Notatki z ciemności: z głębokości do Ciebie wołam, Panie…. :)

SyriaNotatki z ciemności. „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie…”

W Łódzkim Domu Kultury KOD w naszym regionie zorganizował we wtorek 14 listopada 2017 r. o godz. 18:00 spotkanie pt. Pociąg do tolerancji: „Aleppo. Notatki z ciemności”. Obejrzeliśmy film w reż. Michała Przedłackiego i Wojciecha Szumowskiego z 2014 r. w ramach ogólnopolskiej akcji wzmacniania postaw tolerancji i kształtowania wzajemnego, ogólnoludzkiego zrozumienia. Po projekcji odbył się krótki panel prowadzony przez dziennikarkę Dorotę Ceran, w którym wzięli udział bloger ks. red. Arkadiusz Lechowski oraz łódzka radna niezależna Urszula Niziołek-Janiak.

Film traktuje o niezwykle dramatycznej sytuacji syryjskiego miasta Aleppo leżącego na granicy z Turcją. W Syrii od 2011 r. toczy się wojna, nie tylko domowa, bo angażują się tam siły z całego świata, m.in. Rosja. Mało kto uświadamia sobie, że 10% mieszkańców tego miasta stanowili chrześcijanie. I mało kto uświadamia sobie, że mamy tam także polonicum: gen. Józef Bem został w Aleppo internowany po upadku powstania na Węgrzech w 1849 r. Generał zmarł w tym mieście, nomen omen: „na uchodźctwie” w 1850 r. z powodu malarii.

Film jest dokumentem wojennym, kręconym blisko ludzi, pokazującym ich w codziennej walce, w trakcie dramatycznych scen ucieczki przed snajperami i nalotami bombowymi. Operator pokazuje miasto zniszczone bombardowaniami, ludzi walczących i pomagających sobie nawzajem, walczące dzieci z karabinami, lekarzy borykających się z niedoborem środków leczniczych, zwykłych ludzi produkujących i rozdających chleb powszedni głodującym cywilom Aleppo. Wszystkim chyba zapadły w pamięć sceny, kiedy mała dziewczynka-sierota wymienia bliskich, których straciła w wojnie. Mimo to, gdy rozmawiający z nią bojownik zapowiada, że zgniecie głowę Asada, ona mówi mu, żeby tego nie robił, bo to grzech.

Film pokazuje ludzki wymiar dobra i zła. Pokazuje, że wszyscy jesteśmy ludźmi, a konflikty czasami potrafią nas pochłonąć, często wbrew woli, co podkreślali paneliści: ludzie powstający przeciwko władzy Asada nie planowali tak długiej, wyniszczającej, wielofrontowej wojny. Warto naprawdę obejrzeć ten film. Dzięki niemu łatwiej nam będzie uzmysłowić sobie, przed czym muszą uciekać uchodźcy i że Syryjczycy to nie jacyś tam „ciapaci”, jak to zwykli określać polscy szowinistyczni ksenofobowie, ale niezwykle solidarny naród, który po prostu cierpi na skutek wojny prowadzonej nie tylko przez domowego satrapę, ale także przez światowe mocarstwa.

Kiedy ulicami Warszawy 11 listopada idzie marsz zwany marszem niepodległości (jako zgromadzenie cykliczne pod specjalną ochroną państwa) i w jego trakcie padają niecenzuralne hasła jak to z „wyp….ć z uchodźcami”, powinniśmy powtarzać sobie obrazy Aleppo. Powinniśmy myślą wracać do obrazów zrujnowanej przez nazistów Warszawy, powinniśmy powtarzać sobie: „byliśmy uchodźcami w XIX wieku…, byliśmy uchodźcami w poł. XX wieku…, po 1980 znani byliśmy na całym świecie jako naród solidarności”. Teraz przychodzi nam uczyć się solidarności od Aleppo, uczyć się na Aleppo. Tolerancja nie jest już naszą narodową dumą. W XVI wieku byliśmy tolerancyjnym państwem wielu narodów: współżyli tu pokojowo Polacy, Białorusini, Ukraińcy, Litwini, Żydzi, Niemcy a nawet Holendrzy i Szkoci. Pod wpływem zaborów i potem polityki PRL staliśmy się jednolitymi narodowo (cokolwiek to znaczy) ksenofobami, bojącymi się o własną tożsamość. Słusznie zauważył na spotkaniu ks. Lechowski, że zamykanie i odmowa pomocy wynikają z lęku i niepewności o naszą własną tożsamość: jak bardzo niepewni jesteśmy, że mogą nam zagrozić swoim istnieniem obok nas „przybysze”, „obcy”. Chrześcijańskie miłosierdzie jest wypełnieniem starotestamentowego pojęcia solidarności, które każe okazywać ludzką twarz właśnie „obcym”, „przybyszom”, uchodźcom”. „On wymierza sprawiedliwość sierotom i wdowom, miłuje cudzoziemca, udzielając mu chleba i odzienia. Wy także miłujcie cudzoziemca, boście sami byli cudzoziemcami w ziemi egipskiej (Pwt 10, 18-19). „Wypełniajcie prawo i sprawiedliwość, uwalniajcie uciśnionego z rąk ciemięzcy, obcego zaś, sieroty i wdowy nie uciskajcie (Jr 22, 3; por. Jr 21, 12).” Czy tak pojmuje sprawiedliwość partia, która szczuje jednych przeciw drugim i która zamyka nasze granice przed uchodźcami? Czy to jest biblijne prawo i sprawiedliwość? PiS to hipokryzja i cynizm. Cieszę się, że byłem na tej projekcji i na tym spotkaniu. Film jest dramatyczny, bo dotyczy najważniejszych wartości. I jest blisko ludzi…

Jarosław Płuciennik

Franciszek ani nie niszczy, ani nie reformuje Kościoła Katolickiego :)

Spora część środowisk zliberalizowanych w Polsce postrzega Franciszka jako coś przeciwstawnego lokalnym strukturom Kościoła Katolickiego. Często widzę ludzi żartujących jak to Franciszek byłby zdziwiony lub zaniepokojony widząc bogactwo i chciwość polskiego kleru – czy w inny sposób stawiających go w konfrontacji z resztą Kościoła. Papież nie jest jednak odizolowanym od świata starcem, który nie wie co dzieje się w instytucji, na czele której stoi. Mogą do niego nie docierać detale, ale musi zdawać sobie sprawę z lokalnych zachowań kleru i polityki Kościoła. Od przekazywania takich informacji ma choćby urzędujących w poszczególnych krajach nuncjuszy. Wewnętrzne konflikty między księżmi istnieją – ale ich źródłem nie są chęci zrewolucjonizowania Kościoła Katolickiego a partykularne interesy wśród kleru.

Podobny problem występuje z postrzeganiem wypowiedzi papieża. Gdy papież apeluje publicznie w jakiejś sprawie do księży – to słowa te kieruje w istocie nie do nich a do społeczeństwa. Jeżeli będzie wymagał czegoś od kleru, to skieruje się osobiście lub korespondencyjnie do kardynałów czy biskupów – a ci przekażą sprawę parafiom. Naiwnym jest wierzyć, że papież z biskupami w poszczególnych krajach komunikuje się poprzez publiczne apele. Kiedy zaś odwołuje się do miłosierdzia, tolerancji, otwartości – to nie po to by zasygnalizować jakieś zmiany w polityce Watykanu, tylko po to by odpowiednio kształtować wizerunek Kościoła – ukazując go jako instytucję tolerancyjną, pochylającą się nad słabszymi, zatroskaną ofiarami konfliktów i chętną do udzielania pomocy. W ten sposób zyskuje sympatię w społeczeństwach bardziej otwartych. Tam zaś gdzie katolicyzm ma większe wpływy – nastroje ksenofobiczne, nacjonalistyczne, rasistowskie, będą i tak animować lokalni księża oraz katolickie media (przy papieskiej akceptacji).

Franciszek więc ani nie zaprzecza dotychczasowej polityce Kościoła Katolickiego, ani nie będzie go reformował i czynił tolerancyjnym. Nie jest wyjątkiem dobroci i uczciwości w Kościele Katolickim – jak chce go postrzegać wielu. Jest to iluzja jakiej ulegają ludzie, którzy wierzą, że to co się mówi przed kamerami, musi być prawdą i opisuje całokształt sytuacji. Gdyby papież chciał reformować Kościół – robiłby to a nie tylko ładnie mówił. Publiczne zachowania Franciszka wynikają jedynie z chęci politycznego i finansowego zysku – którego Kościół nie osiągnie jeżeli nie zdobędzie poparcia, sympatii lub przynajmniej akceptacji szerokich mas społecznych.

Kościół Katolicki przegrywa z humanizmem i liberalnymi ustrojami. Chcąc zachować jakiekolwiek wpływy, musi usunąć w cień swoją doktrynę i polityczne dążenia. Dla większości byłyby bowiem nie do zaakceptowania – szczególnie w Europie Zachodniej czy Ameryce Północnej (przypominam, że katolicyzm zakłada m.in. zniesienie demokracji, bezwzględne podporządkowanie państwa Kościołowi, poparcie dla systemu faszystowskiego, zniesienie wolności słowa i wyznania, delegalizację małżeństw cywilnych i konkubinatów – o czym mówią m.in. encykliki: Diuturnum illud – Leona XIII, Quanta Cura – Piusa IX, Quadragesimo anno – Piusa XI, Mirari Vos – Grzegorza XVI, Casti connubii – Piusa XI). W największym stopniu problem ten dotyczy zaś papieża – który jest wyznacznikiem obrazu Kościoła dla ludzi z całego świata. Gdyby Franciszek publicznie mówił i robił wszystko zgodnie z katolicką doktryną – Kościół przestałby być w ogóle tolerowany.

Kościół Katolicki w istocie nie zmienia swojego charakteru – robi to co robił. Dąży do zdobywania wpływów – manipulując. Zmieniły się tylko metody owej manipulacji. Teraz muszą być bardziej subtelne, przykryte pozytywnymi pozorami. Nie jest to zresztą nic nowego. Tego rodzaju praktyki Kościół Katolicki upowszechniać zaczął u siebie już dawno temu. Wyraźnym tego przykładem było powołanie w 1622 roku przez Grzegorza XV – Kongregacji Rozkrzewiania Wiary (Congregatio de Propaganda Fide). Kościół już wtedy rozumiał, że narzucenie katolicyzmu wyłącznie siłą i terrorem bywa coraz mniej skuteczne. Dlatego wzrastać miała rola przyciągania ludzi retoryką „miłości” i pozornego dawania wyboru.

Analogią katolickiej dywersyfikacji retoryki może być przykład prasy w Trzeciej Rzeszy – a dokładnie dwóch bardzo odmiennych pozornie gazet (tygodników): „Das Reich” i „Der Stürmer”. Pierwsza z nich była gazetą rozprowadzaną nie tylko na terenie Rzeszy, ale również w innych państwach europejskich. Pisana więc była grzecznie i starała się pozorować ton jak najbardziej obiektywny. Druga była agresywna, wulgarna, prymitywna, obleśna, prześmiewcza (regularnie pojawiały się tam np. ksenofobiczne karykatury). Można by było odnieść wrażenie, że to dwa całkowicie niezależne tygodniki. W rzeczywistości jednak propaganda w Trzeciej Rzeszy była scentralizowana – i obydwa tytuły reprezentowały tę samą doktrynę polityczną, ten sam system. Przekaz był tak różny, bo miał dotrzeć do jak największej ilości dość różnych ludzi.

Podobnie retoryka katolickiego kleru może być różna – w zależności od tego wśród jakiej społeczności przyjdzie mu działać lub w jakich mediach występować. W jednym wypadku dominować więc będzie retoryka radości, pozornej otwartości, w drugim – retoryka pogardy, uprzedzeń i nienawiści. Samo zresztą podżeganie w Kościele Katolickim, musi obecnie też odbywać się z wykorzystaniem bardziej subtelnych metod, takich jak dehumanizacja, etykietowanie i rewizjonizm historyczny – stosowany jako perswazja wstępna.

Papież jako osoba z natury swojej funkcji wystawiona na publiczny osąd wielu różnych społeczeństw – musi jednak zawsze pozorować postawę grzeczną, otwartą, tolerancyjną. Musi mówić językiem coraz bardziej otwartego świata. Tak więc to co sprzedaje się lokalnie – jest często nacechowane nienawiścią i agresją. To co ma tworzyć wizerunek międzynarodowy – jest jednak pozornie grzeczne i sympatyczne. Franciszek i działający w Polsce księża nie są więc jakimiś stronami wewnętrznego konfliktu w Kościele Katolickim. Są mechanizmami inaczej wyglądającymi, mechanizmami o różnej funkcji – ale mechanizmami tej samej machiny.

Wandalizm na meczecie :)

Dotarła do nas informacja o zdewastowaniu meczetu polskich Tatarów w Kruszynianach. Sprawców jeszcze nie ujęto, jednak wnioski nasuwają się same. Od kilkunastu miesięcy obserwujemy w Internecie i poza nim kampanię nienawiści skierowaną przeciw wszelkiej odmienności od jedynej słusznej formy bycia Polakiem. Na celowniku są przede wszystkim mniejszości religijne – zwłaszcza muzułmanie, seksualne oraz etniczne. Propaganda narodowców zakreśla coraz większe kręgi, a samo zjawisko jest coraz groźniejsze.

Narodowcy to dziś samodzielna siła, ale nie można zapominać kto ją wprowadził na salony. Wspólne występy na różnorakich marszach, nazywanie kiboli patriotami, poręczanie za Starucha. To dzięki naszej prawicy nacjonaliści złapali oddech. PiS z przybudówkami zaś niczym uczeń czarnoksiężnika rozpętał siły, nad którymi teraz nie potrafi zapanować. Kto sieje wiatr zbiera burzę i ciągłe określanie Islamu jako źródła wszelkiego zła musiało w końcu zaowocować atakami na jego wyznawców. A, że w Polsce o meczety wcale nie jest tak łatwo atak na Tatarów był prawie nieunikniony. A przecież polscy Tatarzy dali piękny przykład patriotyzmu i oddania Polsce – doceniany nawet przez ideologów ruchów narodowych. Ale wśród szeregowych członków – tak jak i w reszcie społeczeństwa – ta historia jest nieznana. Ideolodzy zaś świadomie o Tatarach nie wspominają bo zaburzyłoby to prosty przekaz Islam = zło. A przecież prosty przekaz jest podstawą sukcesu.

Co ciekawe głosy moich prawicowych znajomych wykazują klasyczne symptomy wyparcia. Jako ludzie wykształceni są oburzeni wydarzeniami w Kruszynianach. Jednak kiedy wskazuje się na połączenie tego wydarzenia z przemysłem nienawiści, narodowcami i prawicą znajdują przedziwne wyjaśnienia. Pierwsze to takie, że kampania przeciw Islamowi nie jest skierowana przeciwko polskim Tatarom (w domyśle – tylko przeciw innym wyznawcom Islamu – głównie Arabom). Pomijając hipokryzję takiego podejścia (kampania nienawiści jest dobra, tylko nie przeciw naszym) należy zauważyć, że przekaz w żadnym wątku nie stwierdza, że Tatarzy są z niego wyłączeni. To tak jakbym powiedział „wszyscy biali są głupi” i z pretensjami zgłosił się do mnie Stephen Hawking, a ja na to – „no ale nie miałem na myśli profesorów uniwersytetów”.

Drugie podejście dla odmiany twierdzi, że wydarzenia te są prowokacją zaaranżowaną przez (kogóż by innego) Putina. Nie bądźmy naiwni – rosyjskie służby działają na terenie naszego kraju i ich celem nie jest ochrona polskich interesów, ale zrzucanie wszelkich wydarzeń na rosyjskie prowokacje to spora przesada. Putin zestrzelił tupolewa, Putin podsłuchał kolacyjne rozmowy naszych polityków, teraz Putin pomalował meczet. Tworzy nam się nowa wersja śpiewki „wina Tuska” – tym razem używana przez wszystkie strony politycznego sporu.

Tak czy inaczej należy trzymać kciuki za pochwycenie sprawców i wtedy okaże się czy jest to Krzysztof C. pseudonim „Misiek”, kibic LKS Jedność, czy attaché handlowy przy ambasadzie Federacji Rosyjskiej. Obstawiam to pierwsze, ale z szacunku dla pamiątek po czasach kiedy Polska była krajem tolerancyjnym i resztek złudzeń wolałbym by prawdziwa okazała się wersja druga. Choć ni w  ząb nie mogę zrozumieć jakie to wielkie korzyści Rosja odniosłaby z takiej prowokacji. Stuleci dobrych kontaktów nie przekreśli jeden akt wandalizmu, zgodnie potępiony podczas nad wyraz sprawnych działań władz.

Jest jeszcze jedna kwestia, którą to wydarzenie uwidacznia, a dotycząca wspomnianej kampanii nienawiści. Jakkolwiek jest ona obrzydliwa w swym przekazie to przytaczane w niej fakty są prawdziwe. Obyczajowość związana z pewnymi grupami wyznającymi Islam nie mieści się na naszej skali wartości; obrzezanie dziewczynek, zabójstwa honorowe, przemoc, kary śmierci za zmianę wyznania czy cudzołóstwo. Wszystko to na dość masową skalę. Oczywiście nie wynika to wprost z Islamu – czego dowodem mogą być choćby polscy Tatarzy, którzy tą religię wyznają, ale takich zachowań nie postulują. Jednak nie da się ukryć,że ich korelacja z Islamem jest jest oczywista.

Wraz z napływem emigrantów te problemy zaczną dotyczyć będą i nas. Osoby przyjeżdżające do Europy swoich zwyczajów i przyzwyczajeń nie pozostawiają na granicy – nawet jeśli stoją one w sprzeczności z lokalnym prawem. Widać to wyraźnie po kolejnych ujawnianych przypadkach: ostatnio w Szwecji wykryto dziesiątki okaleczonych dziewczynek, zabójstwa honorowe to zaś plaga Wielkiej Brytanii. Kwestią czasu są takie incydenty także u nas.

Czy zatem należy iść za radą narodowców i zamknąć granice, a ludzi którzy już przyjechali deportować? To oczywiście niemożliwe z bardzo wielu punktów widzenia. Ograniczają nas traktaty międzynarodowe, moralność, humanitaryzm, a także zwykła pragmatyka – fali emigracji nie udało się powstrzymać nikomu – a każdy mur wcześniej czy później padał. Moim zdaniem ochroną naszej tkanki społecznej powinny być jasno nakreślone reguły prawne obowiązujące wszystkich zamieszkujących Polskę. Powinny one wykazywać poszanowanie przekonań i zwyczajów, ale chronić przede wszystkim wolności obywatelskie i prawa człowieka.

5d1a1644-ff8f-11e3-bccf-0025b511226e

Tymczasem prawo jako wyznacznik reguł działania społeczeństwa jest właśnie w naszym kraju ośmieszane. Hierarchia kościelna ogłasza wszem i wobec, że sumienie ma pierwszeństwo przed prawem stanowionym. Jeśli sumienie komuś na coś nie pozwala lub coś mu nakazuje tak właśnie dana osoba ma się zachować i nie powinna być za to ukarana. Ciekawe jaka będzie reakcja tych samych środowisk jeśli za piętnaście lat te same argumenty zostaną podniesione przez fundamentalistów islamskich mieszkających w Polsce. Skoro w imię sumienia można nieludzko zmusić kobietę do donoszenia i urodzenia płodu bez głowy to można w to samo imię nieludzko amputować noworodkowi wargi sromowe, albo zabić za przejście na chrześcijaństwo.

Doraźne działania często rozpętują siły, które szybko znajdują się poza kontrolą. Zagrożenie nacjonalizmem, wprowadzonym na salony w imię doraźnych politycznych korzyści, to przykład pierwszy. Prawo do samostanowienia na drodze referendum lokalnego na Krymie stanie się problemem Rosji za kilkanaście lat kiedy podobne referenda zaczną robić Chińczycy na Syberii, to przykład drugi. W końcu dziś w imię narzucania poglądów wyznaniowych na struktury państwa osłabia się autorytet prawa, co w efekcie może doprowadzić do powstania w Polsce państwa wyznaniowego, ale nie katolickiego tylko muzułmańskiego.

Budowa liberalnego państwa prawa to gwarant swobód i wolności wszelkich mniejszości. Ci, którzy dziś próbują wykorzystać resentymenty do bieżącej walki politycznej oraz erodować struktury państwa by dostosować je do swoich potrzeb muszą pamiętać, że większość może szybko stać się mniejszością, a wypracowane narzędzia szybko zostać obrócone przeciwko nim samym.

Państwo: opiekun czy partner? Debata „Liberté!” :)

Błażej Lenkowski: Jakimi zasadami filozoficznymi powinna kierować się polityka społeczna. Po co państwo powinno podejmować się takich działań?

Jeremi Mordasewicz: Chciałbym zaproponować punkt widzenia przedsiębiorcy, który uczestniczy na co dzień w polityce gospodarczej, co więcej od 20 lat frapuje go wpływ polityki społecznej na politykę gospodarczą. Są trzy czynniki decydujące o dobrobycie zarówno jednostki, jak i całej społeczności. Po pierwsze, to motywacja do nauki i pracy. Źle jest, jeżeli polityka społeczna osłabia motywację w jakiejkolwiek dziedzinie. Po drugie, kompetencje zawodowe i społeczne. Odpowiednio prowadzone polityki społeczne mogą je wzmacniać lub osłabiać. Po trzecie, efektywna alokacja kapitału na rynku pracy. Jeśli polityka społeczna zakłóca efektywną alokację czyni więcej szkody niż korzyści. Na dziesięć polityk społecznych, które prowadzi państwo, jedną z najpoważniejszych jest ta dotycząca wsi. Uważamy, że państwo nie powinno wspomagać biednych mieszkańców wsi, transferując do nich pieniądze z KRUS, dotacji unijnych i innych. W ten sposób transferujemy do wsi ponad 40 miliardów rocznie. Jest to transfer pieniędzy wypracowanych w wyżej produktywnych sektorach gospodarki do najniżej produktywnego sektora, który zatrudnia w tej chwili 13.5 % ludności, wytwarzając niecałe 4% produktu krajowego. Ta polityka spowodowała, że proces przechodzenia ze wsi do miast został spowolniony a konsolidacja gospodarstw rolnych się zatrzymała. Są one nadmiernie rozproszone i nie mogą być efektywne. Polityka ta nie daje dobrych rezultatów, ale nie potrafimy się z niej wyzwolić. A wyobraźmy sobie, że część tych środków wykorzystujemy inaczej. Na edukację młodzieży wiejskiej, żeby mogła znaleźć pracę poza rolnictwem. Myśmy mieli problem, żeby znaleźć w Ostródzie 150 młodych ludzi, którzy mogliby pracować. Po szkołach rolniczych i lokalnych musieliśmy ich uczyć przez dwa lata, ponosząc koszty, żeby móc ich zatrudnić na normalnych stanowiskach pracy. Powinniśmy zamiast przeznaczać środki na gospodarstwa rolne, przeznaczyć je na transfer części ludzi ze wsi i małych miasteczek do dużych aglomeracji miejskich, gdzie są inwestorzy oraz praca dla nich. Inwestorzy nie przyjdą na tereny rozproszonej zabudowy wiejskiej, ponieważ dopasowanie popytu i podaży pracy oraz pracowników jest bardzo utrudnione i rynek pracy funkcjonuje źle. Jeśli w dużym mieście upada jedna fabryka, to 99 pozostałych przejmuje jej pracowników. Jeśli w małym miasteczku upada fabryka, to jest to dla niego katastrofa. Stawiam tezę, że polityka pomocy wobec wsi jest absurdalnie nieskuteczna i nieefektywna. A do tego niesprawiedliwa. Dlaczego rolnik ma dostawać średnio 20 tysięcy rocznie? Mógłbym to wyjaśnić jedynie, jeśli byłby to jakiś bardzo biedny rolnik inwalida nie mogący pracować. Chciałbym się odnieść jeszcze do drugiej z tych dziesięciu państwowych polityk. Kardynalnym błędem polityki społecznej jest transfer dochodów do osób starszych, zamiast do wielodzietnych rodzin, bo to wielodzietne rodziny najczęściej występują w sferze ubóstwa. Wynika to z mitu, według którego osoba starsza, odchodząc z rynku pracy zostawia miejsce pracy dla osoby młodszej. Lata całe pozwalaliśmy szybko odchodzić na emeryturę, chociaż doskonale wiemy, że we wszystkich krajach, gdzie wcześniej się odchodzi na emeryturę jest wysokie bezrobocie młodzieży. Liczba miejsc pracy w gospodarce nie jest stała. Jeżeli w tej chwili utrzymujemy za 30 miliardów rocznie młodych emerytów, to tych pieniędzy my, przedsiębiorcy nie przeznaczymy na dźwigi, obrabiarki, komputery, przy których moglibyśmy posadzić młodych ludzi. Spada poziom inwestycji w gospodarce i miejsca pracy tworzą się wolno Brakuje tu niestety społecznego zrozumienia jak działa rynek pracy.

Jacek Żakowski: Podstawowy problem z politykami społecznymi to kultura, w której dominuje złudzenie, wypowiedziane kiedyś przez Margaret Thatcher: „Społeczeństwo? A co to takiego?” Musimy uporać się z tym przekonaniem. Człowiek funkcjonuje tylko w społeczeństwie i robi to tak dobrze, jak dobrze funkcjonuje społeczeństwo. Ponieważ mamy kryzys, to powołam się na dane Eurostatu o nim. Pokazują one, że duże straty ponoszą te kraje, które mają współczynnik Giniego powyżej 30. Dobrze sobie radzą te, które mają 30 i mniej. Portugalia ma 35 Finlandia 25, a Polska znajduje się pośrodku z 31. Polityka społeczna to nie pomoc ludziom, to pomoc w redukcji rozpiętości nie tylko dochodowych, ale też edukacyjnych, kulturalnych i innych. Jeśli rozpiętości wzrastają, to widzimy jak funkcjonuje ta logika w gospodarce amerykańskiej: zrujnowała klasę średnią, zmuszając rząd do udzielenia absurdalnych kredytów NINJA dla powstrzymania wzrostu gospodarczego, co doprowadza do pęknięcia systemu w pewnym momencie. Ludzie odnoszą sukcesy w tym gospodarcze, podnoszą jakość życia i lepiej je wykorzystują, wtedy, gdy egzystują w społeczeństwach dających wszystkim szansę, a nie dających dystans nie do pokonania. Nie za bardzo wiem dziś, jak stworzyć taki pomost, na przykład dla dzieci wiejskich. Nie da się o nie zadbać zostawiając rodziców na boku, nie w skali masowej, chyba, że przy ogromnych kosztach. Jak edukować te dzieci, kiedy nie ma normalnej komunikacji, zamyka się kolej i tak dalej, trzeba je dowozić specjalnym transportem.

Błażej Lenkowski: Zakłada Pan, że trzeba dawać jałmużnę, bo niemożliwe jest wyciągnięcie kogoś z trudnej sytuacji?

Jacek Żakowski: Dawanie jałmużny jest absurdem! Oczywiście, jak człowiek przymiera głodem, to trzeba mu pomóc, ale to nie jest polityka państwa. Państwo musi pilnować, żeby rozbieżności nie pogłębiały się w sposób uniemożliwiający części społeczeństwa rozwój. Na wsi mamy trochę taką sytuację, jak amerykanie z Indianami. Mamy polityki podtrzymujące status quo i gigantyczne niesprawiedliwości pogłębiające strefę nędzy, która jest zasypywana pieniędzmi, żeby przeżyć.  Mówimy, że „polityka społeczna to jest pomoc dla tych, którzy sobie nie radzą”. A pomoc dla banków, to nie jest pomoc, dla tych, którzy sobie nie radzą? Bardzo dużo jest osób i instytucji w Polsce, którym się pomaga w znacznie większym stopniu i z większym nakładem publicznych pieniędzy. Przypomnę chociażby reformę opodatkowania minister Gilowskiej, czy ona zwiększyła zgodnie z zapowiedziami inwestycje? Dlaczego nie ma inwestycji w Polsce? Bo nie ma pieniędzy? Nie, gotówka jest, sto kilkadziesiąt miliardów leży na kontach prywatnych i kontach przedsiębiorstw, bo nie ma popytu, jest nadmiar sił wytwórczych w gospodarce. A nadmiar jest, bo ulgi podatkowe zostały przyznane ze złej strony. Jak się systemem płac i podatków przesuwa do małej grupy społecznej, to one się koncentrują i leżą. Nie napędzają popytu, nie ma inwestycji. Mówi się, że tyle miliardów kosztuje polityka społeczna, a nie mówi się ile kosztuje ochrona państwa dla uprzywilejowanej pozycji na rynku tych, co bez tej ochrony by sobie nie poradzili. Stąd się bierze nierównowaga, która jest później przyczyną nieszczęść społecznych.

Błażej Lenkowski: Czy nie odnoszą Państwo wrażenia, że ta polityka społeczna jest nieskuteczna, ponieważ mamy absolutnie złą alokację środków? Nie działa zasada dochodowa, w której przyznajemy pomoc tylko tym naprawdę najbardziej potrzebującym, a jest ona wysłana z nieznanych przyczyn często do grup zawodowych faworyzowanych przez państwo takich jak  rolnicy czy górnicy, a na przykład dyskryminuje się taksówkarzy lub kioskarzy. To rażąca niesprawiedliwość i marnotrawienie środków, które powinny trafiać do osób najbiedniejszych.

Andrzej Sadowski: Większość spraw, o których rozmawiamy bierze się z tego, że politycy uprzywilejowują sektory, zawody, całe grupy społeczne, tworząc system jawnej niesprawiedliwości. Zaburza to ład moralny i procesy w gospodarce. Mowa tu była o jednostkach nie funkcjonujących bez społeczeństwa. Polityków to nie dotyczy. Oni doskonale sobie radzą bez społeczeństwa, co zresztą widać w ostatnich latach. W Wielkiej Brytanii bardzo dobrze udokumentowano i przebadano dwa procesy, jakie tam zaszły. Z raportu Partii Pracy dotyczącego prowadzonej przez nią przez kilkadziesiąt lat polityki społecznej wynika, że owa polityka zwiększyła zakres biedy. Kolejne pokolenia, widząc rodziców na zasiłku, przyjmowały bierność w postawie życiowej. W dodatku różne mechanizmy sprawiały, że uprzywilejowane były samotne kobiety, dlatego opłacało się przeprowadzać fikcyjne rozwody, żeby rodzina była niepełna. Premiowano zasiłkami już 16 letnie dziewczyny, które były w ciąży lub miały dzieci. Uruchomiło to trwający dziesięciolecia proces powtarzania takiego modelu życia. Był on po prostu opłacalny ekonomicznie, można było przeżyć życie na zasiłku, nie dotykając nawet pracy. W Niemczech po obcięciu zasiłków przez Angelę Merkel część społeczeństwa zapowiedziała, że nigdy do pracy nie pójdzie, bo nawet te zasiłki, które zostawiono, pozwalają na w miarę komfortowe życie. Kolejny raport Partii Pracy dotyczył porównania siły ekonomicznej brytyjskich rodzin. Porównano rodziny o tej samej liczebności dzieci, z których jedna chciała się utrzymać tylko z własnej pracy, druga tylko z zasiłków. Po porównaniu dochodów netto, okazało się, że ta rodzina, która się utrzymuje tylko z zasiłków ma większą siłę nabywczą, niż ta, która została rodzinie pracującej, po opłaceniu wszystkich podatków. Tego typu polityki społeczne prowadzą do jawnej patologii, reprodukcji biedy i braku zainteresowania normalnym życiem z własnej pracy – bo jest nieopłacalne. Przeanalizowano to i dowiedziono w wielu państwach na świecie. Przy porównaniu polskiego dwuletniego zasiłku dla bezrobotnych i czeskiego, po trzech miesiącach zmniejszanego, okazało się, że w Czechach znacznie szybciej ludzie znajdowali pracę, niż w Polsce, ponieważ tam mieli do tego motywację, a u nas gwarantowane dwuletnie utrzymanie. Stąd, jeżeli ma być prowadzona polityka społeczna to jedynie dla tych osób, które naprawdę znajdują się w sytuacji, która tego wymaga. Obecnie mamy taką ilość najróżniejszych programów, że dochód rodziny wyspecjalizowanej w pisaniu wniosków może wynieść tysiące złotych miesięcznie, tylko dlatego, że wiadomo z jakiego urzędu, jakie pieniądze można uzyskać. Polityka społeczna powinna być prowadzona tylko na poziomie gmin i małych społeczności, bo tam wiedzą do kogo skierować pomoc, a do kogo nie. Natomiast rządowa polityka społeczna, ze strukturami, z oddziałami wojewódzkimi i całymi armiami urzędników, powoduje, że ludzie naprawdę wymagający pomocy są pod płotem, żebrzą, śpią na dworcach, a ci, którzy tej pomocy specjalnie nie potrzebują żyją w stosunkowo komfortowych warunkach. Urzędnik pracuje do godziny 16 i to co się dzieje z osobą mu powierzoną, zwyczajnie go nie interesuje. Stąd właśnie tak duży udział organizacji społecznych, pozarządowych w prowadzeniu polityk pomocowych. Dlatego zmianą powinno być rozbicie dotychczasowego odgórnego, niezwykle marnotrawnego modelu. Jak pokazały badania amerykańskie dla programu ”Wielkie Społeczeństwo” prezydenta Johnsona, z jednego dolara federalnego przeznaczonego dla potrzebujących, do biednego docierało maksymalnie kilkanaście centów, reszta szła na koszty obsługi i funkcjonowanie biurokracji. Nie sądzę, żeby w Polsce współczynnik administracji rządowej był znacznie lepszy niż w Ameryce, stąd marnotrawstwo pieniędzy jest gigantyczne. A mówiąc o wsi: jest ona ofiarą członkostwa w Unii Europejskiej i wspólnej polityki rolnej. The Economist napisał, że jest ona jedną z bardziej absurdalnych na naszej planecie i taka jest prawda. Próby jej rozmontowania dotąd nie skutkują, a jest ona ewidentnie szkodliwa pod każdym względem. Nic na to nie poradzimy, póki Komisji Europejskiej nie zabraknie środków na podtrzymywanie takiego patologicznego układu. Póki nie zmienimy pewnych fundamentalnych cech naszego sytemu politycznego, będzie tak, że każda z grup społecznych w Polsce jest w jakiś sposób uprzywilejowana. Chcę jeszcze przytoczyć obserwację jednego z ekonomistów amerykańskich: bieda nie ma żadnych przyczyn, to dobrobyt je ma. Zatem kwestia takich mechanizmów, które by nie powodowały blokad i przeszkód do dobrobytu ludzi, o których mówiliśmy, że są poszkodowani, jest jedyną skuteczną, prowadzącą do zmiany status quo.

Błażej Lenkowski: Czy uważa Pan, że przeniesienie pomocy społecznej na najniższy, gminny plan jest możliwe?

Wiktor Wojciechowski: Jeśli jest grupa osób, której trzeba pomóc, to jest to jeden z przydatnych elementów. Pomoc dla konkretnej grupy powinna być bardzo precyzyjnie dopasowana do potrzeb, bo im bardziej jest horyzontalna, tym większe prawdopodobieństwo błędu i nieefektywnego wydawania pieniędzy. Tyczy się to wszystkich wydatków państwa, głównym kryterium wydawania publicznych pieniędzy, powinna być ich efektywność – czy ten złoty wydany publicznie będzie lepiej wydany, niż gdyby był wydany w sektorze prywatnym. Mówiliśmy też o rozpiętościach dochodowych w kontekście biedy. Dość często popełnia się prosty błąd utożsamiając różnice dochodowe z zakresem biedy. Miara biedy polega na pytaniu: na co może sobie pozwolić osoba o relatywnie małych dochodach. A nie jest nią to, że w społeczeństwie istnieje grupa, która może sobie wielokrotnie od niej więcej kupić w sklepie. Głównym kryterium stosowania pomocy społecznej powinno być, żeby jej odbiorców od niej nie uzależniać, a w pewnym momencie pozwolić na ekonomiczną samodzielność. Sukces jest wtedy, kiedy ktoś po otrzymaniu pomocy podejmuje pracę i jest samowystarczalny. Z wielu badań empirycznych wynika, że główną przyczyną biedy jest brak pracy. Jeżeli zwiększamy opodatkowanie, żeby zwiększyć wydatki publiczne, w tym wydatki socjalne, to szkodzimy powstawaniu miejsc pracy i powstaje błędne koło. Trzeba ustalić cele, czy chcemy utrzymać dane zjawisko, czy chcemy, żeby część osób wyszła z biedy i sama się utrzymywała.

Jacek Żakowski: Im większa rozpiętość, tym mniejszy poziom zaufania społecznego. Od lat 80-tych w Europie jest wyraźny związek spadku zaufania wraz ze wzrostem współczynnika Giniego. Im niższy poziom zaufania, tym mniejsza skuteczność polityki państwa, ponieważ władza staje się populistyczna. Rozdaje ulgi podatkowe najbogatszym, najbiedniejszym daje transfery. Powstaje deficyt budżetowy. To stało się też ostatnimi laty w Polsce. Radykalne cięcia podatkowe, przy dużym zadłużeniu państwa, doprowadziły nas na skraj przekroczenia deficytu. Ekonomia, polityka i polityka społeczna są systemem naczyń połączonych. Polityka społeczna musi być dostosowana do możliwości politycznych systemu społecznego. Idąc dalej, jedni ludzie są bardziej, inni mniej przystosowani do funkcjonowania w danym systemie polityczno-społecznym. Jest problem co robić ze sporą grupą ludzi gorzej przystosowanych. Nie jestem miłośnikiem Freedmana, ale trzeba przyjąć, że bieda jest naturalnym i stałym zjawiskiem społecznym. Postulat wymuszenia na tych ludziach tego, aby zostawieni sami sobie, zaczęli sobie radzić jest nierealistyczny. Radykalnym rozwiązaniem Freedmana jest podatek negatywny, jak ktoś nie ma dochodów na danym poziomie, to państwo mu dopłaca. Dziś wracamy do tego. Phelps pisze, że w gospodarce usługowej dla wielu rodzajów pracy nie ma innego wyjścia niż odciążenie pracodawcy z części kosztów i przejęcie ich przez państwo. Społeczeństwo, gospodarka są zróżnicowane i dla różnych fragmentów społeczeństwa trzeba stosować różne systemy bodźców. W miarę jak komplikuje się system społeczny, zwiększają się różnice i trzeba je uwzględniać w politykach. W tym także w dopłatach do rynkowo sensownej pracy. Wiele przedsiębiorstw bez pewnej osłony upadłoby, w Polsce górnictwo, w USA duża część handlu.

Jeremi Mordasewicz: Rozwarstwienia dochodowe są jednymi z kluczowych kwestii w polityce społecznej i nikt, nawet intuicyjnie nie twierdzi, że duże są lepsze niż małe. Dla mnie spójność społeczna jest wartością. Pytanie, to czy w pewnych okresach, transformacji na przykład nie jest rzeczą naturalną, a po drugie jak je zmniejszać? Należy się zastanowić i oddziaływać na przyczyny, a nie na skutki. Czy skuteczne jest stosowanie transferów od jednych do drugich? Podstawową przyczyną zróżnicowania dochodów są zróżnicowane kwalifikacje, a więc wykształcenie, mieszkanie w określonych regionach, a specyficznie polską jeszcze alkoholizm. Transfer ludzi ze wsi do miast jest zerwaniem z polską zaściankowością i przejście na wyższy poziom urbanizacji kraju. Wyższy poziom urbanizacji, to szybszy wzrost. Polityka polska nie odpowiada na to wyzwanie. Chodzi o to, żeby zmniejszyć zróżnicowanie dochodów nie hamując wzrostu gospodarki. Polska jest jedynym krajem, w którym wieś pogłębia rozwarstwienie dochodu. We wszystkich krajach, to w miastach jest największe zróżnicowanie dochodowe, a na wsi jest to bardziej spłaszczone. Polityka wobec wsi to spowodowała. Zgadzam się, że warto zastosować rozwiązania zmniejszające różnice dochodowe i zwiększające produkt narodowy. Takimi instrumentami dla dzieci wiejskich są na przykład: lepsza edukacja, darmowe podręczniki i pomoce szkolne, lekcje wyrównawcze. Jednak my tego nie finansujemy, my w sposób ordynarny wydajemy pieniądze na podnoszenie na wsi konsumpcji osób dorosłych. A te osoby nie mają dużych aspiracji edukacyjnych i nie przeznaczą ich na edukację dzieci. Moja odpowiednio zainwestowana złotówka w politykę społeczną może przynieść równie wysoką stopę zwrotu co przeznaczona na inwestycje w firmie. Jeśli zainwestuję w edukację wiejskich dzieci, to będę miał lepszych pracowników. Obecnie transfer 5 miliardów złotych na wieś i 4.5 miliardów na emerytury i renty górnicze, to tyle samo ile wydajemy na naukę i badania, też 5 miliardów. To jest kretynizm!

Andrzej Sadowski: Dlaczego kretynizm? Przecież chodziło o to, żeby pobudzać popyt wewnętrzny, żeby choćby przemysł mógł funkcjonować. Patrząc na aspirację polskiego społeczeństwa ma ono inne priorytety niż wyrównywanie różnic i pilnowanie, żeby ludzie za dużo nie wydawali. Jest ono jednym z trzech najciężej i najwytrwalej pracujących na świecie, po koreańskim i amerykańskim, a wg Komisji Europejskiej jesteśmy najbardziej przedsiębiorczym narodem w Europie. Należy się zastanowić, jak stworzyć system legalnego bogacenia się, żeby każdy miał w Polsce prawo bycia doktorem Janem Kulczykiem, a nie tylko Ci z listy 100 najbogatszych Polaków. Z których wielu ma rezydentury podatkowe poza Polską, bo system podatkowy w Polsce jest bardzo niekorzystny dla zwykłych ludzi, opodatkowana jest praca, będąca źródłem dobrobytu rodzin, na tym samym poziomie, co wódka i papierosy. Po skumulowaniu wszystkich podatków, ZUS i składek okazuje się, że jest to dla pracującego człowieka poziom kilkudziesięciu procent. Nie da się nadrobić dystansu cywilizacyjnego, tak jak chciał to zrobić Alan Greenspan, rozdając administracyjnie kredyty, co miało stworzyć klasę średnią i sprawić , że Ameryka stanie się bogatsza. Nie ma bogactwa, które nie pochodzi z pracy, tak jak nie było bogactwa ze złota i kosztowności, które w czasach kolonialnych zgromadziła Portugalia. Nie ma też bogactwa w wyniku stymulacji gospodarki, przy zadłużaniu się na kilka pokoleń naprzód, jak to zrobiły różne rządy. Transfery zwiększające popyt prowadzą jedynie do zubożenia społeczeństwa. Doskonałym przykładem mechanizmów zabezpieczających ludzi i skłaniających ich do pracy jednocześnie jest Dania. Tam w każdej chwili można pracownika zatrudnić i w każdej chwili można zwolnić. Osoba, która jest zwolniona z pracy, dostaje na tyle dużą przez krótki czas zapomogę, a jednocześnie ma zachętę, żeby tej pracy szukać, że przedsiębiorca mając możliwość zatrudniania na nowo, robi to bez wahania. W Polsce przedsiębiorcy wstrzymują się z zatrudnianiem, bo przy tym kodeksie pracy i zmiennej koniunkturze, nie da się utrzymywać wysokiego zatrudnienia.

Błażej Lenkowski: Doktor Maciej Duszczyk postawił w Liberté! tezę, że polityka społeczna skierowana na zwiększenie liczby urodzeń jest kompletnie nieskuteczna, ponieważ jest to sprzeczne z obecnymi trendami kulturowymi na Zachodzie. Drugi pomysł pojawił się na Forum Europejskiej Polityki Społecznej, żeby powołać jedną europejską politykę imigracyjną i koordynować procesy imigracyjne.

Wiktor Wojciechowski: Nawet gdyby w Polsce udało się wprowadzić model zwiększający współczynnik dzietności powiedzmy z 1.3 na dwoje lub więcej dzieci, to i tak wpływ tego na rynek pracy nastąpiłby z bardzo dużym opóźnieniem 17-20 lat. Jesteśmy więc skazani na otwarcie się na emigrację. Wszystkie reformy ułatwiające godzenie zatrudnienia z obowiązkami rodzinnymi, przyczyniają się do wzrostu dzietności i zatrudnienia kobiet. Będą to takie działania jak zwiększanie elastyczności rynku i czasu pracy, możliwość pracy w niepełnym wymiarze czasu przez kobiety. Kilka dekad temu w krajach, gdzie był wysoki poziom dzietności, zatrudnienie było niskie. Obecnie tam, gdzie jest dużo pracujących kobiet, rodzi się więcej dzieci. Jednym z istotnych czynników decydowania się na dziecko jest stabilność dochodowa i pewność posiadania pracy. Zbyt mocno regulując rynek pracy, szkodzimy tym, którym chcemy pomóc.

Jacek Żakowski: Kwestia posiadania dzieci jest szersza niż tylko rynek pracy, bo też obejmuje sens i jakość życia, szczęście. Gospodarka odzwierciedla choroby społeczne, czemu ludzie nie mają dzieci? Zapracowywanie się Polaków jest patologią. Nie mamy też w debacie kogoś, kto powie o tym, że celem polityki jest dobre życie ludzi, a nie pęd do liberalizacji, wzrostu gospodarczego czy innych celów. Nie mówi się o tym, że przedszkola są po to, żeby dzieci się dobrze rozwijały, a nie po to, żeby kobieta mogła pracować. Brak nam ludzkiej perspektywy, jesteśmy zdominowani przez kwestie techniczne, co powoduje poczucie zagrożenia zmianami i reformami. Na początku lat 90-tych popełniliśmy błąd, wierząc, że ludzie mają dzieci, jako inwestycję, co było prawdą w XIX i na początku XX wieku. Obecnie jednak dzieci to element samorealizacji, to kompletnie inny mechanizm. Chcąc rozwiązać problemy demograficzne, wróćmy do fundamentów. Prawdą jest, że dzieci urodzone teraz wejdą na rynek pracy za lat kilkanaście, ale żyjemy w świecie ponowoczesnym, gdzie nie godziny pracy mają znaczenie dla efektu, ale kreatywność, równowaga emocjonalna ludzi i społeczeństw, dynamika ludzkich charakterów. Jeżeli tak, to obecność dzieci nas zmienia. Spójrzmy na Chiny, gdzie jest podobny współczynnik dzietności co u nas. Jakie procesy społeczne i zagrożenia się wytwarzają, gdy jedno dziecko ma czworo dziadków? To jest samozniszczenie… Z drugiej strony w nawet tak tolerancyjnym i otwartym społeczeństwie jak holenderskie, zdolność asymilacyjna dostosowania kulturowego jest bardzo ograniczona. Jakiej skali imigrację, przy ograniczonej zdolności asymilacyjnej Polska byłaby w stanie wytrzymać? Milion? Dwa? Trzecią rzeczą jest napędzanie gospodarki. Z doświadczeń amerykańskich wynika, że najbardziej robią to budownictwo i dzieci. Nikt nie mobilizuje tak rodziców do zdobywania i wydawania pieniędzy, jak dziecko, które ciągle czegoś nowego chce. To też fantastyczny biznes. Myślę, że obecnie bardzo wiele możemy uzyskać w Polsce prostymi ruchami, mówiąc choćby matkom, ojcom, że nie będą sami, a dzieci to nasz wspólny problem i szansa. Przez dwadzieścia lat mówiliśmy: chcesz mieć dziecko, to musisz sobie radzić i społeczeństwo się tego nauczyło.

Andrzej Sadowski: Padło pytanie dlaczego kwestie demograficzne wyglądają w sposób, jaki widzimy obecnie. Mianowicie rozerwano związek przyczynowo-skutkowy. Kiedyś, aby dożyć późnego wieku, trzeba było mieć dzieci, które były naturalnym funduszem emerytalnym. Od reform Bismarcka, rozszerzanych później na szersze kręgi i wydłużania się życia, okazało się, że dzieci nie są nam potrzebne, żeby mieć emeryturę od rządu. Doszło do tego, że dzieci okazały się całkowicie zbyteczne, bo nie było potrzebne, żeby pod koniec życia ktoś nas utrzymywał. W krajach, gdzie nie ma systemu emerytalnego jest ogromna wielodzietność. Te grupy etniczne w Europie korzystają z udogodnień socjalnych i to głównie u nich rodzą się dzieci. System emerytalny nie zachęca do dzietności. Odnosząc się do kwestii zapracowania, wynika ona ze złego zarządzania. Polak pracujący w USA lub Wielkiej Brytanii jest o kilkaset procent wydajniejszy. To kwestia nie tyle organizacji firmy, ale jej otoczenia. W źle rządzonym i zorganizowanym państwie nie zatrzymamy wyżu demograficznego stanu wojennego, będzie on pracował na bogactwo innych państw w Europie. Stosunkowo najwięcej rodzą Polki w Wielkiej Brytanii, bo tam kariera, zarobki są bardzo przewidywalne, w Polsce nie. Nawet polscy przedsiębiorcy rejestrują działalność w Wielkiej Brytanii, żeby płacić tam trzykrotnie mniejszy ZUS; opodatkowanie pracy w Polsce zabija polskie rodziny.

Jeremi Mordasewicz: Mitem jest, że budownictwo daje wzrost, co mówię jako budowlaniec. Poza rolnictwem, górnictwem, budownictwo jest najmniej produktywnym sektorem. Przez nie wyłożyła się Hiszpania, częściowo Irlandia. W Polsce budownictwo to 6-7 % PKB. W Hiszpanii doszło do 19% i jaki był tego rezultat? W tym sektorze produktywność rośnie tak wolno, że ludzie nigdy nie będą wiele zarabiać. W Polsce też zasoby nieruchomości są tak ogromne, że nie jesteśmy w stanie ich utrzymać. Polityka wspierająca kredyty dla młodych małżeństw, wspieranie budownictwa, obniżony VAT-to bzdura. Powinniśmy uciąć dotacje, tak jak dla rolnictwa i górnictwa. Nie wiem też dlaczego tak zajmujemy się demografią. Jej skutki dla budżetu mogą być straszne, ale możemy je też złagodzić. Skoro co 6 lat żyjemy dłużej o rok to załóżmy, że na emeryturze nie powinniśmy przeżywać dłużej niż 15 lat. Nam się w Europie coś w głowach poprzewracało. W Polsce mieliśmy sytuację, że część kobiet pobierało emeryturę równie długo, jak na nią pracowało, to jest ponad dwadzieścia lat. W polityce demograficznej są proste zabiegi, które możemy zrobić od zaraz. Dziś młodzi ludzie mający dzieci dofinansowują osoby starsze. To są transfery od młodych pracujących, którzy nie mają nic. Muszą oni utrzymać dzieci, wynająć mieszkanie. I ich pieniądze idą do starszych, którzy mają mieszkanie i pewne zasoby. Odejdźmy od sytuacji, gdzie moja synowa rodzi dziecko, a jej matka rzuca pracę, żeby je wychować. Dzieci są inwestycją, więc nie powinniśmy ich opodatkowywać. Jeśli przedsiębiorca inwestuje, to opodatkowanie powinno objąć nie inwestycję, a majątek nieproduktywny. Tak nie jest. Dziś ja za metr kwadratowy swojej rezydencji płacę 31 razy mniej, niż szewc za swój zakład. Zmniejszmy też nieuzasadnione dopłaty dla osób starszych, jak ta do mieszkania staruszki z dwoma pokojami, z którym ona się nie potrafi rozstać (a piętro niżej w kawalerce mieszka małżeństwo z dwójką dzieci). Kiedy stać ją na to, ja to rozumiem. Gorzej, gdy nie stać, a ona sięga po pomoc społeczną, a to młode małżeństwo musi oddać 60% swojego dochodu netto, z czego części idzie do osób starszych. Dlaczego młody w Irlandii w małżeństwie dwa plus jeden, w którym mężczyzna uzyskuje przeciętne wynagrodzenie, a kobieta odchodzi z pracy bo akurat urodziła, ma klin podatkowy 6% a w Polsce ponad 40%? Te wysokie składki na ubezpieczenia to źle pojęta polityka społeczna, która się utrwaliła, bo każdy pilnuje swego interesu. Moglibyśmy ułatwić rodzinom posiadanie dzieci poprzez uwzględnienie ich w systemie podatkowym, żłobki, przedszkola, przeznaczając na te rodziny 60-70 miliardów złotych przeznaczanych na osoby starsze.

Głosy z sali:

 

Marek Góra: W ekonomii mówiąc o polityce społecznej możemy mówić jedynie o rządzie, jednostkach, wspólnocie, które mogą sobie pomagać, a nie o państwie. Pomoc innym ma sens. Może być charytatywna, albo wyrachowana, bo jeżeli ja część środków przekieruję na kształcenie dzieci innych ludzi, to będę żył w lepszym świecie za parę lat. W części debaty mówiąc innym językiem mówiliśmy o tym samym, zwalczając się przy tym jak najwięksi wrogowie, a z drugiej strony osiągaliśmy złudne wrażenie zgody nazywając w ten sam sposób zupełnie różne rzeczy. Jest w takiej dyskusji dylemat. Czy przejść na poziom filozoficzny, mówić o ideach, o tym co się ciężko testuje i jest do intelektualnego przerobienia. Czy może przejść do konkretów, co trafia do ludzi i pozwala na przekazanie prostych treści. I jedno i drugie jest niedobre. W przypadku pierwszym trafiamy trochę kulą w płot, nie mając szansy się przebić do szerszej publiczności. W przypadku drugim, gdy mówimy o szczegółach popadamy w pułapkę, generalizację jednostkowych spostrzeżeń. Trzeba uważać, czy jedno, drugie, trzecie spostrzeżenie już nas uprawnia do powiedzenia czegoś ogólnego. Zazwyczaj nie. Natomiast są rzeczy, których powiedzenie jest zawsze prawdą i warto się ich trzymać. Jedną z nich jest fundamentalne stwierdzenie, że tylko praca tworzy dobrobyt, co na szczęście tutaj padło. Powinien mieć to w pamięci każdy, kto myśli o polityce społecznej, bo nie da się budować polityki społecznej inaczej niż pozyskując środki od kogoś, kto wytworzył coś. Jeżeli chcemy wydać złotówkę, to jest pytanie skąd ją wziąć? Chcemy ją wydać z sensem, ale również uzyskać ją możemy z sensem lub bez. Fundamentalną kwestią jest dylemat do jakiego stopnia ma sens docisnąć pracujące pokolenie, żeby finansować niepracujących.  Mam jedną złotówkę i co z nią robię? Dam ją osobie niepracującej, czy zapłacę za pracę osobie pracującej? Jeśli chcę dać niepracującemu, to muszę zabrać pracującemu. Odpowiedzi w gruncie rzeczy nie ma. Powinna ją dać polityka społeczna za pośrednictwem demokracji w której nasze preferencje wcielą wybrani przez nas politycy. Rzecz w tym, że to nie do końca działa. Niedoskonałością demokracji ujawniającą się w tym przypadku jest to, że działa w krótkim horyzoncie. Nie pozwala na myślenie o tym, że jutro także nadejdzie. Hasło „Tu i teraz” jest ważne, a co będzie potem to się zobaczy. Jest to nieszczęściem. Chodzi o zrównoważenie perspektywy teraźniejszej i tego, że jutro także nadejdzie. Gdy mamy przegięcie w którąkolwiek z tych stron, popełniamy błędy. Niestety w całym demokratycznym świecie horyzont to 4 lata (i to co się zrobi w 4 lata się liczy, a dalej to nieważne), co prowadzi do tego, że jak najwięcej chcemy zrobić dziś, płacąc za to jutrzejszymi pieniędzmi. Przez wieki było to niemożliwe, ale wiek XX dostarczył nam cudowne możliwości, dzięki przejściu demograficznemu, które powodowało, że przez dwa stulecia każde kolejne pokolenie było większe od poprzedniego. W związku z tym Święty Mikołaj istniał. Można było zrobić rzeczy wielkie i wspaniałe, więc zostało to zrobione. Idea państwa dobrobytu jest tak naprawdę ufundowana na wzroście demograficznym. Gdy ów wzrost skończył się, Święty Mikołaj niestety umarł. Wszystko to, do czego przywykliśmy jest dziedzictwem XX wieku. Cały sposób myślenia o społeczeństwie jest już właściwie nieważny. Wszystko musimy zrobić od nowa, dobrze definiując cele, ale pamiętając, że tej cudownej metody mieć już nigdy nie będziemy. I to nie dlatego, że nasza polityka demograficzna jest nieskuteczna, tylko dlatego, że ona skuteczna być nie może. Ona może być troszeczkę skuteczna i możemy być raczej w sytuacji Francji, niż Niemiec czy też naszej obecnej. To jest wykonalne i warto to zrealizować. Natomiast jeżeli ktoś myśli, że możemy przywrócić mechanizm Świętego Mikołaja, to jest to zwyczajnie pozbawione podstaw. Tak się zrobić nie da. Skazani jesteśmy na to, że teraz musimy sami. A co my robimy? Żądamy większych wydatków. I idziemy z tym do polityków, na co oni chętnie przystają. Dawniej byli dealerami Świętego Mikołaja, ale teraz tego Mikołaja nie ma. Pozostaje im udawanie przez pewien czas, że są Mikołajami, a potem zrobienie czegoś, czego będą nienawidzić. Ale będą musieli zrobić, bo nie będzie już innej możliwości, niezależnie od tego, czy będą chcieli, czy nie, jaka będzie im przyświecała ideologia. Będą musieli ciąć wydatki. Nie da się dłużej tego balona nadymać, jakim jest konsumowanie ponad to, co wytwarzamy. Przez jakiś czas było to możliwe. W finansach publicznych i rynkach finansowych było złudzenie, że można mieć bogactwo bez pracy. Tego zrobić się nie da. Musimy powiedzieć sobie prawdę: będziemy mieć tyle ile sobie wytworzymy. I ani trochę więcej. Wszelkie rzeczy, które rząd może zrobić w budżecie to jedynie lekkie przesunięcia, łagodzenie cyklu koniunkturalnego, ale nie zmienienie linii długookresowego wzrostu. Nasz problem polega na tym, że jeżeli nawet zrozumiemy to teraz, to mamy na plecach bagaż długów z przeszłości. I nie bardzo wiadomo co z nimi zrobić. Te długi nie będą oddane i to będzie bardzo bolało. Polityka społeczna będzie w większości wystawiona na strzał, będziemy likwidować, likwidować, likwidować. Warto sobie uzmysłowić, że taki proces będzie następował i wybrać z tego co jest dla nas ważne, to co jest dla nas najważniejsze. Nie znaczy to, żeby zrezygnować z rzeczy nieważnych, bo takich nie ma. Trzeba zrezygnować z tych mniej ważnych, żeby utrzymać te, które mają dla nas znaczenie kluczowe, bo wszystkich nie jesteśmy w stanie finansować. Powiedzenie sobie prawdy jest pierwszym krokiem do tego, żeby sobie poradzić z wyzwaniem dotyczącym zarówno polityki społecznej jaki i w ogóle życia społecznego. Łatwo nie będzie. Łatwo już było i skonsumowaliśmy część naszej przyszłości. Wspieranie słabszych w tych naprawdę ciężkich czasach jest naprawdę fundamentalne i z tysiąca powodów nie można z niego zrezygnować. Musimy pamiętać, że przeciętnie zarabiającemu obywatelowi we wspólnocie pomóc się nie da, bo nie jesteśmy w stanie mu wygenerować środków, oni muszą sami na siebie pracować. Rzecz w tym, że należy finansować dolne dwa decyle, najlepiej z dochodów górnych dwóch decyli, a zostawić środek, który też ma ciężko. Nie jest też rozwiązaniem imigracja. Jest ona potrzebna, ale już nawet politycy to wiedzą, że nie da się zakleić dziury demograficznej migracjami. I nawet nie warto, bo to nie jest dobre rozwiązanie. Nie da  się też wpłynąć na procesy cywilizacyjne, które doprowadziły do tego, że dzieci rodzi się mniej. Nawet przykład innych kultur, gdzie się rodzi więcej dzieci musimy traktować ostrożnie, bo dynamika tego procesu bardzo gwałtownie zjeżdża w dół. Jest to proces cywilizacyjny, który jest poza zakresem oddziaływania jakiejkolwiek polityki i trzeba wobec tego zachować pokorę. Nie sądząc, że możemy zmienić wszystko. Musimy się raczej dostosować i neutralizować system dla większości społeczeństwa. Zasadą powinna być neutralność. Interwencja powinna być wtedy, kiedy wiemy, co trzeba zrobić, jak trzeba zrobić, kto ma za to zapłacić. I powinna być dodatkiem, a nie stałym elementem.

Żyd wśród demaskatorów i żarliwych patriotów. :)

Obrazoburcze publikacje dotyczące naszego antysemityzmu, dzielą Polaków w uproszczeniu na dwa obozy; mentalnie odseparowane od siebie tak, jak Amerykanie przed wojną secesyjną. Póki do wojny domowej nie doszło, może warto się przyjrzeć kilku „prawdom wiary”, z lubością głoszonym przez „żarliwych patriotów” i „demaskatorów”.

Podział

 

W ramach pierwszego obozu, funkcjonują antysemici wprost, ale na potrzeby tego artykułu zapomnijmy na chwilę, o tej łatwej do zdefiniowania grupie (dla wielu publicystów łatwość to pozorna, bo antysemitą jest dla nich ten, kogo oni za antysemitę uznają i już); pamiętając, że antysemici z wojny między obozami, w sposób oczywisty korzystają (są wciąż na wolności, choć powinni wszyscy „siedzieć”, na mocy artykułu 13-tego polskiej konstytucji).

http://www.flickr.com/photos/robert3005/4382751216/sizes/m/in/photostream/
by Robert Wiśniewski*

„Żarliwi patrioci” odrzucają każde oskarżenie o nienawiść do Żydów i chcą podtrzymania mitu o Polakach jako narodzie niezłomnym, szlachetnym i tolerancyjnym. Według zwolenników mitu, zbrodnie popełniane przez (polskich) Polaków na (polskich) Żydach, to maleńki margines wojennej tragedii; Polaków prawie zawsze tłumaczą okoliczności-przede wszystkim udział Żydów w budowaniu komunistycznego totalitaryzmu, nielojalność wobec Państwa Polskiego itd.; poza tym, w tej „narracji”, morduje przede wszystkim motłoch, którym łatwo manipulować,     czy to Niemcom, czy funkcjonariuszom UB (wśród których jest wielu Żydów zainteresowanych kompromitacją polskiego podziemia zbrojnego).

Drugi obóz, za wszelką cenę chce zdemaskowania hipokryzji polskiej martyrologii i zdaje się nie zauważać ani europejskiego kontekstu (wielowiekowego anty judaizmu; faktu, że antysemityzm narodził się  na zachodzie Europy      i do Polski przywędrował stosunkowo późno itd.), ani dosyć powszechnego wśród Żydów, którzy po Holocauście zdecydowali się zostać w Polsce (nie więcej niż 10% przedwojennej populacji), uczestnictwa w budowie komunistycznego aparatu terroru i w ogóle zgody na powojenną rzeczywistość; za dobrą monetę przyjmuje się w nim również wszystkie przejawy tzw. dialogu między religijnego, czemu nie towarzyszy żadna refleksja teologiczna, czy historyczna.

Obydwie strony używają zjawiska antysemityzmu do uzasadnienia swoich wyborów politycznych.

Obóz „wściekłych na przypominanie o płonących stodołach” buduje quasi logiczny ciąg: od żydokomuny i żydowskiej niewdzięczności (rekord, co do liczby sadzonek w Yad Vashem) do rządów liberałów (dzieci członków KPP i stalinowskich oprawców) i postkomunistów („zblatowanie” z nimi było możliwe właśnie z powodu pochodzenia).

Obóz „demaskatorów” widzi w „żarliwych patriotach” (często niemalże „z definicji”: antysemitach) siły wsteczne, odpychające Polskę od zachodniej Europy (w ogóle europejskich wartości); antysemityzm łączy się tu, z generalnym obrzydzeniem do polskiego chama, którego „demaskatorzy” się boją (mimo deklarowanego przywiązania do demokracji).

Zgodnie z tradycją ostatnich dwudziestu lat, obydwa obozy ze sobą nie rozmawiają; z góry zakładając, że przeciwnik (a właściwie wróg) nie ma niczego sensownego do powiedzenia (ma złe zamiary, jest podstępny itd.). W żadnym z obozów nie pojawiają się też śmiałkowie, którzy spróbowaliby, idąc pod prąd zapotrzebowania swoich ideowych sprzymierzeńców, dyskutować z obowiązującymi w obozie tezami-dogmatami. Przy takim wyraźnie dychotomicznym (wrogim) podziale, każdy głos krytyczny jest odbierany jako odszczepieństwo, zdrada i skazuje krytykującego na marginalizację.

Żyd od niedawna zbawiony.

 

Od Tygodnika Powszechnego, przez Więź, Znak, dziennikarzy reprezentujących Kościół „liberalny” (vel łagiewnicki, alias posoborowy) w tym i odpowiedzialnych za Arkę Noego w, „polskojęzycznej” dla jej wrogów (przejaw zdziczenia języka i polskiego życia publicznego) Gazecie Wyborczej, aż do wszystkich agnostyków i ateistów mających pretensje do stanowienia, jaki powinien być polski Kościół, słychać zachwyty nad dialogiem katolików i Żydów (wierzących).  W Niedzieli, Naszym Dzienniku, Gazecie Polskiej i radiu Maryja dialogu się nie zauważa.

W obydwu obozach, rzadko kto pyta, jaki jest cel i rzeczywista waga rozmowy między wyznawcami judaizmu i chrześcijaństwa.

Przykład pierwszy z brzegu: „Jezus, Maria-Żydzi!”- w tej grze słów, podlanej ironią, Newsweek z ostatniego tygodnia, chce zawrzeć „całą prawdę” o polskich antysemitach, którzy  wyparli ze świadomości, komu zawdzięczają katolicyzm i kim jest (w każdym razie był) ich Bóg i uwielbiana przez ludowy (w domyśle: chamski) katolicyzm, Najświętsza Panienka.

Niestety nie wszystko jest takie proste i łatwo wytłumaczalne. Owszem, przeciętny polski katolik nigdy nie przeczytał Pisma Świętego i o historii swojego Kościoła nie wie prawie nic; ale tożsamość Kościoła, który odciął się  od judaizmu, nie jest przecież zasługą polskiego post endeka.

Gdyby o kształcie Kościoła decydował Jezus, a nie Święty Paweł (a później Luter i inni protestanci: najczęściej zajadli antysemici), być może świadomość faktu, że bez tysięcy Żydów (pierwsi chrześcijanie) nie byłoby Kościoła, byłaby powszechna.

Jezus do końca Żydem pozostał; jednoznacznie podkreślał wagę Prawa i obyczajów („nie wolno zmienić nawet przecinka”- głosił), ale Św. Paweł podejmując decyzję o budowie Kościoła Powszechnego rozpoczął nieuchronny i zrozumiały proces izolacji judaizmu od chrześcijaństwa.

Język, którym posługiwał się Jezus, Jego Matka i uczniowie, został wyparty przez grekę i łacinę; symbole judaizmu zastąpiono nowymi (Kościół, jak nowa firma, musiał mieć swoje oryginalne „logo”: krzyż, rybę itd.); żydowskie święta wyparły święta nowe (i msza, w czasie której za każdym razem dochodzi do przeistoczenia chleba i wina w realne ciało i krew Boga) itd.

Separacją byli zainteresowani w takim samym stopniu jak chrześcijanie, również i ci Żydzi (większość), którzy uznali Jezusa za bluźniercę i pozostali wierni wyłącznie staremu Prawu.

Pamiętajmy, że przez setki lat w Europie praktycznie nie było ludzi niewierzących w boskość Jezusa; Żydzi pozostawali w większości państw jedynymi (u nas byli jeszcze przez chwilę Bracia Polscy i dłużej Tatarzy), których tolerowano (od czasu do czasu urządzając ich pogromy, tak żeby nie było wątpliwości, że obecność Żydów upierających się w swym oczekiwaniu na Mesjasza, jest właściwie nie do zniesienia). Wyjątkiem od europejskiej normy była Polska, a później Rzeczpospolita Obojga Narodów; z powodów, których zapewne do końca nigdy nie zrozumiemy (łatwo wykpić się od ignorancji, stwierdzeniem o przyrodzonej łagodności Lechitów…)

Jeżeli z pokorą przyjmiemy do wiadomości, jak zachowywali się Europejczycy przez większą część historii starego kontynentu (wojny i wyrzynanie wrogów zewnętrznych i wewnętrznych były standardem jeszcze do niedawna), to nasze zdziwienie powinien budzić nie fakt prześladowania Żydów, ale przeciwnie: ich względnie dobre traktowanie.

O dialogu między judaizmem, a chrześcijaństwem nie mogło być mowy. Żadna ze stron go nie potrzebowała i obydwie uznały dawno temu, że taki dialog byłby groźny dla religijnej tożsamości (a nuż przekonano by Żydów, że jednak Jezus był Bogiem i vice versa: chrześcijan, że jednak nie). Wspólne sąsiedztwo i ludzka ciekawość „innego”- tak; ale dialog przez wielkie „d”, na pewno nie.

Dopiero Sobór Watykański II i działalność Wojtyły, miały przełamać na dobre wzajemną niechęć i uprzedzenia.

Od tej pory, Żyd, protestant i ateista mogą być zbawieni. No i można się wreszcie zakochać i ożenić z Żydówką w Kościele… Tylko tyle i aż tyle (o wiele pogromów i jeden Holocaust za późno).

Co więcej, poza wyciszeniem duchowego obrzydzenia (zakładając, że ono jednak trwa) obydwie strony miałyby osiągnąć? Tego nie wie nikt. Dla polskich katolików Jezus jest Bogiem Wcielonym i Jego żydowskość nie ma prawie żadnego znaczenia. Przełom mógłby nastąpić tylko wtedy, gdyby Kościół zaczął znowu używać powszechnie symboli judaizmu (menora w każdym kościele itd.) i być może kilka razy w roku nakazał odprawianie mszy po hebrajsku, czy aramejsku. Tymczasem ciężko się doczekać nawet na małą zmianę, jaką byłoby czytanie innej niż Jana, Ewangelii w czasie Świąt Wielkiej Nocy (Św. Jan miał już określoną grupę docelową słuchaczy i czytelników, dlatego używał słowa Żyd jako synonimu niechrześcijanina i najczęściej wroga nowej religii).

Z kolei dla Żydów wyznających judaizm, właściwie żaden gest Kościoła nie ma już większego znaczenia (czasy prześladowań wszak bezpowrotnie minęły). Jezus był, jest i pozostanie zagrożeniem  dla żydowskiej tożsamości religijnej (większym bądź mniejszym, w zależności od tego jak owa tożsamość  i przez kogo jest budowana).

Teoretycznie więc, znacznie łatwiej byłoby się polskiemu katolikowi dogadać z ateistą Woody Allenem, który z Jezusa Żyda jest dumny (bo ma gdzieś religię jako taką), niż żydowskim ortodoksem (wiadomo jednak: Żyd Allen Żydem pozostanie, choćby przeszedł na buddyzm; a na dodatek Żyd liberał i hedonista,  to już prawie żydokomuna).

Po co jest więc „demaskatorom” dialog chrześcijaństwa i judaizmu (przesadne traktowanie jego wagi)? Dokładnie po to (samo), co europejskość, nowoczesność i demokracja; stosunek do dialogu jest jednym z papierków lakmusowych: jesteś za, to znaczy, że nie należysz do ciemnogrodu; przeciw: to przeszedłeś na rydzykową stronę mocy.

Do czego służy dialog „żarliwym patriotom”? Do upewnienia się, że Żyd zawsze odpłaci niewdzięcznością za wyciągniętą do niego rękę („a widzicie, nasz Jan Paweł tyle dla nich zrobił, a oni i tak nie wierzą w Jezusa i judzą przeciwko Polsce”) i że „demaskatorzy” są głupi oraz pełni złych intencji („im nie chodzi o antysemityzm; im chodzi o to, żeby zrobić z nas ciemnogród”).

A co z tymi, którzy dialog między religijny, z racjonalnych pobudek, mają, kolokwialnie rzecz ujmując, w głębokim poważaniu albo nie spodziewają się po nim więcej, niż miała znaczyć tolerancja  w I Rzeczpospolitej (dosyć oczywiste jest, że obydwie religie na zawsze pozostaną odseparowane; tak samo jak to, że przynależność do jakiejkolwiek religii nie determinuje ani patriotyzmu, ani polskości jako takiej)?

Żyd i demokracja

 

Obydwa obozy są pełne demokratów: z jednej strony mamy do czynienia z demokratami liberalnymi, z drugiej: narodowymi. Wydaje się, że „demaskatorzy” mają z demokracją większy problem niż „żarliwi patrioci” (w większości neo endecy); ci ostatni bowiem naprawdę w demokrację (narodową) wierzą; mając  po swojej stronie skutki, jakie przyniosła Polsce dziejowa zawierucha; zrealizowało się bowiem marzenie Romana Dmowskiego o „piastowskich” granicach i państwie właściwie mono etnicznym, w którym  brakuje również nielubianych  przez Pana Romana potomków polskiej szlachty. Polska jest dzisiaj chłopska jak nigdy wcześniej  i chyba równie antysemicka, jak przed wojną (wziąwszy pod uwagę fakt braku trzech milionów Żydów).

Liberalni demokraci muszą bronić często Żydów przed demokracją, co jest dla nich („demaskatorów”-liberałów) sytuacją mocno niekomfortową (lepiej byłoby w ogóle nie robić badań dotyczących stosunku do Żydów).

A przecież polska historia doskonale opowiada zależność między demokracją, a antysemityzmem.

W I Rzeczpospolitej rządzonej przez elity, które wzorców ustrojowych szukały w Rzymie i Grecji (twórczo je rozwijając), a dzieci wysyłały na studia do zachodniej Europy, antysemityzmu nie było.

 Ba, niewiele mamy też dowodów na jakiś, choćby lokalny, anty judaizm. Przeciwnie: Żydom nadawano czasami szlachectwo (na Litwie masowo), Żydów przed wściekłym motłochem broniono (kniaź Jarema w czasie tzw. powstania Chmielnickiego), Żydom przyznawano chroniące ich prawa (już za Piastów), wreszcie widziano w nich zalążek polskiego stanu trzeciego (Konstytucja 3 maja).

Dopiero brak Państwa, które potrafi narzucić formę (nie prosi o nią, ale wymusza!), stał się dla Żydów początkiem gehenny, której koniec zaznaczają płonące stodoły, powojenne mordy i Dworzec Gdański w marcu 68’.

Nawet w II Rzeczpospolitej widać, jak bardzo światła dyktatura, nawiązująca do najlepszej polskiej tradycji, Żydom sprzyja i jak bardzo ludowo-narodowa demokracja jest zapowiedzią jeżeli nie przyzwolenia, to na pewno obojętności na Zagładę. Dopóki żyje wielki Piłsudski, dopóty Dmowski, ks. Kolbe i stojący za nimi dziesiątkami tysięcy polscy chłopi, rzemieślnicy i księża, nie mogą nawet marzyć o „Polsce dla Polaków”. Po śmierci Marszałka getto ławkowe i prawna dyskryminacja Żydów mają już zielone światło.

Tak samo rzeczy się mają w PRL-u. Wystarcza, że partia (współtworzona przez Żydów) ma taką potrzebę, by użyć antysemityzmu do wewnętrznych przetasowań i daje przyzwolenie na „spontaniczny”  i „demokratyczny” gniew ludu, by ten dał wyraz swoim odczuciom do „Syjonistów”.

Problem z polskim antysemityzmem, jest więc również związany z polską demokracją pozbawioną elit: odważnych i zakorzenionych w tradycji I Rzeczpospolitej.

Obóz „żarliwych patriotów” się z tego cieszy, bo chce budować nowe elity: narodowe. Obóz „demaskatorów” uciekł przed polskim ludem i polską tożsamością „do Europy”, narażając się  na oskarżenia (po części słuszne) o: intelektualne lenistwo (po co myśleć, skoro wszystko „w Europie” już wymyślono), tchórzostwo (strach przed chamem) i wyrzeknięcie się polskiej tożsamości („albo Europa albo polski nacjonalizm”).

Nadreprezentowany Żyd, który morduje

 

Orwellowskie dwumyślenie i skrajną hipokryzję jeszcze lepiej widać, kiedy przyjrzymy się stosunkowi obydwu obozów do udziału Żydów (i Polaków) w budowie komunistycznej dyktatury.

„Demaskatorzy” najchętniej „odżydziliby” komunistów żydowskiego pochodzenia, analogicznie do tego, co robią „żarliwi patrioci” z Polakami dokonującymi zbrodni w czasie i po wojnie („to nie Polacy, to jednostki zdegenerowane”; „to nie Żydzi to po prostu stalinowscy komuniści” itp).

Jednej i drugiej stronie brakuje elementarnej wrażliwości i choćby próby zrozumienia okoliczności, w których żołnierze polskiego podziemia niepodległościowego mordowali Żydów („każdy Żyd to potencjalny komunista”), a żydowscy oprawcy z UB, żołnierzy wyklętych („każdy AK-owiec to faszysta”).

A przecież nietrudno wyobrazić sobie koszmar żołnierzy Armii Krajowej, czy Narodowych Sił Zbrojnych, którzy po sześciu latach walki zbrojnej, nie tylko nie dostają należnej im nagrody (powrót do normalności, w glorii chwały i bohaterstwa), ale muszą bronić swojego życia i niepodległej Polski (cel beznadziejny) przed nowym okupantem.

Podobnie rzecz się ma z ocalonymi z Holocaustu Żydami, pamiętającymi przedwojenny antysemityzm, getto, obozy zagłady i stosunek wielu Polaków do tych, którzy próbowali ukryć siebie i swoje rodziny przed niemieckim barbarzyństwem. Oferta złożona Żydom przez zwycięzców, musiała być kusząca i w sytuacji niewyobrażalnej traumy, została przez wielu przyjęta (reszta ocalonych z Zagłady wyjechała na Zachód).

Nie chodzi oczywiście o usprawiedliwianie zbrodni polskiego podziemia, czy bestialstwa stalinowskich katów, ale o próbę zrozumienia motywacji, wpływu okoliczności itd.

Wyraźnie też widać, jak przedstawiciele obydwu obozów wierzą w przyrodzone człowiekowi dobro (oczywiście bycie dobrym jest zarezerwowane do wybranych przez siebie zbiorów: „dobrzy i cierpiący Polacy”; „dobrzy i niewinni Żydzi”). Jednych i drugich zaskakuje fakt, że przedstawiciele grup, których są rzecznikami, posuwają się do najohydniejszych zbrodni. Taka naiwność w odniesieniu do ludzkiej kondycji moralnej, musi wpływać na racjonalne postrzeganie rzeczywistości.

Z bycia dobrym wynika przecież wiara w odporność na pokusę czynienia zła. I tak „żarliwi patrioci” nie tylko usprawiedliwiają każdą polską zbrodnię, ale przypisują Żydom skłonność do nielojalności wobec Polski i łatwość z jaką przyjęli sowiecką ofertę. Nie chcą przy tym zauważyć, że „nadreprezentowanych” Żydów w komunistycznej bezpiece były tysiące, a polskich chłopów (katolików!) wstępujących do PPR setki tysięcy. Przyjęcie do wiadomości faktu, że miliony Polaków (3 miliony członków PZPR za Gierka) uznało PRL za swoje państwo, ciągle nie chce się przebić  do świadomości historyków, publicystów i apologetów neoendecji.

Tak samo jest zresztą z „demaskatorami”, którzy skwapliwie pomijają badania dotyczące stosunku współczesnych Polaków do PRL-u. Wynika z nich bowiem jednoznacznie, że ogromna część Polaków nie ceni ani wolności, ani demokracji (tęskniąc za „komuną”).

Ciekawie też wygląda opinia obydwu obozów na sprawy związane z religijną tożsamością tych, którzy popełniali zbrodnie. Okazuje się przecież, że 1000 lat trwająca chrystianizacja i ewangelizacja, nie przyniosła często żadnych rezultatów! Oczywiście prym wiodą tutaj protestancko-katolickie Niemcy, które tak ochoczo porzucają chrześcijańskie przesłanie miłości bliźniego na rzecz rasistowskiej, skrajnie nacjonalistycznej i morderczej ideologii.

Ale fakt, że polscy katolicy w swej masie pozostają obojętni wobec Zagłady, a później setkami tysięcy zasilają nie podziemie niepodległościowe, ale formacje nowego okupanta (nienawidzącego religii!), też uprawnia do stwierdzenia, że polski Kościół jako instytucja stojąca na straży moralności poniósł gigantyczną klęskę.

Podobnie ma się rzecz z Żydami, którzy wyrzekli się swojej tożsamości (religia definiowała jednak przynależność do żydowskiej diaspory w dużym stopniu) i nieśli na czerwonych sztandarach ideologię nienawiści, której ofiarą padło na świecie kilkadziesiąt milionów ludzi.

„Żarliwi patrioci” posługujący się zbitką pojęciową żydokomuny, zapominają oczywiście, że większość Żydów, nie miała przed wojną żadnych związków z komunizmem i że rewolucja bolszewicka niszczyła judaizm z taką samą gorliwością, jak chrześcijaństwo. Żydokomuna jest więc pojęciem kompletnie zafałszowanym, bo sugeruje, że prawie każdy Żyd był gotowy zostać komunistą, co jest nie tylko bzdurą, ale i w prostej linii myślą krewniaczą do tych zawartych w Main Kampf (w tym punkcie każdy „żarliwy patriota” staje się po prostu antysemitą).

Wybiórczość w doborze faktów i podwójne standardy ocen moralnych, tak najkrócej można opisać stosunek obydwu obozów do zbrodni polskich i żydowskich.

Everybody hates the Jews

 

Tom Lehrer w świetnym skeczu „National brotherhood week”, wymienia po kolei nienawidzące się nawzajem grupy etniczne zamieszkujące Stany Zjednoczone, kończąc znamienną frazą: „… a wszyscy nienawidzą Żydów…”.

Z dyskusji o stosunkach polsko-żydowskich (podział totalnie głupi, bo kto był bardziej Polakiem od Korczaka, Schulza, czy Leśmiana…) europejskie tło albo znika, albo znowu służy podpieraniu z góry przyjętej tezy.

Warto więc może przypomnieć, że w ogarniętej wojną Europie, Żydów zdradzili i popełnili na nich zbrodnie właściwie… wszyscy.

Najpierw oczywiście Niemcy; później ich sojusznicy: Austriacy, Rumuni, Ukraińcy, Finowie, Bałtowie, Węgrzy, Słowacy, Bułgarzy, Hiszpanie, no i Włosi (plus milczący do końca Watykan); następnie narody okupowane, od Francuzów począwszy, przez Duńczyków (długo nikt nie zauważał ich udziału w formacjach zbrojnych III Rzeszy), Norwegów (do XIX wieku Żydom nie wolno było się w Norwegii osiedlać!), a skończywszy na Polakach.

Udział w Holocauście był, ma się rozumieć, różny; ale zdrada, „braci starszych w wierze” i obywateli cywilizowanych jakoby państw, którzy współtworzyli ich kulturę i pomnażali materialny dorobek, powszechna.

Europejczycy zachowali się po prostu wobec Zagłady obrzydliwie.

Jak wypada Polska na tym tle? Można by rzec, że świetnie, bo Polskie Państwo Podziemne nie przyłożyło ręki do największego w historii mordu (tak jak zrobiło to kolaborujące z nazistami państwo Vichy). A jak wypadli Polacy? Równie beznadziejnie, jak Francuzi z ich 150 letnią tradycją równości, wolności i braterstwa (nawet zakwalifikowanie „słowiańskich” Polaków do kasty podludzi, nie zbliżyło nas w solidarnym geście do odczłowieczonych przez nazistów Żydów) .

Najwyższy już czas, by ujrzeć samych siebie takimi, jakimi jesteśmy. W sprzyjających okolicznościach ogromna większość z nas to ludzie zwyczajnie źli. I to powinien być punkt wyjścia do każdej dyskusji o przyczynach popełnianych zbrodni i reakcji na nie. Jeżeli nawet tego nie nauczyły nas: Holocaust i stalinowskie zbrodnie, to znaczy, że nie nauczyły nas niczego…

Żony Bin Ladena są w Polsce ! :)

Od kilku lat wizytówką Wrocławia są hasła „miasto otwarte”, „miasto wielokulturowe”, „miasto tolerancyjne”. Jednak wyniki badań fundacji działających przeciw rasizmowi, zamieszczone w Brunatnej księdze Fundacji Nigdy Więcej i Masz problem? Fundacji Nomada dowodzą, że wrocławianie nie są wolni od ksenofobii. Wspólnie z uczniami L O nr XIV postanowiliśmy sprawdzić reakcje mieszkańców naszego miasta na obecność w przestrzeni publicznej osób, których wygląd sugeruje przynależność do różnych grup wykluczonych.

W dniach od 30 maja do 1 czerwca 2011 r. 15 zespołów czteroosobowych składających się z jednej osoby ubranej w strój wskazujący na mniejszość narodową, etniczną, wyznaniową lub społeczną (muzułmanie, Romowie, hindusi, Żydzi, bezdomni, osoby niepełnosprawne) oraz osób wspomagających przeprowadziło badania terenowe w różnych miejscach Wrocławia. Uczniowie badali reakcje wrocławian m.in. w centrum miasta, ogrodzie zoologicznym i środkach komunikacji miejskiej. Najwięcej zespołów reprezentowało mniejszość muzułmańską. Wyniki przeprowadzonych wywiadów, ankiet i obserwacji dotyczących muzułmanów zostały opracowane przez uczniów i posłużyły jako materiał wyjściowy do wniosków zawartych w artykule Żony Bin Ladena są w Polsce.

Z jakiej racji one tu sobie tak chodzą?

Jest ładny, słoneczny dzień. Jadę do Rynku, gdzie czeka na mnie Agata. Będzie mi towarzyszyć jako „obstawa” podczas eksperymentu. Przebieram się w miejskiej toalecie. Dżinsy zamieniam na długą, czarną spódnicę. Twarz owijam chustą i burką. Wychodzę na ulicę Oławską we Wrocławiu – to ścisłe centrum miasta. Moim zadaniem jest obserwowanie reakcji ludzi na strój ortodoksyjnej muzułmanki.

Idę spokojnie, nikogo nie zaczepiam, nie zachowuję się „podejrzanie”, nie żebrzę. Mimo to wszyscy krzywo na mnie patrzą, są nieufni. Nie mogę mieć pewności, ale wydaje mi się, że wymieniane przez nich szeptem uwagi dotyczą właśnie mojej osoby, muzułmanki. Czuję się inna, wykluczona z małej społeczności obejmującej przechodniów na ulicy Oławskiej.

Sylwester, 23 lata, student biotechnologii na Politechnice Wrocławskiej i jego dziewczyna Asia, 21 lat, studentka filologii angielskiej (fragment wywiadu przeprowadzonego w trakcie eksperymentu):

S.: Nie mam z tym problemu. Ale nie boję się otwarcie powiedzieć, że mi się to nie podoba. Dlaczego, idąc ulicą, mam oglądać zniewolone kobiety? Na uwagę, że nierzadko jest to ich wybór, odpowiada: Tak tylko się mówi. Wszyscy dobrze wiemy, jak są traktowane przez mężów.

A: Ja tak naprawdę im współczuję. Trudno mi patrzeć na te ich twarze, raczej oczy (śmiech) zmęczone od upału.

S.: Na pewno nie czują się naturalnie, jak wszyscy się na nie gapią, ale chyba nie są zaskoczone. Gdybym się przebrał za clowna i stanął na środku Rynku, nie miałbym pretensji, że wzbudzam zainteresowanie.

A.: Widzę, że jak przechodzą, to nie ma osoby, która by się za nimi nie odwróciła. Sama zresztą chciałam im się przyjrzeć. Jestem ciekawa, co one tu robią.

S.: Nie chciałbym się z nimi wdawać w dyskusję. Zresztą one same stwarzają taką barierę. Wszystko przez te chusty. Przecież nie da się porozmawiać z człowiekiem normalnie, gdy ma jakąś szmatę na głowie.

A.: A ja chciałabym z nimi porozmawiać. Ale rzeczywiście bałabym się nawiązać z nimi bezpośredni kontakt. Sama nie wiem dlaczego.

Widzę kobietę z około pięcioletnim dzieckiem. Maluch je słodką bułkę i przygląda mi się zaciekawiony. Jego matka z przerażeniem w oczach pokazuje mnie palcem, mówi coś dziecku do ucha i odciąga je w przeciwną stronę. „Miłe dziecko” – wołam za nią czystą polszczyzną bez żadnego akcentu. Oddala się szybkim krokiem, nawet nie odwracając głowy. Czy gdybym wyglądała jak Europejka, podziękowałaby mi albo przynajmniej się uśmiechnęła?

Idę dalej w stronę Galerii Dominikańskiej we Wrocławiu. Przechodzę koło grupy młodych ludzi. Niby niechcący upuszczam torebkę na ziemię. Zamiast mi pomóc albo po prostu nie zwrócić uwagi na tę drobną niezręczność, wybuchają głośnym śmiechem. Gdy docieram do wejścia do sklepu, razem z kilkoma innymi osobami wchodzę do środka. Tylko mnie ochroniarze przyglądają się bardzo podejrzliwie. Pewnie wyobrażają sobie, że jestem terrorystką i zaraz wysadzę centrum handlowe w powietrze. Bawi mnie to, jak bezmyślni są ludzie, jak łatwo ich nabrać. Wystarczy kawałek materiału na twarzy i już uważają, że jestem uzbrojoną przedstawicielką Al-Kaidy. Nie pomyślą o tym, że równie dobrze zamachowcem może być każdy z tłumu, niekoniecznie nastolatka ubrana jak muzułmanka.

Czy uważa Pan/Pani że muzułmańscy imigranci stanowią zagrożenie dla Polski?

Liczebność (N) uwzględnia osoby, któ­re ustosunkowały się do danej kwestii. N=26

 

Źródło: badania własne

Pan Witold, 57 lat i jego żona Ewa 50 lat – wspólnie prowadzą biuro turystyczne, mają trójkę dzieci (fragment wywiadu przeprowadzonego w trakcie eksperymentu):

W.: Mnie to osobiście oburza. Z jakiej racji one tu sobie tak chodzą i obnoszą się z tymi szmatami? A ja może nie chcę oglądać zasłoniętych głów, bo mi się to tylko kojarzy z porwaniem. Powiem szczerze, że nie umiliły mi popołudniowego spaceru. Po ostatnich wydarzeniach z Bin Ladenem jakoś tak strasznie to wygląda.

E.: A jak się one patrzą! Może chcą wzbudzić litość. Same się na to godzą, więc niech się męczą.

W.: Źle się o nich mówi, to prawda. Przypisuje im się, że brudaski i takie tam. Ale z drugiej strony same prowokują.

E.: Ludzie bywają okropni. Sama widziałam, jak jeden pan szedł obok nich i przedrzeźniał je, zasłaniając sobie twarz ręką. Wtedy trochę szkoda człowieka. Nie powinny się jednak dziwić, że komuś to przeszkadza. Jestem wrażliwą kobietą i trudno mi patrzeć na to, że ktoś się godzi na zniewolenie. Jeszcze się mój mąż nauczy (śmiech).

W.: To nie jest tak, jakby pani pytała o normalnego człowieka, one same się zaczepiają. Jakby trzeba było, to może i bym pomógł, ale raczej niechętnie.

E.: Nie, no wtedy trzeba pomóc. To są jednak ludzie!

W.: Nietolerancja we Wrocławiu? Nie ma takiego problemu. Nikt im w niczym nie przeszkadza, chociaż pewnie przyjeżdżają do nas okradać nasze miasto. Po co szukać problemów, gdzie ich nie ma. Te żony Bin Ladena przyjechały
do Polski, bo w Polsce jest dobrze !

Którą z mniejszości uważa Pan/Pani za niebezpieczną?

Liczebność (N) uwzględnia osoby, któ­re ustosunkowały się do danej kwestii. N=84

 

Źródło: badania własne

Wchodzę do jednego ze sklepów, oglądam ubrania. Podchodzi do mnie ekspedientka i pyta, czy w czymś pomóc. „Nie, dziękuję, wolę się najpierw rozejrzeć” – odpowiadam. Mimo to sprzedawczyni nie opuszcza mnie na krok. Chodzi za mną po sklepie i patrzy na ręce. Tak jakbym miała cos ukraść tylko dlatego, że inaczej wyglądam.

Zmęczona eksperymentem siadam na ławce koło lodziarni w podziemiach Galerii. Widzę dwie panie, które wyraźnie zamierzały usiąść obok mnie, ale gdy zobaczyły burkę na mojej twarzy, gwałtownie zmieniły kierunek marszu i usiadły na ławce oddalonej o kilkanaście metrów.

Pani Stanisława, lat 72, wykształcenie zawodowe, emerytka (fragment wywiadu przeprowadzonego w trakcie eksperymentu):

S.: To skandal. A idź mi z tym. To jacyś terroryści, tylko chodzą i patrzą, gdzie bombę podłożyć. A Ty co masz z nimi wspólnego? (wyjaśniłam, że robimy projekt o tolerancji)

S.: A jak ludzie mają na nie reagować? My tu wszyscy katolicy, a oni tu szerzą jakieś bujdy. Będą nas jeszcze naciągać na te ich religie. Przyjechały wielkie panie i machają z tymi chustkami przed nosem. Weź tu się nie zdenerwuj!

S.: Ja się tego brzydzę i się tego boję. Niby takie niepozorne, ale jak przyjdzie co do czego, to porwać albo i zabić może. Słyszałam, że kradną ludzi na narządy. Strach z domu wyjść.

S.: A co ja mogę? Sama bym podeszła i szurnęła torebką, aż by się zęby jak różaniec posypały. Ale się boję. Pani, a jak one uzbrojone?

S.: Problem to jest taki, że je do naszego kraju wpuszczają. Potem się nie dziwić, że w Polsce rozboje i ludzie mają jakieś irytacje.

Zróżnicowanie statusu i cech etniczno-kulturowych bada­nych osób a przynależność do kategorii szczególnie narażonych na przemoc motywowaną nienawiścią.

 

źródło : M. Starnawski, K. Pawlik, Masz problem? – przemoc motywowana nienawiścią we Wrocławiu, raport na podstawie badań przeprowadzonych na przełomie 2010 i 2011 r., Stowarzyszenie na Rzecz Integracji Społeczeństwa Wielokulturowego Nomada, Wrocław 2011, s. 97.

Ponownie wchodzę do miejskiej toalety, tym razem po to, by wrócić do swojego codziennego wyglądu. Przejawy dyskryminacji znikają wraz z burką z mej twarzy. W ciasnych drzwiach Galerii potrąca mnie spieszący się mężczyzna. Przeprasza z uśmiechem i idzie dalej. Zastanawiam się, co by zrobił, gdyby potrącił mnie w poprzednim stroju. Cieszę się, że już skończyłam eksperyment. Wykluczenie społeczne jest bardzo przykre. Nieznaczne spojrzenia czy gesty są w stanie wyrządzić krzywdę. Nie wspominając już o słowach. Nie świadczy to zbyt dobrze o wrocławianach, ale może jest nadzieja, że z czasem nasza społeczność się „ucywilizuje” i przestaniemy krzywo patrzeć na „innych” ludzi.

.bo w Polsce jest dobrze.

„Ucywilizowaniu” nie sprzyja jednak w żaden sposób wizerunek islamu i jego wyznawców pokutujący w polskich kręgach opiniotwórczych od września 2001 roku. To właśnie uproszczone i dyskryminujące szablony, z jakich czerpią one wiedzę na temat muzułmanów, zamieniają się z czasem w umysłach odbiorców w trwałe strategie myślowe utożsamiające prawdę o islamie z prawdą medialnego wizerunku homo islamicus mediaticus.

W jej perspektywie muzułmanin to prawie zawsze ktoś: bijący pokłony w czasie modlitwy, stojący z karabinem w groźnie rozkrzyczanym tłumie, szczelnie zasłonięta kobieta, brodaty mężczyzna o natchnionym spojrzeniu[1].

Co więcej, polskie czasopisma i programy telewizyjne biernie podążające śladem zachodnich mediów świadomie lub nieświadomie posługują się w swoich relacjach obrazami „młodego muzułmanina” albo „młodego arabskiego muzułmanina”. Tego rodzaju stygmatyzacja łącząca w sobie elementy etniczne – „arabski” – z religijnym – „muzułmański”, dodając odwołanie do „młodości” jako symbolu buntu i anarchicznego zagrożenia, umacnia fobiczny stereotyp, którego ofiarami w konsekwencji padają młodzi muzułmanie na ulicach polskich miast.

Oczywiście dalecy jesteśmy od tego, by w tej silnie nacechowanej negatywnymi emocjami sytuacji silić się na pełną, zobiektywizowaną ocenę roli mediów w Polsce w rozwój i upowszechnianie islamofobii. Jasne jest dla nas, że media nie mają wyłączności na tworzenie stereotypów i uprzedzeń na temat islamu i muzułmanów. Ich działalność zbiega się jedynie z analogiczną pracą wykonywaną w tym obszarze przez naszych konserwatywnych polityków, którzy od czasu zamachów 11 września 2001 oraz wojen w Afganistanie i Iraku na ogół dostrzegają w islamie jedynie przejawy islamistycznego „zielonego faszyzmu”.

Z analogiczną sytuacją mamy do czynienia od dziesięcioleci na zachodzie Europy, gdzie, jak wykazuje w swoich gruntownych opracowaniach socjolog Saddek Rabah[2], sposób przedstawiania islamu w ogólnokrajowych czasopismach nie zmienił się od czasu rewolucji irańskiej z roku 1979 i polega przede wszystkim na odpowiadaniu „strachem na strach”. Najbardziej jaskrawym przykładem tej taktyki był pamflet Wściekłość i duma Oriany Fallacii, sprzedany na całym świecie w milionach egzemplarzy, w którym to dziennikarka pozwoliła sobie na wypowiadanie o muzułmanach i Arabach tego rodzaju opinii : „Kłopot w tym, że śmierć Osamy Ben Ladena nie jest rozwiązaniem. Ponieważ Osamów Ben Ladenów jest zbyt wielu – jak klonowanych owiec w naszych laboratoriach. [.] Przebywają w naszych krajach, naszych miastach, naszych uniwersytetach, naszych przedsiębiorstwach [.]. Ich Odwrotna Krucjata [.] jest nieodwracalnym faktem. Rozwijającą się cały czas rzeczywistością, którą Zachód bezrozumnie podsyca i popiera. I właśnie dlatego owi Krzyżowcy są coraz liczniejsi, żądają coraz więcej, panoszą się coraz bardziej”[3].

Takiej postawie dał również wyraz pewien amerykański dziennikarz, który w trakcie wywiadu z Muhammadem Alim zadał mu następujące pytanie : „Jak pan się czuje, gdy pomyśli pan, że wyznaje tę samą religię, co podejrzani przez FBI?”. Muhammad Ali odpowiedział pytaniem na pytanie : „A jak pan się czuje, gdy pomyśli pan, że wyznaje tę samą religię, co Hitler?”[4].

Ten fakt zdaje się potwierdzać, że zarówno dziennikarze, jak i specjaliści od geopol
ityki, nawet jeśli starają się używać maksymalnie zobiektywizowanego języka w swoich komentarzach, często wpisują wszystkie formy wyznawania islamu w jeden wyobrażeniowy, zideologizowany system islamistyczny, w którym poszczególne elementy zdają się w sposób nieunikniony ze sobą połączone. O zgrozo, powielając tym samym sposób myślenia samych islamskich fundamentalistów.

Taka postawa intelektualna przyczynia się do powstawania mocno zideologizowanych obrazów muzułmanów, które w efekcie sprawiają, że uczennice liceum noszące chusty traktowane są z dużą dozą podejrzliwości i wrogości. Nazywanej często eufemistycznie przez speców od narodowego bezpieczeństwa pożądanymi przejawami obywatelskiej „czujności”.

Polskie kręgi opiniotwórcze, jak myślimy, z braku własnych, bezpośrednich doświadczeń związanych z muzułmanami, sięgnęły po tę kalkę pojęciową i narracyjną, której źródeł należy szukać przede wszystkim w wydarzeniach z okresu rewolucji irańskiej oraz z francuskiej Algierii lat 90-tych. Wpływ takiego stanu rzeczy na życie społeczne w Polsce jest opłakany, co udowodnił nasz eksperyment.

Warto jeszcze przypomnieć i o tym, że kiedy sześć lat temu „Rzeczpospolita” przedrukowała dwie z kilkunastu karykatur Mahometa zamieszczonych w duńskim dzienniku „Jyllands-Posten”, chcąc w ten sposób opowiedzieć się za wolnością słowa, część polskich autorytetów oraz środowiska katolickie skrytykowały tę publikację. Byli też jednak i tacy (np. Bronisław Geremek czy obecny Prezydent RP Bronisław Komorowski), którzy uważali, iż przeprosiny składane muzułmanom to przejaw strachu przed zamachami. Protesty muzułmanów przeciwko publikacjom karykatur na całym świecie wywołały jednak dyskusję o granicach wolności słowa i prawie do obrażania uczuć religijnych, która przeniosła się ostatecznie i na polski grunt.

Prawo do publicznego wyrażania własnego zdania oraz manifestacji swoich poglądów, a także do ich poszanowania przez innych współcześnie jest uznawane za standard norm gwarantowanych konstytucyjnie. Wolność słowa zdaje się niezbywalnym prawem, do którego nader chętnie odwołują się polskie media, trzeba jednak pamiętać, iż prawo to wiąże się z pewnymi ograniczeniami, np. w sytuacjach publicznego znieważania grup ludności lub poszczególnych osób z powodu ich przynależności narodowościowej, etnicznej, rasowej lub wyznaniowej (regulują to Kodeksy karny i cywilny). Brak jednoznacznych rozwiązań prawnych może prowokować nadużycia wolności w imię demokratycznego pluralizmu. Ważnym wnioskiem z dyskusji na temat karykatur w duńskim dzienniku „Jyllands-Posten” niech będzie obserwacja, że problem dyskryminacji w tym kontekście dotyka przede wszystkim sfery odpowiedzialności za własne czyny i wypowiedzi, należy więc każdorazowo pytać w swoim sumieniu o granice wolności, w tym wolności słowa, kiedy chodzi o krzywdę „Innego”, a nie powoływać się na dalekie od doskonałości prawo.

To, co czujesz, jest tym, co robisz

Nadzieja na poprawę diagnozowanej przez nas sytuacji oczywiście jest, choć trzeba zdawać sobie sprawę i z tego, że całe nasze codzienne życie w późnym kapitalizmie ma w siebie z góry w sposób bezkompromisowy wpisane odrzucenie doświadczenia inności. „Aby ominąć osobę leżącą w przejściu i iść dalej, aby cieszyć się kolacją, podczas gdy dzieci głodują, aby odpocząć w nocy, podczas gdy cierpienie trwa nieustająco – codzienne funkcjonowanie wymaga od nas, abyśmy zamykali się na uczucia i relacje z innymi. [.] Za karykaturą liberała o krwawiącym sercu kryje się prawda polityki: to, co czujesz, jest tym, co robisz”[5].

Kierkegaard w jednej ze swoich prac Akty miłości postawił tezę, że jedyny bliźni, jakiego potrafimy kochać, to martwy bliźni. Jego linia rozumowania była w tym wypadku absurdalnie prosta: powszechna miłość, na jaką stać ludzi, oznacza w swojej istocie eliminacje wszelkich cech szczególnych bliźniego „kochać bliźniego oznacza równość”, „zapomnij o wszelkich różnicach, abyś mógł kochać bliźniego swego”. Zatem jedyny dobry bliźni to martwy bliźni – bo czyż nie wyłącznie w śmierci stajemy się w pełni równi, w pełni tacy sami? W kolejnych częściach wywodu duński filozof wprowadził też kluczową klasyfikację dzielącą uczucie miłości na: miłość doskonałą niezależną od obiektu miłości (kocham z powodu samej miłości, a nie z powodu tego, co wyróżnia jej przedmiot) i miłość niedoskonałą, czyli od obiektu miłości, jego cech własnych, uzależnioną.

Implikacja tego stanowiska była przedziwna, jeśli nie zwyczajnie chora: idealna miłość jest całkowicie obojętna wobec ukochanego obiektu[6].

Czyż mieszkańcy Wrocławia, z którymi zetknęli się uczestnicy eksperymentu, nie kochali w ten właśnie idealny sposób, natchnieni jeszcze stereotypową, medialną islamofobią?

W przeciwieństwie do tych wszystkich, których nazywamy naprawdę tolerancyjnymi, tzn. tych którzy kochają innych właśnie ze względu na ich inność, badani wrocławianie „kochali idealnie”! Traktując żyjących bliźnich spacerujących w burkach ulicami ich miasta, jakby ci już nie żyli, odmawiając im w ten sposób w swoich duszach prawa do posiadania własnych dystynktywnych cech. Tacy umartwieni bliźni byli bowiem dla nich bardziej bezpieczni, nie zagrażali swoją innością, pozbawieni tego wszystkiego, co czyniło ich obecność tak nieznośnie irytującą.

A co z tolerancją możemy zapytać? Co z prawdziwą nie-idealną i żywą miłością? Co z kochaniem muzułmanów właśnie za ich wyjątkową religijność, za libidalne skojarzenia w ich nazwiskach, za tajemniczość burki spowijającej ich twarze? Za głośny sposób mówienia, za ekspresję i śpiew muezina?

Dla wrocławian, w dzisiejszym Wrocławiu, „Kochaj bliźniego swego!” powinno znaczyć „Kochaj muzułmanów, Romów, homoseksualistów, Żydów, bezdomnych, Hindusów, studentów z Kamerunu, Antyfaceta!” albo nie powinno znaczyć nic.

Autorzy artykułu dziękują uczniom ZS nr 14 we Wrocławiu za wzięcie udziału w eksperymencie i zebranie materiałów badawczych

 dr Monika Spławska-Murmyło, nauczyciel w ZS nr 14 we Wrocławiu, absolwentka Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej we Wrocławiu, była dziennikarka „Gazety Wyborczej Wrocław”.
   

dr Mirosław Tryczyk, nauczyciel w ZS nr 14 we Wrocławiu a także pracownik Wyższej Szkoły Zarządzania i Dolnośląskiej Szkoły Wyższej. Laureat prestiżowych nagród, w tym nagrody dla najlepszych absolwentów uczelni wyższych w VI konkursie pod patronatem Procter&Gamble Polska. Autor artykułów i tekstów filozoficznych, poświęconych problematyce słowiańskiej myśli społeczno-politycznej, sztuce ikony, etyce. Wielki miłośnik słowiańskiego wschodu.

Na zdjęciu jedna z uczestniczek eksperymentu.


[1] Vincent Geisser, Nowa islamofobia, Biblioteka Le Monde diplomatique, IWKiP, Warszawa 2009, s. 28.
[2] Tamże, s. 31.
[3] Oriana Fallaci, Wściekłość i duma, Cyklady, Warszawa 2003, s. 90-93.
[4] Za Sylvain Cypel, Le Monde, 6 października 2001.
[5] Anna Kornbluh, Romancing the Capital: Choice, Love, and Contradiction in The Family Man and Memento in Lacan and Contemporary Film, eds. Todd McGowan and Sheila Kunkle, w : New York: The Other Press, 2004, s. 111-144.

[6] Za : Slavoj Žižek, Rewolucja u bram, Seria Krytyki Politycznej, Kraków 2006, s. 410.

Polska niekatolicka z definicji (czyli o pożytkach płynących ze studiowania historii) :)

Polska nie była, nie jest i nigdy nie będzie krajem katolickim. Jest państwem, w którym większość, dzisiaj, deklaruje katolicyzm. Utożsamienie polskości przede wszystkim z katolicyzmem jest niczym nieuzasadnioną, kompletnie ahistoryczną pretensją „prawdziwych Polaków”. Czas więc odkłamać kilka pojęć, które zawdzięczamy polskim nacjonalistom, takich jak zbitka „Polak-katolik” i przyjrzeć się głoszonym półprawdom o historii Kościoła w Polsce.

Bez chrześcijaństwa i instytucji Kościoła nie byłoby Polski (ściśle rzecz biorąc: nie byłoby Polski bez tego jak i do czego Mieszko I Piast użył chrześcijaństwa). Religia „zadekretowana” przez Mieszka I, stała się spoiwem plemion zamieszkujących jego państwo i połączyła Polskę z ochrzczoną wcześniej Europą; dała również Mieszkowi instrumenty do sprawowania władzy, których wcześniej nie miał: boskie jej uzasadnienie podparte autorytetem wielkich ówczesnego świata: cesarza i papieża; prawo rzymskie (w każdym razie jakieś jego elementy), które powoli reorganizowało życie społeczne, język urzędowy, pozwalający komunikować się Mieszkowi z resztą świata zakorzenionego w antyku oraz architekturę zmieniającą krajobraz kraju, również w ten sposób czyniąc go częścią Europy.

Każdy, kto odrabiał lekcje historii, zgodzi się z powyższymi truizmami. Religia, do której Mieszko przymusił swoich poddanych i do której przymuszać ich trzeba było jeszcze przynajmniej 100 lat, nie nazywała się jednak katolicką. Mieszko wybrał obrządek łaciński, a nie grecki, w czasie, kiedy ostateczny rozdział kościoła na Wschodni i Zachodni nie był jeszcze przesądzony. Próby pogodzenia Rzymu i Konstantynopola przetrwały też ostatniego z dynastii Piastów.

Bizancjum choć „wschodnie”, było również rzymskie i to momentami dużo bardziej niż papieski Rzym. To w Bizancjum zachowano w formie szczątkowej ludowładztwo (cesarzem mógł zostać nawet chłopski syn); a ciągłość kultury antycznej i poziom kultury w ogóle, stawiała europejski „Wschód” dużo wyżej od „Zachodu”.

O tym też z premedytacją zapominają zwolennicy prostego opisu świata, pamiętając jedynie o „trzecim Rzymie”, czyli Moskwie i stawiając znak równości między cywilizacją a Zachodem Europy, do której z powodów nie do końca nam znanych (źródeł mamy niewiele) Mieszko przypisał Polskę.

Polska była więc krajem, w którym zapanować miała zachodnia odmiana chrześcijaństwa, co nie stało się ani od razu ani bezboleśnie. Plemiona, które w X wieku miały dopiero stać się polskimi, musiały się wyrzec swojej tożsamości na rzecz kultury, której większość długo nie uznawała za swoją (to w kontekście obrony swojskości/naszości przed europejskością); warto również przypomnień, że jedna trzecia wojów Mieszka to byli, nie żyjący przecież w celibacie wikingowie, pierwsi w długiej sztafecie ludów psujących nasz słowiański etnos; i to wikingowie niekoniecznie ochrzczeni (Święty Olaf dopiero za kilkadziesiąt lat ostatecznie rozstrzygnie o monoreligijności Norwegów). Dosyć szybko w Polsce zaczęli się osiedlać Żydzi, dla których utrzymanie tożsamości, było nieodłącznie związana z negacją chrześcijaństwa (nie w warstwie praktycznej, w tym sensie, że wśród chrześcijan przyszło Żydom żyć i respektować miejscowe prawa, ale na pewno metafizycznej; co stanowiło dla większości chrześcijan wyzwanie „ponad siły” i wykraczało poza zakres miłosierdzia, czy obowiązek miłości bliźniego).

A na dodatek, jak się miało jeszcze za panowania ostatniego Piasta okazać, łacińska wersja chrześcijaństwa miała nie być jedyną w państwie.

Największy z rodu, Kazimierz II Piast, nie tylko, nie wahał się w XIV wieku przyłączyć do Polski Rusi Halickiej (dzisiejszej Zachodniej Ukrainy), ale ani myślał przymuszać ją do zmiany obrządku na łaciński. Ba, jak mógł, tak wspierał miejscową cerkiew z królewskich środków (nie publicznych-bo król miał dochody niezależne od danin podwładnych), a język ruski (bliższy przecież polskiemu niż łacina) uczynił drugim urzędowym (po polsku nie pisywano za Kazimierza Wielkiego dokumentów w ogóle).

Jeżeli dołożymy do tego fakt, że kilka wieków po „chrzcie Polski”, to właśnie ona udzieliła schronienia Husytom, czyli preprotestantom (za co ci się pięknie odwdzięczali bijąc arcyłacińskich i arcyniechrześcijańskich krzyżowców mówiących po niemiecku), to będziemy mieli już przyczynek do tego, żeby z całą stanowczością napisać, że polskość nawet „w mrokach średniowiecza” nie była tożsama z katolickością. Bo Polska od początku była projektem, który nie podporządkował się monopolowi jednej religii, czy nawet jednego wyznania; choć tej religii Polska zawdzięczała bez wątpienia wiele i bez której zaistnieć by nie mogła.

Tymczasem historiografia endecka, a dzisiaj jej spadkobiercy, zawsze gotowi „bronić krzyża”, próbowała pisać historię Polski tak, by można było uzasadnić odwieczny i na zawsze przesądzony pakt Polaka i katolika („etniczność” wyszytą na sztandarach europejskich nacjonalistów, by być serio, trzeba było czymś podeprzeć, bo nawet Dmowski zgadzał się z tym, że Polacy to etniczny miszmasz). Jeżeli Polak nie mógł być „rasowo czysty”, to musiał być przynajmniej arcykatolicki. Budować Polskę „nowoczesnych Polaków katolików” i tylko dla „nowoczesnych Polaków”, oznaczało wyłączenie ze wspólnoty (bądź próbę „spolonizowania” np. Ukraińców) wszystkich niekatolików i mówiących obok polskiego innym językiem, czyli bez mała 40% polskiego społeczeństwa przed II wojną światową!

Nawet oponenci endecji, powtarzają jak mantrę bajki o „Polsce Jagiellonów”, przeciwstawiając ją „Polsce Piastów”; jakby dopiero za następców Jagiełły w Polsce żyły różne narody, wyznające różne religie. Tymczasem trudno o bardziej „jagiellońskiego” władcę od Kazimierza Wielkiego; co zdaje się bardziej od „polskich Polaków”, pamiętają na przykład Żydzi (zawdzięczający ostatniemu Piastowi na tronie prawodawstwo dające im ochronę przez następne kilkaset lat).

Absurd goni absurd i ahistoryczność, a wszystko, by uzasadnić rojenia tych Polaków, którzy wciąż chorują na nacjonalizm; czyli ideologię najbardziej obok komunizmu, sprzeczną z polską tożsamością.

Wracając jeszcze, do wydawało by się odległej przeszłości, trzeba napomknąć, jak to nasz (chyba, że już nie nasz, bo Litwin?) katolicki król Zygmunt Stary w czasie wielkiego napięcia religijnego w łacińskiej części Europy (na początku reformacji), dogadał się z samym Lutrem i doprowadził do likwidacji Zakonu Krzyżackiego i protestantyzacji państwa byłych zakonników, którzy jak się już rzekło, byli przecież samozwańczo arcykatolickim przedmurzem Europy; choć z uwagi na swoje okrucieństwo („Boga nie znając, a za podszeptem szatana”) nie byli na pewno w żadnym razie gorliwymi uczniami Jezusa (wymordowanie całej ludności Gdańska, to nawet w Europie początków XIV wieku naprawdę nie była norma).

Trzeba też przypomnieć, że na tym samym soborze, w czasie którego spalono Husa (sto lat przed „wystąpieniem” Lutra), rektor Akademii Krakowskiej Paweł Włodkowic bronił polskiej racji stanu przed, wciąż bardzo aktualną wówczas, metodą „chrztu mieczem”, odwołując się do głęboko pacyfistycznego przesłania chrześcijaństwa (niekoniecznie zbieżnego z XV wieczną jego interpretacją).

I t
ak to polskość, choć bez wątpienia, zakorzeniona w chrześcijaństwie, stawała okoniem katolickości danego czasu.

Gwoli sprawiedliwości należy napisać, że i Kościół katolicki w Polsce, w „przedziwny” (dla nieuleczalnych neoendeków ale także zajadłych antyklerykałów) sposób przyzwalał i wspierał wieloetniczną oraz tolerancyjną polskość, wykazując się wielką lojalnością wobec państwa i jego nieco innej niż średnia europejska tożsamości.

Polscy duchowni nie kwapili się ani do jakiegoś masowego palenia czarownic (choć rzadko to stos jednak płonął), nie naciskali specjalnie mocno królów w sprawie wyrzucania „kacerzy” (co nie znaczy, że w ogóle), czy „nawracania” na łaciński obrządek Rusinów (do czasu niestety, ale owo do czasu, oznacza lat sześćset, więc niemało).

Jeżeli więc polskość nigdy nie równała się katolickości to również z uwagi na język. I znowu, kariera pisanego języka Słowian z nad Wisły (i nie-Słowian, co nad Wisłą chcieli mieszkać, dawniej jakoś chętniej niż dzisiaj) związana jest, nie z katolicyzmem w pierwszym rzędzie, ale kalwinizmem, który z uwagi na swój „mniejszościowy” zasięg nie był, jak w kantonach szwajcarskich, wyznaniem nietolerancyjnym na zewnątrz i do wewnątrz prawie totalitarnym, ale przyciągał swą demokratyczną strukturą szlachtę co zbudowała w XVI wieku ramy ustrojowe państwa, które nazwano Republiką (mimo, iż na jego czele stał król; wybierany, choć wciąż z: „Bożej Łaski”).

Mikołaj Rej, czyli akuszer pisanej literackiej polszczyzny i w tym kontekście dobry uczeń Lutra, był kalwinem; tak, jak i ogromna część reformatorsko nastawionej szlachty.

A szlachta ta, miała wówczas dosyć głębokie przekonanie, że polskość nie musi być na wieki nierozerwalnie związana z katolicyzmem, bo śmiało głosiła potrzebę założenia w Polsce kościoła narodowego; i tylko rozmemłanie ostatniego z Jagiellonów, co szczerze wierzył w to, że „nie jest królem sumień swych poddanych”, pomogła dotrwać Kościołowi katolickiemu w stanie nienaruszonym aż do nawałnic XVII stulecia.

Bo dopiero wówczas, gdy tolerancyjna piastowsko-jagiellońsko-republikańska polskość, spotkała się z prymitywizmem i agresją nietolerancyjnych sąsiadów różnych wyznań (europejski standard wieku XVII-tego), zaczęła się kariera takiego katolicyzmu, który jest dla tonącego państwa jedyną ostoją i gwarantem dawnej (niemonokatolickiej przecież, o paradoksie!) świetnej przeszłości.

Operacja – kontrreformacja

I to dopiero wtedy, importowany do Rzeczpospolitej i jak się okaże śmiertelny dla jej bytu, kontrreformacyjny zapał Ojców Jezuitów, mógł się stać oficjalną polityką; jeśli nawet nie państwa, to zbyt wielu władców i tych, których zaliczamy do ówczesnej elity. Efekty szalonej polityki pierwszego z Wazów decydują o naszym polskim losie do dzisiaj (kozacy nadziewani na pale, biją się o pierwszeństwo męczeństwa z Polakami mordowanymi na Wołyniu trzysta lat później).

Można upraszczając napisać, że Polska Piastów, Jagiellonów i Rzeczpospolita Obojga Narodów do feralnego roku 1648 (czyli grubo ponad połowę czasu istnienia Państwa Polskiego!) obywała się bez „dogmatu” o decydującej dla polskiej tożsamości katolickości. Dopóki Polska była silna, dopóty możliwa była Akademia w Rakowie.

W momencie, kiedy to „Bóg stanął po stronie liczniejszych batalionów” (cytując starego cynika Fryca nienawidzącego Polaków), Polska została rzucona w objęcia taniego i niestety agresywnego mistycyzmu, mającego swych oddanych fanów i dziś. A im bardziej Bóg potwierdzał, że o losach bitew decyduje nie On, ale siła ognia (bynajmniej nie piekielnego), tym bardziej polski mistycyzm wieszał się u stóp Opatrzności; czego apogeum przypadło na czas lata 1944, czyli największej masakry Polaków, o której zadecydowali Polacy.

Nawet jednak „noc saska” nie doprowadziła w Polsce (związanej jedyny raz w swej historii unią z państwem niemieckim) do zbudowania pierwocin tego, o czym 150 lat później będzie roił Roman Dmowski. Polska wciąż była krajem wielu narodów i nie mogła sama siebie wyobrazić bez ruskiego wschodu, bez polskich Żydów, Tatarów-potomków dzielnie bijących Krzyżaków pod Grunwaldem, Litwinów i tej resztki protestantów, która się ostała po względnym sukcesie kontrreformacyjnej „krucjaty”.

Polska ani na chwilę do rozbiorów nie stała się katolickim monolitem; co potwierdziła raz jeszcze w sposób dobitny (podkreślając wagę katolicyzmu) druga na świecie konstytucja.

W maju 1791 roku Polacy, a w każdym razie ich elity, odwołali się z wielką mocą do piastowsko-jagiellońsko-republikańskiej tradycji kraju tolerancji; państwa, gdzie Żydzi mogli dalej spokojnie mieszkać i żyć; wreszcie państwa, które upomniało się o los swoich chłopów. Przez wieki nie uczynił tego Kościół katolicki zgadzając się na stanowy egoizm szlachty i kibicując powolnej, acz nieuchronnej zamianie wolnych kmieci w takich samych niewolników, jakimi byli czarni w Ameryce.

Bo Polakami mieli stać się chłopi nie dlatego, że Kościół, który utrzymywali i którego nominalnymi członkami byli, tak chciał, ale z uwagi na modernizujące zamiary państwa, które sięgało po polskość wypełnioną greckimi i rzymskimi wzorcami ustrojowymi, dopracowanymi przez oświecenie i dopełnioną chrześcijańskim miłosierdziem, którego często brakowało w katolickich świątyniach katolickim duchownym.

Jeszcze raz należy podkreślić, jak bzdurne jest równanie, w którym tożsamość narodowa i państwowa sprowadza się do religii większości. Francuzi po rewolucji francuskiej nie przestali przecież być Francuzami; a gdyby koszmarną endecką miarę stosować, to przestać nimi powinni być; w każdym razie ci, którzy popełnili rozliczne zbrodnie na katolikach, bądź wzięli rozbrat z Kościołem jedynie z powodów ideowych.

Konserwatyści, którzy mocno zafiksowali się na rewolucji francuskiej, widząc w niej przyczynę prawie wszystkich nieszczęść, jakie spotkały Europę XIX wieku, bardzo zdecydowanie potępiali oświecenie jako takie i przeciwstawiali mu tradycję, której gwarantem miały być Kościoły chrześcijańskie (sprzymierzone przeciwko wspólnemu wrogowi, czyli wszystkim oświeceniowym ideom, jak nigdy wcześniej i chyba nigdy później).

Do nieistniejącej już wówczas Polski, ta fiksacja oczywiście dotarła; wraz z po raz pierwszy głoszonym podejrzeniem o żydowski spisek („Nieboska komedia”- Krasińskiego); ale póki co, była popularna w dosyć wąskim gronie zdziwaczałych arystokratów. Na masowość szaleństwa trzeba było zaczekać kilkadziesiąt lat, czyli do czasu importu nacjonalizmu, podlanego od początku rasistowskim sosem Kiplinga z jego „brzemieniem białego człowieka” i Gobineau już bez poetyckiej otoczki (bo w żadnym razie nacjonal-rasizm to nie jest wynalazek Hitlera; o czym polscy narodowcy przed druga wojną nie chcieli wiedzieć, a dzisiaj nie chcą pamiętać).

Dla większości Polaków oświecenie nie było żadnym zamachem na polskość. Kościuszko i Pułaski tworzyli armię państwa, które jako pierwsze wcieliło ideały oświecenia w życie; i to, co dziwić może jedynie skrajnych antyklerykałów i konserwatystów, w zupełnej zgodzie z religijną żarliwością ojców założycieli („In God we trus
t”).

Polacy ochoczo, naprawdę bez żadnego obrzydzenia, do którego miałaby ich skłaniać katolickość, walczyli u boku „uzurpatora” i ateisty Napoleona Bonaparte (nie zawsze w sprawie słusznej jak na Haiti i w Hiszpanii, ale zawsze do końca i z przekonaniem, że biją się za wolną Polskę). Polskość zwyciężyła tu znowu z katolickością; choć przecież Polacy się tejże absolutnie nie wyparli (bo niby czemu). Kościół też niespecjalnie „krzywił się” na laickie nowinki takie jak kodeks cywilny i świeckie rozwody.

Chłop w Wielkim Księstwie Warszawskim dostał wolność, ale niestety nie dostał własności; co również można uznać za potwierdzenie tezy, że Kościół był i jest w Polsce taki, na jaki pozwala państwo [L1] i że to państwo i jego elity były inicjatorem zmian, które bywało, uderzały w przywileje Kościoła. Z czym ten się zgadzał, bo musiał; starając się ograniczać straty i budować sojusze w obronie nie swojej egzystencji (to dopiero Hitler i Stalin zagrożą jej raz jedyny i miejmy nadzieję ostatni), ale po prostu zgromadzonych przez wieki, wcale niemałych, dóbr materialnych (w tym przede wszystkim ziemi, której tak bardzo potrzebował polski chłop i za której brak zapłacą po kolei[L2] : szlachta w Galicji w dobie rabacji Szeli, powstańcy styczniowi, Żydzi w czasie i po II wojnie; a wreszcie patrioci z podziemia niepodległościowego, którzy przegrali nie tylko z sowieckimi bagnetami, ale symbolicznie i z setkami tysięcy raźno wstępujących w szeregi milicji, UB, Ludowego Wojska Polskiego. chłopskimi dziećmi).

Tak samo chętnie jak po stronie Napoleona, czy powstańców amerykańskich, Polacy brali udział w rewolucjach, przewrotach, zrywach ludów XIX wieku; a byli wśród nich i tacy jak Bem, co bijąc się na obczyźnie o wymarzoną Polskę, przechodzili o zgrozo na islam, nie przestając (bo niby czemu), być Polakami i gorącymi patriotami.

Aż przyszedł dzień, w którym Ignacy Rzecki zauważył, że hasło „za naszą i waszą wolność” już nie jest w cenie, za to mówi się coraz częściej nie o wolności i modernizacji wbrew nieistnieniu państwa, ale o „żydowskim zagrożeniu”.

Nacjonalizm – Kościoła pakt z diabłem

Nacjonalizm to była druga, po kontrreformacji pokusa „paktu ze Złym”, której Kościół katolicki uległ. Inaczej niż w dobie szaleństwa, które kazało przymuszać Ruś do katolicyzmu, złu nacjonalizmu nie uległ cały Kościół. Nie wszyscy księża i biskupi byli fanami „Pana Romana” (który sam w Boga raczej nie wierzył, za to uwielbiał burdele prawie tak bardzo jak spiskowe teorie), ale było ich wystarczająco wielu i w zbyt wielu domach pojawiał się Rycerz Niepokalanej i Gość Niedzielny (lecząc chłopski analfabetyzm, antysemityzmem). Jaki to miało wpływ na takie na przykład Jedwabne, nikt nie rozstrzygnie.

„Polacy katolicy” władzy w odrodzonej po I wojnie światowej Polsce nie dostali na długo; wygrała polskość reprezentowana przez Józefa Piłsudskiego. Zwycięstwo Marszałka było jednak pyrrusowe: Litwini, Białorusini i Ukraińcy zarazili się nacjonalizmem, nie gorzej od „nowoczesnych Polaków” i Rzeczpospolita Piłsudskiemu po prostu nie wyszła jak powinna.

Lepsza była jednak taka, od Polski dla Polaków; czyli nie dla: Leśmiana, Schulza, Baczyńskiego, Lema, Brzechwy, Tuwima, Słonimskiego.wyliczanka nie ma sensu (w każdym razie pan Roman chciał zabrać Polakom nie tylko radość z czytania „Lokomotywy”, ale i oglądania skoków narciarskich; choć sukcesów sympatycznego protestanta z Wisły nie mógł przecież przewidzieć).

Załóżmy przez chwilę, że ludzi można jednak nakłonić do czynienia dobra, a w każdym razie do nieczynienia zła. Kościół katolicki miał na to w Polsce 1000 lat. Niemało.

Przed II wojną, Kościół godził się na antypolską i antychrześcijańską koncepcję Polaka katolika; być może skuszony wizją wyeliminowania „metafizycznej zadry”, czyli trzech milionów negujących otwarcie boskość Jezusa z Nazaretu (eliminacji, w sensie zgody na wyrzucenie Żydów, czy może „tylko” przymuszenie ich do emigracji). Tym samym Kościół przyzwolił na zło. Jeden list Zofii Kossak Szczuckiej, jeden list krzyżowca z darem empatii, nie zmienia ogólnego obrazu. Gdyby nie miliony endeków chodzących co niedzielę do kościoła, gdyby nie nędza galicyjskiego chłopa, do której Kościół się przecież przyczynił (w każdym razie w żaden sposób jej nie zapobiegł i nie pomógł w jej likwidacji), gdyby nie „Rycerz Niepokalanej” w tysiącach domów i gdyby nie udany bojkot żydowskich sklepików.może nie byłoby zabijania sztachetami i kijami; może zamiast milczenia byłby krzyk, tak w czasie wojny, jak po niej i marcu 1968 też.

W każdym razie wraz ze śmiercią Piłsudskiego (nominalnie protestanta pochowanego w katolickiej katedrze), polskość miała już tylko mniejszościową grupę wyznawców[L3] . Endek-katolik zwyciężył.

O dziwo, jego victoria, po części, trwała nawet wtedy, kiedy Polskę zalała „czerwona zaraza”.

Homo catholicus

PRL miała mieć przecież „piastowskie” granice (których „gwarantem” był Związek Sowiecki); a uzasadnieniem kształtu terytorialnego PRL-u zajął się m.in. Instytut Zachodni związany przed wojną z endecją. Niemcy wymordowali Żydów (ci co ocaleli i nie wyjechali, w większości poparli czerwonych, dając dziedzicom endecji asumpt do samozadowolenia, które sprowadzić można do krótkiego: „A nie mówiłem? Żydokomuna”); Polacy wygonili Niemców; Ukraińcy i Litwini zostali poza granicami państwa; wywalono nawet Bogu ducha winnych Łemków i można by złośliwie napisać, że ziścił się sen Dmowskiego.

Oczywiście nie o taką Polskę dla Polaków chodziło endekom i popierającym ich katolikom świeckim i duchownym. Niemniej, część marzeń została spełniona i PAX endecaj przeczekawszy stalinizm, mógł się znowu upomnieć o swoje. Ani Prymas Tysiąclecia, ani na przykład młody Wojtyła [L4] nie wybrali się przecież na Dworzec Gdański wiosną 1968, by się domagać polskości, która jest niemożliwa bez Polaków niekatolików. Nawet o Jasienicę się nie upomnieli; pewno dlatego, że ten Żołnierz Wyklęty i świetny pisarz nie cierpiał kontrreformatorów i „prawdziwych Polaków” tak samo, jak czerwonych.

W szkolnych podręcznikach historii, zło sprowadzało się nie tylko do kłamstwa katyńskiego, ale i pisania o sześciu milionach wymordowanych przez nazistów Polakach (i na próżno by szukać w dokumentach Kościoła wołania o arystotelesowską prawdę w tym zakresie). Bywało, że Marek Edelman składał kwiaty pod pomnikiem powstańców getta sam, ale za to kościoły były pełne i było ich coraz więcej (tempo budowania świątyń, było jak na komunistyczne państwo imponujące). Statystyka nie była tak dobra od czasu Polski wczesnopiastowskiej: bo katolickość deklarowała nawet większość z tych trzech milionów zapisanych za Gierka do PZPR (chłopskie dzieci robiły po prostu kariery: jedne w kurii, a inne w komitetach).

Ta nieformalna koabitacja trwała od Gomułki, aż do Jaruzelskiego; przerywana oczywiście takimi tragediami jak morderstwo księdza Popiełuszki z jednej, a poparciem nielicznych duchownych dla protestów robotniczych i ruchów demokratycznych, z drugiej strony. Ciche por
ozumienie zakładało m.in., że Polakom niepotrzebna jest edukacja seksualna; PRL-owska siermiężność obejmowała również cenzurę obyczajową, z której Kościół był bardzo zadowolony; moralność ludowo-socjalistyczna oznaczała m.in. usuwanie ze szkół dziewczyn, które zaszły w ciążę – takie przykłady „PRLowsko-katolickiej sztamy” można mnożyć.

Mordów na księżach było po 1956 naprawdę niewiele. [L5] SB też była zadowolona ze swoich statystyk, czyli mniej więcej 10% księży zarejestrowanych jako TW), a prześladowania sprowadzały się często do tak kretyńskich zabiegów władz, jak aresztowanie peregrynującej kopii ikony Matki Boskiej Częstochowskiej (w wyścigu o pierwszeństwo w obchodach tysiąclecia: chrztu i państwowości). Kardynał Wyszyński, a później Glemp, zachowywali więc daleko idącą wstrzemięźliwość w odniesieniu do wszystkich inicjatyw budowania opozycji antykomunistycznej albo jak kto woli demokratycznej, pilnując swoich instytucjonalnych interesów (co obejmowało również ograniczenie recepcji „myśli posoborowej”, która szła w parze z polskością, ale niekoniecznie ideologią Romana Dmowskiego i duchem „ludowego katolicyzmu”, który w ludowej ojczyźnie miał być jedyną obowiązującą wersją) i ciesząc się z tego, że komunizm jest coraz mniej serio, za to 95%-towy odsetek katolików PRL-u niezmienny.

Kościołowi przytrafił się dodatkowy „bonus” od Najwyższego: czyli wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Jan Paweł II okazał się papieżem bardzo polskim i również dzięki temu wybitnym, w jak najbardziej piastowsko-jagiellońsko-republikańskim znaczeniu. Polski Kościół jest zresztą wyjątkowo odporny na przykład dany przez JP II; gdyby było inaczej, widzielibyśmy polskich księży odwiedzających miejsca po synagogach i płaczących pod zachwaszczonymi żydowskimi cmentarzami).

Kościół był więc i nie był jednocześnie, opozycją wobec komunistycznego państwa. Był, bo deklarowany (po 1956 rzadko i raczej dla zasady) przez władze ateizm poparty czasami przemocą, był dla Kościoła jedyną konkurencją na „rynku” idei (zabrakło Żydów, prawosławnych i protestantów; „na niwie” religijnej Kościół po raz pierwszy od setek lat miał właściwie monopol). Nie był, bo dla większości jego wiernych PRL okazał się całkiem atrakcyjną ofertą; szczególnie po śmierci Stalina, kiedy to system zdecydowanie złagodniał i można było z nim kolaborować nie narażając się na rozterki sumienia; zgodnie z zasadą: Panu Bogu świeczkę, a ludowej ojczyźnie ogarek.

Fakty pozostają nieubłagane: rachityczna opozycja demokratyczna to byli przede wszystkim ludzie w młodości związani z systemem („środowiskowo” i „rodzinnie”, jak np. Michnik, ideowo jak Kuroń-czerwony harcerz, czy instytucjonalnie jak Geremek-sekretarz POP PZPR w ambasadzie w Paryżu), często z żydowskich rodzin i to oni, a następnie KOR, nie umniejszając roli innych („Ruchu”, KPN, Ruchu Młodej Polski) byli zaczynem wolnej Polski.

Solidarności trudno jest przypisać jakiś jednolity charakter: nie była ona ani nacjonalistyczna, ani tylko katolicka; chyba bardziej: romantyczna i wolnościowa. Co nie stało w sprzeczności z tym, że w sierpniu 80′ na bramie Stoczni Gdańskiej zawisła reprodukcja Matki Boskiej Częstochowskiej, a przewodniczący Solidarności taką samą ikonę nosił w klapie marynarki. Jedno nie ulega wątpliwości: Solidarność, choć narodziła się bez poparcia Kościoła, na pewno ów Kościół wzmocniła.

Tak samo jak siłowe rozwiązanie Jaruzelskiego, który był gotowy na rozlew krwi, ale starał się do niego nie dopuścić i dlatego bardzo potrzebował Kościoła, jako tej instytucji, która miała realny wpływ na zachowanie milionów Polaków. Zamiast procesji, na wzór tych, które organizowano przed powstaniem styczniowym, był więc 13 grudnia 81′ skuteczny apel prymasa Glempa o spokój. Dzięki Bogu, romantyczną tradycję wyparł ćwiczony od setek lat pragmatyzm. I za to Kościołowi powinniśmy być wszyscy wdzięczni.

Ksiądz Popiełuszko i jemu podobni, byli w Kościele zdecydowaną mniejszością; z czego dyktator Jaruzelski doskonale zdawał sobie sprawę i to dlatego mógł sobie pozwolić na relatywnie uczciwy proces zbrodniarzy. Ani hierarchowie Kościoła, ani władza ludowa, nie byli chętni do konfrontacji.

I w takim stanie rzeczy Kościół dotrwał do wolnej Polski, która była owocem nie zrywu Solidarności i nie obecności Polaka w Watykanie (taką sekwencje wydarzeń serwuje się nam powszechnie w każdą rocznicę „wydarzeń” i „porozumień”), ale amerykańskiego programu gwiezdnych wojen i decyzji Gorbaczowa o reformowaniu komunizmu (niereformowalnego). A w Polsce, jeżeli już coś zdecydowało, to w pierwszym rzędzie gospodarcza katastrofa, z której komuniści nie chcieli i nie potrafili wyjść sami.

Co nie znaczy oczywiście, że wysiłek opozycji antykomunistycznej poszedł na marne; ważne jest tylko przywrócenie proporcji i odczarowanie mitu, tak potrzebnego w III RP do odcinania kuponów zarówno przez Kościół, opozycjonistów PRL, czy wreszcie ludzi „tamtej władzy”, którzy zdecydowali się usiąść do „okrągłego stołu” (wszystkim im Rzeczpospolita odpłaciła z nawiązką).

[L6] Divide et impera

Mało kto z opozycjonistów w PRL-u nie zastanawiał się, jak będą wyglądały relacje państwa i Kościoła w wolnej Polsce. Kościół więc zachowywał się, jak zawsze, czyli wziął tyle władzy i przywilejów, na ile pozwoliło mu państwo. Religia w szkołach, konkordat, uczestnictwo w każdej państwowej uroczystości, odzyskany majątek, skuteczne lobowanie przeciwko edukacji seksualnej. Lista wymiernych „sukcesów” Kościoła jest oczywiście znacznie dłuższa.

I co to Kościołowi dało, poza wzmocnieniem materialnych podstaw działania instytucji? W porównaniu z PRL-em znacznie spadła frekwencja na mszach świętych. I wciąż spada. Kościół przegrywa coraz częściej z promocją w hipermarkecie.

Nie udało się również odtworzyć tak wpływowej jak przedwojenna endecja, formacji politycznej. Narodowy katolicyzm, którego serce bije dziś w Toruniu, jest stałym elementem polskiej polityki, ale nie jest dominujący nawet po prawej jej stronie. W wolnej Polsce żaden neoendek nawet raz nie był premierem, czy prezydentem (chyba, że Jarosława Kaczyńskiego uznamy za ostatecznie nawróconego na neoendeckość); za to najpopularniejszym prezydentem był ateista i były członek partii komunistycznej Aleksander Kwaśniewski, a jednym z najbardziej popularnych (byłych) premierów: protestant Jerzy Buzek.

Na rynku idei, który nie sprowadza się przecież do miałkiej programowo polskiej polityki, pojawiło się całe spektrum alternatywnych wobec katolicyzmu światopoglądów. Homoseksualiści antykościelni, feministki, ekolodzy, lewicowcy za młodzi by należeć do PZPR, liberałowie niekościelni, ateiści, rockendrollowcy nieparafialni, fani „filozofii Wschodu”, a najliczniej po prostu Polacy, którzy niespecjalnie mocno chcą się identyfikować na przykład z nauczaniem Kościoła o seksualności, często obojętni wobec jakiejkolwiek religii (nigdy w historii Polski nie było tylu, co obecnie agnostyków), wszyscy oni są faktycznie poza Kościołem.

Choć w III RP zabrakło Żydów, Rusinów, Litwinów, to i tak polskość wygrała z „nowoczesnym Polakiem”. Nie to, żeby „prawdziwych Polaków” nie było; Stalin i Hitler spełnili za dużo endeckich życzeń.[L7]

Ale Polska nie jest dziś katolicka.

Polska jest mniej więcej taka jak zawsze: piastowsko-jagiellońsko-republikańska; choć zatwardziałym antyklerykałom i hordom ojca dyrektora wydaje się, że jest inaczej.

A co na to hierarchowie Kościoła?

Nic; jak było od tysiąca lat, wydają czasem niejasne pomruki o zagrożeniach płynących z „laicyzacji”, obruszają się, gdy oskarża się Kościół o indyferentyzm wobec Zagłady. Zajęli się tym, co najlepiej potrafią: czyli dbałością o materialne podstawy trwania instytucji. „Możecie w kozła wierzyć, byleście dziesięcinę płacili” – mawiał podobno arcybiskup Trąba w XV wieku. Od tamtego czasu nie zmieniło się wiele.

Szkoda, bo Kościół mógłby spróbować wypełnić zadanie powierzone mu przez Jezusa z Nazaretu: mógłby pomóc Polakom być lepszymi ludźmi. A zrobi to tylko wtedy, kiedy państwo go przymusi; oddzielając „cesarskie” od „boskiego”, zgodnie z nakazem Pisma Świętego i dobrą polską tradycją, która nigdy nie pozwoliła, by polskość była tożsama z katolicyzmem.

Amen

Polska kolaboracja z konserwatyzmem :)

Można – i wydaje mi się, że wręcz trzeba – spojrzeć na polską scenę polityczną nie tylko przez pryzmat postpolitycznego myślenia i technokratyzacji polityki, ale przede wszystkim przez pryzmat kolaboracji z konserwatyzmem. Może bowiem okazać się, że to właśnie ten proces wyjałowił młody polski liberalizm i doprowadził do ukształtowania się tak nie lewicowej przecież polskiej lewicy.

 

Kiedy w 2007 roku Platforma Obywatelska wygrywała wybory parlamentarne, a polscy wyborcy odsyłali do opozycyjnych ław działaczy Prawa i Sprawiedliwości, wtedy de facto zwycięzcą okazał się być święty spokój. Czwarta Rzeczpospolita braci Kaczyńskich, Leppera i Giertycha przegrała nie z doskonale przygotowanym programem polityczno-gospodarczym i planami społecznej modernizacji Platformy Obywatelskiej, ale z obietnicą spokoju, stabilizacji i wygaszenia frontów politycznej walki. Czy wtedy – jesienią 2007 roku – zwyciężył w Polsce swoisty konserwatyzm postaw? Czy Polacy okazali się być finalnie zwolennikami i obrońcami świata zastanego, a wrogami zdecydowanej i rewolucyjnej wręcz zmiany?

Rok rewolucjonistów

W 2005 roku Prawo i Sprawiedliwość zdobyło władzę hasłami walki z patologiami życia politycznego, likwidacji przestępczości, podjęcia szeregu inicjatyw mających na celu zmniejszenie poziomu ubóstwa w polskim społeczeństwie. Jednakże hasłem najbardziej chwytliwym i zapewne kluczowym w tamtych kampaniach wyborczych – prezydenckiej i parlamentarnej – było hasło moralnej rewolucji. Hasła tego uchwycili się nie tylko przywódcy Prawa i Sprawiedliwości, bo przecież także ówcześni ludzie Platformy Obywatelskiej – jak chociażby Jan Rokita czy Paweł Śpiewak – angażowali się w budowę idei IV RP jako tej, która zerwie z haniebnym dorobkiem postkomunistycznej epoki i z wszelkimi jej patologiami. Do rewolucji moralnej wzywali przywódcy polityczni PO i PiS-u obiecując wyborcom wielką koalicję partii postsolidarnościowych, jedynych zdolnych do zaprowadzenia takiej moralnej odnowy.

PO-PiS powstał na bazie sprzeciwu politycznych elit wobec mechanizmów, jakie ujawnione zostały w trakcie wyjaśniania tzw. afery Rywina i szeregu innych nieprawidłowości, jakie wychodziły na jaw w okresie rządów Leszka Millera i koalicji Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Pracy i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wszystkie one pokazały ponurą twarz polskiej polityki, natomiast działacze postsolidarnościowi przekonywali, że jest to twarz postkomunizmu: politycznej patologii okresu postokrągłostołowego, z którą należy jednoznacznie i ostatecznie się rozprawić. W 2005 roku Jan Rokita przekonywał w I Programie Polskiego Radia, że „kraść może każdy, a chodzi o to, ażebyśmy złodziei w końcu trwale z polityki i w ogóle z życia publicznego wyeliminowali”. Kampania wyborcza 2005 roku była jedną wielką krucjatą przeciwko złodziejom, oszustom i kłamcom politycznym, którym przyklejono twarz Rywina, Millera i Oleksego.

Okazało się, że taka rewolucyjno-moralna retoryka z silnymi odniesieniami do kwestii etycznych i aksjologicznych zwyciężyła. Polacy mieli do wyboru między jej bardziej radykalną wersją w wydaniu PiS-owskim a wersją nieco bardziej umiarkowaną i stonowaną w wydaniu „Platformerskim”. Niespodziewanie wygrała ta pierwsza. I do tego wygrała dwukrotnie, bo wybory parlamentarne wygrało Prawo i Sprawiedliwość, a prezydenckie – Lech Kaczyński. Ekipa braci Kaczyńskich otrzymała wyborczą legitymację do proponowanych przez nią zmian: od likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych i wprowadzenia nowej ustawy lustracyjnej, do utworzenia Centralnego Biura Antykorupcyjnego, stanowiącego niejako instytucjonalną hipostazę hasła moralnej rewolucji i odnowy.

Część zmian udało się wprowadzić z poparciem największego klubu opozycyjnego, czyli Platformy Obywatelskiej, część – przy pomocy tzw. przystawek (Samoobrony Andrzeja Leppera i Ligi Polskich Rodzin Romana Giertycha), które stworzyły koalicję parlamentarną z PiS-em po rozpadzie idei PO-PiS-u. Kaczyńscy otworzyli szereg politycznych frontów, na których – oprócz wprowadzenia swoich niejednokrotnie kontrowersyjnych rozwiązań ustawowych – wygrać chcieli również wyłączne prawo do posługiwania się legendą „Solidarności” i odwoływania się do jej dorobku. Dążono do wyeliminowania Platformy Obywatelskiej spośród tych, którzy do solidarnościowego dziedzictwa mogą się odwoływać. Projekt nowej Polski – Czwartej Rzeczypospolitej – stopniowo stawał się projektem coraz bardziej ekskluzywnym. Wykluczano z uczestnictwa w nim już nie tylko tzw. postkomunistów, agentów czy tajnych współpracowników, ale również rzekomych aferałów, neoliberałów i lumpenliberałów, wykształciuchów itp. Czwarta Rzeczpospolita stała się raczej siecią osi podziałów aniżeli na sposób republikański rozumianą wspólnotą.

Konserwatyzm postaw

Po wyborach 2005 roku Platforma Obywatelska coraz bardziej dystansowała się wobec działań Prawa i Sprawiedliwości. Dnia 6 marca 2006 roku Jan Rokita w „Gazecie Wyborczej” mówił: „Podzielam wiele diagnoz PiS-u, ale nie podoba się mi to, co PiS robi. Zgadzam się, że Polska wymaga głębokiej przebudowy, od biedy zgodziłem się nawet na IV RP. (…) Jak jednak ministrowie przystępują do wcielania tych planów w życie, to mówią tyle bzdur, tylu wrogów przy tym sobie tworzą, że praktycznie sami te zmiany uniemożliwiają. Inaczej mówiąc, może potrawę czasem smażą smaczną, ale sos, w jakim ją podają, powoduje, że jest niestrawna”. Jego wypowiedź pokazuje, jak przywódcy Platformy stopniowo zaczynali odchodzić od radykalnie reformatorskiej czy wręcz rewolucyjnej retoryki liderów Czwartej Rzeczypospolitej. W latach 2005-2007 dokonywał się jednocześnie systematyczny marsz Platformy ku konserwatyzmowi postaw, ku hasłom spokoju, stabilizacji i normalności.

Platforma Obywatelska wygrała wybory parlamentarne w 2007 roku tylko dlatego, że zwyciężyła wśród polskiego społeczeństwa postawa konserwatywna. Postawa, która nie ma nic wspólnego z konserwatyzmem rozumianym jako doktryna polityczna czy tym bardziej ideologia, ale konserwatyzmem rozumianym jako racjonalna i pragmatyczna postawa szacunku i przywiązania wobec tego, co zastane i znane. W tym sensie – idąc za słowami Michaela Oakeshotta – „być konserwatystą oznacza woleć znane od nieznanego, sprawdzone od niesprawdzonego, fakt od tajemnicy, rzeczywiste od możliwego, ograniczone od nieograniczonego, dostępne od doskonałego, śmiech dzisiaj od utopijnego raju jutro”. Polacy wrzucając jesienią 2007 roku swoje kartki wyborcze uciekali przed rewolucjonizmami wszelkiej maści, politycznymi i moralnymi, dowodzili, że nie są zainteresowani parlamentarnymi wojnami, a niepewność, nieobliczalność polityków oraz zakulisowe gry przez nich uprawiane zamierzają karać i piętnować.

Badania CBOS-u z marca 2007 roku pokazywały, że zaledwie 25% Polaków popierało premiera Jarosława Kaczyńskiego i zaledwie 24% popierało rząd, którym kierował. W porównaniu z lutym tamtego roku notowania Kaczyńskiego spadły o 6 punktów procentowych, a notowania rządu – o 4 punkty (źródło: www.gazetapodatnika.pl, 14.03.2007). To samo badanie pokazywało, że niezadowolonych z Jarosława Kaczyńskiego było 61% ankietowanych, a niezadowolonych z jego rządu – 48%. Sondaże tego typu współgrały z rosnącą popularnością Platformy Obywatelskiej, która coraz częściej prowadziła kampanię antyrządową nie pod hasłami sprzeciwu wobec merytorycznych posunięć rządu, ale pod hasłami sprzeciwu wobec ich formy. Można by rzec, że liberałowie z PO odchodzili od sporu politycznego na rzecz sporu metapolitycznego, od kłótni o projekty na rzecz kłótni o formę ich wprowadzania, od sporów politycznych na rzecz sporów o politykę.

Konserwatyzm postaw należałoby więc rozumieć jako odrzucenie politycznej agresji, radykalnego sporu, nienawiści i paranoicznego myślenia, a przyjęcie postawy umiarkowanej, wyroków rozsądku i nastawienia na refleksję oraz rozmowę. Byłoby to zupełnie zgodne z tym, co jeden z koryfeuszów myślenia konserwatywnego, Edmund Burke, pisał w Rozważaniach o rewolucji francuskiej: „Wściekłość i szaleństwo mogą w pół godziny zniszczyć więcej, niż roztropność, namysł i przezorność potrafią zbudować w ciągu stu lat”. Platforma w 2007 roku przekonywała polskie społeczeństwo, że Prawo i Sprawiedliwość jest formacją reprezentującą taką „niszczycielską siłę wściekłości i szaleństwa”, a ona sama to ostoja „roztropności, namysłu i przezorności”. Polacy uwierzyli w tak postawioną tezę nie ze względu na zręcznie przeprowadzoną kampanię propagandową PO. Kierowali się raczej doświadczeniami minionych dwóch lat, w trakcie których udało się zebrać odpowiedni zbiór argumentów i faktów będących tej tezy potwierdzeniem.

Tym samym Platforma w 2007 roku musiała opowiedzieć się za konserwatyzmem postaw, choć przecież oficjalnie ludzie PO – poza niewielkimi wyjątkami – zawsze stronili od deklarowania się jako konserwatyści, a już szczególnie jako konserwatyści doktrynalni czy ideologiczni. Pierwsza strona polskiej kolaboracji z konserwatyzmem sprowadza się więc do przyjęcia konserwatyzmu postaw, postawy umiaru i spokoju w przygotowywaniu reform politycznych. Przykładem zaś takiej kolaboracji jest nie tylko postawa ludzi Platformy Obywatelskiej w 2007 roku, ale również taktyka przyjęta przez Sojusz Lewicy Demokratycznej Leszka Millera w kampanii wyborczej 2001 roku. Krytyka reformatorskiego impetu rządu Jerzego Buzka i wezwanie do politycznej stabilizacji stały się siłą napędową zwycięstwa lewicy w 2001 roku. Retoryka tego ugrupowania przypominała hasła z pierwszych demokratycznych wyborów w Polsce, kiedy to SLD występowało pod sztandarami: „Tak dalej być nie może” oraz „Tak dalej być nie musi”. Zawsze sprowadzały się one do konserwatyzmu postaw deklarowanego przez większość polskiego społeczeństwa.

Konserwatyzm światopoglądowy

Konserwatyzm w duchu Michaela Oakeshotta, który pisał, że „interesuje mnie tu nie jakaś wiara czy doktryna, lecz usposobienie. Być konserwatywnym to być usposobionym do myślenia i zachowywania się w pewien sposób; to przedkładać określone rodzaje postępowania i warunki życia nad inne; to być usposobionym do dokonywania pewnego rodzaju wyborów”, jest więc niewątpliwie sposobem myślenia, na bazie którego szereg ugrupowań politycznych w Polsce po 1989 roku kształtowało swój dyskurs polityczny i budowało relacje z wyborcami. Nie jest to jednak jedyny z odcieniów konserwatyzmu, z którym kolaborują polscy politycy wszelkiej maści. Druga strona polskiej kolaboracji z konserwatyzmem to flirt z konserwatyzmem światopoglądowym i deklarowana niechęć wobec liberalizmu obyczajowego. Dotyczy to w szczególności takich światopoglądowych problemów współczesnych społeczeństw – w tym przecież także społeczeństwa polskiego – jak chociażby aborcja, eutanazja, związki homoseksualne czy też w szerszej perspektywie: problem współczesnych, alternatywnych form rodziny.

Niektóre z tych problemów sporadycznie pojawiały się w polskim dyskursie publicznym po roku 1989, jednak część z nich nigdy takim tematem publicznej debaty nie była i można by powiedzieć, że właśnie w sferze publicznej nigdy nie zaistniała. Temat aborcji na pewno należy do tej pierwszej kategorii, bo chociażby w połowie lat dziewięćdziesiątych mieliśmy w Polsce dość ostrą dyskusję na temat liberalizacji ustawy antyaborcyjnej. Rząd Włodzimierza Cimoszewicza podjął się przygotowania odpowiednich przepisów prawa i wprowadził możliwość przeprowadzenia legalnej aborcji z przyczyn materialno-społecznych. Nowelizacja, która weszła w życie 1 stycznia 1997 roku, obowiązywała do 23 grudnia tegoż roku, kiedy to Trybunał Konstytucyjny wydał orzeczenie o jej niezgodności z konstytucją. Była to jak dotychczas ostatnia – i jedyna – próba uczynienia z problemu aborcji elementu debaty publicznej. Od tego czasu żadne liczące się środowisko polityczne nie podniosło tego tematu, żadne partia polityczna nie wzywała do ponownego przemyślenia tych przepisów prawnych – wszystko to zaś w duchu tzw. trudnego kompromisu, jakim rzekomo była ustawa o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży z 1993 roku.

Co ciekawe, także środowiska lewicowe – poza organizacjami feministycznymi, które jednakowoż nie mają większego wpływu na kreowanie programów politycznych liczących się ugrupowań parlamentarnych – milczą w tym temacie. Rząd Leszka Millera, który przecież do wybuchu afery Rywina dysponował większością parlamentarną pozwalającą na przeprowadzanie tego typu ustawodawstwa, a dysponował on również poparciem Pałacu Prezydenckiego, w którym zasiadał wówczas Aleksander Kwaśniewski, nie podjął w tym zakresie żadnej inicjatywy. Tłumaczenie się, że koalicjant w postaci Polskiego Stronnictwa Ludowego nie poparłby przepisów liberalizujących, to jedynie zasłona dymna dla rzeczywistego flirtu z Kościołem katolickim i środowiskami konserwatywnymi. Rządy lewicowe przyjmowały strategię – podobną do strategii PO z 2007 roku – której głównym wyznacznikiem był „święty spokój” i unikanie konfliktu politycznego na jakimkolwiek froncie. Lewica rezygnowała z poruszania liberalizacyjnych postulatów w kwestiach obyczajowych i światopoglądowych obawiając się utraty poparcia wyborców bardziej konserwatywnie zorientowanych.

Z tego samego względu takie tematy, jak legalizacja związków jednopłciowych czy eutanazja w ogóle w polskiej debacie publicznej nie istnieją i trudno dziś dostrzec jakiekolwiek liczące się polityczne środowisko, które miałoby ochotę zmienić to w bliższym czasie. W 2003 roku senator Maria Szyszkowska wystąpiła z projektem ustawy o rejestrowanych związkach partnerskich, która miałaby dotyczyć zarówno osób heteroseksualnych, jak i związków jednopłciowych, jednakże ówczesny premier Leszek Miller oraz marszałek sejmu Włodzimierz Cimoszewicz jednoznacznie odcięli się od tej inicjatywy, posługując się zręcznym sformułowaniem, że w obecnym sejmie projekty takie nie mają żadnych szans na pozytywne zwieńczenie. Niezależnie od rzeczywistych motywacji oraz szans na uchwalenie tego typu przepisów, trzeba przyznać, że postawa ugrupowań lewicowych to nic innego, jak wpisywanie się w prawicowy dyskurs, wedle którego – używając słów Marka Jurka – taka ustawa byłaby „pierwszym krokiem ku rozpadowi rodziny”.

Absurdalne przekonanie, że w momencie legalizacji związków jednopłciowych wszyscy polscy mężczyźni zostawią swoje żony i oddadzą się homoseksualnym uciechom, a kobiety przestaną rodzić dzieci, de facto triumfowało i po dziś dzień jest mocno ugruntowane, w każdym razie na pewno wśród przedstawicieli polskich elit politycznych. Co ciekawe, już w 2005 roku za prawną legalizacją związków gejów i lesbijek opowiedziało się – wedle badań przeprowadzonych przez CBOS – 46% ankietowanych, natomiast przeciwnych było 44% (źródło: http://kobiety-kobietom.com/, 12.12.2010). Badania CBOS-u dotyczące akceptacji zachowań homoseksualnych wskazują również, że systematycznie rośnie przekonanie o konieczności ich akceptacji i tolerancji względem osób homoseksualnych, niezależnie od tego, że traktuje się je jako pewne odstępstwo od społecznej normy (2001 – 47% twierdziło, że należy tolerować homoseksualizm a 41% – było temu przeciwnych; 2005 – 55% i 34%; 2008 – 52% i 31%; 2010 – 63% i 23%; źródło: CBOS, Postawy względem gejów i lesbijek, 95/2010). Nie widać odzwierciedlania tych przekonań chociażby w debacie publicznej, w ramach której większość polityków twierdzi, że problem tolerancji wobec osób homoseksualnych nie istnieje oraz że sprawa legalizacji jednopłciowych związków nie powinna być w ogóle tematem politycznym.

Przekonanie, że polskie społeczeństwo jest konserwatywne, jeśli chodzi o kwestie światopoglądowe i obyczajowe, stało się bazą politycznego milczenia o związkach partnerskich a także o eutanazji. Przemilcza się pewne tematy, nie zwracając w ogóle uwagi na zmieniający się stosunek Polaków w ich zakresie. Przyjmuje się również bezrefleksyjnie naiwną i ślepo demofilską tezę, że elity polityczne mają być wyłącznie emanacją społeczeństwa i że ich zadaniem nie jest bynajmniej uświadamianie, edukowanie oraz wychowanie do tolerancji wobec mniejszości. Konserwatyzm światopoglądowy politycznych elit to kolejny przejaw polskiej kolaboracji z konserwatyzmem jako takim. Taka jego odmiana przypomina w pewnym stopniu francuską wersję dziewiętnastowiecznego konserwatyzmu paternalistycznego, ślepo broniącego tradycji i – co za tym idzie – tradycyjnej koncepcji rodziny. Ślepota tego typu konserwatywnych kolaborantów sprawia, że nie dostrzegają oni również, że we współczesności sama formuła rodziny uległa zmianie, że pojawiły się różnorakie jej alternatywne formy, że wzrost współczynnika rozwodów jest odzwierciedleniem pewnych zjawisk społecznych, których nie da się odwrócić milcząc i udając, że się ich nie widzi.

Polskość katolicko-martyrologiczna

Przejawem kolaboracji z konserwatyzmem jest także przywiązanie do bardzo wąskiej wizji polskości, którą najczęściej wiąże się z narodową martyrologią i nieformalnym sojuszem z instytucjonalnym Kościołem katolickim. Uwięzienie w okowach narodowej martyrologii oraz archaicznego myślenia o Polsce i Polakach sprawia, że brak dzisiaj chociażby wizji miejsca Polski w Unii Europejskiej. Żaden z rządów i żadna z partii politycznych nie przedstawiły koncepcji miejsca Polski w Europie. Wzięcie na siebie prowadzenia europejskiej polityki wschodniej – jakkolwiek wydaje się być i racjonalne, i uzasadnione polskimi doświadczeniami historycznymi oraz politycznymi – wpisuje się jednak w ów narodowy mit o Polsce jako łączniku świata Wschodu z Zachodem, jako przedmurzu cywilizacji i chrześcijaństwa. Nie chodzi o oddawanie pola tam, gdzie rzeczywiście Polska jest w stanie być liderem lub ekspertem, ale o to, by widzieć Polskę szerzej i również szerzej spoglądać na jej przyszłość w Europie.

Polska – choć weszła w XXI wiek przystąpieniem do Paktu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej, podniesieniem poziomu życia i obniżeniem bezrobocia, zwiększeniem odsetka osób z wyższym wykształceniem – nadal z sentymentem spogląda w swoją historię, w szczególności zaś wspomina te momenty, kiedy poniosła swe wielkie klęski. To świętowanie Powstania Warszawskiego stało się dorocznym narodowym świętem, celebrowanym ponad miesiąc, kiedy zwycięskie Powstanie Wielkopolskie wspomina się głównie lokalnie i na skalę zdecydowanie nieodpowiadającą rozmiarom sukcesu. „Okrągły stół” nie stał się mitem założycielskim Polski demokratycznej i wolnej, ale raczej Polski postkomunistycznej i niesuwerennej. Środowiska prawicowe, w tym przede wszystkim narodowo-katolickie, przyzwyczaiły nas do takiego spoglądania na polskość – na polskość zmiażdżoną, zgniecioną, poniżoną i pokonaną. Przyjęcie takiej wizji musi współistnieć z rusofobią i germanofobią. Obecne w spotach wyborczych Prawa i Sprawiedliwości z 2005 roku wątki antyniemieckie i antyrosyjskie nie zostały poddane druzgoczącej krytyce mediów, choć można by uznać je za krzewiące nienawiść i umacniające narodowe stereotypy.

Także bieżąca polityka dowodzi popularności tak wąskiego i anachronicznego widzenia polskości przez niektórych przedstawicieli elit politycznych. Sprawa śledztwa smoleńskiego w pełnej krasie ujawniła, jak liderzy Prawa i Sprawiedliwości widzą polskość: zawsze niewinną i pokrzywdzoną, niszczoną przez sąsiadów, niesuwerenną i uległą. Najsmutniejsze jest to, że inna wizja albo się nie pojawia, albo nie znajduje swojego miejsca w sferze publicznej. W duchu tak rozumianej polskości Smoleńsk staje się drugim Katyniem, katastrofa lotnicza staje się zamachem, sugestie o błędach pilotów interpretowane są jako odmówienie wiarygodności polskiej armii, zaś rozmowy polskiego premiera z premierem rosyjskim to wyłącznie dowód tego, że Polska to nic więcej, jak „rosyjsko-niemieckie kondominium”. Ta wizja Polski i polskości jest jedyną, jaka przedostaje się do sfery publicznej. Nie ma odważnych, którzy sformułowaliby inną wizję, którzy zdecydowanie postawiliby na modernizację i spojrzenie w przyszłość, którzy zerwaliby z polityką historyczną, a historię uczynili domeną historyków, a nie szefów rządów i liderów partii politycznych.

Kolaboracja z tak zaściankowym rozumieniem polskości przejawia się chociażby w bezczynności i braku zaangażowania w budowanie wizji nowej Polski, Polski przyszłości, która przecież nie musi powstać na gruzach historii i tradycji. Kolaboracja taka to także strach przed instytucjonalnym Kościołem katolickim, będącym jednym z tych aktorów sceny publicznej, którzy taką wizję propagują i umacniają. Wieloletnie milczenie w kwestii działania tzw. komisji majątkowej czy też unikanie tematów sprzecznych z doktryną Kościoła katolickiego miały zapewnić neutralność hierarchów katolickich wobec ugrupowań i rządów lewicowych czy liberalnych. Konserwatywni kolaboranci maści wszelkiej nie interesują się tym, że uczeń liceum ogólnokształcącego ma dwukrotnie więcej lekcji religii niż biologii, chemii, fizyki czy geografii, trzykrotnie więcej niż podstaw przedsiębiorczości, wiedzy o społeczeństwie czy technologii informacyjnych, a sześciokrotnie więcej niż wiedzy o kulturze. Strach, że proboszczowie w swoich kazaniach mogą zasugerować, aby nie głosować na Platformę Obywatelską czy Sojusz Lewicy Demokratycznej, jest większy od racjonalnego dysponowania państwową własnością czy projektowania systemu publicznej edukacji.

Kolaboranci wszystkich partii – łączcie się!

Po 1989 roku większość środowisk politycznych zdecydowało się na kolaborację z konserwatyzmem różnych postaci: konserwatyzmem postaw – niechętnym wszelkim radykalnym zmianom i posługującym się retoryką przywracania normalności i stabilizacji; konserwatyzmem światopoglądowo-obyczajowym – przeciwnym liberalizacji prawa do aborcji, nietolerancyjnym względem mniejszości seksualnych i ślepym na zmiany zachodzące w formule współczesnej rodziny; konserwatyzmem narodowo-katolickim i jego wizją polskości – u których podstaw leży polska martyrologia, anachroniczna wizja polskiego narodu i miejsca Polski w Europie oraz ślepe przywiązanie do Kościoła katolickiego. Od prawicy po lewicę – wszystkie ugrupowania i wszystkie liczące się środowiska polityczne – decydowały się na którąś z powyższych form kolaboracji, choć rzeczywiście robić to mogły z różnych przyczyn i kierując się odmiennymi motywacjami.

Dla środowisk prawicowych czy konserwatywnych sensu stricto nie była to nawet żadna forma kolaboracji – wypływało to z wewnętrznego przekonania o konieczności realizowania postulatów politycznych taką a nie inną drogą oraz wierności podstawowym priorytetom i wartościom konserwatyzmu rozumianego jako doktryna polityczna. Kolaborantami mogli więc być jedynie liberałowie jako przedstawiciele politycznego centrum lub lewicowcy. Oni zaś najczęściej decydowali się na kolaborację z konserwatyzmem ze względów pragmatycznych, jak chociażby: strach przed wpływem społecznym Kościoła katolickiego czy przekonanie o niechęci społeczeństwa wobec bardziej liberalnych rozwiązań. Partie polityczne zapomniały o tym, że są nie tylko emanacją społeczeństwa i formułą realizacji interesów grupowych, ale że ich zadaniem jest również kształtowanie opinii publicznej oraz zapewnianie odpowiedniego poziomu debaty publicznej. Zapomniano więc o tym, że czasami obowiązkiem politycznych elit jest stanąć w obronie mniejszości przed zdeterminowaną większością. Zawierzono bezrefleksyjnie sondażom i badaniom opinii publicznej, które stały się głównym wskaźnikiem w podejmowanej przez partie działalności.

Polska kolaboracja z konserwatyzmem doprowadziła do deaksjologizacji polskiego liberalizmu i kształtującej się przecież dopiero socjaldemokracji. Niektórzy tłumaczą to postępującym procesem przeistaczania się polityki współczesnej w postpolitykę oraz tworzenia coraz częściej rządów technokratycznych, które świadomie rezygnują z realizacji politycznych projektów. Można – i wydaje mi się, że wręcz trzeba – spojrzeć na polską scenę polityczną nie tylko przez pryzmat postpolitycznego myślenia i technokratyzacji polityki, ale przede wszystkim przez pryzmat kolaboracji z konserwatyzmem. Może bowiem okazać się, że to właśnie ten proces wyjałowił młody polski liberalizm i doprowadził do ukształtowania się tak nie lewicowej przecież polskiej lewicy.

?

Pomieszane & poplątane :)

W ostatnich dniach miałem okazję przeczytać tekst kolegi po fachu, felietonisty „Liberté!”, Pawła Lutego na temat jakości stosowanej w Polsce retoryki politycznej. Autor porównał styl, jaki cechował czy cechuje dwie postaci kojarzone w Polsce z liberalizmem, prof. Bronisława Geremka i Janusza Korwin-Mikkego (http://lubczasopismo.salon24.pl/czerwono-zieloni/post/245464,pawel-luty-geremek-czy-korwin-mikke). Oczywiste jest, że jest to kontrast jaskrawy, w rzeczy samej trudno o większą różnice stylu prowadzenia debaty. Jednak zdecydowanie większe zainteresowanie czytelników tego artykułu wzbudziło samo zaliczenie obu tych postaci do szeroko rozumianego liberalizmu, choć autor sam zastrzegł, że nurty przez nie reprezentowane są bardzo odmienne.


Ciekawy wkład w dyskusję na temat kwalifikowania takich czy innych poglądów do kategorii liberalizmu wniósł swoim komentarzem do tekstu Pawła Lutego użytkownik przedstawiający się jako Łukasz Stefaniak, który prowadzi bloga pod adresem http://lukaszstefaniak.salon24.pl/. Zasugerował on, że zamieszanie wokół tego pojęcia i jego politycznego znaczenia jest bardzo duże, a Polacy są przez to już „całkowicie skołowani” (warto dodać: nie tylko Polacy). Ma pod tym względem rację. Słuszność przyznaję mu także, gdy pisze, że równoczesne zaliczenie Geremka i Korwin-Mikkego do liberałów prowadzi do „całkowitych wypaczeń” (inna sprawa, że tą drogą rozumowania podążają wszyscy autorzy prac naukowych na temat liberalnych partii politycznych w Polsce po 1989 roku).


Nie zgadzam się jednak z jego sugestią, że należy zrezygnować z europejskiej terminologii w określaniu światopoglądowego profilu partii oraz polityków i przerzucić się na amerykańską. Bowiem to właśnie amerykańskie nazewnictwo jest ułomne. Stefaniak przypomina, zasadniczo zgodnie z faktami, że Amerykanie mianem „konserwatysty” określają konserwatywnych liberałów i libertarian, natomiast „liberał” w ichnim rozumieniu jest socjaldemokratą czy socjalistą w pojęciu europejskim. Tak jest, jeśli pominie się niuanse, w istocie. Pytanie jednak brzmi, dlaczego tak jest?


Najbardziej kontrowersyjne i odróżniające obie strony Atlantyku jest nazwanie zwolennika wysokich wydatków publicznych, niemałych podatków i rozbudowanych funkcji socjalnych państwa przez Amerykanów „liberałem”. Źródłem tej praktyki są kwestie czysto językowe oraz różnice w rozwoju idei politycznych na obu kontynentach, których przyczyną był naturalnie zupełnie inny przebieg historii. Podczas gdy w tradycji europejskiej, w tym także angielskojęzycznej, brytyjskiej, liberalizm jest pojęciem wywodzącym się ze ścisłego związku z ideą wolności, w tym zgodnie z ideami Adama Smitha wolności gospodarowania, w tradycji amerykańskiej w stosowaniu tego terminu nad filozoficznym przeważył aspekt językowy. Przymiotnik liberal ma w języku angielskim bowiem także znaczenie potoczne, nie związane bezpośrednio z kwestami politycznymi czy filozoficznymi. Można powiedzieć na przykład, że dokładka zupy, którą ktoś sobie wlał, była „liberalna”. Nie znaczy to naturalnie, że zupa jest zwolenniczką obniżenia podatków, albo rejestracji związków partnerskich. Znaczy to, że dokładkę stanowiła spora porcja, na przykład bogata we wkładkę mięsną. Innymi słowy przymiotnik liberal jest w języku angielskim jednym z synonimów słowa „szczodry”.


Skoro tak, to można zrozumieć dlaczego w odniesieniu do poziomu wydatków z budżetu państwa słowo liberal zaczęło tam oznaczać wysokie wydatki. Budżet „liberalny”, w rozumieniu „szczodry”, to budżet redystrybujący dużo środków, w tym oczywiście na cele socjalne. Taki zaś budżet wymaga wysokich podatków i danin, te zaś są oczywiście ograniczeniem wolności gospodarczej i przyczyniają się do rozrostu funkcji socjalnych państwa, a co za tym idzie jego biurokracji. W ten oto sposób Amerykanie doszli do, kuriozalnego z naszego punktu widzenia, określania socjaldemokratycznego modelu gospodarowania środkami publicznymi mianem „liberalny”.


Nie ma więc do końca racji Stefaniak, gdy pisze, że amerykańskie pojęcie liberalizmu wiąże się wyłącznie z liberalizmem moralnym (czyli etyczno-społecznym w stosowanej przeze mnie terminologii). To znaczy ma rację, ale nie uwzględnia przyczyny tego stanu rzeczy. Jest tak w USA, ponieważ w zakresie problematyki obyczajowej być szczodrym (liberal) oznacza nie ograniczać swobody w kreowaniu przez człowieka jego własnego stylu życia i być tolerancyjnym wobec jego życiowych wyborów. Natomiast w zakresie polityki ekonomicznej być szczodrym (liberal) oznacza szastać dobrotliwie pieniędzmi.


Pierwszym powodem, dla którego opowiadam się ze uściśleniem europejskiej terminologii, a przeciwko przejściu na terminologię amerykańską, jest to, że źródła amerykańskiego pojęcia słowa liberal są prymitywne, wywodzą się ze słownika potocznego. Drugi powód jest taki, że słowo „socjaldemokrata” po prostu lepiej niż „liberał” opisuje osoby o centrolewicowych poglądach w państwach Europy, zwyczajnych wyborców SPD, PS, Labour i innych tego rodzaju partii. Trzeci zaś powód jest najważniejszy.


Gdyby przyjąć proponowaną przez pana Łukasza Stefaniaka terminologię, to wprowadzimy ostry, dwubiegunowy podział światopoglądowy, który w warunkach europejskich jest bezzasadny. Stracimy z oczu niuanse, które wynikają z tego, że Europejczycy dzielą się na więcej aniżeli dwie grupy. Według propozycji zza Atlantyku „konserwatystą” będzie człowiek o konserwatywnych poglądach społeczno-etycznych i liberalnych poglądach ekonomicznych. „Liberałem” zaś osoba liberalna w sprawach społeczno-etycznych, a socjalistyczna w kwestiach ekonomii. A co z tymi, którzy wykraczają poza ten schemat? Stefaniak sam zauważa problem z określaniem PiS jako partii prawicowej, a więc według amerykańskiej terminologii „konserwatywnej”. Taka nie jest, bo nie jest liberalna ekonomicznie. Ale przecież nie zaliczymy jej do „liberałów”, bo nie jest permisywna w zakresie społeczno-obyczajowym. W końcu co z ludźmi, bardzo w Europie licznymi, którzy mają liberalne (prorynkowe) poglądy ekonomiczne, ale równocześnie też liberalne poglądy społeczno-obyczajowe?


Czy nie byłoby lepiej pozostać przy europejskim pojęciu słowa „liberał”, ale je uściślić? Niechaj liberałem jest ten, kto ma liberalne poglądy we wszystkich dziedzinach. Do tej kategorii nie pasują szczodrzy „liberałowie” z Ameryki, ani też „wolnościowcy”, konserwatywni libertarianie w rodzaju Janusza Korwin-Mikkego. Owszem, można wiecznie spierać się o to, kto ma prawo do znaczka. Dawny lider UPR słusznie wskaże na bezsprzeczny fakt, że liberalizm klasyczny z pierwszej połowy XIX wieku był bardziej podobny do jego dzisiejszych poglądów aniżeli do poglądów Guido Westerwelle, Alexandra Pechtholda, Guy Verhofstadta, Francois Bayrou czy Nicka Clegga. Dobrze, więc jeśli chce uchodzić koniecznie za liberała, niech się zabierze za produkcję wehikułu czasu. Idee, wszystkie, ulegają modyfikacjom. Może się taka ewolucja nie podobać, można do końca życia słuchać Pink Floyd, a obruszać się na Pearl Jam, albo wiecznie słuchać Pearl Jam, a obruszać się na 30 Seconds To Mars. Ale rzeczywistość i fakty historyczne zaakceptować trzeba. Wydaje się, że pan Stefaniak (choć nie mam pewności czy jest zwolennikiem JKM), to właśnie akceptuje. Sugeruje, aby zrezygnować z labelu „liberalizm” skoro uległ on, niepożądanej z jego punktu widzenia, znaczeniowej ewolucji i nazwać się „konserwatystą” w rozumieniu amerykańskim, a więc zwierającym ekonomiczny neoliberalizm. Jednak ewolucja idei liberalnej, nie czyni ze współczesnego europejskiego liberalizmu tego samego czym jest socjaldemokracja. Różnice są, a w czasach kryzysu finansów stały się jeszcze bardziej znaczące, czego dowodem będą choćby teksty w mającym się niebawem ukazać VI numerze drukowanego „Liberté!”, którego przedsmakiem jest opublikowany już 20 numer internetowego „Liberté!”. Dlatego kopiowanie amerykańskiego nazewnictwa nie ma sensu. Skończyłoby się to tym, że prawdziwi liberałowie (tacy jak np. przegrana kandydatka republikanów do Senatu z Connecticut, Linda McMahon) musieliby, tak jak to widzimy w USA, stosować formułę „ethical liberal – fiscal conservativedla nazwania własnych poglądów. Trzymajmy się własnych pojęć, bo mamy lepsze. Tylko korzystajmy z nich przezorniej i rzekłbym oszczędniej.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję