Elastyczność i bezpieczeństwo na poważnie :)

Koncepcja flexicurity – połączenie angielskich słów flexibility (elastyczność) i security (bezpieczeństwo)  robi karierę. Wdrożona po raz pierwszy w latach 90. w Danii, gdzie doprowadziła do likwidacji bezrobocia, parę lat temu została wpisana przez Unię Europejską w Strategię Lizbońską. Stamtąd trafiła do Polski, gdzie jej głównym orędownikiem – oprócz administracji bezrefleksyjnie powtarzającej wszystkie nowe słowa, jakie pojawią się w unijnych dokumentach – stali się prywatni pracodawcy. Termin został rozpropagowany, ale koncepcja straciła swój sens, ponieważ motyw bezpieczeństwa zatrudnienia praktycznie znikł z opracowań. Trudno stwierdzić, czy stało się tak w wyniku braku zrozumienia źródeł duńskiego sukcesu, czy też z powodu celowej manipulacji – z punktu widzenia pracodawców, przynajmniej w krótkiej perspektywie czasowej, elastyczność zatrudniania i zwalniania jest ważniejsza niż to, co na jej temat myśli siła robocza. Jeśli jednak mamy flexicurity traktować poważnie, to trzeba wiedzieć, skąd się wzięła i co oznacza tam, gdzie jest rzeczywistością, a nie tylko modnym słowem.

Fot. Olga Baca
Fot. Olga Baca

Powodem, dla którego podjęto próbę pogodzenia elastyczności i bezpieczeństwa zatrudnienia, było uświadomienie sobie problemów wynikających z preferowania każdego z tych czynników oddzielnie. Rozwój technologiczny (upowszechnienie komputerów i umiejętność łączenia ich w sieć) oraz koniec zimnej wojny doprowadziły w latach 90. XX w. do zasadniczych zmian w społecznym podziale pracy. Fizyczne wytwarzanie dóbr przeniosło się do krajów o tańszej sile roboczej, z reguły postkomunistycznych (Chiny i Wietnam przychodzą na myśl w pierwszej kolejności, ale z zachodnioeuropejskiej perspektywy Rumunia i Polska spełniały dokładnie taką samą rolę), a jego miejsce w strukturze zatrudniania krajów wysoko rozwiniętych zajęły różnego rodzaju usługi – od prostej i słabo opłacanej dystrybucji importowanych towarów, po dość skomplikowane i przynoszące większy dochód projektowanie tego, co ma zostać wyprodukowane na drugim końcu świata. Równocześnie rzesze pracowników biurowych – zatrudnionych w bankach, firmach ubezpieczeniowych i tym podobnych – podzieliły los XVIII-wiecznych tkaczy: okazało się, że maszyna (w tym przypadku system komputerowy) potrafi zrobić to samo, co oni, tylko że taniej, szybciej i lepiej.

Nowa sytuacja rychło zaowocowała zmianą zachowania. Wyborcy zaczęli domagać się od państwa, by zwiększyło ochronę miejsc pracy: to, że skomputeryzowana firma ubezpieczeniowa przestała potrzebować tysięcy księgowych, rewidentów i kontrolerów – mówili – nie jest przecież wystarczającym powodem, by wszystkich ich zwolnić! Równolegle, nie wiedząc, do jakiego stopnia skuteczny okaże się polityczny nacisk, ci sami wyborcy zaczęli tak planować własne kariery, by zapewnić sobie długoterminowe bezpieczeństwo. Globalna konkurencja sprawiła, że nawet przejęcie rodzinnej firmy przestano uważać za bezpieczną życiową strategię. Bycie policjantem lub urzędnikiem państwowym stało się zaś atrakcyjną perspektywą również dla osób, które dawniej realizowałyby swój potencjał w bardziej produktywny sposób. Zwracając się ku sektorowi publicznemu, przestraszona wizją utraty stabilności burżuazja wkroczyła na teren używany dawniej do społecznego awansu przez grupy położone niżej w hierarchii. Kanały mobilności zostały zablokowane, co w krajach bogatych zaowocowało równaniem „globalizacja = rozwarstwienie”.

Ochrona miejsc pracy, której domagali się zagrożeni zwolnieniami pracownicy, przyjmowała w większości przypadków formę zapisów prawnych ograniczających pole manewru pracodawców i de facto  pozostawiających po ich stronie pełnię ryzyka w przypadku zmiany koniunktury, technologii czy po prostu trudności w egzekwowaniu oczekiwanych rezultatów od pracowników. Skoro trudniej było zwolnić, to firmy stawały się również mniej skłonne do zatrudniania, a co najmniej bardziej zainteresowane outsourcingiem, usługami agencji pracy tymczasowej oraz elastycznymi formami zatrudnienia, w Polsce znanymi jako „umowy śmieciowe”. Wszystkie te rozwiązania przerzucają ryzyko z powrotem na pracowników. Rozwarstwienie nabiera nowego znaczenia: zawody i poszczególne miejsca pracy różnią się już nie tylko wysokością zarobków, lecz także trwałością zatrudnienia.

Społeczeństwo o podzielonym rynku pracy (tzn. takie, w którym równolegle funkcjonują sztywne etaty i o wiele bardziej elastyczne „umowy śmieciowe”) jest mniej konkurencyjne w zasadzie już z definicji. Z jednej strony zasoby ludzkie nie są wykorzystywane w sposób racjonalny, bo wiele zdolnych osób decyduje się na pracę poniżej swoich kwalifikacji, za to stabilną. Z drugiej strony, czynnikiem przesądzającym o pozostaniu na stanowisku przestają być zdolności, a staje się rodzaj podpisanej umowy – nietrafne decyzje personalne na długie lata zmniejszają rentowność firm. W skali makro „tort do podziału” zaczyna się kurczyć. Rodzi się frustracja, a wraz z nią konflikt klasowy. Interesy biedniejszych i elastycznie zatrudnionych (lub wręcz pracujących na czarno) prekariuszy są coraz wyraźniej sprzeczne z interesami pracowników etatowych, salariatu. Ci pierwsi chcą darmowych i powszechnie dostępnych usług publicznych (bo wobec braku stabilnego dochodu trudno jest np. wysłać dziecko do płatnej szkoły), ci drudzy – ich ograniczenia, bo finansuje się je z podatków, którymi salariat czuje się nieproporcjonalnie obciążony. Recesja podsyca emocje: z jednej strony zawiść, z drugiej strony lęk przed deklasacją. Trwające od półtora roku protesty hiszpańskich indignados są w gruncie rzeczy łagodną społeczną reakcją na bezrobocie sięgające 25 proc. (i 53 proc. w najmłodszej grupie wiekowej).

W miarę jak kurczy się rynek pracy, obywatele coraz głośniej domagają się gwarancji zatrudnienia. Najprostszy sposób spełnienia ich żądań – wprowadzenie zakazu zwolnień – tylko pogarsza sytuację: objęte nim przedsiębiorstwa stają się coraz mniej konkurencyjne i bankrutują (a więc w końcu zwalniają pracowników) lub są ratowane przez państwo, co tylko zwiększa dług publiczny kumulując negatywne konsekwencje w przyszłości..

Flexicurity powstało jako próba wyzwolenia się z katastrofalnej spirali, w której brak poczucia bezpieczeństwa prowadzi do ograniczania elastyczności rynku pracy, a to z kolei ogranicza konkurencyjność i napędza bezrobocie. Koncept jest tyle prosty, ile odważny – jego istotą jest dzielenie się kosztami faktu, że w dynamicznej i zglobalizowanej gospodarce miejsca pracy znikają równie szybko, jak się pojawiają. System daje pracownikom gwarancję, że w razie utraty pracy utrzymają dotychczasowy poziom życia, a pracodawcom pewność, że bez problemów i z czystym sumieniem będą mogli zwolnić każdego, kto w danej chwili nie jest im potrzebny do generowania zysków. I jedni, i drudzy sowicie za ten zapewniany przez państwo spokój płacą. Godzą się na to, ponieważ bardziej elastyczna gospodarka rośnie szybciej, a poziom zatrudnienia jest wyższy.

Wyznaczająca standardy flexicurity Dania ma jedno z najbardziej minimalistycznych praw pracy na świecie. Inaczej niż w Polsce, staż pracy nie różnicuje pracowników – wszystkim przysługuje 25 dni urlopu rocznie, wszyscy mogą zostać zwolnieni z dnia na dzień i bez odprawy. Nie ma płacy minimalnej ani odgórnie narzuconych zasad redukcji zatrudnienia w przypadku restrukturyzacji przedsiębiorstwa. Według polskich kryteriów wszyscy Duńczycy pracują na umowach śmieciowych – tyle tylko że duńskie zasiłki dla bezrobotnych wynoszą 90 proc. dotychczasowego wynagrodzenia i wypłacane są nawet przez cztery lata, o ile bezrobotny aktywnie szuka nowej pracy. W Polsce wysokość zarobków nie wpływa na kwotę zasiłku, a uprawnienie trwa maksymalnie – w powiatach, gdzie stopa bezrobocia wynosi co najmniej półtorej średniej – jeden rok. Przez pierwsze trzy miesiące po zwolnieniu polski bezrobotny, w zależności od stażu pracy, może liczyć na 593–890 zł miesięcznie. Później jest to 466–699 zł – niespełna jedna piąta średniej płacy.

Oczywiście, prawdziwe flexicurity kosztuje. Podatek dochodowy od przedsiębiorstw jest w Danii o jedną trzecią wyższy niż w Polsce (25 proc. wobec 19 proc.), VAT wynosi 25 proc. od wszystkich towarów i usług (w Polsce żywność i szereg innych dóbr opodatkowana jest stawką 5 lub 8 proc.), a najwyższy wymiar podatku dochodowego od osób fizycznych to 51,5 proc. Dochodzi do tego 8-procentowa składka na ubezpieczenie społeczne, ta jednak jest niższa niż suma składek ZUS-owskich obciążających polskich pracowników.

Z powyższego opisu wynikają dwie rzeczy. Po pierwsze, o flexicurity można mówić tylko w kontekście całego systemu społeczno-ekonomicznego. Opisywane w publikacjach PKPP Lewiatan rozmaite „dobre praktyki” poszczególnych pracodawców są niewątpliwie warte propagowania, ale nie mają przełożenia na elastyczność rynku pracy jako całości. To miło, że w firmie X można na rok przerwać karierę, a w korporacji Y dowolnie ustawiać siatkę godzin pracy, ale ani nie daje to tym podmiotom większych możliwości zwalniania niepotrzebnych pracowników, ani nie poprawia sytuacji zatrudnionych w innych przedsiębiorstwach. Po drugie, gigantycznym nieporozumieniem – zakrawającym wręcz na jawną drwinę – jest postulowanie, w imię tworzenia „polskiej flexicurity”, skrócenia maksymalnego okresu pobierania zasiłku dla bezrobotnych do sześciu miesięcy. Krokiem w stronę rozwiązań duńskich ma być przy tym powiązanie tego zasiłku z indywidualnym dochodem – na poziomie 15 proc., co miałoby być uzupełnione o jednakową dla wszystkich kwotę stanowiącą ułamek płacy minimalnej. W praktyce oznaczałoby to, że osoba zarabiająca ustawowe minimum otrzymałaby w pierwszych trzech miesiącach bezrobocia 40 proc. dotychczasowego dochodu, a ktoś, kto otrzymywał 10 tys. zł miesięcznie – około 19 proc. (obecnie jest to, przypomnijmy, 7–8 proc.). Nie są to kwoty pozwalające czuć się bezpiecznie na wysoce elastycznym rynku pracy.

Według neoliberalnych ekonomistów skąpe zasiłki są najlepszą motywacją do poszukiwania nowego zajęcia. Ich podnoszenie ma prowadzić do „pułapki bezrobocia” – sytuacji, w której bardziej opłaca się pozostać bezczynnym, niż podjąć nową pracę, z której realny dochód jest równy różnicy pomiędzy opodatkowaną pensją a dotychczasową zapomogą. Brzmi to logicznie, ale nie znajduje potwierdzenia w faktach. W Danii zasiłki dla bezrobotnych są hojne i długoterminowe, a i tak aktywnych zawodowo jest ponad 75 proc. osób w wieku lat 20–64. W Polsce kuroniówka jest nieporównanie skromniejsza i wypłaca się ją krócej, ale wskaźnik zatrudnienia jest o przeszło 10 punktów procentowych niższy. Czyżby wrodzone lenistwo skazywało nas na permanentną biedę?

Być może. Bardziej prawdopodobne wytłumaczenie dotyczy jednak różnic w organizacji polskich i duńskich urzędów pracy. Te pierwsze działają w sposób stricte biurokratyczny – rejestrują bezrobotnych, mechanicznie przedstawiają im parę ofert pracy, wysyłają na dostępne akurat kursy zawodowe (do zasobu podręcznych anegdot wszedł przypadek miasteczka, w którym sto osób przeszło kurs obsługi wózków widłowych – mimo iż w okolicy nie było żadnego wielkiego magazynu). Nawet jeśli działania te dają zajęcie pracownikom urzędów pracy, to rzadko kiedy przynoszą zamierzony skutek. Są oczywiście bezrobotni, którzy znajdują nową pracę, ale dzieje się to pomimo, a nie dzięki aktywności urzędu.

Skuteczne pośrednictwo pracy obejmuje oczywiście przegląd dostępnych ofert i podnoszenie kwalifikacji, ale są one dostosowane do profilu danej osoby i systematycznie nadzorowane przez indywidualnego konsultanta. Jego głównym zadaniem jest znalezienie bezrobotnemu nowego zajęcia – ale dba on również o to, by ten przyjął przedstawioną ofertę i w razie odmowy ma możliwość wstrzymania wypłaty zasiłku. Nietrudno sobie wyobrazić, jak silne oburzenie wielu polskich bezrobotnych wywołałaby wizja nadzoru przez takiego osobistego doradcę.

Również inne elementy duńskiego systemu nie byłoby łatwo przeszczepić na polski grunt. Zrzeszające etatowych – nie „śmieciowych” – pracowników związki zawodowe wystąpiłyby przeciw likwidacji odpraw, okresów wypowiedzenia i płacy minimalnej. Dla przedsiębiorców – którzy tak dziś zachwalają koncepcję flexicurity – konieczne do jej sfinansowania podniesienie podatków dochodowych byłoby bardzo trudne do zaakceptowania. Obie strony wystąpiłyby przeciw zniesieniu preferencyjnych stawek VAT-u. Dodatkowy sprzeciw przyszedłby ze strony publicystów, konsultantów, kadry akademickiej i wszystkich innych „twórców”, którzy straciliby możliwość 50-procentowego odpisu na „koszty uzyskania”. I tak dalej, i tym podobne: dobrze wiemy, iż system, który sobie stworzyliśmy, nie jest efektywny, ale w większości na tyle się do niego przystosowaliśmy, że wizję radykalnej zmiany postrzegamy bardziej jako zagrożenie niż szansę.

Drugą, oprócz konserwatywnej ostrożności, przeszkodą na drodze do flexicurity jest brak zaufania do wspólnoty obywatelskiej i instytucji państwa, które w oryginalnej duńskiej wersji odgrywa kluczową rolę. Wysokie i progresywne podatki są tam możliwe nie tylko dlatego, że ich niepłacenie jest powszechnie uważane za działanie antyspołeczne (inaczej niż w Polsce, gdzie dominuje podejście cwaniaka indywidualisty: „tylko frajerzy płacą”, lub teleportowanego z amerykańskich pól kukurydzy prawicowego anarchisty: „zagłódźmy panoszącą się bestię”). Równie istotne jest przekonanie, że państwo jest w stanie zrobić z zebranych danin dobry użytek.

Z tym jest, niestety, poważny kłopot, o czym przypominają dach nad Stadionem Narodowym, puste pociągi jeżdżące na warszawskie lotnisko, patologiczne rodziny zastępcze, utrzymywani z budżetu nieucy-katecheci oraz długa lista innych przykładów głupoty i niemocy organizacyjnej. Jeżeli chcemy stawić czoła globalnej konkurencji – a to jest możliwe tylko po przeprowadzeniu reformy rynku pracy upodabniającej go do rozwiązań duńskich – musimy tę niemoc i głupotę przezwyciężyć. Nie tylko dlatego, że bez tego flexicurity nie stanie się popularna, lecz także dlatego, że jeśli nawet dałoby się z dnia na dzień skopiować w Polsce wszystkie duńskie rozwiązania, to wdrażane przez dziadowską administrację przyniosą one bez porównania gorsze efekty.

Bez względu na to, kiedy dojrzejemy do reformy rynku pracy, musi się ona dokonać równolegle ze zmianą logiki działania systemu ubezpieczeń społecznych. Pod koniec lat 90. rząd Jerzego Buzka doszedł do wniosku, że wypłacanie emerytur z bieżąco zbieranych składek nie ma przyszłości. Obserwując trwający od dwóch dziesięcioleci spadek przyrostu naturalnego, należy stwierdzić, że była to słuszna konstatacja. Niestety, poczynione wówczas założenie o długofalowej opłacalności systemu kapitałowego było zbyt optymistyczne – wypłacane z niego emerytury będą bardzo niskie, zwłaszcza w przypadku osób z pofragmentowaną historią zawodową. Wiedza o tym – jak również mało odpowiedzialne wypowiedzi polityków i ekspertów, według których system ten tak czy owak się załamie – niszczą zaufanie do ZUS-u i zachęcają coraz większą liczbę ludzi do ucieczki w szarą lub czarną strefę. Ci, którzy w nim zostają – salariat – muszą ponosić coraz większe koszty.

Rozwiązanie powyższego dylematu może być podobne do duńskiego rozstrzygnięcia sprzeczności między indywidualnym bezpieczeństwem a systemową elastycznością. Skoro do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i tak trzeba dopłacać, to jaki sens ma osobne zbieranie składek, które są de facto podatkiem od pracy? Zastąpienie ich podatkiem od konsumpcji (np. wyrównaną stawką VAT) zlikwidowałoby za jednym zamachem zachętę do ukrywania części działalności przez osoby pracujące oraz barierę przed zatrudnianiem bezrobotnych. Oszczędzanie na emeryturę powinno pozostać obowiązkowe tylko w minimalnym zakresie, który można wyznaczyć na poziomie obecnej składki od najniższej pensji. W chwili obecnej wynosi ona 292 zł. Suma ta, odkładana co miesiąc przez 40 lat i oprocentowana na jedyne 3 proc. (takie odsetki można uzyskać od długoterminowych lokat bez względu na koniunkturę gospodarczą), pozwoliłaby na wypłacanie przez kolejne ćwierć wieku emerytury w wysokości 906 zł. Nie jest to dużo, ale i tak o całe 148 zł więcej niż dzisiejsza minimalna emerytura. Osoby bardziej zapobiegliwe mogłyby – już dobrowolnie – wpłacać wielokrotność minimalnej stawki, oczekując odpowiednio wyższego świadczenia na starość. Indywidualne konta emerytalne, na których opierałby się ten system, prowadzone byłyby przez zwykłe banki, które mogłyby konkurować między sobą oprocentowaniem wyższym niż określone w ustawie. Środki na nich zgromadzone nie podlegałyby podatkowi od odsetek bankowych i mogłyby być dziedziczone, o ile oszczędzająca osoba nie rozpoczęła pobierania emerytury.

Zdroworozsądkowa zmiana systemu emerytalnego w rodzaju naszkicowanej powyżej byłaby testem gotowości do bardziej globalnej reformy rynku pracy. Reforma taka jest potrzebna i powinna iść w kierunku flexicurity. Musi być jednak pomyślana na poważnie – ze świadomością kosztów i społecznych oporów, które niechybnie wywoła.

W oczekiwaniu na bunt młodych :)

Gdy śledzi się publicystyczne i socjologiczne dyskusje na temat młodzieży, wątek buntu – przez lata odkładany ad acta – należy dziś do coraz częściej przywoływanych. Mój własny raport – ukazujący młodych jako kategorię społeczną, która miała być driverem społecznych przemian, a okazała się grupą, której szanse życiowe są zagrożone i coraz bardziej marginalizowaną – sprowokował kilka przynajmniej pytań tego rodzaju i kilka wypowiedzi. Niektóre miały charakter krytyczny: „OK, mamy rozległą diagnozę sytuacji ludzi młodych, wskazuje ona wyraźnie, że powinni oni chcieć zmienić świat, który wystawia ich ewidentnie do wiatru, ale czy się zbuntują? Autorka nie odpowiada na to pytanie” (tu używa się różnych formuł – czasami uznaje się moje autorstwo, czasami przypisuje się je Michałowi Boniemu, czasami zespołowi osób, które stanowiły audytorium i miały mieć inspirująco-recenzyjny charakter). Zgadza się – nie odpowiadam (wprost), choć uważny czytelnik nie sformułowałby takiej tezy. Powody nierozwijania tego wątku są trzy, a w zasadzie nawet cztery. Pierwszy to taki, że raport formułował inne pytanie – o potencjał innowacyjności młodych i polityki społeczne, jakie należałoby uruchomić, by ten potencjał nie został zmarnowany. Powód drugi jest taki, że na pytanie o buntowniczość młodzieży odpowiadałam (wprost) w kilku wcześniejszych swoich publikacjach, w tym w powstającej równolegle do raportu rządowego książce. Powód trzeci wiąże się z moim osobistym przekonaniem, że bunt wcale nie jest jedynym, a na pewno nie najważniejszym i nie najbardziej efektywnym sposobem na zmianę. Nie jest (choć bywa) szczególnym momentem, który zmienia bieg historii i generuje nowe szanse rozwojowe. Nie jest też jakimś wyjątkowym zagrożeniem. Czwarty – równie istotny – powód jest taki, że prorokowanie na temat tego, czy młodzi się zbuntują, jest metodologicznie diabelnie trudną i w związku z tym szalenie odpowiedzialną intelektualnie sprawą. Nie ma – zwłaszcza w dzisiejszych, ponowoczesnych czasach – takich teoretycznych narzędzi i empirycznych przesłanek, na których podstawie można by wyrokować o buntowniczych zachowaniach jakichkolwiek grup społecznych, a zwłaszcza młodzieży. Przeszłości (dawnym teoriom i dawnym prawidłowościom) nie do końca należy ufać. Niewykluczone, że w dzisiejszym ponowoczesnym świecie bunt staje się anachroniczny, nie sprawdza się. Mimo to pytania tego rodzaju wracają. Dlaczego?

http://www.flickr.com/photos/cameliatwu/3927400621/sizes/m/
by CameliaTWU

W czym tkwi problem i czy w ogóle istnieje?

 

Dzieje się tak z kilku powodów, głównie chyba jednak ze względu na nasze mentalne i intelektualne przekonania, że historia toczy się od wydarzenia do wydarzenia, a społeczeństwo dzieje się poprzez spektakularne zjawiska i równie spektakularne zmiany. Tak nas uczono i tak bywało. Zainteresowanie tego typu pytaniami podsyca głód mocnych wydarzeń i wyrazistych interpretacji, jakimi żywi się współczesny przekaz medialny. Bunt to mocny temat – mocne uderzenie w wyobraźnię zbiorową. Można przepowiadać najróżniejsze scenariusze, stawiać różne hipotezy, pobudzać społeczne emocje. Nie bez znaczenia jest pojawiające się od czasu do czasu społeczne zapotrzebowanie na ważne, katarktyczne przeżycie moralne, zwane pokoleniowym, i pojawiające się ostatnio pomruki oburzenia wśród młodych. Pewną rolę odgrywają wreszcie potoczne wyobrażenia dotyczące młodości jako fazy życia predestynującej do buntowniczych zachowań, historycznie potwierdzone faktem uczestnictwa młodych w większości rewolucji i powstań.

Mimo tych – nieco dezawuujących – zastrzeżeń buntowniczość młodzieży jest ciągle intrygującym fenomenem i warto ten temat podejmować. Również ze względu na moralny obowiązek przestrzegania przed krótkowzrocznością bagatelizującą narastające napięcia społeczne. Niemniej to nie przesłanki psychologicznej czy historycznej natury są tutaj uzasadnieniem. Imperatyw śledzenia potencjału buntu wśród młodzieży wynika z socjologicznej tezy, wedle której sytuacja i buntownicze zachowania młodych zawsze sygnalizują stany krytyczne i kryzysowe w społeczeństwie, stanowią mechanizm wczesnego ostrzegania, ujawniają (ale i rozładowują) napięcia systemu. Młodzież jest ich celnym diagnostą, surowym sędzią, nierzadko katem. Co ważne, zawsze krytykuje system z pozycji jego własnej ideologii. To powody, dla których jedni młodzieżowej buntowniczości się boją, inni ją lekceważą, jeszcze inni zaś uważają za ożywczą i dającą impuls do zmiany. Doświadczenia systemów totalitarnych z początku XX w. (w których ustanawianiu młodzież miała znaczący udział) i doświadczenia ruchów kontestatorskich z lat 60. na Zachodzie sprawiły, że tropienie atrybutów „pokolenia politycznego” stało się ważnym motywem wielu socjologicznych opracowań z młodzieżą „w roli głównej” i ze społeczeństwem (zmianą społeczną) „w tle”.

W ciągu kilku ostatnich dekad można było odnieść wrażenie, że czasy, w których młodzież inicjowała bunty bądź w nich aktywnie uczestniczyła, należą do przeszłości. Wiele badań wskazywało, że preferuje ona bierność i hedonistyczną potrzebę afirmacji życia. Określenia „uśpionej generacji”, „wyłączonego pokolenia”, młodzieży zapatrzonej we własne ego nie były bezpodstawne. Młodzi, indoktrynowani ideologią konsumpcjonizmu, bardziej zdradzali chęć zaadaptowania się do reguł społeczeństwa dobrobytu aniżeli kontestowania istniejącego ładu. Kapitalizm, sam przechodzący głębokie metamorfozy, nawet doświadczany jako mało przyjazny i niedający szans większości, zdawał się nie mieć alternatywy. Próby jej wytropienia w Lebenswelt młodzieży dostarczały wątpliwej satysfakcji – zarówno ze względu na marginalność zjawiska, jak i (zwłaszcza) trudność jego zdefiniowania i oceny (szeroka oferta konsumpcjonizmu nie tylko ogranicza przestrzeń dla alternatywy, lecz także utrudnia znalezienie jej wyznaczników i punktów odniesienia).

Sytuacja zaczęła ulegać zmianie, gdy aspiracje młodzieży do bezpiecznego i barwnego, wygodnego życia zaczęły się zderzać z niewydolnością systemu, szczególnie mocno demonstrowaną od roku 2007 (w Europie od roku 2009), kiedy to rozwinięte gospodarki światowe zaczął trawić najpoważniejszy z dotychczasowych kryzys. Przez kontynenty, państwa i miasta – Afrykę Północną, Stany Zjednoczone, Hiszpanię, Wielką Brytanię, Grecję, Rzym, Warszawę, Moskwę, Bukareszt – zaczęły przetaczać się fale oburzenia młodych. Wydarzenia te miały różne podłoże, różny przebieg, niemniej sygnalizują to samo: narastający kryzys demokracji i współczesnego kapitalizmu z wizją świata opartą na założeniu o nieograniczonych możliwościach i nieustającej ekonomicznej prosperity. Z tych burzliwych wydarzeń młodość wyłania się jako nowa społeczna i polityczna siła. Pokolenie, któremu przez ostatnie dekady przypisywano zapatrzenie w siebie i polityczne uśpienie, wyrasta w XXI w. na prekariat – najbardziej oburzonych obywateli świata. Nie dlatego, że sami się do takiej roli szykowali lub że zostali politycznie zmanipulowani, lecz z tego powodu, że to w młodych najbardziej dziś uderzają sprzeczności i dysfunkcje politycznych i ekonomicznych doktryn i kierunków rozwoju (co najlepiej oddaje slogan „We’re the 99 percent” przez okupujących Wall Street przyjęty jako hasło sztandarowe).

Protesty, jakie organizują młodzi, najczęściej spotykają się ze zdumieniem i lekceważeniem dorosłych, zwłaszcza w bogatych krajach, gdzie media utrwalają wizerunek rozwydrzonej i rozkapryszonej młodzieży. W komentarzach odnoszących się do okupujących Wall Street czy hiszpańskich Indignados dominowały głosy odbierające młodym wiarygodność protestów: „O co może chodzić młodzieży, która ma wszystko – indeksy wyższych uczelni, wolność, dobrobyt”. W wielu komentarzach dezawuowano ich jako wartościowych ludzi, przyszywając im etykietki chuliganerii, lumpenproletariatu, w najlepszym wypadku zmanierowanych palaczy trawki i zwolenników miłości wolnej od zobowiązań. Bardziej obywatelsko „zatroskani” i „empatyczni” ubolewali nad bezsensem protestu przeciwko obecnej formie demokracji: „Czy znamy lepszą alternatywę?”. Konwencjonalnie myślący o polityce wytykali młodym polityczną niedojrzałość (naiwne hasła, niedojrzałe przywództwo, brak kapitału społecznego, nieumiejętność zidentyfikowania swojego wroga). Polskie komentarze (również do polskich oburzonych) w większości nie odbiegały od tych tonów.

W stanowiskach tych ujawnia się krótkowzroczność, polityczna niefrasobliwość i diagnostyczna niepewność: „Co się dzieje? O co im właściwie chodzi? Eee tam, blefują. Jest dobrze”. Tymczasem młodzież i tu zadziałała jak system wczesnego ostrzegania, a jej roszczenia sygnalizują dalece poważniejsze problemy, których rozwiązanie wymaga postawienia pytań bardziej zasadniczych. Tak było w latach 60. w USA i na Zachodzie Europy (gdy ówczesny kapitalizm wymagał poluzowania kulturowego gorsetu), tak było również z wydarzeniami polskiego Sierpnia (gdy kryzysu tożsamości zaczął doświadczać socjalizm). Wiele wskazuje na to, że historia może się powtórzyć, a kontekst globalny i świadomość, że wszędzie jest tak samo, jedynie zagęszczają poczucie determinacji i niezadowolenia. Jednocześnie wiele wskazuje na to, że może być zupełnie inaczej. Historyczne analogie są tyle pociągające, ile zwodnicze. Co przeważy?

Bez wątpienia zaczęło się coś nowego. Narasta fala krytyki społecznego urządzenia świata. Jej katalizatorem jest najwyraźniej młode pokolenie – nie robotnicy, nie inteligencja czy inne wyodrębniane na tej zasadzie społeczne kategorie. To młodzi na własnej skórze najbardziej czują, że coś jest nie tak, że świat, w którym żyją, wpędza ich w jakąś nieprawdopodobną schizofrenię: przekonuje, że jest najlepszym z możliwych, że nie ma alternatywy, a jednocześnie skazuje na marginalizację i obciąża skutkami gospodarczego zastoju. Młodzi – jak na razie – domagają się tego, co im „system” obiecał i do czego z taką konsekwencją ich zawsze namawiał. Chcą wieść wolne i samodzielne życie – chcą urzeczywistniać wzory, którymi czaruje współczesna kultura, w których słuszności utwierdza i rodzina, i władza, i szkoła („bądź sobą, realizuj własne pasje, zdobądź wykształcenie, wydoroślej, osiągnij pozycję, bądź aktywnym konsumentem, dbaj o przyrost naturalny”). Młodzi nie tylko tego nie kwestionują, oni w tę ofertę wrastają i się z nią identyfikują. Problem w tym, że trudno jest im to wszystko osiągnąć i pogodzić.

Ryzyka piętrzące się przed młodzieżą zaczynają przerastać niezawodny jak dotąd indywidualizm. Stosowane strategie życiowe (wśród których strategia „zrób to sam” wydawała się najbardziej skuteczna) coraz rzadziej się sprawdzają. Wśród młodych rodzi się poczucie więzi i wspólnoty losu, które – mimo zasadniczych różnic między krajami rozwiniętymi a rozwijającymi się – ukazują podobieństwo ich sytuacji na całym świecie. Mieli być beneficjentem i motorem przemian cywilizacyjnych, a stają się ich główną ofiarą. To bardzo poważny sygnał narastających napięć. Ich częstotliwość i amplituda będą się nasilały, a lokalne problemy będą określały specyfikę rozwoju wydarzeń w poszczególnych krajach. W ich centrum znajdą się ludzie młodzi. Im bardziej będą udanymi dziećmi systemu, z tym większą determinacją będą go rozliczać z danych obietnic i rozbudzonych aspiracji życiowych. Z tego punktu widzenia nie deklaracje gotowości kontestacyjnej są wskaźnikowe dla biegu zdarzeń (generalnie rzecz biorąc, nie mają one większego predyktywnego znaczenia), lecz logika narastających obiektywnych sprzeczności, które będą się coraz wyraźniej ujawniać i przebijać do świadomości społecznej.

Czy to oznacza, że bunt jest jednak nieuchronny? Mimo tak oczywistych, wydawałoby się, przesłanek niekoniecznie. Podobny sposób wnioskowania – odwołujący się do historii i sprawdzonej logiki społecznych protestów – prowadzili socjologowie zachodni, gdy tam od lat 80. wzrastały wskaźniki bezrobocia przekraczające raz po raz granice uznawane za traumatyczne, po czym ze zdziwieniem konstatowali… społeczny spokój. Dziś sytuacja jest o wiele bardziej napięta, perspektywy nie tak optymistyczne, a świadomość nierówności dalece bardziej rozwinięta. Nadto główną ich ofiarą są dziś ludzie młodzi, w wielu krajach stanowiący jeszcze znaczącą część populacji. To może czynić różnicę. Rozbierzmy całą tę sytuację na elementy pierwsze i spróbujmy – mimo licznych poznawczych ambiwalencji – coś rozsądnego wykoncypować.

O czyim buncie mowa? Młodzi, czyli kto?

 

Czasami kwestie, które wydają się tak oczywiste, że nie wymagają osobnego komentarza, potrafią wywołać znaczne nieporozumienia. O kim właściwie mówimy, używając określenia młodzi? To przecież kwestia nieobojętna w kontekście podjętego zagadnienia. Tradycyjnie młodość była odnoszona do tych, którzy nie osiągnęli jeszcze samodzielności życiowej, a zwieńczenie tej fazy życia wiązało się z tak konkretnymi wydarzeniami i sytuacjami życiowymi, jak podjęcie pracy, zawarcie małżeństwa, założenie rodziny czy samodzielnego gospodarstwa domowego. W minionym stuleciu wszystko to było możliwe w wieku mniej więcej 20 lat. Dziś kryteria oddzielające dorosłych od młodzieży nie są jasne, co ważniejsze – jasne być nie mogą. Zachodzące w społeczeństwach współczesnych zjawiska pluralizacji i hybrydyzacji kategorii wiekowych – mające swe źródło zarówno w realiach społecznych, gospodarczych, jak i w kulturze – sprawiają, że bardzo trudno jest określić moment, w którym przestaje się być „młodzieżą” i zostaje „dorosłymi”. Wśród młodych mamy młodzież (adolescents) i młodych dorosłych (young adults, określanych dla zaznaczenia wagi kulturowych przemian jako kidults czy adultescents). Podobne podziały następują w odniesieniu do dorosłości. Jest „wyłaniająca się”, „wczesna” i „dojrzała” dorosłość (emerging – early – late adulthood). W społeczeństwach współczesnych ewidentnie rozklejają się dawne, przypisane fazom życia, charakterystyki społeczne, psychologiczne i kulturowe. Najpierw młodość i dorosłość odrywają się od kategorii wiekowych, potem od ról społecznych i właściwych im stylów życia, a na koniec od charakterystyk psychologicznych i rozwojowych.

Skutkiem społeczno-kulturowych uwikłań młodości jest wydłużający się na dorosłość charakterystyczny dla nastolatków kryzys adolescencyjny. Od wieku, w którym osiąga on dziś swoje apogeum (25+), nazwany został „kryzysem ćwierćwiecza”. Doświadcza go głównie długo ucząca się młodzież – studenci ostatnich lat studiów i absolwenci, którzy mimo dorosłego wieku ciągle stoją przed perspektywą bolesnych rozstrzygnięć dotyczących własnego ja i własnej przyszłości. Rozczarowani dorosłością, która wciąga w orbitę nierozstrzygalnych problemów, czują przymus podjęcia wiążących decyzji życiowych. Strach przed porażką (która może okazać się porażką „totalną”) pogłębia impas decyzyjny i skłania do budowania strategii życiowych o moratoryjnym charakterze – w stronę rozwiązań prowizorycznych, tymczasowych, społecznie odbieranych jako nienaturalnie przedłużające młodość i niedojrzałe (znajdujące często wyraz w krzywdzącym stygmacie Piotrusia Pana).

Tymczasem w świecie gloryfikującym wolność wyjście z fazy młodości (oznaczającej status osoby zależnej, nietraktowanej poważnie i niemogącej decydować o sobie) i wejście w dorosłość (oznaczającą niezależność) ma bardzo duże subiektywne znaczenie. Daje poczucie niezależności i autonomii: pozwala być sobą i realizować własną koncepcję życia bez oglądania się na tych, od których się było zależnym. Od czasu, gdy przejście to zostało mocno sprzęgnięte z sytuacją na rynku pracy, stało się poważnym społecznym problemem. Dziś młodzi ludzie pozostają w rolach uczniów/studentów do 25 roku życia, pobierają się w granicach trzydziestki (lub nie pobierają się wcale), a posiadanie dziecka, podobnie jak posiadanie własnego mieszkania, jest sytuacją jeszcze późniejszą i rzadszą. Nie tylko i nie przede wszystkim dlatego, że zmieniła się natura człowieka (że młodzi ludzie przestali odczuwać potrzebę bliskości, macierzyństwa czy stabilizacji życiowej), nie tylko dlatego, że zmieniły się wzorce kulturowe. Równie duże, w polskich realiach chyba podstawowe, znaczenie mają czynniki ekonomiczne i cywilizacyjne, które wiążą dorosłość z uwarunkowaniami strukturalnymi. Oto w realiach utrzymującej się stagnacji i presji wyżu demograficznego klucz do dorosłości i autonomii – praca – stał się dobrem niepewnym i deficytowym.

Opóźnione wchodzenie w dorosłość nabiera w takim kontekście cech konfliktu strukturalno-pokoleniowego, który w realiach kryzysu światowego się nasila. Młode pokolenie jest z jednej strony najbardziej udanym dzieckiem socjalizacji do świata konsumpcji, z drugiej strony zaś dzieckiem najbardziej rozczarowanym i sfrustrowanym. W Polsce, gdzie nowe oferty kulturowe i nowe ideologie były przyjmowane z nadwyżką zaufania, a rozwój gospodarczy i zmiany społecznych struktur nie następowały odpowiednio szybko, napięcia są bardzo duże, co przygotowuje grunt wyjątkowo sprzyjający buntowniczości młodych. Czy rzeczywiście?

Osobliwości buntu młodych

 

O młodzieży sądzi się, iż tkwi w niej pewien naturalny potencjał buntu. Wynika on zarówno z jej marginesowego usytuowania w społeczeństwie, jak i z psychologicznych okoliczności wieku dorastania. Przemieszczanie się ku dorosłości naraża na ostrą konfrontację z rzeczywistością. Bunt jest w tym procesie naturalną formą przeciwstawiania się tym wszystkim stanom rzeczy, które młoda osoba subiektywnie postrzega jako ograniczające i zagrażające jej prawom lub niezgodne z jej oczekiwaniami i wyobrażeniami dobrze urządzonego świata.

Poza motywacją – nazwijmy ją – zewnętrzną, związaną z krytycznym postrzeganiem własnego miejsca (i własnych możliwości) w społeczeństwie, w okresie młodości – właśnie poprzez opór wobec rzeczywistości i ostrą konfrontację ze światem zastanym – jest rozwiązywany podstawowy kryzys wieku dorastania (osiąganie psychicznej niezależności i tożsamości). Znaczącą rolę w tym procesie odgrywają ideologie i ideologiczny etos grupy. Dostarczają one nie tylko oparcia dla dominującej w tej fazie życia potrzeby zaufania, wierności, więzi. Pomagają również okiełznać tożsamościowy zamęt związany z brakiem czytelności otaczającego świata. Zaangażowanie ideowe młodego człowieka i wystawianie się na konflikt z otoczeniem nie jest więc wyłącznie przedmiotem wyboru – ma w dużej mierze charakter kompulsywny. W tę osobliwą cechę młodości chętnie wpisują się ideologowie i politycy, którzy metafizyczne skłonności młodzieży wykorzystują do swoich celów. Jak trafnie zauważył Erik Erikson, starzy ideologowie wyposażeni w nowoczesną broń mogliby z łatwością stać się katami ludzkości. Z tego punktu widzenia powinniśmy się cieszyć, że wiek wielkich, porywających ideologii jest już za nami i że przesunięcie moratoryjne kryzysu dojrzewania na późną młodość wpływa na osłabienie podatności na demagogię.

Specyfiką buntowniczości młodych jest jej forma. Gdy mówimy o buntowniczości młodzieży, zazwyczaj mamy na myśli jej zewnętrzne, kontestacyjne przejawy, a to zdecydowanie za mało. Owa buntowniczość przejawia się bowiem w znacznie większym stopniu niż u dorosłych w różnych, zwłaszcza wewnętrznych (przeżyciowych), formach, co często umyka uwadze, a ma diagnostycznie (i predyktywnie) duże znaczenie. Oto bunt młodych demonstruje się zarówno w otwartym przeciwstawianiu się światu, jak i w ucieczkach od niego, w wykrzykiwaniu własnej złości i w szukaniu alternatyw, w działaniach destrukcyjnych i w „nicnierobieniu”, w ucieczkach z domu i w sięganiu po narkotyki.

Co ważne, młodzi – choć nieobliczalni i kłopotliwi w swych reakcjach na świat – bywają źródłem energii w różnych procesach społecznych. Jak zauważa Leszek Kołakowski, „są główną siłą przewrotów, wybuchów społecznych, rewolucji, przy czym w sprawach zarówno dobrych, jak i złych, bo chociaż często szlachetne porywy nimi kierują, to z drugiej strony bywają ofiarami niedorzecznych i niebezpiecznych ideologii, iluzji, ruchów. Rewolucje są na ogół dziełem młodych, a rewolucje bywają rozmaite. Była rewolucja bolszewicka i rewolucja hitlerowska, młodzi ludzie dawali im siłę. Była także rewolucja «Solidarności», i też młodzi działacze ją wygrali. W Berkeley, w Kalifornii – wspomina filozof – w momentach szczytowej fali tzw. rewolucji studenckiej (żadnej rewolucji naprawdę nie było), studenci, ci najmniej umiejący, rozwścieczeni […] mawiali czasem, że należałoby wyrżnąć wszystkich, co mają ponad 30 lat, bo ci nie dawali posłuchu ich bzdurom. Z drugiej strony nie byłoby dobrze, gdyby świat składał sie z ludzi powyżej 30, a tym bardziej 40 lat, wtedy bowiem groziłaby nam stagnacja, niezdolność do ryzyka, brak ochoty do poświęcania się w imię niepewnych zamiarów. Głupota młodzieży bywa zaczynem dobrych przemian”. Na nie czekają elity intelektualne, choć zapewne nie wszystkie i nie instytucjonalni reformatorzy. Tymi najwyraźniej zawładnął efekt kombatanctwa – niemożności wyzwolenia się z własnego przeżycia pokoleniowego (doświadczenie „Solidarności”), które ogranicza zdolność odczytywania nowych napięć, nowych cywilizacyjnych wyzwań i społecznych problemów. A te w większości nie mają precedensu w przeszłości.

Dlaczego się nie buntują? 

 

Współczesne społeczeństwo (de facto globalizujący się świat, który stawia wszystkich przed podobnymi problemami i wyzwaniami) jest społeczeństwem multiplikującego się ryzyka: w dziedzinie ekologii, zdrowia, bezpieczeństwa, podziału dóbr, postępu technologicznego, społecznego rozwoju. Nadto straciło samosterowność. Projekty cywilizacyjne, z którymi wiązano wielkie nadzieje (choćby idea społeczeństwa wiedzy), stały się swoimi własnymi karykaturami. Inne (jak społeczeństwo informacyjne) są źródłem nowych ekonomicznych podziałów i napięć. Ideologia konsumpcjonizmu, na której zasadza się ponowoczesny kapitalizm, wpędza system w pułapki, z których sam nie potrafi wybrnąć. Ciągle powiększające się rozwarstwienie społeczne na całym świecie pociąga za sobą coraz większe niezadowolenie, a stary porządek instytucjonalny i sprawnie do niedawna działające projekty polityczne (jak demokracja przedstawicielska) stają się wobec tych problemów bezradne. Bez wątpienia ludzkość czeka trudny okres poszukiwań wielu nowych rozwiązań i nowego pomysłu na urządzenie świata. Choć nie wszyscy młodzi mają tego świadomość, to jednak oni będą w nim żyć i to oni będą rozwiązywać jego problemy. Już dziś wykazują się dalece bardziej zaawansowaną kompetencją cywilizacyjną aniżeli reprezentanci pokolenia analogowego. Doskonale dali temu wyraz przy okazji protestów  przeciw ACTA.

Dlaczego godzą się na stary porządek społeczny i dlaczego się nie buntują? Wszak strukturalnie sytuacja dojrzała do buntu. Jest nawet definicja sytuacji ze wskazaniem „winnego” (wielkie korporacje finansowe i niepohamowany rozwój międzynarodowego kapitału – ów 1 proc. populacji, który skupia w swych rękach większość bogactw). Wypracował ją ruch oburzonych, a rozpowszechniły portale internetowe. Mimo to pomysł z buntem nieśmiało przebija się do świadomości zbiorowej jako sposób rozwiązywania narosłych problemów. Działają tu różne czynniki. Być może sytuacja nie jest jeszcze wystarczająco dojrzała, a kryzys nie jest wystarczająco głęboki. Być może nadal zbyt duża jest wiara w możliwości, jakich dostarcza demokratyczny kapitalizm. Na pewno trudno – mimo wypracowanej definicji – zidentyfikować wroga. Bo któż jest w dzisiejszym postindustrialnym świecie winny nierównościom i niesprawiedliwościom? Łatwy do zidentyfikowania w dawnym kapitalizmie „klasyczny” wyzyskiwacz, „burżuj” dziś nie istnieje. Własność ulega entropii (jest udziałem tysięcy, jeśli nie milionów akcjonariuszy). Role właścicieli odklejają się od ról zarządzających firmami i korporacjami.

Przede wszystkim jednak wśród czynników niezbędnych do wywołania buntu brak jest alternatywnej wizji społeczeństwa, która organizowałaby młode pokolenie i czyniła  protest sensownym. Od jej wypracowania dzieli nas zapewne jeszcze dużo czasu, a proces ten będzie tym trudniejszy, im sprytniejsze mechanizmy obronne będzie uruchamiać współczesny kapitalizm. Wypracował on najrozmaitsze „śluzy” skutecznie rozpraszające spiętrzenia wewnątrzsystemowych wód. Rozpraszająco działa ideologia konsumpcjonizmu, która zawładnęła młodzieżą i angażuje jej energię w pozyskiwanie dóbr i możliwie niekonwencjonalnego stylu życia (niemal dwie trzecie młodych Polaków liczy na dobrą pozycję społeczną w przyszłości; wśród nich połowa zdradza dalece niekonwencjonalne ambicje statusowe, płacowe i dotyczące stylu życia). Procesy indywidualizacji, które – jak podkreśla Ulrich Beck – dokonują zamiany przyczyn zewnętrznych życiowego niepowodzenia na własne winy, a problemy systemu na własne nieudacznictwo, również działają jak polityczny piorunochron.

W takich warunkach buntowniczość młodzieży zaczyna zamieniać się w efekt „psycho-fali”. Młodzi ludzie, zmuszeni działać powyżej indywidualnych możliwości przystosowania, doświadczają licznych zaburzeń w postrzeganiu świata i reagowaniu na niego. Pojawia się coraz więcej komunikatów, które sygnalizują, iż kondycja psychiczna młodzieży jest coraz gorsza. Młodzi nie tylko mają problemy z wchodzeniem w dorosłość, lecz także ich dojrzewanie psychiczne jest coraz trudniejsze. Wielu z nich nie radzi sobie z nadmiernymi wymaganiami społeczeństwa, z kulturową presją na osiąganie sukcesu, z nieczytelnością społecznych norm, z brakiem zainteresowania ze strony państwa, z osłabieniem więzi rodzinnych, z balastem problemów własnych rodziców itd. W takiej sytuacji bunt nie tylko zmienił swoje formy (z zewnętrznego na wewnętrzny), zmienił również swoją rolę – z rozładowującego społeczne napięcia na skrywający je, bo przenoszący  do psychicznego wnętrza.

Mimo perswazyjności takiej argumentacji nie wydaje się jednak, by świat „post” zapowiadał nieodwołalnie „epokę świra”. Zarówno dlatego, że ludzka psychika i zbiorowości społeczne mają wcale niemałe możliwości uodparniania się na nieprzyjazne warunki otoczenia, jak i dlatego, że i owe warunki podlegają wielokierunkowym zmianom – często na skutek mechanizmów, które wcześniej albo nie były skuteczne, albo w ogóle nie istniały. Cokolwiek by mówić, musimy przyznać, że współczesne systemy społeczne są dalece bardziej otwarte i wytworzyły mechanizmy pozwalające szybciej i elastyczniej reagować na presję społeczną. Być może więc potencjał innowacyjny tkwiący w różnych grupach społecznych (w tym również w młodzieży) nie będzie musiał wdzierać się do systemu drogą rewolucyjną. Do tego jednak potrzebna jest mądrość rządzących elit…

Wreszcie, choć nie tylko, perspektywę buntu zmienia znacząco perspektywa (e)migracyjna. Otwarcie granic i rynków pracy (otwarcie nowych przestrzeni życia) sprawia, że aspiracje i dążenia blokowane w jednym kraju mają szansę realizacji w innych, gdzie deficyt pożądanych dóbr nie jest tak duży. Jednocześnie migracja uwalniająca kraje wysyłające od energii, która mogłaby wzniecić bunt, uwalnia je też od energii, która mogłaby pchnąć ich rozwój na nowe, bardziej innowacyjne tory. Odnosząc się tylko do ostatnich dekad, można przyjąć, że po roku 1981 wyjechało z Polski przynajmniej 200 tys., a może i 0,25 mln ludzi. Po roku 2000 – w zależności od szacunków – liczby te wynosiły już od 800 tys. do 2 mln. Być może – gdybyśmy zadali pytanie, gdzie się podział znaczący potencjał buntu (i innowacyjności) polskiej młodzieży – należałoby odpowiedzieć: wy(e)migrował, a szanse na jego powrót są niewielkie.

Jednakże mobilność (faktyczna i wirtualna), pozwalająca dziś dotknąć odległych zakątków kuli ziemskiej większości młodych ludzi, działa również w drugą stronę. Oto – migrując ponad granicami i surfując po Internecie – młodzi coraz wyraźniej dostrzegają, że żyją w globalnej wiosce, która pomnaża możliwości życiowe, ale i naraża na ryzyka, które mają charakter globalny. Najbardziej dotkliwe wywołał kryzys gospodarczy. Recesja, dająca się zaobserwować już w roku 2007, znajduje odzwierciedlenie w największej od czasów wielkiego kryzysu kohorcie bezrobotnej młodzieży, która trzykrotnie bardziej narażona jest na negatywne skutki wstrząsu gospodarczego. I chociaż kryzys dotyka każdego regionu inaczej, jego skutki groźne są wszędzie. To, z jednej strony, pozbawia złudzeń (że jest jeszcze gdzieś jakaś ziemia obiecana), z drugiej strony podnosi poziom determinacji i buduje poczucie wspólnoty losu młodych na całym świecie.

Najbardziej dotkliwie odczuwają recesję kraje rozwinięte, w tym Unia Europejska. Wyzwania, jakie stoją tam przed młodzieżą, nie są zachęcające. Obecni na rynku pracy rywalizują z rosnącymi liczbami poszukujących zatrudnienia, podczas gdy ofert pracy jest znacznie mniej, a okres jej poszukiwania się wydłuża. Wstrząs pogłębia zjawisko bezrobocia wśród dobrze wykształconej młodzieży, która w czasach sprzed kryzysu miała większą gwarancję łatwiejszego wejścia na rynek pracy. Według szacunków Międzynarodowej Organizacji Pracy globalne bezrobocie będzie wzrastać, co nakazuje sądzić, że normalizacja sytuacji na rynku pracy nastąpi ze znacznym opóźnieniem, zwłaszcza w odniesieniu do młodzieży. Przewiduje się, że młodzi ludzie z powodu braku doświadczenia (ale i z powodu strategii przetrwania obieranych przez firmy) będą spychani w tył kolejki poszukujących pracy. Młodzież przygotowywana do tego, by rozwijać gospodarkę, będzie skazana na walkę o własne przetrwanie w warunkach ograniczonych ofert i słabych zabezpieczeń przed ubóstwem.

A może jednak…

Dodatkowy problem z młodymi polega na tym, że mając poczucie mniejszych możliwości niż poprzednie pokolenia, mogą nabierać przekonania, że szanse na lepszą przyszłość zostały zaprzepaszczone nie przez nich, lecz przez siły tkwiące poza nimi. W takich warunkach resentymenty i niepokoje młodzieży stają się prawdziwą groźbą, a rola mądrych rządów jest nie do przecenienia. One zresztą – w warunkach trudnej identyfikowalności „przeciwnika” – stają się winowajcą numer jeden i przeciwko nim głównie będą kierowane złe emocje młodych. To rząd i elity polityczne będą głównym adresatem społecznych roszczeń. Odnosi się to także do Polski, która w dużej mierze podziela status kraju rozwiniętego z jego osobliwościami socjalizacyjnymi, widocznymi w ambitnych oczekiwaniach życiowych młodzieży i z jej wyraźnym już dzisiaj rozczarowaniem. I chociaż czasy kryzysu wszystkich uczą większej pokory, nigdy nie wiadomo na jak długo i jak skutecznie. Wydaje się, że jesteśmy w bardzo ważnym i w bardzo trudnym, a jednocześnie niebezpiecznym miejscu – przedłużający się zastój, będący sygnałem złych perspektyw, wzmaga nastroje niezadowolenia wśród młodzieży. Dla ich wyrażenia dobry może się okazać każdy pretekst – zwłaszcza sytuacje, które będą zagrażały ważnym wartościom i życiowym celom młodzieży.

W każdych innych okolicznościach wieszczenia tego typu można by zlekceważyć i nie wyciągać z nich zbyt daleko idących wniosków. Jednakże kontekst wyżowego pokolenia o rozbudzonych aspiracjach życiowych, mającego w skali masowej problemy z wejściem w dorosłość, rozczarowanego jakością życia społecznego, nakazuje czujność. Co prawda, ostatnie burzliwe wydarzenia z udziałem ludzi młodych, w tym protesty polskiej młodzieży, nie zdołały jeszcze unieważnić tezy, która wynika z wielu diagnoz – że współczesna młodzież nie jest pokoleniem, które chce zmieniać świat, raczej chce się w nim odnaleźć i co najwyżej mniej lub bardziej spektakularnie go korygować, niemniej nic nie jest przesądzone, możliwe są różne scenariusze.

Pierwszy, co nie znaczy, że najbardziej prawdopodobny, to właśnie erupcja społecznego niezadowolenia. Nie bez znaczenia są w tym kontekście różnice między młodszymi i starszymi rocznikami młodzieży. Lata 90. były obiektywnie korzystniejsze, a presja konsumpcjonizmu nie była w Polsce jeszcze tak śmiała. Dziś apetyty konsumpcyjne młodego pokolenia rosną – im młodszy rocznik, tym są one większe. Nie rosną proporcjonalnie do nich możliwości systemu, a kryzys gospodarczy ogranicza możliwości szczególnie boleśnie. Jednocześnie sprawdzające się dotąd mechanizmy rozładowywania napięć (migracje) mogą okazać się w skali systemu mało skuteczne, a to  oznacza, że wchodzenie w dorosłość młodszych roczników będzie trudniejsze. Młodsi nie tylko mają większe wymagania, lecz także są mniej skłonni do wyrzeczeń, bardziej na sobie skoncentrowani, słabsza jest u nich empatia dla władzy. Są też bardziej podatni na demagogię. Oznacza to poważny problem dla stabilności systemu i dla polityków, którzy zyskaliby wiele, wypracowując określoną strategię państwa wobec młodzieży. Zachowanie odwrotne – brak zdecydowanych działań – może tylko doprowadzić do kontestacji ze strony młodzieży.

Jawny bunt nie jest jednak jedynym, a na pewno nie najważniejszym zagrożeniem dla systemu społecznego. Największe obawy dotyczą możliwości stworzenia „straconej generacji” – młodych, dobrze wykształconych ludzi, którzy nie znajdują miejsca na rynku pracy. Im więcej spośród nich będzie pozostawać poza nim lub posiadać niepewny status zatrudnienia, tym nadzieja, że młodzież dokona pchnięcia cywilizacyjnego, będzie mniejsza, a rozwój gospodarczy opóźniony. Dziś to młodzi budują fundamenty przyszłemu społeczeństwu – przynoszą mu energię, talent i inwencję twórczą, wnoszą ważny wkład jako wydajni pracownicy, przedsiębiorcy, konsumenci, jako czynnik zmiany i jako członkowie społeczeństwa obywatelskiego. Nie ma wątpliwości, że to młodzi ludzie są szansą dla gospodarki, od której zależy lepsza przyszłość. Zabieranie tej nadziei młodym i pozbawianie ich złudzeń poprzez kanalizowanie ich energii życiowej na walkę z własnym ubóstwem czy próbami zaistnienia na rynku pracy to marnowanie ogromnego społecznego i gospodarczego potencjału.

Trzeci scenariusz, jaki może się pojawić, jeśli nie zostanie podjęta przemyślana polityka wobec młodzieży, zakłada możliwość całkowitego wycofania zaangażowania i zamknięcia się w kręgu prywatności. Sytuacja taka miała miejsce w przypadku pokolenia „Solidarności”, które po wprowadzeniu stanu wojennego wróciło do skutecznie uprawianej przez okres PRL-u filozofii „amoralnego familizmu” – egocentrycznej troski o najbliższych kosztem myślenia prospołecznego. Obojętność wobec sfery publicznej i atrofia społecznych więzi doprowadziła do autarkii systemu i wielu niekorzystnych zjawisk, wśród których roszczeniowość, próżnia społeczna, polityczna bierność należały do najbardziej społecznie dotkliwych.

Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek :)

Główne tezy

 

  1. Unia Europejska i jednolity rynek stanowią wielkie osiągniecia. Ich utrzymanie ma kluczowe znaczenie dla przyszłej pomyślności poszczególnych państw europejskich, a w tym Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej.
  2. Wprowadzenie euro okazało się posunięciem chybionym, które zamiast scementować Unię Europejską może doprowadzić do poważnych konfliktów i zagrozić współpracy europejskiej. Głównym problemem związanym ze wspólną walutą jest to, że państwa członkowskie pozbawione zostały możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość zmiany kursu walutowego.
  3. W przypadku utraty międzynarodowej konkurencyjności lub nagłej utraty zaufania rynku, osłabienie waluty (połączone z odpowiednią polityką fiskalną i monetarną) jest instrumentem skutecznie przywracającym konkurencyjność gospodarki i równowagę w obrotach międzynarodowych, pozwalającym na szybkie wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego.
  4. Próby usunięcia poważnej luki w konkurencyjności kraju, bez zmiany kursu walutowego, poprzez restrykcje fiskalne lub zacieśnienie monetarne, powodują duże koszty w postaci spadku realnego PKB i wzrostu bezrobocia, a w warunkach systemu demokratycznego kończą się bardzo często niepowodzeniem.
  5. Usiłowania poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego przez transfery fiskalne są bardzo kosztowne i mało skuteczne. Pokazują to doświadczenia Włoch i Niemiec, które przez wiele lat wydawały olbrzymie środki na „podciąganie” niekonkurencyjnych regionów, nie osiągając zadawalających rezultatów.
  6. Europa jest złożona z państw narodowych, które stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Pozostawanie w strefie euro skazać może państwa, które utraciły konkurencyjność, na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji. Może to doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej w poszczególnych państwach członkowskich, zagrażając porządkowi demokratycznemu.
  7. Uporczywa obrona euro w przekonaniu, że „upadek Euro oznacza początek końca Unii Europejskiej i jednolitego rynku” może przynieść efekty odwrotne od zamierzonych. Grozi długotrwałą recesją i wysokim bezrobociem w krajach usiłujących poprzez zacieśnienie fiskalne dokonać „wewnętrznej dewaluacji”. Doprowadzić to może do załamania politycznego i niekontrolowanego rozpadu strefy euro, o nieobliczalnych konsekwencjach politycznych i gospodarczych dla całej Europy.
  8. Aby uprzedzić niekontrolowany rozpad, trzeba przeprowadzić kontrolowaną dekompozycję strefy euro, tworząc nowy europejski ład monetarny oparty o waluty narodowe lub waluty homogenicznych gospodarczo bloków krajów.
  9. Podział strefy euro poprzez wychodzenie z niej krajów mniej konkurencyjnych groziłby wybuchem paniki i załamaniem systemu bankowego w tych krajach. Dlatego właściwa jest kolejność odwrotna tzn. demontaż strefy euro poprzez stopniowe wychodzenie krajów lub grup krajów najbardziej konkurencyjnych.
  10. Kontrolowana dekompozycja strefy euro będzie możliwa, jeśli tylko europejskie elity i opinia publiczna oswoją się z myślą, że Unia Europejska i jednolity rynek mogą funkcjonować bez euro i zostaną uzgodnione zasady nowego ładu walutowego w Europie. Do tego czasu powinny być prowadzone działania zapobiegające niekontrolowanemu rozwojowi wydarzeń.


http://www.flickr.com/photos/patries71/293270513/sizes/m/in/photostream/
by patries71

Wprowadzenie

 

W pierwszej połowie XX wieku Europa była wylęgarnią konfliktów, które doprowadziły do wybuchu dwóch straszliwych wojen światowych. W drugiej połowie XX wieku, dzięki realizacji idei integracji europejskiej, powstała Unia Europejska i jednolity rynek. Instytucje te są wielkim sukcesem politycznym i gospodarczym. Po rozpadzie bloku sowieckiego, aspiracje poszczególnych państw do członkostwa w Unii Europejskiej i ułatwiony dostęp do wspólnego rynku europejskiego należały do kluczowych czynników, które przyczyniły się do powodzenia politycznej i gospodarczej transformacji byłych krajów socjalistycznych. Dzisiaj, od utrzymania Unii Europejskiej i jednolitego rynku zależy przyszła pomyślność gospodarcza poszczególnych państw europejskich, a w tym i Polski.

Wprowadzenie wspólnej waluty europejskiej na przełomie XX i XXI wieku było kolejnym etapem integracji, z którym wiązano wielkie nadzieje. Jednakże po blisko dekadzie sukcesów strefa euro znalazła się na rozdrożu. Obecny kryzys mobilizuje znaczną część polityków i opinii publicznej do postulowania zdecydowanej obrony euro w przekonaniu, że niepowodzenie projektu wspólnej waluty byłoby początkiem rozkładu Unii Europejskiej i jednolitego rynku europejskiego. Rozumiemy ten pogląd i podzielamy część przesłanek, którymi kierują się jego zwolennicy. Obawiamy się jednak, że utrzymywanie wspólnej waluty przyniesiecie efekty całkowicie odmienne od oczekiwań. Zamiast umocnić i scementować Unię Europejską, może doprowadzić do bardzo poważnych konfliktów i spowodować dezintegrację UE i rozpad jednolitego rynku. Fundamentalnym problemem związanym ze wspólną walutą w Europie jest pozbawienie państw członkowskich możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia w sytuacji kryzysowej instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość korekty kursu walutowego. Wprowadzenie euro okazało się wbrew intencjom krokiem sprzecznym z dotychczasową filozofią integracji europejskiej polegającą na respektowaniu potrzeb wszystkich członków i przyjmowaniu rozwiązań, które nikomu nie zagrażają. Pozostawanie w strefie euro skazać może państwa członkowskie, które z jakiś powodów utraciły lub w przyszłości utracą konkurencyjność, na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości zmiany tej sytuacji. Może to doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej w poszczególnych państwach członkowskich, do rozwoju tendencji populistycznych zagrażających porządkowi demokratycznemu i pokojowej współpracy w Europie. Sytuacja może wymknąć się spod kontroli i spowodować chaotyczny rozpad strefy euro, co zagrozić może przyszłości UE i jednolitego rynku.

Aby powrócić do źródeł idei integracji europejskie i uniknąć niekontrolowanego rozpadu wspólnej waluty, należy przeprowadzić kontrolowaną dekompozycję strefy euro, tworząc przy tym nowy europejski ład monetarny oparty o waluty narodowe lub waluty homogenicznych grup krajów, zachowując instytucje Unii Europejskiej i jednolity rynek europejski.

Nasz tekst składa się z dziesięciu rozdziałów. W rozdziale I wskazujemy, że istotą problemów zagrożonych gospodarek strefy euro jest utrata konkurencyjności, której przyczyny są zresztą w poszczególnych krajach odmienne.

W rozdziale II omawiamy dwa dostępne mechanizmy krótkookresowej poprawy konkurencyjności kraju: osłabienie waluty (poprzez decyzję o dewaluacji lub samoczynną deprecjację) oraz deflację (nazywaną obecnie często „wewnętrzną dewaluacją”). Osłabienie waluty jest doraźnie instrumentem bardzo skutecznym, choć aby trwale poprawić konkurencyjność gospodarki, musi być wsparte odpowiednią polityką fiskalną i monetarną. Natomiast polityka deflacyjna jest ze swojej natury instrumentem znacznie mniej skutecznym i powodującym bez porównania większe koszty w postaci spadku PKB i wzrostu bezrobocia, co sprawia, że jest to polityka trudna do utrzymania w realiach państw demokratycznych.

W rozdziale III omawiamy wybrane doświadczenia historyczne sprzed zapoczątkowanego w 2008 roku światowego kryzysu finansowego, związane ze stosowaniem deflacji oraz funkcjonowaniem mechanizmu osłabienia waluty. Przytaczamy wyjaśnienie, dlaczego deflacja była skutecznym mechanizmem dostosowawczym w okresie przed Pierwszą Wojną Światową, a przestała nim być w okresie międzywojennym. Omawiamy pouczający przykład spektakularnego niepowodzenia polityki deflacyjnej, jakim była uporczywa obrona wymienialności funta szterlinga po zawyżonym kursie w Wielkiej Brytanii w drugiej połowie lat 1920-tych. Przypominamy, że dewaluacja była jednym z najistotniejszych posunięć w ciągu pierwszych miesięcy prezydentury Franklina Delano Roosevelta w USA w 1933 roku. Przedstawiamy kontrowersje dotyczące polityki dewaluacji stosowanej przez wiele krajów w latach 1930-tych i wyjaśniamy, że nie podważa to tezy o skuteczności dewaluacji. Przytaczamy przykłady z lat 1990-tych, z kryzysu azjatyckiego i kryzysu rosyjskiego, wskazujące, że programy dostosowawcze zawierające dewaluację mogą być bardzo skuteczne w szybkim przywracaniu konkurencyjności gospodarki i równowagi na rachunku obrotów bieżących, umożliwiając wyprowadzenie gospodarki z głębokiego kryzysu i szybkie wejście na ścieżkę wzrostu. Omawiamy pouczający przypadek Argentyny z przełomu XX i XXI wieku ilustrujący trzy istotne obserwacje. Po pierwsze, kraj, który znajduje się w dobrej sytuacji makroekonomicznej i stworzył solidne wydawałoby się ramy instytucjonalne, może, z nieprzewidywanych wcześniej powodów, popaść w problemy z związane z utratą konkurencyjności. Po drugie, w warunkach sztywnego kursu walutowego, usiłowanie przywrócenia konkurencyjności poprzez politykę deflacyjną może doprowadzić do poważnych niepokojów społecznych. Po trzecie, osłabienie waluty jest bardzo silnym instrumentem dostosowawczym, może pozwolić na szybkie wyjście z chaosu politycznego i gospodarczego i wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego. Zwracamy uwagę, że nie jest to instrument cudowny, który może samodzielnie i bezboleśnie rozwiązać wszelkie problemy. Jego nadużywanie jest szkodliwe, lecz w sytuacji kryzysowej szybka odbudowa konkurencyjności bez osłabienia waluty jest przedsięwzięciem niezwykle trudnym lub wręcz niemożliwym.

W rozdziale IV zastanawiamy się, czy pogłębiona unia fiskalna mogłaby dostarczyć alternatywnych wobec osłabienia waluty lub deflacji instrumentów do poprawy konkurencyjności zagrożonych krajów. W tym celu na przykładzie Południa Włoch i Niemiec Wschodnich omawiamy próby poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego przez politykę pomocy strukturalnej i transfery budżetowe. Uzasadniamy pogląd, że są to działania tak mało skuteczne i tak kosztowne, że nie można liczyć na to, by stały się istotnym instrumentem poprawy konkurencyjności niekonkurencyjnych gospodarek w ramach strefy euro.

W rozdziale V omawiamy doświadczenia, na które często powołują się ekonomiści uważający, że polityka tzw. „wewnętrznej dewaluacji”, czyli deflacji, realizowana za pomocą redukcji wydatków budżetowych, może być dziś skuteczną terapią dla zagrożonych gospodarek strefy euro. Omawiamy doświadczenie Łotwy, pokazując, że trudno je uznać za argument do rekomendowania metody „wewnętrznej dewaluacji”. Porównujemy doświadczenie Łotwy i Islandii, pokazując, że dzięki dewaluacji waluty w Islandii, koszty dostosowania w celu wyprowadzenia kraju z głębokiego kryzysu były znacznie mniejsze niż na Łotwie. Przytaczamy analizę przypadków udanych ekspansywnych dostosowań fiskalnych tzn. sytuacji, w których zacieśnienie fiskalne od razu stało się impulsem do przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Okazuje się, że w przypadkach tych zacieśnieniu fiskalnemu towarzyszyło duże osłabienie krajowej waluty lub zasadnicza obniżka stóp procentowych i spadek inflacji. Na ekspansywne efekty zacieśnienia fiskalnego trudno więc liczyć w krajach wewnątrz strefy euro, gdy osłabienie waluty krajowej jest niemożliwe, a inflacja i stopy procentowe już są bardzo niskie.

W rozdziale VI podsumowujemy wnioski wynikające z rozdziałów I-V dla możliwości pomyślnego funkcjonowania jednej waluty w Europie. Zwracamy uwagę, że Europa fundamentalnie różni się od USA, gdyż jest złożona z narodów mówiących różnymi językami, odwołujących się do własnych tradycji i zorganizowanych w ramach państw narodowych. Państwa narodowe stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Nic nie wskazuje na to, by sytuacja ta miała się zasadniczo zmienić w ciągu najbliższego stulecia. Unia Europejska i jej instytucje są tworami służebnymi, które państwa członkowskie stworzyły, aby poprawić swoje bezpieczeństwo i pomyślność gospodarczą. Sukces integracji oparty był na filozofii respektowania potrzeb wszystkich członków, przyjmowaniu rozwiązań, które są korzystne dla wszystkich i nikomu nie zagrażają. Wprowadzenie wspólnej waluty paradoksalnie podważa dotychczasową filozofię integracji. Państwo należące do strefy euro, które z jakichś powodów utraci konkurencyjność lub będzie zmuszone w krótkim czasie zamknąć deficyt na rachunku obrotów bieżących, może zostać w praktyce skazane na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji. Naszym zdaniem problemy te mają zupełnie inny wymiar, gdy dotyczą zacofanych regionów w poszczególnych państwach, a inny –znacznie poważniejszy – gdy dotyczą całego państwa. Zwracamy uwagę, że Europa, w której społeczności narodowe zostaną pozbawione możliwości poprawy swojego bytu i jedyną alternatywą pozostanie dla nich migracja, zostanie narażona na groźne konflikty.

W rozdziale VII omawiamy opcję kontrolowanej dekompozycji strefy euro. Ponieważ wychodzenie ze strefy euro krajów zagrożonych groziłoby tam wybuchem paniki i załamaniem systemu bankowego, proponujemy kolejność odwrotną tzn. rozmontowanie strefy euro poprzez stopniowe wychodzenie krajów lub grup krajów najbardziej konkurencyjnych.

W rozdziale VIII zastanawiamy się nad tym, jaki mechanizm koordynacji walutowej można wprowadzić w Europie w przypadku dekompozycji strefy euro. Pokazujemy, że istnieją akceptowalne alternatywy dla systemu jednej waluty, które, choć nie są doskonałe, umożliwiają pomyślny rozwój gospodarki, a także rozwój pokojowej współpracy europejskiej. Zwracamy uwagę, że próby wprowadzenia i utrzymania za wszelka cenę rozwiązania mającego raz na zawsze uwolnić Europę od niedoskonałych systemów koordynacji walutowej mogą prowadzić do katastrofy ekonomicznej i politycznej. Do katastrofy takiej przyczynił się system waluty opartej na parytecie złota w okresie międzywojennym, a obecnie jest bardzo prawdopodobne, że katastrofę taką może spowodować uporczywa obrona systemu jednej waluty w Europie.

W rozdziale IX rozważamy argumenty i ostrzeżenia przed dekompozycją strefy euro. Odnosimy się do opinii sugerujących, że rozwiązanie strefy euro: doprowadzi do ekonomicznej katastrofy w Europie, spowoduje gwałtowną aprecjację waluty niemieckiej i wywoła recesję w Niemczech, osłabi pozycję Europy wobec światowych potęg gospodarczych USA, Chin i Indii. Nie lekceważymy tych argumentów, lecz zwracamy uwagę, że opierają się one na bardzo wątpliwych założeniach. Po pierwsze, na założeniu, że Europa z jedną walutą jest w stanie przezwyciężyć obecny kryzys i w przyszłości pomyślnie się rozwijać. Po drugie, na założeniu, że demontaż strefy euro musi spowodować rozpad jednolitego rynku i dezintegrację UE. Jest oczywiste, że przy tych założeniach rozwiązanie strefy euro byłoby szkodliwe dla wszystkich i nie miałoby ekonomicznego sensu. Jednakże, założenia te są nieuprawnione, co staramy się uzasadnić w naszym tekście. Po pierwsze, uporczywa obrona wspólnej waluty narażać będzie Europę na olbrzymie problemy i konflikty, będzie hamować jej wzrost gospodarczy i osłabiać pozycję międzynarodową, a może zakończyć się niekontrolowanym rozpadem strefy euro, o nieobliczalnych konsekwencjach. Po drugie, w proponowanym przez nas wariancie dekompozycja strefy euro odbędzie się w sposób uzgodniony i kontrolowany, tak aby zachować UE i jednolity rynek europejski, a jednocześnie możliwe będzie stworzenie mechanizmu koordynacji walutowej, który ograniczy skalę aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym.

W rozdziale X omawiamy najbardziej prawdopodobne warianty wydarzeń w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro i kontynuacji polityki deflacji zwanej „wewnętrzną dewaluacją”. Omawiamy podstawowe scenariusze: 1) scenariusz trwalej zapaści politycznej i społecznej niekonkurencyjnych państw oraz 2) scenariusz nieskoordynowanego rozpadu strefy euro. Odnotowujemy także mniej prawdopodobny, lecz niewykluczony wariant przezwyciężenia obecnego kryzysu strefy euro, co może nastąpić w wyniku kombinacji pozytywnych czynników takich jak: silne ożywienie w gospodarce światowej, istotne osłabienie euro i wypracowanie przez strefę euro jako całość wysokiej nadwyżki handlowej lub wystąpienie znacznie lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”. Jeśli strefa euro przezwycięży obecny kryzys, to w przyszłości poważne problemy z konkurencyjnością mogą pojawić się ponownie w różnych krajach. Los kraju, który z jakiś przyczyn utraci konkurencyjność będzie w ramach strefy euro zawsze nie do pozazdroszczenia.

W „Zakończeniu” uzasadniamy pogląd, że nawet w wariancie przezwyciężenia obecnego kryzysu, w dającej się przewidzieć przyszłości trudno liczyć na istotne rozszerzenie strefy euro. Utrzymywanie strefy euro skazywać będzie EU na podział na trzy grupy krajów tworzące swoistą „Europę trzech prędkości”.

Dziękujemy osobom, które pomogły w przygotowaniu niniejszego tekstu. Krzysztof Błędowski, Marcin Gozdek, Kamil Kamiński i Agata Miśkowiec dostarczyli nam niektóre dane i analizy. Wszystkim im, a także Wojciechowi Arkuszewskiemu, Sergiuszowi Kowalskiemu i Adamowi Parfiniewiczowi jesteśmy wdzięczni za możliwość dyskusji, uwagi i komentarze, które w niektórych przypadkach były dalekie od zbieżności z poglądami prezentowanymi w tekście.

Tekst wyraża wyłącznie osobiste poglądy autorów.

I.      Utrata konkurencyjności istotą problemu zagrożonych gospodarek strefy euro

W roku 2010 Grecja, Portugalia, Włochy, Hiszpania i Irlandia napotkały na poważne problemy ze sprzedażą swoich obligacji. Oprocentowanie, jakiego żądali inwestorzy, drastycznie wzrosło. Od tego czasu państwa strefy euro i Europejski Bank Centralny podejmują rozmaite działania dla złagodzenia i rozwiązania problemów zagrożonych gospodarek. Początkowo liderzy polityczni i gospodarczy Unii Europejskiej stali na stanowisku, że mamy do czynienia tylko z czasowym zachwianiem płynności finansowej i zagrożone kraje po przeprowadzeniu odpowiednich reform poradzą sobie ze spłatą długu. Obecnie co najmniej w przypadku Grecji oficjalne stanowisko UE przyznaje, że problem dotyczy wypłacalności, czyli zdolności kraju do spłacenia swojego długu, i zaakceptowano, że konieczna jest redukcja zadłużenia. Obawy o wypłacalność dotyczą także innych zagrożonych krajów.

Istotą problemów zagrożonych krajów strefy euro (oprócz Irlandii) jest utrata międzynarodowej konkurencyjności. Zjawisko polega najogólniej mówiąc na tym, że płace w gospodarce stają się zbyt wysokie w stosunku do produktywności w sektorze wytwarzającym dobra podlegające wymianie międzynarodowej. W efekcie, wytwarzane w kraju produkty zaczynają być wypierane z rynku krajowego i rynków zagranicznych przez produkty wytwarzane w innych krajach. Spada produkcja i zatrudnienie w sektorze produkującym dobra podlegające wymianie międzynarodowej. Dopóki spadek ten jest równoważony przez wzrost zatrudnienia i PKB w sektorach wytwarzających dobra niepodlegające wymianie międzynarodowej, w szczególności w budownictwie i w usługach, pogorszenie konkurencyjności nie musi powodować spadku zatrudnienia i spadku PKB w całej gospodarce, lecz objawia się w pogorszeniu bilansu handlowego i salda na rachunku obrotów bieżących. Ujemne saldo bilansu handlowego i deficyt na rachunku obrotów bieżących mogą nie stwarzać problemu, dopóki nie pojawią się kłopoty z ich finasowaniem.

W latach 1999-2011 jednostkowy koszt pracy (wartość wynagrodzeń na jednostkę wytwarzanego produktu) w Grecji, Włoszech, Hiszpanii, Portugalii i Francji zwiększył się w relacji do jednostkowego kosztu pracy w Niemczech o 19-26%. Pogorszenie konkurencyjności wymienionych krajów wobec Niemiec znalazło swoje odbicie w pogorszeniu sald bilansu handlowego i rachunku obrotów bieżących. W roku 2010 wymienione kraje miały deficyty obrotów bieżących wysokości od 2 do 10 proc PKB i miały łącznie deficyt handlowy wysokości 167 mld euro, podczas gdy Niemcy uzyskały nadwyżkę handlową w wysokości 154 mld euro, osiągając nadwyżkę rachunku obrotów bieżących w wysokości blisko 6% PKB.

Trzeba zaznaczyć, że przyczyny utraty konkurencyjności w poszczególnych krajach były inne. W Grecji, Portugalii i Włoszech przyczynił się do tego deficyt budżetowy i duży dług publiczny. Natomiast w Hiszpanii, która – do chwili wybuchu światowego kryzysu finansowego – pod względem przestrzegania kryteriów Maastricht dotyczących deficytu i długu publicznego zachowywała się lepiej niż Niemcy, przyczyną utraty konkurencyjności była olbrzymia ekspansja zadłużenia prywatnego napędzająca boom budowlany i wzrost płac.

Obecnie rynki finansowe nie chcą już dobrowolnie finansować deficytu obrotów bieżących Grecji, Portugalii, Włoch i Hiszpanii. Aby poprawić swoje bilanse handlowe i zlikwidować deficyty na rachunku obrotów bieżących, kraje te powinny prawdopodobnie obniżyć płace o 20-30%. W przypadku kraju posiadającego własną walutę, poprawa konkurencyjności tego rzędu mogłaby się dokonać w krótkim czasie w wyniku osłabienia krajowej waluty, nie powodując szkody w skali działalności gospodarczej i poziomie zatrudnienia. Przykładem takiego dostosowania może być Polska, która jest członkiem UE, lecz nie należy do strefy euro. W okresie kulminacji światowego kryzysu finansowego między jesienią 2008 a wiosną 2009 polski złoty osłabił się o około 30%. Dzięki temu w roku 2009 saldo polskiego handlu zagranicznego poprawiło się o 3% PKB, co było prawdopodobnie najistotniejszym czynnikiem, dzięki któremu w roku 2009 Polska, jako jedyny kraj w UE, cieszyła się wzrostem gospodarczym, podczas gdy gospodarki wszystkich pozostałych krajów UE skurczyły się.

Zagrożone kraje znajdujące się w strefie euro nie mogą jednak poprawić swojej konkurencyjności poprzez dostosowanie kursu walutowego, gdyż nie mają własnej waluty. W związku z tym, zgodnie z zaleceniami Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, starają się poprawić konkurencyjność poprzez zacieśnienie fiskalne (tj. obniżenie wydatków budżetowych i podniesienie podatków) mające powodować nominalny spadek płac, świadczeń i cen. Politykę taką określa się obecnie terminem „wewnętrzna dewaluacja”, choć mamy do czynienia po prostu z polityka deflacyjną realizowaną narzędziami fiskalnymi.

 

II.   Osłabienie waluty i deflacja – dwie alternatywne metody krótkookresowego przywracania konkurencyjności gospodarki

 

Istnieją dwie metody krótkookresowej poprawy konkurencyjności: osłabienie waluty krajowej lub deflacja, czyli obniżenie krajowych cen i płac. Osłabienie waluty może mieć formę dewaluacji, w przypadku, gdy kurs waluty jest określany przez władze monetarne, lub samoczynnej deprecjacji, gdy kurs walutowy jest określany przez rynek. Deflacja może nastąpić natomiast jako efekt silnego ograniczenia popytu przez zacieśnienie fiskalne lub restrykcyjną politykę monetarną. Efektem zarówno osłabienia waluty, jak i deflacji jest obniżenie wartości płac i innych dochodów krajowych wyrażonych w walutach partnerów handlowych, co przyczynia się do poprawy bilansu handlowego.

Istotną różnicą miedzy omawianymi metodami jest to, że osłabienie waluty powoduje automatyczne obniżenie płac wyrażonych w walutach zagranicznych i poprawę konkurencyjności, co staje się impulsem do wzrostu produkcji krajowej, natomiast deflacja jest zjawiskiem znacznie bardziej rozłożonym w czasie. Polityka deflacyjna musi najpierw poprzez spadek popytu spowodować spadek produkcji i w konsekwencji zatrudnienia, po to by rosnące bezrobocie mogło skłonić pracowników w sektorze prywatnym do akceptowania obniżek płac. Deflacja wymaga podjęcia tysięcy decyzji przez podmioty gospodarcze i zmiany tysięcy umów. Decyzje o obniżkach cen podejmowane są dopiero wtedy, gdy poszczególni przedsiębiorcy napotykają barierę popytu w postaci spadku sprzedaży. Pracownicy zaczynają akceptować obniżki płac wtedy, gdy wyraźnie rośnie bezrobocie. Spadek wartości cen i płac w przeliczeniu na waluty zagraniczne w procesie deflacji nigdy nie jest więc automatyczny i powszechny, tak jak to jest w przypadku zmiany kursu walutowego. Ponadto spadek ten w wyniku deflacji następuje zacznie wolniej niż może to nastąpić w przypadku osłabienia waluty, gdzie dostosowanie płac w całej gospodarce może nastąpić z dnia na dzień.

W przypadku gdy gospodarka generuje wysoki deficyt na rachunku obrotów bieżących i ustaną źródła jego finasowania, a nie następuje szybka poprawa konkurencyjności, niezbędna redukcja deficytu dokonuje się poprzez spadek zatrudniania i produkcji. Stąd mniejsza i wolniej postępująca poprawa konkurencyjności poprzez deflację sprawia, że w przypadku konieczności ograniczenia deficytu handlowego, dostosowanie takie poprzez politykę deflacyjną musi się odbyć kosztem głębszego spadku zatrudniania i realnego PKB niż gdyby odbywało to się poprzez osłabienie waluty.

Osłabienie waluty jest więc ze swojej natury bardziej skutecznym i bez porównania mniej kosztownym społecznie i ekonomicznie instrumentem krótkookresowej poprawy konkurencyjności niż deflacja. Należy jednak podkreślić, że poprawa konkurencyjności w wyniku zmiany kursu walutowego nie musi być trwała. Tylko przy odpowiednio restrykcyjnej polityce fiskalnej i monetarnej, osłabienie waluty może trwale poprawić konkurencyjność gospodarki i wprowadzić ją na ścieżkę wzrostu. Jeżeli braknie takiego wsparcia, to osłabienie waluty prowadzi do wzrostu cen i płac, a szybko uzyskana poprawa konkurencyjności jest zjadana przez inflację.

III.            Wybrane doświadczenia historyczne dotyczące polityki deflacyjnej i dewaluacji

 

W systemie waluty opartej o złoto[1]/, który wykształcił się w drugiej połowie XIX wieku i funkcjonował do wybuchu I Wojny Światowej w 1914 r., polityka deflacyjna była podstawowym instrumentem przywracania konkurencyjności gospodarki i równowagi w obrotach międzynarodowych. Deficyt handlowy kraju, jeśli nie był finansowany napływem kapitału z zagranicy, powodował odpływ złota z rezerw banku emisyjnego realizującego swoje zobowiązanie do wymiany waluty na złoto. W takim przypadku bank emisyjny, aby zapobiec zagrożeniu dla swojej zdolności do wymiany waluty na złoto, podnosił stopę dyskontową zmniejszając podaż kredytu w gospodarce i powodując presję na obniżkę cen. Deflacja obniżała popyt na towary importowane, poprawiała konkurencyjność gospodarki i bilans handlowy. Karl Polanyi[2]/, a za nim Barry Eichengreen poświęcili wiele uwagi wyjaśnieniu, dlaczego deflacja była skutecznym mechanizmem dostosowawczym w okresie przed I Wojna Światową, a przestała nim w okresie międzywojennym. Zdaniem Eichengreena przed I Wojną Światową polityka banków centralnych podporządkowana była jednemu celowi, jakim było utrzymanie rezerw złota na poziomie gwarantującym wymienialność waluty na złoto według stałego parytetu. Gdy było to potrzebne dla tego celu, bank centralny nie wahał się przed prowadzeniem polityki deflacyjnej i żadne inne względy nie były przy tym poważnie brane pod uwagę. Prowadzenie nieskrępowanej polityki deflacyjnej ułatwiał fakt, że nie było wówczas żadnej uznanej teorii wyjaśniającej wpływ polityki banku centralnego na gospodarkę i poziom bezrobocia[3]/. Bezrobocie zresztą jako zdefiniowana kategoria ekonomiczna i społeczna pojawiło się w dyskusjach dopiero na przełomie XIX i XX wieku[4]/. Nie było wówczas powszechnych praw wyborczych, w większości krajów prawo głosu było ograniczone do ludzi posiadających majątek. Bezrobotni pozbawieni pracy w wyniku polityki banku centralnego nie byli świadomi tego związku, a ponadto mieli niewielkie możliwości przedstawienia swoich interesów w ówczesnym systemie politycznym[5]/. Związki zawodowe i regulacje pracownicze były w powijakach, dzięki temu płace były stosunkowo elastyczne i stąd polityka deflacyjna mogła być skuteczna w ich obniżaniu[6]/. Z tego punktu widzenia sytuacja w okresie międzywojennym była już istotnie różna. Wszystkie warstwy społeczne uzyskały prawo wyborcze, wzrosła siła związków zawodowych, bezrobocie stało się istotną kategorią ekonomiczną i problemem politycznym, i zaczęto łączyć je z polityką banku centralnego. Działania związków zawodowych i regulacje prawa pracy zmniejszyły swobodę obniżania płac. Wobec usztywnienia płac, dla osiągniecia danego efektu w zakresie obniżki popytu w gospodarce potrzebny był większy wzrost bezrobocia niż w przypadku elastycznych płac. Coraz powszechniejsza była świadomość konfliktu między celem utrzymania równowagi zewnętrznej, a utrzymaniem dobrej koniunktury w kraju.

Spektakularną ilustracją tych różnic oraz niepowodzeń deflacji w okresie międzywojennym jest nieudana obrona przewartościowanego parytetu wymiany funta szterlinga w Wielkiej Brytanii w latach 1925-1931. W 1925 Wielka Brytania przywróciła zawieszoną po wybuchu I Wojny Światowej wymienialność funta na złoto. Przywrócono przedwojenny parytet funta do złota, choć ówczesne ceny w Wielkiej Brytanii nie odpowiadały przedwojennym. Przeciwko przywróceniu parytetu wymiany oponował John Maynard Keynes – wówczas jeden z ekspertów konsultowanych przez kanclerza skarbu Winstona Churchilla. W pamflecie „The Economic Consequences of Mr. Churchill” (skutki gospodarcze działań pana Churchilla) Keynes oceniał, że przywrócenie przedwojennego parytetu oznacza przewartościowanie funta o 10-15%, co obniży konkurencyjność brytyjskiego eksportu i spowoduje wzrost bezrobocia[7]/. Według późniejszych ocen faktyczne przewartościowanie było nieco mniejsze, w granicach 5-10%[8]/. Decyzja o przywróceniu przedwojennego przewartościowanego parytetu jest powszechnie uważana za podstawową przyczynę wolnego wzrostu gospodarki i wysokiego bezrobocia w Wielkiej Brytanii w drugiej dekadzie lat 1920-tych[9]/. W tym czasie Francja, która przywróciła wymienialność w roku 1924 wg nowego niedowartościowanego parytetu miała znacznie wyższy wzrost gospodarczy i niższe bezrobocie[10]/. Przez sześć lat gospodarka i społeczeństwo brytyjskie ponosili olbrzymie koszty broniąc przewartościowanej waluty. Aby chronić bilans handlowy i ograniczać wypływ złota z kraju, Bank Anglii musiał ograniczać podaż kredytu, a rząd wprowadzać kolejne restrykcje fiskalne. Polityka deflacyjna dławiła gospodarkę, lecz problemu przewartościowanej waluty brytyjskiej nie udało się rozwiązać. Ostatecznie w roku 1931, wobec utrzymującego się 20 procentowego bezrobocia, Wielka Brytania odeszła od systemu waluty złotej i pozwoliła na dewaluację funta o około 30 proc. Przyniosło to pewną ulgę gospodarce brytyjskiej w warunkach głębokiego kryzysu gospodarki światowej.

Naszym zdaniem to doświadczenie brytyjskie sprzed 80 lat powinno dawać do myślenia współczesnym liderom europejskim. Po pierwsze, przykład ten demonstruje duże koszty ekonomiczne i społeczne oraz niewielką skuteczność polityki deflacyjnej jako instrumentu przywracania konkurencyjności przy usztywnionym kursie walutowym. Wówczas, prowadzona przez 6 lat polityka deflacyjna nie potrafiła sobie poradzić z poziomem cen zawyżonym o 5-10% i nie doprowadziła do przywrócenia konkurencyjności kraju. Czy można spodziewać się, że dziś za pomocą tej polityki uda się przywrócić konkurencyjność gospodarek, w których poziom płac jest zawyżony o 20-30%? Po drugie, przykład ten ilustruje, jak olbrzymie koszty ekonomiczne, społeczne i polityczne mogą być spowodowane ograniczeniami w myśleniu, jakie narzucili sobie liderzy gospodarczy i polityczni. Wówczas przyjmowano, że system waluty opartej o złoto jest jedynym systemem gwarantującym zdrowy pieniądz, a utrzymanie przedwojennego parytetu funta do złota jest niezbędne dla zachowania wiarygodności brytyjskiego systemu monetarnego. Wysocy przedstawiciele brytyjskiego Ministerstwa Skarbu do ostatniej chwili reagowali z oburzeniem na sugestie, że Wielka Brytania mogłaby odejść od ówczesnego parytetu wymieniany funta na złoto[11]/. Gubernator Banku Anglii Montagu Norman wiosną 1931 roku zabiegał w przygniecionych Wielkim Kryzysem Stanach Zjednoczonych o pożyczkę, która mogłaby przedłużyć utrzymywanie wymienialności funta według tradycyjnego parytetu. Gdy to się nie udało, żalił się, że „Stany Zjednoczone są ślepe nie podejmując kroków dla uratowania świata i systemu waluty opartej o złoto”[12]/. Utożsamianie losów świata z ówczesnym systemem walutowym było błędne, gdyż jak wiemy system waluty opartej o złoto się załamał, a świat mimo wszystko przetrwał. Natomiast uporczywe trwanie w systemie waluty opartej o złoto było kluczowym czynnikiem, który przyczynił się do pogłębienia i międzynarodowego rozprzestrzenienia Wielkiego Kryzysu, który prawie doprowadził do upadku demokratycznego kapitalizmu na świecie[13]/. To doświadczenie sprzed 80 lat powinno dawać do myślenia współczesnym liderom europejskim, którzy powtarzają, że utożsamiają przyszłość Unii Europejskiej i wspólnego rynku z projektem euro.

Warto przypomnieć, że jednym z najistotniejszych posunięć w czasie pierwszego roku rządów Franklina Delano Roosevelta w 1933 roku, obok uporządkowania i rozpoczęcia odbudowy systemu bankowego, było zawieszenie wymienialności dolara na złoto i dewaluacja dolara o 40%.

Odejście Wielkiej Brytanii, a następnie USA od systemu waluty opartej o złoto rozpoczęło kilkuletni okres, w którym poszczególne kraje wykorzystywały dewaluację jako instrument poprawy konkurencyjności. Polityka ta była przedmiotem wielu kontrowersji, bowiem dewaluacja poprawiała konkurencyjność danego kraju kosztem jego partnerów handlowych, zmuszając ich często również do dewaluacji. Zdaniem Eichengreena nie może to jednak zaciemniać faktu, że dewaluacje lat 1930-tych były skuteczne i stanowiły część rozwiązania problemu Wielkiego Kryzysu, a nie były jego źródłem[14]/.

Niezwykle pouczające jest doświadczenie Argentyny, która w 1991 wprowadziła system tzw. izby walutowej (currency board) związując ustawowo i bezterminowo kurs swojej waluty peso z dolarem USA. Przez pierwsze kilka lat przynosiło to znakomite rezultaty w postaci obniżenia inflacji i wzrostu gospodarczego. Wydawało się, że wreszcie po latach borykania się z problemami niestabilnej polityki makroekonomicznej i wysokiej inflacji, Argentyna znalazła rozwiązanie, które zagwarantuje jej utrzymanie zdrowych i sprzyjających rozwojowi ram makroekonomicznych. Pod koniec dekady lat 1990-tych, w wyniku połączenia czynników wewnętrznych i zewnętrznych, pojawiły się poważne problemy z konkurencyjnością powodujące recesję i narastanie długu publicznego. Początkowo nie dopuszczano możliwości odejścia od systemu izby walutowej. Aby uporać się z problemem niekonkurencyjności gospodarki i wysokiego zadłużenia, stosowano politykę deflacyjną opartą o restrykcje fiskalne. Nie przynosiło to poprawy sytuacji. Po trzech latach recesji, w końcu roku 2001 krwawe rozruchy zmusiły prezydenta i rząd do dymisji. Argentyna ogłosiła niewypłacalność i porzuciła system izby walutowej. Peso straciło ponad 70% swojej wartości. W gospodarce i w systemie bankowym wystąpiły bardzo poważne perturbacje, lecz już po kilku miesiącach gospodarka zaczęła rosnąć i zamknęła się luka w bilansie handlowym. W ciągu następnych 6 lat gospodarka rosła w tempie 7-9% rocznie. Doświadczenie Argentyny może być ilustracją dla trzech prawd, które powinniśmy mieć na uwadze. Po pierwsze, kraj, który znajduje się w dobrej sytuacji makroekonomicznej i stworzył solidne wydawałoby się ramy instytucjonalne, może z nieprzewidywanych wcześniej powodów popaść w problemy z konkurencyjnością. Po drugie, w warunkach sztywnego kursu walutowego, przywracanie konkurencyjności poprzez politykę deflacyjną jest mało skuteczne i może doprowadzić do groźnych niepokojów społecznych. Po trzecie, dewaluacja jest bardzo silnym instrumentem dostosowawczym i nawet przeprowadzona w warunkach załamania politycznego i gospodarczego może pozwolić na szybkie wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego.

Skuteczność instrumentu, jakim jest dewaluacja, potwierdzają doświadczenia krajów azjatyckich: Korei Południowej, Tajlandii i Indonezji po kryzysie 1997 roku, a także Rosji po kryzysie 1998 roku. We wszystkich tych przypadkach dochodziło do głębokiej dewaluacji w sytuacji poważnego załamania gospodarki i kryzysu bankowego. Wobec załamania banków i bankructw przedsiębiorstw wydawało się, że gospodarki przez długi czas nie będą w stanie wydostać się z tarapatów. Tymczasem, po dewaluacji gospodarki bardzo szybko wkraczały na ścieżkę wzrostu.

Dewaluacja nie jest jednak rozwiązaniem doskonałym i z jej stosowaniem związane są istotne problemy. Źródłem części problemów jest właśnie fakt, że dewaluacja jest niezwykle skutecznym i mało kosztownym społecznie i politycznie instrumentem krótkookresowej poprawy konkurencyjności, a jednocześnie nie dotyka bezpośrednio fizycznych procesów wytwarzania produktów i usług, które decydują o konkurencyjności w długim okresie. Dostępność dewaluacji stwarza często politykom pokusę unikania trudniejszych społecznie i politycznie reform niezbędnych dla podnoszenia konkurencyjności gospodarki oraz tolerowania rozluźnienia fiskalnego, w przekonaniu, że ewentualne problemy z konkurencyjnością zawsze zostaną rozwiązane przez osłabienie waluty. Jest wiele przykładów krajów, w szczególności Ameryki Południowej i Południowej Europy, które w drugiej połowie XX wieku przez lata posługiwały się dewaluacją dla nadganiania konkurencyjności systematycznie traconej w wyniku inflacji.

Dodatkowym problemem jest fakt, że dewaluacja jest instrumentem nieobojętnym dla sąsiadów. Dewaluacja poprawia konkurencyjność danego kraju kosztem jego partnerów handlowych, zmuszając ich często również do dewaluacji. Konkurowanie krajów między sobą poprzez dewaluowanie waluty wprowadza zamieszanie i zakłócenia, nie przynosząc żadnych trwałych korzyści.

Osłabienie waluty nie jest rozwiązaniem cudownym, które może zastąpić zdrową politykę makroekonomiczną. Jest instrumentem, który aby nie zaszkodzić zdrowiu gospodarki kraju i jej sąsiadów nie powinien być nadużywany. Są jednak awaryjne sytuacje, w których wyjście gospodarki na prostą jest bez dewaluacji bardzo trudne i może okazać się niemożliwe. Nie przypadkowo wszystkie udane programy dostosowawcze w Ameryce Łacińskiej zawierały głęboką początkową dewaluację, która obniżała jednostkowy koszt pracy[15]/.

W awaryjnych przypadkach, gdy nastąpi strukturalne osłabienie konkurencyjności, osłabienie waluty połączone z odpowiednią polityką fiskalną i monetarną leży w interesie danego kraju i jego partnerów. Znacznie lepiej, jeśli kraj poprawi swoja konkurencyjność, co umożliwi mu wzrost gospodarczy, wzrost handlu i obsługiwanie zadłużenia, niż gdyby miał na trwałe pogrążyć się w stagnacji i być tylko obiektem pomocy ze strony wspólnoty międzynarodowej.

IV.             Czy unia fiskalna stanowić może lekarstwo na problem niekonkurencyjności niektórych krajów strefy euro?

Wielu obserwatorów uważa, że zasadniczym błędem przy wprowadzaniu euro było stworzenie unii monetarnej bez unii fiskalnej. Postuluje się więc często naprawienie tej wady poprzez powołanie na szczeblu UE/strefy euro organów uprawnionych do nakładania podatków i emisji długu na oraz stworzenie skuteczniejszych narzędzi wymuszających dyscyplinę fiskalną na poziomie państw członkowskich. Zwolennicy tego podejścia wydają się oczekiwać, że utworzenie unii fiskalnej usunie najpoważniejsze problemy w funkcjonowaniu strefy euro.

Wątpliwości wobec tego poglądu zwykle koncentrują na tym, czy jest politycznie realne stworzenie w ramach UE unii fiskalnej w pełnym tego słowa znaczeniu. Zwraca się uwagę, że budżet UE stanowi obecnie zaledwie 1% PKB Unii, podczas, gdy przed wybuchem światowego kryzysu finansowego budżet federalny USA stanowił blisko 20%. PKB, a budżety centralne poszczególnych krajów UE stanowiły od 14. do 43 % ich PKB.

Abstrahując od realności stworzenia unii fiskalnej, warto postawić pytania:

1)      Czy utworzenie w UE realnej unii fiskalnej zapobiegnie powstawaniu w przyszłości problemów z konkurencyjnością poszczególnych krajów UE?

2)      Czy unia fiskalna dostarczy instrumentów do radzenia sobie z takimi problemami?

Uważamy, że odpowiedź na oba pytania jest negatywna.

Ad 1) Unia fiskalna być może zmniejszy ryzyko nieodpowiedzialnej polityki budżetowej, lecz nie zapobiegnie powstawaniu problemów z konkurencyjnością wywołanych innymi przyczynami. Dalsze problemy z konkurencyjnością wynikające m.in. z nadmiernej ekspansji kredytu sektora prywatnego, napływu kapitału zagranicznego (w tym transferów unijnych) finansującego inwestycje w sektorach nie-eksportowych, szybszej poprawy konkurencyjności partnerów handlowych, zmian technologicznych lub demograficznych, bez wątpienia pojawiać się będą w przyszłości w niektórych krajach.

Ad 2) Nieuzasadnione jest oczekiwanie, że większe środki z budżetu centralnego EU (lub strefy euro) mogłyby umożliwić rozwiązanie problemu obniżonej konkurencyjności niektórych krajów. O wątpliwej skuteczności polityk strukturalnych i fiskalnej mających prowadzić do poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego świadczą przykłady Wschodnich Niemiec i Południowych Włoch.

Przeliczenie, w momencie zjednoczenia Niemiec w 1990 roku, płac w Niemczech Wschodnich z marki wschodniej na markę zachodnią według parytetu 1:1 spowodowało, że większość wschodnioniemieckiej gospodarki stała się niekonkurencyjna względem Zachodu. Od chwili zjednoczenia, Niemcy Wschodnie są beneficjentem transferów fiskalnych, które do roku 2009 wyniosły około 2000 mld euro[16]/. Kwota ta odpowiada ok 80% PKB Niemiec i około 700% PKB Niemiec Wschodnich z roku 2010. Roczne transfery wynosiły średnio ponad 4% PKB Niemiec i ponad 25% PKB Niemiec Wschodnich[17]/. Efekt doganiania wystąpił w pierwszej połowie lat 1990-tych. Później proces się prawie zatrzymał. Udział Niemiec Wschodnich w PKB Niemiec od 1996 roku utrzymuje się na stałym poziomie, natomiast dochód na głowę w Niemczech Wschodnich rośnie w wyniku zmniejszania się liczby ludności wschodnich landów, która w relacji do zachodnich landów zmniejszyła się z 27% na początku transformacji do 21% w roku 2007. Młodzi i wykształceni ludzie emigrują z Niemiec Wschodnich ze względu na bezrobocie – od kilkunastu lat dwukrotnie wyższe niż na Zachodzie – i brak perspektyw[18]/.

Południowe Włochy od kilkudziesięciu lat są obiektem polityki strukturalnej mającej zmniejszyć lukę konkurencyjności w stosunku do północy kraju.  Obecnie transfery z tego tytułu wynoszą 4% PKB Włoch, co stanowi 16% PKB Włoch Południowych[19]/. Pewne zmniejszenie luki rozwojowej nastąpiło w latach 1960-tych. Później jednak nie było trwałego postępu w konwergencji i od 40 lat PKB na jednego mieszkańca oscyluje w granicach 55-65% poziomu na Północy[20]/. Południe osiąga tylko 46% poziomu Północy pod względem PKB wytwarzanego w sektorze prywatnym na jednego mieszkańca oraz zaledwie 18% pod względem wartości eksportu (bez produktów paliwowych) na jednego mieszkańca. Stopa bezrobocia na Południu jest dwukrotnie wyższa niż na Północy[21]/.

Te dwa przykłady pokazują niską skuteczność krajowych programów „podciągania” niekonkurencyjnych regionów, mimo nakładów nieproporcjonalnie większych niż to, co można sobie wyobrazić w ramach europejskiej unii fiskalnej. Trudno bowiem zakładać, żeby niekonkurencyjne kraje strefy euro mogły liczyć na stałe wieloletnie dotacje rzędu 25% PKB rocznie, jak w we Wschodnich Niemczech, czy 16% PKB rocznie jak w Południowych Włoszech.


V.    Czy doświadczenie Łotwy oraz przypadki ekspansywnych dostosowań fiskalnych dają podstawy do nadziei na skuteczność polityki „wewnętrznej dewaluacji”?

Ekonomiści uważający, że polityka „wewnętrznej dewaluacji” realizowana za pomocą redukcji wydatków budżetowych może być dziś skutecznym rozwiązaniem dla zagrożonych gospodarek strefy euro, powołują się często na doświadczenia Łotwy, a także na przypadki krajów, w których zdecydowana redukcja deficytu budżetowego stała się impulsem do przyspieszenia wzrostu gospodarczego, czyli innymi słowy pojawiły się ekspansywne skutki zacieśnienia fiskalnego.

Łotwa, kraj liczący 2,3 miliona mieszkańców, nie należy do strefy euro, lecz od wielu lat ma swoją walutę sztywno powiązaną z euro. Przez kilka lat przed wybuchem światowego kryzysu finansowego Łotwa cieszyła się bardzo wysokim tempem wzrostu gospodarczego, którego motorem był boom kredytowy, zasilany pożyczkami, jakie łotewskie banki otrzymywały od swoich matek ze Skandynawii[22]/. W wyniku wzrostu płac przekraczającego znacznie tempo wzrostu wydajności pracy w sektorach wytwarzających dobra podlegające wymianie międzynarodowej, następowała szybka erozja konkurencyjności. Deficyt na rachunku bieżącym osiągnął w 2007 roku monstrualny poziom 22% PKB. W 2008 roku, wraz z wybuchem światowego kryzysu finansowego, zakończył się dopływ zagranicznych pożyczek i załamał się rynek nieruchomości. Łotwa zmuszona została do szybkiej poprawy konkurencyjności i zamknięcia deficytu na rachunku obrotów bieżących. Rząd zdecydował się na utrzymanie istniejącego kursu walutowego i wdrożył program „wewnętrznej dewaluacji”. W latach 2009-2010 Łotwa dokonała głębokich cięć wydatków budżetowych, a także zwiększyła niektóre dochody. Łącznie dostosowania fiskalne wyniosły 15% PKB. W latach 2008-2010 PKB obniżyło się łącznie o 21%, lecz w roku 2011 gospodarka weszła już na ścieżkę wzrostu. Mimo realizacji tak trudnego programu gospodarczego premier Valdis Dabrovskis odniósł sukces w wyborach parlamentarnych w październiku 2010 roku i utrzymał się na stanowisku także po kolejnych – przedterminowych – wyborach we wrześniu 2011 roku, w których największą liczbę głosów otrzymała opozycyjna partia reprezentująca mniejszość rosyjską. Przypadek Łotwy wskazywany jest jako przykład, że wewnętrzna dewaluacja może być skutecznym instrumentem przywracania konkurencyjności i rząd posługujący się takim instrumentem nie musi wcale stracić poparcia wyborców.

Przypadek Łotwy warto jednak zestawić z przypadkiem Islandii. Przed rokiem 2008 w Islandii – kraju liczącym zaledwie 320 tysięcy mieszkańców – podobnie jak na Łotwie miał miejsce szybki wzrost bilansów banków finansowany napływem zagranicznego kapitału pożyczkowego i ekspansja sektora budowlanego. Deficyt rachunku obrotów bieżących w obu krajach osiągał przed kryzysem zbliżony poziom ponad 20% PKB. Z chwilą wybuchu światowego kryzysu finansowego oba kraje straciły źródła dopływu kapitału finansującego ich wzrost, przeżyły głębokie załamanie sektora nieruchomości budowlanych i szok w sektorze finansowym – którego skala w Islandii była znacznie większa niż na Łotwie. Oba kraje dokonały głębokich dostosowań fiskalnych, a także uzyskały wsparcie od Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Oba kraje po załamaniu w latach 2008-2010, w roku 2011 odnotowały wzrost PKB.

Koszty dostosowania w Islandii były jednak znacznie mniejsze niż na Łotwie. Spadek PKB w latach 2008-2010 był o połowę mniejszy niż na Łowie. Spadek zatrudnienia w Islandii wyniósł tylko 5% wobec 17% na Łotwie. Wyjaśnieniem znacznie mniejszych ekonomicznych i społecznych kosztów dostosowania w Islandii może być fakt, że nastąpiła tam dewaluacja waluty krajowej poprawiająca konkurencyjność gospodarki. Islandia miała płynny kurs walutowy i nominalna wartość jej waluty obniżyła się w roku 2008 o około 50%. Dalszemu spadkowi zapobiegło m.in. wprowadzenie ograniczeń wymiany walut. Część poprawy konkurencyjności została zniwelowana przez wywołaną dewaluacją inflację, lecz mimo to pod koniec 2011 roku islandzka waluta była realnie o ponad 30% słabsza niż w przed wybuchem kryzysu[23]/. W efekcie, płace w gospodarce w przeliczeniu na waluty zagraniczne stały się niższe, co poprawiło konkurencyjność islandzkich produktów. Tymczasem na Łotwie, choć rząd dokonał głębokiej redukcji płac w sektorze publicznym, które w roku 2010 były o około 20% niższe niż w roku 2008, to płace w przemyśle obniżyły się zaledwie o 2%[24]/. W świetle tych danych, Łotwa stanowi laboratoryjny przykład nieskuteczności „wewnętrznej dewaluacji” jako metody poprawy konkurencyjności gospodarki. Dostosowanie rachunku obrotów bieżących na Łotwie dokonało się bowiem nie poprzez poprawę konkurencyjności, lecz poprzez głęboki spadek zatrudnienia i spadek PKB.

Analiza przypadków ekspansywnych skutków zacienienia fiskalnego tzn. sytuacji, w których ograniczenia fiskalne nie hamują wzrostu, lecz powodują jego przyspieszenie, wskazuje, że nadzieje na pojawienie się takiego zjawiska w zagrożonych gospodarkach strefy euro nie mają realnych podstaw[25]/. Ekspansywne skutki zacieśnienia fiskalnego pojawiają się bowiem wtedy, gdy hamującemu popyt zacieśnieniu fiskalnemu towarzyszą inne dostatecznie silne stymulujące wzrost czynniki, takie jak osłabienie waluty lub spadek inflacji i stóp procentowych. Znaczne osłabienie waluty poprawiające konkurencyjność i powodujące wzrost eksportu było czynnikiem stymulującym ekspansję gospodarki w przypadku  zacieśnienia fiskalnego w  Irlandii w latach 1987-89, Finlandii w latach 1992‐98 i Szwecji w latach 1993‐98. Przy czym w Irlandii osłabienie waluty bezpośrednio poprzedziło okres zacieśnienia fiskalnego, a  w Finlandii i Szwecji następowało w jego trakcie. Z kolei w przypadku Danii (w latach 1983-1986), czynnikiem stymulującym wzrost gospodarki był towarzyszący zacieśnieniu fiskalnemu spadek inflacji (z bardzo wysokich poziomów) i obniżenia stóp procentowych (również z bardzo wysokich poziomów). Na wystąpienie tych czynników wzrostu w przypadku zagrożonych krajów strefy euro trudno obecnie liczyć, w sytuacji gdy kraje te nie mają własnej waluty, a także nie ma możliwości bardzo znaczącego spadku inflacji i stóp procentowych (gdyż inflacja jest obecnie na umiarkowanym poziomie, a stopy procentowe są bardzo niskie).

VI.             Europa, USA, państwa narodowe i zacofane regiony, a obszar jednej waluty

W poprzednich rozdziałach uzasadnialiśmy pogląd, że możliwość dostosowania kursu walutowego jest bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem umożliwiającym odzyskanie utraconej konkurencyjności. Natomiast region lub kraj znajdujący się wewnątrz większego obszaru walutowego, który utraci konkurencyjność nie mając możliwości dewaluacji waluty, może być skazany na długotrwałą niemożność poprawy swojej sytuacji. W niniejszym rozdziale zastanawiamy się, jakie z tych konstatacji wynikają wnioski dotyczące możliwości funkcjonowania jednej waluty w Europie.

Zwolennicy jednego obszaru walutowego w Europie powołują się często na przykład Stanów Zjednoczonych. USA mają podobnego rzędu co Europa terytorium, liczbę ludności i poziom rozwoju gospodarczego. Tym niemniej jedna waluta funkcjonuje w USA bez zakłóceń. Dlatego zgodnie z tym poglądem, wspólna waluta może również doskonale funkcjonować w Europie, pod warunkiem zwiększenia zakresu integracji fiskalnej i zniesienia utrudnień w przepływie siły roboczej i kapitału. Naszym zdaniem, jednym z istotnych czynników umożliwiających funkcjonowanie jednej waluty w USA jest to, że obszar walutowy pokrywa się w znacznej mierze z obszarem państwowości amerykańskiej, która stanowi podstawowe źródło tożsamości i identyfikacji obywateli. Warto pamiętać, że istotnym etapem budowy tej wspólnej tożsamości i przemiany dobrowolnej unii suwerennych stanów w jednolite państwo była wyniszczająca Wojna Secesyjna 1861-1865. Dziś do cementowania amerykańskiej identyfikacji przyczynia się jeden oficjalny język, wspólna tradycja i powszechne uznanie legitymacji władz federalnych. Wspólny język ułatwia także mobilność zawodową. Problem niekonkurencyjności wielu regionów jest w znacznym stopniu łagodzony przez przemieszczanie się mieszkańców pomiędzy regionami i stanami. Procesy te nie zagrażają spójności narodu amerykańskiego, lecz nawet ją umacniają.

W przeciwieństwie do USA, Europa jest złożona z państw grupujących narody używające różnych języków i scementowane przez odrębne tradycje historyczne i kulturowe. Państwa narodowe stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Nie jest to sytuacja przejściowa. Socjolog Edmund Wnuk-Lipiński pisze:

  • „… państwa narodowe, tworzące Unię Europejską, nie tracą swej tożsamości i nic nie wskazuje na to, by miały ją stracić w przyszłości na rzecz jakiejś nowej tożsamości europejskiej”.[26]/
  • „Przede wszystkim mało realistyczne jest założenie, iż wiek XXI będzie wolny od poważniejszych konfliktów ekonomicznych i konfliktów zbrojnych przekraczających lokalną skalę. Każdy poważniejszy kryzys ekonomiczny raczej wzmacnia państwo narodowe niż je osłabia.”[27]/
  • „Państwo narodowe jest i najprawdopodobniej pozostanie kluczowym aktorem globalnej areny politycznej, a zarazem w coraz większym stopniu ujawniać się będzie jego rola jako mediatora między siłami społecznymi i ekonomicznymi działającymi w skali globalnej a podobnymi silami operującymi w skali lokalnej.”[28]/

Naszym zdaniem, problemy z konkurencyjnością mają zupełnie inny wymiar, gdy dotyczą zacofanych regionów w poszczególnych państwach, a inny – znacznie poważniejszy – gdy dotyczą całego państwa. W wielu krajach występują regiony, które przez długi okres są ekonomicznie niekonkurencyjne. Podawaliśmy wyżej przykłady Wschodnich Niemiec i Południowych Włoch. W Polsce przykładem niekonkurencyjnego regionu jest Województwo Warmińsko-Mazurskie, gdzie stopa bezrobocia jest najwyższa w kraju i przekracza obecnie 21%. Młodzi ludzie z Mazur myślący o karierze zawodowej wyjeżdżają do Warszawy lub Gdańska, jednocześnie na Mazurach kupują ziemię i budują sobie domy wakacyjne przedstawiciele klasy średniej z innych części Polski. Według wieloletnich prognoz region ten będzie się wyludniał w stosunku do pozostałych części kraju. Nikt nie proponuje jednak, aby dla poprawy konkurencyjności regionu ustanowić tam osobną strefę walutową. Wyjazd ludzi z Warmii i Mazur do innych części kraju i osiedlanie się tam przybyszów z innych części Polski nie zagraża bytowi wspólnoty, z którą ludzie identyfikują się najbardziej. Nie grozi dezintegracją państwa.

Czy zakładamy, że w ten sam sposób miałyby zostać rozwiązane lub złagodzone problemy niekonkurencyjności Grecji, Hiszpanii czy całych Włoch? Czy przyjmujemy, że rozwiązaniem problemu niekonkurencyjności Grecji będzie wyjazd Greków do pracy w Niemczech i krajach Europy Północnej, natomiast w Grecji kupią sobie działki i zbudują domy wakacyjne zamożni Niemcy, Holendrzy i Skandynawowie? Jest to mało realne z przyczyn ekonomicznych i świadomościowych. Wyjazd dużej liczby osób w wieku produkcyjnym z Grecji i pozostawienie tam dużej liczby bezrobotnych i emerytów pogłębiał będzie deficyt systemu ubezpieczeń społecznych. Tak, jak Niemcy godzą się na duże transfery wspierające system ubezpieczeń społecznych we wschodnich landach, a w Polsce nikt nie przejmuje się skalą dotacji z innych województw do systemu ubezpieczeń społecznych w Województwie Warmińsko-Mazurskim, tak trudno oczekiwać, że kraje Europy będą skłonne trwale finansować deficyt systemu ubezpieczeń społecznych jakiegoś kraju europejskiego. Jak pisze Mirosław Czech: „Po greckiej lekcji wiemy, że niemiecki podatnik nie pozwoli wziąć na swój garnuszek polskich (greckich, hiszpańskich czy bułgarskich) emerytów”[29]/.

Brak perspektyw dotyczący całego państwa i skazanie społeczności narodowej na perspektywę wymuszonego rozpłynięcia się w Europie może doprowadzić do znacznie większych napięć, szczególnie gdy dotyczyć będzie krajów tak dużych jak Hiszpania lub Włochy. A sytuacja taka dotyczyć może także innych krajów, które będą w strefie euro i w przyszłości z nieprzewidywanych dzisiaj przyczyn popadną w kłopoty z konkurencyjnością.

Warto pamiętać, że Unia Europejska jest efektem procesu integracji, który miał być w założeniu antidotum na narodowe konflikty, które doprowadziły do dwóch straszliwych wojen światowych. Unia Europejska i jej instytucje zostały powołane przez państwa członkowskie, po to, by służyć poprawie ich bytu i bezpieczeństwa. Dotychczasowa integracja oparta była na filozofii respektowania potrzeb wszystkich członków, przyjmowaniu rozwiązań, które nikomu nie zagrażając są korzystne dla wszystkich. Dzięki respektowaniu tej filozofii możliwy był dotychczasowy sukces Unii Europejskiej i wspólnego rynku.

Wprowadzenie wspólnej waluty paradoksalnie zagraża dotychczasowej filozofii integracji europejskiej. Państwa członkowskie pozbawione zostały możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia w sytuacjach awaryjnych instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość zmiany kursu walutowego. Jednocześnie nie ma żadnego instrumentu, który mógłby ten brak skutecznie zastąpić. W efekcie, państwo członkowskie, które z jakichś powodów utraci konkurencyjność lub będzie zmuszone w krótkim czasie zlikwidować deficyt na rachunku obrotów bieżących, może zostać w praktyce skazane na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji.

Niektórzy obserwatorzy sądzą, że przyspieszy to proces tworzenia kosmopolitycznej społeczności europejskiej i upadek nacjonalistycznych zmór. Sadzimy, że może być odwrotnie. Obecny brak konfliktów między największymi narodami Unii Europejskiej nie wynika z faktu, że tożsamość i identyfikacja narodowa zanikła, lecz z faktu, że stworzono ramy współpracy europejskiej, które poszczególne państwa członkowskie uznały za korzystne. W przypadku, gdy w jakiejś społeczności narodowej rozpowszechni się przekonanie, że przyjęte w ramach UE/strefy euro rozwiązania skazują dane państwo na degradację ekonomiczną i społeczną, a zarazem przynoszą korzyści innym, zmory populistyczne i nacjonalistyczne odezwać się mogą z zaskakującą siłą. Warto pamiętać, ze stagnacja gospodarcza, wysokie bezrobocie, brak perspektyw oraz poczucie niesprawiedliwości i dyskryminacji w traktowaniu własnego kraju przez rządzące potęgi były w przeszłości pożywką dla rozwoju ruchów radykalnych, które podważyły porządek demokratyczny i pokój w Europie.

Ponieważ dostosowanie kursu walutowego jest skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem dostosowawczym poprawiającym w sytuacji awaryjnej konkurencyjność ekonomiczną danego obszaru walutowego, racjonalne jest, by możliwość posługiwania się tym instrumentem była ulokowana na poziomie wspólnoty, z którą obywatele najsilniej się identyfikują i której gotowi są powierzyć najwięcej odpowiedzialności za ich zbiorowy los. W przypadku Unii Europejskiej tym optymalnym poziomem jest państwo członkowskie. W sytuacji utraty konkurencyjności, brak możliwości zapobiegnięcia degradacji ekonomicznej i społecznej poprzez dostosowanie kursu walutowego może w poszczególnych państwach członkowskich doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej, rozwoju populizmu i radykalnego nacjonalizmu zagrażających porządkowi demokratycznemu i pokojowej współpracy międzynarodowej. Dlatego pozbawianie państw członkowskich własnej waluty może, wbrew intencjom, zamiast przyczynić się do dalszej integracji Europy, zagrozić przyszłości UE.

VII.          Jak można rozwiązać strefę euro?

Wielu obserwatorów zgadza się, że utworzenie strefy euro mogło być błędem, lecz uważa, że od decyzji tej nie ma odwrotu.

Rozwiązanie unii walutowej w warunkach stabilności i zbliżonej pozycji konkurencyjnej poszczególnych krajów nie jest zabiegiem ryzykownym. Przykładem może być rozwiązanie unii monetarnej między Czechami i Słowacją w 1993 roku i wprowadzenie nowych walut korony czeskiej i korony słowackiej w miejsce dotychczasowej korony czechosłowackiej. Odbyło się to bez szczególnych perturbacji.

Sytuacja wygląda inaczej w sytuacji, gdy pozycje konkurencyjne poszczególnych krajów są bardzo różne. Kraj, który już znajduje się w strefie euro, a ma problemy z konkurencyjnością gospodarki, nie może samodzielnie w sposób bezpieczny rozstać się z euro, gdyż grozi to paniką bankową. W przypadku zapowiedzi wyjścia ze strefy euro mieszkańcy rzuciliby się do banków, aby wyjąć swoje pieniądze, co doprowadziłoby do upadku systemu bankowego. Próba zapobieżenia temu przez czasowe zamknięcie banków czy ograniczenia wypłat depozytów byłaby bardzo trudna i obarczona olbrzymim ryzykiem. Trzeba w szczególności wziąć pod uwagę fakt, że operacja przygotowania i wprowadzenie nowej waluty musi zająć sporo czasu, a jej przygotowanie w tajemnicy w kraju demokratycznym nie wydaje się możliwe, a z kolei trudno jest zamrozić depozyty na kilka tygodni czy miesięcy. Zamrożenie depozytów z perspektywą utraty ich wartości w wyniku dewaluacji waluty stwarza również duże ryzyko zaburzeń społecznych[30]/.

 

Tego typu perturbacje nie grożą w przypadku, gdyby strefę euro opuścił kraj mający silną pozycję konkurencyjną, taki jak Niemcy. Posiadacze depozytów w bankach niemieckich nie obawialiby się bowiem zamiany euro na markę niemiecką, gdyż oczekiwaliby raczej, że po wprowadzeniu nowej waluty marka się umocni. Dlatego można w sposób kontrolowany doprowadzić do dekompozycji strefy euro poprzez stopniowe i uzgodnione wychodzenie ze strefy euro krajów najbardziej konkurencyjnych. Euro, przez pewien czas, pozostać może wspólną walutą w krajach obecnie najmniej konkurencyjnych[31]/.

VIII.      Mechanizm walutowy po dekompozycji strefy euro

Wraz z dekompozycją strefy euro konieczne będzie stworzenie nowego mechanizmu koordynacji walutowej w Europie.

Jako naturalny kandydat na nowy mechanizm kursowy jawi się nieortodoksyjny mechanizm kursu płynnego połączony z polityką celu inflacyjnego i wsparty koordynacją polityki fiskalnej i monetarnej w ramach Unii Europejskiej.

Postrzeganie kursu płynnego w literaturze przechodziło rozmaite fazy. W literaturze międzywojennej, głównie na podstawie doświadczeń francuskich z lat 1920-tych, kurs płynny postrzegany był jako immanentnie niestabilny i intensyfikujący wyjściowe nierównowagi w bilansie płatniczym. Późniejsze badania tych samych doświadczeń Francji doprowadziły część ekonomistów, w tym Miltona Friedmana, do rewizji tej krytyki i wniosku, że wysoka zmienność kursu waluty w tym systemie odzwierciedlała ówczesną niestabilność i nieprzewidywalność polityk fiskalnej i monetarnej[32]/. Zgodnie z tym poglądem, nie ma podstaw, by wątpić, że jeśli polityka fiskalna i monetarna są rozsądne i spójne, to system kursu walutowego może funkcjonować w sposób zadawalający.

W ramach systemu Bretton-Woods funkcjonującego w świecie zachodnim od zakończenia II Wojny Światowej do początku lat 1970-tych przyjęto zasadę, że kursy walutowe są sztywne, lecz mogą podlegać korekcie w przypadku, gdy uzasadniają to fundamentalne nierównowagi w obrotach handlowych. Wraz z postępującą liberalizacją przepływów kapitałowych utrzymywanie kursów sztywnych stawało się coraz trudniejsze, a mechanizm korygowania relacji kursowych nie funkcjonował należycie, gdyż decyzje o takich korektach były bardzo często wstrzymywane. Odejście od systemu Bretton-Woods rozpoczęło okres, w którym poszczególne kraje dokonywały prób z rozmaitymi wariantami systemów walutowych. Usiłowania powrotu do systemu podlegających korekcie sztywnych kursów walutowych kończyły się kilkakrotnie niepowodzeniem. Coraz więcej krajów wprowadzało kurs płynny starając się jednocześnie w rozmaity sposób ograniczyć naturalne słabości tego systemu, poprzez odejście od ortodoksyjnej koncepcji kursu płynnego i dopuszczenie rozmaitych form interwencji walutowej (systemy kursu płynnego, w których bank centralny dopuszcza możliwość interwencji walutowej, określamy mianem „nieortodoksyjnego” kursu płynnego).

Istotnym krokiem „w oswojeniu” kursu płynnego było powstanie koncepcji polityki bezpośredniego celu inflacyjnego, w której bank centralny publicznie ogłasza projektowany cel w zakresie poziomu inflacji i przyjmuje za priorytet osiągniecie tego celu poprzez odpowiednie kształtowanie stóp procentowych, a także stosowanie innych instrumentów polityki pieniężnej. Koncepcja ta zastosowana po raz pierwszy w Nowej Zelandii w latach 1980-tych, szybko zdobyła popularność wśród banków centralnych krajów rozwiniętych gospodarczo. Wprowadzenie celu inflacyjnego łagodzi istotną niedogodność towarzyszącą wcześniej systemowi kursu płynnego, jaką był brak punktu odniesienia dla kształtowania oczekiwań podmiotów gospodarczych. Określanie celu inflacyjnego daje taki punkt odniesienia, bez konieczności podporządkowania polityki monetarnej obronie określonego poziomu kursu walutowego[33]/. Barry Eichengreen kończy swoją monografię o międzynarodowym systemie walutowym stwierdzeniem, że choć płynny kurs walutowy nie jest najlepszym ze światów, to jest to chociaż rozwiązanie dostępne i możliwe do stosowania[34]/.

System nieortodoksyjnego kursu płynnego w poszczególnych krajach może być uzupełniony o koordynację polityki makroekonomicznej w UE, a w szczególności koordynację polityki fiskalnej (określanie limitów dla salda budżetu sektora finansów publicznych) oraz koordynację celów inflacyjnych, a także instrumentów stosowanych przez banki centralne dla realizacji celów inflacyjnych. W takich ramach kurs płynny służyłby bieżącemu korygowaniu nierównowag w bilansie płatniczym, koordynacja polityki fiskalnej i celu inflacyjnego w ramach UE ograniczałaby wahania kursu wynikające z nieprzewidywalności i niespójności polityki makroekonomicznej, a jednocześnie ograniczona byłaby możliwość prowadzenia, pod ochroną kursu płynnego, nadmiernie ekspansywnej polityki fiskalnej lub monetarnej.

Mechanizm kursu płynnego jako podstawowy mechanizm dostosowań kursowych w Europie nie wykluczałby możliwości prowadzenia przez niektóre kraje polityki związania swoich walut z walutą silnego partnera. Przykładem takich rozwiązań jest sztywne powiązanie z marką niemiecką m.in. szylinga austriackiego i guldena holenderskiego przed wprowadzeniem euro, a także obecne sztywne powiazanie kursu korony duńskiej z kursem euro. Tego typu rozwiązanie daje możliwość w sytuacji awaryjnej szybkiego „odwiązania” waluty od waluty partnera i uwolnienie kursu lub dokonanie jednorazowej korekty. Oczywiście, po to, by takie „odwiązanie” waluty było w praktyce możliwe bez dramatycznych perturbacji gospodarczych, konieczne są rozwiązania systemowe przeciwdziałające powszechnemu denominowaniu kontraktów w walucie zagranicznego partnera.

Drugim dopuszczalnym mechanizmem kursowym po rozpadzie strefy euro mógłby być mechanizm wzorowany na Europejskim Systemie Monetarnym (ESM) z 1979 roku. W systemie tym możliwe byłoby wygaszanie zmienności kursu waluty, ustalenie przedziałów wahań, czy tez obrona wyznaczonego poziomu kursu (a raczej zapobieżenie dalszej deprecjacji słabej waluty) poprzez zobligowanie państw z silną walutą do udzielania nieograniczonego wsparcia w postaci interwencji na rynku walutowym (a nawet do transferu rezerw walutowych, czego nie udało się dokonać w oryginalnym ESM). W systemie takim ciągle możliwa byłaby, tak zresztą, jak we wspomnianym ESM, zmiana wyznaczonych przedziałów zmienności kursów, jeśli zaistniałyby okoliczności (nierównowagi bilansów płatniczych, wzrost inflacji) uniemożliwiające obronę ustalonych poziomów. Możliwa byłaby również renegocjacja ustalonych centralnie kursów walut[35]/. Mechanizm taki, ze względu na możliwość systematycznej zmiany kursów centralnych, wolny byłby od wad rozwiązań sugerujących jednorazową rewizję kursów parytetowych w ramach istniejącej strefy euro[36]/.

Historia poszukiwania metod koordynacji walutowej się nie skończyła i będą prawdopodobnie powstawały nowe podejścia pozwalające lepiej „oswoić” płynny kurs walutowy z celami stabilizacji makroekonomicznej oraz koordynacji międzynarodowej, bądź też rozwiązania zwiększające efektywność funkcjonowania systemu przedziałów walutowych.

Nasze uwagi w niniejszym rozdziale służą przede wszystkim temu, by uzasadnić pogląd, że istnieją alternatywy dla systemu jednej waluty w Europie. Nie są one doskonałe, lecz naszym zdaniem są znacznie bezpieczniejsze dla pomyślności gospodarczej, społecznej i cywilizacyjnej Europy, niż rozwiązania, które wydają się proste i idealne, takie jak system oparty o parytet złota lub system jednej waluty europejskiej. Warto przypomnieć, że pomyślny rozwój gospodarki, a także rozwój pokojowej współpracy europejskiej, może się odbywać w ramach systemu walutowego, który nie jest perfekcyjny, a takim był system z Bretton Woods w latach 1945-1970. Natomiast próby wprowadzenia doskonałego systemu walutowego grożą katastrofą społeczną i ekonomiczną. Do katastrofy takiej przyczynił się system waluty opartej na parytecie złota w okresie międzywojennym, a obecnie jest bardzo prawdopodobne, że katastrofę taką może spowodować uporczywa obrona sytemu jednej waluty w Europie.

IX.             Ostrzeżenia i argumenty przeciwko dekompozycji strefy euro

W tym rozdziale odnosimy się do popularnych argumentów i ostrzeżeń przed dekompozycją strefy euro.

Argument ekonomicznej katastrofy

Według niektórych opinii rozwiązanie strefy euro musi doprowadzić do ekonomicznej katastrofy. Ekonomiści szwajcarskiego banku UBS szacują, że dla zagrożonej gospodarki (z grupy PIIGS[37]) wystąpienie ze strefy euro spowoduje w pierwszym roku straty odpowiadające 40-50% PKB, a w przypadku gospodarki silnej, takiej jak Niemcy, wyjście ze strefy euro oznaczać będzie straty wysokości 20-25% PKB[38]/. Wnioski ekonomistów UBS są efektem przyjętych założeń, że wyjście kraju ze strefy euro spowoduje rozpad jednolitego rynku (lub odcięcie wychodzącego kraju od tego rynku), wprowadzenie barier celnych i dramatyczne załamanie handlu. Wnioski będą zupełnie inne, jeśli przyjmiemy, że następuje uporządkowane rozwiązanie strefy euro i jednolity rynek zostaje utrzymany. Ponadto, ekonomiści UBS nie porównują kosztów wyjścia ze strefy euro z kosztami, jakie będzie trzeba ponieść w przypadku pozostawania w strefie euro. Na przykład w swoim rachunku kosztów wyjścia Niemiec ze strefy Euro uwzględniają koszty 50-procentowej redukcji długu Grecji, Portugalii i Irlandii, tak jakby koszty takie występowały tylko w wariancie wyjścia Niemiec ze strefy Euro. Tymczasem, jeżeli strefa euro zostanie utrzymana, to koszty niewypłacalności krajów PIIGS (na razie Grecji) tez trzeba będzie ponosić, a naszym zdaniem będą one znacznie większe niż mogą być w wariancie kontrolowanego wyjścia Niemiec ze strefy Euro.

Ekonomiści UBS ponadto przyjmują, że jest możliwe przezwyciężenie kryzysu strefy euro, a obrona jednolitej waluty nie zagraża przyszłości UE i jednolitego rynku.

Nie odmawiamy nikomu prawa przyjmowania powyżej przedstawionych założeń i przekonania, że rozwiązanie strefy byłoby katastrofą. Za nieporozumienie uważamy jednak powoływanie się na szacunki ekonomistów UBS jako obiektywne uzasadnienie dla tezy o szkodliwości rozwiązania strefy euro. Teza o szkodliwości rozwiązania strefy euro wynika już wprost z samych przyjmowanych założeń, niezależnie od tego, czy szacunki liczbowe są wiarygodne. Jest oczywiste, że przy założeniach, jakie przyjmują ekonomiści UBS, rozwiązanie strefy euro byłoby szkodliwe dla wszystkich i nie miałoby sensu.

Naszym zdaniem, prawdopodobieństwo skutecznego rozwiązania obecnego kryzysu bez przebudowy strefy euro jest mało prawdopodobne ze względu na brak dostępności skutecznych instrumentów, o czym pisaliśmy wyżej. Uważamy ponadto, że nawet w przypadku zrealizowania się bardzo optymistycznego scenariusza utrzymania strefy euro dzisiaj, będzie ona podatna na kolejne kosztowne perturbacje w przyszłości, ponieważ Europa nie jest optymalnym obszarem walutowym. Unia Europejska i jednolity rynek mogą funkcjonować bez jednej waluty i funkcjonowały tak z powodzeniem przed wprowadzeniem euro. Proponujemy, aby dekompozycję strefy euro przeprowadzić w sposób uzgodniony i kontrolowany, tak aby zachować UE i jednolity rynek europejski, a jednocześnie wprowadzić mechanizm koordynacji walutowej, który umożliwi ograniczenie skali aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym. Dekompozycja strefy euro, przy utrzymaniu UE i jednolitego rynku, może relatywnie poprawić sytuację krajów PIIGS, co umożliwi im wzrost gospodarczy. Taki sposób rozwiązania problemów krajów PIIGS przyniesie korzyści dla wszystkich krajów strefy euro w porównaniu do wariantu niebezpiecznej kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji”.

Niebezpieczeństwo aprecjacji nowej waluty niemieckiej i recesji w Niemczech

 

Jak dotąd, przedsiębiorstwa niemieckie są głównym beneficjentem wprowadzenia euro. W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2 % PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Ten olbrzymi wzrost niemieckiej nadwyżki handlowej o kwotę 133 mld euro między rokiem 1999 a 2007 był efektem wzrostu nadwyżki w handlu wewnątrz strefy euro. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec, a także Holandii i Austrii (łącznie o 166 mld euro), towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro.

Sytuacja, w której Niemcy osiągają wysoką nadwyżkę handlową, a kraje mniej konkurencyjne generują duży deficyt handlowy i pogrążają się w zapaści ekonomicznej, jest na dłuższą metę nie do utrzymania, chyba, że Niemcy będą bezpośrednio lub pośrednio finansowały te deficyty. Jeżeli przywództwo Niemiec doprowadzi do zamierzonego wprowadzenia zdrowych zasad makroekonomicznych w strefie euro, to efektem tego będzie również zmniejszenie deficytów handlowych mniej konkurencyjnych krajów, co z kolei oznaczać będzie zmniejszenie nadwyżki Niemiec, chyba, że w tym czasie wzrośnie istotnie nadwyżka handlowa całej strefy euro. Możliwe są różne scenariusze wydarzeń, lecz naszym zdaniem najbardziej prawdopodobne jest, że utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej, a w przypadku chaotycznego rozpadu strefy euro, zrównoważenie obrotów nastąpi najprawdopodobniej w sytuacji głębokiego załamania gospodarczego, które dotknie całą Europę, w tym Niemcy. Uwzględniając te ryzyka, z punktu widzenia Niemiec racjonalna jest kontrolowana dekompozycja strefy euro i przejście do mechanizmu walutowego, który wszystkim krajom UE stworzy szanse wzrostu gospodarczego i nie będzie generował zagrożeń dla trwałości UE i jednolitego rynku. Przyspieszenie wzrostu niekonkurencyjnych krajów strefy euro i związane z tym zwiększenie wolumenu handlu międzynarodowego, stwarza szanse na zrównoważenie wewnątrzeuropejskich obrotów w warunkach wzrostu gospodarczego w Europie i w Niemczech, nawet jeśli towarzyszyć temu będzie umocnienie nowej niemieckiej waluty. W przypadku wychodzenia Niemiec ze strefy euro celowe będą uzgodnienia między bankami centralnymi w celu zapobieżenia nadmiernej aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym.

Obawa przed osłabieniem pozycji Europy wobec USA, Chin i Indii

Argumentem, który przemawia do wielu obserwatorów, jest to, że rezygnacja ze wspólnej waluty osłabi pozycję UE wobec potęg gospodarczych USA, Chin i Indii. Euro jest dziś jedną z najważniejszych walut świata, natomiast waluta żadnego z poszczególnych krajów Europy nie będzie miała podobnego statusu. Cytowani ekonomiści UBS stwierdzają, że po rozpadzie strefy euro poszczególne kraje europejskie, nawet te największe, będą ledwie słyszalne na arenie międzynarodowej[39]/.

Pogląd, że rezygnacja ze wspólnej waluty obniży pozycję Europy, jest słuszny pod warunkiem, że wspólna waluta nie osłabia Europy. Jeżeli jednak istnienie wspólnej waluty hamuje rozwój gospodarczy i grozi konfliktami zagrażającymi istnieniu Unii Europejskiej, jednolitego rynku i pokojowej współpracy w Europie, to z pewnością nie będzie czynnikiem umacniającym międzynarodową pozycję Europy, lecz wręcz przeciwnie, będzie tę pozycję osłabiać. Unia Europejska z wieloma walutami narodowymi, lecz dobrze funkcjonującym jednolitym rynkiem oraz zasadami współpracy stwarzającymi wszystkim państwom członkowskim dobre perspektywy rozwoju, będzie miała silniejszą pozycję międzynarodową niż UE z jednolitą walutą, lecz sparaliżowana przez stagnację gospodarczą, problemy i konflikty wewnętrzne, i poszukująca pomocy zewnętrznej nie tylko w USA, lecz również w Chinach, a w przyszłości pewnie i w Indiach.

X.    Co może się zdarzyć w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro

W tym rozdziale omawiamy najbardziej prawdopodobne warianty wydarzeń w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro i kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji”/deflacji: 1) scenariusz trwalej zapaści politycznej i społecznej niekonkurencyjnych państw oraz 2) scenariusz nieskoordynowanego rozpadu strefy euro. Odnotowujemy także mniej prawdopodobny, lecz niewykluczony scenariusz optymistyczny, w którym kryzys strefy euro zostanie rozwiązany w wyniku wystąpienia wewnętrznych lub zewnętrznych czynników łagodzących: 1) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu strefy euro w wyniku zewnętrznych impulsów wzrostu wskutek ożywienia w gospodarce światowej 2) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu strefy euro w wyniku istotnego osłabienia euro i wypracowania przez strefę euro jako całość wysokiej nadwyżki handlowej 3) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu w skutek znacznie lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”.

Długotrwała zapaść gospodarcza i społeczna zagrożonych państw strefy euro

Kontynuacja polityki „wewnętrznej dewaluacji” będzie powodować zapaść gospodarczą w zagrożonych krajach strefy euro.

Stanisław Gomułka ocenia, że zacieśnienie fiskalne stosowane w Grecji, będące jednocześnie warunkiem uzyskania zewnętrznej pomocy, spowoduje prawdopodobnie spadek PKB o około 20% i utrzymywanie stopy bezrobocia na poziomie 20-25% przez kilka lat[40]/.

Martin Feldstein, były szef doradców ekonomicznych Prezydenta Reagana, uważa, że usiłowanie ograniczenia deficytu na rachunku obrotów bieżących we Włoszech, Hiszpanii i Francji poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji” spowodowałoby dekadę wysokiego bezrobocia i spadającego PKB, co byłoby strategią politycznie niebezpieczną i oznaczającą ekonomiczne marnotrawstwo[41]/.

Recesja w zagrożonych gospodarkach pogarszać będzie perspektywy spłaty ich zadłużenia. Powodowało to będzie konieczność kontynuacji programów bezpośredniego wsparcia finansowego lub wsparcia pośredniego przez Europejski Bank Centralny w odniesieniu do Grecji, Portugalii, Hiszpanii i Włoch. Rosnąć będą napięcia polityczne w zagrożonych krajach, a także napięcia między krajami i wzajemne negatywne sentymenty między narodami. Społeczeństwa krajów mających nadwyżkę na rachunku obrotów bieżących (przede wszystkim Niemcy) odczuwać będą i coraz głośniej wyrażać rosnące zdegustowanie niezdolnością krajów deficytowych (Grecja, Portugalia, Hiszpania i Włochy) do uporządkowania swoich gospodarek i będą coraz głośniej wyrażały niechęć do udzielania im wsparcia finansowego. Z kolei kraje deficytowe będą coraz częściej oskarżały kraje nadwyżkowe o to, że są beneficjentami i częściowo sprawcami ich kłopotów. Kolejnymi etapami zaostrzenia kryzysu może być wyraźne rozszerzenie grupy zagrożonych krajów o Belgię i Francję.

 

Ryzyko kryzysów politycznych i niekontrolowanego opuszczania strefy euro

 

Dynamika polityczna kryzysu wymknąć się może spod kontroli na poziomie poszczególnych krajów i na poziomie strefy euro i Unii Europejskiej. Poszczególne zagrożone kraje mogą stracić zdolność do kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji” w wyniku wyborów lub upadku rządu pod wpływem demonstracji i rozruchów ulicznych, tak jak to się stało w Argentynie w 2001 roku. Pozostałe kraje będą musiały zgodzić się na rozluźnienie wymagań i kontynuację wsparcia lub zaakceptować niewypłacalność kolejnych zagrożonych krajów. Niewypłacalność kolejnych krajów powodować będzie straty w bilansach banków i konieczność udzielania im wsparcia publicznego, co pogarszać będzie sytuację fiskalną kolejnych krajów. Jednocześnie straty banków i ich problemy kapitałowe powodować będą dalsze zacieśnienie polityki kredytowej, przyczyniając się do hamowania gospodarki i rozszerzania się recesji. Rosnąć będzie nacisk na zwiększanie zakresu zaangażowania Europejskiego Banku Centralnego, a jednocześnie opór niemieckiej opinii publicznej przed ”psuciem” euro i coraz dalszym odchodzeniem ECB od dobrych wzorów Bundesbanku. W tej sytuacji może dojść do niekontrolowanego opuszczania strefy euro w wyniku jednostronnych decyzji poszczególnych krajów.

Kraj, który w wyniku straty zdolności do kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji” utraci wsparcie pozostałych krajów strefy euro, ogłosi częściową niewypłacalność i nie będzie w stanie pozyskać środków na sfinansowanie niezbędnych wydatków, może zostać zmuszony do rozpoczęcia emisji własnej waluty, co może być poprzedzone emisją różnych form quasi pieniądza do regulowania zobowiązań wewnętrznych i wypłacania wynagrodzeń w sektorze publicznym.

 

Na emisję własnej waluty zdecydować się może również kraj z grupy gospodarek nadwyżkowych, który utraci zdolność do tolerowania psucia euro i rosnących kosztów fiskalnych wspierania zagrożonych gospodarek strefy euro.

W przypadku opuszczania strefy euro w wyniku jednostronnych decyzji poszczególnych krajów nasilać się będą wzajemne oskarżenia i negatywne sentymenty. Prawdopodobne będą retorsje w postaci barier dla handlu niszczących jednolity rynek. W takim przypadku prawdopodobne jest pogłębienie załamania gospodarki i nasilenie konfliktów wewnątrzkrajowych i międzypaństwowych w Europie.

Możliwość przezwyciężenia kryzysu i przetrwania strefy euro

Pomimo, iż proponowane dotychczas metody rozwiązania kryzysu zadłużeniowego i reanimacji strefy euro mają bardzo ograniczoną szansę doprowadzić do poprawy konkurencyjności zagrożonych krajów i naprawy ich bilansów płatniczych na tyle szybkiej, by uniknąć zaostrzania recesji i dalszej eskalacji kryzysu zadłużeniowego, to istnieje szansa przetrwania strefy euro w obecnej formie. Może to być efektem wystąpienia rozmaitych sprzyjających czynników.

Kryzys strefy euro może zostać powstrzymany w wyniku wystąpienia wewnętrznych lub zewnętrznych czynników łagodzących, takich jak: zewnętrzne impulsy wzrostu wskutek silniejszego niż się obecnie oczekuje ożywienia w gospodarce światowej, istotnego osłabienia euro i wypracowania przez strefę euro jako całość nadwyżki handlowej lub lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”.

Silne ożywienie w gospodarce światowej umożliwiłoby, przy utrzymaniu wewnętrznej nierównowagi w strefie euro, osiągnięcie na tyle wysokiego wzrostu, by zneutralizować negatywne krótkookresowe skutki polityki „wewnętrznej dewaluacji” w słabszych krajach. Ułatwiłoby to zagrożonym krajom wyjście z pętli deflacyjnej i pętli zadłużenia, zwiększając szansę na przetrwanie strefy euro. Pojawienie się silnego i nie epizodycznego zewnętrznego impulsu wzrostowego nie jest dzisiaj generalnie scenariuszem bardzo prawdopodobnym wobec wciąż niezakończonego procesu ograniczania nadmiernego zadłużenia gospodarki prywatnej w USA oraz ryzyka silniejszego hamowania jednego z silników globalnego wzrostu, czyli gospodarki chińskiej.

Podobny jak globalne ożywienie skutek dla strefy euro przyniosłoby istotne i względnie trwałe osłabienie europejskiej waluty[42]/. W sytuacji istotnej deprecjacji euro i wygenerowania dużej nadwyżki handlowej przez strefę euro jako całości, mniej konkurencyjne kraje strefy mogły mieć nadwyżki obrotów handlu zagranicznego mimo utrzymywania się deficytów w ich obrotach w ramach strefy euro. Nie bez znaczenia jest przy tym stosunkowo wysoki udział wymiany handlowej z państwami spoza strefy euro w przypadku krajów peryferii, co zwiększać będzie pozytywne skutki osłabienia euro dla ich bilansu handlowego. Szansę na istotną deprecjację euro dotychczas zmniejszały z jednej strony polityka słabego dolara prowadzona przez amerykański bank centralny, z drugiej strony zaś powszechne ściąganie kapitału z pozaeuropejskich banków zależnych przez europejskie grupy bankowe, co  – podobnie jak w przypadku Japonii po wydarzeniach w Fukushimie – prowadziło do paradoksalnego umocnienia waluty obszaru przechodzącego kryzys.

Rozwiązanie kryzysu strefy euro byłoby oczywiście znacznie bardziej prawdopodobne, gdyby polityka „wewnętrznej dewaluacji” przyniosła lepsze niż oczekujemy efekty w zakresie przywracania konkurencyjności. Nie można wykluczyć takiego przebiegu wydarzeń, choć naszym zdaniem przedstawione w poprzednich rozdziałach przykłady nie dają podstaw do takich nadziei.

Reasumując, nie można wykluczyć, że kombinacja wymienionych wyżej czynników lub któryś z tych czynników samodzielnie umożliwi przezwyciężenie obecnego kryzysu i strefa euro przetrwa. Fakt, że strefa euro przetrwa obecny kryzys nie musi jednak oznaczać, że będzie to kryzys ostatni. W przyszłości poważne problemy z konkurencyjnością mogą pojawić się w różnych krajach. Los kraju, który z jakiś przyczyn utraci konkurencyjność, będzie w ramach strefy euro zawsze nie do pozazdroszczenia.

Zakończenie

Unia Europejska i jednolity rynek europejski to wielkie osiągniecia, których warto i trzeba bronić. Wprowadzenie euro, mimo najlepszych intencji, okazało się natomiast błędem, z którego należy się wycofać. Istnienie jednolitej waluty jest trudne do pogodzenia z dotychczasową filozofią integracji europejskiej, której celem było tworzenie wszystkim państwom członkowskim warunków dla pomyślnego rozwoju. Tymczasem przynależność do strefy euro pozbawia państwo członkowskie możliwości wykorzystania w sytuacji kryzysowej najskuteczniejszego instrumentu dostosowawczego, jakim jest korekta kursu walutowego. Kraj członkowski strefy euro, który z jakichś powodów utraci konkurencyjność, znajduje się w pułapce. Wyjście takiego kraju ze strefy euro grozi paniką bankową, zaś pozostawanie w strefie euro skazać może na długotrwałą recesję. Świadomość ryzyka wpadnięcia w taką pułapkę zmniejsza szanse na dalsze rozszerzanie strefy euro, nawet w optymistycznym wariancie opanowania obecnego kryzysu. Póki istnieje strefa euro, będziemy mieli w UE do czynienia z podziałem na trzy grupy krajów: kraje strefy euro mające zadawalającą konkurencyjność, zagrożone kraje strefy euro zmagające się z recesją oraz kraje znajdujące się poza strefą euro i niespieszące się do tego, by do niej wstąpić. Będzie to swoista „Europa trzech prędkości”. Kontrolowana dekompozycja strefy euro uwolni z pułapki tych, którzy w nią wpadli, zapobiegnie nieobliczalnym konsekwencjom niekontrolowanego rozpadu strefy euro, umożliwi zachowanie UE i jednolitego rynku i pozwoli UE skoncentrować wysiłki na nowych wyzwaniach. Takim projektem dającym nowy impuls rozwojowy może być utworzenie wspólnego obszaru celnego z USA[43]/.

Operacja kontrolowanej dekompozycji strefy euro może nastąpić tak szybko, jak tylko europejskie elity i opinia publiczna oswoją się z myślą, że euro i Unia Europejska to nie to samo i że Unia Europejska i jednolity rynek bez euro mogą istnieć i stanowić wielką wartość dla państw i narodów europejskich oraz uzgodnione zostaną zasady nowego ładu walutowego w Europie. Do tego czasu powinny być prowadzone działania zapobiegające niekontrolowanemu rozwojowi wydarzeń.


Autorzy

Stefan Kawalec

Ekonomista, absolwent wydziału matematyki Uniwersytetu Warszawskiego. Prezes zarządu firmy doradczej Capital Strategy Sp. z o.o., członek rad nadzorczych spółek Kredyt Bank S.A. i Lubelski Węgiel „Bogdanka” S.A., były wiceminister finansów.

Ernest Pytlarczyk

Doktor nauk ekonomicznych, Główny Ekonomista BRE Banku S.A., kieruje zespołem wielokrotnie nagradzanym za najlepsze prognozy makroekonomiczne gospodarki polskiej. W przeszłości pracował jako analityk rynków finansowych w Instytucie Cykli Koniunkturalnych na Uniwersytecie w Hamburgu, w banku centralnym Niemiec we Frankfurcie i w Banku Handlowym w Warszawie.


[1]/ System, w którym bank emisyjny gwarantował wymianę emitowanej waluty na złoto według stałego parytetu.

[2]/ Karl Polanyi, „The Great Transformation”, Reinhert, New York 1944.

[3]/ Barry Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, Princeton University Press 2008, str. 29-31 i 230.

[4]/ Barry Eichengreen, „Golden Fetters. The Gold Standard and the Great Depression 1919-1939”,  Oxford University Press 1995, str. 6.

[5] / B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. , str. 30.

[6] / B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, Op. cit. str. 230.

[7]/ John Maynard Keynes, „The Economic Consequences of Mr. Churchill” 1925, w: John Maynard Keynes, „Essays in Persuasion”, Macmillan and Co, London 1933, s. 244-270.

[8]/ B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. str. 57.

[9]/ B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. str. 57

[10]/ Liaquat Ahamed, „Lords of Finance. The Bankers Who Broke the World”, The Penguin Press, New York 2009.str. 376.

[11]/ L. Ahamed, op. cit.,  str. 429-430.

[12]/ L. Ahamed, op. cit.. str. 383.

[13]/ Por. B. Eichengreen , „Golden Fetters. The Gold Standard and the Great Depression 1919-1939”, op. cit.

[14]/  B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit., str. 87.

[15]/ Por. Mario Blejer and Guillermo Ortiz, “Latin lessons”, The Economist, 18.02.2012.

[16]/  http://pl.wikipedia.org/wiki/Zjednoczenie_Niemiec

[17]/ Heinz Jansen, „Transfers to Germany’s eastern Länder: a necessary price for convergence or a permanent drag?”, ECFIN Country Focus (Economic analysis from the European Commission’s Directorate-General for Economic and Financial Affairs), Volume 1, Issue 16, 8.10.2004. W poszczególnych latach w okresie 1991-2002 roczne transfery netto stanowiły między 4,6% a 7,7% PKB Niemiec i miedzy 26% a 45% PKB Niemiec Wschodnich.

[18]/ Por. Helmut Seitz, “The economic and fiscal consequences of German Unification”, Technical University Dresden, Germany, Faculty of Business and Economics, Institute for Applied Public Finances and Fiscal Policy. Presentation at the conference on German Unification University of Haifa, January 21st. – 22nd, 2009.

[19]/ Daniele Franco, „L’economia del Mezzogiorno” w: „Il Mezzogiorno e la politica economica dell’Italia”, Seminari e convegni, Banca d’Italia, lipiec 2010, nr 4, str. 5.

[20]/ Por. Gianfranco Viesti et al., “Convergence among Italian Regions, 1861-2011”, Quaderni di Storia Economica, Banca d’Italia, październik 2011, nr 21, str. 67.

[21]/ Por. D. Franco, op. cit., str. 3.

[22]/ Catriona Purfield and Christoph Rosenberg, “Adjustment under a Currency Peg: Estonia, Latvia and Lithuania during the Global Financial Crisis 2008–09”, IMF Working Paper WP/10/213, International Monetary Fund, Washington, September 2010.

[23]/ Por. Zsolt Darvas, „A Tale of Three Countries: Recovery after Banking Crises”, Corvinus University of Budapest, Department of Mathematical Economics and Economic Analysis, Working Paper 2011/6, 20 December 2011.

[24]/ Z. Darvas, op. cit..

[25]/ Por. Roberto Perotti, “The ‘Austerity Myth’: Gain Without Pain?”, NBER Working Paper 17571, National Bureau of Economic Research, Cambridge, Massachusetts, November 2011.

[26]/ Edmund Wnuk-Lipiński, „Świat międzyepoki. Globalizacja, demokracja, państwo narodowe”, Wydawnictwo ZNAK, Instytut Studiów Politycznych PAN, Krąków 2004. Str. 167.

[27]/ E. Wnuk-Lipiński, op. cit. Str. 164.

[28]/ E. Wnuk-Lipiński, op. cit. str. 180.

[29]/ Por. Mirosław Czech, „Ja nacjonalista”, Gazeta Wyborcza, 5-6 listopada 2011. Tytuł tekstu publicysty „Gazety Wyborczej” i byłego działacza Unii Demokratycznej i Unii Wolności jest formą prowokacji. Czech pisze w tym samym tekście: „Jak byłem demokratycznym liberałem (z tęskniącym spojrzeniem ku społecznej gospodarce rynkowej), tak pozostałem. Nacjonalistą jestem z europejska. Nie uważam by nadchodził  kres państwa narodowego i w Europie zapanowała kosmopolityczna wspólnota jako podstawa rozwoju demokracji. Więź narodowa i państwowa oparta na tożsamości obywateli oraz wieloetnicznym i wieloreligijnym dziedzictwie nie zaniknie. Będzie osnową integrującej się Europy.”

[30]/ W Argentynie w 2001 roku zamrożenie depozytów bankowych sprowokowało rozruchów, które doprowadziły do ustąpienia prezydenta i rządu oraz ogłoszenia niewypłacalności kraju.

[31]/ Rozwiązanie tego typu proponuje niemiecki historyk Hans-Joachim Voth. W wywiadzie dla „Spiegla”, w odpowiedzi na pytanie jak będzie wyglądała Europa za pięć lat, Voth mówi: „Mogę wyobrazić sobie świat z okrojoną strefą euro, do której należą Francja, Włochy, kraje śródziemnomorskie, i może też Belgia. Poza tym będzie stara strefa marki niemieckiej, do której należeć będą Niemcy, Austria, Holandia, może też Dania, i być może Finlandia, które nie będą miały problemu z utrzymaniem podobnej polityki pieniężnej jak Niemcy. Podobne warunki mieliśmy w czasach Europejskiego Mechanizmu Kursów Walutowych ERM. To było optymalne rozwiązanie, tylko potem porzuciliśmy je na rzecz euro.” Por. „Europa to więcej niż euro”,  31.08.2011 – http://waluty.onet.pl/europa-to-wiecej-niz-euro,18893,4835536,1,prasa-detal

[32] Por. B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 49-55.

[33]/ B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital, A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 186.

[34]/ B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital, A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 232.

[35]/ W pierwszych latach istnienia ESM centralnie ustalone poziomy kursów były modyfikowane średnio co osiem miesięcy.

[36]/ Propozycję takiego rozwiązania problemów strefy euro przedstawił Krzysztof  Rybiński: http://www.rybinski.eu/?p=2999&lang=all. Jednorazowa zmiana kursów parytetowych wewnątrz strefy euro nie wyklucza jednak ponownego, wraz z upływem czasu, narastania nierównowagi w bilansach płatniczych.

[37]/ Skrót złożony z pierwszych liter angielskich nazw następujących krajów: Portugalia, Włochy, Irlandia, Grecja i Hiszpania.

[38]/ Stephane Deo, Paul Donovan, and Larry Hatheway, “Euro break-up – the consequences”, UBS Global Economic Research, London,  6.09.2011.

[39]/  S. Deo, P. Donovan, and L. Hatheway, “Euro break-up  –  the consequences”, op. cit.

[40]/ Stanislaw Gomulka, “Perspectives for the Euroland, Short Term and Long Term”, Polish Quarterly of International Affairs, no 2/2012. March 2012. Forthcoming. Gomułka uważa, że takie kosztowne społecznie dostosowanie będzie miało również pozytywne skutki: przywrócenie konkurencyjności w wyniku obniżenia kosztów płac, poprawę salda handlu zagranicznego, a także utrwalenie w pamięci (instill in te memory) dla społeczeństwa i elit politycznych konieczności dbania o stabilność finansową.

[41]/  Martin Feldstein, “Weaker euro will help solve Europe deficit woes”, Financial Times, 19.12.2011. Por. http://blogs.ft.com/the-a-list/2011/12/19/a-weak-euro-is-the-way-forward/#ixzz1h6vdpDrY

[42]/ Deprecjację euro jako receptę na uratowanie strefy euro przywołał Martin Feldstein. Por. M.Fedstein, “Weaker euro will help solve Europe deficit woes”, op. cit.

[43]/ Postulat utworzenia do roku 2025 wolnego obszaru celnego obejmującego Unię Europejską i USA sformułowany został w raporcie: „The Case for Renewing Transatlantic Capitalism”, Edited by Paweł Świeboda and Bruce Stokes, Warsaw, March 2012, Report by a High Level Group convened by demosEUROPA – Centre for European Strategy (Warsaw), the German Marshall Fund of the United States (Washington DC), Notre Europe (Paris), Stiftung Wissenschaft und Politik (Berlin) and European Policy Centre (Brussels).

Rewers Żelaznej Damy :)

Wielka reformatorka, przyjaciel Polski i wolności, symbol kobiecej emancypacji – prawda o rządach Margaret Thatcher jest o bardziej złożona niż te proste i nadużywane klisze.

Polityczne obchody Dnia Kobiet za nami. Wraz z tym dniem zwyczajowo odżywają zapomniane przez większość roku debaty. Niektóre banalne, niektóre jak najbardziej poważne, wszystkie będące zakładnikami przerysowanej logiki „płeć przeciwko płci”. Akurat w tym roku jednak, kiedy kilka tygodni temu Meryl Streep otrzymała Oscara za rolę brytyjskiej premier Margaret Thatcher, nie sposób nie cofnąć się  w myślach 20-30 lat wstecz, gdy słynna „Żelazna Dama” sprawowała władzę na 10 Downing Street. Gdy film wchodził na ekrany polskich kin, z dużym zainteresowaniem śledziłem wysyp prasowych publikacji o Thatcher i jej czasach. I chociaż lata mijają to jednak o Thatcher nad Wisłą nadal pisze się tak samo, jak 5, 10, a może i 15 lat temu. Po pierwsze przez pryzmat czasowej zbieżności jej, stanowiących ewidentny zwrot w polityce gospodarczej, rządów z polską transformacją ustrojową i naszym „bliskim spotkaniem trzeciego stopnia” z blaskami i cieniami neoliberalizmu. Ta narracja jest choć nieco przesadzoną, jednak propagandą sukcesu. Ślepym na klęski polityki pani premier, bo powierzchownym peanem o zbawczej roli jej epoki dla Wielkiej Brytanii. Drugi sposób pisania o Thatcher, preferowany przez autorów niekonserwatywnych i zasadniczo nie popierających tego, co robiła, opiera się z kolei na wspomnianej logice wojny płci, czyli portretuje panią premier jako wojowniczkę we wrogim jej świecie samców, którzy zwalczali ją jednogłośnie, niezależnie od własnych poglądów. Czyni to z tej tradycjonalistki i konserwatystki także, troszeczkę, bohaterkę radykalnego, progresywnego, a nawet feministycznego świata. Co z tego, że mimo woli?

Ponieważ jednak takich rzeczy naczytaliśmy się dość, postanowiłem napisać kilka zdań o Thatcher i jej czasach trochę inaczej. Zapewne będzie to mniej poczytne, za to, być może, zawrze w sobie pewną dawkę oryginalności. Gdy redaktor naczelny każe napisać coś o polityku, który odcisnął silne piętno na świecie, ale którego kariera już dawno się skończyła, to pierwszy odruch polega na stworzeniu tekstu, będącego przede wszystkim oceną dzieła jego politycznego życia post factum. To ważne, ale zawsze miałem wrażenie, że także grzeszące ahistoryzmem. Warto jednak czasem wyzbyć się tej naszej przewagi, jaką daje nam wiedza o tym, co z perspektywy ludzi tamtego czasu stanowiło przyszłość i ocenić bezpośredni wpływ polityki i jej działań na ludzi, spojrzeć na ich obawy, także jeśli później okazały się częściowo bezpodstawne.

Żelazna, bo sztywna

Margaret Thatcher bezpośredni sukces odniosła raczej w dziele odmiany własnej partii niż własnego kraju. Jeszcze zanim wygrała swe pierwsze wybory i wstąpiła na stanowisko szefowej rządu, jej nowa linia w polityce ekonomicznej zyskała poklask większości Partii Konserwatywnej (bliskie centrum skrzydło tzw. „mokrych” torysów zostało zmarginalizowane). Było to dzieło nie do przecenienia, ponieważ gospodarczy liberalizm nigdy wcześniej nie charakteryzował światopoglądu typowego torysa, jawiącego się raczej jako zwolennik celnego protekcjonizmu, zaprzęgania gospodarki w służbę interesom imperium i rozdawania licencji. Kryzys inflacyjny końca lat siedemdziesiątych skłaniał jednak polityków do poszukiwania nowych dróg. Co ciekawe, politykę konsolidacji wydatków publicznych w 1978 r. rozpoczął już laburzystowski minister finansów Denis Healey i była ona przyczyną klęski rządu w wyborach 1979. Brytyjczycy wybrali Thatcher na fali protestów przeciwko czemuś, co wkrótce miało się okazać esencją jej polityki. Ot, kolejny paradoks dziejów.

Thatcher, ze swoimi zdecydowanymi i mocno ugruntowanymi poglądami, byłaby dobrym filozofem politycznym, albo partyjnym ideologiem i autorem dokumentów programowych. W praktycznej działalności publicznej ten rygoryzm przeradzał się jednak w dogmatyzm i intelektualną nieelastyczność. Neoliberała ekonomicznego takie podejście do polityki gospodarczej mogło może cieszyć, ale wkrótce okazało się, że dotyczy ono całej palety problemów politycznych. Sposób, w jaki pani premier zmieniła swoją partię, obejmował więc nie tylko przyjęcie jasnej linii w polityce gospodarczej czy podatkowej, ale także podatność na dogmatyzm i radykalizm, który po 1997 r. stał się bezpośrednim powodem zepchnięcia na lata konserwatystów do opozycji w głębokiej defensywie.

Kraj Thatcher też zmieniła, jednak już nie w sposób zgodny ze swoimi nadziejami i oczekiwaniami. Kuracja wolnorynkowa bez wątpienia szła we właściwym kierunku, odpowiadała potrzebom kraju w stagnacji, w którym państwo niosło co prawda pomoc coraz liczniejszej części obywateli, ale w rezultacie tylko pielęgnowało i utrwalało ich brak nadziei na lepszą przyszłość, pozbawiało dynamizmu i woli działania. Znak zapytania pojawia się więc nie gdy pytamy o zasadniczy kierunek reform podjętych w latach osiemdziesiątych, ale gdy przechodzimy na poziom szczegółów, zgłaszamy wątpliwości co do tempa zmian i doboru narzędzi. Te znaki zapytania muszą się pojawić, jeśli ceną częściowego zduszenia inflacji było podwojenie bezrobocia w pierwszym roku rządów pani premier, a sukces ten i tak okazał się ulotny, gdy inflacja zaczęła wracać meandrami polityki kursowej. Muszą się pojawić, jeśli polityka deregulacji była niekonsekwentna i cięciom budżetowym natychmiast towarzyszyły nowe obciążenia związane, na domiar złego, z centralizacją i objęciem kontrolą administracyjną szeregu dziedzin wcześniej pozostawianych decyzjom lokalnym. Wizja Wielkiej Brytanii w głowie Thatcher bez wątpienia była zupełnie inna niż „produkt” jej rządów. Miała być silnie zindywidualizowana, dynamiczna, przedsiębiorcza i uwolniona od nadmiernych regulacji, ale w tym samym czasie poddana ścisłej kontroli politycznej instytucji państwowych, często realizowanej za pośrednictwem półprywatnych agencji powierzanych zaufanym funkcjonariuszom lub powiązanemu z partią biznesowi, a także społecznej kontroli w duchu tradycyjnego elitaryzmu brytyjskiego społeczeństwa klasowego, gdzie „noblesse oblige”. Zamiast tego społeczeństwo stawało się coraz bardziej zindywidualizowane, lecz w sferze obyczajowej, a więc progresywne, odrzucające zasady życia w staromodnych ramach społecznej hierarchii, centralizacja przeradzała się w biurokrację coraz niższej jakości, słabo cokolwiek kontrolującą, za to marnotrawiącą rosnącą górę środków, a społeczeństwo traciło zdolność samokontroli, nie tylko ze względu na zanikający elitaryzm, ale przede wszystkim rozpad środowiskowych więzi lokalnych społeczności, rozbijanych przez nadmierne tempo reform ekonomicznych, co powodowało konieczność sięgania po coraz intensywniejsze (i kosztowniejsze) środki w ramach policyjnych metod kontroli i zapewniania bezpieczeństwa.

Żelazna, bo uparta

Obraz ten wyłaniał się już w trakcie pierwszej kadencji rządów Margaret Thatcher, gdy brytyjskie środowiska liberalne poddały jej politykę druzgocącej krytyce. Powszechna była przy tym świadomość, że Partia Pracy, brnąca właśnie w retorykę „odnowy marksistowskiej” i budowy państwowego socjalizmu nie oferuje żadnej racjonalnej alternatywy. Obie główne partie systemu utknęły w mentalnych koleinach opierania całej polityki rządowej na ekonomicznej analizie interesów klasowych własnej klienteli. Z jednej strony Thatcher i jej torysi skupieni na: cięciach świadczeń socjalnych (z których nie korzysta ich elektorat), wprowadzeniu swobód ekonomicznych (z których ich elektorat korzysta) oraz pokazach siły aparatu państwowej represji (w celu zduszenia społecznych oznak niezadowolenia i zapewnienia swemu elektoratowi bezpieczeństwa przed atakiem motłochu), a całkowicie ignorujący wyzwanie stworzenia ram ułatwiających zwiększenie mobilności społecznej, otwierających drogi awansu, wiążących dużą część także uboższych obywateli z modelem społeczno-gospodarczym wolnorynkowego kapitalizmu. Z drugiej strony zaś coraz czerwieńsza Partia Pracy, radykalizująca program po doświadczeniu porażki z 1979 roku dbająca tylko o: populistyczne postulaty przywrócenia i zwiększenia redystrybucji (z korzyścią dla jej elektoratu) na drodze zwiększenia obciążeń i nacjonalizacji (obciążającej nie jej elektorat) i bez dbałości o ogólną kondycję krajowej gospodarki. Właśnie w tych okolicznościach, rosnącego bezrobocia, regresu industrializacji, sprzyjania spekulantom, centralizacji ze szkodą dla samorządu terytorialnego, degradacji relacji społecznych w środowiskach lokalnych i księżycowych postulatów lewicowej opozycji doszło do rozbudzenia brytyjskiego ruchu liberalnego z głębokiego snu, w jakim tkwił od rozpadu Partii Liberalnej w 1931 r. Zawarty sojusz liberałów z prawym skrzydłem Partii Pracy (Alliance) w 1982 r. stał się najpopularniejszą siłą polityczną w państwie. Tylko narodowe wzmożenie po wojnie o Falklandy uratowało większość pani premier w wyborach 1983 r.

Żelazna pod ostrzałem krytyki

Liberalna, jedyna racjonalna krytyka, jaką formułowano pod adresem Thatcher w tamtym czasie, ogniskowała się wokół czterech zasadniczych elementów. Pierwszy był oczywiście związany z polityką zagraniczną pani premier. Wskazywano na nonsensowność wyprawy wojennej na Falklandy, wskazywano ją jako dowód hipokryzji Thatcher, obnażający nieszczerość jej zapewnień o uznaniu konsolidacji budżetu za priorytet. Tutaj, a także w postawie radykalnej nieufności wobec partnerów w Europie i polityce wobec EWG ujawniał się typowy, tradycyjny element torysowskiej wizji świata, fanatycznego niekiedy nacjonalizmu i wewnętrznego niepogodzenia się z faktem utraty Imperium.

Drugi element krytyki dotyczył oczywiście polityki ekonomicznej, którą oceniano jako dogmatyczną, przeideologizowaną, pozbawioną koniecznej równowagi, choćby pomiędzy realizacją celów walki z inflacją i walki z bezrobociem. Akcentowano wyrwanie ekonomicznych idei liberalnych z kontekstu. „Zaprojektowane” przez klasycznych liberałów miały służyć wolnej jednostce ludzkiej, wyobrażenie o której zawierało się w takich kategoriach jak twórcza, ambitna, przedsiębiorcza, dobra z natury, szczodra. Tymczasem użyte przez wyznawców światopoglądu konserwatywnego, określających jednostkę raczej takimi epitetami jak cyniczna, egoistyczna, głupia lub z natury zła, zamieniały się w swoją karykaturę. Stąd rażące naruszenie cenionej przez brytyjskich liberałów „ekologii społecznej”, a więc postulatu niepoddawania żywej tkanki społecznej nagłym eksperymentom ani w stylu projektowanych, lewicowych utopii „idealnego ładu”, ani w stylu przebrzmiałego darwinizmu społecznego. W starciu z bezczelnością występujących z pozycji siły związków zawodowych, Thatcher cieszyła się poparciem większości opinii liberalnego centrum. Jednak nie mogła na nie liczyć, gdy sama czyniła to samo z jeszcze potężniejszej pozycji władzy, gdy ignorowała zasady dialogu, lekceważyła propozycje kompromisu, narzucała autorytatywnie swoje decyzje, osłabiała demokrację alienując duże grupy społeczne wobec istniejącego ustroju i podminowując wiarę w sens demokracji głuchotą władzy, którą reprezentowała, gdy niszczyła utkaną ze spontanicznych relacji społeczno-ekonomicznych strukturę społeczności lokalnych, pozostawiając zdewastowane środowiska, gdzie panoszyć zaczynała się społeczna patologia, wandalizm i frustracje wynikające z braku perspektyw. Budziła złość, gdy po kilku latach okupione tymi kosztami reformy okazywały się nieskuteczne, inflacja znów rosła, koncerny padały, odsetek nieruchomości w rękach prywatnych właścicieli leciał nagle na łeb, na szyję wraz z nowym wzrostem bezrobocia w okolicy. W końcu wywoływała tylko cyniczny uśmiech swoich krytyków, gdy jej polityce ekonomicznej opartej na hasłach liberalnej deregulacji i wycofania się państwa na rzecz większego obszaru wolności obywatela towarzyszył rozrost państwa we wszystkich innych obszarach. Państwo torysów nie potrafiło przestać obywatela kontrolować. Nie w czasach Thatcher.

Trzecim elementem krytyki pani premier była jej polityka społeczna, która stanowiła sprzeniewierzenie się tak często przecież przywoływanym tradycjom wiktoriańskim, szczególnie tym z nich, które bliskie były klasycznemu toryzmowi. Oto Thatcher weszła w pułapkę zastawioną przez marksistów. Porzuciła doktrynę Benjamina Disraeliego „One Nation”. Disraeli odbudował pozycję podupadającej partii tą doktryną, której kolejni liderzy torysów, od Bonara Lawa i Baldwina, przez Churchilla, po Heatha zawsze się trzymali. Była to doktryna przezwyciężenia, czy też ignorowania podziałów klasowych, robienia polityki dla wszystkich Brytyjczyków ponad tymi podziałami, uruchamiając ducha nacjonalizmu wtedy, gdy ekonomiczne interesy klas nazbyt się polaryzowały. Thatcher w Falklandach zrobiła co prawda coś podobnego, ale za jej czasów nie było już „One Nation”. Torysi lat osiemdziesiątych to partia w służbie klasy posiadającej. To partia w pułapce elityzmu, w który wpadła mieszając elementy liberalizmu ekonomicznego z ideami konserwatywnej hierarchii społecznej i kontroli mas dla ich własnego dobra. Czwarty element krytyki to, zarysowany już, problem polityki kształtowania ustroju państwa, centralizacja, skupienie wielkiej władzy w rękach rządu, zbyt rychliwe sięganie po aparat represji, rozpasanie biurokracji, wzrost podatności na korupcję.

http://www.flickr.com/photos/downingstreet/4127979907/sizes/m/in/photostream/
by Downing Street

Przechył Thatcher

Wyłania się z tego czarny obraz, prawda? To oczywiście słynna druga strona medalu. Rewers owych przesadzonych peanów na rzecz skuteczności rządów Thatcher pisanych z punktu widzenia post factum, gdzie można podsumować całość, pominąć pewne problemy w końcowym bilansie. Gdy koncentruje się na ludziach współczesnych epoce pani premier i ich krytyce jej rządów pojawia się skrzywienie w drugą stronę. Jest to kompilacja, siłą rzeczy, przerysowanej retoryki, jakiej opozycja używa pod adresem rządu, który chce od władzy odsunąć. Jednak prawdą jest też to, że – zupełnie jak z Wałęsą, Balcerowiczem i Buzkiem w Polsce – Thatcher Brytyjczycy najbardziej polubili, gdy wspomnienie jej rządów przestało być świeże, a prawdopodobieństwo jej powrotu na stanowisko spadło do zera.

Nie chcę, aby powstało wrażenie, że autor tego eseju podpisuje się pod wszystkim, co Margaret Thatcher zarzucała współczesna jej Partia Liberalna i centrowa opinia publiczna. Czasem trafiali w sedno, czasem kulą w płot. Problemem numer jeden rządów „Żelaznej Damy” było zignorowanie sugestii Ralfa Dahrendorffa. Ten brytyjsko-niemiecki liberał pisał, że są trzy zasadnicze cele społeczno-polityczne, które są pożądane w każdej sytuacji, w systemie współczesnej, zachodniej demokracji liberalnej: polityczna wolność, ekonomiczna efektywność i społeczna spójność. Różnice ideowe wiążą się z różnym rozkładaniem akcentów pomiędzy nimi. Thatcher zabrała się za reformowanie swojego kraju w 1979 roku niemalże tak, jakby to była… Polska po 45 latach realnego socjalizmu, gdzie trzeba było budować zupełnie nowy porządek ekonomiczny, a istniejące relacje społeczne, poza nielicznymi wyjątkami, były bezwartościowe, bo utkane z mentalności skażonej homo sovieticus. Jednak brytyjski kryzys aż tak głęboki nie był i całkowite zignorowanie aspektu spójności społecznej oraz mocne naruszenie wolności politycznej na rzecz ekonomicznej efektywności uzasadnione nie było. Eksperyment ten przeorał społeczeństwo. Szybka liberalizacja obyczajowa społeczeństwa brytyjskiego, które w 1968 r. nie zostało tak zmienione jak społeczeństwa Francji, Holandii czy zachodnich Niemiec, a przyspieszone i chyba najgłębsze w Europie przemiany w kierunku permisywizmu odczuło w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to pokłosie tej polityki braku równowagi. Chcąc dokonać wyłącznie ekonomicznej liberalizacji Wielkiej Brytanii, Thatcher spowodowała jej liberalizację na wszystkich polach. Być może zrozumiała wtedy poniewczasie, że społeczeństwo nie może być w jednym aspekcie życia silnie indywidualistyczne, a w innym silnie tradycyjne. To dla liberała dziś najbardziej optymistyczne podsumowanie rozważań o rezultatach polityki Thatcher, choć chyba raczej nie dla samej „Żelaznej Damy”.

O polityce społecznej inaczej! :)

Czas kryzysu, zaburzeń na giełdach skutkujących regresem gospodarczym nie sprzyja racjonalnej debacie o polityce społecznej. Z kilku powodów musi się ona ograniczać do cięć w politykach publicznych, aby zmniejszyć zadłużenie państw. Nie dziwi mnie to, więcej – jestem w stanie to zrozumieć. Nie zwalnia to jednak ludzi zajmujących się racjonalną a nie emocjonalną czy ideologiczną polityką społeczną do pobudzania dyskusji na temat fundamentalnych wyzwań jakie związane są z rozwojem społecznym w wymiarze narodowym i globalnym. Ponadto nie należy spłycać debaty tylko do transferów społecznych, które raczej są wyrazem bezsilności na innych polach walki z ubóstwem i efektem porażki w wykorzystywaniu potencjałów społecznych. W niniejszym tekście nie będę pisał ani o ubóstwie ani o transferach i skupię się, w mojej opinii, na kluczowych dla Polski wątkach z zakresu polityki społecznej, choć bardzo łatwo można je przenieść na poziom europejski czy nawet światowy.

 

Zacznijmy od demografii

Praktycznie każdy tekst publicystyczny czy naukowy analizujący dokonujące się obecnie zmiany demograficzne zaczyna się od stwierdzenia, że w Polsce, podobnie jak w wielu innych dobrze rozwiniętych państwach, będzie się zmniejszać liczba ludności i trzeba temu przeciwdziałać. Ale co z tego, że będzie nas mniej? Czy kondycja społeczna oraz poziom rozwoju gospodarczego zależy od liczby ludności? Zdecydowanie nie, tak więc darujmy sobie straszenie mniejszą liczbą Polaków i przyjmijmy, że w perspektywie kolejnych pokoleń nasz kraj będzie zamieszkiwało nawet kilka milionów osób mniej niż obecnie. Nie zaradzi temu nawet najbardziej hojna polityka rodzinna. Mrzonką jest również nadzieja, iż imigracja uzupełni powiększającą się lukę demograficzną (o czym w dalszej części tekstu). Zmiany społeczne spowodowały, iż kobiety decydują się na jedno lub najwyżej dwójkę dzieci i nic już tego nie zmieni. Należy założyć, iż w kolejnych latach standardem będzie jedno dziecko i zdecydowanie wzrośnie liczba rodzin bezdzietnych. Zwolennicy teorii wpływu państwa na decyzje prokreacyjne mają generalnie jeden argument – Francja. Zapominają chyba jednak, iż wskaźnik dzietności w tym państwie praktycznie nigdy nie spadł poniżej 1,7. W Polsce w roku 2004 wyniósł on 1,23, a w 2009 – 1,4. Nie ma szans, aby w naszym kraju udało się zapewnić zastępowalność pokoleń. Dlatego też skupmy się na tym co naprawdę ważne czyli na strukturze społecznej. Zgodnie z prognozą demograficzną GUS do 2030 roku liczba osób powyżej 60 roku życia wzrośnie o 3 mln. W tym samym czasie liczba Polaków w wieku aktywności zawodowej zmniejszy się również o 3 mln. Jaki z tego wniosek? Trzeba zrobić wszystko, aby nie dopuścić do zdemolowania struktury społecznej w zakresie podziału na aktywnych i biernych zawodowo. Możemy zaledwie tylko kupić sobie trochę czasu, ale nie mamy innego wyjścia. Oprócz determinacji w prowadzeniu działań mających na celu zwiększenie liczby zatrudnionych wśród osób niepełnosprawnych, powyżej 50 roku życia, młodzieży czy innych pozostających poza rynkiem pracy oraz podniesieniem wieku emerytalnego (twierdzenie, że nie jest to wskazane i niemożliwe do przeprowadzenia można dzisiaj już nazwać „polityko-społecznym analfabetyzmem”) kluczowe jest stworzenie na nowo systemu rehabilitacji i profilaktyki.

Na zdrowie

Starzenie się społeczeństwa jest zjawiskiem pozytywnym. Odzwierciedla ono przełom jaki dokonał się w ochronie zdrowia w XX wieku. Niestety większość prognoz zakłada, iż wydłużanie się długości życia będzie skutkować przede wszystkim zwiększeniem się liczby lat spędzonych w złym stanie zdrowia, głównie z powodu niepełnosprawności i schorzeń charakterystycznych dla podeszłego wieku. Są one jednak spowodowane trybem życia w czasie aktywności zawodowej. O ile średnia długość życia wydłuży się do roku 2050 średnio o 7 lat, to istnieje realne zagrożenie, że 5 z nich będzie oznaczać pozostawanie w zależności od opieki innych. Poradzenie sobie z tym wyzwaniem oznacza konieczność przyjęcia priorytetu profilaktyki w ochronie zdrowia i prowadzenia działań, które zmienią w średniej perspektywie postawy społeczne w zakresie korzystania z badań okresowych oraz generalnie styl życia starszych Polaków. Pomimo tego, że budżet na profilaktykę systematycznie rośnie, to wiele z programów nie jest wykorzystywanych tak naprawdę z dwóch powodów: braku informacji oraz niechęci do korzystania z nich. Zredukowanie ryzyk chorobowych dzięki upowszechnionym i ulepszonym procedurom profilaktycznym pozwoliłoby również dłużej pozostawać w aktywności zawodowej, co byłoby jednym z kluczowych elementów „kupowania czasu”. Po prostu jednostkowy okres aktywności zawodowej musi rosnąć szybciej niż wydłużanie się długości życia. Inaczej sobie nie poradzimy. Drugą kwestią jest rehabilitacja. Co roku w wyniku konsekwencji wypadków drogowych, zawałów czy wylewów rehabilitacji wymaga prawie sto tysięcy osób w wieku aktywności zawodowej. Dane ZUS pokazują, iż tylko 30 proc. z nich ma szanse na szybką i profesjonalną rehabilitacje, która pozwala im na powrót do pracy czy prowadzenia działalności gospodarczej. Często również uzyskanie odpowiedniej rehabilitacji wymaga ponoszenia dodatkowych kosztów z prywatnych kieszeni, na co stać niewielu. Pozostali stają się beneficjentami systemu rentowego czy wcześniejszych emerytur, co nie tylko obciąża budżet państwa, ale przede wszystkim nie pozwala na wykorzystywanie ich potencjałów. Dlatego też w kolejnych latach bezwzględnie koniecznym jest stworzenie systemu powszechnego dostępu do rehabilitacji dla osób, które rokują na powrót do zatrudnienia. Oznacza to po prostu stworzenie w systemie szybkiej ścieżki dostępu dla tych osób. Mogłaby być ona oparta na prawie do uzyskiwania świadczenia rehabilitacyjnego. W innym przypadku, jak twierdzą lekarze zajmujący się rehabilitacją, dowolna ilość pieniędzy jaka znajdzie się w systemie zostanie „przejedzona” przez osoby, którym rehabilitacja również jest potrzebna, ale którzy mogą na nią trochę dłużej poczekać. Zdecydowanej poprawy wymaga również dostęp do rehabilitacji dzieci. Solidarność społeczna, solidarność z najsłabszymi musi być oparta, w niektórych sytuacjach, na wsparciu dla tych, którzy swoją pracą zwiększają dobrobyt i na których opiera się spójność społeczna.

W kontekście profilaktyki i rehabilitacji ideałem byłoby stworzenie w Polsce, a może i w całej Unii Europejskiej modelowego podejścia do tych dwóch kwestii w ochronie zdrowia. Dlaczego to „kupowanie czasu” jest takie ważne? Ponieważ nikt nie jest w stanie z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć co stanie się w kolejnych trzech, czterech pokoleniach, bo na tyle możemy sobie „kupić czas”. Najbardziej futurystyczne prognozy mówią o zgodzie społecznej na klonowanie, zmiany genetyczne, które pozwolą żyć i pracować 100-150 lat. Ciężko mi sobie wyobrazić taki scenariusz, choć trudno go również wykluczyć. Na razie jednak wolę racjonalnymi instrumentami „kupować czas”.

Migracje a bezpieczeństwo

W kontekście omawiania zmian demograficznych bardzo często pisze się o imigracji jako panaceum na zmniejszanie się liczby ludności oraz powstrzymanie negatywnych tendencji w strukturze wiekowej społeczeństw. Takie podejście jest błędne. Z jednej strony podaż imigrantów, którzy byliby wstanie poradzić sobie na polskim czy szerzej na unijnym rynku pracy jest bardzo ograniczona, a z drugiej na dużą liczbę imigrantów nie zgodzą się wyborcy. Zarówno obecnie jak i w przyszłości wybory będzie się wygrywać na retoryce antyimigracyjnej a nie proimigracyjnej. Będzie to wymuszało politykę rządów. Należy również pamiętać, iż wiele decyzji dotyczących polityki imigracyjnej jest podejmowanych na poziomie unijnym, gdzie społeczeństwa kilku państw „oszalały” na punkcie strachu przed imigracją. Oznacza to, że w kolejnych latach trudno będzie oczekiwać od UE raczej pomysłów na ograniczanie imigracji, niż jej stymulowanie. Na marginesie można przypomnieć sytuację z początku lat 90. XX wieku kiedy to w Europie panował strach przed imigracją z Polski, która właśnie odzyskiwała niepodległość. Pomimo tego, politycy zdecydowali się wówczas na liberalizację ruchu osobowego znosząc obowiązek wizowy. Okazało się to bardzo dobrą decyzją. Obecnie nie ma co liczyć na tego typu rozsądek np. w stosunku do Ukrainy. Zgodnie z danymi Eurostat, Polskę pod koniec 2010 roku zamieszkiwało niewiele ponad 30 tys. cudzoziemców co stanowiło 0,1 proc. populacji. Dane porównawcze pokazują, iż Polska jest krajem UE gdzie odsetek cudzoziemców jest najniższy. Należy jednak założyć, iż wraz z rozwojem gospodarczym ich liczba będzie rosnąć i to bardzo dobra wiadomość. Nie będzie to jednak napływ, który będzie można uznać za masowy. Dlatego też dla Polski kluczowe jest wykorzystanie tych imigrantów, którzy do Polski zechcą przyjechać lub u nas pozostać np. po zakończeniu studiów. Oznacza to nadanie priorytetu integracji cudzoziemców, tak aby przede wszystkim uniknąć problemów „drugiego pokolenia”, z którymi borykają się obecnie Francja, Holandia czy Wielka Brytania. Powinna ona polegać na swoistej umowie społecznej zawieranej pomiędzy imigrantem a polskim społeczeństwem. Imigranci i ich rodziny powinni otrzymać pełnię praw przysługujących Polakom, a także dostęp do dodatkowych usług społecznych jak np. nauka języka polskiego. Jednocześnie mieliby oni obowiązek udowadniania postępów na drodze integracji w ramach polskiego społeczeństwa przy możliwości zachowywania swojej odrębności, co musiałoby być jednak zgodne z wartościami, które są powszechne w naszym kraju oraz w UE. Jeżeli nie byliby oni zainteresowani integracją i wchodziliby konflikt z prawem musieliby oni opuścić Polskę. Możliwe byłoby również uzależnienie uzyskania prawa do stałego pobytu lub polskiego obywatelstwa właśnie od wystarczającego postępu w zakresie integracji. Nie ma w mojej opinii żadnego powodu, aby cudzoziemcy mieli więcej praw niż rodowici mieszkańcy Polski. Jeżeli umowa społeczna (przestrzeganie wartości i prawa) dotyczy Polaków, to w takim samym zakresie powinna dotyczyć i imigrantów.

Znalezienia odpowiedzi wymagać będzie również kwestia zachowania otwartości w zakresie polityki imigracyjnej przy jednoczesnym zapewnieniu bezpieczeństwa. Wydaje się, iż obecnie mamy do czynienia z zachwianiem równowagi w kierunku bezpieczeństwa. Kilka tygodni temu rząd grecki zaakceptował propozycję budowy na granicy z Turcją rowu, który ma mieć 120 kilometrów długości, 30 metrów szerokości i 7 metrów głębokości. Nie chciałbym aby podobna decyzja została podjęta, w imię bezpieczeństwa, za kilka lat przez rząd polski na wschodniej granicy lub też nastąpiła likwidacja strefy Schengen i przywrócono by kontrole na granicach wewnętrznych. Dlatego też obaw społecznych nie można w żadnym stopniu lekceważyć. Prawdopodobnie w sukurs przyjdą tutaj nowoczesne technologie. Choć jest to sprzeczne z moją wizją dobrze funkcjonującego społeczeństwa to jednak bilans strat i zysków skłania mnie do poparcia pomysłu o zawarciu w dokumentach identyfikujących obywatelstwo aplikacji (zakładam, iż w perspektywie kilku kolejnych lat wszyscy obywatele UE będą wyposażeni w elektroniczne dowody osobiste), która przy przekraczaniu granicy informowałaby czy dana osoba ma prawo do tego prawo czy też nie. Byłby to instrument zdecydowanie ograniczający nielegalne migracje pomiędzy państwami członkowskimi strefy Schengen. Wymagałoby to jednak stworzenia superszczelnego systemu dostępu do informacji zbieranych w takim systemie monitorowania mobilności.

Młodzież pomiędzy nadzieją i beznadzieją

Kwestia bezpieczeństwa nabiera również coraz większego znaczenia w kontekście sytuacji młodego pokolenia. Dobitnie przekonali się o tym ostatnio mieszkańcy Londynu, a kilka lat temu Paryża czy Berlina, a także Słupska. Buntu młodzieży nie można utożsamiać tylko z imigracją, choć prawdą jest że większość osób wyrażających swój sprzeciw wobec obecnego porządku pochodzi z rodzin imigranckich. Głównym powodem zamieszek jest jednak wysoki poziom bezrobocia wśród młodych, co przekłada się na ograniczanie perspektyw rozwojowych i brak dostępu, z powodów finansowych, do wielu dóbr. Kluczowym problemem jest tutaj porażka systemu edukacji w zakresie uczenia praktycznych umiejętności, które pozwalałyby młodzieży na płynne wchodzenia na rynek pracy oraz niewystarczająca podaż miejsc pracy dla niej. Trzeba obalić kolejny mit: że system edukacji może nadążać za zmianami na rynku pracy. Nie może. Dlatego też poszukiwanie pozytywnych zmian w programach szkolnych, czy w szkolnictwie wyższym jest moim zdaniem drogą do kolejnych porażek. Rozwiązań należy poszukiwać w innych miejscach, a mianowicie w procesie przechodzenia z edukacji na rynek pracy oraz systemie podatkowym. Niestety nie udało mi się znaleźć danych ile kosztuje średnio ostatni rok nauki na studiach pierwszego i drugiego stopnia na uczelniach publicznych, dlatego też nie mogę podać dokładnych wyliczeń. Pomimo to wydaje mi się, iż pieniądze te, ile by ich nie było, można bezpośrednio przeznaczyć na wsparcie młodzieży w poszukiwaniu i podejmowaniu pierwszej pracy. Po prostu ostatni rok studiów powinien być pewnego rodzaju sponsorowanym nabywaniem praktycznych umiejętności, ale poza systemem edukacji wyższej, choć formalnie wchodzących w tok nauki. Mogę sobie wyobrazić specjalne bony, które mogłyby być wykorzystywane przez młodzież na kilka celów (szkolenia, opłacenie podatku czy składek na ubezpieczenie społeczne, wykupienie specjalnych kursów itp.). Pozwoliłoby to stworzyć rynek takich usług, bez konieczności ogłaszania przetargów, co jest czynione przez urzędy pracy i ogranicza ofertę. Jestem przekonany, iż dany młody człowiek lepiej dobierze sobie ofertę, iż nawet najlepszy urzędnik ograniczony biurokratycznymi procedurami. Kolejna kwestia to wchodzenie na otwarty rynek pracy. Jestem zwolennikiem rezygnacji przez państwo z danin podatkowych przez 12 miesięcy od wejścia na rynek pracy, co zwiększałoby opłacalność zatrudnienia. Koszt dla pracodawcy byłby taki sam, ponieważ podatek pozostawałby w całej wysokości w kieszeni młodego człowieka. Jeżeli pomimo to część pracodawców dokonywałyby stałej wymiany pracowników, to i tak rozpoczynanie swojego życia zawodowego od pracy a nie bezrobocia jest doświadczeniem, które się opłaca. Opłaca się to nawet wtedy kiedy osoby starsze byłyby zwalniane, a na ich miejsce przyjmowani byliby absolwenci. Trzeba sobie jasno powiedzieć, iż koszt bezrobocia młodzieży jest wyższy dla państwa i gospodarki (ponieważ o wiele szybciej dochodzi do negatywnych konsekwencji społecznych i nabywania bierności, co może trwać nawet do końca życia) niż bezrobocie osób, które mają już kilkunasto czy kilkudziesięcioletnie doświadczenie zawodowe.

Dialog społeczny 2.0

Na zakończenie tekstu jeszcze jeden problem, który wydaje mi się niezmiernie istotny, a który dotyczy dialogów: społecznego i obywatelskiego. Jestem zwolennikiem zastępowania dialogu społecznego obywatelskim. Tradycyjny dialog pomiędzy pracodawcami i pracownikami reprezentowanymi przez ich organizacje nie funkcjonuje. Mamy do czynienia z pewnego rodzaju teatrem, w którym wszystkie role są rozdane i każdy doskonale wie co i jak ma grać. Widzom sztuka ta już się kompletnie znudziła i chyba można wyreżyserować ją na nowo. Mnogość interesów społecznych i konieczność ich uwzględniania w decyzjach podejmowanych przez rząd i samorządy wymaga zupełnie nowego podejścia. Należy zauważyć, iż bycie pracodawcą czy pracownikiem to tylko jeden z elementów funkcjonowania w społeczeństwie. Każdy jest również mieszkańcem jakiegoś osiedla, konsumentem (często dochodzi tu do konfliktu pomiędzy rolą pracownika i konsumenta) czy beneficjentem usług społecznych. W praktyce dialog obywatelski, którego elementem powinien być dialog społeczny powinien odbywać się „na bieżąco” wykorzystując Internet. Chyba trzeba będzie w niedalekiej przyszłości korzystać z dorobku demokracji bezpośredniej. Mogę wyobrazić sobie sytuację kiedy to raz w tygodniu czy nawet częściej otrzymywałbym mail z pięcioma pytaniami dotyczącymi kluczowych w danym wymiarze kwestii do rozstrzygnięcia. Odpowiedzi na nie byłyby doskonałym źródłem informacji dla decydentów. Oczywistym jest jednak dla mnie, iż wynik takich konsultacji powinien być tylko pewną wskazówką i nie zdejmował odpowiedzialności za podejmowanie decyzji. Dodatkowo, taka forma dialogu obywatelskiego kanalizowałyby niezadowolenie społeczne oraz rosnącą bierność wyborczą i społeczną przejawiającą się we frekwencji wyborczej czy skłonności do uczestniczenia w życiu lokalnych społeczności. Socjologowie analizujący „rewolucje facebooka i twittera” jasno wskazują, iż nowoczesne środki komunikacji są wykorzystywane właśnie do kanalizowania niezadowolenia, a ich efektem są rozruchy z jakimi mamy coraz częściej do czynienia na naszych ulicach. Dlaczego nie wykorzystać sieci dla lepszego dostosowania decyzji oraz do włączenia o wiele większej liczby ludzi do konsultacji? Trudno sobie wyobrazić konsultowanie w taki sposób projektów ustaw czy kierunków polityki międzynarodowej, jednak w przypadku wielu obszarów działania takie są jak najbardziej możliwe.

Pięć powyższych kwestii wydaje mi się kluczowych z punktu widzenia zaprojektowania nowoczesnej polityki społecznej, która z jednej strony odpowiada na wyzwania przyszłości, a z drugiej realizuje swoje cele czyli ogranicza poziom wykluczenia społecznego i prowadzi do większej spójności dzięki powszechnemu zatrudnieniu. Tekst ma formę „rzucenia” kilku pomysłów, które mają pobudzać do dyskusji i wywoływać pozytywny ferment. Wydaje mi się, że są one racjonalne. Bez postawienia sobie fundamentalnych pytań o przyszłość i roli jaką ma pełnić polityka społeczna możemy „przespać” dokonujące się obecnie przemiany, za które zapłacą przyszłe pokolenia.

Warszawa/Jantar 10-20 sierpnia 2011 roku.

POLITYKA SPOŁECZNA WOBEC OSÓB STARSZYCH – UTOPIA CZY KONIECZNOŚĆ? :)

Polityka społeczna – celowa działalność państwa kształtująca warunki życia i pracy ludzi – jest pojęciem bardzo szerokim. Mówiąc o polityce społecznej możemy mieć na myśli tak odległe od siebie obszary jak, z jednej strony, rynek pracy i system ubezpieczeń społecznych, czy kwestie zdrowotne, ludnościowe, mieszkaniowe, rodzinne i kulturalne z drugiej. Polska polityka społeczna jest często utożsamiana ze zwalczaniem ubóstwa i podawaniem pomocnej dłoni słabszym – bezrobotnym, chorym, bezdomnym. Niestety, od lat praktykowany jest model „ryby”, a nie „wędki” – państwo polskie udziela obywatelom krótkotrwałej, interwencyjnej pomocy w trudnej sytuacji, lecz nie stosuje długofalowej profilaktyki zjawisk niepożądanych, takich jak bieda i bezrobocie, ani nie promuje modelu tak zwanej aktywnej polityki społecznej.

 

STATYSTYKI ALARMUJĄ

Polityka społeczna kształtuje warunki życia ludzi. W dobie szeroko zakrojonej debaty nad starzeniem się społeczeństw i dynamicznymi zmianami demograficznymi obserwowanymi w Polsce i na świecie, kwestią szczególnie ważną jest działalność państwa ukierunkowana na podnoszenie jakości życia ludzi starszych. Prognozy demograficzne są nieubłagane – w 2035 roku liczba osób starszych w Polsce stanowić będzie ponad 23 procent ogółu ludności[1]. Oznacza to, że blisko co czwarta Polka i co czwarty Polak będzie seniorem, a co istotniejsze – emerytem. Ludzi starszych będzie nadal przybywać, i to niekoniecznie na skutek niskiego przyrostu naturalnego, lecz w głównej mierze za sprawą postępu cywilizacyjnego, rozwoju medycyny i popularyzacji tak zwanego zdrowego trybu życia. Średnia długość trwania życia rośnie stopniowo i konsekwentnie od kilku stuleci. Dla przykładu – przeciętny Amerykanin w 1900 roku żył zaledwie 49 lat, w latach 50-tych średnia wieku wzrosła do 68 lat, a po roku 2000 osiągnęła wartość 77 lat, która i tak w porównaniu np. z Japonią (82 lata) nie jest obecnie najwyższa[2].

Seniorzy w niedalekiej przyszłości stanowić będą jedną czwartą społeczeństwa. Kwestia ta jest przedmiotem troski zarówno polityków, demografów, ekonomistów, socjologów, jak i środowisk lekarskich i pielęgniarskich. Popyt na usługi skierowane do osób starszych, takie jak opieka (dzienna i całodobowa), doradztwo finansowe, porady prawne, usługi transportowe, a nawet oferta turystyczna, rekreacyjna i kulturalna gwałtownie wzrośnie, tym bardziej, że regularnie przybywa tak zwanych „najstarszych seniorów” (the oldest old), czyli osób po 85. roku życia. Polska polityka społeczna zdaje się nie dostrzegać tego problemu, który w gruncie rzeczy jest potencjałem – dłuższe i zdrowsze życie otwiera drogę ku dłuższej aktywności społecznej i zawodowej, większej konsumpcji, do realizacji projektu kształcenia ustawicznego oraz do modelu rodziny wielopokoleniowej, w której wnuki czerpią wiedzę od stosunkowo młodych dziadków.

Polityka społeczna wobec osób starszych ogranicza się w głównej mierze do zarządzania systemem ubezpieczeń społecznych oraz do opieki socjalnej, tj. koordynowania i współfinansowania działalności domów pomocy społecznej oraz placówek spokojnej starości. Głównym aktorem polityki społecznej w Polsce jest MPiPS, którego oficjalna strona internetowa nie posiada ani jednego odnośnika skierowanego do osób starszych, podczas gdy kompleksowo omawia takie kwestie jak niepełnosprawność, przemoc w rodzinie, alimenty, adopcja czy integracja cudzoziemców. Popularny na Zachodzie termin „polityka starzenia się” (the policy of aging) w Polsce de facto nie istnieje. Za niedoborem odpowiedniej terminologii stoi brak jakiegokolwiek przemyślanego, spójnego i długofalowego programu opieki nad osobami starszymi oraz „zarządzania kryzysowego” w obliczu nadchodzących zmian demograficznych. Dla porównania, w Stanach Zjednoczonych już w latach 60-tych ubiegłego wieku wszedł w życie słynny Akt prawny dotyczący osób starszych (Older Americans Act, 1965), który powołał do życia Amerykańską Agencję ds. Starzenia się (AoA – Administration on Aging). AOA działa przy Departamencie Zdrowia i Usług Społecznych i zajmuje się finansowaniem najlepszych stanowych projektów skierowanych do osób starszych. Specjalny komitet ds. starości funkcjonuje również przy amerykańskim Senacie.

FINANSE W SKALI MAKRO OCZKIEM W GŁOWIE POLITYKÓW

W Polsce kwestia zmian demograficznych stała się popularnym tematem dyskusji po przystąpieniu do struktur unijnych. Komisja Europejska określiła proces starzenia się społeczeństw głównym – obok globalizacji i postępu technicznego – determinantem zmian społecznych w Europie[3]. Aktywizacja ekonomiczna osób w wieku okołoemerytalnym, między innymi dzięki elastycznemu modelowi zatrudnienia typu flexicurity, była jednym z postulatów strategii lizbońskiej. Specyfika polskiej debaty publicznej nad kwestiami demograficznymi polega na koncentrowaniu się przede wszystkim na wymiarze makroekonomicznym i utożsamianiu procesu starzenia się społeczeństwa z nadchodzącą złą kondycją finansową państwa. Stawianie znaku równości między powiększającym się deficytem budżetowym a rosnącą liczbą osób starszych w konsekwencji prowadzi do frustracji ludzi młodych, w wieku produkcyjnym i przedprodukcyjnym, którzy stojąc u progu kariery zawodowej z góry skazani są na finansowanie emerytur zarówno seniorów, jak i swoich własnych. Reforma emerytalna z 2011 roku ukazała prawdę o rzeczywistym przedmiocie troski polityków. Twórcom reformy przyświecał podstawowy cel – redukcja długu publicznego kosztem obywateli, a nie, jak by się mogło wydawać, zapewnienie bezpiecznej i godnej emerytury dla przyszłych pokoleń. Rażącym zaniedbaniem było także ignorowanie opinii publicznej. Polaków zaskoczyła tak szybka dezaktualizacja promowanego w 1999 roku hasła „Bezpieczeństwo dzięki różnorodności”, które legitymizowało wprowadzenie OFE i III filara do systemu emerytalnego. W starzejących się społeczeństwach system redystrybucyjny jest z założenia nieefektywny, ponieważ bazuje na zjawisku prostej zastępowalności pokoleń. Polacy przywykli do systemu wielofilarowego i zaczęli dostrzegać jego korzyści w postaci zabezpieczenia i alternatywy dla niepewnej przyszłości ZUS-u. Tymczasem zmiany w systemie emerytalnym zredukowały składkę do OFE z 7,3 do 2,3 procent, czyniąc ponownie z ZUS-u głównego dysponenta kapitału. Reforma weszła w życie mimo braku poparcia ze strony trzech partii politycznych, sprzeciwu takich środowisk jak Solidarność, PKPP Lewiatan, Izba Gospodarcza Towarzystw Emerytalnych oraz – co najważniejsze – braku zaufania Polaków, którzy w badaniu Instytutu Homo Homini wyrazili obawę przed losem przyszłych emerytur[4]. Brak konsensusu politycznego oraz brak szerszych konsultacji społecznych świadczy o tym, że polityka społeczna w Polsce jest realizowana chaotycznie, a poszczególne reformy nie stanowią części długofalowego programu, są jedynie reakcją na pesymistyczne prognozy dotyczące wydatków publicznych.

POLITYKA SPOŁECZNA – AKTYWNA CZY BIERNA?

Aktywna polityka społeczna zakłada stosowanie instrumentów aktywizacji zawodowej zamiast tradycyjnej (biernej) ochrony socjalnej. Bazuje na częściowym przerzuceniu odpowiedzialności za trudną sytuację życiową na jednostkę, oferując jej jednocześnie możliwość ukończenia specjalizacyjnych kursów i podjęcia pracy. Polityka społeczna wobec osób starszych realizowana obecnie w Polsce jest demobilizująca i bierna. Świadczy o tym nowelizacja ustawy z 17 grudnia 1998 roku o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Nowe przepisy zmuszają do wyboru – albo etat albo prawo do świadczeń emerytalnych. Aktualnie zatrudnieni emeryci mają czas do 1 października na podjęcie decyzji o zwolnieniu się z pracy, choćby na jeden dzień. W praktyce manewr ten nie jest wcale prosty – pracodawcy niechętnie ponownie zatrudnią emerytów, którzy sami złożyli wymówienie. Dodatkowym utrudnieniem są długotrwałe procedury rekrutacyjne, nierzadko wiążące się z koniecznością rozpisania konkursu na dane stanowisko. Nowe przepisy są absurdalne z kilku powodów. Po pierwsze, stoją w sprzeczności z popularyzowanym przez Unię Europejską ogólnym trendem aktywizacji zawodowej osób starszych. Po drugie, stanowią poważne utrudnienie dla realizacji przyjętego przez rząd w 2008 roku programu „Solidarność pokoleń – działania dla zwiększenia aktywności zawodowej osób w wieku 50+”. Po trzecie wreszcie, balansują na granicy pogwałcenia praw obywatelskich i najzwyczajniej w świecie wprowadzają ludzi w błąd. Wśród krytyków nowego rozwiązania znajduje się m.in. rzeczniczka praw obywatelskich, prezes Sądu Najwyższego, pracodawcy oraz blisko 50 tysięcy aktywnych zawodowo emerytów.

Brak przemyślanej polityki społecznej wobec osób starszych może pośrednio wynikać ze słabości politycznej polskich seniorów, którzy – będąc liczną i znaczącą grupą społeczną – nie są reprezentowani w rządzie. Poparcie dla Krajowej Partii Emerytów i Rencistów wynosi około 2 procent. Partia odgrywa marginalną rolę na polskiej scenie politycznej i nie stanowi liczącego się lobby. Dla porównania, Amerykańskie Stowarzyszenie Emerytów (AARP – American Association of Retired Persons), które nie jest partią polityczną, zrzesza ponad 40 milionów seniorów i dysponuje budżetem wynoszącym blisko miliard dolarów. AARP stanowi powszechnie szanowaną i wpływową siłę, z której opinią liczą się wszyscy. Negatywna opinia Stowarzyszenia potrafi błyskawicznie unicestwić wielkie projekty reform – sytuacja taka miała miejsce m.in. w 2005 roku, kiedy George W. Bush promował ideę prywatyzacji amerykańskiego systemu ubezpieczeń społecznych. Tradycja zrzeszania się emerytów jest bardzo silna w krajach skandynawskich. W Szwecji ponad połowa wszystkich emerytów należy do jednej z pięciu wiodących organizacji seniorów. Najistotniejszą rolę polityczną odgrywa istniejąca od 70 lat Narodowa Organizacja Emerytów (PRO – Pensioners’ National Organization), która zrzesza ponad 400 tysięcy osób. Sieć organizacji emeryckich w Skandynawii zapewnia błyskawiczny przepływ informacji o proponowanych projektach reform, dzięki czemu osoby starsze są świadome zamiarów władz i mogą zawczasu wypracować wspólne stanowisko dotyczące danego pakietu reform. W Polsce, oprócz braku reprezentacji interesów osób starszych, trudne do zaakceptowania jest również traktowanie „emerytów i rencistów” jako zhomogenizowanej grupy społecznej o jednakowych problemach i potrzebach. Jednym z podstawowych celów polityki społecznej powinno być jak najdłuższe zachowanie podmiotowości osób starszych, mające wyraz w samodzielnym podejmowaniu decyzji i komunikowaniu swoich potrzeb. Jeśli polityka społeczna istotnie ma dążyć do zapewnienia bezpieczeństwa socjalnego, ludzie starsi muszą być świadomi swoich praw.

CO NA TO UNIA?

Mimo, iż integracja europejska na poziomie społecznym przebiega dużo wolniej niż na szczeblu politycznym i gospodarczym, Unia niewątpliwie wywiera wpływ na kierunki rozwoju wewnętrznych polityk socjalnych poszczególnych państw członkowskich. Społeczny wymiar integracji zyskał na znaczeniu od chwili przystąpienia do UE krajów zaliczanych do grona tradycyjnych welfare states (Austria, Finlandia, Szwecja) w 1995 roku. W Polsce po 2004 roku pojawiły się przepisy dotyczące równouprawnienia kobiet i mężczyzn, nad których implementacją czuwała Komisja Europejska. Nie obyło się bez oficjalnych ponagleń i upomnień, a nawet groźby pozwania kraju przed Trybunałem w Luksemburgu. Presja ta spowodowała jednak, że kwestie takie jak dyskryminacja ze względu na płeć, molestowanie seksualne lub nierówne traktowanie matek wracających do pracy po urlopie macierzyńskim przestały być tematami tabu. Podobnego nacisku brakuje w odniesieniu do praw ludzi starszych. Z założenia zarządzanie systemem emerytalnym należy do suwerennych, wewnętrznych kompetencji państwa i nie może być przedmiotem regulacji ze strony Komisji Europejskiej. Podobnie wygląda sprawa ustalania ustawowego wieku emerytalnego. W Unii Europejskiej wyraźna jest tendencja do stopniowego wyrównywania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn, a w krajach, w których obie płcie pracują tyle samo – do podnoszenia wieku emerytalnego do 67 lat (np. w Hiszpanii od 2013 roku oraz w Niemczech stopniowo od 2012 do 2029 roku). W Polsce tymczasem projekt zrównania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn spotkał się z silnym oporem społecznym. W badaniu CBOS z kwietnia 2010 roku przeciwko projektowi zmian opowiedziało się 74 procent Polaków. Co więcej, w ubiegłym roku Trybunał Konstytucyjny orzekł, że różny wiek emerytalny kobiet i mężczyzn jest zgodny z konstytucją i nie stanowi przykładu dyskryminacji ze względu na płeć. W praktyce jednak oznacza drastycznie niskie emerytury kobiet, o stopie zwrotu bliskiej jednej czwartej ostatniego wynagrodzenia.

PO PIERWSZE EDUKACJA

W poprzednim numerze „Liberté!” prezes Polskiej Akademii Nauk, Michał Kleiber, powiedział, że musimy stać się społeczeństwem ludzi stale uczących się, do przedszkola aż do późnej starości[5]. Trudno nie przyznać racji słowom, które nabierają szczególnego znaczenia w obliczu starzenia się populacji. Wprowadzenie do programów nauczania elementów edukacji emerytalnej jest warunkiem zmiany mentalności Polaków, którzy wciąż postrzegają emeryturę jako czas „zasłużonego wypoczynku”[6]. Polska jest krajem rekordowo młodych emerytów. Wydatki na renty są u nas jednymi z najwyższych w grupie krajów OECD[7]. Niezbędna jest popularyzacja wiedzy na tematy związane z ekonomią gospodarstwa domowego, oszczędzaniem i funkcjonowaniem funduszy emerytalnych. W Polsce bardzo niskim zainteresowaniem cieszą się indywidualne konta emerytalne prowadzone w ramach III filara. W Stanach Zjednoczonych pracownicze programy emerytalne typu defined contribution (o zdefiniowanej składce) są szczególnie popularne, głównie ze względu na mobilność aktywów umożliwiającą częstą zmianę pracy. Przywiązanie do idei wolności i niezależności w USA skutkuje stosunkową nieufnością wobec rozwiązań federalnych. Mimo powszechnego poparcia dla państwowego programu ubezpieczeń społecznych, Amerykanie wiedzą, że muszą sami zadbać o komplementarne źródło utrzymania na starość. W Polsce moment przejścia na emeryturę jest często traumatycznym przeżyciem – zaskakuje zarówno wysokość naliczonego świadczenia, spadek standardu życia, jak i brak psychologicznego przygotowania do nowej roli społecznej. Edukacja odgrywa równie istotną rolę w procesie dostosowania osób dojrzałych do nowych wymogów rynku pracy. Postęp technologiczny sprawia, że wykształcenie zdobyte 20-30 lat temu szybko dezaktualizuje się i w konsekwencji prowadzi do zaniżenia kompetencji doświadczonego pracownika. Projekt kształcenia ustawicznego zakłada zdobywanie wiedzy przez całe życie i prowadzi do wyrównania szans pracowników w różnym wieku. Pozwala także obalać negatywne stereotypy dotyczące pracowników dojrzałych. Jednym z programów ukierunkowanych na podnoszenie kompetencji aktywnych zawodowo kobiet była kampania MPiPS „Poszukiwana 45+: rzetelność, zaangażowanie, doświadczenie”. W obliczu nadchodzącego Europejskiego Roku Aktywności Osób Starszych i Solidarności Pokoleń (2012), społeczeństwo ma prawo oczekiwać realizacji dobrze nagłośnionego medialnie, rządowego projektu skierowanego do seniorów.

KIERUNEK ZMIAN

Przed polską polityką społeczną stoi wiele wyzwań. Jednym z najważniejszych jest zapewnienie poczucia sprawiedliwości międzypokoleniowej oraz społecznej spójności (social cohesion). U podstaw tego zadania leży dostosowanie polityki społecznej do rzeczywistych potrzeb seniorów. Obecny model jest dla ludzi starszych zbyt zinstytucjonalizowany, sformalizowany, a co za tym idzie – abstrakcyjny. Realizacja skutecznej „polityki starzenia się” powinna rozpocząć się na szczeblu lokalnym, na przykład od usunięcia z przestrzeni miejskiej barier architektonicznych, budowy bezpiecznych przejść dla pieszych, zapewnienia przyjaznych seniorom usług transportowych, możliwości skorzystania z osiedlowych stołówek. Opieka socjalna powinna położyć nacisk na organizowanie samotnym seniorom warunków życia zbliżonych do domowych, w rodzinach zastępczych, kameralnych ośrodkach opieki, a nie w owianych złą sławą DPS-ach. Ludzie starsi często wycofują się z życia społecznego, czują bezwartościowi, niepotrzebni, bezradni. Tymczasem na Zachodzie idea wolontariatu osób starszych cieszy się uznaniem i powodzeniem, pełniąc jednocześnie funkcję aktywizującą, terapeutyczną i integrującą. Oferta pracy zawodowej na pół lub ćwierć etatu daje korzyści obu stronom – osoby starsze to doświadczona, rzetelna i wysoko zmotywowana siła robocza, która chętnie wykonuje lżejszą pracę, mniej atrakcyjną dla osób młodych. Oprócz działań na szczeblu lokalnym, polska polityka społeczna powinna dołożyć wszelkich starań do redukcji zjawiska ageismu, czyli dyskryminacji ze względu na wiek. Orzecznictwo Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości z ostatnich lat stanowi najlepszy dowód na skalę problemu. O ile na kwestie równego traktowania kobiet i mężczyzn społeczeństwa europejskie zdążyły się uwrażliwić, zjawisko ageismu jest wciąż ignorowane. Do standardów nauczania powinny zostać dodane zagadnienia z pogranicza socjogerontologii i geragogiki. Osobom w wieku przedemerytalnym powinno oferować się specjalistyczne kursy z dziedziny ekonomii wieku starszego. Wreszcie – polska szkoła powinna kreować pozytywny wizerunek starości, ułatwiający nawiązanie relacji międzypokoleniowych. Na to wszystko oczywiście potrzebne są nakłady finansowe. W dobie nękających Europę i świat kryzysów gospodarczych to właśnie polityka społeczna traci najbardziej. Rządy tną wydatki na opiekę socjalną i ubezpieczenia społeczne, pompując pieniądze w rozwój gospodarki. Warto jednak pamiętać, że konkurencyjność państwa zależy w dużej mierze od wykształcenia obywateli i liczby osób aktywnych zawodowo. Dlatego zamiast wypłacać rodzinom becikowe, aktorzy polskiej polityki społecznej powinni spojrzeć w kierunku rosnącego w siłę, lecz niedocenianego „siwego lobby”.


[1] Rocznik Demograficzny 2010, Główny Urząd Statystyczny, Warszawa 2010.
[2] Federal Interagency Forum on Aging-Related Statistics, Older Americans 2008: Key Indicators of Well-Being, U.S. Government Printing Office, Waszyngton 2008.
[3] Komunikat Komisji „Odnowiona agenda apołeczna: Możliwości, dostęp i solidarność w Europie XXI wieku”, KOM (2008) 412, Bruksela 2008.
[4] Więcej na ten temat: Zapędowska-Kling, K. (2011), „Reformy emerytalne a międzypokoleniowy kontrakt”, [w:] Szukalski, P. (red.), Starzenie się ludności a sprawiedliwość międzypokoleniowa, Acta Universitatis Lodziensis. Folia Oeconomica. Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2011 – w druku.
[5] „Świat biegnie, Polska maszeruje – wywiad z Michałem Kleiberem”, „Liberté!” nr VIII, czerwiec-sierpień 2011, s. 100.
[6] Wóycicka, I. (2004), „Wprowadzenie”, [w:] Później na emeryturę?, Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową, Gdańsk, s. 5-6.

[7] Chłoń-Domińczak, A. (2006), „Nowy system emerytalny. Co dotychczas i co dalej?”, [w:] Nowe dylematy polityki społecznej, Golinowska, S., Boni, M. (red.), Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych, Warszawa 2006.

Musimy czekać aż się wzbogacimy. Klasy społeczne i społeczeństwo obywatelskie – wywiad Dominiki Blachnickiej i Leszka Jażdżewskiego :)

W polskiej debacie publicznej podziały klasowe są zastąpione przez podziały historyczno-ideologiczne: mieliśmy podział na postsolidarność i postkomunizm, później Polskę tradycjonalistyczną i nowoczesną. Dlaczego języka klasy społecznej nie ma w debacie publicznej w takim stopniu jak na przykład w Wielkiej Brytanii?

Społeczeństwo brytyjskie zawsze było postrzegane jako klasyczny model społeczeństwa klasowego. U nas nie mówi się o tym explicite, nie używa pojęcia klasy w tym kontekście, ale podział na Polskę liberalną i solidarną, czy solidarystyczną, skorelowany jest w jakimś stopniu z podziałem klasowym. Liberałowie, nowa inteligencja, którą Platforma próbowała przez jakiś czas reprezentować, to albo nowa klasa średnia, albo wyższa klasa średnia – oczywiście w dłuższej perspektywie czasowej. Pani powiedziała, że Polska solidarna, to tradycjonaliści, ale wielu z nich można by zaliczyć do „klasy niższej”, są to np. chłopi. Chłopi są przedmiotem wielu analiz, a przecież można ich rozpatrywać jako klasę społeczną. „Klasy” są zatem obecne, ale nie odwołujemy się do nich wprost, bo nie istnieje takie zapotrzebowanie, mówienie o podziałach klasowych jest nawet niepoprawne politycznie. W dalszym ciągu kojarzy się z marksizmem.

 

Pamiętam, jak kilka lat temu, gdy studiowałam socjologię w Krakowie, na kursie z wielkich struktur społecznych poproszono nas, żeby zgłosili się synowie i córki chłopów. Okazało się, że na sali nie było nikogo takiego. Z kolei kiedy mój ojciec 30 lat wcześniej studiował w tym samym instytucie, wówczas „synów chłopskich” było zdecydowanie więcej. Stąd pytanie o mobilność społeczną w nowej Polsce. Czy podział klasowy nie jest w jakimś sensie w Polsce „zakorkowany”?

Nic nie wskazuje na takie „zakorkowanie”, czyli na zmniejszenie tej otwartości. Z drugiej strony, otwartość struktury społecznej nie wzrosła. Gdyby podzielić społeczeństwo polskie na (powiedzmy) jakieś sześć wielkich segmentów – wyżsi kierownicy i specjaliści (to dla mnie inteligencja), niżsi pracownicy umysłowi, właściciele firm poza rolnictwem, robotnicy wykwalifikowani, robotnicy niewykwalifikowani, rolnicy razem z robotnikami rolnymi – i prześledzić, w jaki stopniu dziedziczona jest przynależność do tych kategorii, to okaże się, że odsetek dziedziczenia utrzymuje się od mniej więcej od kilkudziesięciu lat pomiędzy 34-39%. Także ruchliwość specjalnie nie wzrosła. Nie jesteśmy bardziej otwartym społeczeństwem niż w PRL-u ani bardziej zamkniętym. Tu się niewiele zmieniło. Inteligenci, których ojcowie byli inteligentami, to około 40%. Napływ do inteligencji z innych kategorii jest duży, chociaż występuje również samorekrutacja, ale to oczywiste. Napływ spowodowany jest tym, że coraz więcej ludzi uzyskuje wyższe wykształcenie, a zdobycie wykształcenie jest jednak główną drogą wejścia do inteligencji, aczkolwiek nie każdy inteligent ma wyższe wykształcenie i nie każda osoba z wyższym wykształceniem jest inteligentem.

Czy ta kategoria inteligencji jest jeszcze jakoś relewantna w kapitalistycznym społeczeństwie?

Zależy, jak się zdefiniuje inteligencję. Jeżeli kojarzymy ją z postaciami, o których pisali Żeromski albo Orzeszkowa, czyli z ludźmi obdarzonymi poczuciem misji społecznej i realizującymi jakiś etos, to nie. Nawiasem mówiąc, nie wiadomo, czy kiedykolwiek taka kategoria istniała.

Ale byli też ludzie, którzy pewnie czuli się inteligentami.

Definiowali się w tych kategoriach. Tak, były takie badania, Andrzeja Boruckiego, najlepsze według mnie w okresie PRL- u. Autor badał cztery kategorie inteligencji: prawników, lekarzy, nauczycieli i inżynierów. Z badań tych wynikało, że ludzie ci mieli dużą samowiedzę na temat roli inteligencji, mówili o tym używając pojęć stosowanych przez literaturę. Na pytanie, czy taka kategoria inteligencji istnieje dzisiaj, podpowiedziałbym, że w coraz mniejszym stopniu. Jeśli zdefiniujemy ją jako ludzi obdarzonych poczuciem misji, która powinna zajmować się na przykład edukacją grup o niższym statusie albo podtrzymywać tożsamość narodową, to jest takich ludzi coraz mniej. Ludzie mają coraz mniej czasu na myślenie w kategoriach realizowania celów związanych z interesem ogółu i zajmują się raczej własnymi osiągnięciami, karierą zawodową i pomnażaniem zasobów materialnych. Orientacja na sukces wypiera orientacje wynikające z etosu inteligencji. W związku z tym ta kategoria, możemy ją nazywać nadal inteligencją po wschodnioeuropejsku, staje się coraz bardziej odpowiednikiem anglosaskich professionals. Czyli zbiorem jednostek podążających osobno, niezależnie od siebie, chociaż posiadających cechy wspólne. Na przykład wyższe wykształcenie, wysoki status zawodowy i prestiż, a poza tym typowe dla klasy średniej nastawienie na poleganie na sobie.

Mam wrażenie, że to, do czego pan profesor się odwołał, definiując inteligencję, czyli poczucie misji, to cecha, która zupełnie nie charakteryzuje tej grupy „profesjonalistów”. Czy zatem jakaś klasa w Polsce przejęła takie poczucie odpowiedzialności? Może wyłaniająca się klasa średnia przynajmniej w jakimś stopniu przejęła ten inteligencki etos?

Klasa średnia, z definicji, nie może mieć poczucia odpowiedzialności za ogół, bo jest ona zbiorem jednostek realizujących indywidualne aspiracje zawodowe, dążących do sukcesu, na tym polega jej siła i korzyści z jej posiadania – jedną z nich jest wzrost zamożności całego społeczeństwa, średnio rzecz biorąc, inna – kreowanie popytu konsumpcyjnego. Założenie społeczeństwa rynkowego jest takie: sami pomagajmy sobie, dzięki temu suma tych dążeń spowoduje podniesienie się stopy życiowej, bo najlepszym narzędziem do podnoszenia stopy życiowej jest danie możliwości rozwoju każdej jednostce z osobna. Zbiorowe załatwianie własnych interesów jest mniej skuteczne. Równocześnie jednak należy podkreślić, że charakterystyczną cechą klasy średniej jest funkcjonowanie w ramach różnych organizacji i „wspólnot”, w – w Polsce byłyby to organizacje społeczeństwa obywatelskiego. Społeczeństwo obywatelskie realizuje się w Stanach Zjednoczonych m.in. poprzez wspólnoty sąsiedzkie, kluby i organizacje samopomocowe, realizujące cele, których jednostka nie jest w stanie sama zrealizować. Przykładem może być podwożenie dzieci sąsiadów do szkoły mieszczącej się w innej dzielnicy. Odpowiedź na pytanie, czy klasa średnia będzie zastępować inteligencję w realizacji jej misji na rzecz dobra wspólnego, kojarzonego ze społeczeństwem i narodem, brzmi: nie. Głównie dlatego, że nie ma na nią zapotrzebowania w systemie rynkowym.

Ale we wspomnianych Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii to klasa średnia tworzy przecież społeczeństwo obywatelskie.

Ale tworzenie społeczeństwa obywatelskiego nie jest tożsame z intencjonalnym działaniem na rzecz interesu narodowego, zwłaszcza ujmowanego w języku symboli i wyższych wartości, charakterystycznego dla inteligenckiego etosu. Co nie zmienia faktu, że członkowie klasy średniej rozumieją potrzebę samoorganizowania się w celu zaspokojenia własnych potrzeb, żeby żyło się lepiej. Znają ten mechanizm przyczynowy. Wiedzą, że warto inwestować w społeczeństwo obywatelskie, bo wtedy społeczeństwo obywatelskie przynosi korzyść każdemu z osobna.

Mam wrażenie, że klasa średnia w Polsce to kategoria stricte polityczna. Od 90 roku o klasie średniej mówi się, jakby powstała w jakiś magiczny sposób, tylko dlatego że nagle pojawiły się wolne wybory i wolny rynek. Natomiast definicja klasy średniej z wyłącznym przyjęciem kryterium dochodowego chyba niewiele wyjaśnia? Może dopiero po dwudziestu latach można mówić o wykształceniu się klasy średniej?

W interesie każdego rządu powinno być zaistnienie klasy średniej, bo w społeczeństwie rynkowym jest ona miernikiem rozwoju. Z kolei dla opozycji brak klasy średniej byłby dobrym argumentem do krytyki rządu. U nas opozycja tego „nie wie”, albo boi się posługiwać tym hasłem, bo „klasa średnia” kojarzy się z trochę z zachodnim liberalizmem. Widocznymi oznakami kształtowania się klasy średniej jest więcej luksusowych samochodów na drogach, budowa domów jednorodzinnych, czy powstawanie zamkniętych, częściowo elitarnych osiedli. Natomiast podstawowym wyznacznikiem klasy średniej jest własność i możliwość jej wykorzystywania bez ograniczeń, co nie było możliwe w PRL.

Używając kategorii marksistowskich i przykładając je do klasy średniej, to z tego, co pan profesor mówi, wynika, że klasa średnia nie ma świadomości społecznej, bo gdyby miała świadomość społeczną, to miałaby też poczucie odpowiedzialności. I tylko wtedy moglibyśmy mówić o realnym istnieniu w Polsce społeczeństwa obywatelskiego, a nie tylko jego strzępków.

O klasie średniej można mówić wtedy, kiedy ludziom zależy na podkreślaniu, że są w klasie średniej, kiedy sami używają tego pojęcia. U nas prawie nikt się nim nie posługuje. Ludzie częściej identyfikują się z konkretną rolą zawodową lub przez wykształcenie. Nie używają takiego pojęcia, bo jest ono wartościujące, trochę pretensjonalne, a w ogóle to nie należy się chwalić. Dopiero kiedy ludziom zacznie zależeć na podkreślaniu przynależności do klasy średniej, tak jak w Stanach Zjednoczonych czy w Anglii, wtedy będzie można mówić, że uzyskuje ona realne znaczenie i u nas. Nie sądzę, żeby taka samoidentyfikacja stała się powszechnym zjawiskiem. Nie występuje np. we Francji i Niemczech, bo nie ma tam takiej tradycji, więc dlaczego miałaby się ona wyłonić w Polsce.

Czy ma pan profesor na myśli to, że wraz ze zmianą statusu ekonomicznego nie idzie zmiana mentalnościowa? Czy możemy mówić na przykład o „bogatych chłopach” lub „średniozamożnych robotnikach”? W książce, którą napisał pan wspólnie z Pawłem Śpiewakiem i Andrzejem Rychardem Śpiewak przytacza przykład ludzi, otaczających się luksusem w celach podniesienia swojego statusu, a de facto podkreślają nim swoje niskie, pochodzenie, bo ten luksus jest w bardzo złym guście.

Dążenie do uzyskiwania oznak prestiżu jest uniwersalnym zjawiskiem i nie musi być ono związane z kształtowaniem się klasy średniej. Każdemu człowiekowi zależy na prestiżu, nawet temu, którego nie stać na opłacanie czynszu za mieszkanie i wszyscy to widzą. Mimo wzrostu zasobności materialnej rolnik pozostaje rolnikiem pod względem stylu życia, orientacji, postaw i tego co nazywamy statusem społecznym. Tego się nie można nauczyć. Oprócz posiadania luksusowego sprzętu stereo, żeby być w wyższej klasie średniej „trzeba” spędzać czas na słuchaniu np. koncertów Mozarta. Wszyscy dorobkiewicze doskonale wiedzą, że status materialny nie jest źródłem prestiżu, zależy im więc, żeby go zalegitymizować, m.in. próbują przenieść swoje aspiracje na dzieci, co jest zresztą tworzywem przyszłej klasy średniej, bo ich dzieci, wyedukowane, zaczną się zachowywać inaczej, nie będą kupować stereo tylko po to, żeby było je widać, ani urządzać ogrodów z fontannami lub krasnalami. Także i dzięki temu klasa średnia zacznie się rozwijać, bo taka jest logika rozwoju.

A co się dzieje z klasą robotniczą, która wraz z rozwojem gospodarek kapitalistycznych czy postkapitalistycznych przestaje tracić tradycyjną rację bytu? Zmienia się w klasę usługową lub podklasę? Co się dzieje z robotnikami w Polsce, którzy w debacie publicznej są przedstawiani praktycznie wyłącznie przez pryzmat protestów, roszczeń? Co się stało z tą „wiodącą klasą”?

Wiodąca była głównie w przekazie propagandowym. W tym sensie, że jeżeli podkreślano jej dominującą rolę, to spływał na nią pewien szacunek społeczny i robotnik mógł się czuć dowartościowany. Badania nad prestiżem zawodów z czasów PRL-u pokazują, że robotnicy wykwalifikowani, górnik w szczególności, mieli u nas wyższy prestiż, byli oni oceniani wyżej w hierarchii społecznej niż w krajach zachodnich. Bardziej trafną charakterystyką w sensie usytuowania w strukturze społecznej jest nazywanie ich „pracownikami fizycznymi” niż „klasą robotniczą”, bo klasa jest zbiorowym podmiotem, realizującym wspólne interesy. Czy polska klasa robotnicza kiedykolwiek była porównywalna z angielską lub francuską klasą robotniczą? Nasi robotnicy do dzisiaj są kategorią o rodowodzie chłopskim i nie zdążyła się sproletaryzować nawet w systemie komunistycznym – sproletaryzować w sensie rozwoju świadomości klasowej, walki o własne interesy i samoorganizacji. Wyjątkowym okresem były lata 1980-81, gdy robotnicy stali się „klasą społeczną” – zorganizowani w „Solidarności” pokazali, że jednak potrafią zabiegać o swe interesy, chociaż w sojuszu z inteligencją. A co się dzieje teraz? Klasa robotnicza nie zanika w sensie demograficznym, aczkolwiek zmniejsza się jej udział w strukturze społecznej. Podobnie jak we wszystkich społeczeństwach komunistycznych, w Polsce było bardzo wielu robotników wykwalifikowanych, tej kategorii stworzonej przez zasadnicze szkoły zawodowe, około 25% wszystkich dorosłych. Do chwili obecnej odsetek zmniejszył się do 15-16%. Natomiast odsetek robotników niewykwalifikowanych utrzymuje się bez większych zmian. Są to dozorcy, sprzątaczki, robotnicy drogowi, pomocnicy murarscy. Zapotrzebowanie na niewykwalifikowaną pracę fizyczną nadal istnieje. Na Zachodzie jest ono zaspokajane przez imigrantów, u nas również, chociaż w niewielkim stopniu jak dotąd. Co do innych cech klasy robotniczej, to dokonała się jej dekoncentracja pod względem miejsca pracy, co osłabiło jej łączność, a przez to siłę przetargową. Po drugie, charakteryzuje się niskim stopniem samoorganizacji. Z moich analiz wynika, co pewnie nie jest odkrywcze, że na początku lat 90. przynależność do związków zawodowych deklarowało jakieś 25% i przez cały czas ten odsetek spada, w tej chwili wynosi jakieś 6-7%. Słabnie więc klasa robotnicza jako klasa, natomiast pracownicy fizyczni jako kategoria, złożona z jednostek wykonujących pracę fizyczną istnieją, i sporadycznie – gdy trzeba np. zastrajkować – ujawniają się w roli zbiorowego podmiotu.

Chcielibyśmy spytać o nierówności społeczne w Polsce. Czy to jest zjawisko, które się pogłębia?

Ono pogłębiło się w ciągu pierwszych dziesięciu lat po transformacji i utrzymuje się na takim samym poziomie – przynajmniej jeżeli mierzyć je nierównościami dochodów. Podobnie jest z zakresem ubóstwa Odsetek tzw. underclass to 10-11%. To dużo oczywiście, ale to się nie pogłębia.

Czy możliwe są w Polsce takie zamieszki, jakie obserwowaliśmy w Wielkiej Brytanii?

W Wielkiej Brytanii dochodzi do nich częściowo dlatego, że są tam mniejszości etniczne i imigranci z byłych kolonii, którzy czują się zmarginalizowani. Polska nie jest byłą kolonią, to pierwszy element ochronny. Po drugie Polska nie jest krajem bogatym i ludzie biedni, a niebezpieczni, póki co do nas nie przyjadą. Nie mamy również dzielnic w metropoliach, , które są podłożem strukturalnym underclass, zasiedlonym przez ludzi biednych i imigranckie mniejszości etniczne. Czy jest u nas młodzież sfrustrowana, która jest negatywnym bohaterem tych zamieszek w Londynie? Pewnie jest, ale bierna. W Polsce i w byłych krajach postkomunistycznych, odsetek osób odpowiadających na pytanie „Jak często uczestniczył/a P. w ciągu ostatniego roku w demonstracjach przeciwko rządowi”. kształtuje się o wiele niżej niż w społeczeństwach rynkowych. Ciekawe, bo powinno być odwrotnie, ponieważ to my mamy więcej powodów do niezadowolenia niż oni. W Polsce odsetek wynosi 5-6%, a we Francji czy w Hiszpanii – około 50%, co wydaje się prawie niewiarygodne. 50% dorosłych Francuzów i Hiszpanów odpowiada na to pytanie twierdząco. W związku z tym powiedziałbym, że przekonanie o tym, że warto demonstrować, jest u nas jakoś kulturowo słabo zakorzenione. Albo może dlatego, że jesteśmy narodem indywidualistów.

Z naszej rozmowy wyłania się zatem obraz społeczeństwa, które jest koszmarnie pasywne. Czy jest dziś w Polsce tak, jak kiedyś pisał Kisielewski, że „głupia publika łyka i łyka”?

Mamy społeczeństwo bardzo pasywne, tradycyjne i nie republikańskie w sensie identyfikowania się z interesem państwowym. Funkcjonujemy w systemie demokracji proceduralnej, ale nie mamy demokracji uczestniczącej. Brakuje zrozumienia tego, że gdy zaczniemy dbać razem o wspólne dobro – brzmi to bardzo patetycznie, ale trudno to wyrazić inaczej – to będzie nam lepiej.

Wczoraj rozmawiałam z młodymi kobietami w Piotrkowie, te kobiety bez trudu stworzyły listę problemów, z jakimi Polska się boryka, ale kiedy zapytałam, co my jako obywatele możemy zrobić dla rozwiązania tych problemów, pojawiły się odpowiedzi, że albo możemy wyjechać albo możemy nie kraść, ale to ostatnie już nie było takie oczywiste, bo ktoś odpowiedział, że skoro i tak wszyscy kradną, to może jednak nie warto nie kraść. Więc co możemy zrobić?

Możemy np. czekać, aż wzrośnie nam stopa życiowa. Wtedy powinien uaktywni c się w naszej świadomości mechanizm łączący interes wspólny z jednostkowym. W ogóle żyjemy w tej demokracji trochę ponad 20 lat, a przykładowo Szwecja potrzebowała kilkudziesięciu lat, by stać się społeczeństwem obywatelskim, a Finlandia na początku XX wieku była jeszcze społeczeństwem chłopskim.

Czyli rozumiem, że nie ma się co zżymać na pasywną klasę średnią, że się odgradza i posyła swoje dzieci do prywatnych szkół.

To jest całkiem naturalne działanie. W świetle tego, co powiedzieliśmy, posyłanie dzieci do prywatnych szkół, nawet ekskluzywnych, jest zalążkiem samoorganizacji. Równocześnie państwo powinno dbać o podnoszenie poziomu wykształcenia, rozwijać szkolnictwo wyższe i przeznaczać więcej środków na rozwój nauki. W tej chwili udział środków przeznaczonych na naukę jest skandalicznie niski – poniżej 0,5%, i nic nię pod tym względem nie zmienia, podczas gdy w Finlandii wynosi 3%.

Wracając do problemu biedy. Proszę pana profesora o przedstawienie mapy ubóstwa, ale nie geograficznej, lecz strukturalnej. Pan profesor mówi o tych 12%, ale w skrajnym ubóstwie żyje 5-6% społeczeństwa polskiego. Parę lat temu pan profesor pisał, że jeszcze nie mamy ubóstwa dziedziczonego, ale chyba zaczyna się ono pojawiać.

Przynależność do tych 12% mierzy się bardzo prosto, zbyt prosto nawet. Chodzi mianowicie o rodziny, w których dochód na osobę jest dwukrotnie mniejszy niż średnia krajowa, a równocześnie ich członkowie są „wykluczeni”, głównie z rynku pracy – chodzi głównie o długotrwałe bezrobocie. W krajach zachodnich jest to standardowy sposób pomiaru ubóstwa.

Czyli w Korei Północnej, gdzie niemal nie ma zróżnicowania dochodów, nie ma również podklasy?

W PRL-u też nie było.

Czy w takim razie jest to kategoria właściwie opisująca to zjawisko? Wychodzi na to, że dynamiczny rozwój klasy średniej czy też wyższej, wzrost dochodów, powoduje, że automatycznie rośnie podklasa.

Prawie automatycznie rośnie ona w społeczeństwie rynkowym. Jeżeli jest w nim bezrobocie, a więc i wykluczenie, na ogół też długotrwałe, więc musi być podklasa. Stwierdzenie, że podklasy istnieją w społeczeństwach rynkowych, i to w tych najzamożniejszych, było szokiem. Ale – choć tego nie zmierzyłem, nikt tego w Polsce nie zmierzył – tych, którzy dziedziczą ubóstwo, jest mniej niż te 10-12%. Kategoria ludzi dziedziczących biedę w wyniku mechanizmów kulturowych być musi. Jeżeli dziecko widzi ojca siedzącego cały dzień w piżamie, to musi się do tego przyzwyczaić z przekonaniem, że to jest właściwy model życia, niezależnie od tego, że rodzice zniechęcają je do zdobywania wykształcenia, mówiąc, że to i tak niewiele pomoże – to jeden z mechanizmów tworzenia kultury ubóstwa. Akurat u nas w dalszym ciągu się to specjalnie nie zmieniło, chociaż przesuwa się ono ze wsi do miasta. Na początku lat 90. ubóstwo było zlokalizowane bardziej na wsi, głównie w byłych PGR-ach. W tej chwili wykluczenie polegające na dziedziczeniu biedy zlokalizowane jest w miastach. Częściowo wynika to z kurczenia się środowisk chłopskich.

Tworzą się getta?

Ale nie takie, jak w Chicago czy w Detroit. Nie ma slumsów, choć wkrótce się pewnie pojawią. Koleżanki i koledzy, którzy (pod kierunkiem Profesor Warzywody-Kruszyńskiej robią badania nad ubóstwem stwierdzają obecność takich gett w Łodzi. Może w innych miastach też. Ale to jest atrybut społeczeństwa rynkowego, a nie nic nieoczekiwanego ani charakterystycznego dla Polski.

Czy istnieje skuteczny sposób promowania i zachęcania do edukacji, która długofalowo jest jedynym skutecznym sposobem na uniknięcie wykluczenia i wyjście z ubóstwa?

Nie tyle promowanie, co konsekwentna polityka rządu. Udało się to tylko (z tego co wiem) w Szwecji za rządów socjaldemokratycznych i to w ciągu 50 lat. Jest to jedyny kraj, w którym zmniejszył się związek między pochodzeniem społecznym a szansami przechodzenia przez kolejne bariery selekcji w systemie edukacyjnym – szkoły obowiązkowej do ponadobowiązkowej, a następnie ze szkoły średniej do wyższej. Punkty za pochodzenie w PRLu nie zmniejszyły tej zależności i tak jest do teraz. Nierówności edukacyjne i brak zmian w poziomie otwartości są stałymi parametrami we wszystkich społeczeństwach. Natomiast podnoszenie poziomu edukacji w sensie wzrostu odsetka osób np. kończących studia, jest ważne, ponieważ uświadamia obdarza ludzi kapitałem kulturowym, wiedzą i lepszym rozumieniem uwarunkowań spolecznych. Niezależnie od tego, że ludzie po studiach niekoniecznie muszą stać się intelektualistami robić użytek z tej edukacji. Warto podkreślić, że zwiększa się u nas rozbieżność między poziomem wykształcenia a statusem zawodowym. Mówiąc innymi słowy, wyższe wykształcenie coraz mniej daje – co wynika z pewnej inflacji wyższego wykształcenia – chociaż jest to zjawisko cykliczne i zdarza się w każdym społeczeństwie. To może być powodem frustracji ludzi z wyższymi studiami, aczkolwiek w Polsce nie zaczną oni wychodzić na ulicę. Właśnie dlatego, że ich poziom edukacji, mimo braku możliwości jego właściwego „zastosowania” na rynku pracy, uświadamia im, że to nic nie da.

Ja bym chciała, żeby Pokolenie 1200 brutto wyszło na ulice.

Nie potrafię sobie tego wyobrazić w Polsce. Polacy nie są skłonni do mobilizowania się w sprawach tak przyziemnych..

Arabska wiosna ludów: wyzwanie dla UE i Polski* :)

Arabska wiosna ludów spowodowała w polityce sąsiedztwa UE wobec Południa zmianę paradygmatu z stabilizacyjnego na demokratyczny. Niestety istnieje poważne zagrożenie, że zmiana ta w dużym stopniu pozostanie na papierze, gdyż słaba kondycja Europy (kryzys gospodarczy, wzrost ksenofobii i nastrojów anty-imigranckich, silne lobby rolnicze) nie sprzyja koniecznemu zdecydowanemu otwarciu na Południe. Przebudzenie świata arabskiego ma wielkie znaczenie nie tylko dla Europy, także dla Polski. Naszym strategicznym priorytetem powinno być stworzenie własnej polityki wobec krajów muzułmańskich.

O jeden most za daleko?

Jaśminowa rewolucja w Tunezji wyzwoliła proces, który doprowadził do bankructwa dotychczasowej polityki Unii Europejskiej wobec Południa opartej na zasadzie „po pierwsze stabilizacja”. Poparcie UE dla stabilizacji w świecie arabskim było ściśle związane z lękiem przed wolnością czyli jego ewentualną demokratyzacją postrzeganą przede wszystkim, jako potencjalne zagrożenie. Wolne wybory miałyby doprowadzić do władzy antyzachodnich islamistów uważanych za niemal jednolitą masę radykałów. Rewolucja w Tunezji unaoczniła jednak, że stabilizacja na południu jest pozorna i na dłuższą metę nie do utrzymania. Co więcej niesłuszne jest jej przeciwstawienie demokratyzacji. W rzeczywistości ta ostatnia jest niezbędnym warunkiem stabilizacji. Najważniejszą lekcją płynącą z ostatnich wydarzeń jest bowiem bankructwo autorytarnej modernizacji w świecie arabskim. Pomimo pewnych sukcesów długoterminowo jest ona jednak nieskuteczna, nie rozwiązując strukturalnych problemów państw arabskich. Co więcej, może ona przynieść skutki odwrotne od zamierzonych. Autorytarne reżimy niszczą bowiem opozycję niezakorzenioną w islamie, radykalizują islamistów oraz pogłębiają frustrację niezadowolonych mas społecznych. Bezdyskusyjnie poszerzenie zakresu wolności wzmocni legitymizację władz, stworzy wentyl bezpieczeństwa dla niezadowolenia społecznego i rozmiękczy radykałów włączając ich w proces polityczny. Warto jednak pamiętać, że diabeł tkwi w szczegółach. Strach Europy przed zawłaszczeniem demokracji przez radykalnych, totalitarnych islamistów nie jest zupełnie bezpodstawny. Dlatego kluczowe znaczenie dla powodzenia demokratyzacji ma równoczesne stworzenie dla niej sprzyjających warunków społecznych, gospodarczych i politycznych, czyli upraszczając skuteczna modernizacja. Ta agenda łącząca demokratyzację z modernizacją powinna uwzględniać specyfikę świata islamu oraz każdego kraju arabskiego. Bez takiej agendy zakorzenienie jakiejś formy demokracji w świecie arabskim będzie niezwykle trudne. Oczywiście UE stoi przed jednym podstawowym wyzwaniem znalezienia „kija i marchewki”, który mogłaby stymulować reformy w krajach arabskich. Dotychczas zdecydowanie najbardziej skutecznym narzędziem UE był proces akcesyjny, który nie wchodzi w grę w przypadku południowego sąsiedztwa. Najważniejszym przejawem zmiany podejścia UE do południowego sąsiedztwa jest komunikat Komisji Europejskiej „Nowa odpowiedź na zmieniające się sąsiedztwo” zaprezentowany 25 maja. Zaprezentowana nowa strategia zakłada w dużym stopniu przeniesienie na Południe modelu Partnerstwa Wschodniego. Fundamentem polityki unijnej wobec całego sąsiedztwa ma być zasada politycznej warunkowości uzależniającą skalę współpracy z sąsiadami od ich dokonań reformatorskich (more for more – więcej za więcej). Wyraźny akcent został położony na potrzebę wspierania przez UE społeczeństwa obywatelskiego oraz wolności mediów w państwach sąsiedztwa. Komisja zaproponowała utworzenie Europejskiego Funduszu na rzecz Demokracji oraz instrumentu wsparcia dla społeczeństwa obywatelskiego – Civil Society Facility. Unia zapowiada też większy udział w rozwiązywaniu konfliktów w sąsiedztwie. W wymiarze gospodarczym Komisja zaproponowała nagradzanie prymusów reform poprzez wprowadzenie w życie zasady 3 razy M (more money, more market access, more mobility, czyli więcej pomocy rozwojowej, więcej dostępu do rynku europejskiego, więcej mobilności czytaj liberalizacja systemu wizowego). Nowa odpowiedź jest z pewnością wyraźnym krokiem do przodu nie oznacza jednak radykalnego przewartościowania europejskiego podejścia do południowego sąsiedztwa. Na przykład wzrost nakładów finansowych przewidziany przez Komisję jest niewystarczający w porównaniu z potrzebami krajów Południa. Kopernikańskim przełomem byłoby zaproponowanie stworzenia w długim terminie utworzenia Śródziemnomorskiego Obszaru Gospodarczego, czyli odpowiednika Europejskiego Obszaru Gospodarczego (EEA), który obejmuje UE, Norwegię, Islandię i Lichtenstein. EEA opiera się na czterech wolnościach unijnych: ruch dóbr, osób, usług i kapitału. Trzy wymienione państwa są częścią unijnego wspólnego rynku. Przyjęły dużą część europejskiego prawodawstwa. Członkostwo w tego typu obszarze stworzonym dla Morza Śródziemnego z pewnością byłoby atrakcyjną marchewką dla krajów Południa i mogłyby w dużym stopniu odegrać rolę podobną jak perspektywa członkostwa w Europie Środkowej, gdyż kraje arabskie nie są zainteresowane akcesją. Niestety nawet realizacja znacznie mniej ambitnej agendy „Nowej odpowiedzi” stoi pod dużym znakiem zapytania ze względu na nieprzygotowanie Europy do wyzwań przed jakimi stanęła. Kryzys gospodarczy i rosnące wraz z nim bezrobocie wzmocniły introwertyczny charakter Europy. Cięcia budżetowe poważnie utrudniają zwiększenie nakładów na pomoc rozwojową. Histeryczna reakcja na 25 tys. imigrantów tunezyjskich, którzy przybyli na wyspę Lampedusę jaskrawo unaocznia jak silne są nastroje antyimigranckie w UE. Partie antyimigranckie i anty-islamskie osiągają rekordowe poparcie w niektórych krajach (15-25%). Politycy prawicowi głównego nurtu starają się być „bardziej papiescy od papieża” przejmując częściowo retorykę radykałów W niektórych krajach (Holandia, Dania) rządy już od kilku lat zależą od głosów skrajnej prawicy, wkrótce mogą do nich dołączyć kolejne. Kryzys gospodarczy bardzo boleśnie uderzył w Portugalię, Hiszpanię, Włochy i Grecję, czyli kraje, gdzie lobby rolnicze od lat blokuje otwarcie rynków dla produktów rolniczych z krajów Południa. Ich gotowość do zmiany stanowiska w tej kwestii jest mniejsza niż kiedykolwiek.

Za wolność waszą i naszą

Polska ma ambiwalentny stosunek do arabskiej wiosny. Z jednej strony niebezpodstawnie obawia się, że problemy Południa zdominują politykę Unii – kosztem ważnych dla nas spraw Wschodu. Z drugiej strony konieczność połączenia demokratyzacji z modernizacją oraz poszukiwanie przez arabskich reformatorów źródeł inspiracji stwarzają wielką szansę dla Polski, która może się pochwalić udaną niedawną transformacją polityczną i ekonomiczną. Takiego „know-how” nie mają państwa zachodniej Europy. Przykładem docenienia naszego potencjału może być ostatnia wizyta Baracka Obamy w Polsce, podczas której prezydent USA podkreślił konieczność podzielenia się przez Polskę swoimi doświadczeniami ze światem arabskim. Jednak, kluczowe znaczenie dla sukcesu zaangażowania Polski na Południu będzie miała jego skala, która będzie zależeć od uświadomienia sobie nad Wisłą jak ważny jest ten region dla polskich interesów narodowych. Po jaśminowej rewolucji Polska pod hasłem wsparcia polityki dzielenia się naszym doświadczeniami z arabskimi reformatorami zaktywizowała się w południowym sąsiedztwie na niespotykaną dotąd skalę. Skupiliśmy się przede wszystkim na Tunezji, którą odwiedziły lub wkrótce odwiedzą liczne polskie delegacje (wizyta zespołu NGO i MSZ, Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Aleksander Kwaśniewski, Radosław Sikorski). MSZ we współpracy z NGOsami finalizuje prace nad projektami, które mają zostać zrealizowane na poziomie lokalnym w Tunezji. Warto także pamiętać, że minister Sikorski był pierwszym szef MSZ kraju unijnego, który odwiedził Benghazi. Polska weszła także w skład Grupy kontaktowej ds. Libii. Na mocy porozumienia z Katarem, najważniejsza arabska telewizja Al-Dżazira ma nakręcić serial dokumentalny w języku arabskim i angielskim na temat polskiej transformacji. Polska była pomysłodawcą utworzenia przez UE Europejskiego Funduszu dla Demokracji. Warszawa może być szczególnie dumna, że propozycja reformy polityki sąsiedztwa, szczególnie południowego przedstawiona przez Komisję za wzór traktuje Partnerstwo Wschodnie, stworzone przez Polskę i Szwecję. Aktywność Polski w świecie arabskim wymaga jednak od nas dokonania audytu naszych słabych i mocnych punktów, a szczególnie odpowiedzenia na fundamentalne pytanie: jakie znaczenie dla Polski ma Południe? Czy jesteśmy tam tylko altruistycznie czy też mamy istotne interesy w tej części świata? Bezdyskusyjnie Wschód będzie dla Polski zawsze ważniejszy niż Południe. Jednak, musimy przyznać, że ten ostatni kierunek jest w Polsce niedoceniany.

Południe: miękkie podbrzusze Europy

Polska jako kraj, który chce zostać jednym z głównych graczy europejskich, musi myśleć w kategoriach całej Unii. A dla Unii – czy nam się to podoba czy nie – ważniejszy jest basen Morza Śródziemnego niż Wschód. Po pierwsze – z powodów demograficznych i gospodarczych. Według danych ONZ ludność Bliskiego Wschodu, Afryki Północnej i Turcji już teraz liczy 460 mln, w roku 2050 dojdzie do 700 mln. Około roku 2040 sam Egipt będzie miał więcej mieszkańców niż Rosja. Według prognoz Goldman Sachs i PricewaterhouseCoopers średnie tempo wzrostu gospodarczego Egiptu w latach 2010-2050 wyniesie ponad 7 proc., natomiast Rosji i Ukrainy – 3-4 proc. Siła nabywcza Turcji będzie prawdopodobnie około 2050 r. nieznacznie mniejsza od rosyjskiej czy niemieckiej. Po drugie – z powodów politycznych. By zyskać pozycję globalnego gracza, Europa musi ustabilizować swoje sąsiedztwo, a Południe stwarza znacznie poważniejsze problemy niż Wschód. Dla Polski, która stawia na europejską politykę obronną i bezpieczeństwo energetyczne Unii, kraje MENA (Middle East and North Africa) mają ogromne znaczenie. Europa myśli o wykorzystaniu na wielką skalę energii solarnej z Afryki Północnej. Polska chce zmniejszać swą zależność od gazu rosyjskiego, a alternatywą może być gaz z Bliskiego Wschodu. Nie można też ignorować procesów w samej Unii – w najbliższych dekadach zorientowane na Rosję Niemcy prawdopodobnie stracą pozycję najludniejszego kraju UE. Bardzo zmniejszy się też liczba mieszkańców nowych państw Unii, czyli tych najbardziej zainteresowanych wschodnim sąsiedztwem. Natomiast w państwach szczególnie zainteresowanych światem islamu – we Francji, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii – przybywać będzie mieszkańców, a będą to muzułmanie. We Francji za kilka dekad będą oni stanowili ponad 20 proc. mieszkańców. Te procesy dotyczą też Polski – do roku 2050 nasza populacja ma skurczyć się o sześć milionów. Społeczeństwo stanie się znacznie starsze, ubędzie rąk do pracy. Nawet bardzo dobra polityka prorodzinna, gospodarcza i społeczna nie rozwiąże wywołanych tym problemów. Będziemy musieli postawić na imigrantów. Za swoje tradycyjne zaplecze migracyjne uważamy dziś Ukrainę czy Białoruś, ale prognozy demograficzne tych krajów są gorsze od naszych. Musimy się przygotować na to, że – czy nam się to podoba czy nie – znaczna część nowych obywateli Polski może być muzułmanami. Problem Południa nie ogranicza się do basenu Morza Śródziemnego. Europa musi nań patrzeć w kontekście relacji ze światem islamu, szczególnie Wielkim Bliskim Wschodem rozciągającym się od Hiszpanii po Chiny i Indie. Także na Wschodzie w przyszłości będzie coraz więcej Południa, czyli islamu – na Krymie, w Gruzji i w Rosji oraz Azji Centralnej. Już dzisiaj blisko 15 proc. mieszkańców Rosji to muzułmanie, za kilka dekad będzie ich 30 proc. Największy przyrost nastąpi na Kaukazie Północnym, który jest rosyjską piętą achillesową. Dynamiczna demograficznie i ekonomicznie Turcja już dzisiaj ma znaczne wpływy na obszarze postsowieckim. W przyszłości stanie się znacznie silniejsza, podczas gdy Rosja będzie słabnąć. Kolejnym „wyłaniającym” się muzułmańskim mocarstwem regionalnym działającym na obszarze postsowieckim może być Iran, szczególnie, jeśli nastąpi liberalizacja jego systemu politycznego. Jego olbrzymie zasoby gazu mogą stać się – z perspektywy Polski – podstawową alternatywą dla gazu rosyjskiego.

Mocne i słabe strony Polski

Polska nie ma bagażu kolonialnego oraz tradycji długotrwałej konfrontacji z muzułmanami. Co więcej, w ostatnich latach ze względu na naszą minimalną obecność w regionie nie skompromitowaliśmy się kordialnymi relacjami z miejscowymi dyktatorami. Polska przez cztery wieki graniczyła z Imperium Osmańskim, lecz tylko przez ćwierćwiecze z przerwami toczyła z nim wojny, znacznie mniej krwawe niż inne ówczesne konflikty. Francja lubi podkreślać, że jako pierwsza podpisała w 1535 r. bezprecedensowy układ o przyjaźni z Turkami osmańskimi, ale Polska zrobiła to dwa lata wcześniej. Związki z islamem bardzo wyraźnie widać w sarmatyzmie – oryginalnym i wyjątkowym nurcie kultury polskiej. Polska ma unikalną w Europie tradycję nieprzerwanej koegzystencji z mniejszością muzułmańską, czyli żyjącą u nas od wieków społecznością tatarską. Hiszpania powołuje się na Al-Andalus, dziedzictwo rządów muzułmańskich z lat 711-1492. Zostało ono utopione w morzu krwi przez arcykatolickich królów hiszpańskich, ale Hiszpania uważa, że mimo to może dziś odgrywać rolę szczególnego partnera Turcji w ramach Sojuszu Cywilizacji, forum dialogu stworzonego przez ONZ. Czy to miejsce nie należy się Polsce? Polacy odegrali także ważną rolę w modernizacji ludów tureckich (Tatarzy, Turcy, Azerowie) w XIX i na początku XX wieku, nierzadko po przejściu na islam. Kolejną mocną stroną Polski jest – paradoksalnie – dziedzictwo komunizmu. Przy wszystkich poważnych różnicach kulturowych można znaleźć istotne podobieństwa doświadczeń historycznych między Polską i licznymi krajami muzułmańskimi, rządzonymi przez sowieckie lub prokomunistyczne reżimy (autorytaryzm, rola wojska, sterowana gospodarka). Szczególnie ważnym wkładem Polski w demokratyzację świata muzułmańskiego mogą być idee odrzucenia przemocy przez opozycję demokratyczną i koncepcja okrągłego stołu, czyli ewolucyjnej transformacji opartej na dialogu i włączeniu w życie polityczne dawnych wrogów. Kluczowe znaczenie „Solidarności” w polskiej rewolucji również jest naszym atutem – np. w Tunezji związki zawodowe odegrały istotną rolę w obaleniu reżimu Ben Aliego. Nasze doświadczenia z tworzeniem wolnych mediów i organizacji pozarządowych na początku lat 90. mogą być inspirujące dla Arabów. Wiele państw muzułmańskich potrzebuje nie tylko demokracji, ale także radykalnych reform ekonomicznych. Arabscy liderzy powinni przestudiować narodziny kapitalizmu w erze Balcerowicza, który korzystał z doświadczeń innych, często teoretycznie egzotycznych krajów (Chile). Przydatne może być doświadczenie polskich NGO-sów we wspieraniu transformacji w krajach postsowieckich. Last but not least, rola Kościoła katolickiego w czasie polskiej transformacji także może być interesującym tematem dla społeczeństw muzułmańskich, które muszą zdefiniować miejsce religii w nowym porządku politycznym. Polski Kościół mocno obecny w basenie śródziemnomorskim, kojarzony z Janem Pawłem II lubianym przez muzułmanów m.in. za promocję idei pokrewieństwa religii Abrahama, jest bezdyskusyjnie ciekawym partnerem do dialogu dla umiarkowanych muzułmanów. Temu dialogowi sprzyjałby także większy w porównaniu z Europą Zachodnią konserwatyzm i religijność społeczeństwa polskiego, które powodują, że Polacy są bardziej tolerancyjni dla obecności symboli religijnych w przestrzeni publicznej (np. noszenia chust przez studentki) niż Francuzi, czy bardziej podobni w kwestiach światopoglądowych (homoseksualizm, aborcja, eutanazja) do wielu muzułmanów niż do Szwedów. Dla modernizacji i demokratyzacji krajów arabskich istotną kwestią będzie kształt relacji Turcji z UE oraz sytuacja wewnętrzna w tej pierwszej. Turcja jest bowiem obecnie bardzo popularna w świecie arabskim i uważana za źródło inspiracji jako w miarę udane małżeństwo islamu, demokracji (choć z defektami) i wolnego rynku. W tej sytuacji bardzo dobre relacje polsko-tureckie, które uległy intensyfikacji w ostatnim okresie mogą okazać się kolejnym atutem Polski.

W świecie islamu reprezentują nas dziś niemal wyłącznie żołnierze i turyści. Często jeździmy do Egiptu, Tunezji. Niemal wszystkie nasze misje wojskowe po 1989 r. trafiły do krajów zamieszkanych przez muzułmanów. Ale wiedza nawet wykształconego Polaka na temat islamu jest zwykle mniejsza niż mieszkańca Zachodu. Nasze uprzedzenia względem muzułmanów, szczególnie względem Arabów, są większe niż w niektórych krajach zachodnich. Jakość polskiej arabistyki czy turkologii także pozostawia wiele do życzenia. Nasze związki ekonomiczne ze światem islamu są słabe, zaś z krajami południowego sąsiedztwa minimalne. Nasza aktywność polityczna w regionie Morza Śródziemnego do niedawna była bardzo ograniczona. Jeśli Polska chce zaistnieć na Południu musi dostrzec słabości swojego zaangażowania na Wschodzie (niewielka pomoc rozwojowa, niewystarczająca liczba stypendiów, ograniczone polskie inwestycje i wymiana handlowa). Naszą najważniejszą słabością jest rozdźwięk między naszą modernizacyjną i demokratyczną retoryką a praktycznymi działaniami. Polska pomoc rozwojowa wynosi jedynie 0.08% naszego PKB. W latach 2007-2009 jej głównym odbiorcą były Chiny, które otrzymały więcej pieniędzy niż w kraje Partnerstwa razem wzięte. Polska pomoc rozwojowa jest proporcjonalnie prawie cztery razy mniejsza niż Portugalii, nieznacznie od nas bogatszej. Udział studentów zagranicznych w ramach społeczności studenckiej w Polsce jest minimalny, najniższy w Unii. Studiuje u nas jedynie 300 studentów z Bliskiego Wschodu – ponad 25 razy mniej niż na Ukrainie. Problemem Polski jest zrównoważenie podejścia do Izraela. Zawsze będzie nas łączyć z nim wyjątkowa wspólnota historii oraz demokracji. Jednak prawdziwa przyjaźń nie powinna opierać się na bezkrytycznej afirmacji. Trudno za taką nie uznać lutowej wizyty rządu polskiego w Izraelu, podczas której określiliśmy siebie jako kraj filosemicki. Nie mieliśmy jakichkolwiek zastrzeżeń do polityki mocno prawicowego rządu izraelskiego wobec Palestyny. A przecież Hillary Clinton uznała ją niedawno za zagrożenie dla przyszłości Izraela i stabilności regionu.

Polska z pewnością nie zastąpi Francji jako głównego gracza UE w Afryce Północnej. Jednak, możemy znaleźć swoją niszę wykorzystując nasze mocne punkty i przezwyciężając nasze słabości. Nie można być mistrzem w każdej dyscyplinie, szczególnie przy średnim potencjale. Dlatego rezygnacja przez Polskę z zaangażowania w całym świecie arabskim jest słusznym samo-ograniczeniem. Jednak, skupienie się wyłącznie na Tunezji byłoby niepotrzebnym zawężeniem, odczytanym jako sezonowe zainteresowanie regionem. Optymalnym rozwiązaniem dla Polski wydaje się uzyskanie w Unii statusu „eksperta ds. islamu postsowieckiego, tureckiego i irańskiego” i skupienie się na jednym regionie arabskim (Maghreb). Jednak realizacja takich ambicji wymaga udoskonalenia całej polskiej polityki zagranicznej, wyraźnego zwiększenia pomocy rozwojowej, edukacyjnej i relacji ekonomicznych ze światem muzułmańskim. W innym przypadku nasze zaangażowanie będzie powierzchowne i nietraktowane poważnie przez samych muzułmanów.

*Fragmenty tego artykułu zostały wcześniej opublikowane w tekście „Orzeł i półksiężyc”, który ukazał się w Gazecie Wyborczej na początku maja tego roku.

Hayek kontra Keynes: zapobiegać kryzysom, czy je zwalczać? :)

Odpowiedź na przedstawione w tytule artykułu pytanie wydaje się być na tyle oczywiste, że wydawać by się mogło, że samo pytanie jest zbędne. Nie jest tak jednak w sytuacji, gdy – podobno – jedynie kilkunastu autorów na świecie (w tym jeden w Polsce) przewidziało wystąpienie ostatniego kryzysu. Debata pomiędzy wspomnianymi w tytule wielkimi ekonomistami XX wieku: Johnem Maynardem Keynesem a Fredrichem Augustem von Hayekiem trwa od dziesięcioleci (zob. np. Liberte!, nr V, 2010) i nie zanosi się na to, by została w najbliższym czasie zakończona.

Wprowadzenie

Keynes urodził się 5 czerwca 1883 r. w Cambridge, zmarł 21 kwietnia 1946 r. w Firle (Wielka Brytania). Hayek urodził się 8 maja 1899 r. w Wiedniu, zmarł 23 marca 1992 r. we Fryburgu Bryzgowijskim (Niemcy). Keynes odszedł z tego świata zanim zaczęto przyznawać Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. Gdyby nie to, byłby jednym z głównych kandydatów do pierwszej nagrody (z 1969 r.). Hayek otrzymał ją stosunkowo szybko, w 1974 r., za badania m.in. z zakresu cykli koniunkturalnych. Pierwszy z nich uważany jest za zwolennika interwencjonizmu, drugi – przeciwnie, za zagorzałego jego krytyka. Ekonomia jest bowiem taką dziedziną nauki, w której zdarzało się przyznać Nagrodę Nobla za udowodnienie sprzecznych ze sobą poglądów. Od debaty tych wielkich osobistości ekonomii minęło kilkadziesiąt lat, ale wciąż nie przesądzono, który z nich miał rację. Kwestia sporna ma olbrzymią wagę; obejmuje fundamenty ekonomii teoretycznej i praktyki polityki gospodarczej wielu krajów. W zależności od tego, która grupa ekonomistów ma większą siłę przekonywania, władze gospodarcze podejmują decyzje dotyczące środków o tak dużej wysokości, że sięgają nawet kilku procent PKB. Stąd rację może mieć Mario Rizzo z Uniwersytetu Nowojorskiego, który stwierdził: „Wielka debata [w ekonomii] to wciąż Keynes kontra Hayes. Wszystko inne jest tylko dodatkiem do niej.”

Historyczny kontekst prac Keynesa

Żeby zrozumieć teorię Keynesa należy wrócić do czasów poprzedzających wydanie jego najsłynniejszego dzieła – „Ogólnej teorii zatrudnienia, procentu i pieniądza”. Już w XIX wieku społeczeństwa niektórych krajów odczuwały bolesne efekty kryzysów finansowych. Co więcej, pojawiały się one nie tylko w pojedynczych krajach, ale w dodatku miały tendencję do rozprzestrzeniania się poza granice państw, obejmując czasami dość daleko oddalone od siebie regiony świata. Na domiar tego, kryzysy te powtarzały się stosunkowo często, nawet co kilka lat. Zaczęto obserwować w ich występowaniu pewne regularności, nazwane później cyklami koniunkturalnymi. W XIX i na początku XX wieku dość mało wiedziano o procesach je wywołujących, a jeszcze mniej – o instrumentach, za pomocą których powinno się z nimi walczyć lub – co ważniejsze – zapobiegać im. Gospodarki kapitalistyczne pozostawione same sobie, bez ingerencji władz, miały naturalną tendencję do cyklicznego pogrążania się w recesjach gospodarczych. Niektóre z nich, zwłaszcza gdy wywołane były kryzysami finansowymi, były dość bolesne dla społeczeństwa. Pamiętajmy, że mówimy o czasach, kiedy nie istniały zasiłki dla bezrobotnych, powszechne ubezpieczenie społeczne, zdrowotne. Buforem, w pewnym stopniu amortyzującym uderzenia kryzysów była międzynarodowa mobilność siły roboczej. Ludność z najbiedniejszych krajów mogła emigrować, szczególnie do Ameryki, gdzie podaż ziemi była duża. Nie istniały na ogół jeszcze bariery administracyjne typu paszporty, wizy, zielone karty, obowiązki meldunkowe itd.

W tamtych czasach najczęściej stosowanym w walce z kryzysem instrumentem polityki gospodarczej były – podobnie jak obecnie – stopy procentowe. W czasach kryzysów XIX i początku XX wieku najczęściej je jednak. podnoszono. Przed latami 30. XX wieku najczęściej jednak działania władz podejmowane w trakcie kryzysów były dość pasywne. Środki, które posiadały w swojej dyspozycji rządy były bardzo ograniczone (stanowiły często najwyżej kilka procent PKB, a nie kilkadziesiąt, jak to jest obecnie), a banki centralne albo jeszcze nie istniały, albo możliwości ich działań również nie były zbyt duże, szczególnie w porównaniu do dzisiejszych standardów.

Jakie zatem było podejście władz do rozwiązywania problemów z kryzysami? Mniej więcej takie, jak wynikało z teorii ekonomicznych, które istniały w tamtych czasach. Zgodnie z nimi, skoro rynek ma naturalną tendencję do powrotu do równowagi, a państwo jest czynnikiem destabilizującym ten proces, władze powinny powstrzymywać się od interwencji czekając, aż rynek sam powróci do właściwego stanu, np. pozbędzie się nierentownych przedsiębiorstw, zwiększając efektywność ogólnogospodarczą. Taką politykę można by dalej prowadzić, gdyby nie zmieniająca się sytuacja społeczno-polityczna oraz wydarzenia początku lat 30. XX wieku.

Początek XX wieku to okres zwiększania się uprawnień demokratycznych społeczeństw. Coraz więcej krajów przechodziło na system demokratyczny. Co to znaczyło dla polityków? W coraz większym stopniu musieli zacząć uwzględniać potrzeby społeczeństwa. Jeśli zatem kraj doświadczany był przez kryzys, rosła presja wyborców na rząd, by przeciwdziałał mu. Do tego należałoby jeszcze dodać rosnącą popularność socjalizmu, który – jak się wydawało jego twórcom i propagatorom – rozwiązywał problemy z występowaniem kryzysów poprzez wprowadzenie centralnego sterowania gospodarką. Taki był kontekst społeczno-polityczny powstania teorii Keynesa.

Jednak bezpośrednią przyczyną powstania teorii były dopiero wydarzenia nazwane Wielkim Kryzysem. Przyjmuje się go datować na lata 1929-1933, choć zaczął się w niektórych krajach nieco później, a jego konsekwencje były odczuwane dłużej, niż do 1933 r. Społeczeństwa wielu krajów były w szoku po długim okresie powojennej prosperity lat 20. XX wieku. Wydawało się, że nie można wyjaśnić wystąpienia tego kryzysu na gruncie istniejącej teorii ekonomicznej. Stąd rządy wielu krajów eksperymentowały prowadząc swoją politykę gospodarczą. Nie miały odpowiedniej podbudowy teoretycznej dla swoich działań. Co więcej, niekiedy podejmowano błędne decyzje, wzajemnie sobie szkodząc (nazwane to zostało polityką zubożenia sąsiada). W odpowiedzi na te wyzwania powstała „Ogólna teoria” Keynesa.

Teoria Keynesa: przyczyny i konsekwencje

Była ona przełomowa, odrzucała obowiązujący przez ponad wiek tzw. klasyczny model ekonomii. Dostarczyła wyjaśnień brakujących ekonomistom i zapewniała wskazania dla prowadzenia polityki gospodarczej. W sytuacji znaczącego spadku produkcji, który występował w okresie Wielkiego Kryzysu, Keynes zaproponował rozwiązanie w postaci zapewnienia dodatkowego popytu. Dzięki niemu byłoby możliwe podniesienie poziomu produkcji i zwalczenie recesji. Jeśli rządu nie było stać na wypełnienie luki w zagregowanym popycie, powinien był zapożyczyć się na ten cel, zwracając pieniądze zebrane z podatków dopiero w okresie pomyślnej koniunktury. Zatem oszczędzanie przestawało być cnotą w okresie kryzysu; wydawanie pieniędzy, nawet jeśli się ich nie miało, stało się uzasadnione. Przedstawiciele szkoły austriackiej głęboko się takim zachowaniom sprzeciwiali argumentując, że politycy zyskali potwierdzenie dla działań, które w systemie demokratycznym lubili podejmować: zwiększać wydatki, a nie szukać oszczędności.

Keynes był również mistrzem autopromocji. Tytuł jego głównego dzieła celowo nawiązywał do ogólnej teorii względności. Podobnie jak Einstein fizykę, Keynes chciał zrewolucjonizować ekonomię. Proponował rozwiązania, które społeczeństwa (i związki zawodowe) zazwyczaj lubiły: podnoszenie płac, zasiłki dla bezrobotnych, tworzenie przez rząd miejsc pracy (poprzez roboty publiczne), dotacje za powstrzymywanie się od produkcji itd. Jak to obrazowo opisała kanadyjska ekonomistka Lorie Tarshis, autorka pierwszego podręcznika keynesowskiego: „To, co dostarczył Keynes, to nadzieja: nadzieja, że dobrobyt może być przywrócony i utrzymany bez pomocy więzień, obozów, egzekucji i bestialskich przesłuchań. W tych latach wielu z nas uważało, że podążając za Keynesem (.) każdy z nas może stać się lekarzem dla całego świata”.

Teoria Keynesa na tyle podobała się władzom, że była stosowana jeszcze po II wojnie światowej, aż do lat 70. XX wieku – do czasów tzw. kryzysów naftowych. Jej wdrażanie uzasadniano również względami politycznymi. Wskazywano nie tylko na potrzebę osłabienia wpływów lewackich w różnych krajach poprzez m.in. wprowadzenie większych osłon socjalnych dla pracowników. Stąd stworzono koncepcję tzw. automatycznych stabilizatorów koniunktury. Pozwalały one na stabilizowanie gospodarki, łagodzenie recesji niejako automatycznie, zanim jeszcze władze zdołają podjąć decyzję. Doszedł do tego jeszcze jeden przykład – Niemiec. Olbrzymie bezrobocie na początku lat 30. doprowadziło do pewnych wypaczeń systemu demokracji. W wyniku powszechnych, demokratycznych wyborów organizowanych w sytuacji rosnącego niezadowolenia społecznego, kiedy ludność z łatwością poddała się retoryce partii o skrajnych poglądach, do władzy doszli narodowi-socjaliści, by następnie. ograniczyć demokrację. Jak bolesne były później tego konsekwencje, wszyscy wiemy. Lekcja Niemiec stała się przestrogą dla elit intelektualnych wielu krajów, że należy w większym stopniu dbać o potrzeby socjalne, zwłaszcza w czasach kryzysów.

Czy zatem można – jak argumentują niektórzy – odrzucić teorię Keynesa? Niekoniecznie. Odpowiadała ona na potrzeby swoich czasów. Dostarczała brakujących ekonomistom wyjaśnień, wskazywała instrumenty polityki gospodarczej, które należałoby zastosować. Czy jednak można twierdzić, że teorię tą należy stosować również współcześnie? Również niekoniecznie. Żyjemy w zupełnie innych warunkach niż 80 lat temu. Prawa ekonomicznie nie funkcjonują w oderwaniu od rzeczywistości, a skoro rzeczywistość się zmienia, to i one ewoluują. Większą rolę obecnie przykłada się do zagadnienia koordynacji polityk gospodarczych i wspólnego wydobywania gospodarki światowej z recesji (unikając w ten sposób wojen walutowych). Ponadto, czasami okazuje się, że to nie rynek sam z siebie „powoduje” kryzysy finansowe i recesje. Niekiedy głównym ich czynnikiem sprawczym są władze. Dochodzi zatem do paradoksu: rządy czasami tak bardzo starają się poprawić ludziom życie, zapobiec występowaniu recesji, że same doprowadzają do ich powstania.

Alternatywa – teoria austriacka

Jedną z wartościowszych alternatywnych teorii ekonomicznych w zakresie kryzysów jest ta, opracowana przez przedstawicieli tzw. austriackiej szkoły ekonomii. Jej podwaliny stworzył Mises, zaś jego najwybitniejszym uczniem był Hayek, który rozwinął teorię swojego nauczyciela (stąd mówi się o tzw. modelu Misesa-Hayeka). Hayek, zanim jeszcze ukazała się „Ogólna teoria” Keynesa, był zdecydowanym przeciwnikiem jego poglądów. Twierdził, że Keynes był „całkowicie w błędzie w swojej pracy naukowej” i poglądu tego nie zmienił do końca swojego życia.

Według Misesa, sfera pieniężna i realna gospodarki są ze sobą nierozerwalnie powiązane. Określa się to mianem nieneutralności pieniądza. Co więcej, to czynniki pieniężne w dużej mierze determinują cykl koniunkturalny i mają konsekwencje dla sfery realnej. Przedstawiciele szkoły austriackiej zakładają również występowanie nieracjonalnych oczekiwań (mówią o „rozsądnych”, czyli celowych oczekiwaniach). Koncentrują się na wywołanych przez zakłócenia pieniężne różnicach między popytem a podażą dóbr konsumpcyjnych i inwestycyjnych, które wywołują przymusowe oszczędności, a w konsekwencji – recesję.

Jak działa ten mechanizm? Wyobraźmy sobie, że dochodzi do zakłóceń pieniężnych, które prowadzą do tego, że przychody z kapitału (określano jako naturalna stopa procentowa) stają się wyższe, niż koszty ich pozyskania, czyli koszty kredytu (nazywane rynkową stopą procentową). Tymi czynnikami zakłócającymi może być np. wzrost podaży pieniądza, wzrost kredytów sektora bankowego. W efekcie rośnie wartość inwestycji, przy czym finansowane one są nie tylko z oszczędności dobrowolnych, ale i przymusowych. Te ostatnie powodowane są ograniczeniem konsumpcji wywołanej spadkiem siły nabywczej pieniądza. To zaś ma miejsce z powodu obniżenia się wartości pieniądza. Następnie dochodzi do wzrostu produkcji, przy czym dotyczy to głównie dóbr inwestycyjnych, a nie konsumpcyjnych, gdyż przedsiębiorstwa wydłużają proces produkcyjny i zamiast koncentrować się na dobrach konsumpcyjnych, zaczynają produkować w większej mierze dobra inwestycyjne. Prowadzi to do sytuacji, kiedy – przy niezmienionych preferencjach konsumentów – popyt na dobra konsumpcyjne będzie większy od ich podaży (będzie rosła podaż dóbr wyższego rzędu). To natomiast wywoła inflację. Dopóki trwa dopływ kredytu do gospodarki, dopóty będą rosły przymusowe oszczędności, a wraz z nimi inwestycje. Jednakże kiedyś stopy procentowe muszą wzrosnąć (inaczej doszłoby nawet do hiperinflacji lub do utraty płynności przez banki). Wtedy część procesów inwestycyjnych zostanie niedokończonych, co doprowadzi do recesji, której towarzyszył będzie wzrost bezrobocia.

Z tej teorii wypływa szereg, ciekawych konstatacji:

  • najlepiej jest zapobiegać recesji jeszcze w trakcie boomu,
  • każde wywołanie sztucznego boomu musi się zakończyć recesją, stąd ważne jest ścisłe kontrolowanie podaży pieniądza i prowadzenie neutralnej polityki pieniężnej (w tym jej odpolitycznienie),
  • im dłużej trwało stymulowanie gospodarki, tym dłuższe będzie występujące później załamanie,
  • im większe były różnice w rynkowych i naturalnych stopach procentowych, tym głębszy będzie późniejszy kryzys,
  • pobudzanie gospodarki w czasie kryzysu poprzez kredyty konsumpcyjne doprowadzi do pogłębienia się nierównowagi stóp procentowych, a w konsekwencji – do jeszcze większych trudności gospodarczych,
  • gospodarka wyjdzie z kryzysu po tym, jak sytuacja na rynku zostanie uspokojona na tyle, by przedsiębiorcy mogli zacząć podejmować decyzje co do kierunków inwestycyjnych,
  • w trakcie kryzysu politycy powinni pozwolić przedsiębiorstwom upadać, by gospodarka możliwie jak najszybciej sama oczyściła się z nieefektywnych jednostek,
  • nie ma wyboru pomiędzy inflacją a bezrobociem; jest wybór pomiędzy niższym bezrobociem teraz lub w dalszej przyszłości.

Szkoła austriacka tłumaczy Wielki Kryzys brakiem dostatecznego nadzoru ze strony Rezerwy Federalnej i utrzymywaniem sztucznie niskich stóp procentowych w gospodarce amerykańskiej w latach 20. XX wieku przez zbyt długi okres. W związku z tym poczyniono wiele chybionych inwestycji (również giełdowych), a te kiedyś musiały zakończyć się załamaniem.

Model Misesa-Hayeka został rozwinięty w czasach, kiedy dość powszechne było oczekiwanie interwencji państwa. Tymczasem przedstawiciele szkoły austriackiej proponowali, by władze nie robiły nic ponad pomaganie firmom w przeprowadzaniu procedury upadłościowej. Nie spotykało się to ze zrozumieniem nie tylko społeczeństw, ale i wielu ekonomistów. Krytykowano również pojęcia „naturalnej” stopy procentowej czy przymusowych oszczędności, a także nie uwzględnienie konsekwencji upadku instytucji finansowych (ograniczających możliwości finansowania inwestycji potrzebnych do powrotu do okresu prosperity). Jednakże mimo tych słabości model ten przeżył swój renesans w pod koniec lat 60. XX wieku, kiedy to narosło przekonanie o porażce modelu Keynesa.

Hayek czy Keynes? Kto miał rację?

Nie można rozstrzygnąć, który z tych wielkich ekonomistów ostatecznie miał rację. Zapewne w jakiejś mierze obydwaj. Już kilka lat po opublikowaniu teorii Keynesa, pojawiły się postulaty połączenia jej z teorią Hayeka. Mimo możliwości uzupełniania się, nie doprowadzono do takiego scalenia. Teoria Hayeka dobrze pokazuje, że stymulowanie gospodarki może się źle dla niej zakończyć. Ewidentnie można to zobrazować przykładem polityki pieniężnej realizowanej szczególnie po 11 września 2001 r. w USA. Obniżenie stóp procentowych do rekordowo niskiego powodu i utrzymywanie ich przez długi czas jest wskazywane jako jedna z głównych przyczyn ostatniego kryzysu finansowego. Rzeczywistość potwierdziła zatem tezę Hayeka o nieneutralności pieniądza, a także możliwość popełniania przez władze błędów w prowadzeniu polityki gospodarczej. Są to argumenty za prowadzeniem ostrożnej polityki makroekonomicznej i ograniczenia zakresu ingerencji władz w gospodarkę.

Czy zatem również w okresie kryzysu należy prowadzić pasywną politykę gospodarczą? Wyobraźmy sobie, co działoby się, gdyby dopuszczono do upadku nie tylko Lehman Brothers, ale i innych wielkich banków? Być może system bankowy wciąż nawet obecnie nie funkcjonowałby poprawnie, zmniejszając szanse wyjścia świata z recesji, która byłaby znacznie głębsza, niż dotychczasowa. Czy politycy dobrze czynili, zwiększając wydatki publiczne na stymulowanie gospodarki? Wydaje się, że jest to już kwestia wyboru politycznego: czy chcemy mieć zdrową, szybko rozwijającą się gospodarkę w przyszłości, czy łagodniejszą recesję obecnie? Jeśli celem władz jest krótki okres (np. ze względu na niskie poparcie społeczne przed wyborami), wtedy interweniują, nawet za cenę wzrostu deficytu budżetowego, zadłużenia kraju i obciążania nim nawet przyszłych pokoleń. Władze dużych krajów mogą to robić licząc, że koszty kryzysu przerzucą na inne państwa (np. poprzez obniżanie kursu swojej waluty dla poprawienia konkurencyjności eksportu, co osłabia możliwości innych krajów do wyjścia ze stagnacji). Jeśli natomiast rządy powstrzymują się od aktywnych działań, gospodarka ma szanse na samooczyszczenie się z nieefektywnych jednostek, dzięki czemu tworzone są solidniejsze fundamenty dla późniejszego wzrostu (o ile nie zostaną one trwale nadwątlone w trakcie kryzysu).

Rządy mogą interweniować przy założeniu, że ich działania będą skuteczne. Jednakże w sytuacji rosnącej współzależności rozwoju krajów (globalizacji), nie jest to takie łatwe. Jeśli cykl koniunkturalny danego kraju w dużej mierze jest kształtowany przez czynniki egzogeniczne, tj. takie, na które władze nie mają wpływu, wtedy interweniowanie nie miałoby większego sensu. Można by podejmować działania antykryzysowe w celu uspokojenia społeczeństwa, dla zapobieżenia pesymizmowi, przez który ludność mogłaby ograniczyć wydatki konsumpcyjne. Jeśli udałoby się przekonać społeczeństwo do nie powstrzymywania się od ograniczenia konsumpcji, do nie zwiększania oszczędności (w tym zakresie Keynes miałby rację), przyczyniłoby się to do ograniczenia skali spowolnienia gospodarczego. Tego typu zabiegi uspokajające mają szanse powodzenia (nawet, jeśli za zapowiedziami nie zawsze podążają rzeczywiste działania) jeśli społeczeństwo ufa kompetencjom władz kraju w sprawach gospodarczych, a opozycja nie jest w stanie przedstawić wiarygodnego, alternatywnego programu. Włącza się wtedy znany w ekonomii mechanizm samospełniającej się przepowiedni.

Tego typu działania wprowadził polski rząd w 2008 r., skutecznie odwracając uwagę opinii publicznej od kwestii zewnętrznych zagrożeń dla wzrostu. Podobnie jak wiele krajów rozwijających się o ograniczonych możliwościach finansowych rząd wybrał prowadzenie polityki gospodarczej raczej w oparciu o doktrynę Hayeka, niż Keynesa. A jeśli już dla dalszego uspokojenia opinii publicznej interweniował, to były to działania na niewielką skalę. Większość krajów rozwiniętych wybrała inne rozwiązanie – interwencjonistyczne, prowadząc do zwiększania długu. Niektóre z krajów zagrożone są wpadnięciem w pułapkę zadłużenia, musząc wydawać na obsługę długu coraz więcej pieniędzy. Gdy jednak nie dostarczy ich wolno rozwijająca się gospodarka i nie będzie już instytucji chętnych do pożyczania pieniędzy na rolowanie długów, być może niektóre z państw będą musiały czasowo zawiesić spłatę długów. Zacznie się kolejna, po początku lat 80. XX wieku, seria kryzysów zadłużeniowych. Stworzy to bardzo nieciekawą podstawę gospodarczą do przejścia przez kolejną recesję gospodarczą, która wystąpi na świecie za kilka lat. Polscy politycy gospodarczy powinni o tych ryzykach pamiętać w kolejnych latach, bo nie ma w gospodarce nic bardziej pewnego, jak podatki i. cykl koniunkturalny, którego nieodłączną częścią są recesje.

P.S.

Młodszym czytelnikom może spodobać się piosenka rapowa porównująca teorie Keynesa i Hayeka w serwisie youtube: http://www.youtube.com/watch?v=whGlF-hjCaI Miłego słuchania!

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję