Liberalny patriotyzm – debata :)

Patriotyzm jest faktem i zdecydowana większość ludzi odczuwa – w różnych okolicznościach – uczucia patriotyczne. Tworzenie świata bez patriotyzmu jest może i możliwe, ale na pewno prowadzone metodami antyliberalnymi.

 

Szymon Gutkowski:

Środowiska, które uważają się za liberalne, czyli najprościej mówiąc takie, które nie lubią narzucać innym swoich poglądów, zdają się mieć poczucie, iż patriotyzm jest im odbierany. Siły polityczne odwołujące się do tego pojęcia uwzględniają głównie tę część społeczeństwa, dla której patriotyzm związany jest z manifestacją religijności

Dyskusję o tym problemie zaczęliśmy już na Kongresie Wolności wraz z „Gazetą Wyborczą” sugerując, że może warto zacząć mówić o liberalnym, otwartym patriotyzmie, który byłby oderwany od tej martyrologicznej wizji i zwracaniu się ku przeszłości.

Wojciech Przybylski w artykule zamieszczonym w „Liberté!” napisał, że z liberalnego punktu widzenia trzeba pogodzić się z domniemanym założeniem, iż każdy Polak myśli inaczej i swoją wyobrażoną ojczyznę kocha na swój sposób, więc należy mu umożliwić podzielenie się swymi odczuciami z resztą wspólnoty.

Należy zadać jednak pytanie czy faktycznie każdy tę możliwość powinien mieć? Leszek Jażdżewski w „GW” twierdzi, że dopóki godzimy się na pełnoprawną obecność głosu szaleństwa w debacie publicznej, dopóty wszelka racjonalna dyskusja o Polsce jest niemożliwa. Ja natomiast, słuchając Jarosława Kaczyńskiego, dochodzę do wniosku, że może nie powinniśmy mówić cicho o istnieniu czegoś takiego jak liberalny patriotyzm – może należy zacząć mówić głośno: kłamstwo, fałszowanie historii to nie jest patriotyzm. Mówić, że dla takich antywartości nie ma w debacie publicznej miejsca. Stawiam więc tezę i pytanie: Czy trzeba dopuścić do istnienia wszystkich poglądów w debacie publicznej?, Czy jednak istnieją takie, które wcale nie powinny być w niej obecne, bo dopiero ich nieobecność pozwoli na głęboką dyskusję z liberalnego, lewicowego czy konserwatywnego punktu widzenia?

Wojciech Przybylski:

Zacznę od bardzo istotnej uwagi: o patriotyzmie nie ma sensu mówić. Uważam, że dyskusja o tej partykularnej postawie w ogóle nie powinna mieć miejsca, podobnie jak na przykład o „polskości”. Jeśli ty powiesz mi, że jesteś Polakiem bardziej niż ja, to ja odpowiem ci podobnie, i w ten sposób możemy dyskutować w nieskończoność, bijąc się na puste argumenty, w których każdy niejako ma rację, czyli – tak naprawdę – racji nie ma nikt.-to jest kwestia fundamentalna. Podobnie jest z patriotyzmem. Nie istnieje coś takiego, jak patriotyzm liberalny czy konserwatywny.

Gdyby istniały dwa patriotyzmy, istniałyby dwie Polski. Istotą postawionej przez ciebie tezy jest problem, co zrobić z ludźmi siejącymi nietolerancję, oraz gdzie są granice tolerancji. To właściwie filozoficzne pytanie: Czy można być tolerancyjnym wobec nietolerancji? Z ludźmi, których cenimy, którzy mają swoją formę patriotyzmu, należy dyskutować być może do momentu, w którym pojawia się fundamentalna niezgoda. Z ludźmi, którzy próbują Cię przekrzyczeć i przekonać do bycia „lepszymi Polakami” nie należy dyskutować – należy ich wykluczyć z dyskusji. Nawiązując zaś do Jarosława Kaczyńskiego: nie należy z takim człowiekiem w ogóle wchodzić w dyskusję, gdyż jest on niezdolny do jakichkolwiek zmian i być może nie warto poświęcać mu tyle uwagi. To skuteczny sposób na wykluczenie.

Leszek Jażdżewski: Ciekawe jest to, co nas w ogóle zmusiło do zadania pytania o liberalny patriotyzm na łamach „Liberté!”. Spowodowała to sytuacja w kraju i zdominowanie dyskursu przez martyrologię, wszelkie romantyczne klisze, kreujące w naszej świadomości zamierzchłą wizję patriotyzmu nieadekwatną do dnia dzisiejszego.

Forma patriotyzmu wybrana przez naszych przodków, była konieczna by, ratować polską tożsamość a takżę kiedy z klęsk należało wyciągać wnioski o zwycięstwie. Te musiały być przekuwane w element spajający naród, więc faktyczną politykę uprawiali poeci. Tyle że tak już nie da się uprawiać polityki w demokratycznym kraju. Jarosław Marek Rymkiewicz nie może być dziś podmiotem polskiej polityki, tak jak nie mógł nim być Czesław Miłosz. My potrzebujemy polityków z prawdziwego zdarzenia, mówiących o Polsce niebędącej już pod zaborami. Pytanie o liberalny patriotyzm jest z tej perspektywy dość rozpaczliwe: Czy my możemy się tylko bić albo nie bić? Czy może jesteśmy w stanie porozmawiać o Polsce w innym kontekście? To także pytanie o inną wizję naszego kraju: prezentowanego nie jako ofiara (w czym, notabene, świetnie się czujemy), a jako kraj dumny.

Dyskurs wytyczony przez sformułowanie: „No, tak, ale wy nas w Jałcie zostawiliście.” musi się skończyć.

Adam Szostkiewicz: Z racji przynależności do „średnio starszego pokolenia” muszę uczciwie powiedzieć, jak wyglądał mój dom. Ojciec był żołnierzem AK w Warszawie. Trafił – szczęśliwie – na Pawiak, wobec czego w czerwcu ’44 roku uratował życie – został wywieziony do Gross Rosen, skąd wyzwoliła go Armia Czerwona. Po wojnie nie miał łatwego życia. Był obywatelem drugiej kategorii ze względu na papiery. Przed wojną lubił chodzić do Ziemiańskiej w Warszawie, ale był blisko związany z obozem prezydenta Mościckiego.

Mój stryj, brat ojca, podporucznik rezerwy – Leon Szostkiewicz, został zamordowany w Katyniu. Ja, siłą rzeczy, wiedziałem, że trzeba się przyłączyć, kiedy zaczęła się formować opozycja w PRL, a następnie – do pokolenia Solidarności. Po 13 grudnia znalazłem się w internacie, poniekąd powtarzając w swojej własnej biografii biografię mojego ojca i stryja. Mając takie doświadczenie wyniesione z domu, trudno nie być podatnym na patriotyzm „pisowski”. To jest typ doświadczenia, którego się nie usunie, nie można go też emocjonalnie zredukować. Można je jedynie racjonalizować i to, co ja dziś myślę na tematy patriotyczne, polityczne, jest próbą racjonalizacji i walki z emocjonalnym substratem polskości oraz próbą spojrzenia na swój własny kraj. Przypuszczam, że gdyby moi przodkowie usiedli tu dziś z nami i usłyszeli takie pojęcie jak „liberalny patriotyzm”, po prostu by oniemieli. Wojna wybuchła – oni poszli walczyć, chociaż mogli szukać sposobów, aby się wymigać. Teraz mamy rok 2010, musimy wziąć pod uwagę upływ czasu i zmiany we wrażliwości, dlatego myślę, że im mniej się mówi o patriotyzmie, tym lepiej. Patriotyzm, mówiąc potocznie – przepraszam – się robi, a nie gada o nim.

Samo pojęcie jest na tyle płynne, że ludzie, którzy o nim dyskutują, mają zakłóconą percepcję. Interesuję się sprawami Kościoła, religii, dlatego nawiążę do pojęć „Kościoła otwartego” i „Kościoła zamkniętego”. Analogicznie, mówiłbym o „patriotyzmie otwartym”, czyli akceptującym inne patriotyzmy, wchodzącym z nimi w polemikę, ale – raz jeszcze podkreślę – akceptującym je. Przestrzegałbym natomiast wszystkich, w tym samego siebie, przed tą skłonnością „pisowską”, czymś co można nazwać patriofilią. Taki kult patriotyzmu, bez odwoływania się do znaczenia tego pojęcia dziś, jest groźny w demokracji liberalnej i otwartym kraju.

Piotr Beniuszys: Nie do końca jestem w stanie zgodzić się z tym, że nie istnieje coś takiego jak patriotyzm liberalny i patriotyzm konserwatywny. W historii każdego europejskiego narodu występują postaci i zdarzenia różnie oceniane przez ludzi o różnych światopoglądach. Jedni będą z nich dumni, dla innych będą powodem irytacji. Pojęcie liberalnego i konserwatywnego patriotyzmu nie do końca jest bezzasadne. Sposób myślenia o polityce, zarówno w warstwie filozoficznej, jak i czysto praktycznej, składa się z wielu różnych kategorii: polityki finansowej, ekonomicznej, obyczajowej, religii i tradycji w życiu społecznym itd. W przypadku większości z nich fundamentem spojrzenia na te problemy jest kwestia relacji pomiędzy jednostką a zbiorowością. Dlatego dochodzi do podziałów politycznych, ponieważ między interesami jednostki a interesami zbiorowości – często wiążących się z narzuceniem określonych obowiązków na jednostkę – dochodzi do konfliktu. Różne ideologie, w różny sposób i przy różnego typu problemach, ten konflikt rozwiązują. Liberalizm jest tą ideologią, która nadaje priorytet wolności jednostki i daje jej pierwszeństwo w starciu z roszczeniami zbiorowości. Patriotyzm, niebędący równoważnym dla liberalizmu, jest z kolei emocją (często do pewnego stopnia irracjonalną), która wyraża się w przywiązaniu do zbiorowości, najczęściej narodu. Podmiotem jest jednostka odczuwająca to przywiązanie. Patriotyzm jest więc zjawiskiem, które skłania jednostki do tego, aby rezygnować w różnych okolicznościach ze swoich praw i wolności i zamiast tego wypełniać obowiązki względem zbiorowości. Można więc powiedzieć, że – z filozoficznego punktu widzenia – między liberalizmem a patriotyzmem istnieje pewne napięcie. Liberalizm nadaje prawa i wolności jednostkom, starając się prawnie je zagwarantować, a patriotyzm jest mechanizmem powodującym, że część jednostek z tych praw rezygnuje – dobrowolnie lub nie. Czy patriotyzm wyklucza liberalizm? Nie jest tak, choć patriotyzm nie jest naturalnym elementem liberalnego światopoglądu, bliżej mu do konserwatyzmu. Można sobie wyobrazić społeczeństwo liberalne wyzbyte z patriotyzmu, natomiast faktem jest, że ludzie o bez wątpienia liberalnych poglądach zwykle byli patriotami i to patriotami bardzo żarliwymi. Popierali wolny wybór jednostki, wybór polityczny, w tym wolność wyboru patriotyzmu. Jednostka w liberalizmie ma prawo być kosmopolitą, ale ma także prawo być patriotą. Zwykle ten drugi wybór był dokonywany przez polityków jednoznacznie podpisujących się pod liberalnym programem. Jeśli sięgniemy do czasów, gdy patriotyzm był naturalnym zjawiskiem w polityce, sprzed okresu doświadczeń obu wojen światowych, a następnie integracji europejskiej, to widzimy, że zdecydowana większość brytyjskiego ruchu liberalnego, powodowana właśnie żarliwymi patriotycznymi uczuciami, angażowała się w realizację liberalnego programu: wprowadzenia wolnego handlu, zniesienia ceł i w ten sposób przyczynienia się do zniesienia napięcia międzynarodowego, a tym samym prawdopodobieństwa wojen. We Francji liberałowie niesieni myślą patriotyczną poszukiwali najlepszego rozwiązania ustrojowego przez cały XIX wiek. Wydaje mi się, że również w przypadku historii Polski można znaleźć w wiele przykładów konserwatywnego patriotyzmu, ale także liberalnego patriotyzmu, na którym można budować dumę narodową. Osobiście znalazłem trzy takie wydarzenia. Najważniejszy z nich to sukces Solidarności, czyli budowa wolnościowego ustroju opartego na narodowym ruchu społecznym. Sięgając dalej w przeszłość – Konstytucja 3 Maja, która była próbą bardzo szybkiego i wczesnego wprowadzenia liberalnego modelu ustrojowego. W okresie zaborów była to także praca organiczna, bez wątpienia dobry punkt odniesienia dla osób o poglądach ekonomicznych.

Jeżeli chodzi o wolność debaty osobiście stoję na stanowisku bardziej „amerykańskim”, i nikogo – nawet radykalnych poglądach – nie byłym w stanie z dyskusji wykluczyć. Uważam, że z każdym należy dyskutować za pomocą argumentów, nigdy przez wykluczenie. Nie zgadzam się z dosyć niebezpiecznymi pomysłami, które od pewnego czasu prezentuje np. profesor Magdalena Środa, że w Europie dyskusja o przywróceniu kary śmierci powinna być zakazana. Dyskutować można o wszystkim. Podstawowym warunkiem jest po prostu kultura i to być może jest istotny punkt odniesienia dla pomysłu wykluczenia, a dyskutować powinno się z każdym poglądem i – jeżeli potrzeba – kompromitować je za pomocą argumentów, pokazując ich absurdalność. Zdaję sobie sprawę, że może to nieść pewne ryzyko, jednak wolność i liberalny porządek zawsze generują ryzyko i obniżają poziom bezpieczeństwa. Taki jest urok liberalizmu.

Szymon Gutkowski: Sam na pytanie, które zadałem, nie mam jasnej odpowiedzi. Z jednej strony kusi mnie, żeby ludzi niesłuchających naszych argumentów ignorować w dyskusji, a z drugiej strony rozumiem, że jakakolwiek forma cenzury nie jest dobra. Kiedy zakładaliśmy Projekt: Polska, którego jestem przewodniczącym, bardzo szybko wybraliśmy nazwę, właściwie bezrefleksyjnie, choć mamy się za liberałów. To była nazwa, wobec której panował pełen konsensus: „projekt”, czyli coś konstruktywnego i „polskość”, jako coś, co łączy nas najbardziej. Dziękuję Piotrowi za pokazanie braku sprzeczności między liberalizmem a patriotyzmem, niemniej jednak chcę zapytać – powtarzając za Wojtkiem Przybylskim – po co nam Polska?

Wojciech Przybylski: „Przez ostatnie 200 lat, z krótką przerwą, Polska pozwalała nam utrzymać swoją tożsamość, nie mając instytucji państwa. Jako naród właściwie nigdy nie zapuściliśmy korzeni w jego instytucjach, bo tego państwa zbyt długo nie było. Polacy nie są narodem dlatego , że chodzą na tą samą agorę, Polacy są narodem, bo stoją w tych samych pogrzebowych konduktach”. Wniosek jest taki, że Polska była nam potrzebna do utrzymania tożsamości, natomiast dziś. po co dziś nam właściwie Polska? Przecież możemy skupić się na rozwoju własnego miasta, ulicy, rodziny. Może nasze dzieci mogą sobie wybrać, gdzie będą mieszkać, jakim językiem będą mówić. Czy powinniśmy wyzwolić się z polskości? Czy może jednak Polska jest nam potrzebna?

Piotr Beniuszys: To szalenie trudne i rozległe pytanie. Nawiązując do martyrologii, na pewno jest tak, że jeżeli tylu Polaków oddało życie za niepodległość, po raptem 21 latach tej niepodległości, nie można z niej rezygnować. Najważniejszy powód, dla którego warto, żeby Polska była, to ten, żeby te ofiary i ten wysiłek nie poszły na marne. Po co Polska? Intelektualiści, których ostatnio czytuję, snują rozważania o nadchodzącym świecie, w jakim ponownie dojdzie do wojen, może dlatego mniej optymistycznie patrzę na to, że ta Polska jest i będzie już na pewno i że możemy po prostu zająć się sobą i życiem prywatnym. Na pewno warto mieć wpływ na to, w jakim kraju się żyje i z tego powodu zaangażowanie w debatę publiczną jest istotne. Człowiek, który tak się angażuje, chce, aby jego głos był usłyszany i żeby miał to, w co wierzy. Polska na pewno nie jest po to, aby rozpamiętywać klęski, samą historię i przeszłość, tylko po to, aby dać naszym dzieciom i następnym pokoleniom możliwość życia we własnym kraju. Ważne jest to, żeby przełożyć wajchę myślenia o kraju z przeszłości na teraźniejszość i przyszłość. Polska potrzebna jest nam po to, abyśmy mieli mechanizmy kształtowania części rzeczywistości na tej planecie zgodnie z naszymi oczekiwaniami. To, jaką przyszłość chcemy kształtować jako wspólnota, nie jest efektem jakiejś narzuconej doktryny, mającej w sposób odgórny ujednolicić nasz naród tak aby wszyscy myśleli podobnie, tylko zależy od bycia patriotami instytucjonalnymi tworzącymi przestrzeń w debacie publicznej, aby mimo posiadania różnych światopoglądów ucierać ten własny program, jak najbardziej pragmatyczny dla naszego państwa. Wydaje się, że właśnie dla tego forum publicznego, na którym Polacy wymieniają się myślami, postulatami, potrzebna jest Polska.

Adam Szostkiewicz: Rzeczywiście, właśnie do tego jest nam potrzebna. Ja bym dodał tyle, że Polska jest nam potrzebna jako przestrzeń, w której możemy wcielać w życie nasze marzenia i nasze projekty o Polsce. Los bądź przypadek chciał, że urodziliśmy się akurat w tym miejscu Europy, że naszym językiem domowym był Polski, że uczono nas polskiej historii i tego nie należy, nie wolno wymazywać. Ktoś powiedział: jestem Polakiem, więc myślę i czuję po polsku. Ja się pod tym podpisuję. Czuję się Polakiem to mi jednak nigdy nie przeszkadzało czy to mówić po rosyjsku, czy też w domu opowiadać własnym dzieciom o kulturze rosyjskiej, podsuwać – ku ich rozpaczy – Puszkina, bądź Lermontowa w wersji rosyjskiej. Szczęśliwie, ich pokolenia już nikt nie zmuszał do takiej lektury. To jest takie moje rozumienie, do czego Polska jest potrzebna i jednocześnie, czym jest patriotyzm, jakiego bym sobie życzył. Chodzi o to, aby pielęgnować to, co mamy tutaj. Jako inteligent powiedziałbym najprościej: polskość to jest język polski i polska kultura, ale szanuję tych, którzy mówią nawet martyrologicznie i funeralnie. Ten typ emocji i symboliki zaspokaja u nich tę samą potrzebę, co u inteligentów kultura, historia i język. Potrzebę wspólnoty i emocjonalnego bycia w świecie. Nie ma sensu z tym dyskutować, jest natomiast sens dyskutować o granicach tolerancji i wykluczeniu. Można by to przekuć nawet w pewną polityczną formułę. Pytanie o wykluczenie, w sensie politycznym, dla mnie ma tylko jeden, ale bardzo praktyczny sens, mianowicie: granice, do jakich może się posuwać opozycja w systemie liberalnej demokracji. Czy może swoim działaniem podważać ten liberalny fundament, z którego wyrasta konstytucjonalizm liberalny? Czy mamy tolerować opozycję, która jest de facto antysystemowa? Która demokracji – owszem, ułomnej, ale takiej, jaką sami zbudowaliśmy przez dwadzieścia lat – nie toleruje? Nie mam na to odpowiedzi. Uważam za to, że to konkretna formułą tego wyjściowego pytania.

Napomknąłbym jeszcze o motywie dumy. Uważa się, że to jest melodia, przy której nie zatańczy liberał. Czuję się liberałem i choć ta duma może mi się kojarzyć raczej z melodią szamańską, to ma głęboki sens. Odwołam się do pewnego przykładu: Michelle Obama zasłynęła wypowiedzią: „I was never proud of my country, until this day”, który to dzień był dniem wyboru jej męża na prezydenta. Ktoś to może ośmieszyć, ale sens jest głębszy, Pokazuje problem, o którym mówimy – czy elementem liberalnego patriotyzmu może być to, o czym ona mówi w realiach amerykańskich? Czy ten sens dałoby się jakoś w polskie realia przenieść? Uważam, że jest sens mówić o dumie, ale trzeba też dodać, z czego. Duma z samej dumy to noszenie plakietek, wywijanie sztandarem – mi to nie przeszkadza. Ale jak już dodajemy czynnik liberalny, to trzeba pójść dalej. Z czego jestem dumny? Michelle Obama to powiedziała: jestem dumna z mojego kraju, bo po raz pierwszy wygrał ktoś spoza ścisłej elity tego społeczeństwa, co wydawało się niemożliwe. Spoza ojców założycieli i ich kontynuatorów.

My też mamy takie powody do dumy, te tytuły pozytywne, o których mówił Piotr Beniuszys. Zakończyłbym na tym, że warto o tym pamiętać, ale zawsze pokazywać też drugą stronę medalu. Hannah Arendt mówiła: „Rzeczy złe, których dopuścił się mój kraj, zawsze poruszają mnie bardziej, niż rzeczy złe, których dopuściły się inne kraje”. To jest po prostu transakcja wiązana. Nie mówić tylko mesjanistycznie, martyrologicznie, ale i krytycznie.

Leszek Jażdżewski:

Po co nam Polska? – pytasz Szymonie. Po nic. Uważam, że Polska jest wielkim genetycznym i kulturowym obciążeniem. Potwierdzić to może chyba każdy mieszkający zagranicą, widzący Polaków, którzy wyrwali się z małych miasteczek, wsi i rozkwitają tam, świetnie pracują, nie szukają powodów do awantur. Polska jest obciążeniem – to powie każdy pisarz, który starał się zaistnieć na Zachodzie. Rozmawiałem niedawno z jednym z czołowych polskich autorów. Powiedział, że kiedy był młody, myślał, że podbije świat, niestety polskie tematy i polski język zamknęły go w getcie. W Polsce klimat jest paskudny, żarcie tłuste; trzeba pić wódkę, nie wino, a ludzie są chamscy na ulicach. Gdyby racjonalnie podchodzić do sprawy: biblioteki spalone, architektura przeorana przez komunizm, politycy beznadziejni, Radio Maryja, itd. Jeszcze do tego trzeba się zmagać wciąż z tematem: Polska, Polska, Polska. Więc na pytanie: po co ta Polska, odpowiadam: po nic. W sensie utylitarnym, po nic. A z drugiej strony, dlaczego w takim razie jestem Polakiem? Dlaczego nie staram się zostać Franzuzem czy Amerykaninem?

Czy nie ma czegoś takiego, co powoduje, że kiedy wracając z dwumiesięcznej podróży po Chinach widzę ten krajobraz, wzgórza, zachód słońca nad chatą, czuję się swojsko? Kiedy podnosimy skórkę od chleba z ulicy, kiedy kibicujemy Kmicicowi, czytając Sienkiewicza, kiedy przeżywamy wzloty i upadki Małysza i reprezentacji piłkarskiej, kiedy cieszymy się – autentycznie – że to nasi dowalili tym Krzyżakom pod Grunwaldem, czujemy, że te emocje są autentyczne i istotne. Być może ważniejsze, niż te racjonalne argumenty, które tu przywołujemy. Mówię to jako liberał o bardzo krytycznym stosunku do tradycji narodowej. Dla mnie pytanie „po co nam Polska?” jest trochę jak pytanie „dlaczego jesteś synem swoich rodziców?”. Gdybym zaczął się nad tym zastanawiać: no tak, faktycznie; tam jest bogatsza rodzina, tam się mogłem urodzić. Tam fantastyczny pałac, a ja tutaj w tej swojej klitce się kiszę. Mógłbym się odciąć od rodziny, zmienić nazwisko. Uciec z domu i mówić w obcym języku. Czy przestałbym wtedy być synem moich rodziców? Skądże. Czy bym tego chciał, czy nie chciał, to jest na poziomie pewnego braku wyboru. Nie ma od tego ucieczki Trzeba to przyjąć jako pewien fakt zastany. Ludzie, którzy ginęli za Polskę, walczyli o jej wolność i niepodległość, mogliby mnie teraz zapytać: a co ty teraz robisz z tą Polską, tą którą ci wywalczyliśmy i zostawiliśmy? Czuję na sobie to pewne oskarżycielskie, ale mobilizujące spojrzenie, dlatego angażuję się w działanie Projektu: Polska, tworzę „Liberté!”. Uważam, że istnieje coś takiego jak liberalny patriotyzm, czyli wybór tej wizji Polski, w jakiej chcemy się realizować. Wybór wizji odpowiadającej naszym preferencjom i – w naszej opinii -najlepiej służącej tej wspólnocie. Honor jest rzeczą piękną, ale elity poświęcające swój naród dla tej wartości nigdy nie powinny być elitami politycznymi.

chciałbym, żeby ludzie rozumiejący polską rację stanu, patriotyzm oraz wizję Polski starali się wcielać ja życie. Jeśli będzie potrzeba, także walcząc – w przenośni – z tymi, którzy takiej wizji są przeciwni i z tymi, którzy próbują ich wykluczyć ze wspólnoty. Powiedzieć: masz prawo tak mówić, ale w naszej wspólnocie nie ma miejsca na takie poglądy.

Wojciech Przybylski:

Widać, że to pytanie nadaje sens dzisiejszej debacie. Bo temat tej dyskusji nie powinien się chyba nazywać „liberalny patriotyzm”, ale „Czy liberał może być patriotą” i odpowiedzieć jest twierdząca. Pytanie „Po co Polska?” jest pytaniem absurdalnym, pytaniem, z kategorii pytań „Kim pan/pani jest?”, jakie można zadawać bez końca. Tak naprawdę jest to debata o Jarosławie Kaczyńskim, który mówi: liberałowie nie są patriotami. Cieszę się, że każdy z nas mówił o własnych emocjach, bo patriotyzm nie ma w sobie, w zasadzie, niczego intelektualnego – jest czystą emocją, którą być może trzeba uzewnętrznić, aby udowodnić, że jest się patriotą.

Szymon Gutkowski:

Faktycznie, to pytanie jest absurdalne, a z drugiej strony bardzo potrzebne, ponieważ mówi nam się, że bezrefleksyjnie powinniśmy postrzegać patriotyzm tylko w jednej możliwej formie i że prawdziwy patriota stawia teraz świeczki pod krzyżem. W związku z tym, żeby móc otworzyć dyskusję, trzeba zadać pytanie: „po co nam patriotyzm?”. Jeżeli o tym jestem w stanie dyskutować, to każdą inną tezę mogę następnie podważyć. Wszyscy panowie prezentowaliście emocjonalny, obraz, a nawiązując do zdania pana Adama Szostkiewicza, że Polska potrzebna jest nam po to, aby realizować wspólne marzenia i projekty, to moje marzenie jest takie, że jak już przejdziemy tę narodową psychoterapię i zadamy sobie pytanie: „kim jesteśmy?”, pogodzimy się z tym, polubimy to i zaakceptujemy. Jest wiele spraw nie tylko w Polsce, ale i na świecie, za które jesteśmy odpowiedzialni dlatego, że je widzimy i dlatego, że mamy doświadczenie historyczne, które odebraliśmy w języku, literaturze, historii. To właśnie one mogłyby pomóc nam np. w nawiązaniu dialogu z Islamem, a nasza polskość pomogłaby uczynić lepszym nie tylko nasz kraj, ale i cały świat

Adam Fularz:

Przyznam, że początkowo wydawało mi się, że pomyliłem pomieszczenia. Nie sądziłem, że taki będzie wydźwięk tej dyskusji. Jestem rastafarianinem i uznaję patriotyzm za przejaw rasizmu.

Krzysztof Rutkowski:

Chociaż faktycznie lepiej jest działać, niż mówić o patriotyzmie, to uważam, że to pomaga uświadomić sobie pewne sprawy, stanowi pierwszy krok. Ważne jest, żebyśmy mogli pokusić się o poszerzenie naszych horyzontów.

Adam Szostkiewicz:

Patriotyzm może nosić znamiona rasizmu w skrajnych swoich formach. Ja w takim sensie używam słowa „patriofilia”. Na pewno jest to groźna, toksyczna odmiana patriotyzmu, ale czy jest to jeszcze patriotyzm? Ja bym powiedział, że nie. Że to już jest raczej nacjonalizm. My (liberałowie) w Polsce nie możemy budować patriotyzmu wokół państwa, więc może należałoby go budować wokół pojęcia obywatelskości? Może się wtedy okazać, że tacy ludzie jak ja doskonale widzą, że używanie słowa „Polacy” już jest nadużyciem, bo nasz kraj nie składa się z samych Polaków. Słysząc to słowo nadużywane w mediach, należy zastanowić się jak czują się polscy Ukraińcy, polscy Białorusini? Nawet Arabowie, Wietnamczycy czy Romowie – to ludzie, którzy także chcą tu znaleźć dom. Wyobrażam sobie, że należy konstruować w Polsce – na ile to możliwe – taki naród polityczny. Taki, który nie polega na zaglądaniu komuś do dokumentów. Połączenie liberalnej wizji patriotyzmu z rasizmem wydaje się nie fair.

Wojciech Przybylski:

Mogąc siebie nazwać patriotą liberalnym, zaznaczę, że w żaden sposób nie buduję swojego związku i przywiązania do narodu ani państwa, ale uważam, że kluczowe dla pojęcia współczesnego patriotyzmu jest pojęcie instytucji takich jak debata czy opinia publiczna.

Maria Filipek:

Wrócę na chwilę do Jarosława Kaczyńskiego. W majowej „Polityce”, zamieszczono analizę jego patriotyzmu. Wnioskiem okazało się coś, co można nazwać „kultem patriotyzmu”, nie „patriotyzmem” jako takim. Chociaż pojawiły się pozytywne definicje patriotyzmu, ja mam ciągle obawę, że to, co kojarzy się z patriotyzmem: odpowiedzialność, przywiązanie do instytucji, w tym poszanowanie prawa, płacenie podatków, jest trochę takim patriotyzmem technokratycznym. Mało porusza serce i duszę. Stąd moje pytanie: jak byśmy praktycznie zdefiniowali ten pozytywny obraz patriotyzmu, przemawiający do ludzi bardziej niż coroczne uzupełnianie PIT-u?

Krzysztof Iszkowski:

Obawiam się, że sprawa rozgraniczenia patriotyzmu od nacjonalizmu i rasizmu nie jest tak łatwa, jak byście panowie chcieli. Zadam pytanie, dość retoryczne: dlaczego Polski liberał w roku 2010 powinien czuć się bardziej zobowiązany w stosunku do ludzi, którzy polegli pod Kircholmem, w Bitwie Warszawskiej czy gdziekolwiek indziej na przestrzeni tysiąca lat polskiej historii, niż w stosunku do tureckich janczarów poległych w 1683 roku pod Wiedniem? Dlaczego dla liberała w Polsce w 2010 roku ważniejsze mają być te polskie ofiary? Obawiam się, że na to pytanie nie ma odpowiedzi, która byłaby w stanie uzasadnić, że nie jest to w jakiś sposób rasistowskie i etniczne. Moja refleksja jest taka, że stawianie tezy, że „liberał także może być patriotą” w kontrze do Jarosława Kaczyńskiego, to przyjmowanie walki na terytorium przeciwnika. Może te kategorie patriotyzmu, niejednokrotnie związanego z nacjonalizmem, faktycznie warto jest oddać prawicy, a samemu zająć się kwestiami poprawy bytu w naszym państwie?

Wojciech Onyszkiewicz:

Chciałbym zaprotestować w imieniu romantycznych poetów. Zrobiono z nich tutaj karykaturę. Poeci, którzy określili realne działania w ciągu minionych trzystu lat, nie sformułowali tylko hasła „kamieni na szaniec”, czyli powstań, ale sformułowali hasło mówiące o „kaganku oświaty”. Ten program Polacy przyjęli i z powodzeniem realizowali. „Kaganek oświaty” oznaczał bardzo konkretną, ważną wtedy sprawę praktyczną, postulującą zmianę „tutejszych” w obywateli. Pójście w lud z „kagankiem oświaty” przyniosło rewolucję, genialnie opisaną przez Normalna Daviesa w Bożym igrzysku, i dokonaną przez zwykłych ludzi. Jest to także program na dziś, który pozwoliłby nam nasze dwie Polski zamienić na Polskę jedną. Do tego droga wiedzie przez edukację.

Bartłomiej Nowak:

Chciałem zapytać, jak usytuować to napięcie między liberalizmem a patriotyzmem w kontekście Europy. Dziś żyjemy w zupełnie innej rzeczywistości, 70% naszego prawa tworzone jest w Brukseli.

Wojciech Przybylski:

Nawiązując do pytania Krzysztofa Iszkowskiego: Patriotyzm a nacjonalizm odpowiem, że patriotą czasem trzeba być, być może po to aby być nawet rasistą i mam tu na myśli sytuacje wojenne, skrajne. Liberalizm – moim zdaniem – powinien wykluczyć patriotyzm jako kategorię polityczną, kategorię dyskusji, bo przestaje być liberalizmem nawiązującym do interesu jednostki. Nie ukrywajmy, że liberalizm oznacza kult przyjemności i w tym znaczeniu patriotyzm jest gdzieś na antypodach. Nie można powiedzieć, że liberał nie jest patriotą – patriotyzm jest po prostu gdzieś głęboko schowany i nie tak łatwo go wydobyć. Każdy ma potrzebę wspólnoty, z nią rodzi się przyjemność przebywania wśród innych.

Leszek Jażdżewski:

Jeśli chodzi o to, dlaczego w przypadku bitwy pod Kircholmem trzymamy z Polakami, a nie z Karolem Gustawem, to proste – ci byli nasi, tamci nie byli nasi. Obawiam się, że nie ma liberalnej odpowiedzi na to pytanie.

Zgadzam się co do kwestii europejskiej. Będąc patriotą dziś pozwalamy, aby interes narodowy, polski, był realizowany w ramach instytucji wspólnej Europy – z takiej Polski chcę być dumny. Dobrze, że część polityczności przenosimy na coraz wyższy i zarazem coraz niższy poziom, tzn. część decyzji zapada na poziomie województw, a część w Brukseli.

Odpowiadając na pytanie Marysi Filipek – faktycznie, za podatek liniowy jakoś nikt nie chce ginąć. Krzysiek Iszkowski może mieć rację, ale oddanie patriotyzmu, oznacza oddanie rządu dusz. Moje postulaty są takie, aby to liberałowie sprawowali rządy dusz, a nie mitomani i szaleńcy. Jeśli miałbym podsumować, jaki to ma być patriotyzm, to powiedziałbym; że wolność przede wszystkim, pewna wizja Polski otwartej, tolerancyjnej, gdzie Polacy mogą maksymalizować szczęście. Po prostu – pewna propozycja, pewna wizja wspólnoty.

Adam Szostkiewicz:

Wydaje mi się, że dziś patriotą jest ten, kto pracuje i próbuje włączyć się w działanie na rzecz postępu społecznego, ekonomicznego, systemowego w sensie instytucjonalnym. Twarda prawica wmawia nam, że naród europejski jest mrzonką. A czemu? Ja tego nie wiem – sprawdźmy to.

Co do oddawania pola i pojęcia patriotyzmu prawicy. A czemu ja mam to komuś oddawać? Dlaczego prawica miałaby mieć monopol na tego typu dyskurs? To jest tak jak z Wielką Rewolucją Francuską – dlaczego lewica ma zmonopolizować hasła Wielkiej Rewolucji? Trzeba je było odebrać. Chodzi o to, żeby nikomu nie pozwalać zawłaszczać jakiejś tradycji myślenia.

Piotr Beniuszys:

Nie zgodzę się z Krzysztofem Iszkowskim dlatego, że rezygnacja z dyskusji o historii narodu i jej interpretacji jest oddaniem pola narracji, z jaką się nie zgadzamy. Mogłoby to spowodować, że za 100 lat rozpowszechnionym poglądem będzie obalenie komuny przez Janusza Śniadka i braci Kaczyńskich. Na sam koniec chciałem przede wszystkim powiedzieć, że patriotyzm jest faktem i zdecydowana większość ludzi odczuwa – w różnych okolicznościach – uczucia patriotyczne. Tworzenie świata bez patriotyzmu jest może i możliwe, ale na pewno prowadzone metodami antyliberalnymi. Co realnie można zrobić? W sytuacji, w której w Polsce mamy bardzo głęboki podział obywateli zaangażowanych w życie publiczne na dwa coraz bardziej zwalczające się obozy, istotne jest znalezienie sposobu na to, aby mimo wszystko czuć się jednością. Drążyć cele będące ponad bieżącą polityką. „Polityczny liberalizm” zakłada koegzystencję różnych światopoglądów, pomimo dzielących ich różnic, z wyłączeniem tylko tych, które na drodze przemocy i agresji chcą inne światopoglądy zwalczać. Wydaje mi się, że dla patriotyzmu, w wypadku głębokiego podzielenia narodu, można wymyślić coś podobnego. Nazwałbym to „patriotyzmem minimalistycznym”. Są różne wizje historii, różne ich interpretacje, które wchodzą ze sobą w konflikt. Pomimo tego, na poziomie najbardziej ogólnym, technicznym, istnieją wspólne punkty odniesienia, najogólniej mówiąc: polskość, do której przywiązani są wszyscy, niezależnie od dzielących ich różnic. Liberałowie, jako ci, którzy z mniejszym zaangażowaniem emocjonalnym podchodzą do takich wartości jak naród, tradycja, czy historia, idealnie nadają się do zadania zbudowania wizji patriotyzmu wyzutej ze światopoglądowych aspektów. Takiego, w którym może odnaleźć się każdy Polak, każda Polka, a także ludzie obcego pochodzenia.

Debatę zredagowali: Filip Malinowski, Dominika Stachlewska.

Biorąc świeckość poważnie :)

Rozdział religii i państwa to jeden z filarów współczesnej demokracji. Zachód potrzebował wielu wieków, by wywalczyć tę zasadę i uczynić z niej standard nowoczesnej praworządności. Wojny religijne, których apogeum przypada na XVI i XVII wiek, uczyniły z Europy pogorzelisko i skłoniły wielu myślicieli do szukania remedium na fanatyzm i fundamentalizm w „ścianie separacji”, jak to ujął Thomas Jefferson. Za teoretykami umowy społecznej postanowiono wzmocnić władzę państwowego suwerena kosztem Kościoła. Rewolucja Francuska krwawo przypieczętowała tę zmianę. Napięcia pomiędzy sacrum a profanum nigdy jednak tak naprawdę nie wygasły. Dzisiaj, pomimo okrzepnięcia procesów sekularyzacyjnych, konflikt jest wciąż żywy.

Świeckość po polsku

Kiedy zachodni Europejczycy bronią sekularyzacji przed „muzułmańską falą”, Polacy uczą się świeckości w potyczkach z Kościołem katolickim. Formalnie rzecz biorąc, Polska jest krajem świeckim. Konstytucja Rzeczpospolitej odnosi się zarówno do wierzących w Boga, jak i „niepodzielających tej wiary”. Poza tym w artykule 25. możemy przeczytać, że „władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym”. Dodatkowo ustawa o gwarancjach wolności sumienia i wyznania mówi, że „Rzeczpospolita Polska jest państwem świeckim, neutralnym w sprawach religii i przekonań, oraz że Państwo i państwowe jednostki organizacyjne nie dotują i nie subwencjonują kościołów i innych związków wyznaniowych”. Innymi słowy, państwo w imię równości wobec prawa nie powinno uprzywilejowywać żadnej ze stron konfliktów światopoglądowych, tworząc jednocześnie podstawy wzajemnego poszanowania przeciwnym przekonań.

W rzeczywistości sprawa ma się zgoła inaczej. Polska wraz z kilkoma innymi krajami jak np. Włochy, Hiszpania czy Portugalia reguluje swoje stosunki z Kościołem poprzez konkordat, co już samo w sobie stanowi dowód na szczególną pozycję religii w naszym państwie. Polski kler posiada ponadto liczne przywileje, których nie można uświadczyć w innych krajach Unii. Z publicznych pieniędzy finansuje się zajęcia religii w szkołach, wydziały teologii, a nawet niektóre wyższe katolickie uczelnie, o budowach świątyń nie wspominając. Całą parą pracuje Komisja Majątkowa, która z nadwyżką rekompensuje utracony majątek Kościoła z czasów PRL. Media publiczne, zgodnie ze swoim statutowym zapisem, mają chronić wartości chrześcijańskie. Wywiązują się z tego zadania z nawiązką przy okazji licznych religijnych świąt, do których ostatnio dołączyła rocznica obchodów śmierci polskiego papieża. Politycy ostentacyjnie jeżdżą na Jasną Górę i składają modły do Świętej Panienki. Natomiast każdy, kto ma ochotę krytykować powyższy stan rzeczy, musi się liczyć z prawnymi konsekwencjami z powodu możliwości „obrażenia uczuć religijnych”, cokolwiek to znaczy.

W konsekwencji Polacy posiadają jedne z bardziej restrykcyjnych ustaw aborcyjnych i eutanazyjnych w UE, choć co trzeba przyznać, ich zwolenników można odnaleźć również wśród ludzi niewierzących.

Wolność osobista jako fundament świeckości

W tych warunkach nie od rzeczy jest pytać, co z tą świeckością? W pierwszym odruchu chce się odpowiedzieć, że kiepsko. Z drugiej strony daleko Polsce także do państwa wyznaniowego. Bo choć religia katolicka ma silną pozycję w naszym społeczeństwie, to przecież stosunki panujące w Iranie czy nawet na Malcie wydają się nam dość egzotyczne. Brak u nas formalnej dyskryminacji innych wyznań czy też otwartej wrogości wobec postaw agnostycznych lub ateistycznych. Dlatego warto poszukać bardziej adekwatnej terminologii.

Jeśli konstytucyjne standardy rozdziału państwa i religii mają charakter fasadowy, to znaczy albo się je łamie, albo nimi odpowiednio manipuluje, to Polska jest krajem pseudo-świeckim. W pseudo-świeckim państwie obowiązują podwójne standardy. Istnieje świecka konstytucja i religijne zaangażowanie w sferze publicznej. Raz mówi się o „światopoglądowej neutralności”, innym razem o obronie „chrześcijańskich wartości”. Z jednej strony postuluje „wolność sumienia”, z drugiej penalizuje wynikające z niej wybory jako sprzeczne z „cywilizacją życia”.

Można pójść głębiej i skorzystać z rozróżnienia Ronalda Dworkina na państwa religijno-tolerancyjne i świecko-tolerancyjne . Dworkin w swojej książce Czy demokracja jest tu możliwa? (Is Democracy Possible Here?) pokazuje, że współczesnym wyznacznikiem stosunków państwowo-religijnych jest różnie rozumiana tolerancja. W pierwszym modelu, którego przykładem jest dla Dworkina Izrael, państwo wspiera religię i uważa ją za pozytywną siłę społeczną. W państwie, stosującym taki model, dopuszczalne są odniesienia do woli boskiej jako uzasadnienia politycznych działań. Jedyne ograniczenia wiążą się z utrzymaniem równości innych wyznań. Co do niewierzących, zbywa się ich milczeniem, wedle zasady „większość ma zawsze rację”.

W modelu świecko-tolerancyjnym tolerancja jest rozumiana jako brak zaangażowania czy to w obronę religii jako takiej czy ateizmu. Państwo, reprezentujące ten typ „jest kolektywnie neutralne w kwestii istnienia Boga lub wielu bogów, a także tego, która religia – jeśli w ogóle – jest najlepsza”. W przeciwieństwie do pierwszego modelu brak tu odwołań do Boga czy też obecności symboli religijnych w sferze publicznej.

Inaczej też wygląda legitymacja obu modeli. W państwie religijno-tolerancyjnym wolność religijna jest celem samym w sobie i nie potrzebuje dodatkowego uzasadnienia. Oznacza to, że religii w życiu społecznym przysługuje specjalne miejsce, i że w imię religii można dezawuować pewne postawy jako niepożądane, np. homoseksualizm. W państwie świecko-tolerancyjnym natomiast wolność religijna stanowi jedynie część pakietu wolności osobistej, w skład której wchodzą także inne równie ważne, a czasami ważniejsze swobody obywatelskie.

Polska wpisuje się raczej w model tolerancyjno-religijny. W związku z tym, że katolicyzm jest u nas wyznaniem dominującym, powstała sytuacja, w której „wartości chrześcijańskie” uchodzą za oczywiste, a każda postawa sprzeczna z nimi za radykalną. Dodatkowo brak wyznaniowego pluralizmu prowadzi do coraz większej arogancji kościelnych hierarchów i przytakujących im polityków.

A po co nam świeckość?

Co z tego? – pytają cynicznie niektórzy obrońcy wiary. Jeśli w Polsce, statystycznie rzecz biorąc, większość społeczeństwa jest katolicka, to zasady współżycia powinny również być katolickie – powiadają z przekonaniem. Przecież demokracja to rządy ludu, a że lud u nas w większości katolicki, to jest jak jest. Co więcej, tak powinno zostać – ostatecznie konkludują.

Otóż po pierwsze, demokracja to faktycznie rządy większości, ale zawsze z poszanowaniem praw mniejszości. Brak tego drugiego elementu prowadzi nieuchronnie do „tyranii większości”, o czym dawno temu pisali J. S. Mill oraz A. de Tocqueville i co potwierdziła z nawiązką historia XX-wiecznych systemów totalitarnych. Po drugie, systematyczne badania opinii publicznej dowodzą, że polscy katolicy nie są jednomyślni w ważnych kwestiach światopoglądowych z religią w tle. Wiele wskazuje na to, że odnoszą się raczej negatywnie do mieszania się Kościoła w bieżącą politykę, a także w sprawy, które wykraczają poza tradycyjnie rozumianą ewangelizację. Po trzecie wreszcie, to nie rządy ludu stanowią wyznacznik demokracji, ale rządy prawa. Jeśli
zatem istnieje konstytucyjny zapis o neutralności państwa w kwestiach światopoglądowych to powinno się go przestrzegać .

W Polsce jednak, ze względu na schedę po komunizmie, państwo to wróg publiczny numer jeden. Kościół z kolei, jako dawny kontestator starej władzy, stanowi najważniejszą instytucję społecznego zaufania. Dlatego też postulaty państwa prawa i etosu konstytucyjnego, w przeciwieństwie np. do Niemiec, mają słabą siłę przebicia.

Czasy się jednak zmieniają. Spada liczba powołań. Zmniejsza się udział w nabożeństwach kościelnych. Coraz częściej słychać publiczną krytykę religii. Warto zatem rozważyć jeszcze raz argumenty za świeckością. Tym bardziej, że rozdział religii od państwa jest korzystny dla obu stron. Wszelkie alianse władzy i wiary kończą się ostatecznie obustronną porażką. Władza przestaje służyć dobru publicznemu i służy interesowi kleru, a sama wiara podlega instrumentalizacji.

Separacja władzy państwowej i religijnej nie ma na celu likwidacji religijności, do której prawo ma każdy w ramach wolności osobistych. Dopuszcza także możliwość wpływu związków wyznaniowych na sferę publiczną, o ile traktuje się je tak samo jak pozostałe stowarzyszenia niewyznaniowe. Nieporozumieniem są zatem oskarżenia o promocję wojującego ateizmu, rodem z ZSRR, czy państwo anty-wyznaniowe w albańskim wydaniu.

Nowoczesność a religia

Na koniec warto przejrzeć się relacji pomiędzy religią a demokracją i jej stosunkiem do nowoczesności. Religia jest doktryną holistyczną, to znaczy tłumaczy całokształt rzeczywistości, podporządkowując ją jednej prawdzie. Jeśli uwzględnimy fakt, że religii jest wiele i każda inaczej definiuje ową prawdę, zrozumiemy konfliktowy potencjał religijności. Zasadza się on na prymitywnym podziale swój – obcy, który w języku religijnym wyraża dualizm wierny – innowierca.

W demokracji po pierwsze każdy członek wspólnoty jest obywatelem, któremu w świetle prawa przysługują te same uprawnienia, co innym. Po drugie, w systemie demokratycznym istnieje pluralizm. Nikt nie ma monopolu na prawdę, a wszystkie roszczenia absolutne darzy się głęboką nieufnością. Konsensus, przynajmniej w teorii, osiąga się w wyniku krytycznej debaty, która wymaga od każdego z uczestników racjonalnego uzasadnienia. Religia, posługując się arbitralnym objawieniem i dogmatem, nie przystaje do tego modelu. Jeśli w demokracji obowiązuje zasada „zarówno to, jak i to”, to religia bazuje na prostym „albo, albo”.

Nie oznacza to oczywiście, że religia jest skazana na konflikt z demokracją. Tam, gdzie religia akceptuje nowoczesność z jej podstawowymi zasadami: jednostkową autonomią, tolerancją i pluralizmem, faktycznie może stanowić czynnik pozytywny jako gwarant moralności i element samorealizacji.

W krajach Europy Zachodniej, choć wiara straciła na znaczeniu, odgrywa ona właśnie taką rolę. Wybitny socjolog P. Berger doszedł do wniosku, że modernizacja nie musi iść w parze z sekularyzacją. Innymi słowy, postęp cywilizacyjny nie musi prowadzić do śmierci Boga. Jego zdaniem religia przechodzi obecnie na Zachodzie proces prywatyzacji. Modernizacja bowiem niesie ze sobą nie tyle sekularyzację, co przede wszystkim pluralizm. Ten ostatni rozsadza monopol religii na moralność, sens życia i wartościowy projekt życiowy, przenosząc odpowiedzialność za nie na jednostkę. W rezultacie religia staje się kwestią wyboru czy, jak mówią Amerykanie, preferencji.

Wiara nie jest, tak jak dawniej, narzucana z góry przez wspólnotę, lecz tworzona przez jednostkę. Jednostka wybiera z religijnej oferty to, co jej się podoba, a wszystko inne odrzuca. Berger ukuł nawet termin, oddający to zjawisko, a mianowicie bricolage, czyli majsterkowanie. Jednostka zachowuje się jak w hipermarkecie. Nabywa i łączy tylko te treści religijne, które odpowiadają jej doraźnym potrzebom i gustom. Kieruje się przy tym zarówno wygodą, jak i aktualnymi trendami. W efekcie, jak pisze Berger, „wiara staje się bardziej krucha, wrażliwa, ponieważ nie uważa się jej już za coś oczywistego, naturalnego. Jeśli coś wybieram, nie uważam tego za rzecz naturalną. Z definicji możliwość wyboru pociąga za sobą możliwość rozmyślenia się. Instytucjonalne implikacje tej sytuacji są takie, że religijne instytucje w kontekście chrześcijańskim, czy tego chcą, czy nie, stają się dobrowolnymi stowarzyszeniami” .

W Polsce to zjawisko również występuje. Nie trudno spotkać katolika, który mówi coś takiego: „nie uważam by środki antykoncepcyjne, rozwody czy homoseksualizm były czymś złym, a poza tym wierzę w… reinkarnację”. Jeśli spytamy Polaka o „religijne preferencje”, to możemy się spodziewać następującej odpowiedzi: „jestem katolikiem, ale…”. Owo „ale” stanowi dowód na religijną pluralizację w kraju Jana Pawła II. Już teraz hierarchowie kościelni biją na alarm w dzwony, doskonale zdając sobie sprawę z negatywnych skutków tego zjawiska dla Kościoła jako instytucji. Jeśli bowiem religia staje się kwestią indywidualnego wyboru, to Kościół przestaje być potrzebny. Traci autorytet na rzecz konsumenckich gustów.

Jest to sytuacja niekomfortowa także dla ateistów czy ogólniej sceptyków, którzy demaskując religijne absurdy, napotykają na opór w formie: „to mnie nie dotyczy”, przy jednoczesnej deklaracji o przynależności do tego czy innego wyznania. Dziś trudno krytykować poszczególne konfesje jako całość, albowiem poza grupkami ortodoksów nikt nie bierze ich w posiadanie z całym inwentarzem, by nawiązać do tradycji pasterskiej metaforyki.

Z pewnością jeszcze wiele wody upłynie w Wiśle, zanim Polacy zaakceptują standardy państwa świeckiego. Wcześniej czy później, jeśli wierzyć Bergerowi, nastąpi jednak przesilenie i katolicyzm porzuci swe polityczne ambicje. Póki co, walka o dusze trwa.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję