Praworządność, rozszerzenie UE i demokracja [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Heather Grabbe, Senior Fellow w Bruegel, profesorkę wizytującą na University College London i KU Leuven oraz byłą dyrektorkę Instytutu Polityki Europejskiej Społeczeństwa Otwartego w Brukseli. Rozmawiają o warunkowości w zakresie praworządności w stosunku do krajów kandydujących do UE, dlaczego UE nie była w stanie zdyscyplinować państw członkowskich w kwestiach praworządności, jakie są dalsze plany dla nowej Komisji Europejskiej w zakresie praworządności i dlaczego państwa członkowskie powinny zaangażować się w ten proces.

Leszek Jażdżewski (LJ): Dlaczego praworządność i rozszerzenie są (i powinny być) tak ściśle ze sobą powiązane?

Heather Grabbe

Heather Grabbe (HG): Zawsze mieliśmy obawy dotyczące stopnia przygotowania Unii Europejskiej do rozszerzenia i zadbania o to, żeby ​​kraje, które do niej przystąpią, stosowały prawo unijne. Już w 1993 r., kiedy UE po raz pierwszy wyznaczyła pewne warunki niezbędne do przystąpienia do wspólnoty krajom Europy Środkowo-Wschodniej, jednym z kluczowych warunków było to, że taki kraj musi posiadać stabilne instytucje gwarantujące demokrację, praworządność, prawa człowieka i poszanowanie ochrony mniejszości. Istniał także inny warunek, który dotyczył możliwości spełnienia wszystkich wymogów członkostwa – w tym stosowania prawa UE. Tak było zawsze, ponieważ Unia Europejska jest wspólnotą prawa.

Podczas poprzedniego rozszerzenia przyjmowano jednak za rzecz oczywistą, że po przejściu przez dany kraj procesu akcesyjnego, po przeszkoleniu jego sędziów i urzędników w zakresie prawa UE, jego instytucje osiągnęły stopień stabilności, którego państwa członkowskie i Komisja Europejska byliby zadowoleni. Zakładano, że skoro mogą zrealizować te kryteria, to taki stan pozostanie trwały, a instytucje nadal będą stosować się do zasad praworządności.

Oczywiście kilka lat po rozszerzeniach z lat 2004 i 2007 zauważyliśmy problemy związane z celowym wycofywaniem się przez rządy z zasad praworządności w celu skonsolidowania władzy jednej partii i zapewnienia możliwości kontrolowania sądownictwa i innych instytucji państwowych – nie tylko w zakresie kierowania rządem, lecz także naruszając zasady podziału władzy i rozszerzenie władzy politycznej na inne instytucje, w związku z czym bardzo trudno byłoby się im przeciwstawić jakiejkolwiek innej grupie politycznej lub osobie mającej odmienne zdanie.

Obecnie zainteresowanie i obawy związane z praworządnością wracają z dwóch powodów. Przede wszystkim ze względu na perspektywę przystąpienia Ukrainy i Mołdawii w procesie akcesyjnym. Mają teraz status kandydatów, a więc powstaje pytanie, kiedy będą mogli rozpocząć negocjacje. Drugą poważną obawą jest erozja praworządności w samej UE.


European Liberal Forum · Ep192 Rule of law, EU enlargement, and democracy with Heather Grabbe

Poradzenie sobie z obydwoma tymi aspektami będzie niezwykle trudne, gdyż po wejściu do Unii Europejskiej dane państwo może blokować próby poprawy sytuacji w obszarze praworządności i przywrócenia podziału władzy. To właśnie mogliśmy zaobserwować w ciągu ostatnich kilku lat.

LJ: Jak możemy tym razem zrobić to inaczej? I jak sprawić, żeby Węgry również na to przystały?

HG: Nie będzie to łatwe, bo nadal władzę na Węgrzech sprawuje ten sam rząd – inaczej niż w Polsce, gdzie obecnie tworzy się nowy rząd, który być może będzie w stanie poprawić zdolność UE do zagwarantowania praworządności i odświeżyć warunki procesu akcesji. Polska jest dowodem na to, że nadal jest to możliwe – nawet po długim okresie łamania praworządności, a także nasilającym się przechwytywaniu państwa i wzmacniania kontroli władzy nad sądownictwem, koalicja opozycyjna wciąż miała szansę na zwycięstwo w wyborach.

To wspaniała wiadomość na koniec roku, która pokazuje, że jest to nadal możliwe. Jednak przywrócenie niezależności instytucjom państwowym przez rząd będzie długotrwałym procesem, bo szybkie dokonanie tego wymagałoby zastosowania takiej samej taktyki, jaką PiS zastosowało do przejęcia instytucji za czasów pierwszej kadencji. Mam wielką nadzieję, że nowy rząd nie będzie chciał tego zrobić w ten sam sposób.

Z drugiej strony na Węgrzech nadal panuje partia rządząca, która sprawuje władzę od 2010 roku. Partia Fidesz bardzo mocno trzyma w garści instytucje państwowe. Przejęcie państwa przeszło już bardzo długą drogę. W rezultacie partia rządząca nie będzie chciała zgodzić się na wprowadzenie silniejszych środków kontroli na szczeblu UE, gdyż to zagroziłoby ich władzy. To zatem duży znak zapytania, ponieważ kraje, którym udało się skutecznie przejąć instytucje państwowe, nie chcą, aby UE mogła zmusić je do uwolnienia tych instytucji.

LJ: Jak powinniśmy przekształcić Unię Europejską, aby zapobiec ponownym naruszeniom praworządności? Czy Bruksela i państwa członkowskie mogą kontrolować politykę wewnętrzną danego państwa? A może powinniśmy przyjąć za pewnik, że kiedy już do nas dołączysz, to nie będziemy już musieli cię pilnować?

HG: Nie chodzi o to, że problemy z praworządnością nigdy nie występowały przed rozszerzeniem na wschód. Nie jest to problem wyłącznie środkowoeuropejski. Na przykład we Włoszech pod rządami Berlusconiego już w latach 90. istniało wiele problemów z praworządnością. Berlusconi bardzo starał się przejąć kontrolę nad częścią sądownictwa – a udało mu się ją skutecznie przejąć nad wieloma mediami we Włoszech.

Zjawisko to pojawiało się zatem w innych państwach członkowskich, ale nigdy nie osiągnęło takiej skali, jak to, co zaobserwowaliśmy szczególnie na Węgrzech i w Polsce w latach 2010-tych. Tu zmiany były naprawdę ekstremalne. We Włoszech zawsze działała opozycja i trochę wolnych mediów, które potrafiły o tym mówić (tak samo, jak w Polsce). Tymczasem w tym okresie na Węgrzech sytuacja ulegała dalszemu pogorszeniu.

Pytanie brzmi, jak sprawić, by dynamika była pozytywna. Książka, którą napisałam na temat mocy transformacyjnej UE, dotyczy tego, jak dynamika staje się pozytywna w krajach kandydujących, oprócz procesu negocjacyjnego, który opiera się na racjonalnych wyborach i negocjacjach opartych na interesach. Oprócz tego – co niewątpliwie ma miejsce, gdy obie strony negocjują w imię swoich interesów – zachodzi także proces socjalizacji i konstruktywizmu, w wyniku którego ludzie przyzwyczajają się do myśli, że negocjują nie między sobą a innymi, ale wśród siebie samych jako przyszłej wspólnoty i wokół naszej wspólnej, europejskiej przyszłości. Że negocjują z ludźmi, którzy w przyszłości nie tylko znajdą się po drugiej stronie stołu, ale właściwie po tej samej stronie. Dzieje się tak zazwyczaj zarówno po stronie UE, jak i w kraju kandydującym, ponieważ jego akcesja jest procesem o znaczeniu historycznym. Chodzi zatem o integrację danego kraju w ramach większego, regionalnego organu politycznego.

To nie jest jak negocjacje handlowe, podczas których spotykacie się, zgadzacie się na coś, a potem każdy idzie w swoją stronę. Tak naprawdę chodzi o naszą przyszłość. W rezultacie Unia Europejska wywiera duży wpływ na kraje kandydujące, gdzie ludzie – urzędnicy i sędziowie, ale także pracownicy naukowi i społeczeństwo obywatelskie – zaczynają chcieć lepiej rozumieć UE, aby działać „na sposób unijny”, bo taka właśnie będzie przyszłość ich kraju.

Dokonuje się zatem wiele procesów adaptacyjnych, które wykraczają poza to, co Unia Europejska nakazuje krajom wprost. Tak naprawdę, jeśli przyjrzeć się wymogom akcesyjnym, w wielu kwestiach nie są one zbyt szczegółowe. Na przykład w odniesieniu do niezależności sądownictwa nie ma zbyt szczegółowych wytycznych dotyczących tego, jak dokładnie musi wyglądać niezależne sądownictwo ani jak powinny być tworzone sądy konstytucyjne, ponieważ w UE w rzeczywistości panuje ogromna różnorodność rozwiązań stosowanych w poszczególnych państwach członkowskich.

W rezultacie UE nie narzuca: „To właśnie te kroki kraj musi podjąć przed przystąpieniem do naszej wspólnoty”. Opiera się raczej na procesie socjalizacji, w wyniku którego obywatele uświadamiają sobie, że muszą mieć niezależne sądy, muszą umieć stosować prawo UE na różne sposoby i zyskać zrozumienie, jak powinno to działać w ich własnym systemie i jak system ten powinien zostać dostosowany.

Proces ten wymaga dobrowolnego dostosowania się do tego, czego UE potrzebowałaby, aby móc stosować praworządność w danym kraju. W przeszłości każdy rząd, który chciał przystąpić do UE, próbował – w większym lub mniejszym stopniu – osiągnąć to, co w Traktacie nazywa się „szczerą współpracą” rządu w dążeniu do stosowania prawa UE. Czasami pojawiały się problemy związane z brakiem potencjału lub instytucjami, które nie działały zbyt dobrze. Widzieliśmy to w Rumunii i Bułgarii, kiedy przystąpiły do ​​UE w 2007 r. Dlatego też UE wprowadziła warunek poakcesyjny – zwany „mechanizmem współpracy i weryfikacji”.

Ogólnie rzecz biorąc, rządy starały się jednak całkiem szczerze być gotowymi do stosowania prawa unijnego. Dlatego też szokiem było, gdy kilka lat po akcesji rząd partii Fidesz na Węgrzech zaczął wycofywać się z niezależności sądownictwa i przejmować kontrolę nad mediami. UE tak naprawdę nie wiedziała, jak zareagować. Nie chodziło o to, że dynamika przestała działać, ale o to, że po wejściu tego kraju do UE dynamika stała się po prostu inna.

Zwykle po przystąpieniu do Unii Europejskiej, w większości krajów ludzie w dalszym ciągu stosują prawo UE i nadal utrzymują niezależność instytucji państwowych oraz podział władzy, ponieważ stanowi to część tradycji demokratycznej. Dlaczego tak się nie stało na Węgrzech, to bardzo interesująca kwestia. W węgierskiej polityce wyraźnie widać było otwartość na przejęcie władzy przez tę partię i przyzwolenie na uzasadnianie jej działań w zakresie przejmowania instytucji państwowych w sposób, któremu społeczeństwo się nie sprzeciwiało. Pojawiły się wprawdzie protesty w Budapeszcie i innych miastach – byliśmy tego świadkami – ale nie było za nimi żadnej siły politycznej.

Opozycja była bardzo słaba i zdyskredytowana. Kiedy Fidesz powrócił w 2010 roku, Węgrzy nie byli w stanie zjednoczyć się w walce za podtrzymaniem podziału władzy i praktyk demokratycznych w instytucjach. Na temat tego, jak Fideszowi się to udało, można napisać wiele prac doktorskich.

Tymczasem w Polsce opozycja pozostała silna. Doszło do ogromnych protestów społecznych, mobilizacji młodych wyborców i kobiet – także za sprawą konkretnych działań, które wprowadził PiS. To wszystko pozwoliło zmienić sytuację – na Węgrzech nie było to jednak możliwe.

LJ: Czy członkostwo w UE będzie musiało być uzależnione od określonego zachowania?

HG: Bardzo problematyczne byłoby posiadanie różnych poziomów lub klas członkostwa, gdzie kraje, które już są członkami, mogą robić, co im się podoba, podczas gdy te państwa, które dopiero dołączają, czekałyby bardzo długi okres, w którym nie miałyby pełnego prawa do głosowania lub dostępu do budżetu UE. Gdyby było to warunkowe tylko w przypadku nowych członków, wówczas przystąpienie tak naprawdę nie byłoby „przystąpieniem” – faktycznie miałoby ono miejsce dopiero wtedy, gdy dany kraj w pełni przystąpiłby do Unii Europejskiej. W szczególności dla Ukrainy byłoby to nie do przyjęcia, biorąc pod uwagę ogrom cierpienia i problemy, jakie stworzyła wojna.

Wprowadzenie tego rodzaju warunkowości byłoby trudne. Moglibyśmy jednak pomyśleć o wprowadzeniu warunków w zakresie praworządności dla nowych członków, które miałyby zastosowanie również do starych członków. Przecież traktaty akcesyjne są prawem pierwotnym – są to umowy międzyrządowe, które stają się częścią traktatów Unii Europejskiej. Na przykład, jeśli Ukraina przystąpiłaby do postanowień swojego traktatu akcesyjnego, które stanowiłyby, że w przypadku poważnych problemów z praworządnością, Rada Europejska mogłaby głosować w tej sprawie na zasadzie jednomyślności minus jeden głos – a nawet minus dwa – tak aby dany kraj nie mógł zawetować działań lub żeby dostęp do budżetu UE można również było ograniczyć w oparciu o zasadę praworządności w drodze decyzji większością kwalifikowaną.

To nowe rozwiązania, które można by wprowadzić w traktacie akcesyjnym i które miałyby zastosowanie zarówno do Ukrainy, jak i do starych państw członkowskich – takie podejście mogłyby wtedy stać się czymś, co będzie obowiązywać wszystkich. Nadal wymagałoby to zgody wszystkich państw członkowskich na ten zapis w traktacie akcesyjnym, który musiałby zostać uzgodniony jednomyślnie i ratyfikowany przez każde państwo członkowskie. To z kolei zależałoby od tego, czy w każdym państwie członkowskim byłby rząd, który byłby skłonny sprostać tym warunkom i uznał, że jest to sprawiedliwe rozwiązanie dla każdego kraju – nie tylko dla nowego członka.

Równie dobrze może dojść do takiej sytuacji, ponieważ już od bardzo długiego czasu (13 lat) borykamy się z problemami z praworządnością. Ma to zaś tak duży wpływ na całe funkcjonowanie Unii Europejskiej – na wartości, demokrację, stosowanie praw człowieka, równość płci i cały szereg innych wartości UE – że oprócz wartości i problemów z demokracją, jakie to tworzy, pogarsza się także samo funkcjonowanie Unii Europejskiej.

Unii Europejskiej coraz trudniej jest podejmować decyzje dotyczące nie tylko pomocy dla Ukrainy, ale także wspólnego stanowiska w polityce zagranicznej i tak dalej. Kiedy jedno lub dwa państwa członkowskie cały czas mówią: „nie, nie, nie zgodzimy się na to, dopóki nie dacie nam naszych pieniędzy lub dopóki nie usuniecie warunku dotyczącego praworządności”, to jest to przyczyną wszelkiego rodzaju problemów w funkcjonowaniu UE.

Jest to oczywiście również bardzo szkodliwe dla jednolitego rynku, ponieważ cały sens równych warunków działania wprowadzonych przez jednolity rynek polega na tym, że przedsiębiorstwa mogą działać w dowolnym państwie członkowskim jak we własnym. To jednak nie zadziała, jeśli firmy nie mogą liczyć na sprawiedliwe rozpatrzenie sprawy w sądach innego państwa członkowskiego, bo sądy te są na przykład kontrolowane przez partię rządzącą lub jeśli panuje korupcja, co oznacza, że ​​nie mogą ubiegać się o zamówienia publiczne bez płacenia łapówek partii rządzącej, oligarchom lub członkom rodzin ministrów. Wówczas jednolity rynek nie funkcjonuje prawidłowo i wspólnota prawna – będąca fundamentem UE – również nie funkcjonuje dobrze, ponieważ prawo UE nie jest stosowane równomiernie we wszystkich państwach członkowskich.

Tego rodzaju problemy stają się coraz bardziej fundamentalne i dlatego w pewnym momencie pozostałe państwa członkowskie będą nadal uzupełniać „zestaw narzędzi na rzecz praworządności”, dzięki któremu (oprócz wszystkich tych rocznych sprawozdań w sprawie warunkowości w zakresie funduszy itd.) zaczną obowiązywać inne zasady.

LJ: Czy grozi nam „zmęczenie kwestią węgierską”? Czy państwa członkowskie zdecydują się wypchnąć Węgry ze wspólnoty, jeśli w dalszym ciągu nie będą one przestrzegać prawa UE?

HG: To duża niewiadoma, ponieważ nie ma przepisu dotyczącego wypychania kraju z Unii Europejskiej. Może odejść tylko dobrowolnie. Jednak od czasu katastrofy związanej z Brexitem żaden kraj nie chce tego zrobić. Byli populiści, którzy rozważali opuszczenie UE i opowiadali się za „Frexitem”, „Nexitem” lub „Huxitem”, ale te pomysły zniknęły, ponieważ nikt nie chciał przechodzić przez tak bolesny proces, jak Wielka Brytania.

Jest to jednak bardzo trudne, ponieważ kraje, które pozostają w Unii Europejskiej, a następnie ich rządy podważają wartości UE, to funkcjonowanie unii od wewnątrz jest pod wieloma względami znacznie bardziej problematyczne niż w przypadku krajów, które ją opuszczają. Kryzys praworządności to pełzający nowotwór wewnątrz UE, który ostatecznie może okazać się śmiertelny dla Unii Europejskiej. Jest on znacznie bardziej niebezpieczny dla zdrowia UE niż Brexit.

Brexit był amputacją, która była paskudna dla obu stron, ponieważ spowodowała wiele obrażeń, uszkodzeń i bólu, ale organizm UE wyzdrowiał i zagoił się. Tymczasem nie można tak tego traktować, gdy mamy do czynienia z erozją i niszczeniem fundamentów UE od wewnątrz.

Należy jednak rozróżnić Węgry od rządzącej tam partii Fidesz. Ludzie lubią rozmawiać o „zmęczeniu kwestią węgierską” i problemie węgierskim – tak, to coś, co dzieje się na Węgrzech, ale nie oznacza to, że każdy Węgier popiera te zjawiska, tak jak nie każdy Polak popierał to, co zrobił PiS w przejmowaniu sądownictwa w Polsce. Należy pamiętać, że na Węgrzech nadal są protestujący i opozycja. Po prostu nie udało się tam przezwyciężyć bardzo silnego wpływu, jaki Fidesz sprawuje obecnie nad instytucjami państwowymi. Wciąż jednak istnieje nadzieja, że ​​może to nastąpić w przyszłości – chociaż będzie to coraz trudniejsze w miarę, jak coraz trudniej jest przeprowadzić wolne i uczciwe wybory ze względu na stopień przejęcia państwa.

Jednakże obecnie wśród pozostałych państw członkowskich istnieje zdecydowanie ogromny niepokój. Inni premierzy i ministrowie spraw zagranicznych naprawdę nie lubią krytykować swoich kolegów. Element „klubu dżentelmenów” występuje zwłaszcza w Radzie Europejskiej, gdy szefowie państw i rządów unikają wygłaszania słów krytyki.

Dlatego tak długo odwracali wzrok, gdy Fidesz wrócił do władzy i zaczął robić takie rzeczy. Mieli nadzieję, że antydemokratyczne nieprzyjemności po prostu miną lub że zmieni się rząd – jak to miało miejsce w innych krajach (na przykład Słowacji, gdzie w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat rząd zmieniał się kilkukrotnie, czy też w Polsce). Obecnie rośnie świadomość, że jakiejkolwiek opozycji demokratycznej bardzo trudno będzie przezwyciężyć kontrolę Fideszu nad mediami, mediami społecznościowymi i instytucjami.

Ta kwestia ma wpływ także na inne państwa członkowskie, bo chodzi o pieniądze unijnych podatników. Premier Holandii Mark Rutte mocno naciskał na kwestię warunkowości funduszy UE, ponieważ postrzegał to jako wyprowadzanie i niewłaściwe wykorzystanie pieniędzy holenderskich podatników na Węgrzech. Wiemy, że istnieje tam korupcja i wiele innych problemów. Dotyczy to także podatników z innych państw członkowskich.

Podejście to motywują obawy dotyczące funkcjonowania UE. Jednak nie znaleziono jeszcze żadnego rozwiązania, ponieważ traktaty UE i ich ramy prawne nigdy nie przewidywały żadnego rodzaju pogorszenia się sytuacji politycznej ze strony państwa członkowskiego. Silvio Berlusconi zrobił to we Włoszech, ale został odsunięty od władzy, a serii technokratycznych rządów udało się przywrócić niezależność sądownictwa.

Można to zrobić, ale pytanie brzmi, w którym momencie inne państwa członkowskie stracą nadzieję, że może się to zdarzyć również na Węgrzech – że zmiana rządu jest realna – i czy biorą pod uwagę szkody dla ich własnych gospodarek i dla całego systemu prawnego oraz do zaufania i wiary podatników w budżet UE oraz ich gotowość do wpłacania do niego środków. To jest moment, w którym nastąpi prawdziwy kryzys. Ale choć obecnie występuje w tym względzie duża presja, to wciąż nie wydarzył się żaden decydujący moment ani wydarzenie, które zmusiłoby szefów rządów do powiedzenia: „Hej, już dość, naprawdę musimy to teraz zmienić”.

LJ: Jaki powinien być plan działania nowej Komisji Europejskiej w świetle dużej różnorodności populistów i nacjonalistów, którzy mogą potencjalnie wejść do Parlamentu Europejskiego? Co Komisja powinna zrobić w zakresie praworządności? Jakie powinny być kolejne kroki w tym obszarze?

HG: Zdolność i polityczne pole manewru Komisji Europejskiej w walce z praworządnością są bardzo ograniczone ze względu na jej rolę instytucjonalną. Jest strażnikiem traktatów, ale jest bardzo upolityczniona. Ma komisarzy z każdego państwa członkowskiego – w tym z krajów, w których rządy wycofują się z praworządności. Nie brakuje także wpływów partii politycznych.

Komisja zawsze bardzo niechętnie krytykuje konkretne państwo członkowskie lub kwestionuje jej politykę. Na przykład, jeśli spojrzymy na postępowania w sprawie naruszeń w zakresie zobowiązań jakiegoś państwa członkowskiego, to jest to ostateczność – Komisja nie lubi kierować takich problematycznych spraw do sądu i woli negocjować. Nawet w obszarze praworządności Komisja sporządza obecnie roczne sprawozdania w tym obszarze, ale nadal musi negocjować z rządami państw członkowskich w sprawie ich indywidualnych sprawozdań krajowych. Dlatego Komisja Europejska nie może w pełni pełnić roli strażnika praworządności ze względu na swoje instytucjonalne relacje z państwami członkowskimi.

Rada natomiast, w której zasiadają państwa członkowskie, musi być w tej sprawie znacznie bardziej aktywna i pełnić ważniejszą funkcję. Musi pokonać „syndrom szklanego domu” i stawić czoła „klubowi dżentelmenów”. Powinna naprawdę zająć się problemami, które szkodzą wszystkim państwom członkowskim i całej wspólnocie prawa.

Parlament Europejski ma także do odegrania pewną rolę w prowadzeniu znacznie aktywniejszej debaty na ten temat. Były momenty, gdy Parlament prowadził ważne debaty – a nawet inicjował procedurę na podstawie art. 7 w sprawie Węgier – ale wtedy Rada nie podjęła działań następczych. Parlament mógłby kontynuować tę linię postępowania i wykazywać w niej znacznie większą aktywność.

Zasadniczo będziemy potrzebować jakiegoś nowego rodzaju instytucji. Instytucji niezależnej, która byłaby w stanie ocenić, czy dochodzi do łamania praworządności, a następnie zalecić podjęcie działań. Pomysł wysunięty przez francusko-niemiecką ekspercką Grupę Dwunastu, dotyczący wprowadzenia mechanizmu uczciwości, jest dobry, ale prawdopodobnie powinna to być niezależna instytucja – jak Rzecznik Praw Obywatelskich – która nie byłaby w całości zlokalizowana w Radzie lub Komisji, ze względu na to, jak działa system. Być może mogłaby to być osobna izba Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej lub część urzędu Rzecznika Praw Obywatelskich.

Będziemy potrzebować jakiejś niezależnej instytucji, która będzie w stanie bardzo jasno powiedzieć, kiedy i w jaki sposób dochodzi do łamania praworządności, a następnie zmusić Radę do podjęcia w tej sprawie działania. Wówczas decyzje Rady podejmowane przez większość głosów również bardzo by pomogły.

Istnieją też inne rozwiązania i Grupa Dwunastu wydała w tym zakresie szereg ważnych i przydatnych zaleceń. Jednak oczywiście w dalszym ciągu to do prezydenta Macrona i kanclerza Scholza należy przyjęcie zaleceń tej grupy i wprowadzenie ich do własnej polityki. Pytanie zatem brzmi, w którym momencie będą skłonni to zrobić.

Jeżeli następnym razem w Parlamencie Europejskim zasiądzie duża liczba radykalnych prawicowych populistów, może to być trudniejsze, ponieważ możemy zaobserwować erozję praworządności także w innych państwach członkowskich. Już teraz pojawia się pytanie, czy mogłoby się to zdarzyć na Słowacji, próbowano tego dokonać w Słowenii, Czechach i Włoszech. Od czasu do czasu we Francji praworządność też nie miała się zbyt dobrze. Nie jest to więc zjawisko wyłącznie środkowoeuropejskie. Jest to problem, z którym będą musiały się teraz zmierzyć wszystkie państwa członkowskie.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

„Pokojowa rewolucja przy urnach wyborczych” – z Basilem Kerskim, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: Rozmowy o wyborach 2023 r. z dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności nie sposób nie zacząć od tak często w komentarzach przywoływanych paraleli pomiędzy tymi wyborami a głosowaniem z czerwca 1989 r. Czy także pan dostrzega tego rodzaju analogie?

Basil Kerski: Bardzo się cieszę z tego porównania. Jest bardzo dużo paralel. Chciałbym zastrzec, że nie chcę porównywać rządów PiS z okresem komunistycznym, jednak mieliśmy do czynienia z systemem jednopartyjnym, który dążył do ograniczenia demokracji i o tym otwarcie mówił, operując pojęciem „nieliberalnej demokracji”. Odpowiedzią na te działania nie mogło być zwycięstwo jednej formacji czy postawienie na jedną partię, tylko budowanie list w całej przestrzeni społecznej. Tak samo jak wtedy, gdy siłą Solidarności i jej cechą była jej heterogeniczność. Te analogie oczywiście nie są bezpośrednie, lecz chodzi tutaj o pewną inspirację. Otóż Solidarność stworzyła, wpierw pod parasolem związku zawodowego, a następnie pod parasolem listy wyborczej, wspólnotę środowisk od lewicy, w tym nawet mocno ateistycznej i zdystansowanej wobec Kościoła i katolicyzmu, po wierzących katolików-konserwatystów, którzy jednak nie wyobrażali sobie swojego życia w państwie, które nie jest państwem praworządnym i pluralistyczną demokracją. 

W tegorocznych wyborach – podobnie – powstał blok bodaj jedenastu ugrupowań, który nie był jednak tyle sumą tych partii, co reprezentował szeroki ruch społeczny od lewej do prawej. Jego celem nie było przede wszystkim zwalczanie wspólnego wroga politycznego, bo to nie wystarczy jako spoiwo, a wspólny program naprawy. 

W 1989 r. to także była siła Solidarności. Ona poszła do rozmów przy Okrągłym Stole i na wybory w czerwcu 1989 roku nie po to, aby z miejsca obalić komunizm, tylko aby podjąć koncepcję budowy gospodarki i struktur państwa polskiego kompletnie od podstaw. Dzisiaj mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją.

Głosujący szli do wyborów z Solidarnością z tyłu głowy?

W tych wszystkich protestach ostatnich lat, czy to kobiet, czy sędziów, czy samorządowców czy innych grup, ludzie poszukiwali jakiejś inspiracji z przeszłości, chcieli być częścią jakiejś tradycji. Na ulicach pojawiały się więc motywy nawiązujące do rewolucji Solidarności – słynny plakat z Garym Cooperem, logo Solidarności niosące już inne treści. Symboliczna była także kampania samorządów, nie tylko metropolii, ale i mniejszych gmin i regionów, która powoływała się na symbolikę Solidarności i użyła hasło pro-frekwencyjne z 1989 roku „Nie śpij, bo cię przegłosują” pisane solidarycą. To przeniesiono całkowicie na XXI w. (www.niespij.pl)

Zarówno wtedy, jak i teraz mieliśmy wielogeneracyjny ruch społeczny. Współczesny ruch demokratyczny współtworzyli w ostatnich latach najważniejsi żyjący aktorzy Sierpnia 1980 – Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, Bożena Grzywaczewska-Rybicka, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis, aby wymienić niektórych – aż po 18-19-latków. Był to więc nie tylko politycznie szeroki ruch społeczny, który się zorganizował w trzech listach, ale także sojusz trzech pokoleń. Od Porozumienia Gdańskiego z 31 sierpnia 1980 roku do wyborów 15 października 2023 roku.

Historia wróciła, aby zmienić współczesną rzeczywistość. Wszelkie analogie do 1989 r. są ciekawe, jeśli mówimy o pewnych lekcjach i tradycjach. Natomiast nie jest tak, że historia się powtarza, bo ani te trzy listy nie są Solidarnością, ani PiS nie jest władzą komunistyczną. 

Natomiast istnieją podobieństwa wyzwań, jeśli chodzi o to, jak po wyborach będzie trzeba zmieniać Polskę. Będziemy mieli kohabitację. Latem 1989 Solidarność mogła teoretycznie sięgnąć po pełną władzę, ale uważała, że nie ma po temu warunków społecznych i międzynarodowych. Obecnie mamy prezydenta, który jest związany z antyliberalnym, nacjonalistycznym środowiskiem, ale nadal ma pełną legitymację demokratyczną, więc nie ma alternatywy dla wypracowania jakiejś formy współpracy nowego rządu z nim, przynajmniej w najważniejszych kwestiach. Jak każda kohabitacja, tak i ta będzie się odznaczać polem konfliktu i różnic oraz poszukiwaniem pola porozumienia. Będzie to więc okres przejściowy.

Fot. Justyna Malinowska CC BY-SA 4.0 DEED

Będzie teraz trzeba odbudować państwo i demokrację, nie według wyobrażeń ideowych, tylko adaptując rzeczywistość zastaną. Nie ma na pewno prostego powrotu do jakiegoś modelowego stanu. Także pierwsze lata transformacji solidarnościowej nie polegały na wyciąganiu z szuflad akademickich planów, tylko na dostosowaniu idei i wartości do rzeczywistości, np. ekonomicznej z dużą inflacją i zadłużeniem zastanym w chwili upadku komunizmu. Także i tutaj przed koalicją, która powoła nowy rząd, podobnie trudne wyzwania.

Realia dziś to wojna w Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i inne napięcie geopolityczne, bardzo trudna sytuacja finansów publicznych i rysujący się przed nami kryzys gospodarki niemieckiej. Ostatnie cztery lata to dodatkowo korzystanie przez PiS z zasobów ekonomicznych, wypracowanych przez przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego, i właściwie zastój długofalowych inwestycji.

Podsumowując, ja bym nazwał te wybory „pokojową rewolucją przy urnach wyborczych”. W tym zakresie dostrzegam w pełni analogię do 4 czerwca 1989 i to w duchu tekstów Hannah Arendt, która pochodząc z Europy środkowej i mając następnie styczność ze światem anglosaskim, doskonale dostrzegała słabość i płytkość tradycji demokratycznych, nawet tych dłużej istniejących. Arendt podkreślała, że demokracja to nie jest coś stałego i statycznego. Nie jest to coś pozbawionego okresowych kryzysów, a nawet autorytarnych zapaści i krwawych konfliktów w stylu wojny domowej w USA, przecinającej rzekome ponad 200 lat amerykańskiej demokracji, które następnie długo obciążał brak pełnych praw obywatelskich dla wszystkich Amerykanów. Arendt mówiła, że co około pokolenie demokracja jest podatna na przeżywanie bardzo głębokich kryzysów oraz na głębokie przemiany systemowe w jej logice. W Polsce mieliśmy więc „moment autorytarny”. I teraz niezależnie od niego przechodzimy przez fazę nowej definicji naszej demokracji. Te wybory 15 października dość niespodziewanie okazały się wspomnianą rewolucją pokojową, która nie tylko odsuwa od władzy pewną formację, ale także wymaga od nas odbudowy naszej demokracji. 

A jak pan ocenia źródła tego sukcesu wyborczego? Czy był to bardziej herkulesowy wręcz wyczyn polskiego społeczeństwa, które niesłychaną mobilizacją zawróciło kraj znad przepaści? Czy też jednak też okazało się, że ten pisowski system autorytarny w tej aktualnej fazie jego powstawania był słaby, był takim papierowym potworem?

W ogóle nie zgodziłbym się, że ten system autorytarny był słaby. Był bardzo konsekwentnie realizowany. Co prawda z tego obozu padają teraz i takie tezy, że ich porażka była skutkiem braku konsekwencji. Ja tego tak nie widzę – to była systemowa, głęboko idąca, przemyślana zmiana systemu politycznego, która przegrała, ponieważ natrafiła na wielki i silny opór. Ten opór miał wiele twarzy. Z jednej strony opór zorganizowany – na przykład ze strony środowiska sędziów, które mi bardzo zaimponowało. Pokazało twarz, wyszło na ulicę, zorganizowało lobbing przeciwko tym działaniom, użyło instytucji europejskich, w tym sadów UE, do ich zablokowania. Z drugiej strony naturalnie był, widoczny jak na dłoni, protest spontaniczny na ulicach. 

Te wybory pokazały coś, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Społeczny opór, gdy nie osiągnął pełnego sukcesu w postaci zablokowania przemian, musiał zmienić swoją strategię. Wypracowano uprzedzająco cały zestaw naprawiających zmian prawnych. Przykładowo kobiety, które zorganizowały najdłużej trwający opór w związku z decyzją o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. W pewnym momencie przyszła u nich refleksja, że ich opór długo trwa, ale niczego nie zmienia. Przestawiono się więc na przygotowanie inicjatyw ustawodawczych na przyszłość. Czyli uznano, że nie wystarczy oponować, trzeba tworzyć rzeczywistość prawną. Dla mnie symboliczne jest to, że pierwszymi ustawami złożonymi z nowym Sejmie są ustawy związane z prawami kobiet. 

Niesamowite było przyspieszenie tych spontanicznych, masowych protestów w stronę inicjatyw politycznych i systemowych. To nastąpiło niezwykle szybko. Ci aktywiści weszli także bardzo głęboko w te wybory, znaleźli się w komisjach wyborczych, w ruchu kontroli wyborów, czy nawet na listach kandydatów. 

Czy tej sprawczości można się było spodziewać?

W ostatnich dwóch latach głosiłem taką tezę i równocześnie nadzieję, że – tak – mamy co prawda w Polsce do czynienia ze zmianą systemową, ale jej dokończenie będzie bardzo trudne, ponieważ polskie społeczeństwo, mimo swojego dystansu wobec polityki i krytycyzmu wobec politycznych elit, jest jednak społeczeństwem w głębi demokratycznym. Pod często krytykowaną w ostatnich dekadach pasywnością obywatelską skrywało się jego przekonanie, że nie ma alternatywy dla życia w otwartym społeczeństwie i demokratycznym państwie.

Testem tego były te wybory z niesamowitą frekwencją. Do urn poszło wielu ludzi, którzy na co dzień nie są aktywni obywatelsko. Oni zrozumieli, że jest to szansa, aby wyrazić swoje radykalnie pro-demokratyczne poglądy. Tak więc bardzo trudno jest stworzyć system autorytarny nad głowami społeczeństwa demokratów, zaś demokracja potrzebuje społeczeństwa przekonanego, że nie ma dlań alternatywy. 

Tego nie było przykładowo w 1933 r. w Niemczech. Dojście Hitlera do władzy nie opierało się tylko na zamachu stanu i przemocy NSDAP. Hitler mógł się oprzeć na tym, że większość społeczeństwa była autorytarna. Co prawda nie nazistowska wtedy jeszcze, ale prawicowo-autorytarna. Nie identyfikowała się z demokracją, więc mało kto chciał stanąć w obronie Weimarskiej Republiki. 

W ostatnich latach w każdym obszarze – policji, wojska, kadry urzędniczej – spotykałem ludzi z etosem, którzy stanęli po stronie prowadzonej przeze mnie instytucji i nie wpisywali się w polityczne oczekiwania rządzących. Było to nie tyle nieposłuszeństwo wobec nadrzędnej instancji, co raczej posłuszeństwo albo wierność wobec konstytucji i jej zasad. Przy czym także bałem się tego, że jeszcze jedno zwycięstwo PiS stworzy już tak wielką presję systemową, że bardzo, bardzo trudno będzie zmierzyć się z tą zmianą ustrojową. 

Przejdźmy teraz do wymiany międzynarodowego. Rok 1980 i 1989 zbudowały pewien wizerunek Polski na świecie i umacnianie go stanowi misję Europejskiego Centrum Solidarności. Niewątpliwie ostatnie osiem lat postawiły bardzo gruby znak zapytania obok tezy o autentyczności tego wizerunku. Jednak wybory 2023 przynoszą ze sobą podobne przeżycia do roku 1989. Jakie będzie ich znaczenie dla międzynarodowego odbioru Polski – kraju, który jako pierwszy wyrwał się z bloku socjalistycznego, a teraz przynosi światu nadzieję na pokonanie populizmu przez liberalną demokrację? Czy to nie niebagatelne doświadczenie nawet wobec perspektywy wyborów, które za rok czekają USA?

Zacznę od kilku słów na temat historii, tak aby podkreślić siłę pewnych skojarzeń. Historia Solidarności jest częścią historii światowej fali demokratyzacji. Generacja powojenna, globalnie myśląca i żyjąca w pewnej wspólnej kulturze masowej, domaga się w pewnym momencie peace and love oraz praw człowieka. Taki świat zakochał się nie tylko w Solidarności, ale we wszystkich dysydentach Europy środkowo-wschodniej. Wzmacniali tą falę demokratyzacji i praw człowieka nie tylko pisarze i intelektualiści, ale także muzycy i artyści. 

Po strasznej wojnie światowej, potem „zimnej wojnie”, krwawych wojnach o zasięgu lokalnym – Korea, Wietnam, Afganistan – i dekolonizacji wraz z reakcją na nią, wyrósł światowy ruch na rzecz demokratyzacji, z takim centrami jak RPA (solidarność światowej kultury popularnej z więzionym tak wiele lat Nelsonem Mandelą stała się symbolem uniwersalnym, oddziałującym globalnie), Korea Południowa, liczne kraje Ameryki Łacińskiej i nasz region z wychodzącym stąd istnym politycznym trzęsieniem ziemi. W międzyczasie mamy także złagodzenie „zimnej wojny”, którego wyrazem jest przede wszystkim proces helsiński, dokumenty KBWE z 1975 roku, do których odtąd mogą się odwoływać dysydenci i demokraci. Powstaje taka atmosfera: świat się zmienia, a uniwersalne siły pro-demokratyczne bronią praw człowieka, są atrakcyjne i mają siłę. 

W Polsce mamy do czynienia z trzema fenomenami. Pierwszy pozostaje słabo dostrzeżony. Otóż kultura polska od 1956 r. staje się uniwersalna. Wykorzystuje ograniczone przestrzenie wolności w każdym obszarze – literatura, film, grafika, malarstwo, teatr – aby zająć się najtrudniejszymi tematami, takimi jak doświadczenie totalitaryzmu (tylko na pozór wyłącznie jednego, tego związanego z III Rzeszą). Artyści polscy skonfrontowani z doświadczeniem Zagłady, wojny i totalitaryzmów stworzyli dzieła uniwersalne. Nigdy wcześniej sztuka polska nie była równocześnie w tylu obszarach tak wielką siłą, jak w latach 60-tych i 70-tych. 

Drugi to jednak wybór Wojtyły na papieża w 1978 roku. To była po prostu rewolucja wewnątrz Kościoła, instytucji uniwersalnej, to każdego człowieka interesowało, także protestantów i ateistów. Oto człowiek z bloku wschodniego zostaje głową państwa niezależnego od imperium sowieckiego! Państwa, które systemowo jest sojusznikiem Zachodu. Ktoś stamtąd ma nagle mandat dla działania z zewnątrz na rzecz praw człowieka w Polsce i w Europie środkowej. Postać Wojtyły wtedy rysuje się bardzo pozytywnie. To jest człowiek, który rozumie, że wojna przyniosła Polakom bardzo trudne i uniwersalne doświadczenie. To jest ktoś, któremu jest bardzo bliski los żydowski, doświadczenie Zagłady, kto widzi w tym zobowiązanie. To kompletnie inna narracja niż ta, którą dziś PiS próbuje nadać temu pontyfikatowi. Język i spojrzenie Wojtyły na los Europy środkowej były uniwersalnie nienacjonalistyczne. Oczywiście silny był tu też wątek ekumenizmu. 

Zatem Wojtyła wywołuje rewolucję kulturową i polityczną, staje się bardzo ważnym aktorem także poza wspólnotą Kościoła katolickiego i mówi w imieniu Polski i Polaków.

Trzecim elementem jest oczywiście Solidarność. Ona fascynowała świat jako bardzo szeroki sojusz społeczny, od lewej do prawej, czy w sensie sojuszu robotników i intelektualistów. To jest czas, kiedy na Zachodzie po 1968 r. wielu młodych ludzi wchodzi w sferę polityczną, ale nie chce być częścią jakiejś wąsko zdefiniowanej tradycji, partyjnej czy ideowej. Tacy ludzie lepiej się odnajdują w szerokich sojuszach przeciwko czemuś, na przykład przeciwko wojnie w Wietnamie. To nie tylko, przepraszam, jacyś „młodzi lewacy”. Krytyczne podejście do sposobu prowadzenia tej wojny też jednoczy ludzi od prawej do lewej. Solidarność fascynowała wtedy także jako ogniwo nowoczesnego modelu organizowania polityki. 

Często zapominamy też, że nie było w historii komunizmu tak symbolicznej postaci, jak Lech Wałęsa. Robotnika, prawdziwego robotnika, z typową dla robotnika biografią i wszystkimi typowymi dla niej tragediami, który w tak ważnym dla propagandy PZPR zakładzie pracy, jakim była Stocznia Gdańska imienia Lenina, powiedział, że nie akceptuje tej ewolucji politycznej, w której partia reprezentująca interesy robotników je gwarantuje, organizując dyktaturę. To było novum w historii globalnej, że robotnik powiedział, że tylko demokracja oparta na prawach człowieka gwarantuje robotnikom ich prawa: awans społeczny, dobrobyt, bezpieczeństwo pracy. To była rewolucja. Wielu to mówiło wcześniej, ale tutaj pierwszy raz zrobił to robotnik, który w dodatku był otwarty na dialog z komunistyczną władzą, nie akceptował przemocy w sporze politycznym. To oczywiście skupiło uwagę na Polsce, choć przecież ta demokratyzacja była ruchem w całym regionie i czerpała z ludzi takich jak Havel, Šimečka, młody Orban… [śmiech], Sacharow i jego żona Jelena Bonner. Świat wiedział, że musi spojrzeć na ten region, bo tutaj dzieje się więcej niż tylko strajki robotnicze w Polsce. 

A co z naszym wizerunkiem dziś?

Przechodząc do współczesności – to tutaj jest jednak problem. W oczach świata w ostatniej dekadzie nastąpiła radykalna przemiana kultury politycznej w naszym regionie. To nie tylko doświadczenie PiS, to także doświadczenie czeskiego prezydenta Zemana, wcześniej też już eurosceptycyzmu premiera i prezydenta Czech Klausa, który wysadził w powietrze konsensus intelektualny zachodni, na przykład negując ocieplenie klimatu. Czechy miały więc po Havlu dwóch prezydentów, którzy negowali jego dziedzictwo. W Słowacji sytuacja jest dramatyczna, stały konflikt między demokratami a populistami już od lat 90-tych. Mamy bardzo bolesną sytuację na Węgrzech, bo tam tej zmiany dokonuje teraz dawny ważny aktor demokratyzacji, co trochę przypomina zresztą Polskę. Czym się natomiast jednak zdecydowanie różni orbanowska nieliberalna rewolucja od Polski PiS, to przywracaniem do debaty publicznej sugestii oczekiwania rewizji granic, co najmniej w postaci przywrócenia intelektualnego rewizjonizmu. A to już bardzo niebezpieczny populizm. Mamy też oczywiście bardzo późne zrozumienie tego, że proces transformacji w Rosji w bodaj żadnym momencie po upadku Związku Sowieckiego nie prowadził do budowy potencjału demokratycznego.

Podsumowując, straciliśmy przed 15 października jako Polska i jako region absolutnie te wszystkie pozytywne konotacje, które powstawały od lat 70-tych i których kulminacją były skutki przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy jednak Zachód był zaskoczonym tym, że akcesja Polski przynosi tak dobre i namacalne efekty ekonomiczne. Dostrzeżono, że mimo wielkich sukcesów już przed rokiem 2004, mimo pozytywnej percepcji reform Mazowieckiego i Balcerowicza, to jednak obecność w UE dała Polsce dalej idące efekty i korzyści dla obydwu stron. 

Przejęcie władzy przez PiS i budowa innego systemu politycznego kompletnie zakończyły tą pozytywną percepcję, pojawiła się gigantyczna obawa, momentami bezsilność, refleksja, że w zasadzie należałoby się pożegnać z takimi państwami jeśli chodzi o członkostwo w UE.

Teraz możemy starać się zmieniać retorykę. Pokazać na nowego prezydenta Petra Pavla i rząd w Czechach, którzy powołują się znów na ideały 1989 r., na dziedzictwo Havla i na prawa człowieka jako priorytet interesów narodowych. A teraz także zmiana w Polsce i szansa na dołożenie do tego dodatkowych czynników. Pewnym problemem natomiast może być Ukraina, która skupiła tak wiele uwagi i zafascynowała świat, lecz pojawiają się pytania o efektywność tego państwa i o stały problem korupcji. Ukraina jest dzisiaj ideowo bardzo bliska zachodnim demokracjom, jest w drugą stronę lojalność wobec niej i wola wspierania transformacji tego państwa w kierunku członkostwa w NATO i UE, ale coraz częściej elitom ukraińskim stawiane są niewygodne pytania, o to czy rzeczywiście ich państwo i praktyka polityczna jest adekwatna do naszych wartości zachodnich.

Tak czy inaczej, Ukraina, która nie była 30 lat temu ważnym czynnikiem percepcji naszego regionu, teraz nim na pewno jest.

Pomówmy o przyszłości. Donald Tusk powiedział, że najpierw wygra – to już się dokonało – następnie, że naprawi krzywdy, potem rozliczy winy i na końcu pojedna. Na ile realna jest równoczesna realizacja obu ostatnich celów w warunkach tak głębokich podziałów politycznych i silnych emocji, jakie mamy w Polsce?

Jeśli chodzi o rozliczenie, to musi ono zostać zrealizowane według jasnych kryteriów państwa prawa. Wpierw oczywiście trzeba ten system praworządności zrekonstruować, szczególnie prokuraturę, a potem jest tutaj absolutna autonomia i prokuratury, i sądów, żeby z punktu widzenia prawnego rozliczyć politykę ostatnich ośmiu lat. To jest zawsze długotrwały proces i musi być procesem niezależnym od ludzi sfery publicznej, mediów oraz oczywiście od polityków, którzy odpowiadają za państwo. Zatem zadaniem Donalda Tuska, jako menadżera politycznej większości, będzie tylko zrekonstruowanie wymiaru sprawiedliwości niezależnego od niego i jego większości. 

Czymś innym jest natomiast komunikowanie i dokumentowanie dokonanych szkód, zarówno tych kryminalnych, jak i tych dokonanych na przykład w finansach publicznych. To komunikowanie to arcytrudne zadanie. Trzeba pokazać wszystkim, w jakiej rzeczywistości dzisiaj przychodzi podejmować decyzje. To jest potrzebne, aby ponownie wrócić do racjonalnych decyzji i dyskusji na wszelkie trudne tematy, od możliwości finansowych w ochronie zdrowia, poprzez kwestie około-demograficzne i emerytalne. 

Cechą polityki populistycznej, co widzieliśmy przez te osiem lat, jest to, że taka debata się nie odbywała. Dlatego gdy mowa o rozliczeniach, myślę nie tylko o aspekcie prawnym, ale także o stworzeniu takiej przestrzeni, w której staramy się znowu o racjonalne myślenie. 

Dla pojednania, w świetle tego, co sygnalizuje Jarosław Kaczyński, czyli przyjęcia przez PiS postawy prawdziwej „opozycji totalnej”, konieczna jest też ze strony przyszłego rządu deeskalacja. Może to naiwne, ale życzę sobie tego, żebyśmy w język eskalacji już nie wchodzili. 

Od strony racjonalnej na pewno tak winno to przebiegać. Jednak w polityce dominują emocje. Sama informacja, że któryś z polityków PiS został przesłuchany, może aresztowany, albo skazany, ma potencjał rozbudzić na nowo atmosferę wrogości ze strony trzonu elektoratu PiS, który raczej nigdy nie uwierzy w winę swoich ulubieńców. Czy to nie gotowa recepta na nowy etap konfliktu i pogrzebanie idei pojednania?

Pojednanie nie może oznaczać zakwestionowania praworządnego rozliczenia z przestępstwem. To są te obszary, które PiS pomieszał. PiS starał się pozbawić państwa polskiego mechanizmów niezależnej sprawiedliwości. Symbolem tego była komisja ds. wpływów rosyjskich, twór w zasadzie autorytarno-rewolucyjny. 

Praworządne rozliczenie ewentualnych przestępstw jest kompletnie niezależne od polityki czy publicystyki, ma swoją logikę. To są długotrwałe procesy i one będą w rękach niezależnych sądów. Nie obejmą przecież zbiorowo wszystkich, którzy byli u władzy. Będą to też procesy trudne, bo oni tworzyli swoją rzeczywistość prawną, na którą ich obrońcy będą się przecież powoływali. Jest to trudność znana choćby z wysiłków na rzecz rozliczenia komunizmu czy faszyzmu. 

Zwróciłem uwagę na obszar istotny, a za mało obecny w naszej perspektywie. PiS wykonał rzecz bardzo ważną dla polskiej polityki. Powiedział: „Koniec uprawiania polityki społecznej według logiki transformacji, logiki zaciskania pasa”. Siłą PiS było to, że politycy wcześniejszych rządów mówili ludziom, że jeszcze nas na pewne rzeczy nie stać. W latach 90-tych pokój społeczny w Polsce przy tak dramatycznych przemianach i poziomie ubóstwa udało się zachowywać mówiąc: „Nie wiemy, czy wasza generacja dziś żyjąca będzie profitowała z wysiłków transformacji; ale już pokolenie waszych dzieci będzie żyło w państwie dobrobytu europejskiego”. To było związane z ograniczeniem transferów. PiS zrobił rzecz bardzo inteligentną, a może po prostu trafił w ten czas, gdy powiedział: „Już stać nas na wyższe transfery; jesteśmy bardziej zamożni”. 

Teraz trzeba znaleźć nowy język komunikacji z obywatelkami i obywatelami na temat możliwości państwa polskiego. A one będą teraz częściowo zależne od czynników, które PiS stworzył, czy to w wymiarze finansów, czy w wymiarze ekonomicznym. 

Z naszego punktu widzenia, jako demokratów, rozliczenia to będzie bardzo kompleksowy proces. Rozliczenie będzie definicją realistycznych standardów i warunków, na których dzisiaj budujemy od nowa Rzeczpospolitą. 

I do tego są potrzebne media. Media, które kontrolują każdą władzę, ale – jako media publiczne – są także elementem państwa. Są nie tylko po to, aby krytykować, ale także wchodzą w pewien sojusz z państwem, aby komunikować racjonalność pewnych decyzji. 

Po swojej klęsce głównym pomysłem PiS na nową narrację wydaje się bardziej agresywna niż kiedykolwiek krytyka Unii Europejskiej. Czy stoimy, podobnie jak Brytyjczycy około 2000 r., u progu sytuacji, w której jedna z głównych sił politycznych skłania się jednak ku idei wyjścia z UE?

Poruszył pan problem niezwykle istotny. Z jednej strony mamy zapowiedź radykalizacji PiS w opozycji, które liczy na to, że z pomocą prezydenta uda mu się zablokować działania nowego rządu i doprowadzić go do utraty zaufania społecznego. Ale druga rzecz, która mnie martwi, jest taka, że PiS stają się partią anty-integracyjną. Kopernikańską rewolucją w głowach Polaków, która doprowadziła nas do suwerenności oraz do zmiany geopolityki bez zmiany geografii, była rewolucja akceptacji powojennych granic i zrozumienie, że realną suwerenność Polska uzyska jako naród dzięki integracji europejskiej. Ona prowadziła do kolejnych rewolucji w naszych głowach. Nie tylko elit! Mieliśmy więc pojednanie ze wszystkimi sąsiadami i skupienie się na budowaniu pozytywnych relacji, w sytuacji tak wielkiego ich obciążenia i tak wielkiej łatwości wywołania negatywnych emocji, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, Ukraińcami i Litwinami. Było tam myślenie: „Mówmy o tym, co nas łączy i budujmy taką wiedzę historyczną i symbolikę”. Już w Solidarność było wpisane myślenie o polityce, państwie i suwerenności w bardzo wielu wymiarach: owszem, nikt nie kwestionuje tam państwa narodowego, ale preferowane jest państwo zdecentralizowane, a to już coś, co PiS zakwestionował. W końcu jest też idea subsydiarności, której elementem jest wielopoziomowość konstrukcji politycznej, i za którą idzie świadomość, że pokoju w Europie dzisiaj nie zagwarantują nam samorządy, ani osamotnione państwa narodowe, a tylko szersze sojusze z dużym autorytetem. 

Kwestionowanie integracji europejskiej jest kwestionowaniem sojuszu, która właśnie zapewnia Polsce suwerenność, a Europie pokój. Daje też polskiej polityce instrument wpływów i władzy. UE to także model samoograniczenia tych największych państw kontynentu, Niemiec czy Francji. Jest też sferą, w której duzi gracze starają się zrelatywizować i ograniczyć strefy wpływów. Takie strefy nadal są, ale wprowadza się logikę równości podmiotów narodowych, która ujawnia się w metodologii głosowania w Radzie Europejskiej. 

Tutaj ta polityka antyeuropejska PiS-u wysadza w powietrze całą architekturę pod nazwą „suwerenność Polski”. To nie jest coś, co sobie Polacy wymyślili w połowie lat 90-tych, że trzeba wejść do rynku Wspólnoty Europejskiej, to jest całościowe myślenie o pokoju w Europie i o naszej suwerenności, patrząc na ambicje rosyjskie, kwestionujące te zasady gry. 

W relacjach zachodnio-rosyjskich Putin zapraszał Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków do bliskich relacji dwustronnych poza logiką europejskiej integracji, jako że ona jest oczywiście logiką antyimperialną. 

Ta strategia PiS mnie, muszę przyznać, przeraża. Ta pierwsza, totalnej opozycji, jest niebezpieczna, bo może zniechęcić całkowicie obywateli do polityki, co nikomu nie będzie służyło. Ta druga zaś, to jest użycie wręcz politycznej broni atomowej, to wysadzenie Polski w powietrze. I to mówię także w interesie wyborców PiS, bo nie wierzę, że tam jest ktokolwiek zainteresowany konfliktem w Europie środkowej i Polską, która jest tak osłabiona, że staje się nagle atrakcyjną przestrzenią bezpośredniej ekspansji dla Rosji. 

Przed tym, w ich ujęciu, wystarczająco zabezpiecza sojusz z Waszyngtonem…

Pamiętam ostatnią wizytę Zbigniewa Brzezińskiego w Polsce, akurat w Gdańsku, w 2013 r. Brzeziński, który bardzo czuł pewne rzeczy w naszej ojczyźnie, podkreślał, że sojusz z Ameryką i relacje transatlantyckie nie są alternatywą dla integracji europejskiej, nie są też alternatywą dla bardzo silnych sojuszy z sąsiadami. On to wręcz odniósł w Gdańsku do relacji polsko-niemieckich. Mówił, że w interesie Stanów Zjednoczonych są bardzo silne sojusze tutaj, na przykład polsko-niemiecki, bardzo silna UE, pojednanie z sąsiadami. Mówię o tym, bo istnieje taka narracja, że proces pogłębienia integracji europejskiej, w tym militarnej, jest wymierzony przeciwko NATO. Wręcz przeciwnie. Sojusz Północnoatlantycki nie jest skupiony wyłącznie na Europie, jest jednak sojuszem globalnym. Dlatego tutejsze dodatkowe zasoby militarne są w interesie tego sojuszu. 

Ze strony PiS istnieje zasadnicza niekompetencja w ocenie polityki bezpieczeństwa Niemiec i Francji. Niemcy nadal wiedzą, że ich bezpieczeństwo jest oparte na Stanach Zjednoczonych. W PiS chyba też nie dostrzegają, że Francja – owszem – chce być ważnym aktorem w polityce bezpieczeństwa, ale wie, że sama jest słaba. Potrzebuje do tego silnych sojuszy. I mimo francuskiego patriotyzmu prawie każdy prezydent Francji był zainteresowany bardzo dobrymi relacjami transatlantyckimi, szczególnie w obszarze militarnym. 

Czytając wypowiedzi polityków PiS w tej materii bywam przerażony ich zwyczajną niewiedzą. Dlaczego Niemcy i Francuzi zaangażowali się na rzecz pomocy dla Ukrainy? Można to analizować kulturowo, jako sympatia i solidarność, ale przede wszystkim te państwa dobrze zrozumiały, że Putin wywraca cały porządek europejski, który powstał po 1989, na skutek rewolucji Solidarności. Cały. I że będzie to miało wpływ na ich własne bezpieczeństwo. Dlatego mamy tu wspólne interesy.

Sukces partii demokratycznych ma wiele matek i ojców, ale na pewno jednym z jego głównych autorów jest Donald Tusk. Pan go dobrze zna od wielu lat. Jak pan ocenia jego dorobek na planie szerokim, na planie najnowszej historii Polski. Czy on już dorównał tym wielkim mężom stanu pierwszych lat polskiej niepodległości – Mazowieckiemu, Geremkowi czy Kuroniowi? Czy też może o tym właśnie zdecydują kolejne lata?

Chętnie powiem na koniec coś o Donaldzie Tusku, ale najpierw chcę docenić innych aktorów. Zaczęliśmy od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że jesteśmy tacy politycznie poprawni i sympatyczni, tylko dlatego, że naprawdę tak wielkim zaskoczeniem było, ilu ludzi w swojej codzienności było gotowych przekroczyć granicę komfortu! Bardzo wielu ludzi mnie też zaskoczyło bardzo świadomymi wyborami. Także ci, którzy nie funkcjonują profesjonalnie w tym obszarze obywatelsko-politycznym, bardzo dobrze rozumieli, o co chodzi w Polsce. To jest naprawdę tak samo, jak w latach 80-tych. Dokonali osobistych wyborów: „Zaryzykuję”, „Zaangażuję się”. Nawet najlepsi liderzy polityczni nie są w stanie osiągnąć sukcesu, jeśli nie staną się moderatorami takiego ruchu społecznego, który ma mnogość liderów. 

Na samej scenie politycznej mamy do czynienia z kilkoma fenomenami. Jeśli chodzi o wynik, dość słabo wypadła Lewica. Wydaje się, że jest to skutek meandrów polskiej historii, że zostaliśmy przez systematyczne mordowanie ludzi polskiej lewicy demokratycznej przez Hitlera i Stalina odcięci od żywiołu socjaldemokratycznego; demokratycznego, antybolszewickiego ruchu socjalistycznego. Nie udało się tak silnej lewicy stworzyć. Pozytywem jest jednak, że różne środowiska – w tym też lewica – starały się wyciągnąć jak najlepszy wynik z tego, co jest dostępne w tym stanie przejściowym. Dzisiejsza lewica to nie jest już postkomunistyczna lewica, tutaj zaszła zmiana pokoleniowa. Ale jeszcze daleko tym siłom do tego, co było PPS-em. Na tle tego kryzysu i szerszego kryzysu tej formacji w Europie udało się jakoś skonsolidować to środowisko i to takim językiem nie-populistycznym.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, to ja bardzo sobie cenię Władysława Kosiniaka-Kamysza. Jemu i jego ludziom zarzuca się, że są mało charyzmatyczni, ale chyba raczej są mało narcystyczni. Tymczasem to jest wartość, która może być atrakcyjna dla wyborców. Bardzo jestem ciekaw rozwoju tego polityka. Jest młody, a ma już duże doświadczenie państwowe. Może swoim stylem bardzo dużo wnieść do odbudowy demokracji polskiej.

Jeśli chodzi o Szymona Hołownię, to wykonał w tej kampanii – wraz z Tuskiem – kluczową robotę, każdy w innym wymiarze. Oni objechali cały kraj. To brzmi banalnie, ale to jest poznanie bardzo różnych rzeczywistości polskich. Robili to już przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Weszli w dialog. Szymon musiał, bo budował struktury swojej partii. Tworząc struktury, próbował budować, wydobywać kompetencje i agendę też na tym najniższym lokalnym szczeblu. Ta mieszanka, profesjonalizmu struktur i konserwatyzmu PSL oraz społecznika Hołowni, dała Trzeciej Drodze dosyć duże znaczenie. Byłem też pod dużym wrażeniem wystąpienia Hołowni w debacie telewizyjnej. Wypadł najlepiej, był świetny nie tylko retorycznie, ale także przedstawił bardzo klarownie swoje priorytety polityczne, językiem popularnym, nie populistycznym.

Dochodzimy do Donalda Tuska. Jestem pod dużym wrażeniem tego, co premier Donald Tusk zrobił. Miał bardzo dużą odwagę, powracając z najwyższego stanowiska w Europie do politycznej codzienności państwa PiS. Mógł przecież wybrać rolę inteligentnego obserwatora, komentatora, takiego elder statesman. A jednak przyłączył się aktywnie do ruchu odbudowy polskiej demokracji. Przez ostatnie dwa lata jeździł po kraju. Odwiedzał oczywiście struktury, aktorów Platformy i koalicjantów, będących w głębokim kryzysie, ale przede wszystkim wywołał proces dialogu ze społecznością, całą. Nie tylko ze swoimi wyborcami. Jego aktywność zbudowała zasadniczo relacje elit politycznych z wyborcami na nowo. Charakter tych spotkań nie był wiecowy, był bardzo otwarty i odważny. Rafał Trzaskowski w rozmowie ze mną opowiadał jak duże wrażenie zrobiły na nim już te przedwyborcze spotkania, że na te spotkania przychodzą także ludzie krytycznie nastawieni do KO, ale chcą posłuchać i wyrobić sobie zdanie. Ich nie interesują Tusk czy Trzaskowski, ich interesują konkretne tematy. Jest głód polityki. A ludzie nie boją się pójść w miejscowościach zdominowanych przez PiS i Kościół na spotkanie Tuska, nie boją się, co powiedzą sąsiedzi. A tak było podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, opowiadał Trzaskowski.

Ta praca Tuska była pracą u podstaw, która dała ludziom poczucie sensu takiego dialogu. A politykom pokazała, z kim mają do czynienia, z jakimi ludźmi i z jakimi oczekiwaniami. I to nie było pozorowane. Jestem ciekaw, jak to doświadczenie zmieni Tuska i polityków z jego otoczenia. 

Anegdot może nie powinienem opowiadać. Anegdoty, jak wiadomo, są niebezpieczne. W 2005 r. Donald Tusk wystartował na prezydenta i wyglądało na to, że będzie mieć szanse wejścia do drugiej tury. Na spotkaniu z nim latem 2005 roku powiedziałem wtedy, czego dziś się wstydzę: „Wiesz, Donald, czytałem niedawno biografię Winstona Churchilla autorstwa Sebastiana Haffnera, antynazistowskiego emigranta niemieckiego. Haffner uciekł do Anglii, był zafascynowany Churchillem. Wcześniej mało wiedziałem o Churchillu, w zasadzie ograniczało się to do klasycznej wiedzy Polaka, który podziwia tą postać. Nie wiedziałem, że w 1939 to on był jakby na samym końcu swojej kariery. Był kompletnym outsiderem. I nikt by nie uwierzył, że ta postać odegra jeszcze jakąś kluczową rolę dla Wielkiej Brytanii. Tak to chyba jest w polityce, jak i w życiu, że nigdy nie wiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. I być może te wybory prezydenckie nie są najważniejszym momentem Twojej biografii”. Zasugerowałem, że jak by nie odniósł sukcesu, to przyjdzie inna szansa, inny moment politycznego przeznaczenia. On się spojrzał na mnie, a ja kilka dni zastanawiałem się, po co ja mu to mówiłem…

No i on potem przegrał te wybory prezydenckie w 2005 roku. Ale stał się kluczową postacią polityki polskiej. W 2007 r., jak wygrał wybory parlamentarne i został premierem, to pomyślałem: „O, to jest ten churchillowski moment!” Nie chciał być premierem, chciał zostać prezydentem, a wyszło odwrotnie. Został premierem i to w trudnym momencie tuż przed globalnym kryzysem finansowym. 

W ostatnich dniach z poczuciem humoru musiałem często o tej naszej rozmowie z 2005 roku myśleć, bo być może prawdziwa dziejowa rola Donalda Tuska dopiero teraz się zacznie. Być może skala odpowiedzialności, z którą będzie teraz konfrontowany, to będzie kompletnie inna liga. 

Obojętnie, czy ktoś go lubi czy nie, Donald Tusk będzie reprezentować teraz rząd polski oparty o większość powstałą w takich okolicznościach, że stanie się liderem Europy odrzucającej model orbanowski. To niesie ze sobą wielki wymiar odpowiedzialności. To będzie premier kraju, który ma duży wpływ na Europę, a Unia Europejska czeka na nowych liderów. 

Przez ten symboliczny zwrot w Polsce, przez tą „pokojową rewolucję przy urnach wyborczych” premier Polski może stać się graczem politycznym ciężkiej wagi, bo społeczeństwo polskie jest teraz dla Europy fascynujące. Polskie społeczeństwo to nie jest już społeczeństwo postkomunistycznej transformacji, ono reprezentuje dziś doświadczenia całej Europy. Symboliczny zwrot w Polsce daje Europie jakąś nadzieję, aczkolwiek Europa wie, że to zwycięstwo będzie miało wpływ na kontynent, tylko jeśli będzie zwycięstwem nie indywidualnym Polski, nie pozostanie w granicach naszego kraju, a ta demokratyczna energia przeniesie się na innych Europejczyków. Tak jak udało się to za czasów Solidarności.

 

Basil Kerski – menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia polsko-irackiego, od 2011 r. dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

Ostatnie wybieranie? :)

Demokratyczna mitręga się skończyła. Przed wyborcami został zero-jedynkowy wybór dalszej drogi dla naszego kraju. Będzie to albo ostatni i decydujący krok w stronę autorytaryzmu, ku któremu zmierzamy powoli i stopniowo od 8 lat albo krok wstecz i początek, zapewne mozolnej i wcale nie zdanej na sukces, próby przedarcia się z powrotem do świata demokracji liberalnych w stylu zachodnim, poprzez gąszcz barier, pułapek i faktów dokonanych.

W wyborach parlamentarnych 2023 r. w Polsce wybór jest prosty. Kto przez te wszystkie lata polskiej III RP narzekał na zbyt dużą liczbę partii, list, programów czy ofert politycznych, ten może w końcu odetchnąć z ulgą. Demokratyczna mitręga się skończyła. Przed wyborcami został zero-jedynkowy wybór dalszej drogi dla naszego kraju. Będzie to albo ostatni i decydujący krok w stronę autorytaryzmu, ku któremu zmierzamy powoli i stopniowo od 8 lat albo krok wstecz i początek, zapewne mozolnej i wcale nie zdanej na sukces, próby przedarcia się z powrotem do świata demokracji liberalnych w stylu zachodnim, poprzez gąszcz barier, pułapek i faktów dokonanych.

To prawda, opozycja demokratyczna nie wystawiła jednej listy, więc po tej stronie barykady wyborca ma wybór. Jednak gra nie toczy się o układ sił w przyszłej koalicji demokratów, nie o to, czy jej program będzie bardziej w stylu KO, Lewicy czy Trzeciej Drogi. Gra toczy się o to, czy te trzy siły w ogóle uzyskają większość, bo jeśli będą rządzić, to na pewno w trójkę, kompromisowo. A główne zadania takiemu rządowi i tak napisał PiS, bo naprawienie szkód poczynionych w strukturze polskiej państwowości, przezwyciężenie społecznych skutków ingerencji rządu w sferę praw i wolności obywatelskich, odbudowa ledwie zipiącej gospodarki oraz naprawa relacji kraju z sojusznikami w Europie skupią większość mocy przerobowych następców na całe cztery lata, zwłaszcza że pierwsze dwa najpewniej będą w sensie legislacyjnym stracone za sprawą pisowskiego prezydenta i jego weta.

Wybór jest więc prosty, ale jaki i dlaczego? Przespacerujmy się po trzech punktach tego krótkiego poradnika dla liberalnego wyborcy. Zacznijmy od rzeczy najbardziej oczywistych, a skończmy na tych najbardziej kontrowersyjnych i trudnych.

1. W takim układzie na pewno zacząć należy od tego, dlaczego głosujemy, aby obalić rząd PiS. Nawet pozostawiając na uboczu wszystkie, niesamowicie liczne przypadki zwyczajnego ordynarnego złodziejstwa uprawianego na polskim państwie przez ludzi tej partii, nawet abstrahując od obłąkańczo bezmyślnej polityki zagranicznej, która zapędziła Polskę w pułapkę, nawet odkładając na moment ponure prognozy co do zamiarów PiS, wśród których mieści się budowa państwa nie tylko autorytarnego i mafijnego, ale i policyjnego i represyjnego wobec przeciwników i obywateli – bilans rządów PiS z liberalnego punktu widzenia jest całkowitą katastrofą. W skali od 1 do 10 zdecydowanie 1. Gorzej po prostu być nie mogło.

PiS jest partią antyliberalną dosłownie pod każdym względem. Podzielmy dla ułatwienia klasyczne postulaty liberalizmu na trzy zakresy problemowe: prawno-ustrojowy, społeczno-obyczajowy i gospodarczy. W zakresie prawa i ustroju mamy do czynienia z systematycznym demontażem państwa rządów prawa i zastępowaniem go przez rządy ludzi. Arbitralne rządy ludzi. To zaczyna się od tych wszystkich, tak wiele razy omówionych spraw nielegalnej obsady Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego, wielu sądów powszechnych i Krajowej Rady Sądownictwa, lecz na samym dole prowadzi do rzeczywistości, w której prokuratura nigdy nie wszczyna żadnego postępowania w sprawie polityków partii rządzącej, a staje na baczność, gdy działań wobec opozycji domaga się pisowski minister. To widać wtedy, gdy prawicowe marsze i demonstracje są chronione i bezkarne, ale na uczestniczki Strajku Kobiet policja rusza z pałkami teleskopowymi i gazem pieprzowym. Nie sposób tego nie dostrzec, gdy zanika trójpodział władzy, a szef partii rządzącej ma w ręku zarówno większość ustawodawców, jak i całą rządową egzekutywę od premiera, przez służby specjalne, prokuraturę, aż po urzędników w najdrobniejszych agencjach czy fundacjach państwowych, jak i także kluczowych sędziów, prezes Sądu Najwyższego, szefostwo KRS, rzeczników dyscyplinarnych, a prezes Trybunału Konstytucyjnego nie tylko go słucha, ale i gotuje mu obiady. Wszelkie znaczenie prawne tracą także zapisy konstytucji o prawach i swobodach obywatelskich, bo trybunał każdy z nich zawsze interpretuje tak, jak życzy sobie partia władzy. W ten sposób powstaje państwo dokładnie odwrotne aniżeli postulowali Locke, Monteskiusz czy Acton.

Liberalizm społeczno-obyczajowy nie tylko zostaje odrzucony, ale czyni się to wręcz ze wstrętem oraz poczuciem moralnej wyższości. Jednostka, jako podmiot najważniejszych praw, swobód i nienaruszalnej godności jest niczym dla PiS. Dla partii władzy liczy się tylko zbiorowość, kolektyw, masowe ciało skonstruowane na bazie narodowego kryterium rozumianego w sposób etniczny, jako biologiczna wspólnota krwi. Pogarda dla jednostki jest widoczna aż nader dosadnie, gdy PiS lekką ręką poświęca życie kobiet umierających na porodówkach, zaszczutego przez TVP syna opozycyjnej posłanki, prezydenta Gdańska, uchodźców uwięzionych na polskiej granicy. Kto nie podziela zasadniczych zrębów aksjologicznych PiS, nie żyje wiarą, tradycją, rodzinnym konserwatyzmem, kto nie zachowuje się w sposób zestandaryzowany i uznany za jedyny właściwy dla Polaka „prawdziwego”, tego prawa nie mogą liczyć na żadną ochronę. PiS broni agresywnej kobiety, która szarpie drugą z pomocą kilku mężczyzn, a nie ich ofiary, bo ta ofiara miała tęczową torbę, a agresorzy byli narodowo-katolickimi aktywistami. W ujęciu tej władzy Kościół nigdy nikomu nie szkodzi, a jeśli ktoś twierdzi, że został przez duchownych skrzywdzony, niechybnie kłamie i zasługuje na karę. Kto należy do mniejszości seksualnych, zasługuje na wykluczenie, niższy status, pogardę i wyśmianie. Kto woła o sprawiedliwość dla żydowskich ofiar polskich szmalcowników, jest zdrajcą i winien utracić prawo głosu na forum publicznym. Każde wychodzenie poza szereg jest zwalczane. Kobiety są zaganiane do swoich „naturalnych ról”, pisanych im przez starszych panów z nadwagą i o owalnych twarzach. Następuje odwrót od „zepsutych wartości zgniłego Zachodu”. Wolność słowa zostaje uznana za zagrożenie, a w publicznych mediach nie ma żadnego miejsca na krytykę rządu czy neutralność prowadzących programy i dyskusje. W ten sposób powstaje dokładnie odwrotne państwo aniżeli postulowali Constant, Mill czy Isaiah Berlin.

W polityce gospodarczej PiS równocześnie wyrzuca na śmietnik dorobek liberalizmu klasycznego, jak i socjalnego. Jego polityka ekonomiczna stanowi wyłącznie funkcję interesów partyjnych. PiS nie rozdaje zasiłków z dobroci socjaldemokratycznego serca. Rozdaje je, bo kupuje głosy emerytów i rodzin wielodzietnych. Gdyby o dobroć serca chodziło, inaczej potraktowałby osoby niepełnosprawne, ich opiekunów czy nauczycieli. Nie zachęca ludzi do pracy, raczej odstrasza od robienia karier, czyniąc z małych i średnich przedsiębiorców zwierzynę łowną krucjaty na rzecz „fiskalnej konsolidacji” państwa. PiS nie zna żadnej dbałości o stan finansów państwa, ale ukrywa swoje zbrodnie na tym polu, wyprowadzając poza formalny budżet kolosalne kwoty długu i oszukuje ludzi, którzy ostatecznie długi te będą musieli spłacać. Prowadzi pozbawioną sensu politykę monetarną i generuje rekordową inflację, bo zadaniem prezesa NBP w jego państwie nie jest dbanie o złotówkę, tylko robienie dobrego wrażenia i rzucanie dowcipasami. Autentycznie daje radę równocześnie mieć wysoką inflację i zerowy wzrost PKB! W ten sposób powstaje dokładnie odwrotne państwo aniżeli postulowali Hayek, Aron czy Popper. Lecz także Keynes nie byłby zachwycony widząc, w jak fatalnym stanie zostawia PiS wszelkie usługi publiczne, jak źle jest w szkołach i szpitalach, jak kuleje transport zbiorowy, jak zła jest sytuacja mieszkaniowa. Te rządy łączą liberałów klasycznych i socjalnych w ich krytyce. Nadają się do natychmiastowej likwidacji.

Oczywiście, partie demokratycznej opozycji są zróżnicowane i mają w swoich szeregach także antyliberałów, przynajmniej jeżeli chodzi o drugi i trzeci zakres problemowy. Pewnym jednak jest, że w porównaniu z rządami PiS ich koalicja, mniej lub bardziej zbliży Polskę ku ideom wolności.

2. Odrzucenie rządów PiS jest jednak nie tylko oczywiste z przyczyn ideowych. Jest ono także krytycznie konieczne już teraz. Otóż może to być ostatnia realna szansa na pozbawienie tej partii władzy. W roku 2027 system partyjnej kontroli nad państwem będzie już tak szczelny i rozciągnięty, że wybory nie będą faktycznie wyborami. Podczas gdy pierwszy punkt był więc o kierunku głosowania, ten będzie o mobilizacji do udziału w nim.

Obecne wybory nie będą ani proporcjonalne, ani równe, ani tajne, ani zapewne powszechne. Już teraz wskutek zignorowania konieczności dokonania przesunięć mandatów pomiędzy okręgami są w Polsce miejsca, w których na jednego posła przypada dużo mniej wyborców niż gdzie indziej. Nie ma więc mowy o proporcjonalności czy równości wyborów. PiS odmówił dopasowania rozłożenia mandatów do zmian liczebności ludności w okręgach, ponieważ mógł tak stracić kilka mandatów. Obecnie więc wybory są „skrzywione” pod tę partię. Tajne październikowe wybory nie będą, gdyż równolegle z nimi odbywa się referendum, które opozycja bojkotuje. Jej wyborcy niepobierający kart referendalnych zostaną jako tacy oznaczeni na listach wyborców. Powszechne zaś nie będą, bo PiS stara się wyborcom mieszkającym za granicą utrudnić udział w nich lub nawet odmówić policzenia ich głosów w przypadku zwłoki w pracach komisji. Robi tak, bo i w tej grupie większość wyborców popiera opozycję.

To jednak tylko wstęp do problemów. Już w 2019 i 2020 r. wybory były w znacznej mierze nieuczciwe. Szef sztabu KO był inwigilowany Pegasusem, zaś finansowane z budżetu kilkoma miliardami złotych publiczne media zamieniły swoje rzekomo informacyjne serwisy w długie spoty wyborcze partii władzy. Dodatkowo widać było finansowe zaangażowanie spółek skarbu państwa w kampanię PiS, zwłaszcza poprzez skoordynowaną akcję wpłacania na jej rzecz maksymalnych możliwych sum przez licznych partyjnych nominatów na dobrze płatnych stanowiskach w ich zarządach lub radach nadzorczych.

W tym roku został wykonany dalszy krok. Poprzez wprowadzenie w środek kampanii wyborczej referendum i (czysto teoretycznie) oddzielnej kampanii referendalnej, która nie ma żadnych limitów czy kontroli wydatków, możliwym stało się faktyczne subsydiowanie kampanii PiS dowolnymi kwotami przez spółki skarbu państwa lub napompowane wcześniej przez PiS publicznymi pieniędzmi fundacje. Także z pieniędzy publicznych Orlen kupił dla PiS lokalne media, które, podobnie jak TVP, włączają się teraz w kampanię po stronie PiS. Tzw. dziennikarze mediów publicznych usiłują prowokować wyborców opozycji w trakcie jej spotkań, przeszkadzają politykom opozycji organizować prasowe briefingi, a policja zatrzymuje bezprawnie posłankę opozycji, podczas gdy prezesowi i naczelnym politykom PiS zapewnia obstawę, choć ich spotkania wyborcze nie są elementem pełnienia przez nich rządowych obowiązków.

Po wyborach – oczywiście tylko w przypadku porażki PiS – pojawi się pytanie o akceptację tego wyniku przez obsadzoną przez PiS Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych w Sądzie Najwyższym.

W ciągu kolejnych czterech lat PiS ma zamiar przede wszystkim dokonać całkowitej wymiany wszystkich sędziów sądów powszechnych na lojalistów, w dalszym ciągu osłabiać niekontrolowane przez siebie media prywatne, pompować środki finansowe do bliskich sobie instytucji oraz „głodzić” wszystkie pozostałe. Prawdopodobna jest także „korekta” granic okręgów wyborczych, aby dalej zmniejszyć siłę oddziaływania wyborców z największych miast na ogólnopolskie wybory. Zapewne prowadzona będzie także kampania zastraszania zwolenników opozycji, być może połączona z aresztowaniami polityków, dziennikarzy czy internetowych influencerów politycznych. Skutkiem może być doprowadzenie do sytuacji znanej już z Węgier, gdzie opozycja wobec Fideszu posiada tylko teoretyczne szanse na wygraną w wyborach.

Ta świadomość musi być powszechna u wyborców liberalnych. Oczywiście, czarny scenariusz się spełnić nie musi. Ostatnie lata pokazały pewną, niemałą, odporność polskiego społeczeństwa na autorytarne zapędy władzy. Także umiejętności i potencjał intelektualny tych, którzy chcieliby wcielić się w role dyktatorów, okazały się skromne. Jednak w przypadku trzeciej kolejnej kadencji u władzy (to będzie wtedy 12 lat) zmęczenie „materiału” i okrzepnięcie wpływów tej władzy we wszelkich obszarach stanie się na tyle przemożne, że ryzyko utraty przez kolejne wybory charakteru wyborów prawdziwie konkurencyjnych jest kolosalne. To trzeba sobie otwarcie powiedzieć i powtarzać, zwłaszcza tym, którzy wahają się i rozważają absencję wyborczą.

3. Wiemy więc już, że musimy odrzucić PiS i musimy zrobić to teraz, bo inaczej może być już za późno. Pozostaje pytanie, na którą z list demokratycznej opozycji zagłosować. Przede wszystkim warto przed pójściem do lokalu wyborczego przeanalizować najbardziej szczegółowe spośród dostępnych wyniki badań poparcia dla partii w naszym okręgu. W wielu przypadkach rozkład mandatów będzie dość klarowny, ale w niektórych okręgach losy tzw. ostatniego mandatu będą na ostrzu noża. Czasem rozgrywkę o ten mandat będzie toczyć PiS z KO, ale niekiedy szansę na wyrwanie partii władzy jednego posła będzie miała któraś z mniejszych list opozycji. To trzeba wiedzieć, bo głosując w tych wyborach – jak nigdy wcześniej – nie należy się kierować oceną programów czy własnymi sympatiami/antypatiami do polityków różnych partii demokratycznych, a tylko i wyłącznie chłodną matematyką nastawioną na jeden jedyny cel – maksymalną redukcję liczebności klubu PiS w kolejnej kadencji Sejmu.

Innym wątkiem do rozważenia jest wzięcie przez wyborców opozycji zaświadczeń o głosowaniu poza miejscem zamieszkania i udanie się do sąsiedniego okręgu, jeśli a) we własnym partie opozycji nie są obciążone ryzykiem utraty mandatu przy wyjeździe pewnej liczby ich wyborców do okręgu sąsiedniego, b) w okręgu sąsiednim badania wskazują na szanse pozbawienie PiS mandatu na rzecz którejś z list demokratycznych nawet przy dość nieznacznym zwiększeniu się tam liczby głosów padających na tą listę. Wskazówki na ten temat można znaleźć w Internecie (m.in. tutaj: https://wyborcza.pl/7,75398,30203011,pis-odbiera-wyborcom-opozycji-sile-glosu-jak-sie-nie-dac.html).

Ostatnia sprawa, którą chcę podnieść, budzi najwięcej kontrowersji i spotkała się z silną krytyką niektórych (silnie zadeklarowanych w swoich sympatiach po stronie tylko jednej z list opozycji) publicystów, np. Ernesta Skalskiego. O ile żadnej z dwóch mniejszych list opozycji – Lewicy i Trzeciej Drodze – nie przydarzy się na końcowych metrach kampanii jakaś spektakularna i zupełnie niespodziewana katastrofa, wskutek której ich poparcie zjechałoby nie tyle pod próg, co głęboko pod próg, lecz balansowałyby one (lub jedna z nich) krótko przed wyborami na granicy tego progu, to zadaniem odpowiedzialnych i świadomych wyborców liberalnych jest pomóc im ten próg pokonać i ewentualnie przerzucić na nie swoje głosy.

Opozycja demokratyczna może przejąć władzę tylko w koalicji trzyczłonowej. Nie ma dziś żadnych szans, aby większość uzyskała KO tylko z Lewicą lub tylko z Trzecią Drogą. Spadnięcie kogokolwiek z demokratów pod próg oznacza, że tylko (w najlepszym razie) połowa tak straconych mandatów zostanie przejęta przez KO. Reszta powędruje do PiS, jakieś pojedyncze także do Konfederacji. Będzie to więc decydujący cios w marzenia o zmianie i otwarcie drogi do rządów PiS, możliwe, że ze wsparciem Konfederacji lub jej narodowej części.

Każda z partii demokratycznych ma wyborcy liberalnemu coś do zaoferowania. KO jest najbardziej zdeterminowana do odbudowy konstytucyjnego państwa prawa i dysponuje do tego zadania najlepszym zapleczem eksperckim. Ale te zadania popierają w pełni obie partie mniejsze. Podobnie sprawa wygląda w zakresie polityki zagranicznej i europejskiej. Jeśli chodzi o indywidualne prawa jednostki, postulowane przez liberalizm obyczajowy, to najbardziej progresywny i obiecujący program oferuje Lewica, ale KO w ostatnich latach wykonała tutaj także potężny krok w dobrą stronę. Co do polityki gospodarczej, w KO nadal jest silne skrzydło opowiadające się za racjonalną rolą państwa w tych procesach oraz za sanacją finansów publicznych, a wsparcie dla wielu tych idei oferuje Trzecia Droga. Także Lewica opowiada się za redukcją marnotrawienia środków przez państwo i za lepszym finansowaniem usług publicznych, co wyznacza drogę do racjonalnego i dobrego kompromisu socjalliberalnego, który pogodzi liberałów z socjaldemokratami.

Nie przynosi więc wstydu oddać głos na którąkolwiek z trzech demokratycznych list! Ostatnie badania pokazują najczęściej, że Lewica i Trzecia Droga pokonają relatywnie komfortowo swoje progi, odpowiednio 5 i 8%. Wówczas wyborca liberalny ma wybór i może go dokonać zgodnie ze swoimi osobistymi preferencjami.

Gdyby jednak w ostatnim tygodniu wyborczym był widoczny trend zagrażający przetrwaniu którejś z mniejszych list, to powinniśmy się zorganizować. Jeśli jesteśmy małżeństwem, które planuje poprzeć KO, to niech jedno z nas użyczy głosu zagrożonej progiem liście demokratów. Jeśli rodziną z dorosłymi dziećmi, to niech co trzeci, co czwarty z was tego głosu użyczy. Jeszcze lepiej, jeśli jesteście paczką znajomych lub znacie kilka/kilkanaście innych małżeństw o opozycyjnych sympatiach – ustalcie wtedy wspólną strategię i zagłosujcie taktycznie, dzieląc się zadaniami jako wyborcy. Takie działania mogą podjąć także stowarzyszenia i ruchy zrzeszające aktywistów, jak KOD, Ogólnopolski Strajk Kobiet czy Obywatele RP, na jeszcze większą skalę.

Wszyscy demokraci muszą wejść do Sejmu, jeśli PiS ma stracić władzę. Trzymam za was, za siebie i za Polskę kciuki. Piętnastego października czeka nas sądny dzień. Wybory, które niechaj nie będą jednak naszymi ostatnimi wyborami.

Wyimki:

PiS z liberalnego punktu widzenia jest całkowitą katastrofą. W skali od 1 do 10 zdecydowanie 1. Gorzej po prostu być nie mogło.

– Jednostka, jako podmiot najważniejszych praw, swobód i nienaruszalnej godności jest niczym dla PiS. Dla partii władzy liczy się tylko zbiorowość, kolektyw, masowe ciało skonstruowane na bazie narodowego kryterium rozumianego w sposób etniczny, jako biologiczna wspólnota krwi.

– PiS nie rozdaje zasiłków z dobroci socjaldemokratycznego serca. Rozdaje je, bo kupuje głosy emerytów i rodzin wielodzietnych.

– Odrzucenie rządów PiS jest jednak nie tylko oczywiste z przyczyn ideowych. Jest ono także krytycznie konieczne już teraz.

– Z pieniędzy publicznych Orlen kupił dla PiS lokalne media, które, podobnie jak TVP, włączają się teraz w kampanię po stronie PiS.

– Wiemy więc już, że musimy odrzucić PiS i musimy zrobić to teraz, bo inaczej może być już za późno. Pozostaje pytanie, na którą z list demokratycznej opozycji zagłosować.

Nie wybierajmy premiera spośród klaunów :)

To w sumie zabawne, że to, kto zostanie premierem, zależy od sprawności radzenia sobie w jednominutowych wystąpieniach publicznych w trakcie telewizyjnych debat. Podczas tych krótkich przemów, w czasie których politycy starają się zaprezentować nam jako jedyni zbawcy kraju a przy okazji spektakularnie zaorać przeciwników, wielu ludzi podejmuje decyzje komu powierzyć rolę szefa rządu. Wygrywa ten, kto okaże się sprawniejszy w samochwalstwie, tanich żartach i kłamstwach ubieranych w szaty obietnic wyborczych. To trochę tak, jakby prezesów wielkich korporacji wybierać spośród utalentowanych cyrkowców…

Premier w naszym systemie politycznym ma naprawdę sporą indywidualną władzę i duży zakres odpowiedzialności. Jego praca to nie tylko posiedzenia rządu, przyjmowanie zagranicznych gości i przemówienia przed kamerami. To przede wszystkim nadzór nad kilkunastoma ministrami, rozwiązywanie konfliktów między nimi, podejmowanie trudnych decyzji w sytuacjach kryzysowych. Premier musi być w stanie myśleć strategicznie, analizować skomplikowane sytuacje i podejmować decyzje, które będą służyć interesowi zbiorowemu, godząc różne partykularyzmy. To praca, która wymaga elastyczności, odporności na stres i gotowości do działania na wielu frontach równolegle. Szef rządu ma być jednocześnie dyplomatą, strategiem i liderem. Żeby wygrać debatę przedwyborczą wystarczą popisy przed kamerą, sprawne powtarzanie gotowych frazesów i refleks stand-upera, jednak nie wiele ma to wspólnego z kompetencjami potrzebnymi do sprawowania funkcji premiera.

Gdyby więc traktować wybory jako proces rekrutacji na najważniejsze urzędy w państwie, to jest on kompletnie dysfunkcjonalnie zorganizowany. Chyba tylko w polityce wybór na najbardziej wymagające stanowiska prowadzony jest w sposób kompletnie nie pozwalający na sprawdzenie u kandydatów kluczowych kompetencji. Dużo w tym winy dziennikarzy, którzy nie są w stanie zorganizować politykom innych form zaprezentowania wyborcom własnych kwalifikacji do rządzenia państwem niż pseudo debaty będące absolutnie niestrawną telewizyjną papką.

Może nadszedł czas żebyśmy przestali się zadowalać tym pajacowaniem przed kamerami i zażądali widowiska na wyższym poziomie, w formule która pozwoli kandydatom ze sobą merytorycznie podyskutować, pospierać się na poważnie, zaprezentować swoje kompetencje. O tym, że to jest możliwe przekonują telewizyjne formaty z czasów gdy Telewizja Publiczna starała się wykonywać swoją ustawową misję i zatrudniała dziennikarzy, a nie partyjnych funkcjonariuszy. Przykładem takiej debaty było telewizyjne starcie z 2011 roku, pomiędzy Leszkiem Balcerowiczem a Jackiem Rostowskim na temat zmian w OFE. Sensowne argumenty padały z obu stron, widz miał szansę wyrobić sobie opinię i na temat reformy systemu emerytalnego i o samych politykach. Dlaczego w mediach przed wyborami nie udało się zorganizować żadnych tematycznych debat, pozwalających posłuchać rozmów liderów o problemach gospodarczych, o migracji, polityce zagranicznej, czy choćby pomysłach na ratowanie edukacji, czy służby zdrowia?

Nie stawiamy kandydatom na najwyższe państwowe urzędy takich wymagań. Chcemy taniej rozrywki, dostajemy klaunów. Zamiast poważnej wymiany argumentów i prezentowania swoich kompetencji oczekujemy od nich żonglowania bon-motami, zapasów w błocie, po których również widzowie wychodzą pobrudzeni. Pobrudzeni, zniechęceni do polityki, zażenowani poziomem ludzi, którzy mają nami rządzić. Wygrywają na tym populiści, którzy w poważnej debacie nie mieliby szans, ale dla odmiany w błaznowaniu i obrzucaniu się błotem radzą sobie znakomicie.

Powtórzmy – sprawność w jednominutowych wystąpieniach telewizyjnych nijak się ma do kompetencji potrzebnych do dobrego sprawowania funkcji premiera. Na tym stanowisku liczą się inne kompetencje i umiejętności. Dlaczego więc, do cholery, ekscytujemy się kto najlepiej wypadł i czy Tusk zaorał Morawieckiego przypomnieniem co ten mu kiedyś doradzał w sprawie emerytur, czy Morawiecki Tuska złotym wazonem?

PS Bezapelacyjnymi zwycięzcami debaty byli tzw. dziennikarze ją prowadzący. Nikt od nich dziennikarstwa nie oczekiwał a swoją rolę funkcjonariuszy partyjnych odegrali w pełni profesjonalnie i zasłużyli na sowite premie. Szkoda tylko, że z pieniędzy podatników.

 

Autor zdjęcia: S O C I A L . C U T

 

O wolności na nowo :)

Rozmyślania Ledera ukazują czytelnikowi, jak wieloraka i różna może być wolność człowieka, jak w efekcie syzyfowym zadaniem byłoby zapewnienie wolności subiektywnie odczuwanej wszystkim obywatelom przez polityków, a nawet że niektórych form wolności politycy wcale nie muszą ludziom udzielać, gdyż ta dostępna jest po prostu zawsze, w każdych okolicznościach, łącznie z brutalnym uwięzieniem przez zbrodniczy reżim.

„Kiedy mogę żyć i pracować zgodnie z moimi wartościami”. „Każdy dzień, kiedy nie myślę o alkoholu”. „Kiedy mam popłacone rachunki”. „Od czasu, kiedy skończyłam złą relację”. Między innymi takie odpowiedzi zwykłych ludzi zapytanych o to, kiedy odczuwają wolność, otrzymała red. Agnieszka Jucewicz, która w minionym czerwcu przeprowadziła dłuższą rozmowę o pojmowaniu i doświadczaniu wolności z filozofem kultury, prof. Andrzejem Lederem. Wywiad został opublikowany przez sobotnie wydanie „Gazety Wyborczej” w weekend 7-8 czerwca i stanowi jeden z najbardziej wartościowych tekstów ostatnich kilku miesięcy w polskiej prasie. Pytania rozmówczyni są celne i wyłuszczające istotne niuanse, a prof. Leder nie ogranicza się do przywołania i rozwinięcia klasycznych rozumień wolności człowieka (takich jak wolność negatywna versus wolność pozytywna Isaiaha Berlina), ale ma bardzo wiele do dodania od siebie, wytyczając przy tej okazji kilka ścieżek zupełnie nowego myślenia o problemie faktycznego doświadczania wolności. Lektura ta jest szczególnie ciekawa dla liberała, bo choć prof. Leder określa się jako lewicowiec, to jego refleksje bynajmniej nie ograniczają się do prostego materiału do liberalno-lewicowej polemiki wokół pytania o „prawdziwą wolność”.

Już samo otwarcie rozmowy przez red. Jucewicz cytatami ze zwykłych ludzi, którzy prezentują swoje osobiste rozumienie wolności, stricte zindywidualizowane i będące pokłosiem ich życiowych trosk, niedostatków, wyzwań i priorytetów, ustawia ten dialog jako rozmowę o subiektywnym pojmowaniu wolności przez człowieka będącego (a nader często niestety tylko mającego być) jej podmiotem. Wkrótce rozmyślania Ledera ukazują czytelnikowi, jak wieloraka i różna może być wolność człowieka, jak w efekcie syzyfowym zadaniem byłoby zapewnienie wolności subiektywnie odczuwanej wszystkim obywatelom przez polityków, a nawet że niektórych form wolności politycy wcale nie muszą ludziom udzielać, gdyż ta dostępna jest po prostu zawsze, w każdych okolicznościach, łącznie z brutalnym uwięzieniem przez zbrodniczy reżim.

Wolność w procesie

Wypowiedzi z początku wywiadu pokazują, że ludzie mają tendencję, aby wolność rozumieć jako wolność od niepożądanych zależności. Od długów, nałogów, od innych ludzi, od niektórych życiowych konieczności. Oznacza to po pierwsze, że Berlin, tworząc liberalną koncepcję wolności negatywnej, czyli oswobodzenia od impulsów przymusu, wykazał się sporą dozą „społecznego czucia”. Rzeczywiście wolność jednak częściej rozumiemy jako brak przymusu, aniżeli jako dysponowanie materialnymi narzędziami do realizacji aspiracji (co odpowiada wolności pozytywnej, krzewionej przez lewicę). Po drugie jednak, niemało rzeczy, od których chcemy się oswobodzić (zwłaszcza konieczność świadczenia pracy), to nieuniknione uwarunkowanie życia na Ziemi. Ludzkie subiektywne pragnienie oswobodzenia się od rzeczy przykrych nie obejmuje więc tylko tego katalogu źródeł zniewolenia, które cytowali Mill, Berlin i inni liberałowie, ale wykracza poza niego. Tak więc gdy liberał mówi, że dana przykrość jest efektem podjęcia przedtem wolnej decyzji (np. dług), albo że konieczność pracowania nie jest skutkiem intencjonalnego niewolenia przez innych ludzi, a naturalną koniecznością życia, to nie spotka się ze zrozumieniem człowieka, któremu właśnie dług czy praca od wczesnego poranka tak bardzo obecnie doskwiera, że pozbawia radości życia, przymusza do rezygnacji z innych, o wiele piękniejszych i przyjemniejszych aktywności. Leder stwierdza zatem, że „w życiu ludzkim nie istnieje wolność absolutna” – a to kamyczek do ogródka i liberałów (bo profesor przywołuje tutaj swoisty „dług”, który jednostka ludzka ma wobec społeczeństwa), jak i socjalistów (bo praca w zamian za utrzymanie jest niewątpliwie naczelnym sposobem regulacji tego „długu” przez jednostkę).

Zatem wolność absolutna, wolność jako koncept teoretyczny, odbywa się wyłącznie na kartach mądrych ksiąg o społeczeństwie, polityce, historii, gospodarce czy kulturze. W życiu codziennym mamy wolność jako subiektywne poczucie. Oznacza to, że możemy mieć dwie osoby wiodące bardzo podobne życie, ale jedna z nich będzie się czuć wolna, gdy zapłaci rachunki, a mimo to nie da rady odmówić sobie kieliszka, druga zaś odczuje wolność, oddalając od siebie zew nałogu pomimo nieuregulowanych jeszcze zobowiązań finansowych. Trudno którejkolwiek z nich zarzucić, że się myli.

Jucewicz zauważa więc, że wolność „się przydarza” i trafia tym w punkt. Tyle mówimy o naszych liberalno-demokratycznych ustrojach, systemach politycznych, niezawisłych sądach, wolnych mediach, gwarancjach wolności słowa, zgromadzeń, tolerancji religijnej i innych. Sugeruje to, że mamy ambicje, aby obywatelom zapewnić wolność w sposób stały, ciągły. Tymczasem zapewnić możemy w najlepszym razie (co nie znaczy, że jest to zadanie nieważne!) tylko warunki ramowe dla subiektywnego odczuwania wolności. Bo oczywiście pozbawiony prawa głosu, skazany politycznym wyrokiem, prześladowany czy podsłuchiwany przez służby, pozbawiony rzetelnych informacji czy prawa do demonstracji, pisania w mediach społecznościowych czy przynależenia do organizacji obywatel nie jest formalnie wolny. Jednak aby odczuwał wolność, musi jeszcze także w życiu osobistym uwolnić się od trosk i niechcianych zależności. Niektórym polityka potrafi to ułatwić, ale wielu po prostu nie może pomóc tego osiągnąć. Ci utkną w poczuciu zniewolenia pomimo idealnego ustroju państwa. Z drugiej strony będą i tacy, którzy subiektywne poczucie wolności bez kłopotu uzyskają w państwie PiS. To mocna odpowiedź na pytanie wielu ludzi demokratycznej opozycji, dlaczego nadal nie brakuje zadowolonych z rządów Kaczyńskiego.

Wolność w środku

Państwo PiS to zresztą tzw. pikuś. W dalszej części Leder kapitalnie zauważa, że filarem każdej wolności subiektywnie odczuwanej jest wolność wewnętrzna i zdolność jej zachowania. Profesor precyzyjnie określa ją „wolnością myślenia”, a ze strony red. Jucewicz padają przykłady Bukowskiego i Mandeli, którzy ową wolność zachowali pomimo uwięzienia, łagrów i tortur. Leder w pewnym sensie nadaje tutaj głębszy (lub raczej dodatkowy) sens sugestii Jucewicz, o tym że wolność się przydarza, gdy stwierdza, że wolność to ruch, a nie stan. Po pierwsze, wolność jest stopniowalna. I nie chodzi tutaj tylko o to, że więzień łagru, dysponujący tylko wolnością myślenia ma jej najmniejszy zakres, a wiodący szczęśliwe życie obywatel wolnego kraju najszerszy (acz pewnie też). Wolność jest stopniowalna, gdyż jej zakres jest dynamiczny, pojawiają się życiowe kryzysy, które zamykają nam część możliwości, ale niekiedy także udaje się je rozwiązywać i powracać do dużego zakresu wolności. Po drugie, wolność jest ruchem i procesem także u tego nieszczęsnego więźnia ograniczonego do heroicznie wyrąbanej sobie wewnętrznej wolności myślenia, gdyż naturą tej jego wolności jest właśnie ów wewnętrzny flow jego myśli. Im więcej wewnętrznej dynamiki – „wewnętrznego życia” u człowieka, jak nazywa to Leder – tym większa jest jego wolność subiektywna. Lektura odkrywczych tekstów, dobra rozmowa z ludźmi o odmiennych przekonaniach, wędrówka po nowych miejscach – te rzeczy wzmagają nasze wewnętrzne życie i dają wolność.

Niezmiernie ciekawy jest także wątek o nas samych, jako o jednym z głównych zagrożeń dla naszej własnej wolności. Podczas gdy świat naszych myśli stanowi potencjalnie przynajmniej impuls wyzwoleńczy, tak świat naszych norm, zasad, barier, głęboko osadzonych zakazów i nakazów – wygenerowany zawsze przez splot indukowanych nam w procesie socjalizacji treści i przez nasze świadome, indywidualnie wybrane zasady życia – słowem: superego, stanowi zazwyczaj impuls zniewalający. 

To myśl cenna, ale już dosadnie kontrowersyjna. Podczas gdy opory przed podejmowaniem różnych działań czy przed wyborem określonych stylów życia wygenerowane przez proces wychowania, przez wszystkie te lęki, fobie, stereotypy, kompleksy, fałszywe często przekonania, „tradycje”, „świętości” czy uczucia wstydu mogą stanowić narzucone przez innych ludzi (a wręcz podstępnie zakotwiczone przez nich w naszych wnętrzach) ograniczenia wolności, to trudno tę tezę podtrzymać w przypadku autonomicznie podjętych wyrzeczeń. Osoba, która rezygnuje z przygodnego seksu w wieloma atrakcyjnymi partnerami niebędącymi jej żoną/mężem z powodu strachu przed kastracją, pobiciem czy porozwodową stratą finansową zapewne jest zniewolona. Taka jednak, która rezygnuje z tego samego seksu z powodu autonomicznie przemyślanego i zinternalizowanego przeświadczenia o wysokiej wartości moralnej małżeńskiej wierności, jest wolna. 

Prof. Leder sam jednak dostrzega tę problematyczność oskarżenia wewnętrznych norm o (auto)pozbawianie nas wolności, gdy dociera do kategorii „sumienia”. W końcu oparte na normach i wartościach wybory moralne w procesie ich dokonywania „potykają się” mocno o instancję ludzkiego sumienia. A czy można sumienie oskarżać o zniewalanie nas, jeśli to właśnie sumienie często nie pozwala ludziom na konformistyczne poddawanie się złu tego świata, skoro sumienie zdradza dysydentów i bohaterów swoich epok, skoro więźniów politycznych najbardziej obrzydliwych reżimów świata nazywamy „więźniami sumienia”?

Oczywiście w rozmowie tu i ówdzie przewijają się elementy będące klasycznym polem niezgody pomiędzy lewicowcem a liberałem. Odchodząc od wątku o subiektywnym poczuciu wolności jako kluczowym, prof. Leder przywołuje instancję zniewolenia ludzi przez zewnętrzne okoliczności społeczno-ekonomiczne, wskazując na przykład kredyt lub niezadowalający wybór zawodu (także zapewne bezrobocie) jako przykłady braku wolności. Tutaj, jako liberałowie, niezmiennie zgłaszamy weto, bo nawet przyjmując do wiadomości, że ludzie nie mają czasem innego dobrego wyjścia, to nadal decyzja o zaciągnięciu kredytu pozostaje dobrowolna, a jego spłata jest pokłosiem wolnej decyzji i jako taka wolności ograniczać nie może. Kiepskie perspektywy zawodowe bywają niekiedy skutkiem odziedziczonego kapitału społecznego, ale nierzadko (równolegle?) są pokłosiem niewystarczającej ilości pracy włożonej przez samego siebie w proces kształcenia, pokłosiem niewykorzystania szans.

Wolność w rozumie

Przechodząc jednak obok tych klasycznych już sporów, podążmy za prof. Lederem do kolejnego paradoksu. Pytanie o to, kto jest podmiotem wolności prowadzi do szczególnie ciekawych refleksji. Jasne, człowiek. Profesor mówi, że czasem grupy społeczne (tutaj liberał się pewnie z nim posprzecza). Potem jednak czytamy, że „podmiotem wolności są pewne fragmenty czy też instancje psychologiczne”, takie jak popędy, instynkty, emocje i pragnienia (żądze?). Taka wolność winna polegać na wybuchach „niekontrolowanej spontaniczności”. Leder chyba zostaje nieco zmitygowany potem zarzutem Jucewicz, że to jej brzmi jak wolność pozbawiona odpowiedzialności (każdy liberał będzie wdzięczny za tę uwagę!), bo paradoksalnie przyznaje, że takie wybuchy spontaniczności mogą oznaczać też, że człowiek staje się niewolnikiem własnych emocji, żądz, popędów itd.

I to jest bardzo słuszny wiosek, z którym dla odmiany zgodzą się pewnie chadecy. Okazuje się, że wolność ma nie tylko przede wszystkim wymiar wewnętrzny, ale i w głębi człowieka czają się dwa naczelne żywioły wolność ograniczające – bariery moralne, które zabraniają nam czerpać z życia i popychają ku nudzie i skrępowaniu oraz popędy, które wbrew nam każą czerpać z życia nadmiernie i popychają ku zatraceniu. I w to miejsce naturalnie wchodzi Immanuel Kant z żądaniem, aby wolny był w człowieku rozum. Tak, to rozum hamuje emocje i powściąga popędy, to rozum rozmiękcza i rozmontowuje bariery stateczności, zakazu i pruderii. Rozum wyważa wolność i prowadzi ją w ramiona odpowiedzialności. Rozum jest kluczem do uczynienia z wolności wewnętrznej człowieka wartości liberalnej.

Leder nie odpuszcza jednak Kantowi tak łatwo, tylko wyciska go niczym cytrynę. Przytacza, że Kant twierdził też, że człowiek po prostu nie jest w stanie stwierdzić, czy jest wolny czy nie, bo żyje w świecie dawnych, współczesnych mu i przyszłych determinizmów. To powrót do dywagacji o subiektywnych odczuciach wolności u zwykłych ludzi na samym początku wywiadu. Tam mówiący wybierali jeden jedyny determinizm, którego zrzucenie z ramion dawało im wręcz całą wolność. Oni i my wszyscy podlegamy determinizmom. Niektórych nie dostrzegamy, więc twierdzimy, że jesteśmy wolni, choć przecież nie bardzo tak jest. Inne uznajemy za mało nas pętające, nieistotne, albo zasadne, przyjemne czy zbieżne z naszymi wartościami – one też zostają uznane za niesprzeczne z wolnością. Inne determinizmy wymuszają na nas określone zachowania, którym wolelibyśmy nie podlegać – to ograniczenie wolności subiektywnej, nawet jeśli nie jest arbitralnym dziełem innych ludzi, tylko obiektywnych realiów życia na świecie. W końcu są determinizmy, którym ulegamy, choć moglibyśmy się z nich wyzwolić, lecz brakuje ambicji, pomysłu, zaangażowania. I takie, które wyolbrzymiamy, bo wcale nas nie ograniczają, ale pokazujemy je palcem jako nasze alibi (okay, te ostatnie nie zasługują formalnie na miano „determinizmów”).

W tym wątku najcenniejsza jest Kantowska uwaga, którą Leder streszcza tak: wolni czy nie, wolni bardzo czy tylko trochę (wolność jest stopniowalna, pamiętamy?), ludzie winni zachowywać się tak, jakby wolni byli. Bez wolności nie ma bowiem żadnych wyborów moralnych, a człowiek niepodejmujący wyborów moralnych traci kluczowy wymiar swojej istoty. Jeśli więc zastawiamy się czasem, skąd Frommowska ucieczka od wolności, to posiłkujący się Kantem Leder pokazuje nam, że wielu z nas po prostu nie daje rady nawigować pomiędzy normami superego a popędami id.

Wolność w przyszłości

Ostatnia część rozmowy sprowadza czytelnika na nie mniej ciekawy poziom konkretnych rozważań o możliwościach poszerzenia odczuwanej wolności wewnętrznej i o pułapkach na nią. Obok rozmów z innymi ludźmi, w tym przede wszystkim dialogu otwartego na inny punkt widzenia, który nie wyklucza z góry możliwości modyfikacji własnych poglądów, więcej wolności przynosi współdziałanie na rzecz wspólnych celów, dbanie o rozrost sfery wolności własnych dzieci, gdy relacja z rodzicem pomaga rosnąć owej kluczowej sile wolności myślenia u młodego człowieka. Wolność nasza natomiast kurczy się, jeśli oddajemy się w ręce algorytmów w mediach społecznościowych, które nas formatują i stają się swoistym dodatkowym, zewnętrznym superego; gdy wpadamy w sidła bezsensownego konsumpcjonizmu i pozwalamy rzeczom przesłonić myśli; gdy sieć kontroli państwa nas ogarnia i stajemy się przedmiotem inwigilacji przy użyciu nowoczesnych technik (acz liberał doda, że państwo potrafi zniewalać także na inne sposoby, uzależniając na przykład od wygód życia na cudzy rachunek). 

Jak każdy dobry wywód filozoficzny, rozmowa Ledera z Jucewicz pozostawia nas z większą, a nie mniejszą ilością pytań. Czy zmiany pokoleniowe, technologiczne i klimatyczne spowodują, że całe pojęcie wolności jednostki trzeba będzie skonstruować na nowo? Czy wolność na pewno jest dziś bardziej związana z równością materialną niż przed 2008 r. czy jest to tylko wishful thinking lewicy? Czy kiedykolwiek rozstrzygniemy pytanie, czy każdą więź z drugim człowiekiem można uznać za ograniczenie wolności, jak chcą radykalni liberałowie? Bo w końcu każdy z nas to chodzący determinizm dla drugiego.

Nawet ja, pisząc to, zabrałem ci, Czytelniku, kilka minut, które mogłeś spożytkować na tysiące innych sposobów. Tak, byłem determinizmem.

Punkt zwrotny dla kultury :)

Tak jak przywołujemy istotne punkty zwrotne w kulturze na przestrzeni dziejów – Renesans, który przyniósł rewolucję w sztuce, naukach i myśli filozoficznej, co zapoczątkowało kaskadę zmian, czy Rewolucję Przemysłową, która w XIX wieku spowodowała ogromne zmiany w kulturze i społeczeństwie, poprzez rozwój technologii, urbanizację i zmiany w sposobie życia ludzi, tak życzyłabym sobie, by już dzisiaj rozpoczął się proces zmiany, stawiający kulturę na należnym jej miejscu, a potomni przywoływali ten moment jako początek nowej epoki kulturalnej. 

„Punkt zwrotny dla kultury” brzmi dobrze, a może nawet obiecująco, bo za tymi słowami kryje się obietnica zmiany, i to zmiany na lepsze. Kultura w Polsce, jej twórczynie i twórcy, odbiorcy i odbiorczynie zasługują na punkt zwrotny, na to, by z wielu bodźców społecznych, ekonomicznych i technologicznych wyłonił się jakiś nowy kształt, forma, sposób myślenia, który wyznaczy kierunki rozwoju. I tak jak dzisiaj przywołujemy istotne punkty zwrotne w kulturze na przestrzeni dziejów – Renesans, który przyniósł rewolucję w sztuce, naukach i myśli filozoficznej, co zapoczątkowało kaskadę zmian, czy Rewolucję Przemysłową, która w XIX wieku spowodowała ogromne zmiany w kulturze i społeczeństwie, poprzez rozwój technologii, urbanizację i zmiany w sposobie życia ludzi, tak życzyłabym sobie, by już dzisiaj rozpoczął się proces zmiany, stawiający kulturę na należnym jej miejscu, a potomni przywoływali ten moment jako początek nowej epoki kulturalnej. 

Punkty zwrotne w kulturze są nieodłączną częścią jej ewolucji. Są momentami, w których stawiamy pytania o to, kim jesteśmy, jakie są nasze wartości i jak chcemy kształtować przyszłość. Upadek komunizmu w 1989 roku otworzył drzwi do wolności wyrażania siebie i rozwoju kultury niezależnej i nowych modeli instytucji artystycznych. Polska kultura od tego czasu doświadczyła wielu zmian, zarówno w sferze artystycznej, jak i społecznej. Rewolucja cyfrowa i rozwój nowych mediów, Internet, media społecznościowe i platformy streamingowe fundamentalnie zmieniły i zmieniają sposób, w jaki tworzymy i odbieramy sztukę. Innym istotnym punktem zwrotnym jest zwiększona świadomość społeczna i walka o prawa człowieka, równość i zrównoważony rozwój. Ruchy społeczne, takie jak globalne #MeToo, Strajk Kobiet w Polsce czy Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, zapoczątkowały zmiany w sposobie myślenia i działania, wzrost świadomości społecznej w kwestiach związanych z prawami człowieka i różnorodnością, kierując uwagę na nowe potrzeby i wyzwania. 

Punkty zwrotne w kulturze są zarówno szansą, jak i wyzwaniem. Otwierają przestrzeń refleksji, przemyślenia postaw, warunków i sposobów tworzenia i konsumowania sztuki. Jednocześnie mogą wprowadzać niepewność i rodzić konflikty, gdyż zmiany nie zawsze są łatwe do wprowadzenia i zaakceptowania. Obecny moment jest szczególny – październikowe wybory i to, co po nich nastąpi, znacząco wpłynie na kondycję sektora kultury, na warunki do tworzenia i odbioru sztuki, na sytuację ekonomiczną artystów i artystek. Optymiści wierzą, że wyniki wyborów umożliwią punkt zwrotny dla kultury. Umiarkowani optymiści rozpatrują punkt zwrotny jedynie w kategorii potencjału – gdyby tak wybory przyniosły zmianę rządu, to może wtedy udałoby się skutecznie zająć bolączkami sektora kultury. Pesymiści… w ogóle nie wierzą w punkty zwrotne.

W ciągu ostatnich 8 lat rząd Prawa i Sprawiedliwości wprowadził szereg zmian w zarządzaniu instytucjami kulturalnymi, w tym w teatrach, muzeach i mediach publicznych. Rząd PiS prowadził także kontrowersyjną politykę historyczną, której emanacją była chociażby ustawa o IPN, która miała na celu kształtowanie narracji historycznej i karanie tych, którzy „szkalują Polskę”. Ta polityka wywołała spore kontrowersje zarówno w kraju, jak i za granicą. Rząd PiS również wpłynął na finansowanie kultury w Polsce, zwłaszcza na dystrybucję środków, zwiększając środki na niektóre projekty i instytucje, jednocześnie ograniczając dostępność funduszy dla niezależnych inicjatyw artystycznych i mniejszych instytucji kulturalnych. I trudno nie stawiać pytań o równość dostępu do finansowania i wpływ rządu na agendę kulturalną, wolność artystyczną i wpływ polityki na kulturę. W kontekście punktu zwrotnego w kulturze Polski, działania rządu odgrywają istotną rolę. Stanowią one część szerszej debaty na temat kierunków rozwoju kultury i równowagi między zachowaniem tożsamości kulturowej a respektowaniem wolności twórczej i różnorodności kulturowej.

Czego potrzebuje sektor kultury w punkcie zwrotnym? Potrzebuje stabilnego i adekwatnego wsparcia finansowego zarówno ze strony rządu, jak i sektora prywatnego. Wzrost budżetów dla instytucji kulturalnych, projektów artystycznych i niezależnych inicjatyw jest kluczowy dla rozwoju kultury w Polsce. Bez sfinalizowania prac i przyjęcia ustawy o statusie artysty zawodowego nie zapewnimy warunków pracy, opieki socjalnej, a tym samym rozwoju artystek i artystów. Ważne jest, aby zapewnić niezależność twórców i instytucji kulturalnych od politycznych nacisków oraz gwarantować wolność artystyczną, która jest fundamentem kreatywności i wyrazu artystycznego. Konieczne jest zapewnienie równości dostępu do kultury dla wszystkich obywateli, niezależnie od ich lokalizacji czy statusu społecznego. To oznacza zarówno dostępność instytucji kulturalnych, jak i programów edukacyjnych czy wsparcia dla mniejszości kulturowych. Inspirowanie innowacji kulturowych jest krytyczne dla rozwoju sektora. Wsparcie dla wschodzących artystek i artystów, startupów kreatywnych, nowych form ekspresji artystycznej przyczyni się do bogactwa, różnorodności i witalności sektora. Polska ma bogate dziedzictwo kulturowe, które wymaga ochrony i promocji. Inwestowanie w konserwację zabytków, muzeów i działań związanych z dziedzictwem kulturowym przyczynia się do rozwoju turystyki kulturowej. Edukacja kulturalna jest istotna, aby kształtować świadomość kulturową społeczeństwa. Warto promować programy edukacyjne, warsztaty i działania mające na celu zwiększenie zrozumienia i szacunku dla kultury. Współpraca z innymi krajami w obszarze kultury może pomóc w promocji polskich artystów i twórców za granicą oraz przynosić inspiracje z innych kultur. Inwestycje w nowoczesne obiekty kulturalne, teatry, muzea i przestrzenie artystyczne mogą służyć zarówno jako miejsca tworzenia, jak i prezentacji dzieł kultury. Regularne badania i analizy sektora kultury mogą pomóc w zrozumieniu jego potrzeb i trendów, co umożliwia lepsze podejmowanie decyzji dotyczących polityki kulturalnej. Współpraca między sektorem kultury a innymi sektorami, takimi jak nauka, technologia czy gospodarka, może prowadzić do innowacyjnych projektów i rozwiązań. Wszystkie te potrzeby stanowią kompleksowe wyzwanie, które wymaga zaangażowania ze strony rządu, społeczeństwa obywatelskiego, twórców i instytucji kulturalnych. Powinniśmy mobilizować siły, by budować warunki do rozwoju kultury, która jest zarówno odzwierciedleniem dziedzictwa narodowego, jak i inspirującym źródłem nowych idei i wyrazu artystycznego.

Psuje się szybko, naprawia powoli. Dlatego perspektywa punktu zwrotnego dla kultury – gdyby optymistycznie przyjąć, że nadchodzące wybory otworzą drogę do niego – nie jest zawołaniem do rewolucji, a zaproszeniem do zmiany myślenia o kulturze. Wszelka zmiana w myśleniu z kolei podlega regułom ewolucji, by była trwała i głęboka. Już Darwin pisał, „każdą umiejętność i każdą zdolność umysłową można osiągnąć jedynie stopniowo”. Podążając za naukami Darwina, Denis Dutton w Instynkcie sztuki dowodzi, że potrzeba sztuki jest naszym ewolucyjnym osiągnięciem: „Sztuka w całej swojej okazałości nie jest bardziej oddalona od powstałych wskutek ewolucji cech ludzkiego umysłu i osobowości niż dąb od gleby i podziemnych wód, które żywią go i utrzymują przy życiu. Ewolucja homo sapiens w ciągu milionów lat nie jest tylko historią o tym, jak posiedliśmy zdolność widzenia barw, chęć jedzenia rzeczy słodkich i chodzenia w pozycji wyprostowanej. To również historia o tym, jak staliśmy się gatunkiem mającym obsesję na punkcie tworzenia doświadczeń artystycznych, które nas bawią, szokują, ekscytują i zachwycają, od dziecięcych zabaw do kwartetów Beethovena, od oświetlonych ogniem jaskiń do nieustannej poświaty ekranów telewizorów na całym świecie” (przeł. J. Luty). Pozostaje nam liczyć na to, że potencjał zaklęty w haśle „punkt zwrotny dla kultury” będziemy krok po kroku realizować – zaczynając do wyborów, których każdy z nas dokona przy urnie, przez zaangażowanych polityków realizujących mądrą (i naprawczą) politykę kulturalną, po szerokie koalicje włączające we wspólną sprawę pozytywnych zmian w sektorze kultury wszystkich tworzących, edukujących, zarządzających i odbierających kulturę. I taki „instynkt sztuki” poprowadzi nas do kolejnego ewolucyjnego osiągnięcia. 

Demokratyczna Polska w praktyce :)

Najbliższe miesiące zadecydują o przyszłości Polski na pokolenie. I nie chodzi tu wyłącznie o nieuczciwe, a być może nawet nie wolne, nadchodzące wybory z 15 października. Wynik wyborów samoistnie rozstrzygnie o naszej przyszłości tylko w wariancie zwycięstwa PiS. 

Najbliższe miesiące zadecydują o przyszłości Polski na pokolenie. I nie chodzi tu wyłącznie o nieuczciwe, a być może nawet nie wolne, nadchodzące wybory z 15 października. Wynik wyborów samoistnie rozstrzygnie o naszej przyszłości tylko w wariancie zwycięstwa PiS. W takim bowiem scenariuszu oczywiste stanie się domknięcie autorytarnego systemu. Jeśli spojrzymy na wyborcze autorytaryzmy w ostatnich dwóch dekadach – czyli w erze mediów społecznościowych i nowych form elektronicznej inwigilacji – to niewiele mamy przykładów efektywnego odsunięcia od władzy prawicowych populistów, którzy u władzy byli więcej niż jedną kadencję. W USA i Brazylii konstytucyjną demokrację z trudem „odbito” po zaledwie czterech latach niedemokratycznych rządów. 

Ewentualne zwycięstwo polskiej opozycji 15 października będzie można rozpatrywać w kategoriach cudu na miarę roku 1989 – kolejnego demokratycznego „polskiego precedensu” we współczesnej historii. Ale tylko wtedy, jeśli będzie to zwycięstwo trwałe. Bo Izrael po czasowym odsunięciu Benjamina Netanjahu w 2021 roku, Egipt po obaleniu Mubaraka w roku 2011 czy Ukraina po Pomarańczowej Rewolucji 2004/5 pokazują, że wygranie przez demokratów potyczki nie musi oznaczać końca batalii o demokratyczne państwo. Podobnie w USA i Brazylii, historia nie skończyła się na ostatnich wyborach, a ryzyko powrotu do władzy autokratów – jeszcze bardziej brutalnych, wściekłych i bezwzględnych – wciąż pozostaje poważne. 

Droga do skonsolidowanej demokracji 

Demokracja skonsolidowana to ustrój, w którym wszystkie główne siły polityczne akceptują ustrojowe reguły gry. Bez takiej ustrojowej umowy społecznej, wszelkie akcje „przywracania” – praworządności, przyzwoitości, uczciwości – będą w jakimś sensie oszustwem, szczególnie wobec młodych ludzi. Podczas dyskusji wokół niedawnej konferencji Concillium Civitas, którego jestem członkiem, powiedziałem to wprost uczestniczącym w wydarzeniu maturzystom: „Jeśli opozycja, po przejęciu władzy, nie doprowadzi do jakiejś formy umowy społecznej Polek i Polaków, wyjeżdżajcie na Zachód!”. Nie ma sensu budować swojej przyszłości w kraju, w którym pomysłem liberalnych elit na utrzymanie demokracji jest to, że od teraz będą już tylko wygrywać. Nie ma przyszłości kraj, w którym niemal 40% obywateli popiera otwarcie autorytarną partię. Bez realnej nowej umowy ustrojowej z wyborcami prawicy oraz przynajmniej jakąś częścią jej elit, bez przekonania prawicy do jakiegoś zestawu demokratycznych reguł gry, autorytaryzm wróci – w 2025, 2027 czy 2031 roku. 

Mocno wierzę, że sytuacja nie jest jednak bez wyjścia. W maju, nakładem wydawnictwa ZNAK ukazała się współredagowana przeze mnie z prof. Anną Wojciuk, książka Umówmy się na Polskę – efekt sześcioletniej pracy zespołu niemal 130 naukowców, działaczy społecznych i przedsiębiorców reprezentujących poglądy od lewicy i liberałów po konserwatywną prawicę. Naszą propozycją jest „uwiedzenie do demokracji” naszych konserwatywnych współobywatelek i współobywateli poprzez znacznie mocniejsze oparcie naszego ustroju na samorządzie terytorialnym – szczególnie wzmocnionym samorządzie wojewódzkim. Samorząd to bowiem jedna z ostatnich już demokratycznych instytucji państwa, mająca realne poparcie Polaków, zarówno progresywnych, jak i konserwatywnych. Do niedawnej zmiany władzy na Śląsku, dokładnie połowa polskich województw była zarządzana przez PiS. Obydwie poprzednie reformy samorządowe były wprowadzane przez prawicę. Samorządność jest też spójna z centralną dla Katolickiej Nauki Społecznej zasadą subsydiarności. 

Wyobraźmy sobie nową umowę

Dla tych, którzy polską politykę widzą bardziej cynicznie, kluczowe znaczenie może mieć także fakt, że nasza propozycja po prostu opłaca się wyborcom i elitom obydwu stron wojny polsko-polskiej. Dla progresywistów, naturalne będzie wzmocnienie samorządów po latach ich, szczególnie finansowego, „podgryzania” przez rząd PiS. Dla prawicy – jeśli oczywiście przegra ona wybory – mocniejsze samorządy województw będą oznaczać utrzymanie przynajmniej części władzy i wpływów. W obecnym systemie jedynymi naprawdę wpływowymi samorządami są – w całości progresywne – samorządy dużych miast. Wzmocnienie znacznie bardziej konserwatywnych samorządowych województw wprowadzi do systemu większą równowagę. Instytucjonalnym wyrazem tej równowagi ma być w naszej wizji nowy samorządowy Senat RP, w skład którego wejdą dzisiejsi marszałkowie województw, a także prezydenci największych miast, np. Warszawy i Krakowa, które proponujemy wyodrębnić jako miasta na prawach województwa. 

Nowy Senat stałby się kluczowym bezpiecznikiem demokratycznego ustroju, ponieważ zyskałby prawo weta wobec płynących z Sejmu ustaw. Dla każdego obserwatora polskiej polityki i polskiego samorządu powinno być jasne, że gdyby taki Senat Marszałków i Prezydentów Miast istniał w roku 2015, autorytarna rewolucja PiS nigdy by się nie wydarzyła. Skandaliczne ustawy przejmujące Trybunał Konstytucyjny, KRS, prokuraturę czy media publiczne nie miałyby po prostu szans na akceptację ze strony marszałków-senatorów reprezentujących większość obywateli i obywatelek RP (a taki system głosowania w nowym Senacie proponujemy). Nie mając szans na niszczące państwo rewolucje, PiS mógłby natomiast skoncentrować się na opracowaniu – przy wsparciu konserwatywnych marszałków województw – rozsądnych, popieranych społecznie reform wymiaru sprawiedliwości. 

Kto tu jest realistą? 

„To wszystko bardzo piękne, ale zupełnie nierealne” – to najczęściej powtarzany argument krytyków w odpowiedzi na te i inne propozycje z Umówmy się na Polskę. Paradoksalnie jednak, ci sami krytycy jednocześnie chętnie promują szerokie propozycje zmian ustawowych, które wprowadzać ma dzisiejsza opozycja. Takie zmiany zakładają na przykład wszystkie zaprezentowane dotychczas projekty przywracania praworządności. 

Wewnętrzna sprzeczność tej krytyki poraża. Przecież bez wsparcia Prezydenta Andrzeja Dudy żadna ustawa nie będzie mogła wejść w życie! I nie chodzi tylko o to, że opozycja ma nikłe szanse uzyskania większości 60% w Sejmie, pozwalającej odrzucać prezydenckie weto. Nawet bowiem w takim scenariuszu, Prezydent może po prostu przed podpisaniem kierować każdą ustawę do tzw. Trybunału Konstytucyjnego, w którym Julia Przyłębska z pewnością umieści je w swojej słynnej zamrażarce. 

Logicznie rzecz ujmując, mamy zatem dwa scenariusze. W pierwszym, dzisiejszej opozycji udaje się po przejęciu władzy zawierać pragmatyczne sojusze z obozem prawicy, w szczególności uzyskując poparcie Prezydenta dla pewnych ustaw. Tylko że w takim scenariuszu wyjście z propozycją rozmów o zmianie znienawidzonej przez prawicę Konstytucji z 1997 roku wcale nie jest nierealne. W istocie, takie negocjacje mogą poprawić fatalną atmosferę między dwoma obozami politycznymi i pomóc dzisiejszej opozycji również w bieżącym rządzeniu. 

Nie trzeba czekać na konstytucję

W scenariuszu drugim PiS i Prezydent idą na całkowitą obstrukcję. Szuflady pełne progresywnych projektów ustaw muszą poczekać, a wybory prezydenckie w 2025 roku stają się rodzajem dogrywki w walce o polską przyszłość. Wcale nie oznacza to jednak, że do tych wyborów przekazanie większej władzy samorządom musi zostać odłożone na półkę. Progresywna koalicja może bowiem wyciągnąć rękę do konserwatywnych współobywatelek i obywateli, korzystając z szerokich rządowych uprawnień w ramach obecnych ustaw. Dla przykładu, jedną z głównych obaw konserwatywnych wyborców jest widmo liberalnej zemsty za 8 lat siłowego „unaradawiania” szkół. Idea, że dzisiejsza opozycja będzie na siłę „indoktrynować” dzieci w każdej wsi i miasteczku, na przykład w sprawach praw osób LGBT, rozpala prawicową wyobraźnię. 

Nowy rząd mógłby tu pozytywnie zaskoczyć, na przykład poprzez faktyczne usamorządowienie wojewódzkich kuratoriów oświaty. Ponieważ rząd ma absolutną większość w komisjach konkursowych wybierających kuratorów, większość tę mógłby wykorzystać, powołując kandydatów wspieranych przez samorządowe zarządy województw. Następnie, wraz z tymi lokalnie umocowanymi kuratorami, Ministerstwo Edukacji i Nauki mogłoby dokonać konsensualnych zmian w programach nauczania, które regulowane są rozporządzeniem, a nie ustawą. Nie ma przeszkód, by efektem tych zmian była odchudzona ogólnopolska podstawa programowa uzupełniona przez podstawy wojewódzkie, bliższe lokalnej wrażliwości i specyfice. 

Przykład: nauka i uniwersytety 

Podobne zmiany można by przeprowadzić w nauce i szkolnictwie wyższym. Dzisiejsze władze pogrążonego w aferach Narodowego Centrum Badań i Rozwoju (NCBR) są bez wątpienia do odwołania. Ale 20 powoływanych przez rząd członków Rady NCBR mogłoby reprezentować wszystkie polskie województwa i kilka największych miast. Taka Rada mogłaby radykalnie zmienić punkt ciężkości programów grantowych NCBR, stawiając na wspieranie strategii rozwojowych naszych miast i regionów. Takie przesunięcie mogłoby stanowić potężny zastrzyk gotówki do regionalnych społeczności, wspierając od lat głodzone przez PiS samorządy. 

Ściślejszą współpracę uczelni z samorządami mogłyby też promować zreformowane algorytmy determinujące ministerialne subwencje dla polskich uczelni. Algorytmy te znów określa nie ustawa, a rozporządzenie. Wie o tym dziś każda polska rektorka czy rektor, bo Minister Czarnek ochoczo i twórczo korzysta ze swojej swobody w tym zakresie. Dzięki Ministrowi tekst w biuletynach Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego daje prawo do takiej samej liczby ministerialnych „punktów” co artykuły w wiodących zachodnich naukowych periodykach. Ponieważ „punkty” te stanowią później podstawę do obliczeń wysokości rządowych subwencji, obecny system (wprowadzony jeszcze przez Jarosława Gowina) całkowicie się zdyskredytował. Jest zatem dobry moment, by ten system zastąpić miernikami stawiającymi na współpracę uczelni z władzami swojego miasta i regionu oraz na spójność oferty edukacyjnej i priorytetów badawczych z regionalnymi strategiami. 

Wbrew obiegowej opinii, lokalna i regionalna współpraca nie jest domeną wyłącznie mniejszych, dydaktycznych uniwersytetów. Najbardziej prestiżowe, prywatne amerykańskie uczelnie, w tym Yale i Princeton, których jestem absolwentem, zapraszają stanowych gubernatorów – odpowiedników naszych marszałków – ex officio do swoich zarządów i rozwijają szereg programów współpracy z miejscowościami i regionami, na których się znajdują. Nawet najlepsza uczelnia z międzynarodowymi aspiracjami nie jest i nie powinna być wyspą w swojej lokalnej i regionalnej społeczności. 

Od wizji do rzeczywistości

I tak, zaczynając od szerokiej wizji demokratycznej odpowiedzi na niepokojące trendy o historycznym znaczeniu, doszliśmy do przykładów konkretnych, szczegółowych rozwiązań dotyczących naszych szkół, uczelni czy instytutów naukowych. To zestawienie nie jest przypadkowe. Moim zdaniem tylko w ten sposób można dziś osiągnąć ujęty w tytule tej publikacji „punkt zwrotny”: poprzez małe kroki składające się na szerszą, spójną wizję. Chodzi o wizję Polski, w której przegrani w wyborach parlamentarnych nie będą czuli się podbici, okupowani przez tryumfującą większość. W której wybory przestaną być historyczną walką o przyszłość narodu, a staną się na nowo epizodem normalnej demokratycznej polityki. 

Dlaczego aktywizm? [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Sarah Durieux, współdyrektorkę Fundacji Multitudes. Wcześniej współtworzyła platformę mobilizacyjną Change.org we Francji i pomogła milionom Francuzów zmienić prawo, praktyki biznesowe i rozwijać ruchy społeczne, które wpłynęły na debatę w kraju. Rozmawiają o aktywizmie, społeczeństwie we Francji, przemianach społecznych w Europie i partycypacji społecznej.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jaka idea przyświeca działaniom Fundacji Multitudes?

Sarah Durieux

Sarah Durieux (SD): Celem tej organizacji jest wspieranie twórców zmian politycznych, którzy chcą uczynić politykę bardziej inkluzywną, ludzką i pełną nadziei. Próbujemy na nowo wyobrazić sobie sposób, w jaki powinna funkcjonować polityka i to, w jaki sposób ludzie wchodzą w relacje z osobami u władzy. Nasza praca koncentruje się głównie na udzielaniu grantów, ale także na tworzeniu społeczności praktyków w tej dziedzinie w całej Europie. Działamy z różnych miejsc w Europie – ja mieszkam w Paryżu, moi koledzy są w Berlinie, Madrycie i Londynie.

Obecnie większość prac skupiających się na próbie zmiany podejścia do polityki jest mocno niedofinansowana. Dlatego też pełnimy rolę nie tylko wspierającą i służymy za organizatora przestrzeni, ale także partnera dla organizacji filantropijnych i darczyńców, którzy chcą zaangażować się w prace nad zredefiniowaniem zasad funkcjonowania polityki.

Czeka nas dużo pracy, ale jest też dużo energii i wielu ludzi zaangażowanych w tę misję.

LJ: Co sprawiło, że zdecydowałaś się obrać tę drogę?

SD: Zajmuję się aktywizmem w wielu różnych formach – jak choćby organizowaniem społeczności – aby wspierać osoby, których bezpośrednio dotyka konkretny problem, aby pomóc im się zorganizować i wprowadzić realne zmiany. Jestem bardzo zadowolona z tego, co do tej pory udało się nam osiągnąć.


European Liberal Forum · Ep176 Why activism? with Sarah Durieux

Do Change.org dołączyłam w 2012 roku. W tym czasie z platformy w języku angielskim korzystało 60.000 bardzo odważnych Francuzów. Później udostępniliśmy platformę wielu osobom aktywnym w obszarze aktywizmu, ruchów społecznych itp. Stała się ona ulubioną przestrzenią dla tych osób, które próbowały działać na rzecz zmiany. Kiedy odchodziłam z organizacji, liczba zaangażowanych osób wzrosła do 13 milionów – co wynika z dobrej pracy, którą wykonaliśmy, ale także z bardzo głęboko zakorzenionego poczucia frustracji i wiary, że wszystko może się zmienić, jeśli wspólnie się zorganizujemy.

Praca w Change.org pokazała mi, że – poza tym, że sama w sobie robi wrażenie – gdy ludzie są wyposażeni w odpowiednie narzędzia, otrzymują wsparcie i coaching, to mogą naprawdę wiele osiągnąć. Współpracowaliśmy także z osobami organizującymi masowe ruchy – na przykład z ruchem Żółtych Kamizelek, który częściowo powstał w wyniku petycji rozpoczętej na Change.org we Francji przez kobietę, która miała dość podwyżek cen paliw . Później kwestia ta stała się czymś więcej niż tylko kwestią cen paliwa i zaczęła dotyczyć funkcjonowania polityki i rządu. To doświadczenie było bardzo interesujące.

Ściśle współpracowałem z ludźmi zajmującymi się polityką. Negocjowaliśmy także i współpracowaliśmy z wybranymi urzędnikami i partiami politycznymi, aby zobaczyć, jak możemy zbudować koalicję, aby doprowadzić do zmian. Zdałam sobie sprawę, że są dwie główne kwestie, które wpływają na ten obszar.

Po pierwsze, niepokoi mnie osłabienie demokracji – z wielu powodów, które podawali już różni badacze i komentatorzy polityczni. Istnieje coraz większy rozdźwięk pomiędzy decydentami politycznymi a obywatelami (lub ludźmi w ogóle). Podczas mojej pracy w Change.org widziałam, jak opinia publiczna traci na znaczeniu i wydaje się, że nie jest już narzędziem podejmowania decyzji. Kiedy mówię o opinii publicznej, nie mam na myśli tylko dyskusji i sondaży medialnych, ale także ludzi angażujących się politycznie – poprzez stowarzyszenia, związki zawodowe, którzy demonstrują i działają jako aktywiści lub lobbują. Mówiąc z bezstronnego punktu widzenia – ponieważ pracowałam w Change.org pod rządami dwóch różnych prezydentów, Francois Hollande’a i Emmanuela Macrona – ludzie mają coraz mniej możliwości nawiązania kontaktu z decydentami politycznymi i wywierania realnego wpływu na władzę.

Po drugie, rozmawiałam z wieloma ludźmi, którzy aktywnie działali i próbowali wpłynąć na władzę, ale w końcu zdałam sobie sprawę, że może nadszedł czas, aby spróbować zobaczyć, co by się stało, gdyby ludzie zorganizowani w swoich społecznościach również dzierżyli władzę i podejmowali decyzje. Wspierałam niektórych działaczy, którzy chcieli zaangażować się w politykę w wyborach parlamentarnych we Francji w 2022 r. – wspaniałych ludzi, którzy są blisko związani ze swoimi okręgami wyborczymi. Byli kompetentni, inteligentni i skuteczni. Na ich drodze pojawiło się jednak wiele poważnych przeszkód (finansowanie, możliwość nawiązania kontaktu z partiami politycznymi w celu uzyskania wsparcia i poparcia, prześladowanie). Wiele z tych osób jest obecnie niedostatecznie reprezentowanych w polityce i marginalizowanych ze względu na rasę, płeć, orientację seksualną lub pochodzenie z obszarów wiejskich.

Krótko mówiąc, czułam, że jeśli naprawdę chcemy dokonać zmiany, musimy wypełnić lukę między aktywizmem a polityką. Musimy zbudować i utrzymać ekosystem tego, co nazywamy w Multitudes „politycznymi twórcami zmian”, którzy wykonują pracę nad uczynieniem polityki dostępną i inkluzywną dla osób, które udowodniły swoje zaangażowanie na rzecz dobra wspólnego i które są wspierane przez innych ludzi, którzy postrzegają ich jako swoich przedstawicieli, którzy mogą wnieść w przestrzeń polityczną swoje potrzeby i nadzieję na przyszłość. To właśnie sprowadziło mnie do Multitudes.

LJ: Jaka jest główna różnica między aktywistami a politykami? Co dzieje się z aktywistami, gdy wchodzą do polityki?

SD: Co ciekawe, wielu polityków identyfikuje się jako aktywiści. Wielu obecnych polityków było kiedyś aktywistami – działając w organizacjach pozarządowych, biorąc czynny udział w protestach lub po prostu będąc zaangażowanymi obywatelami w przestrzeni publicznej. Sposób, w jaki postrzegamy, definiujemy, krytykujemy, a nawet nienawidzimy politykę, sprawia, że ​​bardzo trudno jest pozostać w kontakcie z obiema stronami.

Niektórzy aktywiści, z którymi pracowałam, weszli do polityki i naprawdę mieli trudności z utrzymaniem kontaktu ze swoimi wyborcami i społecznościami. Ludzie zadają sobie pytanie, czy mogą zaufać takiej osobie. To jest problem, ponieważ politycy to aktywiści, którzy wybrali urząd publiczny, aby coś zmienić – a przynajmniej mam nadzieję, że więcej aktywistów, którym zależy na zmianie, wchodzi do polityki i próbuje tego dokonać.

Dla mnie jest różnica tkwi w otoczeniu. Jeśli jednak naprawdę zależy ci na zmianie i wsparciu głosów osób, które chcesz reprezentować, możesz to zrobić na ulicach, w urzędzie, parlamencie, samorządzie lokalnym, a nawet w swojej szkole. Chodzi zatem o przełamanie barier między aktywizmem a polityką, jednocześnie uznając, że jeśli chcemy, aby ludzie ponownie pokochali politykę, to musimy sprawić, by była ona wspaniała. Musi to być miejsce, w którym można się rozwijać – nawet jeśli tylko na poziomie lokalnym.

Partie polityczne powinny być znacznie bardziej otwarte. Musimy także porozmawiać o inkluzywności i o jednorodności w polityce – zwłaszcza na poziomie przywództwa politycznego. Nie sprawimy, że demokracja będzie działała na korzyść wszystkich, dlatego też zadbanie o to, aby polityka była inkluzywna i przyjazna to jedyny sposób, aby aktywiści i politycy mogli połączyć siły i współpracować.

Wniosek jest taki, że ​​aktywiści powinni czasami być bardziej polityczni, podczas gdy politycy powinni być trochę bardziej podobni do aktywistów. Aktywiści muszą myśleć strategicznie i lepiej rozumieć, gdzie leży władza, aby móc lepiej się organizować. Z drugiej strony, jeśli chodzi o polityków, instytucje mogą pokrzyżować naszą energię skupioną na osiągnięciu zmian. Dlatego ważne jest, aby próbować przełamywać style i bariery w polityce – poprzez współpracę z ruchami społecznymi i okazywanie im otwartości, a także głośne wyrażanie tego, co jest niewłaściwe (w tym we własnej partii politycznej). Krótko mówiąc, aktywizm i polityka powinny być ze sobą bardziej powiązane.

LJ: Jakie są przyczyny napięć, które możemy zaobserwować we Francji od ostatnich kilku lat?

SD: Choć czasem bywamy zaskoczeni tym, co dzieje się obecnie, to nie jest to nic nowego. Widzieliśmy już niejedne wyzwania gospodarcze. Kiedy ludzie nie czują się widziani, słyszani i szanowani, popadają w skrajności i są gotowi zaakceptować najbardziej przerażające pomysły.

Istnieje wiele powiązań między przeszłością a tym, co dzieje się dzisiaj. Oczywiście pewne rzeczy się zmieniły – teraz mamy media społecznościowe, które jeszcze bardziej przyspieszają te zjawiska i mogą rodzić frustrację. Jestem zdecydowaną zwolenniczką prób tworzenia powiązań pomiędzy ludźmi – aby mogli porozmawiać o swoich wartościach i zobaczyć, jak należy się dostosować, aby mogli razem osiągnąć pewne rezultaty. Musimy jednak także ustalić, dlaczego w ogóle pojawiła się ta polaryzacja i zrozumieć jej podstawowe przyczyny.

To, co widzieliśmy w przypadku Żółtych kamizelek i ruchów emerytalnych we Francji, jest bezprecedensowe. Żółte Kamizelki są ruchem całkowicie organicznym. Oczywiście niektóre siły polityczne wykorzystały tę energię dla własnych korzyści. Wszystko to tak naprawdę zaczęło się od ludzi, którzy nie mogą związać końca z końcem. Musimy przyznać przed samymi sobą, że to jest właśnie punkt wyjścia – i widzieliśmy to w wielu innych krajach.

Martwi mnie ta polaryzacja. Jednak w pewnym sensie czuję, że jest ona po części nie tylko związana z tym, że ludzie mają odmienne poglądy, ale także z frustracją i trudnościami, z jakimi się oni borykają. Musimy się zająć tym problemem w takim samym stopniu, w jakim zajmujemy się podziałami między ludźmi.

Uważam za interesujące, że większość doniesień medialnych, jakie widzieliśmy we Francji i innych krajach, na temat niedawnych ruchów społecznych, skupiała się w dużej mierze na przemocy, która miała miejsce. Oczywiście mnie także bardzo poruszyła ta przemoc, ale chciałabym też usłyszeć więcej o historiach, których sama byłam świadkiem. Widziałam ludzi, którzy wcześniej byli bardzo odizolowani ponownie nawiązujących kontakt ze swoimi sąsiadami – zwłaszcza w ramach ruchu Żółtych Kamizelek. Widziałam ludzi wreszcie spotykających się z osobami mieszkającymi 20 metrów dalej – tworzących tym samym więzi, przyjaźnie i znajdując sposoby na zmniejszenie poczucia izolacji.

Chociaż ruch Żółtych Kamizelek nie protestuje w każdą sobotę, mogę powiedzieć, że wiele osób znalazło dzięki niemu wspólnotę i cel. Wiele z nich zaczęło angażować się w politykę – część dołączyła do stowarzyszeń, inni zdecydowali się kandydować na stanowiska lub zająć się aktywizmem albo lobbowaniem.

Musimy uważnie słuchać tego, co mówią ludzie. Musimy szczerze i zgodnie z prawdą przyznać, że trudności z jakimi się borykają mają związek z brakiem godności w życiu własnym, dzieci czy rodziny. Niepewność we Francji rośnie i wiemy dlaczego tak się dzieje. Zatem działajmy w oparciu o fakty, które znamy.

Z drugiej strony ruch emerytalny, jaki pojawił się we Francji, jest również fascynujący. Istniały bowiem jawne związki pomiędzy ruchem emerytalnym a ruchem feministycznym, klimatycznym i ruchem przeciwko rasizmowi. Widzieliśmy ludzi z ruchu klimatycznego maszerujących w marszach emerytalnych. Brały w nich też udział także grupy feministyczne. Ludzie, których łączą różne kwestie, zaczynają się do siebie zbliżać.

Wszystko to pokazuje, że istnieje tylko jeden sposób rozwiązania bieżących problemów. Musimy przyjrzeć się przyczynom źródłowym. Sprawnie funkcjonująca demokracja nie może mieć charakteru wykluczającego, musi działać dla wszystkich. W przeciwnym razie stworzymy przestrzenie dla polaryzacji, a ludzie, którzy nie mają dobrych intencji, znajdą swoich zwolenników.

LJ: Biorąc pod uwagę potrzebę reprezentacji i usłyszenia głosów wszystkich, czy istnieją idee, które nie powinny być reprezentowane? W jakim stopniu należy z nimi walczyć?

SD: Jest takie powiedzenie: „Jestem szczęśliwy, wszystko w porządku, jestem otwarty na twoją opinię, o ile nie kwestionuje ona mojej godności i istnienia”. Kiedy zaczynałam pracę w Change.org, bardzo wierzyłam w model otwartej platformy i fakt, że w pewnym momencie musimy zjednoczyć ludzi. Teoria zmiany stojąca za Change.org miała na celu otwarcie się i umożliwienie ludziom połączenia sił w konkretnych kwestiach. Jednak w przypadku Facebooka i innych platform zaobserwowaliśmy, że tak się nie dzieje, ponieważ kontekst polityczny nie stworzył odpowiednich warunków do gromadzenia się ludzi.

Wierzę w otwartość i chcę wysłuchać innych głosów, ale jednocześnie wierzę w wartości, które są dla mnie bardzo ważne. Dlatego w pewnym momencie zdecydowałam się opuścić Change.org, zarówno ze względu na ewolucję funkcjonowania świata, jak i rolę, jaką platforma mogła odegrać w ruchach kwestionujących godność człowieka. Postanowiłam więc zmienić pracę i teraz jestem bardzo szczęśliwa, ponieważ dzięki Multitudes znalazłam coś, co ma dla mnie duży sens. Nie jesteśmy neutralni, wyznajemy określone wartości – w tym równość, sprawiedliwość, godność i szacunek dla tożsamości i doświadczeń każdego człowieka – i działamy na ich rzecz. Jednocześnie pozostajemy otwarci na włączenie w nasze działania jak największej liczby osób. To moje miejsce na najbliższy czas.

Rozmawiamy z ludźmi z bardzo różnych partii, więc są kwestie, w których się nie zgadzamy. Nie możemy jednak pozwolić, aby ludzie kwestionowali samo istnienie innych, w przeciwnym razie demokracja przestałaby funkcjonować. Na tym polega paradoks tolerancji – nadal musimy wytyczać czerwoną linię, abyśmy mogli się rozwijać. Nie możemy przestać kwestionować idei i ideologii.

LJ: Co motywuje cię jako osobę? Czy mogłabyś zająć się czymś innym niż aktywizmem?

SD: Napędzają mnie idee samostanowienia, sprawiedliwości, miłość i inne wartości, które są dla mnie ważne. Bazując na swoich doświadczeniach życiowych, staram się podejmować decyzje, które pozwalają mi być osobą wolną, podtrzymującą więzi z innymi. Bycie aktywistką to bardzo męcząca praca, jeśli chce się ją wykonywać dobrze. Wymaga to dużej empatii, co może być wyczerpujące.

Czasami żałuję, że nie odmówiłam wzięcia „pigułki jak z Matrixa”, która sprawiła, że zobaczyłam świat takim, jakim jest naprawdę. Tak więc, szczerze mówiąc, nie sądzę, że mogłabym robić coś innego. Próbuję to robić w różnych formach, dlatego przeniosłam się z Change.org do Multitudes. Ale trudno byłoby mi nie robić nic.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Dzieci – pogarda czy uznanie? :)

Nasze społeczne, kulturowe i instytucjonalne podejście do dzieci i młodzieży stanowi papierek lakmusowy kondycji demokracji – opierającej się na idei równości. 

Uczestniczymy wszyscy w gorącej debacie publicznej, w której wydaje się, że emocje sięgają zenitu. Jednak ich natężenie wciąż będzie rosnąć, przynajmniej do dnia wyborów. Z jednej strony może to dobrze, bo jak utrzymują niektórzy, wybory to święto demokracji i należy zachęcać do udziału w nich jak największą liczbę obywatelek i obywateli. Ale z drugiej to źle, bo każda i każdy obserwujący życie publiczne musi przyznać, że te wybory nie mogą już być uczciwie. I nie wynika to z faktu organizacji samego dnia głosowania, ale przede wszystkim z dokonanych przez ostatnie lata licznych i poważnych zniszczeń w systemie instytucji państwa demokratycznego – takich jak media, zamachu na niezależność organów konstytucyjnych, instytucji dialogu społecznego i obywatelskiego, trójpodział władz i złamanie setek procedur poszczególnych urzędów. A wszystko w celu utrwalania klientyzmu. 

Choć w takich warunkach umykają sprawy bardziej złożone, to jednak warto podjąć trud uczestniczenia w tej obywatelskiej debacie także z pozycji nieco dalszych od politycznego i medialnego centrum. Są bowiem tematy, które nie znajdą miejsce w pierwszym, najbardziej gorącym kręgu. Ale mają szansę znaleźć się w kręgach kolejnych, gdzie jest dość miejsca na podjęcie choćby próby rozmowy na trudny temat z perspektywy ideowej i eksperckiej.

Ludwik Dorn mawiał, że polityka zajmuje się w swej istocie dystrybucją godności. Społeczne napięcia i konflikty nie tylko wynikają z kwestii materialnych – dostatku lub niedostatku zasobów – lub przemian technologicznych, których bezprecedensowego tempa właśnie doświadczamy. W tych napięciach chodzi o coś jeszcze – o uznanie. Społeczne uznanie to okulary, przez które należy spojrzeć na nierówności w „dystrybucji godności” wobec różnych grup społecznych.

W tym krótkim komentarzu chcę zaproponować spojrzenie na dzieci i młodzież. Mam bowiem głębokie przekonanie, że nasze społeczne, kulturowe i instytucjonalne podejście do tej grupy stanowi papierek lakmusowy kondycji demokracji – opierającej się wszak na równości. 

Koncepcję społecznego uznania jako głównego motywatora zmian społecznych i moralnej słuszności wielu społecznych konfliktów stworzył Axel Honneth. Na polskim gruncie promotorką tego podejścia w obszarze pedagogiki jest Mirosława Nowak Dziemianowicz, której książka pt. „Szkoła jako przestrzeń uznania” (PWN 2020) została wyróżniona w konkursie Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego, w edycji za 2020 rok. 

Potrzeba uznania jest stawiana przez tych autorów jako centralny punkt odniesienia dla społecznych relacji i indywidualnej tożsamości. Kształtowanie poczucia uznania odbywa się w trzech sferach: w rodzinie – poprzez doświadczenie miłości w pierwszym okresie życia; poprzez prawo, które – jak czytamy u Nowak-Dziemianowicz – „opiera się na obietnicy równości moralnej wszystkich członków społeczeństwa, zakłada wzajemność uznania, która jest symetryczna i egalitarna, nie dopuszcza więc żadnego zróżnicowania związanego np. z pozycją społeczną”. W koncepcji tej „[…] wszyscy ludzie pozostają równi, tak samo zobowiązani i tak samo autonomiczni”. 

Trzecim obszarem jest gospodarka. Tutaj uznanie można określić jako prawo do bycia uznaną i uznanym przez wspólnotę ze względu na wkład swych talentów, postaw, umiejętności i wiedzy w jej rozwój społeczno-ekonomiczny. Jest to sfera opierająca się na uniwersalnej solidarności, akceptacji dla odmienności, a nawet troski i afirmowania odmienności innych. 

Honneth w swej teorii nakreśla doświadczenia będące najbardziej wyrazistym zaprzeczeniem uznania. To społeczna pogarda, skierowana do całych grup społecznych, także ta mająca ukryty, strukturalny i zarazem intencjonalny charakter. Objawia się ona analogiczne wobec poszczególnych trzech sfer – przemocą, pozbawieniem praw i godności.

Zatem dwa stany – pogardy i pełnego uznania – tworzą ramy dla nieograniczanej złożoności jakości naszych relacji, przekładając się wprost na zaufanie lub jego brak. Ratyfikując w 1991 roku Konwencję o Prawach Dziecka Polska zobowiązała się do realizacji szeregu praw i zasad. Kluczowy jest wymóg kierowania się dobrem dziecka oraz poszanowania poglądów dziecka wynikający z prawa do bycia wysłuchanym. Adam Łopatka, uczestniczący po polskiej stronie w procesie pisania Konwencji, wskazuje, że „dobro dziecka powinno być wytyczną przy podziale środków na różne cele, przy podejmowaniu działań ekonomicznych, organizacyjnych, słowem tych wszystkich przedsięwzięć, które są ważne dla potrzeb i interesów dziecka”. Podejmując decyzje polityczne w warunkach ograniczonych zasobów „Konwencja o prawach dziecka wymaga, aby w takich sytuacjach dobro dziecka miało pierwszeństwo przed domniemanym dobrem społeczeństwa”. 

Poszanowanie poglądów dziecka to też zobowiązanie do wysłuchania go w każdej sprawie, która dotyczyć może tej grupy społecznej, na co wyraźnie wskazują wszystkie interpretacje i rekomendacje autorstwa Komitetu Praw Dziecka ONZ. O tę zasadę w pierwszej kolejności wnosił Janusz Korczak. Marek Michalak, Rzecznik Praw Dziecka w latach 2008-2018 pisze o Korczaku tak: „upominał się o o wyraźne prawo do dziecka do szacunku oraz, jak to dzisiaj nazywamy, do wyrażania własnego zdania w sprawach dziecka dotyczących”. 

Patrząc przez pryzmat tej koncepcji i próbując uchwycić, choćby w arbitralny sposób, status społecznego uznania dla niemalże dwudziestoprocentowej grupy społecznej, jaką stanowią osoby poniżej 18. roku życia w Polsce, skoncentruję się na trzech instytucjonalnych dowodach na brak tego uznania. A zarazem jest to postulat wobec polityk publicznych oraz naszego stosunku do nich. 

Po pierwsze, w instytucjonalnym dialogu społecznym nie uwzględnia się obecnie prawa dzieci i młodzieży do udziału w konsultacjach. I to nawet pomimo, że ustawowym zadaniem instytucji jest dbanie o społeczną spójność, jakość polityk publicznych oraz wypracowywanie strategii rozwoju społeczno-ekonomicznego. Wydaje się, że wynika to z szerszej kultury politycznej zmierzającej nawet nie do braku wspierania dialogu, ale wręcz do jego ograniczania. W odniesieniu do młodzieży można to było wyraźnie usłyszeć podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu praw dziecka, na które jego przewodnicząca, posłanka Monika Rosa, zaprosiła posłanki i posłów Sejmu Dzieci i Młodzieży, krytykujących ignorowanie ich próśb i potrzeb, jakiej doświadczają ze strony resortu edukacji oraz Rzecznika Praw Dziecka. Posłanka przypominała, że ci młodzi parlamentarzyści posiadają unikalną wiedzę o bolączkach swojego pokolenia, z której politycy i instytucje państwa mają obowiązek skorzystać. 

Po drugie, nie istnieje dziś w procesie legislacyjnym ani jedno rozwiązanie motywujące stanowiących prawo do brania pod uwagę opinii dzieci i młodzieży. Dzieje się tak nawet, kiedy wprost odnoszą się one do tej grupy wiekowej. Przykłady? Reforma oświaty, projekty dotyczące ochrony przed przemocą, niebezpiecznymi treściami, a także te mające wspierać zdrowie psychiczne i dobrostan najmłodszych. Obowiązkowym elementem uchwalania prawa jest ocena skutków regulacji. Niestety, nie dotyczy ona obowiązku badania wpływu projektowanych rozwiązań na dobrostan i prawa dziecka. 

Po trzecie, głęboko wierzę, że jakość instytucji i społecznej tkanki mierzy się naszym stosunkiem do najbardziej bezbronnych. Tym jest właśnie uznanie i wynikająca z niej powinność wzmacniania podmiotowości dziecka – człowieka i obywatela. W praktyce powinno się to przekładać na tworzenie instrumentów prawnych lepiej i skuteczniej chroniących ich prawa i godność. Jeśli takie rozwiązania istnieją w światowym lub europejskim porządku prawnym, to należy je wdrażać także na poziomie krajowym. Z tego punktu widzenia jedną z najmniej zrozumiałych decyzji jest odmowa przez polski rząd ratyfikacji III protokołu do Konwencji o Prawach Dziecka, tzw. protokołu skargowego. Dawałby on polskich dzieciom oraz ich przedstawicielom prawo skargi do Komitetu Prawa Dziecka ONZ. Obecnie polscy obywatele są go pozbawieni.

Według oficjalnej wykładni rządu istnieją trzy zasadnicze powody braku zgody na ratyfikację: nasz system prawny rzekomo chroni dzieci w stopniu wystarczającym, ratyfikacja mogłaby spowodować nadmierną ingerencję organów międzynarodowych w polski system oraz zagrażać polskiej tradycji i wartościom. Komentarz do takiego stawiania sprawy jest chyba zbędny. Tak samo jak „podpisywanie się pod tym” przez obecnego Rzecznika Praw Dziecka.

Wzmacnianie uznania dla dzieci i młodzieży przez instytucje wymaga przede wszystkim budowy odpowiedniej świadomości społecznej, aby wśród polityków i urzędników panowało wewnętrzne przekonanie o potrzebie zmiany dotychczasowego podejścia i polepszenia sytuacji i uprawnień tej, z natury rzeczy, jednej z najbardziej bezbronnych grup społecznych. Dopiero wtedy możliwa będzie dyskusja, jakie kroki i metody należy wdrożyć, by na drodze między pogardą i ignorancją a pełnym uznaniem przesunąć się choć o kilka kroków w kierunku pożądanego stanu. 

 

Konrad Ciesiołkiewicz – przewodniczący Komitetu Dialogu Społecznego KIG, laureat tegorocznej Nagrody im. Janusza Korczaka, kieruje pracami Fundacji Orange. 

 

Literatura, z której korzystałem: 

Honneth Axel, Walka o uznanie, Zakład Wydawniczy Nomos, Kraków 2012, s. 128-135.

Łopatka Adam, Dziecko. Jego prawa człowieka, Polskie Wydawnictwo Prawnicze Iuris, Warszawa 2000, s. 27-32.

Michalak Marek, Order Uśmiechu – wspólny świat dzieci i dorosłych, Międzynarodowa Kapituła Orderu Uśmiechu, Warszawa 2020, s. 77-78. 

Nowak-Dziemianowicz Mirosława, Szkoła jako przestrzeń uznania, Wydawnictwo PWN, Warszawa 2020, s. 79-89

 

Fot.  Elizaveta Dushechkina / Unsplash


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję