolutnie przekonany, że nic z tego nie wyjdzie z powodów zewnętrznych. Zdaje się, że on po prostu nie miał wyobraźni. To był jego grzech. Drugim jego grzechem było to, co zrobił po stanie wojennym. Nie potrafił przeprowadzić żadnych koniecznych reform gospodarczych. Uważam jednak, że sam stan wojenny jest jego zasługą. Gdybym ja był na jego miejscu – najprawdopodobniej byłbym tchórzem, bo nie potrafiłbym tego zrobić. To było wtedy absolutnie koniecznie. I zrobił to, z punktu widzenia interesu narodowego, korzystnie. Było z tego dobre wyjście. I to jest generała Wojciecha Jaruzelskiego wielka dla Polski zasługa. To jest prawdziwie tragiczna postać. Lepiej byłoby, gdyby nie pojawiał się na zjazdach Sojuszu Lewicy Demokratycznej, gdyby zdecydował się, po tym wszystkim, w czym uczestniczył, zachować dystans i dyskrecję. Ale, przyznam, poczułem ciepło w sercu, kiedy zobaczyłem go w ambasadzie amerykańskiej, w lipcu 1989 roku, u boku ambasadora USA, Davisa. Był tam po raz pierwszy. A z jego okna widać tę rezydencję, bo to jest zaledwie sześćdziesiąt metrów. Amerykanie go rozumieli i uhonorowali. Część Polaków – nie. Ta zresztą część, która chętnie emigruje do Ameryki. Schizofrenia? Głupota?

Czy ta obrona – słuszna lub niesłuszna – nie była balastem dla lewicy?

Oczywiście, że była! Profesor Władysław Bartoszewski – wybitny historyk, chodząca encyklopedia II wojny światowej – powiedział kiedyś, że, przy najbardziej liberalnych kryteriach oceny, dwa narody były najmocniej zaangażowane w ruch oporu wobec hitlerowskich Niemiec: Polacy i Serbowie. W obu tych narodach zaangażowanych było około 3% społeczeństwa. Ja mam dobrą pamięć – działałem w opozycji i pamiętam, jak bardzo byłem sam – na ulicy, u fryzjera, w sklepie. Doskonale to pamiętam! Większość ludzi zachowuje się inteligentnie, czyli tak, żeby zapewnić bezpieczeństwo sobie i rodzinie. Takich wariatów jak my – ludzie dawnej opozycji – jest około 3%. Teraz proszę sobie wyobrazić: przychodzi wolność, i kto najbardziej nienawidzi dawnego wroga? Ten, kto dawał mu dupy! [A8] Ten, kto nienawidził, ale jednocześnie miał korzyść ze swojego oportunizmu. Jak bardzo taki człowiek musi nas nienawidzić? My mu przypominamy swoją obecnością, że można było powiedzieć „Nie!”. A ten nie powiedział. Więc pewnie my, mówiąc „Nie!”, byliśmy po prostu ubekami. To jest przekaz do narodu Jarosława Kaczyńskiego. Po to był mu potrzebny Instytut Pamięci Narodowej. Żeby opluć to, co lepsze od nich. Państwo w służbie nikczemności. Tusk niestety uległ temu szantażowi. Stąd w Polakach taka niechęć do generała Jaruzelskiego i do wszystkiego, co jest związane z Polską Rzeczpospolitą Ludową. Moi dawni wrogowie są dla mnie obojętni. Nie wzbudzają we mnie właściwie żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych. Podobnie jak nie wzbudzają we mnie emocji ci, którzy wówczas byli ze mną po tej samej stronie barykady. Chociaż ostatnio wyjątkiem był Lech Wałęsa – pamiętam, jak obserwowałem w telewizji nagonkę na niego i fizycznie cierpiałem, ponieważ widziałem ból tego człowieka, właściwie bezradnego wobec nikczemności.

Nagonkę rozpoczętą przez środowiska związane z dawną opozycją.

Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś, że w latach 70. zajmował się pisaniem doktoratu, a nie opozycją. A ja zajmowałem się opozycją. Adam Michnik też wybrał coś innego niż Kaczyński. Jacek Kuroń, Barbara Toruńczyk również wybrali coś innego niż Jarosław. On wybrał swój doktorat. Ja się nie dziwię, że on ma z tym problem. Niestety, u wielu takich ludzi rodzi to kompleksy.

Żałuje Pan tego, jak potoczyły się losy Solidarności?

Z pewnością bardzo to przykre. Pomiędzy Solidarnością dzisiejszą, a tą z lat 80. nie ma żadnej ciągłości, poza uzurpowaną kontynuacją. Tamta Solidarność to był ruch narodowo-wyzwoleńczy ubrany w związkowe szaty, dla którego wolność narodu, a nie branżowy interes, była priorytetem. Dzisiaj mamy normalny związek zawodowy, z którym każdy może się zgadzać lub nie.

Jakie wartości powinna promować polityka historyczna lewicy?

Jaka „polityka historyczna”? Postawienie obok siebie polityki i nauki zawsze oznacza gówno, szlam, [A9] nieprawdę i uzurpację. Ja w pewnym okresie, kiedy pisałem ideowy program Sojuszu Lewicy Demokratycznej, posłużyłem się takim zabiegiem – podałem przykłady postaci, które powinny być autorytetami dla ludzi lewicy. Zacząłem od Marii Skłodowskiej-Curie, której osoba łączy kwestie równości płci oraz narodowości. Jej życiorys powinien być fundamentem tworzącym lewicowe, szerzej – ludzkie wartości. Co interesujące – ona przekazała swój majątek Polsce. To też coś niezwykłego. Jak to zaproponowałem, to prawica od razu się oburzyła. Moi koledzy z Sojuszu Lewicy Demokratycznej byli zachwyceni, po czym. nic z tego nie zrozumieli! Uważali to za świetny chwyt marketingowy. Chcieli powiesić sobie portrety w siedzibie i nie wyciągać z nich żadnych wniosków. To nie o to powinno chodzić w polityce historycznej – ona powinna być przede wszystkim ideą, a nie reklamą.

A czy wśród tych postaci, do których powinna sięgać współczesna lewica, jest miejsce dla Józefa Piłsudskiego? W tej chwili wykorzystują go wszystkie partie – od lewej do prawej strony sceny politycznej.

Obowiązkiem każdego polityka jest wskazanie tych nurtów tradycji i historii, które mu są najbliższe. Niestety, Polacy mają tak małą wiedzę historyczną, że nie potrafią sensownie odnosić jej do teraźniejszości. Z Józefem Piłsudskim sytuacja jest bardzo skomplikowana. Marcin Król śmiał się z nas w latach 70., że z artykułów prasy podziemnej wyłania się nowa, wielka postać historyczna – Piłsudskodmowski. O imionach nie wspominał. Jak to przeczytałem – najpierw mnie krew zalała, ale później, gdy to przemyślałem, stwierdziłem, że on ma absolutną rację. To jest skomplikowane, bo należy podkreślić nie tylko, czy odwołuję się do tradycji Piłsudskiego, czy Dmowskiego, ale także, do której fazy ich obecności w polityce. Lewica powinna pamiętać o Piłsudskim, ale na pewno nie o wszystkim, co zrobił w polityce, powinna pamiętać ciepło. Mój dziadek, Roman Lipski – człowiek o korzeniach socjalistycznych – miał nad biurkiem powieszoną płaskorzeźbę przedstawiającą Piłsudskiego. W 1926 roku zdjął ją i włożył do bieliźniarki. Twarzą do ziemi. Jaki wniosek? Lewica nie powinna utożsamiać się z tradycją autorytarną. Oczywiście jest to bardzo skomplikowane. Jak nasze życie.

Lewica nie potrzebuje historycznych mitów?

Absolutnie nie! To jest w ogóle zaprzeczenie podstawowej wartości lewicy – racjonalnego myślenia. Czym więcej ludzie wiedzą, tym lepiej. Im bardziej ich wiedza jest skomplikowana, tym dla nich korzystniej. W końcu cały świat jest skomplikowany!

Rozmawiali:

Marek Korcz

Jan Radomski

Tekst jest pełną wersją wywiadu, który ukazał się w VI numerze „Liberté!” w druku w wersji skróconej.

Czy Chiny mogą być nowym, strategicznym partnerem Polski? :)

W świecie, w którym Zachód słabnie a Wschód rośnie w siłę, Warszawa musi szukać nowych punktów oparcia. Czy światy tak odmienne, jak Polska i Chiny, mogą znaleźć wspólny język?

Bardzo dobrze pamiętam dzień, w którym „odkryłem” nowe, nieznane Chiny. Był wrzesień 1999 roku. Wędrowałem przez Liulichang, zabytkową dzielnicę antykwariatów nieopodal placu Tiananmen. Zdeterminowany, by wypróbować swą znajomość języka, wszedłem do jakiejś starej księgarni. Dukając tytuły, pełne skomplikowanych, obcych znaków, utrwalałem się w przekonaniu, że jeszcze długa przede mną nauka. I wtedy dojrzałem cztery proste chińskie cyfry: „1984”.

To była słynna dystopia Orwella!

Książka, która w Polsce i w ZSRR była zakazana aż do 1989 roku, leżała przede mną na chińskiej półce, choć przecież w czerwcu tegoż roku komuniści w Pekinie dali jasno do zrozumienia, że bezlitośnie zdławią każdą próbę podważania swej władzy. Oszołomiony odkryciem, zacząłem książkę kartkować, rozmyślając: „ile my, w Polsce, wiemy tak naprawdę o współczesnych Chinach?”

Polska, chińska brama do Europy

Od tego czasu przyglądam się, jak „odkrywają” Chiny coraz to nowe kręgi polskiego społeczeństwa. Negatywny wizerunek tego kraju stopniowo traci zwolenników. Coraz mniej osób pragnie widzieć w Chinach wyłącznie bezwzględny reżim, posyłający czołgi przeciw studentom.

Rośnie natomiast akceptacja dla wizji nowego supermocarstwa, które dynamicznym i względnie pokojowym rozwojem kwestionuje Fukuyamowską tezę o „końcu historii” oraz Huttingtonowską – o „zderzeniu cywilizacji”. To supermocarstwo, którego nie wolno nie doceniać i z którym można ubijać interesy, bo tak właśnie postępują Niemcy, Francuzi czy Amerykanie. Polscy biznesmeni marzą o podboju ludnego rynku, choć – podobnie jak koledzy z Europy i USA – póki co znacznie lepiej wychodzą na sprowadzaniu chińskich towarów.

Wartość polskiego importu z Państwa Środka od lat systematycznie rośnie. W 2008 roku wyniosła już 11,5 mld euro, podczas gdy wartość naszego eksportu do Chin – tylko 0,9 mld euro. Oczywiście, podobny problem mają również USA czy kraje Zachodniej Europy, ale można odnieść wrażenie, że tam jest to problem szerzej dyskutowany.

W Polsce dyskurs nacechowany jest skrajnościami. Kilka lat temu Marek Jurek na sejmowej komisji spraw zagranicznych przestrzegał, iż Polska poprzez handel zagraniczny „wspiera chiński komunizm”. Z drugiej strony można zaryzykować tezę, iż wokół importu z Chin wyrosło w Polsce potężne lobby. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w sytuacji, gdy Polska od lat jest zalewana wyrobami made in China, nasze Ministerstwo Gospodarki jeszcze dopłaca importerom do wyjazdu na targi do Kantonu?

Ostatnio nasze relacje gospodarcze z Chinami wkraczają na nowy poziom: zaczynamy korzystać z chińskiego kapitału. W 2008 roku wartość chińskich inwestycji w Polsce wyniosła 200 mld. dol., a w połowie tego roku – już dwa razy więcej. To mało w porównaniu do inwestycji z Niemiec czy Holandii (po 1,6 mld dol.), ale dynamika wzrostu jest imponująca. Dlatego wiceminister gospodarki Rafał Baniak mówił pod koniec czerwca: – Polska może stać się dla Chin bramą do Europy, do Unii Europejskiej.

Branże, w których Chińczycy mogą u nas zainwestować, to motoryzacja, elektronika, lotnictwo, biotechnologia IT i telekomunikacja. Publiczna spółka PKP Cargo już teraz wespół z państwową firmą China CNR Corp. organizuje w Chinach produkcję wagonów, które mają jeździć nie tylko po polskich, ale i po europejskich szynach.

Niedługo po konferencji ministra Baniaka, pojawiła się informacja, iż chińska spółka Chery może „uratować” – czyli przejąć drogą zakupu kontrolnego pakietu akcji – zakłady FSO na Żeraniu, ikonę polskiej motoryzacji. Chińczycy ostrzą sobie zęby na inne symbole polskiej gospodarki. Udziały w Hucie Stalowa Wola, będącej częścią przedwojennego COP, pragnie kupić firma LiuGong, która już kontroluje Waryński Trade. W porcie w Gdańsku, kolebce Solidarności, zarząd chińskiego portu z Ningbo pragnie wybudować centrum logistyczne.

Symbolem wejścia Chin do Polski stała się jednak branża najbardziej widoczna – budowlana. Wygrana państwowego koncernu COVEC w przetargach na budowę dwóch odcinków autostrady A2 z Warszawy do Łodzi uchodzi za koronny symbol polsko-chińskiej współpracy i pierwszy taki przypadek w całej Unii. Chińczycy zbili cenę tej inwestycji aż o 40 proc., tłumacząc, że nie muszą brać drogich kredytów. Tymczasem unijne – głównie niemieckie – firmy mają teraz do polskich władz pretensje i złożyły skargę. Wytykają, że do niskiej ceny COVEC-u dokładają się komunistyczne władze. Polscy urzędnicy wzruszają jednak ramionami. Bo nawet jeśli finansowa pomoc państwa chińskiego jest prawdą, to oznacza ona – parafrazując Marka Jurka – że komunistyczne Chiny dokładają się do budowy dróg dla polskich kierowców.

Naprawić stosunki, bo „co z nami zrobią Chiny”?

W obliczu tych dynamicznych zmian, pojawiają się sugestie, które jeszcze kilka lat temu byłby w sferze fantastyki politycznej. Mianowicie: rozwój stosunków gospodarczych należy rozciągnąć także na sferę polityki zagranicznej.

Z taką tezą wystąpił na łamach „Rzeczpospolitej” prof. Antoni Dudek, politolog i historyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego, a zarazem doradca prezesa IPN. W artykule „Chińczyków trzymajmy się mocno” (3.10.2009), będącym reakcją na rezygnację USA z planów budowy tarczy antyrakietowej w Polsce, prof. Dudek proponował: „Skoro Amerykanie mają na głowie sprawy ważniejsze niż Polska, to powinniśmy rozważyć szanse na pogłębienie relacji z nowym globalnym supermocarstwem, czyli Chinami”.

Autor przedstawił dwa główne argumenty. Po pierwsze, Chiny są skłonne związać się z Polską inwestując w naszym kraju w budowę infrastruktury i w produkcję na potrzeby unijnych rynków. W krajach Zachodu takie „wejście smoka” nie miałoby sensu: infrastrukturę w postaci dróg czy torów dawno już tam podbudowano, a koszty pracy są ciągle wyższe, niż na Wschodzie.

Drugim powodem ewentualnego sojuszu, mogłaby być Rosja. Prof. Dudek zakłada, że Chiny będą przeciwne jej zbliżeniu z Unią Europejską, toteż Polska idzie im w sukurs.

Tezę prof. Dudka rozwinął krytycznie na łamach krakowskiego pisma „Arcana” Radosław Pyffel, założyciel Centrum Studiów Polska-Azja i autor relacji z Chin, publikowanych w „Najwyższym Czasie!”. O ile Dudek przedstawia Chiny jako alternatywę wobec USA, to Pyffel sugeruje iż Polska nie ma już w zasadzie wyjścia. W artykule „Polska strategicznym partnerem Chin?” („Arcana”, nr 94, lipiec, sierpień 2010), czytamy: „Jeżeli marsz Państwa Środka w stronę światowej potęgi będzie trwał dalej, ich wpływy prędzej czy później dotrą i w ten zakątek globu. Z tego względu pytanie, co zrobić z Chinami, należałoby zamienić na: co (wtedy) Chiny zrobią z nami?”

Pyffel podkreśla rozczarowanie wobec USA, oceniając iż polskie zaangażowanie po stronie USA w Iraku czy Afganistanie to „raczej współczesna Somosierra i Haiti”. Wraz pojednawczymi gestami Obamy wobec Moskwy, Polska słabnie również w roli przedmurza i „Prometeusza demokracji” na Wschodzie, jaka marzyła się śp. Lechowi Kaczyńskiemu.

Co więcej, trwające od kilku lat zbliżenie chińsko-rosyjskie może się niebawem zakończyć, i to w bolesny sposób. Oba giganty już teraz rywalizują o wpływy i surowce w Środkowej Azji, a Moskwa dodatkowo niepokoi się rosnącą obecnością China na syberyjskim Dalekim Wschodzie.

Ważą również względy gospodarcze. Jak pisze Pyffel, „Polska jako chiński przyczółek i brama do Europy wydaje się bardzo atrakcyjna” i już teraz „staje się centrum azjatyckiego handlu hurtowego w Europie Wschodniej”.

Te wszystkie argumenty bledną jednak wobec nacechowanej emocjami niechęci polskich elit politycznych wobec Państwa Środka. Autor podaje świeże przykłady. Na szczycie ASEM w Pekinie w 2008 roku Polska, jako jeden z sześciu krajów, została wytypowana do rozmów z chińskimi przywódcami. Ale w tym czasie europarlamentarzyści PO głosowali za przyznaniem nagrody im. Sacharowa uwięzionemu przed olimpiadą dysydentowi Hu Jia. W Warszawie radni PO poparli pomysł nazwanie jednego ze skrzyżowań „rondem im. Wolnego Tybetu” (z czego w tym roku zrezygnowali, po negatywnej opinii ze strony MSZ).

W podobny, negatywny sposób, Pyffel ocenia całokształt polskiej polityki wobec Chin po 1989 roku. Jego zdaniem była ona powodowana emocjami i stereotypami. Pławiąc się w niechęci do komunizmu, przeoczyliśmy narodziny supermocarstwa. Dlatego nawołuje: „Spróbujmy naprawić to, co zepsuto w poprzednich dwóch dekadach”.

Chińskie wyzwanie

Z Pyffelem niewątpliwie trzeba się zgodzić, iż polskie elity – z nielicznymi wyjątkami – nie znają dobrze Dalekiego Wschodu. Problem ten trwa od dawna i wynika m.in. z tego, iż Polska nigdy nie była mocarstwem kolonialnym. Krótkotrwałe zbliżenie PRL i ChRL w latach 50. ub. wieku sytuację tę na krótko poprawiło, ale po rozłamie chińsko-radzieckim polskie władze musiały – mniej lub bardziej – realizować wytyczne Moskwy i traktować Chiny krytycznie, jeśli nie wrogo.

Na szerszą skalę Polacy zaczęli jeździć do Chin dopiero u schyłku lat 90., ale ze względu na masakrę w Pekinie nadal patrzono na Państwo Środka podejrzliwie. A przecież nasi nowi sojusznicy, Amerykanie, zbliżyli się do Chin w latach 70., aby osłabić zimnowojennego wroga – ZSRR. Wizyta Nixona za Wielkim Murem była ciosem dla radzieckiej polityki izolowania Chin i w jakiś sposób przyczyniła do upadku Kraju Rad.

W finale słynnego „Bożego Igrzyska” z 1981 roku Norman Davies przypomina, iż jednym z autorów pragmatycznego podejścia USA do Chin był Zbigniew Brzeziński, i że można to „przypisać – przynajmniej częściowo – jego polskiemu wychowaniu.”

Prof. Dudek i Pyffel argumentują, iż rola Chin rośnie, co powinno znaleźć odzwierciedlenie w polskiej polityce zagranicznej. Ale czy takiego zbliżenia wolno dokonać, bez dogłębnej wiedzy o naszym ewentualnym partnerze? Dlatego, jak mniemam, najlepiej zacząć od dekalogu „What China Is and Is Not” Zbigniewa Brzezińskiego, przedstawionego w książce „Geostrategic Triad. Living with China, Europe and Russia” z 2001 roku. Jest on napisany z perspektywy amerykańskiej, ale – jako sojusznik USA – możemy przyjąć podobną optykę:

1. Chiny nie są ani przeciwnikiem, ani strategicznym partnerem USA, choć są wrogie temu, co postrzegają jako amerykańską „hegemonię”.

2. Chiny nie staną się globalną potęgą, choć stanowią potęgą regionalną, zdolną dbać o swoje interesy.

3. Chiny nie stanowią bezpośredniego zagrożenia dla USA.

4. Chiny nie stanowią globalnego ideologicznego wyzwania dla USA.

5. W swoim regionie Chiny nie są siłą destabilizującą, a na scenie międzynarodowej zachowują się faktycznie stosunkowo odpowiedzialnie.

6. W sferze politycznej Chiny nie są ani totalitarne, ani demokratyczne, lecz stanowią dyktaturę oligarchiczno-biurokratyczną.

7. W miejscach takich jak Tybet i Xinjiang Chiny nie spełniają uniwersalnych standardów praw człowieka i tolerancji wobec mniejszości.

8. Pod względem gospodarczym Chiny ewoluują w pożądanym kierunku.

9. Chiny zapewne nie unikną poważnych wewnętrznych napięć politycznych, bo komercyjny komunizm to oksymoron.

10. Chiny nie mają jasnej wizji swej ewolucji politycznej lub też swej międzynarodowej roli.

Po takim wyliczeniu widać jak na dłoni, iż obecne stosunki Polski z Chinami – czy też szerzej: Zachodu z Chinami stanowią wypadkową złożonych tendencji politycznych i gospodarczych.

Reasumując, dla Zachodu i Polski Chiny to obecnie trudny partner. Partnerstwo zadzierzgnięto w nadziei na zatrzymanie światowego pochodu komunizmu. Potem poszerzono je, licząc na zyski gospodarcze oraz na stymulowanie – poprzez rozwój ekonomiczny – pozytywnych zmian w Chinach. W myśl liberalnych doktryn, rozwój dobrobytu musi bowiem pociągać za sobą roszczenia polityczne.

I faktycznie: w jakimś stopniu to właśnie zachodnie inwestycje, które pomogły rozpędzić chińską gospodarkę u schyłku lat 90. sprawiają, że nadal „Chiny ewoluują w pozytywnym kierunku”.

Nie ma się jednak co łudzić. To właśnie ten pozytywny z punktu widzenia Zachodu kierunek przekształcił totalitarną autarkię z czasów Mao Zedonga w dzisiejszą „dyktaturę oligarchiczno-biurokratyczną”, której należyte zdefiniowanie wciąż budzi zamęt pojęciowy na Zachodzie, wyrażający się np. ciągłym ponawianiem pytania „czy ChRL to kraj „komunistyczny?”.

Choć państwo chińskie wyrzekło się kontroli nad wieloma dziedzinami życia swych obywateli (dlatego Brzeziński nie chce używać epitetu ‚”totalitarne”), to w sferze politycznej nadal kieruje się iście „komunistyczną” prakseologią. Z tego powodu stosunki polsko-chińskie nigdy nie osiągną tego stopnia wzajemnego zrozumienia i zaufania, jak na przykład nasze stosunki z Koreę Płd. czy Japonią. Czy w takiej sytuacji można w ogóle mówić o strategicznym partnerstwie?

Katalog problemów

Żeby nie być gołosłownym, postanowiłem przedstawić zarys najważniejszych problemów, rzutujących na obustronne stosunki. Nawiązując do tekstów prof. Dudka i Radosława Pyffela pragnąłbym, aby dyskusja była kontynuowana. Mam nadzieję, że poniższy podział to ułatwi.

Sojusz obronny przeciw Rosji. Nie istnieją żadne racjonalne przesłanki pozwalające stwierdzić, że Chiny staną po polskiej stronie, jeśli dojdzie do naszego ewentualnego konfliktu z Rosją. Niektórzy wysuwają taki wniosek z postawy Chin w 1956 r., kiedy to przewodniczący Komitetu Stałego w chińskim „parlamencie” Liu Shaoqi odwiódł Nikitę Chruszczowa, zaniepokojonego dojściem do władzy Władysława Gomułki, od planów interwencji zbrojnej w PRL. Ta postawa nie była jednak wywiedziona z jakiejś szczególnej sympatii wobec Polski, lecz z szerszej kalkulacji. Fakt, że pół wieku temu sprawa polska natrafiła w Moskwie na nową, polityczną asertywność ChRL, był czystym przypadkiem.

Ponadto, Pekin w tej chwili łączy z Moskwą „antyterrorystyczny” sojusz w ramach Szanghajskiej Organizacji Współpracy. Jeśli Chiny zaatakują kiedyś Rosję, to tylko we własnym interesie. A na proces definiowania tego interesu Polska – nie łudźmy się – nie ma żadnego wpływu.

Sprawy wywiadowcze. Francuski autor Roger Faligot w książce „Tajne służby chińskie” przypomina: „służby bezpieczeństwa i wywiadu nie są jedynie, jak w krajach demokratycznych, organem zdobywającym informacje, o ograniczonym wpływie i obszarze działania. Stanowią podstawowy filar władzy obok armii i jednej partii”. W Polsce problem skali działania chińskich służb niestety nie jest szeroko dyskutowany. A mimo oszałamiających sukcesów gospodarczych, Chiny to ciągle państwo policyjne. Dopóki sami nie zaczniemy się uważnie przyglądać się metodom, wedle których działają chińskie instytucje, zawsze będziemy stali na słabszej pozycji.

Stosunki gospodarcze.

Chociaż Unia Europejska wpisała Chiny na listę swych strategicznych partnerów, to konsekwentnie odmawia im miejsca na liście krajów o gospodarce wolnorynkowej. Tymczasem niektórzy polscy biznesmeni zaangażowani w handel z Chinami powtarzają, iż w Chinach panuje większa wolność gospodarcza, niż w Polsce.

Ten paradoks można jednak łatwo wyjaśnić. Poglądy biznesmenów biorą się ze stosunkowo niewielkich obciążeń podatkowych, jakim poddani są w Chinach przedsiębiorcy. Z drugiej strony, sfera socjalna jest w ChRL słabo rozwinięta: nie ma powszechnych emerytur, darmowej opieki medycznej. Słabo rozwinięte są również związki zawodowe, bo państwo chińskie starannie odrobiło lekcję polskiej „Solidarności” i od lat 90. pilnuje, by w kraju nie powstały silne, niezależne związki zawodowe. Liczni przywódcy związkowi i działacze opozycyjni, których nazywano „chińskimi Wałęsami”, musieli opuścić kraj. Na przykład Han Dongfang mieszka w Hongkongu, a Harry Wu – w USA.

Jednocześnie państwo chińskie ciągle pozostaje ważnym dysponentem państwowej gospodarki. Chiński sektor bankowy, który w ostatnich latach rósł oszałamiająco, ciągle pozostaje pod kontrolą państwa. Z kolei niektóre przedsiębiorstwa prywatne mają charakter nomenklaturowy. Zakładają je tzw. książątka – dzieci ważnych działaczy partii. Od kiedy Jiang Zemin rozwinął teorię marksizmu o tzw. zasadę trzech reprezentacji, do partii wstępują również biznesmeni.

Mając inwestorów z ChRL w Polsce, rząd w Warszawie i opinia publiczna muszą mieć świadomość, że chińskie firmy mogą się kierować czymś więcej, niż tylko czystą chęcią zysku. Wśród przedsiębiorstw działających w naszym kraju były już firmy, w których udziałowcem jest skarb państwa francuski czy niemiecki. Niemniej, warto pamiętać, że rządy Francji i Niemiec pochodzą z demokratycznego wyboru i podlegają rozmaitym formom kontroli. Natomiast centralny rząd chiński takiej demokratycznej weryfikacji poddać się jak na razie nie zmierza.

Instytucje. W obliczu rosnących wpływów Chin Polska powinna tworzyć instytucje, dostarczające decydentom – rządowym jak i prywatnym – wielowymiarową i aktualną ocenę chińskich działań. Nie będę odkrywczy, jeśli napiszę, że takich instytucji w Polsce brakuje. Polskie think-tanki – rządowe czy też pozarządowe – są w powijakach i dopiero ostatnio zatrudniają ekspertów od Chin i Azji Wschodniej. Należy zresztą przyglądać się rosnącej chińskiej obecności w całym naszym regionie. Na przykład ostatnie duże chińskie inwestycje na Białorusi mogą służyć wzmocnieniu rządów Aleksandra Łukaszenki i odpychać jego kraj od Unii Europejskiej.

Wspólna polityka UE względem Chin. Scentralizowane i zdyscyplinowane Chiny skutecznie rozgrywają europejskie antagonizmy i różnice interesów. Unia będzie sobie coraz częściej zadawać pytanie, czemu w porównaniu z ChRL sama jest politycznym karłem, choć w dziedzinie gospodarki pozostaje gigantem. Ewentualne partnerstwo Polski z Chinami musiałoby się rozwijać na takim właśnie tle. A można by ideę tzw. partnerstwa wschodniego rozciągnąć na Daleki Wschód. Kształtując politykę Unii wobec Chin, budowalibyśmy naszą pozycję we Wspólnocie. Baza dla takiego przedsięwzięcia, już istnieje – to nasze dobre stosunki z Niemcami. Oba kraje skoordynowały swoje poczynania m.in. w okresie igrzysk olimpijskich w Pekinie, kiedy to Angela Merkel i Donald Tusk zbojkotowali ceremonię otwarcia.

Problem pragmatyzmu i aksjologii. Polscy politycy często dawali dowody sympatii wobec narodu tybetańskiego, który od 1950 roku żyje pod chińską władzą. Coraz częściej taka postawa jest krytykowana, bo nie dość, że jest bezskuteczna, to jeszcze psuje nam stosunki z ChRL, w tym gospodarcze. Jednak w moim przekonaniu polski stosunek do sprawy tybetańskiej pełni ważną funkcję tożsamościową i to jest nie wada, lecz zaleta. Polska, która sama borykała się z problemem suwerenności, może uczynić ze wspierania narodów bezpaństwowych swój znak rozpoznawczy, czy też mówić nowocześniej – soft power.

Rząd a społeczeństwo. Polska polityka wobec Chin powinna odróżniać władzę o narodu. Nawiązanie przez Polskę strategicznego dialogu z rządzącym chińskim reżimem, byłoby smutną wiadomością dla chińskich dysydentów. Spotykając się z tymi ludźmi w księgarni w Pekinie Michnik dostał największe oklaski, kiedy przyznał, iż „zachodnie rządy prowadzą wobec Chin politykę bezwstydnie pragmatyczną”.

Chińscy dysydenci to garstka osób, które spoglądają poza bieżące sukcesy gospodarcze komunistycznego reżimu i pragną trwalszych, sprawiedliwszych fundamentów dla dalszego rozwoju. Wobec 1,3 mld obywateli ChRL, łatwo tych ludzi zlekceważyć – tak są nieliczni. Chiński rząd jak bez problemu ich neutralizuje. Niemniej, pamiętajmy, że polski Komitet Obrony Robotników też był kiedyś podobną garstką dysydentów.

Podsumowanie

Cytowani przez mnie autorzy mają rację, kiedy piszą, że jesteśmy „skazani” na Chiny. Nowe supermocarstwo – czy tego chcemy, czy nie – jest już obecne w codziennym życiu każdego Polaka pod postacią produktów made in China, a wielu z nas być może znajdzie w niedalekiej przyszłości chińskich czy też chińsko-polskich pracodawców.

Nie jesteśmy jednak skazani na relację podległości. Jako członek Unii Europejskiej i NATO mamy mnóstwo instrumentów, które pozwolą nam rozmawiać z Pekinem jak równy z równym. Mamy również historyczną mądrość „przejścia przez Morze Czerwone”, dzięki której możemy spoglądać na Chiny inaczej – być może dogłębniej – niż obywatele innych państw Zachodu, pozbawieni takich doświadczeń.

Najwyższa pora uzupełnić tę mądrość o wiedzę na temat Chin współczesnych. Ryszard Kapuściński w „Podróżach z Herodotem” wspomniał, że nigdy poważniej nie zajął się Państwem Środka, bo natrafił tam „Wielki Mur języka”, a twarz typowego Chińczyka „to twarz, która kryje coś, czego nie wiemy i nigdy nie będziemy wiedzieć”. Tymczasem dowolny absolwent Contemporary Chinese Studies zaświadczy, że Chiny jednak zrozumieć można.

W państwie Orwella z „Roku 1984” zwykły Chińczyk nie rozpozna swej ojczyzny – chyba dlatego Pekin nie obawia się tej książki, tak jak lękały się jej przez lata władze PRL i ZSRR. Wolności gospodarcze dawno temu rozwiązały problem niedoborów żywności czy artykułów pierwszej potrzeby, dając w zamian nadmiar wystarczający dla obdzielenia całego świata. Upolitycznienie życia w dzisiejszych Chinach jest dalece mniejsze, niż przeszło 30 lat temu, gdy kraj zaczął wychodzić z rewolucji kulturalnej i budowano zręby gospodarczego pragmatyzmu. Zwykły turysta rzucony do Szanghaju, mógłby pomylić to miasto z Tokio czy Hongkongiem. Ale już znając język, można zauważyć, że chiński emigrant z Kanady, zachwalający w pociągu uroki kanadyjskiej demokracji milknie, kiedy zbliża się konduktor.

Chiński reżim ciągle ma więcej wspólnego z budzącym grozę Wielkim Bratem, niż większość rządów tego świata. Podobnie jak bohater Orwella nie przepada z krytyką (o czym zaświadczają perypetie wizowe autora niniejszego tekstu) i lubi poprawiać rzeczywistość, w tym nawet wydawane licznie zagraniczne tłumaczenia. Wśród ocenzurowanych znalazła się m.in. autobiografia Hillary Clinton. Z kolei w przekładzie jednej z polskich książek kilka lat temu zmieniono okoliczności śmierci ks. Jerzego Popiełuszki – podstawiając „samobójstwo” w miejsce „zabójstwa”.

Jeżeli na serio pragniemy strategicznego partnerstwa z Chinami, to najpierw zastanówmy się, dlaczego wschodzące światowe supermocarstwo boi się prawdy o śmierci skromnego księdza w odległej Polsce 26 lat temu.

?

Prezydentka równych szans :)

Parę miesięcy temu, kiedy wszystko wskazywało na to, że jesienne wybory zakończą się upokorzeniem Lecha Kaczyńskiego, znajomy zaprosił mnie do Facebookowej grupy „Środa na Prezydentkę!”. Manifest prezentował warszawską profesor jako idealną alternatywę zarówno dla tradycjonalistycznej prawicy (czyli duopolu PO-PiS), jak i dla koniunkturalnej pozbawionej jakiegokolwiek programu lewicy. Odezwa kończyła się oświadczeniem, że „super kreatywni, świadomi i zaangażowani, choć często leniwi obywatele/obywatelki tego kraju” dadzą radę, używając głównie internetu, wynieść pierwszą kobietę na najwyższy urząd w państwie. Ludzie, którzy przede mną dołączyli do grupy, wydawali się idealnym „targetem” wszelkich agencji reklamowych i naturalnym elektoratem ugrupowań liberalnych – młodzi, wykształceni, bywali w świecie, konsumujący powyżej średniej krajowej. Niestety, lenistwo okazało się najsilniejszą z ich liberalnych cech i cały projekt spalił na panewce – na dzień przed rzeczywistymi wyborami w grupie nie został już ani jeden administrator.

Wielka szkoda, bo skoro przyzwoite trzecie miejsce niezbyt wyrazistego Grzegorza Napieralskiego uznano za dowód odrodzenia lewicy, to potencjalnie nie gorszy wynik Magdaleny Środy mógł pchnąć polską politykę w stronę bardziej racjonalnej debaty i bardziej liberalnych rozwiązań. Środa, wbrew dorabianej jej – i coraz częściej niestety akceptowanej – gęby radykalnej feministki jest bowiem przedstawicielką nurtu stricte liberalnego, najbardziej ze wszystkich postaci polskiego życia publicznego przywiązaną do wizji państwa i polityki jako miejsca uzgadniania interesów jednostek i grup społecznych. Jej pozorna skrajność wynika z faktu, że dostrzega o wiele przejawów dyskryminacji niż przedstawiciele liberalnego mainstreamu, którzy od ponad dwóch dekad nie potrafią rozszerzyć swoich zainteresowań poza ważne – lecz dziś nie najważniejsze – kwestie swobody prowadzenia działalności gospodarczej.

„W nowoczesnym państwie polityk niezależnie od przekonań politycznych powinien troszczyć się o demokrację, a więc równe szanse wszystkich obywateli i obywatelek” – napisała w felietonie dla „Wprost” z datą 20 czerwca, wyrażając podstawową zdawałoby się zasadę liberalnej polityki, której zarówno Kaczyński jak i Komorowski najwyraźniej nie zinternalizowali: zapytani w trakcie telewizyjnej debaty o stosunek do in vitro i potencjalnej ustawy o związkach homoseksualnych obaj zaczęli kluczyć i przywoływać własne przekonania religijne, dając do zrozumienia, że ich osobiste poglądy będą ograniczać wolność i równość szans poddanych.

Magdalena Środa nie jest katoliczką i to właśnie stanowi, jak się wydaje, gwarancję liberalizmu w polskich warunkach. Papierkiem lakmusowym w tej kwestii są oczywiście kwestie obyczajowo-egzystencjalne, wśród nich dopuszczalność aborcji i eutanazji czy związki partnerskie. Upór i opór prezentowane przez katolików we wszystkich tych kwestiach są tak histeryczne, jak gdyby chodziło o przymus przerywania ciąży, odłączania respiratorów oraz pożycia małżeńskiego nałożony na, powiedzmy, minister Radziszewską i posłankę Sobecką. Tymczasem – co do upadłego powtarza Środa, a czego ani razu nie podjęli rzekomi liberałowie z PO – we wszystkich trzech przypadkach, tak samo jak w sprawie in vitro, chodzi o otwarcie możliwości przed tymi, którzy osobisty dylemat moralny już rozstrzygnęli.

Równie istotna sprawa edukacji seksualnej ma się nieco inaczej, bo rzeczywiście chodzi w niej o obowiązek prowadzenia tego przedmiotu w nadzorowanych przez państwo szkołach i pobierania nauk przez uczęszczających do nich uczniów. Przymus szkolny istnieje jednak w całym cywilizowanym świecie i uważany jest za konieczne ograniczenie wolności, dzięki któremu obywatele są w stanie porozumiewać się między sobą nie tylko ustnie lecz również na piśmie, obliczyć wielkość wpłacanych do wspólnej kasy podatków i nie umierają ze strachu podczas zaćmienia słońca. Podobną rolę spełnia oświata seksualna, która w Polsce stanowić miała część „kompromisu aborcyjnego”, wynikającą z logicznego i empirycznie zweryfikowanego przekonania, że w umiejącym kontrolować swoją płodność społeczeństwie mniej kobiet zachodzić będzie w niechcianą ciążę. Sposób wykonania tego kompromisu jest jednak skandaliczny, o czym Środa jako jedna z niewielu ma odwagę i cierpliwość mówić. Przy okazji odkrywa zasadniczy problem dzisiejszej Polski: kościół katolicki, który ze swoją autorytarną mentalnością, przywiązaniem do irracjonalnego i głęboko emocjonalnego mistycyzmu oraz siecią korporacyjnych powiązań osłaniających finansowe i obyczajowe nadużycia stanowi dziś główną barierę dla modernizacji i rozwoju kraju.

Czy jednak rzeczywiście idealna liberalna kandydatka na prezydenta powinna skupiać się na kwestiach obyczajowych, czyniąc z emancypacji kobiet główny cel swojej prezydentury, a z ograniczania roli kościoła podstawową metodę działania? Odpowiedź brzmi „tak” z trzech co najmniej powodów, spośród których dwa – wbrew temu co twierdzą krytycy feminizmu uważający go za fanaberię elit – mają stricte pragmatyczny charakter. Po pierwsze, realne równouprawnienie płci jest kluczowe dla demograficznej stabilności społeczeństwa. Częściowa tylko transformacja modelu rodziny – w wyniku której kobiety stają się aktywne zawodowo, ale mężczyźni nie zwiększają swojego zaangażowania w wychowanie dzieci i prowadzenie domu – prowadzi do spadku liczby urodzeń do poziomu dużo niższego niż konieczny dla zastępowalności pokoleń. Najwyraźniej widać to we Włoszech i w Europie Wschodniej, w najlepszej zaś sytuacji znajdują się kraje skandynawskie, gdzie większość kobiet pracuje, niemal wszyscy mężczyźni biorą co najmniej miesiąc urlopu wychowawczego, a dzieci rodzi się więcej niż w większości uprzemysłowionego Pierwszego Świata. Elementem kluczowym dla funkcjonowania tego modelu jest istnienie rozbudowanego systemu publicznych żłobków i przedszkoli, warunkiem jego zaistnienia – trwałe i szczere przedefiniowanie ról kobiecych i męskich, zdecydowanie wykraczające poza to, co mieliśmy okazję oglądać w spotach Bronisława Komorowskiego.

Zwiększenie aktywności zawodowej kobiet jest niezwykle ważne także w krótszej perspektywie czasowej. Polska będzie rozwijać tym szybciej, im więcej osób zatrudnionych będzie w formalnej i legalnej gospodarce, biorąc udział w coraz bardziej wyspecjalizowanym podziale pracy. To właśnie temu, że na przestrzeni ostatniego wieku kobiety wyszły z domów, gdzie wykonywały powtarzalne czynności w rodzaju sprzątania i gotowania, Zachód zawdzięcza swoją gospodarczą i cywilizacyjną przewagę nad resztą świata. Żadne społeczeństwo, którego połowa pozostaje nieaktywna zawodowo – nawet jeśli zajmuje się tak pożytecznymi rzeczami jak opieka nad dziećmi i wnukami lub przygotowanie zdrowego domowego jedzenia – nie ma szans na bycie konkurencyjnym.

Wreszcie powód najważniejszy, bo aksjologiczny – kobiety (a także inne mniejszości, o których prawa „przy okazji” upominają się feministki) mają w Polsce mniejszy zakres wolności (rozumianej jako szansa na realizację swoich indywidualnych planów życiowych) niż mężczyźni. I trzeba to, w imię liberalnych ideałów poszerzania zakresu wolności i zwiększania równości szans (lecz tylko szans – nie rezultatu), zmienić. Feminizm w wydaniu prezentowanym przez Magdalenę Środę do tego właśnie dąży: bardziej niż o abstrakcyjne „wyzwolenie kobiet spod męskiego wyzysku” chodzi w nim o eliminację społecznie reprodukowanych stereotypów i przesądów, które sprawiają, że kobietom trudniej jest brać udział w życiu publicznym, a pary homoseksualne (wbrew temu, co miały sugerować zająknięcia i bełkot Bronisława Komorowskiego podczas pierwszej debaty prezydenckiej) nie mają możliwości wspólnego rozliczania się z podatku dochodowego. Istotą problemu jest język, jakiego używamy do opisu rzeczywistości i symbole, do jakich się odwołujemy. W systemie politycznym, w którym prezydent odgrywa głównie symboliczną rolę, moderacja publicznego dyskursu i wybór symboli są jego głównym zajęciem. To dlatego idealna głowa polskiego państwa powinna być feministką.

Jak rozumieć Polskę? :)

Rozmowa z Łukaszem Rostkowskim (znanym jako L.U.C) – polskim muzykiem, który skomponował płytę 39/89 – Zrozumieć Polskę – album nagrany w formie słuchowiska. Muzyka jest tłem dla najważniejszych przemówień z lat 1939-1989 – m.in. Stefana Starzyńskiego, Jana Pawła II i Lecha Wałęsy.

Podczas promocji swojej ostatniej płyty mówiłeś, że zależy ci na przypomnieniu najnowszej historii naszego kraju, ponieważ Polacy jej nie znają. Jako przykład podawałeś uczniów, którzy – gdy na lekcjach historii zaczyna się druga połowa XX wieku – myślą o maturze, przez co nie koncentrują się na tym okresie. Jednak – z drugiej strony – przez polskie społeczeństwo regularnie przechodzą burzliwe dyskusje na temat lustracji, Lecha Wałęsy, Wojciecha Jaruzelskiego, a ostatnio – Ryszarda Kapuścińskiego.

Oczywiście często rozmawiamy o socjalizmie. Jednak przypomina to węgiel wywożony ze Śląska – są to wagony pełne historycznych afer. Zwraca się uwagę na skandal, a nie na rzeczywistą dyskusję historyczną, przynajmniej takie jest moje odczucie. Zresztą wszystkie dyskusje są za bardzo upolitycznione, przez co kwestie merytoryczne schodzą na drugi plan. Wyciąga się jakieś papiery, teczki, wypomina Lechowi Wałęsie przeszłość – niestety, dla młodych ludzi większość tych rzeczy jest całkowicie niezrozumiała. Myślimy o tym w innych kategoriach niż starsze pokolenia – dla nas donos, to podkablowanie kolegi, że zbił szybę piłką na podwórku. Z innymi donosami nigdy nie mieliśmy do czynienia. Sądzę, że młodsze pokolenia zupełnie nie potrafią się odnaleźć w tej dyskusji. Po drugie, te medialne dyskusje są oparte wyłącznie na negatywnych emocjach – na tym, żeby kogoś zniszczyć, co jest w Polsce bardzo skutecznym sposobem na wypromowanie się. Oczywiście trzeba też zrozumieć masę krzywd, których ludzie doznali. Niektóre emocje są zrozumiałe i powinniśmy mieć dystans. Dlatego uważam, że w naszym kraju istnieje bardzo dużo przestrzeni dla sztuki, która opowiada o najnowszej historii. Przed stworzeniem mojego projektu znałem tylko płytę Lao Che, ostatnio powstało kilka filmów, jednak nadal robimy bardzo mało, nieadekwatnie mało w stosunku do tego, jak dużą wartością powinna być dla nas historia. Mimo że pełna zakrętów, czasami bardzo źle o nas świadcząca, to jednak w ostatecznym rozrachunku piękna. W związku z tym nie sądzę, żeby zarzuty, że teraz pojawiła się taka neopatriotyczna fala były właściwe. Mamy najgorsze drogi, tragiczną technologię, mentalność wieśniaków, którzy taplają się w błocie i nie potrafią wylać przed domem asfaltu, więc powinniśmy się wyróżniać przynajmniej naszym stosunkiem do przeszłości.

Mówisz, że dyskusja wśród starszych pokoleń jest przepełniona negatywnymi emocjami. Jednak dialog młodszych pokoleń również w dużej części opiera się na kłótni i przekrzykiwaniach. Myślisz, że będziemy potrafili zapomnieć o podziale stworzonym przez socjalizm?

Duża część społeczeństwa przesiąknęła kombinatorstwem – nie możemy o tym zapominać. Nie chcę oczywiście mówić, że nasze społeczeństwo jest głupie, jednak nie możemy zapominać o tym, jak bardzo ukształtowała nas historia. Zazwyczaj inteligencja staje się tą częścią narodu, która przewodzi, a u nas ta grupa jest bardzo mała. Można szukać przyczyn także dalej – w tym, że u nas zawsze panowała kultura ziemi. Spławiania Wisłą pszenicy, robienia z niej bimbru i picia na umór z kiełbasą. My byliśmy chłopami, natomiast zachodnia Europa – mieszczanami. To był inny poziom, u nas się spluwało na ziemię, a oni mieli spluwaczki. Myślę, że to wszystko może powodować, że my nie jesteśmy takim jednolitym narodem. Taki jest nasz urok. Niemcom się mówi:  Budujmy autostrady! A oni budują autostrady. Mówi się: Budujmy porty! A oni budują porty. Nie ma problemu, oni bywają maszynami. Dlatego na ten nasz narodowy charakter można spojrzeć także pozytywnie, ponieważ przez nasze wewnętrzne podziały bardzo trudno sobie wyobrazić, żeby nami rządził np. Hitler albo Stalin. My byśmy na to nie pozwolili.

Jednak twoja płyta w jakiś sposób wpisuje się w te narodowe podziały – prawie wszystko jest biało-czarne. Komuniści i milicjanci – diabelsko źli, Jan Paweł II i Lech Wałęsą – patetycznie dobrzy. Pomiędzy nie ma nikogo. Uważasz, że sztuka musi być czarno-biała?

Nie, absolutnie nie musi! Przygotowując tę płytę myślałem sobie, że to powinno wyglądać jak np. kolekcja „Gazety Wyborczej” – wielki cykl, składający się z dziesięciu płyt. Wtedy byłaby szansa opowiedzenia o historii rzetelnie, bez generalizowania. Absolutnie wierzę, że można tak tworzyć sztukę. Natomiast mój budżet pozwolił na zrobienie jednej płyty i zamknięcie całej historii w siedemdziesięciu minutach. Wiedziałem, że staję przed bardzo trudnym wyzwaniem upchnięcia pięćdziesięciu tragicznych i niesamowitych lat w tak krótkim czasie. Musiałem dokonać syntezy – dlatego postawiłem na najważniejsze rzeczy i najistotniejsze postacie. Niektóre sprawy, na których bardzo mi zależało, nie znalazły się na płycie. Wierzę jednak, że moi słuchacze są inteligentni i zdają sobie sprawę z tych wszystkich ograniczeń. Chciałem wytworzyć pozytywne emocje, pokazać, że zwyciężyliśmy. Uważam, że jest to nam bardzo potrzebne. Wyszła z tego uniwersalna historia walki dobra ze złem, która przypomina trochę „Gwiezdne Wojny” – z jeden strony jest dyszący Lord Vader w czarnej masce, a z drugiej pocieszny dziadek Yoda wymachujący mieczem.

Niektóre postacie na twojej płycie po prostu są – np. Wojciech Jaruzelski. Nie kusiło cię, żeby jakoś tę sylwetkę wyróżnić – przedstawić jako zbrodniarza albo bohatera? A może celowo ominąłeś ten temat, nie chcąc brać udziału w narodowej kłótni?

Nie, myślę, że nie ominąłem. Jaruzelski pojawia się w jednym utworze, tak samo jak Wałęsa czy Mazowiecki. Szczerze mówiąc – ja po prostu nie mam jednoznacznego zdania na jego temat. Postrzegam go raczej pejoratywnie, ale nie znam całej prawdy o nim. Staram się być ostrożny. Wiem jak bardzo skomplikowane jest życie, jak trudne są sytuacje, w jakich nas stawia. Tak samo jak Edward Gierek, który też był komunistą, ale z drugiej strony był postacią pozytywną. W końcu dzięki niemu w Polsce coś się zaczęło zmieniać.

Twoje patrzenie na współczesną Polskę przypomina tekst Wojciecha Młynarskiego Gruz do wywózki, opisujący pozostałości po poprzednim systemie, które zalegają na terenie naszej ojczyzny. Ty również mówisz o tym, że komunizm bardzo mocno tkwi w naszej mentalności. Myślisz, że, gdy wywieziemy ten metaforyczny gruz, wszystkie nasze problemy zostaną rozwiązane?

Oczywiście, tak jak mówiłem już wcześniej, na naszą historię należy także patrzeć przez pryzmat kilkuset lat. Mimo to, porównując dwudziestolecie międzywojenne do współczesności, widzimy ogromne piętno nazizmu i komunizmu. II Rzeczpospolita obfitowała w dumę narodową i radość, która czasem była niestety zbyt nacjonalistyczna. Jednak klasa ówczesnych działaczy politycznych była nieporównywalna z tą, którą znamy ze współczesnych gazet. Wystarczy spojrzeć na to, jak wypowiada się Stefan Starzyński i porównać do dzisiejszych przywódców. Mam wrażenie, że te pięćdziesiąt lat zmieniło nas nie do poznania. Wydaje mi się, że te lata socjalizmu ukształtowały zdecydowaną większość naszej mentalności. A reszta – to nasza wcześniejsza historia, która jest równie niełatwa. Prawie dwieście lat musieliśmy się ciągle przebijać, kombinować. Kombinować – do tego słowa chciałem dojść (śmiech). Uważam, że dzisiejsza Polska jest takim wielkim kombinatorstwem. Czasami jest to bardzo irytujące, a czasami także pozytywne i wesołe, ale wynika właśnie z tych ostatnich dwustu lat, w czasie których musieliśmy kombinować, żeby przetrwać. Może to również powoduje, że mamy wbitą do głowy tę martyrologię, Mickiewicza i Słowackiego, i dlatego po dwudziestu latach zalewającego nas kapitalizmu – poza żelkowymi misiami i wieśmakami – szukamy polskości.

Może po prostu naszą narodową cechą w czasach, w których mieliśmy wspólnego wroga była zadziorność pozwalająca walczyć z dwoma potężnymi ustrojami, ale w wolnym państwie ta sama cecha przekształciła się w kombinatorstwo?

Tak, może tak być. Nasz narodowy mit to solidarność, ale tylko podczas zagrożenia. Jak był wróg – wtedy wszyscy działali: chłopi, inteligencja, robotnicy, królowie. Stawali w jednym szeregu i walczyli, a później znów się między sobą kłócili. W chwilach kryzysowych jesteśmy świetni – świadczą o tym również wybory w 2007 roku, w których cały naród walczył z braćmi Kaczyńskimi. Maile, telefony i SMS-y spowodowały, że społeczeństwo zmieniło rządzącą partię, a Liga Polskich Rodzin i Samoobrona zostały zmiecione.

Po tym jak runął komunizm, a nas otoczył kapitalizm pozbawiony solidnych fundamentów, to właśnie ten wypracowany przez lata indywidualizm pozwolił rozwijać się naszej gospodarce, która dzisiaj opiera się głównie na małych przedsiębiorstwach.

Tak, małe firmy i firemki, chociaż znów jest druga strona – nie potrafimy stworzyć żadnego wielkiego, znanego na całym świecie koncernu. Czasem jest to żenujące, ponieważ stawiamy jakieś straganiki i sprzedajemy na nich skarpetki, ale patrząc na to przez pryzmat naszej historii jest to wzruszające, że próbujemy się w tej rzeczywistości stopniowo odnajdować. Myślę, że mało narodów potrafiłoby sobie poradzić w tak trudnej sytuacji. Ten indywidualizm widać w polskich miastach, w których nie ma żadnej spójności. Tu jest taki budynek, a tam zupełnie inny. Mimo tego po polskich drogach jeżdżą coraz lepsze samochody, ponieważ jesteśmy zaradni. Powoli się odradzamy. Tak zawsze było w naszej historii – zresztą już mówiłem o mordowaniu naszej inteligencji, o hitlerowskiej akcji AB, o Katyniu. Rok 1945 był całkowicie przegrany, ale minęło jedno pokolenie i w 1968 roku już pojawili się ludzie gotowi do walki. Na płycie jest taki moment, który zawsze mnie wzrusza. Rok 1970 – milicjant, który mówi o protestujących, że to głównie młodzież szkolna i studencka. Widać, że pojawia się świeże, nieskażone pokolenie, które urodziło się po wojnie: zaczyna szukać i drążyć. To jest piękne.

Widzisz jakąś możliwość, żebyśmy potrafili działać wspólnie nie tylko w sytuacjach kryzysowych?

Szczerze mówiąc – myślę, że nie (śmiech), ale chciałbym wierzyć, że jednak tak. Często się zastanawiam, jaki naród jest do nas podobny. Myślę o tym, co by się stało, gdyby II wojna światowa się inaczej skończyła, gdyby nasze granice przebiegały inaczej, gdybyśmy znajdowali się po zachodniej stronie Europy, skorzystali z Planu Marshalla. Ciekawi mnie, jaka Polska by wtedy była, czy wtedy także byłby u nas taki brud i bałagan jak teraz? Przede wszystkim interesuje mnie to, jak Polacy poradziliby sobie w takim dobrobycie. To jest zresztą aktualne pytanie, ponieważ ten dobrobyt nadchodzi. Mam nadzieję, że jakoś się ogarniemy, chociaż czuję, że nadal będziemy społeczeństwem, które będzie się dużo kłócić. Boję się też o naszych polityków. Kilka lat temu uświadomiłem sobie, że oni nigdy nie będą podejmować odważnych decyzji, ponieważ wiąże się to z utratą elektoratu.

A w związku z tą cechą Polaków, o której rozmawialiśmy, politykom jest szczególnie łatwo zrazić do siebie społeczeństwo.

Bardzo! To widać w każdej kampanii wyborczej, zresztą zaczyna się to właśnie dziać na naszych oczach.

Chodzisz na wybory?

Tak, mimo że nie ma w Polsce żadnego ugrupowania, które tak naprawdę mi odpowiada. Chodzę i robię to tylko dlatego, żeby to zrobić. Mimo wszystko staram się orientować w bieżących wydarzeniach, ponieważ uważam, że między innymi na tym polega patriotyzm. Cieszę się, że dziennikarze pilnie śledzą politykę, ponieważ to jest bardzo potrzebne. Uważam, że polskie media – mimo że czasem przesadzają, a hipokryzją cuchnie jak klejem w modelarni – robią kawał dobrej roboty.

Mógłbyś powiedzieć, czego Ci najbardziej brakuje w polskiej polityce?

Klasy i odwagi. Dobrze pokazuje to problem piractwa, który można rozwiązać jedną, skuteczną ustawą. Jednak takiej ustawy nikt nie napisze, ponieważ wie, że zbyt dużo ludzi korzysta z nielegalnych produktów. Jest zbyt duże ryzyko utraty elektoratu. Myślę, że w polityce potrzeba nam również nowego, bogatego pokolenia, dla którego bycie posłem czy senatorem nie jest jedynym źródłem utrzymania. Wtedy nie byliby oni politykami dla pieniędzy, lecz dlatego, że chcieliby coś fajnego zrobić. Takim przykładem – przynajmniej z tego, co o nim wiem – jest dla mnie Janusz Palikot. On ma swoje idee i stara się je realizować. Robi to różnie – czasem mnie bardzo irytuje – ale myślę, że tacy ludzie są w polityce potrzebni.

Są inne pozytywne zjawiska?

Oczywiście, wystarczy spojrzeć na Władysława Bartoszewskiego lub na to, że Polak jest przewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Poza polityką bardzo dużo pozytywów widzę w naszej sztuce, która moim zdaniem jest na niezwykłym poziomie. Mam nadzieję, że nauczymy się to doceniać. Znacznie bardziej niż analizować nasze życie polityczne wolę zaszyć się w lesie i napisać piosenkę o tym, że nadejdą pozytywne chwile.

A myślisz, że nadejdą?

Oczywiście, w jakimś sensie już nadeszły! Społeczeństwo sobie radzi, korzystamy z unijnych funduszy. Powoli powstają drogi, dworce przestają być oplute. Cieszy mnie, że są wagony, do których mogę wstawić rower, że mogę podłączyć komputer do prądu w czasie jazdy, a konduktor jest uśmiechnięty i sympatyczny. Przez to nawet zapominam o tym, jak skandalicznie długo jadę do Warszawy.

Na to również można spojrzeć pozytywnie – teraz najczęściej jeździmy długo ze względu na remonty, a nie zepsute pociągi.

Tak, remonty poprawiają rzeczywistość. Napisałem o tym utwór Remont na arteriach mego życia. Teraz musimy trochę postać, ale już niedługo będzie zdecydowanie lepiej.

Rozmawiali:

Marek Korcz

Jan Radomski

Zdjęcie: Bartosz Maz

Polska 2030: Biedni i głupi :)

Według umiarkowanych zwolenników obecnego rządu powstanie raportu Polska 2030 świadczy o jego potencjale reformatorskim, który nie jest wykorzystywany ze względu – tu interpretacje się różnią – na obstrukcję stosowaną przez Lecha Kaczyńskiego lub na obawy Donalda Tuska, że pochopne próby reformatorskie pozbawią go szansy na prezydenturę, której objęcie jest warunkiem rzeczywistej przebudowy państwa. Umiarkowani krytycy odpowiadają, że potencjał reformatorski rządu nie wykracza poza przygotowanie raportu, który ma czysto propagandowe znaczenie. Dodają, że kwestie politycznie ryzykowne – zarządzanie służbą zdrowia, dopłaty do rolniczych ubezpieczeń społecznych, polityka imigracyjna – zostały w raporcie pominięte lub wspomniane bardzo oględnie. Polska 2030 jest według nich listkiem figowym dryfującego rządu, który chce uspokoić popierających go dotychczas wykształciuchów, że myśli o przyszłości kraju oraz że jest lepszy od poprzedników – rząd PiS porównywalnego dokumentu przecież nie wyprodukował.

 

Ciekawe ilu obrońców i krytyków raportu zadało sobie trud, żeby go przeczytać. Wydaje się, że raczej niewielu. W przeciwnym razie laurki dla ministra Michała Boniego, który stanowi intelektualne zaplecze Donalda Tuska, opatrzone byłyby pewnymi zastrzeżeniami, a krytyka raportu nie skupiałaby się na tym, że ma on małą szansę przełożyć się na konkretne działania. Nawet przy największej determinacji premiera szansy takiej nie ma bowiem w ogóle – z tej prostej przyczyny, że konkretów jest w raporcie jak na lekarstwo.

Publikacja przygotowana przez Zespół Doradców Strategicznych Prezesa Rady Ministrów to w gruncie rzeczy literature review – przegląd opracowań OECD, prywatnych firm doradczych oraz Komisji Europejskiej, zasadniczo pozbawiony tego, co w świecie nauk społecznych przyjęło się nazywać „wartością dodaną” i, jak na dokument mający przygotować działania rządu w następnych dwóch dekadach, wyjątkowo wyprany z perspektywicznych analiz. Trafne obserwacje i słuszne wnioski (czasem tak słuszne, że graniczące z komunałami) przeplatają się w nim z leseferystycznymi dogmatami, ryzykownymi hipotezami, a nieraz z ordynarnymi stereotypami. Hermetyczny język wtórnych tekstów naukowych miesza się z jeszcze mniej zrozumiałym językiem biurokracji, a wszystko opakowane jest w pozornie tylko przystępną formułę przywołującą na myśl prospekt giełdowy. Całość zredagowano pobieżnie, o czym świadczą zabawne lapsusy (na stronie 23 autorzy z dumą oznajmiają, że „po 45 latach stagnacji i tracenia dystansu względem Europy Zachodniej, Polska zaczyna stopniowo go odrabiać”) oraz liczne i pozbawione wzajemnych odniesień powtórzenia. Na obronę raportu można jednak powiedzieć, że jego poszczególne części – każdy rozdział pisany był przez inny zespół autorów – prezentują różny poziom i nie wszystko można po prostu wyśmiać.

*

Społeczeństwo starzejące się

Z uznaniem wypada się odnieść na przykład do tego, że autorzy raportu wielokrotnie wspominają o zagrożeniach dla ekonomicznej i społecznej stabilności Polski, jakie wynikają z jej struktury demograficznej. W latach 70., 80. i 90. XX wieku polskie społeczeństwo było jak na europejskie warunki młode – liczba ludności w wieku produkcyjnym, urodzonej w dużej części w latach 50., była wysoka w porównaniu z liczbą osób starszych. W ostatnich latach pokolenie powojennego wyżu demograficznego zaczęło jednak przechodzić na emerytury (często dużo wcześniej niż w przewidzianym ustawą wieku 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn) i dotychczas korzystna struktura wiekowa stała się obciążeniem. Jeżeli proces opuszczania rynku pracy przez baby boomers nie zostanie spowolniony, polska gospodarka zacznie się dusić – liczba emerytów będzie szybko rosnąć, podczas gdy liczba ludności w wieku produkcyjnym zacznie spadać (na rynek pracy wszedł właśnie rocznik 1983, we wszystkich kolejnych latach, aż do 2004, rodziło się coraz mniej Polaków). Jeżeli emigracja do bardziej zamożnych krajów UE pozostanie atrakcyjną opcją dla najmłodszych pracowników, sytuacja okaże się jeszcze trudniejsza.

Niestety, przedstawione przez rządowych analityków propozycje, jak sobie poradzić z powyższym wyzwaniem, nie wydają się wystarczające. Ograniczenie możliwości przechodzenia na wcześniejszą emeryturę może poprawić sytuację w perspektywie 3 – 5 lat, a podniesienie wieku emerytalnego (rządowe propozycje, nie wspomniane w raporcie, mówią o 67 latach dla obu płci) – do roku 2022. Jednak nawet jeśli wszystkie te zapowiedzi zostaną zrealizowane, w roku 2030 na emeryturze będzie cały powojenny wyż demograficzny (należy się przy tym spodziewać, że pokolenie to okaże się bardziej długowieczne od poprzednich), a najstarsze roczniki potencjalnego przyszłego wyżu, (który podobno właśnie się zaczyna, ale który i tak będzie prawdopodobnie mniej liczny od wyżu powojennego i wyżu lat 80.) nie wejdą jeszcze na rynek pracy. Oznacza to, że w latach 20. XXI wieku polska gospodarka odczuwać będzie znaczący niedobór siły roboczej, a jedynym rozwiązaniem problemu będzie otwarcie się na imigrantów. Świadomość tego faktu z kilkunastoletnim wyprzedzeniem daje możliwość spokojnego i systematycznego opracowania programu imigracyjnego, który pozwoliłby przybyszom skutecznie zintegrować się z polskim społeczeństwem. Niestety, autorom raportu Polska 2030 brakuje najwidoczniej odwagi i wyobraźni, by podjąć ten wątek. Jedyna wzmianka dotycząca napływu migrantów odnosi się do spodziewanego podziału polskich miast na złe i dobre dzielnice, który ma z niego wynikać (strona 295). Wygląda więc na to, że polski rząd nie chce się niczego nauczyć na cudzych błędach i z góry zakłada, że imigracja do Polski będzie mieć takie samo oblicze, jak w Zachodniej Europie – doraźne zapełnienie luki w podaży nisko kwalifikowanych rąk do pracy, a następnie trwałe, dziedziczone przez pokolenia, wykluczenie w złych dzielnicach.

Rynek pracy

Dość interesujące są zawarte w raporcie rozważania na temat rynku pracy i rozwarstwienia społecznego. Niezbyt uzasadnione – zwłaszcza w zestawieniu – wydają się jednak stwierdzenia, że wynagrodzenia w Polsce nie są wystarczająco elastyczne, co „obniża ogólną zdolność gospodarki do realokacji w odpowiedzi na pojawiające się w niej sygnały ekonomiczne” (strona 37), oraz, że „włączenie Polski do UGiW pozwoliłoby na uzyskanie znacznych korzyści w skali makro” (strona 38). Pierwsza teza, oznaczająca w praktyce tyle, że w obliczu spadających zysków polscy przedsiębiorcy wolą zwolnić pracowników, niż obniżyć ich wynagrodzenia jest dość dyskusyjna, jeśli wziąć pod uwagę niższy od spodziewanego wzrost bezrobocia w wyniku obecnego kryzysu. Co do tezy drugiej, to należy pamiętać, że „sygnały ekonomiczne pojawiające się w polskiej gospodarce” zawsze przychodzą z zewnątrz jako zwiększony lub zmniejszony zagraniczny popyt na polskie produkty. W warunkach płynnego kursu walutowego dostosowanie płac do tych sygnałów następuje automatycznie – wyrażone w euro wzrosły one w ciągu roku poprzedzającego wybuch kryzysu finansowego o połowę, by następnie wrócić do poprzedniego poziomu. Wejście do Unii Gospodarczej i Walutowej pod tym akurat względem byłoby ryzykowne – automatyczny mechanizm dostosowania przestałby działać, a nawyk przedsiębiorców, że lepiej jest zwolnić część załogi, niż wszystkim zmniejszyć płace, doprowadziłoby do wzrostu bezrobocia. Alternatywą byłaby „wewnętrzna dewaluacja” w stylu tej, jaką ostatnio przeprowadzono na Łotwie – rząd, który za priorytet postawił sobie utrzymanie sztywnego kursu łata w stosunku do euro obniżył o kilkanaście procent pensje w sektorze publicznym, dając tym samym wzór do naśladowania firmom prywatnym i wysyłając znaczący bodziec deflacyjny. Nie cały 18-procentowy spadek łotewskiego PKB wynikł z tej decyzji, ale trudno przypuszczać, by bez tych procyklicznych działań rządu był on mniejszy.

O wiele bardziej rozsądne i przemyślane wydają się pomysły ze 113 strony raportu, gdzie autorzy zauważają, iż punktem odniesienia dla płacy minimalnej – oraz, dodajmy, szeregu innych instrumentów polityki społecznej i gospodarczej – powinna być nie średnia, lecz mediana zarobków (tzn. płaca, powyżej której zarabia dokładnie połowa pracujących). W przekonujący sposób argumentują także (strona 95), że próby zapobiegania procesowi różnicowania się płac za pomocą progresji podatkowej przyniosą więcej szkody niż pożytku, ponieważ będą zmniejszać bodźce do podnoszenia kwalifikacji, tym samym obniżając globalną produktywność. Interesujące – choć smutne – są uwagi na temat Urzędów Pracy, które „powinny być motywowane do obejmowania programami aktywizacyjnymi osób w najtrudniejszej sytuacji: bez kwalifikacji, starszych, długotrwale bezrobotnych lub niepełnosprawnych” (strona 115) – obecnie bowiem szkolą i wysyłają na staże przede wszystkim osoby młode i wykształcone, które tego nie potrzebują (strona 110). Rozsądne wydaje się również zalecenie uelastycznienia regulacji dotyczących czasu pracy i wprowadzenia jego indywidualnej ewidencji, jak również poparcie dla koncepcji telepracy i pracy w niepełnym wymiarze godzin (strony 113-114).

Wyzwanie, jakim jest zapewnienie Polsce odpowiedniej podaży pracy w następnym 20-leciu, nie ogranicza się, oczywiście, do rozwiązania problemu młodych emerytów. Autorzy raportu zdają sobie sprawę z potrzeby zwiększania legalnej aktywności zawodowej Polaków (m.in. strona 84), ale nie maja pomysłu, jak do tego doprowadzić. Zamiast rozwiązań, w raporcie Polska 2030 pojawia się tylko dyżurny slogan UPR z lat 90. – wszystkiemu winien jest „rozbudowany system transferów społecznych, które skłaniają raczej do bierności” (strona 273). Jest to teza bardzo dyskusyjna, bo w porównaniu z innymi krajami (m.in. z Irlandią, która mimo doświadczonej katastrofy gospodarczej pozostała dla wielu, w tym autorów raportu, wzorem do naśladowania) polskie zasiłki nie są wysokie. Jednocześnie wystarczy rzut oka na otaczającą nas rzeczywistość, by spostrzec, że wielu rencistów i bezrobotnych pracuje na czarno. Wystarczy też – zamiast mechanicznie powtarzać tezy żywcem wyjęte z ust XIX-wiecznym konserwatystom – spytać się ich, czemu tak robią. Otóż, zasiłki (niewysokie i w wielu przypadkach tylko czasowe) nie są głównym powodem. Tym, co zniechęca Polaków do dawania i podejmowania legalnej pracy, są z jednej strony wyjątkowo drogie ubezpieczenia społeczne (tzn. wysokie koszta legalizacji), a z drugiej naiwna próba „uszczelnienia” systemu publicznej opieki zdrowotnej, która przysługiwać ma tylko legalnym pracownikom i zarejestrowanym bezrobotnym. Ta rzekomo rynkowa struktura ubezpieczeń społecznych (rzekomo, bo ZUS i NFZ nie mają konkurencji) wprost zachęca do pracy na czarno, a oszczędności z niej płynące (wysokie składki ZUS mają pokrywać potencjalne świadczenia, niepowszechny charakter NFZ ma eliminować „gapowiczów”) są iluzoryczne. Koniec końców, do całego systemu i tak trzeba dopłacać. Skoro tak, to być może warto byłoby się zastanowić nad finansowaniem pierwszego filaru emerytur i podstawowej opieki medycznej wprost z budżetu. Wiążąca się z tym podwyżka podatków nie musiałaby być wcale znacząca, jeśli wziąć pod uwagę ograniczenie kosztów administracyjnych i, w średnim okresie, powiększenie się bazy podatkowej.

Energetyka i środowisko

Kolejną sprawą dla Polski w nadchodzących dekadach kluczową jest energetyka i związana z nią ochrona środowiska. Rozdział raportu poświęcony tym kwestiom jest jednym z lepszych, choć uderza fakt, iż rząd nie dysponuje własnymi źródłami informacji, korzystając z danych pochodzących od często nieobiektywnych podmiotów (np. prognoza zapotrzebowania na gaz ziemny oparta jest na wyliczeniach PGNiG, a więc przedsiębiorstwa, które jest żywotnie zainteresowane tym, by było ono jak najwyższe – strona 196). Ze stwierdzeniem, że wytwarzanie oraz sprzedaż energii powinny rządzić się wyłącznie zasadami rynku, „natomiast w oczywisty sposób dziedziny przesyłu (sieci i terminale) oraz magazynowania, czyli kwestie unikalnej energetycznej struktury strategicznej powinny podlegać nadzorowi i regulacji państwa,” (strona 168) wypada się tylko zgodzić, choć rodzą się natychmiast pytania o to, w jaki sposób wycenione zostaną zewnętrzne koszta wytwarzania energii (externalities), które trzeba wziąć pod uwagę w rynkowych kalkulacjach, i czy polski rynek energii okaże się wystarczająco duży, by promować innowacje.

Interesujące są wyliczenia dotyczące prognozowanego zużycia energii, które – mimo energooszczędnych samochodów i żarówek oraz niższej niż obecna liczba ludności – będzie w roku 2030 o 6 do 30 proc. wyższe niż w 2010. Autorzy raportu mają rację, podkreślając potrzebę dokończenia procesu liberalizacji rynku (m.in. strona 179). Chodzi tu nie tylko o swobodę wyboru dystrybutora energii przez indywidualnych konsumentów, lecz także o relacje między dystrybutorami a producentami – między innymi o to, by licytacje organizowane były przez tych pierwszych (to znaczy, by producenci proponowali dystrybutorom jak najniższe ceny, po których byliby skłonni dostarczyć energię). Niestety, również tym razem raport nie wchodzi w szczegóły i konkretne rozwiązania, wcale nie odkrywcze, muszą być dopowiedziane przez autora niniejszej recenzji.

Z rozdziału poświęconego energii i ochronie środowiska warto także zapamiętać ostrzeżenia dotyczące gospodarki wodnej: „Polska zajmuje 22. miejsce w Europie z zasobami 1700m3/rok na jednego mieszkańca (a w roku suchym 1450m3/rok) – czytamy na stronie 171 – 20% obszaru kraju notuje roczne opady poniżej 500 mm, co czyni je jednymi z najbardziej suchych na kontynencie… melioracja zniszczyła możliwości naturalnej retencji wody… wodochłonność polskiego przemysłu jest przy tym 2 – 3 razy większa niż na zachodzie Europy”.

Wiedza i gospodarka

Kolejny rozdział („Gospodarka oparta na wiedzy i rozwój kapitału intelektualnego”) dotyka równie ważnego zagadnienia, lecz jest, niestety, w równym stopniu ilustracją problemu, co jego analizą. Autorzy nie radzą sobie bowiem nawet ze zdefiniowaniem, czym chcą się zajmować. Ich zdaniem kapitał intelektualny to „ogół niematerialnych aktywów ludzi, przedsiębiorstw, społeczności, regionów i instytucji, które odpowiednio wykorzystane mogą być źródłem obecnego i przyszłego dobrostanu kraju” (strona 206). Raport schodzi więc do poziomu chlewu i obory (słowa „dobrostan” używa się z reguły w odniesieniu do zwierząt domowych i gospodarskich), a rozumienie słowa „intelekt” przez Zespół Doradców Strategicznych Kancelarii Prezesa Rady Ministrów okazuje się co najmniej osobliwe. Za przejaw intelektu uznać bowiem należy, według rządowej definicji, miedzy innymi gotowość pchania taczek przez 14 godzin na dobę – bez wątpienia niematerialne aktywum, które może być źródłem, jeśli nie przyszłego dobrobytu, to co najmniej obecnego dobrostanu.

Oprócz absurdalnej definicji kapitału intelektualnego rozdział poświęcony „gospodarce opartej na wiedzy” zawiera jednak również wartościowe obserwacje. Przede wszystkim – tę o pochodzeniu społecznym jako czynniku determinującym ostateczny poziom uzyskanego wykształcenia (strona 230). W Polsce wpływ ten jest silniejszy niż w większości państw OECD. Oznacza to, że w porównaniu z mieszkańcami najbardziej rozwiniętych krajów świata, najbardziej uzdolnieni Polacy nie są wcale najlepiej wykształceni. W konsekwencji zasoby intelektualne kraju nie są wykorzystywane w sposób optymalny, co w oczywisty sposób obniża jego konkurencyjność. Krokiem w stronę rozwiązania tego problemu ma być reforma systemu finansowania uczelni wyższych i sposobu, w jaki są zarządzane. Propozycje – ich precyzja to w raporcie Polska 2030 zasługująca na pochwałę rzadkość – obejmują „odejście od założenia darmowych studiów przy równoczesnym wprowadzeniu kredytu studenckiego lub bonu edukacyjnego, który zniesie obecne nierówności w dostępie do edukacji wyższej” oraz nowy sposób wyboru rektorów – „zastąpienie procedur demokratycznych przyczyniających się częstokroć do zachowania status quo przez procedury merytokratyczne – otwarte, międzynarodowe konkursy” (strona 218).

Kwestie lokalne

Rozdział Solidarność i spójność regionalna jest niezbyt przekonującą próbą wyciągnięcia optymistycznych wniosków ze złowróżbnych przesłanek. Zarówno dotychczasowe doświadczenia, jak i przygotowane dla całej Unii Europejskiej prognozy wskazują, że w szybkim tempie bogacić się będzie tylko sześć polskich aglomeracji – Warszawa, Łódź, Poznań, Wrocław, Górny Śląsk i Kraków – połączonych z Europą zachodnią autostradami A2 i A4. Reszta kraju liczyć może co najwyżej na rozwój ekoturystyki i transfery pieniężne od osób, które zdecydują się wyjechać za pracą do polskich lub europejskich metropolii. Autorzy raportu starają się tymczasem zakląć rzeczywistość, powtarzając, że wszystkie polskie regiony mogą wykorzystać swoją szansę rozwojową. Biorąc pod uwagę, jak często podkreślają, iż należy zapobiegać pogłębianiu się różnic między głównymi miastami a prowincją, niezbyt zresztą sami chyba w to wierzą – a co więcej nie mają żadnego pomysłu, w jaki sposób rząd mógłby tego dokonać. „Polaryzacja rozwoju” wydaje się więc nieuchronna, tym bardziej, że mozolna budowa autostrad i modernizacja trakcji kolejowej prowadzą co prawda do poprawy połączeń między największymi ośrodkami, ale tylko w umiarkowanym stopniu zwiększają dostępność miast powiatowych i mniejszych stolic wojewódzkich.

Dobrą ilustracją tego procesu są semestralne zmiany rozkładów jazdy kolei – połączeń między Warszawą a Krakowem czy Gdańskiem przybywa, podczas gdy podróż z Kielc do Opola (to tylko dwie trzecie dystansu dzielącego Kraków od Warszawy) staje się coraz trudniejsza. Jak czytamy w raporcie, od roku 1990 udział kolei w ogóle przewozów pasażerskich spadł o 60 proc., a transportu publicznego (kolej i autobusy) – o połowę. W obliczu globalizacji możliwość przemieszczania się ma coraz większe znaczenie dla realizacji indywidualnych planów życiowych, lecz w Polsce staje się przywilejem. Upadek prowincjonalnego transportu publicznego prowadzi do zmniejszania się równości szans polskich obywateli: mieszkańcy metropolii mogą korzystać z rentownych połączeń kolejowych, których przybywa, oraz z rosnącej oferty coraz relatywnie tańszych przewozów lotniczych. Prowincjusze mają zaś coraz mniej opcji poza własnym samochodem, co oznacza, że przestrzenny aspekt rozwarstwienia zostaje dodatkowo wzmocniony przez majątkowe rozwarstwienie samej prowincji.

(Na marginesie, mamy tu do czynienia z klasycznym przykładem niedoskonałości rynku – w sytuacji, gdy część pasażerów przesiada się do własnych samochodów, rentowność połączeń spada i niektóre z nich są likwidowane. Transport zbiorowy staje się mniej atrakcyjny i kolejni pasażerowie decydują się na podróż własnym samochodem. Po pewnym czasie przestaje to być kwestia wyboru: mogą albo jechać samochodem – co jest droższe, a przy zatłoczonych drogach wcale nie szybsze niż koleją – albo zostać w domu. W rezultacie ogólna użyteczność spada, a koszta rosną, mimo iż działanie rynku powinno w teorii dać dokładnie odwrotny efekt. Nawet najbardziej liberalny rząd może w tej sytuacji z czystym sumieniem wspomóc naprawę systemu publicznej komunikacji – tyle tylko, że naprawa taka powinna wykraczać poza podział kolei na czyste, szybkie i rentowne InterCity oraz brudną, powolną i deficytową resztę.)

Polskie metropolie są co prawda uprzywilejowane w stosunku do prowincji, lecz przegrywają w konkurencji międzynarodowej. Według autorów raportu jednym z powodów jest niska jakość przestrzeni publicznej (strona 254), degradowanej przez typowe dla krajów trzeciego świata zamknięte nowobogackie osiedla. Brak wizji i słabość procedur, które prowadzą do tej degradacji są także, według autorów raportu, główną przyczyną powolnego tempa realizacji strategicznych inwestycji infrastrukturalnych. Warszawa dysponuje wystarczającymi środkami, by wybudować zarówno Most Północny, jak i oczyszczalnię Czajka II – jednak, jak się ostatnio dowiadujemy, obydwie inwestycje będą opóźnione, bo jeden zespół miejskich planistów ulokował przęsła mostu dokładnie w tym samym miejscu, w którym ich koledzy zaprojektowali główny kolektor ścieków pod dnem Wisły.

*

Słabości państwa, słabości raportu

Najciekawszym (bo oryginalnym, a nie wtórnym) fragmentem raportu jest rozdział 9, Sprawne państwo. Dowiadujemy się z niego (strona 311), jak bardzo absurdalny jest polski proces prawodawczo-regulacyjny: zaczyna się nie od precyzyjnego określenia problemu, który wymaga rozwiązania, lecz od wyznaczenia organu mającego się zająć uregulowaniem danej dziedziny życia (autorzy nie mówią niestety, w oparciu o jakie kryteria wskazuje się tę dziedzinę). W dalszych krokach dokonuje się jedynie powierzchownej oceny skutków regulacji, a tego, czy nie istnieją alternatywne sposoby osiągnięcia zamierzonego celu, oraz czy proponowana regulacja jest spójna i możliwa do wdrożenia, nie bada się nawet pro forma (bo i jak, skoro nie wiadomo, czy nowe prawo jest w ogóle potrzebne). Potem jest jeszcze gorzej: „szybkie zazwyczaj tempo prac oraz ich niedopracowana organizacja skutkują powstawaniem prawa w dużej ilości i o niskiej jakości (czego dowodem są m.in. liczne korekty ustaw i problemy interpretacyjne)”.

Powyższa diagnoza – oparta na porównaniu polskiej praktyki z zaleceniami OECD – jest równie smutna, co trafna. Jeszcze smutniejsze jest jednak to, że dokładnie te same obserwacje poczynić można w odniesieniu do samego raportu Polska 2030. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że podobnie jak w przypadku nieefektywnych i niepotrzebnych regulacji, bodźcem dla jego powstania było polecenie dla Zespołu Doradców Strategicznych premiera, a nie chęć rozwiązania konkretnych problemów. Tylko w ten sposób wyjaśnić można fakt, że w założeniu strategiczny dokument zawiera dużo ogólników i często niespójnych opisów polskich bolączek, a mało analiz przyczyn zaistniałej sytuacji i jeszcze mniej rekomendacji, jak można ją zmienić.

Drugie podobieństwo do zwyrodniałego systemu legislacyjnego to wspomniana już wtórność i poleganie na obcych źródłach zamiast na własnych obserwacjach i hipotezach. (Przykładem bezrefleksyjnego cytowania może być chociażby podana na stronie 9 informacja, że w roku 2007 200 milionów migrantów przesłało swoim rodzinom 340 miliardów dolarów – nie wiadomo jednak, ile wyniosły transfery do Polski, ani od jakiej liczby polskich emigrantów pochodziły.) W rezultacie raport jest równie nieżyciowy, co wiele polskich przepisów skopiowanych z rozwiązań zagranicznych, które powstały w specyficznych i niewystępujących w Polsce warunkach.

To, co stanowi podstawę chemii czy fizyki – zasada powtarzalności eksperymentu i przewidywalności jego skutków – nie ma zastosowania w naukach społecznych. Gotowych recept na przezwyciężenie polskiego zacofania próżno byłoby więc szukać u uznanych nawet autorów. Warunki, w jakich Polska zmaga się ze swoimi wyzwaniami rozwojowymi są bezprecedensowe i równie bezprecedensowe muszą być pomysły, jak im sprostać. To dlatego tak ważnym – a w Polsce z reguły zaniedbywanym – elementem dobrego procesu tworzenia przepisów jest zbieranie opinii i pomysłów osób bezpośrednio nimi zainteresowanych. Niestety, również pod tym względem – to trzecia analogia – raport przypomina złe ustawy: trudno jest w nim odnaleźć ślad jakichkolwiek konsultacji z obywatelami, bez względu na to, czy miałyby one dotyczyć rynku pracy, czy też niedoboru wody.

Czwartą słabością wspólną dla raportu Polska 2030i „praw o niskiej jakości” jest „szybkie tempo prac oraz ich niedopracowana organizacja”. W rezultacie dokument opatrzony zdjęciem i autografem premiera roi się od błędów stylistycznych („współczesna klasa kreatywna to swoista cyganeria, ludzie różnych zawodów: inżynierowie, informatycy, nauczyciele, fotografowie, doradcy, organizatorzy życia publicznego” -strona 8), redaktorskich („z dużą pewnością” zamiast „z dużym prawdopodobieństwem” – strona 17), a czasami sprawia wręcz wrażenie, jakby nie przeszedł przez korektę („tyś.” jako skrót od „tysiąc”, „CO2″zamiast „CO2”, liczne mapy i grafy nieprzetłumaczone z angielskiego). To są oczywiście szczegóły – ale szczegóły niezwykle irytujące w raporcie przedstawianym jako główne intelektualne osiągnięcie rządu.

Wreszcie – to piąte i ostatnie niechlubne podobieństwo – formalizm. Jego głównym przejawem w raporcie jest maniera prezentacji wszystkich stojących przed Polską wyzwań jako „dylematów”. Pomysł jest interesujący (warto przypomnieć wyborcom, że zasoby są ograniczone, a każda, nawet najlepsza decyzja pociągać może nieprzyjemne konsekwencje), ale niezbyt dobrze pasuje do opracowania, w którym przedstawiono jedynie status quo i co najwyżej po jednym scenariuszu zmiany. W rezultacie wszystkie „dylematy” sprowadzają się do pytania w stylu „chcecie być mądrzy i bogaci czy biedni i głupi?”. Niestety, biorąc pod uwagę jakość odpowiedzi zawartych w raporcie, nawet takie postawienie sprawy nie gwarantuje happy endu.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję