Żyć w sposób wolny i odpowiedzialny – z Przemysławem Staroniem rozmawia Sławomir Drelich :)

Sławomir Drelich: Liberté! to pismo, które w centrum  stawia hasło wolności. Przyglądam się twojej karierze zawodowej, odkąd zdobyłeś  tytuł Nauczyciela Roku, i wydaje mi się cała ta kariera – w szczególności mam na myśli działalność nauczycielską – podporządkowana była i nadal jest promocji wolności. Postawiłeś sobie za cel uczyć wolności młodych ludzi, a teraz z tym przesłaniem trafiasz także do innych grup społecznych. Czy dobrze to widzę?

Przemysław Staroń: Jedną z podstawowych zasad, na których opieram swoją działalność, jest zasada in dubio pro libertate – „w razie wątpliwości – na korzyść wolności”. Druga to myśl Alexisa de Tocqueville’a, podkreślająca, że moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się Twoja. Od lat to realizuję i w gruncie rzeczy każda moja aktywność jest de facto wprowadzaniem w życie tych zasad. Chodzi mi nie tylko o wykorzystywanie mojej własnej wolności, ale też o promowanie wolności jako wartości i zachęcanie ludzi do tego, by z własnej wolności korzystali. Oczywiście w każdym z jej wymiarów. Mam na myśli zarówno wolność negatywną – „wolność od” – czyli radzenie sobie z tym wszystkim, co nas w jakiś sposób ogranicza, jak i wolność pozytywną – „wolność do” – czyli całokształt narzędzi, które pozwalają nam rozwijać swój potencjał i realizować ideał samorządzenia.

I to serio dotyczyć może różnych aspektów działalności. Bo przykładowo mogę być postrzegany jako działacz społeczny, w tym aktywista LGBT+, który sprzeciwia się próbom ciemiężenia – czyli uskuteczniam wolność negatywną – oraz bierze sprawy w swoje ręce, bo na tym właśnie polega wolność pozytywna. Tak jak Szymon Hołownia, który w pewnym momencie stwierdził dokładnie to samo: dość, trzeba wziąć sprawy w swoje ręce

Nierozumienie różnicy między tymi formami wolności oraz niewidzenie wielości możliwości zmiany często jest źródłem konfliktów. Pewnie pamiętasz, jak po poparciu decyzji Szymona o kandydowaniu na prezydenta niektórzy robili mi jakieś straszne burdy trzy lata temu. Co ciekawe, wielu z tych ludzi to osoby walczące o wolność. I właśnie te osoby próbowały za pomocą różnych mechanizmów manipulacyjnych i form hejtu wymusić na mnie, żebym ja nie walczył o wolność „od” i nie korzystał ze swojej wolności „do” w sposób, który uznałem za najsłuszniejszy i najskuteczniejszy.

Jeśli zaś chodzi o Liberté!, to jest to w ogóle zabawna sprawa, bo kiedy napisałem swój pierwszy oficjalny post uzasadniający wejście we współpracę z Szymonem, Leszek Jażdżewski udostępnił go właśnie za pośrednictwem kanałów Liberté!. To był jakby tekst założycielski mojego przystąpienia do drużyny Szymona. I znalazł się on właśnie na Liberté!. Co za symbol!

Rzeczywiście bardzo interesująca historia. Powiedz jednak, Przemku, czy dziś obawiasz się o swoją wolność? Czy masz przekonanie, że nasza wolność jest dziś realnie zagrożona? Czy mówienie o tym nie jest aby publicystyczną przesadą i zbiorowym hiperbolizowaniem?

Wiesz co, to znowu zależy od tego, o jakiej my wolności mówimy. Jeżeli chodzi o wolność w rozumieniu negatywnym, wolność od tych wszystkich kajdan i różnych form ciemiężenia, to trzeba przyznać, że tak, wolność jest zagrożona. Są nawet obiektywne wskaźniki, które tę diagnozę potwierdzają, jak np. ranking ILGA-Europe mierzący poziom równouprawnienia osób LGBT+ w Europie. Pokazują one dobitnie, jak pewne sfery naszych swobód są negowane, ograniczane i wręcz niszczone. Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie te działania wokół tzw. Lex Czarnek, także i przede wszystkim cios wymierzony np. w Szkołę w Chmurze (niestety, jak wiemy dzięki Alinie Czyżewskiej, cios nabudowany na tzw. Lex Kaznowska), zobaczysz bardzo konkretny dowód na to, jak próbuje się ograniczyć wolność negatywną, jak próbuje się bardziej nas kontrolować, a mniej zostawiać przestrzeni na własne, autonomiczne wybory i tworzenie świata, w którym przyszło nam żyć – a to z kolei jest ograniczaniem również naszej wolności pozytywnej. Paradoksalnie jednak w czasach tych wszystkich prób ograniczania naszej wolności negatywnej, niemal każdy(-a) z nas – osób ceniących sobie wolność – dostaje impuls do walki o wolność negatywną i do realizowania wolności pozytywnej. Patrząc na to na psychologicznym poziomie, „dzięki” próbom ograniczania naszej wolności negatywnej rodzi się aktywizm i działanie. Mówiąc krótko, pod wpływem tego całego zła, które dostajemy z politycznej góry, coraz bardziej uświadamiamy sobie tę przestrzeń wolności, poprzez którą możemy mieć wpływ na siebie i na świat. Podstawą tej wolności jest to, czego nauczali stoicy, a co Sartre nazwał wolnością kartezjańską: wolność moich myśli, wolność moich przekonań, a – co się z tym wiąże w takim egzystencjalnym rozumieniu – również wolność do podejmowania wyborów, do reagowania na to, co przynosi świat. Paradoksalnie żyjemy w czasach, kiedy ta wolność uzyskuje szczególną okazję, żeby na nowo się narodzić. Etycznie wścieka mnie to, że powodem są takie czynniki polityczne, z jakimi się obecnie borykamy, ale nie zmienia to faktu, że w tych właśnie realiach, kiedy tak bardzo ogranicza się naszą wolność „od” oraz próbuje się cały czas stosować różne formy presji i kontroli, a jednocześnie próbuje się dusić w zarodku wolność „do”, wiele osób uzyskuje doskonałą trampolinę do uświadomienia sobie, jak wiele od nich zależy, począwszy od wolności w zakresie prawa reakcji na to wszystko, co nas spotyka.

Zaraz się okaże, że paradoksalnie zło niesie dobro…

To jedna z największych tajemnic życia, która zawsze rozpalała Zakon Feniksa (założony przeze mnie międzypokoleniowy olimpijski fakultet filozoficzny), i której złożoność pokazałem w drugim tomie mojej książki,Szkoła bohaterek i bohaterów, w tomie noszącym nomen omen podtytuł „Jak radzić sobie ze złem”. Pragmatycznie rzecz ujmując: zło wymusza na nas reakcję. Tutaj bezpośrednio przechodzimy do tego, co wskazuje chociażby Frankl, który przeżył obóz koncentracyjny. Zrozumiał on, że nawet w sytuacji pozornie beznadziejnej człowiek ma wolność wyboru reakcji na to, co go spotyka. Dla mnie sednem są słowa Modlitwy o pogodę ducha: „Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić; odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić; i mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego”. Tak ten tekst brzmi w oryginalnym tłumaczeniu, ja często przeformułowuję go tak, żeby jego esencja trafiała do każdej osoby niezależnie od jej wyznania.

Podkreślam zawsze z całą mocą, że ta płytka narracja wszystkich przeciwników Prawa i Sprawiedliwości, którzy cały czas przekonują nas, jak jest strasznie źle w naszym społeczeństwie, jest prawdą, ale jest tylko i aż częścią prawdy. Potępiam z całą mocą to, co ta władza wyczynia. Etycznie i prawnie jest to zło w niewyobrażalnej postaci. Ale ono żyje. Natomiast dużo ważniejsze jest to, że żyjemy my. A skoro już żyjemy, może nie ma sensu karmić wilka bezradności i nieskutecznych metod działania, tylko nieustannie karmić wilka realnego sprawstwa. Zastanówmy się, jak możemy wykorzystać swoją wolność właśnie w tych czasach (a gdy komuś brakuje inspiracji, polecam chociażby zapoznać się z tym, co zrobiła i robi Wolna Szkoła, której jestem aktywistą). Ostatnio kupiłem w Książce dla Ciebie, mojej ukochanej księgarni w Krzywym Domku w Sopocie, świetną książkę Rok z filozofami. Autorki i autorzy wybrali na każdy dzień roku jakiś cytat myśliciela(-ki). Pomyślałem, że zacznę czytać tę książkę od cytatu, który jest przedstawiony przy dacie zakupu tej książki, czyli 18 listopada. I co znalazłem? Słowa Gabriela Marcela z Homo viator. Wstęp do metafizyki nadziei. Mogę je zacytować?

Pewnie!

„Czujesz, że ci ciasno. Marzysz o ucieczce. Wystrzegaj się jednak miraży. Nie biegnij, by uciec, nie uciekaj od siebie; raczej drąż to ciasne miejsce, które zostało ci dane: znajdziesz tu Boga i wszystko… Jeśli uciekasz od siebie, twoje więzienie biec będzie z tobą i na wietrze towarzyszącym twojemu biegowi będzie się stawało coraz ciaśniejsze. Jeśli zagłębisz się w sobie, rozszerzy się ono w raj”.

Świetna puenta. W tym kontekście pytanie trochę bardziej osobiste.

Już się boję… (śmiech)

Nie, nie, nie! Bez obaw! Powiedz mi, czy kwestia związana z wolnością i jej nowe zagrożenia, które się w ostatnich latach objawiają, czy to miało wpływ na twoją pracę w szkole, a później na decyzję o odejściu ze szkoły? Bo przecież twoja skłonność do obrony wolności powinna skłaniać cię do tego, żeby właśnie w szkole właściwie i namacalnie ją zakorzeniać i budować. Ty to robiłeś przecież. Czy coś cię rozczarowało czy po prostu uznałeś, że to złe czasy na pracę w edukacji?

Poruszasz temat, który jest niezwykle istotny.

Oczywiście! Dlatego właśnie muszę go poruszyć.

Ujmę to tak: od momentu, kiedy zacząłem być świadomym wartości wolności, a to się w dużej mierze wiązało z odchodzeniem od – tak bardzo ograniczającego i zarazem manipulacyjnego – wpływu Kościoła katolickiego, kiedy to umocniłem swoje wewnętrzne poczucie samostanowienia jako osoba LGBT+, od tego właśnie momentu krok po kroku coraz bardziej zacząłem doceniać wartość wolności. We wszystkich swoich działaniach, kiedy nawet nie myślałem zbytnio o tym, że właśnie wcielam w życie swoją wolność, cały czas jednak ją realizowałem. Tą wolnością zacząłem tak realnie żyć, że ona po prostu ze mnie wypływa i ten proces jest już nie do zatrzymania.

Taki wulkan wolności?

Powiem szczerze: wtedy nie potrafiłem tego nazwać, ale teraz już potrafię. Co ciekawe – intuicyjnie czułem, że wolność jest jakby jedną stroną medalu. Drugą stroną jest odpowiedzialność. Potem przeczytałem u Frankla, że na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych stoi Statua Wolności i właśnie dlatego na zachodnim wybrzeżu stać powinna Statua Odpowiedzialności. Czułem, że im bardziej realizuję swoją wolność, tym bardziej czuję odpowiedzialność za to, co robię. Tak naprawdę to hasło, które mi przyświecało, in dubio pro libertate, bardzo mocno tę postawę umacniało. Potem jeszcze bardziej chciałem żyć tym hasłem, mając też przecież świadomość, że granicą wolności jest wolność innego człowieka, ba, innego żywego istnienia. Ja po prostu zacząłem tym żyć, nawet jeszcze nie umiejąc tego nazwać. Siłą rzeczy, pracując w szkole, starałem się zarówno samemu żyć w sposób wolny i odpowiedzialny, jak i zachęcać do tego każdą osobę. Przede wszystkim moich uczniów i moje uczennice. Wspólnie poszukiwaliśmy możliwości realizacji swojej wolności, ale jednocześnie zwracaliśmy uwagę na każdy możliwy obszar odpowiedzialności. U mnie wszystko świetnie grało do momentu, kiedy zostałem Nauczycielem Roku.

A to nie powinno sprawić, że będzie jeszcze lepiej?

Kiedy zostałem Nauczycielem Roku, wtedy ewidentnie zaczęły się problemy. Coraz bardziej od tego momentu zacząłem doświadczać, że jestem w mojej szkole persona non grata. Krok po kroku, stopniowo. Działalność publiczna, w tym walka o równość, a potem zostanie doradcą Szymona Hołowni, coraz bardziej to wzmagały. Równolegle widziałem, że niektórzy w szkole mogą robić to, co w moim przypadku powodowało wręcz hejt na mnie. Te osoby zaczęły być wzmacniane, a ja – deprecjonowany. To, co jest kluczowe, to fakt, że coraz bardziej możliwość realizowania przeze mnie wolności i odpowiedzialności, także wraz z młodymi ludźmi, dla nich i w ich imieniu, po prostu zaczynała się zawężać. A ja zacząłem na różne sposoby, coraz bardziej, także niezwykle namacalnie, mieć okazywane, że jestem persona non grata.

Czyli tak naprawdę to, co powinno otwierać ci szereg nowych możliwości, na dobrą sprawę doprowadziło do ograniczenia nawet tych możliwości, które dotychczas miałeś? Wybacz, że powiem wprost, ale to przecież paradoks, w który trudno uwierzyć. Wydawałoby się, że mieć w szkole Nauczyciela Roku to dla każdej szkoły  zaszczyt i honor.

Tak, masz rację. I dlatego tak wiele osób, kiedy o tym opowiadam, nie może również we wszystko to uwierzyć. Mówią: „No właśnie, dla dyrektora to jest super sprawa”. Rzeczywiście w – z braku lepszego słowa – normalnym świecie tak by to wyglądało. Gdy natomiast sięgniemy do aparatu pojęciowego psychologii, zwłaszcza do koncepcji potrzeb, to wówczas stanie się jasne, dlaczego coś takiego się zadziało i dlaczego ja jestem jednym z wielu (bardzo wielu) takich „wow” nauczycieli, czy to nagradzanych, czy też nienagradzanych, ale takich… no wiesz… wybijających się, którzy w pewnym momencie z potężnymi sukcesami odchodzą ze szkoły. Cała historia z Nauczycielem Roku 2021, Darkiem Martynowiczem – który wraz z nami współtworzył program naprawy edukacji „Edukacja dla przyszłości”, powstały dzięki Instytutowi Strategie 2050, będącego częścią Polski 2050 – i z wieloma, wieloma innymi nauczyciel(k)ami jest przecież taka sama. Nie wiem szczerze mówiąc, na ile już jestem gotów o tym mówić, nie wiem, na ile różne osoby, które odeszły ze szkół, są w stanie o tym mówić, ale jedno jest pewne. O takich osobach i takich odejściach ze szkół słyszę nieustannie.

Wracając do kwestii potrzeb: przywołajmy ich hierarchię przedstawioną przez Maslowa. Niezależnie od różnych interpretacji i ocen tego ujęcia, cała podstawowa konstrukcja tego pomysłu jest bardzo sensowna. Chodzi o to, że jeżeli żyjemy w „normalnych” realiach, jeśli mamy zaspokojone wszystkie te fundamentalne potrzeby: fizjologiczne, bezpieczeństwa, afiliacji, akceptacji, miłości, to tak naprawdę możemy dopiero w takich warunkach spokojnie realizować potrzebę szacunku, samorealizacji i tak dalej. Mówiąc krótko, w takich normalnych okolicznościach mamy na przykład dyrektora szkoły, który w gronie pedagogicznym ma Nauczyciela Roku i dla niego to jest petarda. On myśli sobie: „Kurczę, w mojej szkole stworzyłem tak świetne warunki, że mój nauczyciel mógł coś takiego zdobyć. Wow!”. Natomiast my niestety w naszym kraju od dawna, a zwłaszcza od kilku lat, żyjemy w warunkach, w których z samej góry, czyli z obszaru najpotężniejszego wpływu, płyną takie komunikaty i działania, które namacalnie uderzają w jedną z fundamentalnych potrzeb, czyli właśnie w potrzebę bezpieczeństwa.

Masz na myśli, że zagrożenie dla tej potrzeby bezpieczeństwa odczuwają tak samo szeregowi nauczyciele, jak i kadra zarządzająca szkołami?

Dokładnie tak. Bo przecież jeżeli mamy do czynienia z takimi realiami, kiedy sam dyrektor szkoły ma zagrożone poczucie bezpieczeństwa (a obecnie dyrektorzy szkół mają zagrożone to poczucie nieustannie), to w tym momencie – na takim najprostszym poziomie – kluczowym będzie dla niego zaspokojenie właśnie tej potrzeby. Ta potrzeba będzie dominować jego organizm. Dla niego zaspokajanie tych wszystkich potrzeb wyższego rzędu, czyli na przykład potrzeby samorealizacji, staje się mniej czy bardziej, ale jednak drugorzędne. Zaznaczam jednak, że tak to wygląda w ogólnym zarysie, bo przecież to właśnie Frankl zauważył, że w gruncie rzeczy ta hierarchia potrzeb niewystarczająco uwzględnia sytuacje, kiedy człowiek swoje poczucie bezpieczeństwa ma zagrożone, ale jednak może się pomimo tego samorealizować. Ba, znamy przypadki, że człowiek samorealizuje się, choć ma problemy z zaspokojeniem swoich potrzeb biologicznych. Tylko że mam wrażenie, że to, co mówił Frankl, bardzo dobrze pokazuje, że jednak zagadnienie to zawsze wymaga indywidualnego podejścia, że to raczej jednostki są zdolne do tworzenia pięknego-życia-pomimo-wszystko, że to nie jest ogólna tendencja. Przeciętny człowiek – w sytuacji, kiedy ma zagrożone poczucie bezpieczeństwa – raczej nie będzie realizował tych wyższych potrzeb. Odnoszę wrażenie, że kiedy w obecnych realiach stwarzanych przez władzę tacy Nauczyciele Roku czy też jacyś inni turbonauczyciele(-ki) odchodzą ze szkół, to wielu dyrektorów z ulgą tych nauczycieli ze szkół wypuszcza. Mam wrażenie, że wielu dyrektorów jest wręcz wdzięcznych, że ci turbonauczyciele odeszli.

Trudno w to uwierzyć.

Tak, natomiast wejście pod taflę potocznych obserwacji z latarką psychologii pomaga to zrozumieć. Widzisz, w dużej mierze to wszystko wynika z tego, że ta władza stworzyła taki poziom lęku, który sprawia, że dla dyrektora szkoły kluczowe jest jednak po prostu zaspokojenie potrzeby bezpieczeństwa. Oni(-e) często nie mają już siły, żeby myśleć o tym, co jest trochę wyżej.

Ale czy ty ich czasem nie usprawiedliwiasz?

Właśnie nie! To jest temat, który poruszam teraz z moimi senior(k)ami (a raczej: silver(k)ami) w sopockim Uniwersytecie Trzeciego Wieku na naszym konwersatorium, które nazywa się – uwaga! – „Myślące Berety”. Mamy tutaj różne porządki: 1) porządek opisu i wyjaśniania – czysto psychologiczny i socjologiczny – oraz 2) porządek wartościowania, czyli porządek etyczny. Ja używam teraz aparatu pojęciowego porządku opisu i wyjaśniania. Pokazuję z perspektywy psychologicznej, dlaczego tak jest. To sytuacja analogiczna do tej, w której wyjaśniamy, dlaczego określony morderca zrobił to, co zrobił, co się takiego zadziało w obrębie jego historii życia i konstrukcji osobowości, że zamordował tyle osób. To czysty proces opisu zjawiska oraz próby jego wyjaśnienia, poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Nie ma to nic wspólnego z usprawiedliwianiem, które przynależy do porządku wartościowania.

Spójrzmy na to najpierw z psychologicznej perspektywy. W takiej typowej sytuacji osoba odpowiedzialna za zespół jest cholernie zadowolona z każdego sukcesu członka(-ini) zespołu i de facto sukces ten jest przez nią odczuwany jak jej własny. Tak jak dla mnie każdy sukces mojego ucznia czy mojej uczennicy emocjonalnie jest jednocześnie moim sukcesem – tak samo zresztą odczuwa to rodzic cieszący się sukcesami dziecka. Ale dzieje się tak wyłącznie w „normalnych” okolicznościach, a nam, całemu społeczeństwu, do normalności daleko.

Jeśli osoba odpowiedzialna za zespół przez cały czas tak bardzo się boi – a do tego krok po kroku doprowadza obecna władza w każdym obszarze życia społecznego – ta osoba po prostu cały czas jest podporządkowana nierzadko nieuświadomionemu dążeniu do tego, żeby było bezpiecznie. Skutków lęku mojego przełożonego doświadczyłem bardzo mocno, najpierw jako świeżo upieczony Nauczyciel Roku, później w związku z moją aktywnością na rzecz praw człowieka i praw osób LGBT+, i w końcu – hattrick! – ze względu na działalność u boku Szymona Hołowni.

Wiele osób gdzieś tam mówiło i mówi do dziś, że ten mój ówczesny dyrektor to po prostu człowiek, który się bardzo boi. Być może dochodziły też jakieś inne czynniki, na przykład zazdrość, ale tego nie wiem. Być może tak, być może nie, nie ma to już znaczenia. Mam wrażenie, że ten lęk był czynnikiem kluczowym, bo doświadczyłem wielu różnego rodzaju sytuacji, które udowadniały, że on po prostu się bał. Zresztą nierzadko mówił o tym wprost na lekcjach. I teraz uwaga: zostawiamy porządek wyjaśniania, przechodzimy do porządku wartościowania.

Człowiek, który się boi, może dokonywać różnych wyborów. Pamiętam, że dwa dni po tym, gdy zostałem Nauczycielem Roku, Prezydent Sopotu Jacek Karnowski przyszedł wraz z częścią Rady Miasta, by mnie uhonorować przed całą szkołą. Było to dla mnie bardzo wzruszające. Zacytowałem wtedy słowa Dumbledore’a, że nadchodzą czasy, w których będziemy musieli wybierać między tym, co dobre, a tym, co łatwe. Spojrzałem wówczas na mojego dyrektora, bo czułem, że on tego właśnie potrzebuje, takiego przypomnienia, bo przecież wie o tym doskonale. Niestety, ostatecznie jego dążenie do poczucia bezpieczeństwa wygrywało, co samo w sobie było absolutnie jego sprawą, ale gdy coraz bardziej materializowało się w postaci zachowań godzących we mnie, uświadomiłem sobie: „Ja mam tylko jedno życie”. I odszedłem.

I tu jest sedno porządku etycznego. Każdy dokonuje własnych wyborów. Gdy czyjeś wybory zaczynają uderzać w kogoś innego, mamy złamanie tego, o czym pisał Alexis de Tocqueville. Czyli psychologicznie rozumiem, dlaczego ktoś funkcjonuje tak a nie inaczej, ale etycznie nie wyrażam na to zgody, bo godzi to we mnie i/lub kogoś innego.

Trzeba tylko spojrzeć na to z lotu ptaka. Człowiek jest koktajlem tworzących go bardzo wielu elementów. Jest taka świetna grafika w necie, na której jest napisane, że każdy człowiek coś w życiu stracił, z czymś walczy, z czymś się mierzy, o czymś marzy, czegoś się boi. W praktyce czasem trudno oddzielić porządek wyjaśniania i wartościowania. Weźmy za przykład nieheteronormatywne osoby publiczne, które nie dokonały coming out-u. Wiem o tym doskonale, że w rozumieniu społecznym najlepiej by było, gdyby każda osoba LGBT+, będąca w jakimś sensie autorytetem (a z reguły każdy jest dla kogoś autorytetem, choćby dla jednej osoby), zakomunikowała światu: „Jestem osobą nieheteronormatywną”. Ale czy ja mam prawo oceniać kogoś, kto tego nie robi? I nie mówię o kryptogejach, którzy dyskryminują osoby LGBT+, bo to jest zupełnie inna sprawa, jednoznaczna moralnie i moralnie obrzydliwa. Mówię o tych, których coming out byłby dla nas wszystkich na wagę złota. I mimo że chciałbym, by te osoby znalazły w sobie odwagę, mówię sobie: „Przemek, przecież ty sam zrobiłeś publiczny coming out dopiero w 2016”. To daje mi poczucie pokory. Każdy z nas ma swoją drogę i swój czas, dlatego ja się od tych ocen mimo wszystko powstrzymuję.

Natomiast nie zmienia to faktu, że jeżeli ktoś mnie przypiera do muru i mówi: „No dobrze panie Przemku, ale co pan uważa o wszystkich tych ludziach, którzy milczą w różnych sytuacjach, albo poddają się aparatowi opresji i lęku, który tworzy władza?”, to ja i tak nie mówię, że te osoby robią źle, bo w dzisiejszych czasach akt sprzeciwu to często heroizm. A nikt nie przygotował nas do życia, w którym heroizmem musimy się wykazywać codziennie (w przypadku nauczycieli(-ek) jest to pogłębione przez przemoc m.in. ekonomiczną, którą wobec nas praktykuje władza). Dlatego odpowiadam w ten sposób: ja osobiście bym tak nie mógł. W życiu. Ja bym – mówiąc bardzo kolokwialnie – prędzej się zesrał. W drugim tomie swojej książki podsumowuję to, przytaczając wypowiedź pewnego bohatera z jednego z tomów Smoczej Straży Brandona Mulla, która jest kontynuacją Baśnioboru:

„Kiedy pojawiłaś się w zamku jako więźniarka, wiedziałem, że muszę ci pomóc. Zabijałem już w boju i na polowaniu, ale nigdy nie zabiłem nikogo w niewoli, tym bardziej przyjaciółki. Gdybym pozwolił im cię skrzywdzić, umarłoby we mnie to, co najważniejsze. Pewnie na zawsze. To był punkt, z którego nie ma odwrotu. Czułem to. Chciałem być akceptowany przez ojca i inne smoki. Ale nie kosztem tego, kim jestem. Przez jakiś czas myślałem, że mogę połączyć jedno z drugim: być sobą i mieć szacunek ojca. Wyobrażałem sobie, że pomogę smokom odzyskać trochę więcej rozsądku. Ja miałem na nie mały wpływ, za to one bardzo mnie zmieniały. W końcu musiałem wybierać: czy być sobą, czy zadowolić ojca. Wybrałem siebie. I lojalność wobec swoich prawdziwych przyjaciół (…) To dobre uczucie (…) Wolę umrzeć w ten sposób niż żyć w tamten. Już dawno nie czułem się lepiej”.

A po tej wypowiedzi dopisałem swoje podsumowanie: „Jeśli traficie kiedyś na słowa Sokratesa, że woli umrzeć niż przestać pobudzać innych do bycia mądrymi, na słowa Jezusa, że lepiej, aby człowiek stracił wszystko, niż zatracił siebie, na słowa św. Pawła, że w dobrych zawodach wystąpił, wiary ustrzegł, bieg ukończył, słowa Galadrieli, że zdała test, pozostanie sobą i odejdzie na Zachód, jeśli przyjrzycie się decyzjom Jonasa z Dark, Evana z Efektu motyla czy Lily Potter, a w końcu ujrzycie samego Harry’ego Pottera idącego do Zakazanego Lasu i poświęcającego swoje życie dla przyjaciół, wiedzcie, że mimo że (…) nie istnieje odpowiedź właściwa, oni wybrali odpowiedź najlepszą z możliwych”.

Teraz już chyba weszliśmy na bardzo poważny poziom – na poziom wartości?

Tak, to jest fragment właśnie z rozdziału o wartościach! I to, o czym piszę, to są moje wartości, wśród których wolność wewnętrzna jest jedną z wartości rdzeniowych. Nie wyobrażam sobie, żeby dać się zniszczyć komuś z góry, kto chce niszczyć mnie lękiem. Po prostu sobie tego nie wyobrażam. Z drugiej jednak strony mam w sobie absolutną pokorę i mówię za Szymborską: „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Dlatego właśnie jest mi tak trudno oceniać innych ludzi. Natomiast mówię jasno: nie wyobrażam sobie, żeby milczeć, kiedy inne osoby są represjonowane i niszczone. Jednak jak sam widzisz, jest to trudne. Dla mnie paradoksalnie dużo łatwiejsze jest wyjaśnienie czegoś psychologicznie niż sformułowanie jednoznacznej oceny moralnej, zwłaszcza dotyczącej działań konkretnych jednostek. I to w takich czasach.

Na pewno, tym bardziej, że tu pojawi się pytanie o to, czy mamy jeszcze do czynienia z wyborem – choćby był to nawet wybór łatwiejszego rozwiązania i prostszej ścieżki – czy może to już jest niewola…

Genialna uwaga. I tutaj trzeba rzec o realnych możliwościach radzenia sobie z pułapkami, jakie zastawiają na nas nasze wybory. Pamiętam, że rozmawialiśmy o tym na zajęciach z etyki z s. prof. Barbarą Chyrowicz. Ona w ogóle była zajebista, mega się dużo od niej nauczyłem, podobnie jak od s. prof. Beaty Zarzyckiej. Ciekawe, że tyle się nauczyłem od zakonnic (śmiech), ale to kolejny kamyczek do uświadomienia sobie, jak bardzo bezsensowne są stereotypy. Wracając do s. Chyrowicz: kiedyś opowiedziała nam o przeszkodach w realizacji naszych działań. Wtedy skumałem, że przecież tak naprawdę bardzo trudno jest dokonać rzetelnej i obiektywnej oceny odpowiedzialności ze względu na tak wiele czynników, które de facto zmniejszają naszą odpowiedzialność za działanie (bądź jego brak, zwany zaniechaniem). Przykładem takiego ograniczenia jest chociażby przymus. Czym innym jest przymus fizyczny, czym innym psychiczny, natomiast w przypadku tego, o czym rozmawiamy, mam wrażenie, że ten przymus psychiczny jest sednem. Dlatego ja, chociażby myśląc o swoich powodach odejścia ze szkoły… ktoś może powiedzieć: „Słuchaj, zrób z tego aferę”, a ja mówię: „Po co?”. Bo mimo że doświadczyłem bardzo wielu niefajnych rzeczy, to jednocześnie I know who is the real enemy. Generalnie wiem, że właśnie metapowodem i tym faktycznym źródłem tego wszystkiego jest Voldemort na samej górze.

Mi zawsze bliska była koncepcja, aby nie oczyszczać ludzi, którzy biernie dokonują różnych rzeczy pod wpływem jakiejkolwiek władzy. Jednak trzeba przecież mieć świadomość, że ostatecznie powodem takiego działania (czy jego braku) jest jakiś ciemięzca i to na nim spoczywa największa odpowiedzialność, bo on wytwarza te warunki lęku i presji. I tak, każdy z nas ma wybór, bez dwóch zdań, tylko że naszą uwagę powinniśmy skupić przede wszystkim na a) własnych wyborach oraz na b) źródle zła. I to źródło zniszczyć. Czyli w rozumieniu meta – skupić się na edukacji ustawicznej, wyskakującej z lodówek. A w rozumieniu obecnej sytuacji społeczno-politycznej: skupić się na tych, który doprowadzają do powstania takich warunków. I to ich trzeba odesłać na śmietnik historii, a nie cały czas się skupiać na tych, którzy są po prostu…

Funkcjonariuszami reżimu.

Dokładnie o to chodzi. A nawet jeśli nie funkcjonariuszami reżimu, to po prostu ludźmi, którzy zostali zatruci złem legitymizowanym na samej górze, bojącymi się sprzeciwiać, gdy łamane są fundamentalne zasady. Róbmy co się da, żeby budzić oddolnie i odgórnie każdą osobę, ale nie zapominajmy, gdzie bije sączące zło źródło. I żeby było jasne: to nie jest tak, że ja nie widzę odpowiedzialności po stronie wymienionych przed chwilą ludzi. Ja po prostu widzę, kim jest real enemy.

A ja w ogóle myślę sobie, że ty i tak w szkole Czarnka byś sobie rady nie dał.

A dlaczego nie? Ja mam wrażenie zupełnie odwrotne.

Tak?

Tak. Z prostej przyczyny. Ja mam bardzo silnie rozwinięty archetyp trickstera. Od momentu kiedy PiS przejął władzę, a tym bardziej odkąd zostałem Nauczycielem Roku, bo między przejęciem władzy przez PiS a tym, jak zostałem Nauczycielem Roku, minęły trzy lata, coraz bardziej czułem, jak aktywuje mi się ten archetyp, jak ożywia się we mnie, jak się coraz bardziej uobecnia. Rok po przejęciu władzy przez PiS zrobiłem coming out. Mówiąc krótko, ja w tych bardzo chujowych warunkach, gdy ten powszechny, społeczny, wyindukowany przez władzę lęk, o którym mówiłem, już raczkował, stwierdziłem: „No sorry! Halo! Jestem nauczycielem-gejem, żyję z partnerem, to jestem właśnie ja – a to, co może mi wyrządzić prawdziwą krzywdę, to życie nieautentyczne”. Dwa lata później zostałem Nauczycielem Roku. Jak bodaj w 2020 dowiedziałem się, że Czarnek zostanie ministrem, to na metapoziomie miałem chyba największy w życiu facepalm. Ale w środku poczułem kolejną aktywację archetypu trickstera, wyrażoną w poczuciu: „zajebiście, dawać go!”. Widzisz, Sławku, jestem także trenerem kreatywności. Jedna z rzeczy, która jest fundamentalna dla kreatywności, to przerabianie niemożliwego na możliwe – w twardym murze niemożliwego szukanie szczelin. Kreatywność rozwija się szczególnie wtedy, gdy mamy nieograniczoną wolność, i również szczególnie wtedy, kiedy mamy bardzo ograniczone warunki. Mówiąc krótko, ja właśnie paradoksalnie w warunkach coraz mocniej ograniczanych od 2015 roku coraz częściej widziałem właśnie te szczeliny, za pomocą których można działać i wręcz wysadzać system od środka. Nie ukrywam, że – jakkolwiek to zabrzmi – czasami żałuję, że nie pracuję już w placówce publicznej, bo po prostu mam tyle pomysłów, które bym realizował, które wpisują się w to, co Szymborska pisała w swoim wierszu „Głos w sprawie pornografii”! Wiesz, to taka metoda życia w Hogwarcie za czasów dyrektorowania Umbridge.

Znowu: jakkolwiek to zabrzmi, w momencie kiedy rozpoczął się atak na edukację domową, między innymi na Szkołę w Chmurze, w której obecnie pracuję, dla mnie oczywiście było to skandaliczne, że to się dzieje, ale mój wewnętrzny trickster wołał: „Ha, w końcu jestem w tej szkole, która została bezpośrednio zaatakowana”. I już zobaczyłem w swej głowie mnóstwo pomysłów wyrażenia sprzeciwu i oporu. Zresztą sednem tego podejścia jest przypięty na moim wallu na Facebooku post o szczególnym typie tożsamości: #hogwartity.

Nie zmienia to faktu, że to po prostu odczucia oraz metody radzenia sobie, które wynikają z konieczności. Zdecydowanie wolałbym nie żyć w takiej rzeczywistości, w której nasza kreatywność rozwija się z powodu ograniczeń, na które jesteśmy skazani. Wszyscy mamy prawo rozwijać kreatywność dzięki polu maksymalnej możliwej wolności. Natomiast podkreślam nieustannie: dzięki czytaniu Frankla czy Anne Frank bardzo mocno nauczyłem się odnajdywać sens w bezsensie. Problem jednak jest taki, że nie mogę mierzyć swoją miarą innych. Przeciętny człowiek nie jest do tego przygotowany, bo edukacja, której zaznawał w systemie, nie dała mu żadnego przygotowania w zakresie umiejętności radzenia sobie z życiem. I w końcu, podkreślam dobitnie: nikt nie ma prawa wymagać od ludzi na stanowisku pracy heroizmu. A stawanie przed dylematami moralnymi, i to codziennie, i to w warunkach urągających ludzkiej godności począwszy od poziomu ekonomicznego, czyli ta cała rzeczywistość polskiego nauczyciela i polskiej nauczycielki, dyrektora i dyrektorki, a tym samym rodziców, uczniów i uczennic – to jest stan zmuszający do heroizmu.

Nawiązania do Zakonu Feniksa są tutaj jak najbardziej na miejscu, choć muszę przyznać, że częściej myślę o innym superbohaterze,  o He-Manie. Jestem jego fanem i jako dzieciak, później jako nastolatek, uwielbiałem tę animację. Ten cały He-Man z tym wielkim mieczem, z wojującym dzikim kotem, by się tutaj przydali. Ale przecież nie każdy może być takim He-Manem i nie każdy nim będzie.

Tak, i to jest właśnie THIS. Jak starasz się o pracę jako nauczyciel, to przecież nikt ci nie mówi, że w ramach swoich obowiązków będziesz musiał podejmować jakieś heroiczne wybory moralne. A ponadto nikt ci nie płaci za pracę w tak wstrząsających warunkach. I to jest problem. Staram się walczyć za wszystkich, którzy z tego powodu cierpią. Zawsze powtarzam, że siła wspólnoty tkwi w sile najsłabszego jej członka. Zawsze musimy patrzeć na tych, którzy są najsłabsi, którzy najbardziej potrzebują pomocy. Pod tym względem jest mi bliska idea sprawiedliwości Rawlsa i ja w ten sposób właśnie funkcjonuję: „Nie patrz, Przemek, na siebie, patrz na tych, którym jest najtrudniej”. Stąd też moje zaangażowanie w naprawę polskiej edukacji, w pomoc osobom z wszelkich mniejszości, i w końcu pomoc osobom pozaludzkim – zwierzętom. A w końcu: całej planecie.

Czy to był właśnie główny bodziec, który popchnął cię do Szymona Hołowni? Chyba wiedziałeś, że nie unikniemy tego tematu. Sądzę, że wielu ludzi chciałoby wiedzieć, co cię do niego pchnęło, dlaczego Hołownia, dlaczego „żółty ruch”?

Dawno, dawno temu… (śmiech). No dobra, nie aż tak bardzo dawno temu, mniej więcej wtedy, kiedy zaczęły się rządy PiS, a właściwie jeszcze kilka miesięcy wcześniej, zacząłem uświadamiać ludzi, w którą stronę to idzie. Tłumaczyłem komu się dało, że PiS jest organizacją de facto toksyczną. Ja w życiu miałem zawsze taką łatwość widzenia ludzkich intencji i tego, do czego ludzie długofalowo są zdolni. I doskonale wiedziałem, do czego najwięksi działacze PiS-u są zdolni, rozumiałem ten typ organizacji, z tą ich całą mentalnością. Próbowałem uświadamiać ludzi, mówić wprost, że owszem, te lata rządów koalicyjnych PO i PSL-u nie były rajem np. dla edukacji, ale zawsze jednak uprzedzałem, że jeżeli wygra PiS, to będzie masakra. Oni będą wykorzystywali technikę gotowania żaby (mimo że ostatecznie przyrodniczo nie ma to uzasadnienia, bo żaba wyskoczyłaby dużo szybciej, ale ta metafora w ostatnich latach stała się niezwykle nośna). I krok po kroku będą rozwalali nam kraj, co widać aż nadto wyraźnie.

Od 2015 roku zastanawiałem się, które metody są najskuteczniejsze, żeby zarówno zakończyć ich rządy, jak i żeby oni czy im podobni już nigdy więcej nie wygrali. Na początku uczestniczyłem w protestach, a kiedy nadszedł rok 2018 i zostałem Nauczycielem Roku, to wówczas starałem się mówić, nazywać to wszystko, co się działo, po imieniu, gdzie się da, gdzie dawano mi mikrofon, a dawano mi chętnie i w największych mediach, dlatego mówiłem o tym serio wszędzie, gdzie się dało, m.in. o ataku na osoby LGBT+, który przecież był atakiem systemowym. I w końcu nadszedł strajk nauczycieli i nauczycielek.

Mniej więcej w połowie trwania strajku czułem już, że on upadnie. Walczyłem do końca, ale coraz bardziej widziałem, że żadne z działań do tej pory nie powoduje zmiany. Takiej zmiany realnej, widocznej liczbowo zmiany proporcji poparcia dla tej okropnej władzy. Cały czas patrzyłem na to i mówiłem sobie: „Ja pierdolę! Wydarzyło się tyle, a zupełnie nie widać jakiegokolwiek spadku poparcia dla tej władzy”. Będąc najświeższym Nauczycielem Roku, osobą publiczną, zacząłem się zastanawiać, co ja mogę zrobić i jak zdobyć skuteczniejsze narzędzia.

Czyli polityka?

I literatura, czego owocem stały się między innymi moje książki, obydwa tomy „Szkoły bohaterek i bohaterów”, ale o tym w następnym odcinku (śmiech). Wracając do polityki: jako 13-latek walczyłem o województwo środkowopomorskie i pisałem listy do władz, chwilę później rozpocząłem edukację obywatelską dzięki programowi KOSS, jako 15-latek przemawiałem na trybunie obywatelskiej podczas sesji Rady Miasta w Koszalinie, realizując projekty w ramach programów CEO „Młodzi Obywatele Działają” & „Ślady przeszłości”, jako 16-latek opowiadałem o tym w „Rowerze Błażeja”, byłem dwie kadencje przewodniczącym Samorządu Uczniowskiego w moim liceum, słynnym koszalińskim Dibulcu… Co to oznacza? To, że polityka i jej rola od dawna były dla mnie sprawami oczywistymi. Nie w rozumieniu moich pragnień, tylko w rozumieniu bycia świadomym obszaru, który jest kluczowy dla zmiany.

Strajk nauczycieli(-ek) przypadł na czas, kiedy różne środowiska liberalno-lewicowe traktowały mnie jak swojego pupilka. No to ja się starałem wykorzystywać maksymalnie ten swój głos, żeby im pomagać, żeby uświadamiać, żeby dawać ludziom różne argumenty. Bardzo symbolicznym momentem był ten, kiedy odbierałem nagrodę Człowieka Roku Gazety Wyborczej w kategorii: wzorowe sprawowanie, a główną nagrodę odbierał wtedy Donald Tusk. Gdy Justyna Suchecka wyczytała moje nazwisko, wszedłem na scenę i wygłosiłem krótki spicz, a podczas niego spojrzałem Donaldowi prosto w oczy i zacytowałem kapitan Marvel, były to mniej więcej słowa: „Pomóż nam wygrać. Tylko idźmy właściwą drogą. Drogą najważniejszych wartości. I nie zbaczajmy z niej”. Myślałem sobie wtedy, że jeszcze tylko kilka miesięcy do wyborów, Tusk wróci, powie „Dobra, przejmuję stery, żeby uratować ten kraj”… No ale nic takiego się nie stało. Więc dalej apelowałem, apelowałem, apelowałem, działałem, działałem, działałem.

Dla mnie wielkim WOW było to, że pojawiła się Wiosna Roberta Biedronia, i co ciekawe – bardzo szybko dostałem telefon od działaczki z Trójmiasta z propozycją, żebym w najbliższych wyborach europarlamentarnych był na ich listach. Potraktowałem to jako coś bardzo miłego, natomiast powiedziałem jasno: moim celem nie jest bycie zawodowym politykiem. Tzn. właściwie chciałem to powiedzieć, ale nie zdążyłem, bo pani, która ze mną rozmawiała, obecna posłanka, zdążyła powiedzieć w tej rozmowie takie rzeczy, że za głowę się złapałem. Popierałem wszystkie ideały Wiosny, które od lat były mi tak bliskie, a nagle usłyszałem kobietę, mocną w Trójmieście i na całym Pomorzu, kobietę, która reprezentuje tę właśnie Wiosnę, kobietę, która rzekła do mnie: „Na kogo Pan ma zamiar głosować? Chyba nie na tego starucha Lewandowskiego albo na Adamowiczową, która robi sobie karierę na śmierci męża?”. Słyszałem to (i nie tylko to) i… dosłownie nie wierzyłem. Byłem w szoku.

I co jej powiedziałeś?

Powiedziałem: „Wie pani co, chyba nie znajdziemy porozumienia”. I wtedy też właśnie – zupełnie abstrahując od tego, że ja nie miałem ochoty być na żadnych listach wyborczych – dowiedziałem się, że byłbym na jakimś dalekim miejscu tej listy, bo to chodzi o to, żebym pomógł podpromować Wiosnę. Muszę przyznać, że jest to jak dla mnie obcy sposób na traktowanie ludzi.

Pomyślałem wtedy: „Dobra, okej, nie będę tutaj robił problemów. Może to po prostu jakaś babka niefajna, ale to przecież nie przekreśla Wiosny”. Natomiast było to dla mnie nieco dziwne, że Robert, który jest gejem, ma tutaj świeżego Nauczyciela Roku też geja, i przez tyle miesięcy nie zainicjował w zasadzie żadnego kontaktu. Jedynie dwa dni przed wyborami do europarlamentu, kilka godzin przed ciszą wyborczą, zadzwoniła do mnie asystentka Roberta z pytaniem, czy mógłbym się pojawić na Stadionie Narodowym. Zapytałem ją: „dlaczego?”, a ona do mnie, że Robert ma podsumowanie kampanii i fajnie, jakby różne osoby tam były, „no i uświadomiliśmy sobie, że nie mamy nikogo od edukacji, no i pomyśleliśmy, że przecież jest Przemek Staroń”. Mówię do niej: „Ale zaraz, zaraz. Czy dobrze rozumiem, że na kilka godzin przed wydarzeniem kończącym kampanię wy dzwonicie do mnie, żebym po prostu przyszedł, pomachał, powiedział: tak, tak, ludzie, głosujcie na Wiosnę? Czy o to chodzi?”. I mówię dalej: „Sekundkę, tu jest chyba coś nie tak. Przecież edukacja to fundament. To jest absolutny fundament”. Jak oni mogli przez miesiące nie pomyśleć o nikim od edukacji, o realnym(-ej), z krwi i kości, nauczycielu(-ce)? Ja nie mówię już nawet, że musieli pomyśleć o mnie, błagam, choć to był czas, gdy wyskakiwałem z lodówek i kuchenek mikrofalowych, więc dla wielu byłem pierwszym, naturalnym skojarzeniem – ale przecież mogli generalnie nawiązać współpracę ze świetnymi nauczyciel(k)ami. Miałem wrażenie, jakbym miał przyjść na stadion i zareklamować pastę do zębów. Powiedziałem, że niestety nie mogę na tym być, powiedziałem, że bardzo mocno wspieram Wiosnę, ale wspomniałem też wtedy, że bardzo niepokojące są dla mnie te wszystkie sytuacje: rozmowa a propos list wyborczych i choćby ten telefon z prośbą o przybycie na stadion.

Czy już wtedy się ostatecznie rozczarowałeś?

Jeszcze nie, ale w międzyczasie działy się różne rzeczy i zacząłem mówić moim znajomym, którzy również wspierali Wiosnę, że boję się, że cały ten potencjał zostanie zmarnowany. Co ciekawe, asystentka Roberta powiedziała do mnie: „Tak, tak, to po wyborach spotkamy się z Robertem i wszystko mu powiesz”. Niestety po wyborach już nic takiego się nie wydarzyło. Robert zapowiedział, że odda mandat prof. Monice Płatek, ale tego nie zrobił. Dla mnie w tym momencie to była taka kropka nad „i”. Przecież jeżeli ktoś ma wartości, które są również moimi wartościami, ale de facto ich nie realizuje na poziomie czynów, to o czym my tu mówimy? Wtedy z wielkim bólem serca stwierdziłem: koniec. Nie zmienia to faktu, że przez cały czas miałem bardzo dużo sympatii do tej partii i ludzi w niej działających, bardzo się ucieszyłem, że później Lewica weszła do sejmu, cały czas świetnie współpracuję z różnymi jej działaczami i działaczkami, wszak moje serce bije po lewej stronie, a poza tym generalnie współpraca to coś, co ma największy sens.

Drugim ciekawym obszarem funkcjonowania polityki demokratycznej jest oczywiście Platforma Obywatelska/Koalicja Obywatelska. Ze strony PO pamiętam, jak dostałem jeden telefon pod pewnej posłanki, telefon z pytaniem, czy mógłbym w ramach ich kampanii pojawić się w Warszawie na jakiejś debacie. Odparłem, że niestety nie mogę, bo koliduje mi to z wyjazdem, ale mogę polecić innego świetnego nauczyciela… „Nie, nie, nie, Pan tu jest teraz taki bardzo medialny, nam chodzi o takie najmocniejsze nazwisko”. Więc ja znowu myślę sobie: „Aha, czyli nie edukacja was interesuje, tylko marketing”. Ale wtedy już niestety wiedziałem, że w dużej mierze tak to funkcjonuje.

Trochę żenada, co nie?

Obserwowałem wtedy, co się dzieje, i powtarzam cały czas, Sławku, że nie miałem i nie mam żadnych ambicji dotyczących zawodowej polityki w rozumieniu pracy parlamentarnej. Ja zawsze miałem po prostu poczucie, że kluczowe jest to, żeby nie być obojętnym na rzeczywistość, żeby reagować, próbować zmieniać, co się da, wykorzystując te narzędzia, którymi człowiek dysponuje.

Bardzo mi się podobało, co zrobił Jacek Karnowski, prezydent Sopotu. Koleś, którego mega lubię i cenię, facet, który po zabójstwie Pawła Adamowicza poprosił, żebym we wszystkich szkołach sopockich zrobił zajęcia z przeciwdziałania mowie nienawiści. To właśnie on był jednym z autorów koncepcji paktu senackiego. Gdy się o niej dowiedziałem, i jeszcze gdy okazała się ona skuteczna, pojawiła się we mnie myśl, że jednak można. Można poszukać skutecznych narzędzi i skutecznie je zastosować. Po raz kolejny zachwyciłem się Karnowskim, mimo że u nas w Sopocie niektórzy go nienawidzą. No ale to przecież tak jak mnie (śmiech).

No ale nie powiesz, że interesowałeś się jedynie polityką samorządową i lokalną? Przecież 2019 to był czas parlamentarnej kampanii wyborczej, a rok później wybory prezydenckie.

Tak, tak, było fajnie, że odbiliśmy Senat, to był naprawdę wielki sukces. Ale dzień po wyborach zaczął rozwijać się we mnie mindset, że teraz ważne będzie to, co robimy, żeby tę skuteczność, która została już pokazana i udowodniona, przenieść na kolejny obszar, czyli na zbliżające się wybory prezydenckie. Dziwiła mnie trochę cisza w eterze. Ale dawałem temu czas. Zastanawiałem się wtedy i byłem bardzo ciekaw, kto zostanie wystawiony jako kandydat(ka). Cały czas mówiłem, pisałem w postach, że to powinien być Rafał Trzaskowski, że to jest koleś znany, wykształcony, fajny, przystojny. Mam poczucie, że należało go postawić na czele całego obozu demokratycznego na samym początku. Jednocześnie myślałem też o środowisku lewicy, że może skumają, że te ich wartości pięknie pokaże kobieta kandydatka, szczególnie Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Cisza. No i zacząłem dostawać sygnały, że PO się zdecydowała na Małgorzatę Kidawę-Błońską, którą bardzo lubię i szanuję, tylko miałem poczucie, że ona może być świetną kandydatką na czas pokoju, a nie wojny, którą w tym kraju rozpętano. Lewica milczała. No i w końcu zaczęły do mnie docierać sygnały, że start planuje Szymon Hołownia. Wtedy w mojej głowie od razu pojawiła się myśl: „O, kurde! Ale zajebiście”. Facet, który jest obywatelem, niezwiązanym z żadną partią, to jest właśnie to. Koleś, który nie mając żadnego obciążenia partyjnego, może zostać takim obywatelskim kandydatem na prezydenta. Być naprawdę kandydatem wszystkich. Pomyślałem sobie, że jak partie to skumają, to będzie petarda, bo nie dość, że opozycja demokratyczna wokół niego się zjednoczy, to jeszcze na dodatek przyciągnie on wiele osób, które nie zagłosują na kandydata Lewicy czy KO: osób wahających się, do tej pory niegłosujących, może nawet tych, którzy stanowią tzw. soft PiS.

Szymon ma mnóstwo cech, które czynią go świetnym kandydatem. Wtedy wydawało mi się, że teraz to już na pewno Duda zostanie pożegnany i będzie to prosta droga do odbicia tego kraju z rąk Prawa i Sprawiedliwości. Szymon ogłosił swój start w grudniu, w Gdańsku, w Teatrze Szekspirowskim, a ja wtedy napisałem posta, w którym podkreśliłem, że to wspaniała wiadomość.

Znałeś wcześniej Szymona Hołownię?

Tak! Najpierw czytałem to, co on pisał. Z każdym rokiem byłem pod coraz większym wrażeniem jego zmian mentalnych, tego, jak on się staje dojrzały. Później, mając już z nim kontakt, zauważyłem, że on po prostu jest dobrym człowiekiem. No i jak napisałem tego posta, wysypała się lawina komentarzy od ludzi, którzy do tej pory prawili mi czułe słówka i opowiadali, jaki to Przemek jest zajebiście mądry… A tu klops. Podważano moją inteligencję, zdolność trafnego wyboru, intencje… W kolejnych miesiącach ilość komentarzy, które trzeba nazwać hejtem, przebiła skalę. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem tak wyraźnego, silnego, zmasowanego hejtu, także z powodu swojej orientacji psychoseksualnej. Na dodatek zacząłem doświadczać go od ludzi, którzy walczą o demokrację, wolność, równość… Co ważne: nieustannie argumentowałem, dlaczego poparłem Szymona, a pierwszy raz tak obszernie, poruszając też kwestię dzielących nas różnic (czyli np. stanowisko dotyczące małżeństw jednopłciowych), zrobiłem to właśnie w tekście, który ukazał się w Liberté!, tym słynnym tekście założycielskim, który redakcja zatytułowała: „Światem rządzi zmiana”. Miałem jednak wrażenie, że część osób nie była w stanie przyjąć żadnej mojej racjonalnej argumentacji, w której jasno zresztą podkreślałem, że moim celem nie jest przekonywanie nikogo do Hołowni. Taką metodę zawsze stosuję na lekcjach etyki: każdy może się wypowiedzieć, tylko ważne jest, aby podał argumenty. Natomiast głównym zadaniem oponentów jest wskazanie, co jest w tych argumentach… cennego. W żadnym wypadku oponenci nie muszą zmieniać swojego poglądu czy stanowiska (chyba że zechcą, wiadomo). To działa niesamowicie i przynosi niesamowite efekty.

Tylko w końcu zrozumiałem, że te efekty pojawiają się w przypadku sprzyjającej konstelacji okoliczności. Na przykład właśnie w przypadku ludzi młodych, z którymi ma się realną relację. Tymczasem po napisaniu tego tekstu oczekiwałem, że ludzie inteligentni pochylą się nad moją argumentacją i po pierwsze zaprzestaną hejtu, a po drugie stwierdzą coś w rodzaju: „Okay, teraz to rozumiem. Mój wybór zapewne będzie inny, ale kumam argumenty Przemka”. Owszem, wiele osób tak właśnie zrobiło, część nawet poparła Szymona, natomiast skala osób, które miały opór przed tą argumentacją, nie były gotowe w ogóle de facto się nad nią pochylić, no cóż, ta skala była dla mnie powalająca. Bardzo dużo mnie to nauczyło. Skumałem wtedy w pełni bardzo wiele, choćby to, jak Internet spłyca relacje, dialog, stopień rozumienia etc.

Już bodaj w grudniu 2019 przyszła mi pierwszy raz do głowy taka myśl, że problem z PiS-em leży dużo głębiej. Te reakcje, o których mówiłem przed chwilą, pokazały mi to w pełnej skali. Zacząłem mieć poczucie, że większość osób tkwi w mentalności kibicowskiej i sprowadzenie naszego kraju na sensowne tory nie jest dla nich tak ważne jak to, kto się tym zajmie. Mało tego, w wielu osobach zauważyłem postawę pt. „TO MUSI BYĆ KTOŚ, KTO MI PASUJE”. A przecież istota kandydata reprezentującego jak najwięcej obywateli i obywatelek wiąże się właśnie z tym, że będzie on oddalony od „idealnego” zestawu cech i poglądów.

Kiedy pojawił się ktoś, kto ogłosił walkę o urząd prezydenta, kandydat obywatelski – czyli zrobić kolejny krok po pakcie senackim – to ze strony opozycyjnej pojawiło się wyszydzanie, często wręcz nienawiść, doprowadzająca do takich absurdów, jak wyśmiewanie się ze wzruszenia Szymona nad konstytucją przez osoby, które na co dzień walczą ze stereotypami płciowymi!

Wtedy właśnie w pełni skumałem, że problem leży dużo głębiej, bo on tkwi w szeroko rozpowszechnionej w społeczeństwie i podgrzewanej przez media oraz social media natychmiastowości formułowania emocjonalnych ocen, niemożności myślenia holistycznego i postformalnego (zwanego też myśleniem kontekstualno-dialektycznym), niezwykle silnej podatności na polaryzację. Te czynniki niestety tkwią w naszych głowach mocniej niż wielu osobom się wydaje i wywołują więcej zła niż osoby walczące z PiS-em często są w stanie zauważyć. PiS jest poniekąd właśnie pokłosiem tych cech i niestety – wykorzystał oraz podkręcił je w niewiarygodnym stopniu.

Wiesz, przychodzą mi na myśl słowa Simone Weil. „W naszej nauce, niby w wielkim magazynie, mieszczą się najsubtelniejsze sposoby rozwiązywania najbardziej złożonych problemów, ale jesteśmy prawie niezdolni do zastosowania elementarnych metod rozsądnego myślenia. Wydaje się, że w każdej dziedzinie zagubiliśmy pojęcia świadczące o inteligencji – pojęcia granicy, miary, stopnia, proporcji, zależności, stosunku, związku koniecznego, powiązania między sposobem działania a rezultatem”. PiS nie stworzył powszechnego deficytu dojrzałego myślenia, ale wykorzystał go w stopniu, który wcześniej nie mieścił nam się w głowie. Popatrz chociażby na to, jak wiele osób mówi: „No bez kitu, Hołownia zasługuje na szacunek, jedyny ma tak rzetelny, szczegółowy program… Ale mu nie ufam”. Kiedy zapytasz dlaczego, usłyszysz na przykład: „Bo jest katolikiem”. Powiedz mi, Sławku, co się z nami stało, że człowiek inteligentny i/lub wykształcony ocenia czyjąś skuteczność w oparciu nie o rozumną analizę, ale w oparciu o swoje odczucie, tu: braku zaufania? Co się z nami stało, że taki człowiek legitymizuje w sobie samym myślenie oparte o błąd logiczny, jakim jest fallacia accidentis, czyli błąd uwydatniania nieistotnego szczegółu? Dlaczego za istotne uważa to, że ktoś jest katolikiem, skoro jednym z fundamentów edukacji nie tylko logicznej, ale i antydyskryminacyjnej, jest to, że żadne nasze cechy tożsamościowe w żaden sposób nie mają znaczenia w obliczu podejmowanych przez nas wyborów? Dlaczego tak trudno przyjąć nam esencję, którą oddał Albus Dumbledore, że to nasze wybory ukazują to, kim naprawdę jesteśmy, o wiele bardziej niż jakiekolwiek nasze uwarunkowania, zdolności czy aspekty naszej tożsamości? Dlaczego tak trudno nam zobaczyć, że to, skąd pochodzę, gdzie mieszkam, jaką religię wyznaję, jaką mam tożsamość psychoseksualną etc. – nie ma ostatecznie znaczenia, bo ostateczne znaczenie mają podejmowane przez nas wybory, mówiąc metaforycznie: wilk, którego decydujemy się karmić?

Wspomniałem o miejscu zamieszkania i to mi przywołało pewną myśl. Ja mieszkam w Gdańsku i dla mnie nieustannym przykładem, jak bardzo takie myślenie nie ma podstaw, jest postać Pawła Adamowicza. Facet, który deklarował się jako konserwatysta, poszedł na czele Marszu Równości, co zresztą dla osoby, która wie, że to Partia Konserwatywna zalegalizowała w UK małżeństwa jednopłciowe, nie powinno być żadnym zdziwieniem.

Paweł Adamowicz jest zresztą osobą, której tragiczna śmierć ostatecznie popchnęła Szymona do działania w najwyższej możliwej skali i wystartowania w wyborach prezydenckich. I właśnie z tego kontekstu wyłania się nasze pamiętne spotkanie. Na początku stycznia 2020 Szymon napisał do mnie coś takiego: „Przemek, słuchaj, będę w Gdańsku na uroczystościach związanych z rocznicą śmierci Pawła Adamowicza, możemy się spotkać?”. Zgodziłem się. Gdy się spotkaliśmy, podziękował mi za wszystko i powiedział, że jest mu bardzo źle z faktem, czego doświadczam po poparciu go. Podkreślił, że żyjemy na planecie, której grozi katastrofa klimatyczna, i w pierwszej kolejności trzeba ją uratować – a jednocześnie Polskę, która stacza się w otchłań nienawiści, polaryzacji, niepraworządności etc. Od razu rzekłem: THIS. I Szymon sam powiedział, że dlatego edukacja jest najważniejsza. Spytał, czy mógłbym mu w tym właśnie pomóc, wesprzeć go, wskazać te kierunki zmian, które powinno się zrealizować. Pokazał mi też to, co sam już wstępnie przygotował o edukacji w zarysie swojego programu. Było to bardzo dobre. Podkreśliłem, że rzeczywiście kluczowe jest to, żeby to uszczegółowić, a także zaznaczyłem, że ja sam nieustannie się edukuję, i od niego oczekuję tego samego, co skonkretyzowałem już wtedy na spotkaniu, polecając mu książkę Simone Veil O prawo do aborcji. W ogóle to spotkanie wyzwoliło we mnie taką metarefleksję: „Wow. Ktoś zaprasza mnie na spotkanie, tak dosłownie na spotkanie, i w ogóle nie na zasadzie: o, Przemek, przydałbyś się do promocji, tylko: Przemek, edukacja jest najważniejsza i czy pomożesz coś z tym zrobić”. Co ważne: nie ma znaczenia, że zostało to skierowane do mnie. Byłem tylko i aż reprezentantem całego środowiska nauczycielskiego. Dla mnie to był głos skierowany do nas wszystkich, do nauczycieli i nauczycielek par excellence. Głos pełen szacunku i podmiotowego traktowania, a nie traktowania nas, nauczycieli i nauczycielek, jak maskotek.

Szymon później oczywiście zapytał, czy zgodzę się na to, aby publicznie powiedział, że będę mu pomagać. Było to dla mnie oczywiste, że może o tym powiedzieć, niemniej znów poczułem w środku po prostu szacunek do niego – za to potraktowanie mnie w sposób całkowicie podmiotowy (dodam, że jest to dla mnie szokujące, że żyjemy w realiach, w których tak fundamentalne sprawy budzą podziw). Potem zapytał, czy mogę zostać jego doradcą. Też się zgodziłem. I kiedy to już w końcu wyszło w pełnej skali, to wtedy również w pełnej skali zaczęły się ataki. Realizowane przez ludzi, którzy do tej pory mnie wspierali. Zaczęły się już naprawdę hejterskie komentarze, a ten hejt, będący zaprzeczeniem jakiejkolwiek konstruktywnej krytyki, udowadniał mi, że idę dobrą drogą. Że to społeczeństwo jest w procesie staczania się w otchłań będącą zaprzeczeniem dojrzałego, demokratycznego funkcjonowania, że trzeba je przede wszystkim pozszywać. Tak jak chirurg zszywa rany, by te mogły się goić.

Jak sądzisz, czym ten hejt był motywowany? Chodziło o to, że nie poszedłeś w kierunku bardziej mainstreamowej partii politycznej? Czy chodziło o coś innego?

Myślę, że to jest wieloczynnikowe. Na metapoziomie problem pojawił się w tym dokładnie punkcie, o którym mówiłem przed chwilą, czyli w kwestii tej mentalności kibicowskiej, polaryzacji etc. Swego czasu poczytałem o badaniach, które wykazały, że członkowie i członkinie społeczeństwa generalnie mają niską tolerancję na niejednoznaczność. Człowiek upraszcza sobie rzeczywistość, bo inaczej by zwariował. Uświadomiłem sobie, że PiS perfekcyjnie wykorzystał świadomość tego zjawiska. Zaczął je wzmacniać i betonować.

Pokłosiem funkcjonowania w kraju z oświatą, która nie wychowuje ku dojrzałości, pluralizmowi, krytycznemu myśleniu, jest to, że zdecydowana większość społeczeństwa dużo lepiej odnajduje się w kategoriach czarne/białe, nie tolerując żadnych odcieni szarości. Poza tym spójrz: kiedy tak ze sobą rozmawiamy, ty zadajesz świetne pytania, dajesz mi przestrzeń wypowiedzi, ja w sensowny argumentacyjnie sposób tłumaczę swoje stanowisko, ale kiedy przyjdzie do publikacji, nasze wysiłki przegrają z klikbajtowymi nagłówkami. Choć marzę o tym, żeby się mylić.

I tutaj pojawia się kwestia tego, jak wielką rolę w konstrukcji rzeczywistości odgrywają media. Uświadomiłem sobie bardzo szybko, że mediom mainstreamowym (nie mówię oczywiście o publicznych, bo w stosunku do nich mam ziobro oczekiwań), gazetom czy telewizji, z jakiegoś powodu Hołownia był bardzo nie w smak, kiedy rozpoczął starania o urząd prezydencki. Zacząłem sobie wtedy coraz bardziej myśleć, czy te media nie są czasem mniej lub bardziej powiązane z interesami jakichś partii politycznych. Niestety chyba tak właśnie jest. Od kiedy poparłem Szymona, zacząłem się stawać persona non grata w tychże mediach – których, podkreślam, byłem niemal pupilkiem. Inni eksperci i ekspertki popierający Szymona doświadczyli(-ły) tego samego. Tomasz Lis zbanował nas na Twitterze na mocy faktu. Zacząłem mieć odwoływane wywiady, np. w TVN24, a gdy pytałem dlaczego, to słyszałem: „Już nie jest pan niezależnym ekspertem”. Ja na to: „Słucham? Doradzając MERYTORYCZNIE w tak fundamentalnym obszarze jak EDUKACJA kandydatowi OBYWATELSKIEMU?! Przecież to jest niezależność par excellence!” Ci dziennikarze, którzy naprawdę byli w stosunku do mnie fair, mówili krótko i szeptem: „Nie możemy promować Hołowni”.

Uznałeś więc, że to właśnie Hołownia i jego ruch będą w stanie tę dziką polaryzację przełamać?

Tak, nie widziałem innej siły, która byłaby zdolna realnie to ogarnąć, zacząć zszywać to, co porozrywane, tak, zacząć, bo ostatecznie to zszycie musi i tak zostać wykonane przez cały obóz demokratyczny. Czyli wykonać zadanie, które jest fundamentem całej reszty. Co ciekawe – pamiętasz, z czego zaczęto bardzo szybko szydzić? Z pojęcia dialogu. Złapałem się za głowę. Robiły to osoby, które nieustannie podkreślały, że walczą o praworządność, demokrację, solidarność, równość, a przecież dialog jest metafundamentem tego wszystkiego.

Generalnie, Sławku, znając Hołownię i również czytając go (uważnie) oraz słuchając tego, co mówi, odnajdywałem tam kluczowe punkty, które de facto pokazywały, że on rozumie to, co jest sednem. To, że my jesteśmy w fatalnej kondycji jako wspólnota społeczno-polityczna – i to, co trzeba zrobić w pierwszej kolejności, to zacząć tę wspólnotę łatać. Trzeba sprawić, żebyśmy jako wspólnota zgodzili się na jakimś fundamentalnym poziomie w sprawach podstawowych, jak chociażby ratowanie Ziemi, praworządność, demokracja, wolne sądy, edukacja, stop dyskryminacji, wolne wybory etc. To, co ja słyszałem od Szymona, i to, co czytałem, zgadzało się totalnie z tym, do czego ja już doszedłem we własnej głowie. Doszedłem do tego zarówno jako psycholog, jak i nauczyciel & trener nieustannie pracujący z grupami, rozumiejący mechanizmy dynamiki grupowej, powstawania konfliktów… oraz świadomy tego, jak je rozwiązywać. Całe moje doświadczenie i wiedza związane z byciem psychologiem, nauczycielem, liderem i założycielem różnych grup, organizacji, to wszystko ja również czułem od Szymona i słyszałem od niego. A co najważniejsze: widziałem to u niego w działaniu. To nie jest tylko tak, że on to mówi. On to robi. Przypominam, że jest to koleś, który założył wielkie i prężnie działające fundacje, facet, który mega przyczynił się do zebrania funduszy dla Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, ziom, który dostał różne nagrody za swoją działalność na rzecz np. ochrony zwierząt. Był bardzo ceniony przez liberalny mainstream, przez wielu wręcz uwielbiany.

Dopóki nie zgłosił się jako kandydat na Prezydenta.

Tak, dopóki nie ogłosił swojej kandydatury, mnóstwo ludzi mówiło, że wow, Hołownia taki nowoczesny, liberał, antyklerykał, co z tego, że katolik, wręcz zajebiście, bo będzie mentalnym mostem tak potrzebnym w polskiej rzeczywistości, no a poza tym nagroda jedna, nagroda druga, Otwarte Klatki i tak dalej. No i właśnie, to wszystko uzasadniało to, że teraz robimy z Szymonem i żółtym ruchem to samo, tylko w większej skali, z dużo większą, coraz większą liczbą ludzi. Niestety okazało się, że ze strony wszystkich tych grup, które wcześniej tak się nim zachwycały, teraz po prostu zaczęło się napierdalanie w niego. To też w ogóle było symptomatyczne niezwykle. I to też był dla mnie dowód, jeden z wielu, jak bardzo potrzebne jest to, co robi Hołownia, i jak bardzo dobrze jest, że go w tym wspieram. Dlaczego? Znów wyjaśnię to, korzystając z aparatu pojęciowego psychologii: jeżeli jest jakiś obszar w czyimś życiu, który wymaga pilnego wyleczenia i naprawy, to kiedy ten ktoś słyszy diagnozę, może reagować emocjonalnie. Kiedy np. zapytamy alkoholika, czy czasem nie pije za dużo, wówczas w tym alkoholiku uruchamia się nierzadko opór, zaprzeczanie, pojawia się jakaś forma agresji. Ta reakcja zawsze jest symptomem, że dotknęliśmy czegoś, co jest prawdą.

Bo łatwo jest przecież powiedzieć, że PiS jest zły czy całe to hasło o odsunięciu PiS-u od władzy, ale przecież PiS nie wziął się znikąd. Sukces tej partii był odpowiedzią Polaków na to, co się w Polsce działo.

Tak! Dokładnie o to chodzi! Muszę powiedzieć, że widząc reakcję salonów, tzw. warszaffki, ale widząc też reakcję środowisk lewicowych na Hołownię, ja dopiero wtedy to skumałem. Wtedy w pełni skumałem, dlaczego PiS wygrał. Pomyślałem sobie, że te ich arogancko-hejterskie reakcje to są zapewne dokładnie te style zachowań, które w coraz większej liczbie osób w latach poprzedzających wybór PiS-u budziły sprzeciw. Ludzie zaczęli po prostu mieć wyrzyg na te wszystkie elity, co zresztą zobaczyliśmy także w USA. Ja to zrozumiałem, ja to poczułem, ja wtedy w pełni też skumałem, że ci wszyscy ludzie, którzy tak zatwardziale chcą obalić PiS, nieświadomie jednak ten PiS cementują.

Ponieważ jestem badaczem, naukowcem w każdym wymiarze, stwierdziłem, że trzeba poszukać na to dowodu. No i rzeczywiście, w znanym artykule pt. Uprzedzony jak liberał Michała Płocińskiego w „Rzeczpospolitej” bardzo dobrze pokazano, że ludzie, którzy są po tej liberalno-lewicowej stronie sceny politycznej, bardziej hejtują ludzi po prawej stronie niż na odwrót. I tak samo dzieje się w obrębie samych tych środowisk. To szczególnie boleśnie widać wśród tych, z którymi się identyfikuję – tych, których serce bije po lewej stronie. Powszechność tzw. lewicowych inb, pełnych kanselowania czy virtue signalling, czasem wręcz mnie dołuje. Na Twitterze wciąż wisi profil „Czy dzisiaj jest inba na lewicy?”.

Twitter coś mi teraz przypomniał – widzisz, Sławku, to nie dotyczy tylko obszaru polityki. To samo dzieje się np. w świecie literatury. Ostatnio promowałem świetną książkę Oli Melcer Przyciąganie. Mój tweet był masowo „szerowany” przez osoby deklarujące się jako osoby LGBT+ (albo sojusznicze), i w tych szerach nie dokonywano konstruktywnej krytyki książki Oli, tylko ją wyszydzano, zarówno książkę, jak i Olę. Mnie zresztą też. Co ważne, ja o swoich doświadczeniach nie mówię po to, bo tego potrzebuję, wszak od tego mam bliskich oraz psychoterapię, tylko po to, aby pomóc innym zrozumieć to, co opisuję. To jest zresztą różnica między tzw. dzieleniem się krwawiącą raną a dzieleniem się zagojoną blizną, i właśnie w ten sposób tłumaczę, dlaczego np. w „Szkole bohaterek i bohaterów” przywołuję swoje własne trudne doświadczenia. Robię to po to, aby inne osoby mogły to lepiej zrozumieć – i poczuć, że nie są same. Ja często sam siebie traktuję jak coś w rodzaju barometru; doświadczając zachowania innego człowieka, wyobrażam sobie, jak takie jego zachowanie, jeśli występuje powszechnie, może oddziaływać społecznie. Znów użyjmy aparatu psychologii. W psychoterapii występuje zjawisko tak zwanego przeciwprzeniesienia, kiedy to psychoterapeuta poprzez swój kontakt z klientem namacalnie doświadcza, jakie klient może wyzwalać reakcje w innych osobach. I to nie chodzi tylko o intelektualne zrozumienie. W terapeucie pojawiają się emocje. Na tej podstawie, dzięki odczuciu możliwych reakcji otoczenia klienta, udaje mu się zrozumieć, na czym może polegać jego problem.

Jako psycholog i człowiek, który sam zawdzięcza wiele własnej psychoterapii, dobrze rozumiem mechanizm przeciwprzeniesienia. I właśnie to pozwoliło mi w pełni „połączyć kropki” w kontekście współpracy z Szymonem i z hejtem wobec mnie. Zacząłem namacalnie doświadczać pogardy, arogancji, hejtu ze strony tej rzekomo bardziej światłej części społeczeństwa. Wcześniej rozumiałem to, ale poniekąd, i jedynie intelektualnie. Ale ważne, że i tak rozumiałem, a rozumiałem między innymi dzięki słuchaniu i czytaniu różnych ludzi. Pamiętam taki artykuł w Na Temat Radka Szumełdy jeszcze podczas rządów PO-PSL. To był bardzo rzetelny artykuł działacza PO, artykuł, który miał jeden wielki ostrzegający metakomunikat: „Platformo, ogarnij się”. Już wtedy racjonalnie to kumałem, ale w wyniku hejtu po wejściu na pokład Hołowni tego doświadczyłem. I wtedy naprawdę zaczynałem rozumieć, dlaczego PiS wygrał. Niektórzy mówią: „Bo dał 500+”. Ale chwila. Czy brak jakiejkolwiek formy wsparcia, którą PiS załatało programem 500+ (niezależnie od formy i intencji), nie wziął się właśnie z arogancji salonu?

I widzisz, dlatego jak pojawiło się hasło „Jebać PiS”, od razu poczułem, że jest to hasło bardzo niebezpieczne. Co prawda wyraża ono moje emocje w stosunku do rządzących, ale wiem, że ono powoduje, że ludzie, którzy głosują na PiS, także ci, którzy nie są jego betonowym, żelaznym elektoratem, bardzo łatwo odbierają to jako atak na samych siebie. A to jest droga, która ma zero szans powodzenia.

Dokładnie. Poza tym przyjęcie hasła „Jebać PiS” za chwilę sprawi, że legitymizowane będą hasła „Jebać Platformę”, „Jebać PSL” czy „Jebać Polskę 2050”. Właściwie ktokolwiek będzie rządził, to usprawiedliwione będzie walenie w niego, odczłowieczanie, nienawidzenie. Przecież to nie jest żaden sposób na budowanie nowej Polski, a tym bardziej na odbudowywanie wspólnoty politycznej.

Właśnie o to chodzi. Dlatego ja nieustannie staram się walczyć o poziom debaty publicznej. Stale powtarzam, że mamy prawo czuć wszystko, co czujemy w stosunku do ludzi PiS-u, ale nie mamy prawa ich odczłowieczać. A jeżeli to robimy, jeżeli dodatkowo jeszcze nazywamy ich jakimiś wulgaryzmami publicznie, to przecież tak naprawdę pokazujemy, że wiele się od nich nie różnimy, i w końcu: wtedy legitymizujemy oraz utrwalamy nie tylko podziały, ale i władzę PiS-u. Dla wielu osób jest to wciąż nie do pojęcia: droga do odbudowania świata wiedzie tylko i wyłącznie przez autorefleksję oraz stawanie się mądrzejszą, czulszą i dojrzalszą osobą. Jeżeli ten proces będzie występować w maksymalnej możliwej skali, to mamy to. To jest ten paradoks: oczekujemy, że zmienią się inni, ale to, co faktycznie zmienić trzeba i na co mamy wpływ, to my sami(-e). Wtedy krok po kroku zaczyna dziać się coś arcykluczowego: stajemy się świadkami wartości. A to pociąga za sobą ludzi bardziej niż jakiekolwiek przekonywanie, nie mówiąc już o przekonywaniu ubranym w szaty hejtu.

Zawsze przywołuję Nietzschego, który napisał, że gdy walczymy z potworami, musimy bardzo uważać, aby nie stać się jednym z nich. Tymczasem bardzo często słyszę odpowiedzi sugerujące, że nie ma takiego ryzyka. Wiele osób po prostu to bagatelizuje. Natomiast mówię z całą mocą zarówno jako psycholog, jak i nauczyciel, edukator oraz etyk: Jeśli my zaczniemy stosować te metody walki, z którymi sami walczymy, staniemy się nieodróżnialni od oprawców. W celu tłumaczenia złożoności świata i odszyfrowywania jego niejednokrotnie skomplikowanych aspektów uwielbiam przywoływać dzieła popkultury. Tu idealnie pasują Igrzyska Śmierci. Katniss Everdeen widzi, że stojąca na czele rebelii Alma Coin tak naprawdę będzie stosowała podobne metody, co prezydent Snow. Dlatego właśnie Katniss robi coś, czego niemal nikt się nie spodziewa: zamiast wykonać wyrok śmierci na Snowie, wykonuje go na Almie Coin.

My sobie często dajemy przyzwolenie na używanie metod, które nas oburzają w środowiskach prawicowych. Jednak to, że dajemy sobie przyzwolenie, to jest jedna sprawa, etyczna, ale jest jeszcze druga: musimy to wreszcie dostrzec, że taka postawa, takie działanie, są po prostu bezskuteczne. Nie jesteśmy w stanie przekonać nikogo do naszych poglądów, idei, przekonań, jeżeli będziemy tę osobę obrażać. Ta osoba będzie się wtedy tylko bronić i zamykać.

Hołownia od początku wołał po prostu o ten elementarny szacunek, elementarny dialog, elementarne porozumienie. I jak się tylko pojawił na scenie politycznej, zaczęło głośno wybrzmiewać to, co osoby go czytające wiedziały od dawna. Dialog. Co wtedy zaczęły mówić środowiska liberalno-lewicowe? Zaczęły szydzić z Hołowni. Te wszystkie memy, że Szymon chce uprawiać z tobą dialog, ha ha ha, dialog o prawach człowieka, ha ha ha. Co ciekawe, nie robiono czegoś takiego, gdy Adam Bodnar wskazywał problematyczność nazywania prawa do aborcji prawem człowieka. Z różnych względów nie szło to w mainstream. A gdy coś idzie w mainstream, i jest umiejętnie zapodane, staje się klikalne – i staje się trampoliną linczu. Sam tego doświadczyłem, gdy pewne medium z wywiadu ze mną o psychologiczno-kulturowych aspektach kibicowania podczas Euro 2016 wycięło zdanie, które przytoczyłem jako przykład seksistowskiego zachowania podczas oglądania meczu. Ja je podałem jako przykład pewnej mentalności, i bardzo je skrytykowałem. A tymczasem jak przedstawiono je na okładce? „Kobieta podczas Euro jest od podawania piwa – mówi psycholog Przemysław Staroń”.

Wracając do tego szydzenia z Szymona Hołowni podkreślającego konieczność odbudowania fundamentów naszej wspólnoty, powiem krótko: za każdym razem łapałem się za głowę.

Słuchając tego wszystkiego też łapałem się za głowę. Kiedy w „Liberté!” opublikowano kilka moich tekstów analizujących przyczyny zwycięstwa PiS-u, usłyszałem, że jestem „pisiorem”. Też interpretowałem zwycięstwo PiS-u jako pewien symptom, jako odpowiedź na coś, co się rzeczywiście w społeczeństwie polskim dzieje. Wtedy oczywiście gromada niezastąpionych hejterów po stronie rzekomo liberalnych kolegów czy publicystów odezwała się z przytupem. Ale niestety, z tego, co mówisz, wyciągnąć można pesymistyczny wniosek dotyczący przyszłości. Cały czas mówimy o tym, że ta liberalno-lewicowa strona sceny politycznej po wyborach w 2023 roku będzie musiała się dogadać, prawdopodobnie będzie musiała razem rządzić etc. W tym kontekście chcę zapytać, czy patrzysz optymistycznie na ewentualną współpracę opozycji? Bo jednak to wszystko, co tutaj powiedziałeś, nakazywałoby nam daleko idącą powściągliwość…

Mam tu odpowiedź Schrödingera. Mówiąc krótko – kusi mnie, żeby powiedzieć, że widzę to pesymistycznie, ale kusi mnie też, żeby rzec, że widzę to optymistycznie. Paradoks? Cóż, paradoksy są bezpośrednią drogą do znajdowania rozwiązań, ale wiem, że wymagają objaśniania, dlatego pozwolę sobie to wytłumaczyć.

Mamy około trzech kwartałów do wyborów parlamentarnych. Trzy kwartały w takich czasach, w jakich żyjemy, to jest wieczność. Patrzę na to, jak bardzo nasze społeczeństwo w ciągu tych kilku lat dojrzewa i już w wielu obszarach dojrzało, i widzę, że mimo wszystko jest to postęp wręcz logarytmiczny: mówię tu chociażby o stosunku do osób LGBT+, bo przecież dekadę temu, jak pojawiła się ustawa o związkach partnerskich, i nieustannie się tym zachwycałem, to mnóstwo ludzi ze środowiska liberalnego mówiło, że to jest przesada (!). Teraz po tej opozycyjnej stronie stosunek do osób LGBT+ to jest w zasadzie papierek lakmusowy przyzwoitości. A dokonało się to w ciągu zaledwie (tak, zaledwie) dekady. I tak samo wiele innych obszarów, na przykład kwestia edukacji, po prostu dla wielu ludzi stało się tematami istotnymi, wiele osób skumało, jak bardzo beznadziejny jest polski system oświaty i że edukacja to sprawa literalnie nas wszystkich. To samo dotyczy kwestii zmiany klimatu czy troski o zwierzęta. Z roku na rok przybywa osób jasno podkreślających, i nawołujących do tego innych, aby nie strzelać w noc sylwestrową.

Mimo że wciąż tych osób jest za mało, ja skupiam się na tym, że jest ich coraz więcej, i robię wszystko, aby przybywało ich dosłownie z dnia na dzień. Np. beznadziejne zdanie na temat obecnego systemu edukacji ma już mnóstwo nauczycieli(-ek) i rodziców, i tego zdania gro spośród nich nie waha się wyrażać głośno. Podsumowując: do wyborów parlamentarnych jest jeszcze paradoksalnie sporo czasu, a machina społecznego oświecenia pracuje pełną parą.

I to jest coś, co budzi we mnie ten potocznie rozumiany optymizm. Skąd zatem pesymizm?

Wiesz, odpowiem z pozycji, w której funkcjonuję na co dzień. Jest to pozycja z jednej strony kreatora rzeczywistości, a z drugiej – obserwatora wszechświata. Otóż wszystko to, co może nam pomóc, leży w naszych rękach. Mogę to uświadamiać na zaspach i rozstajach, ale to nie ja decyduję, czyje ręce co zrobią z tym, co mają.

Z każdym rokiem coraz bardziej intensywnie podkreślam: nie oczekuj, że zmieni się świat, a wtedy zmieni się Twoje życie. Zmieniaj swoje życie, a wtedy będzie zmieniał się świat. Widzisz, Sławku, to, czy wyzwolimy się spod jarzma tej okrutnej władzy oraz uniemożliwimy jej i jej podobnym powrót, i czy pójdziemy w dojrzałą stronę jako społeczeństwo, to wszystko zależy od tego, jak bardzo każdy(-a) z nas w ciągu tego roku będzie podejmował(a) wybory idące w stronę dojrzałości. Mam takie poczucie, że ta wygrana PiS-u w 2015 spowodowała narodzenie się społeczeństwa obywatelskiego. Przez te kilka lat rozwijaliśmy się niczym motyl w kokonie. Pytanie jest takie, czy jako społeczeństwo jesteśmy już gotowi, żeby opuścić ten kokon. Jeśli przez ten rok będziemy dokonywać wyborów nabudowanych na uniwersalnych wartościach, będziemy wybierać nie to, co łatwe, ale to, co słuszne, to wierzę, że kokon pęknie i pofruniemy niczym piękny motyl, a pierwszy ruch naszych skrzydeł będzie zmieceniem obecnej władzy. Postęp w świadomości i dojrzałości obywatelskiej dokonuje się cały czas, rośnie logarytmicznie, niezwykle kluczowe jest tu pokolenie przełomu, Zet – Alfa, w którego metabolizmie płynie już zupełnie co innego, i ono serio chyba najintensywniej zmiata dziadocen.

Może tak być i chyba tutaj nawiążę do twojego ulubionego motywu, że każda z partii opozycyjnych znalazła już którąś część insygniów śmierci, teraz trzeba je zebrać, brzydko mówiąc, do przysłowiowej kupy, zgodzisz się?

Właśnie to jest istota wszystkiego. I tu właśnie wkrada się mój pesymizm. Bo ja nie widzę takiego postępu w dojrzałości w politykach, w tzw. celebrytach, w osobach zarządzających mediami, a już na pewno nie widzę go w takim stopniu. A przecież to wszyscy ci liderzy i te liderki wyznaczają oś funkcjonowania, i to nie tylko stricte swoich grup odbiorczych.

Dlatego wracam do optymizmu, ale nie tego potocznie rozumianego, ale tego, który opiera się na znaczeniu słowa optimus, i którego jestem wręcz wyznawcą. Jest to poszukiwanie najlepszego, najskuteczniejszego rozwiązania problemu. I w tym przypadku sprawa jest niełatwa, choć prosta. Narzędzia do rozwiązania mają najwięksi. Odpowiedzialność za pójście w stronę dojrzałości spoczywa na liderach i liderkach. Mówię to z całą mocą. Spoczywa ona na wszystkich liderach i liderkach mikro- i makrospołeczności. Na Szymonie Hołowni także.

Na ile dojrzale funkcjonują liderki i liderzy, na tyle dojrzałe stają się ich społeczności, grupy odbiorcze, elektoraty. A kto jest odpowiedzialny w stopniu największym? Ten, kto jest największy.

Moglibyśmy mieć tę sytuację w pewnym sensie rozwiązaną już teraz. Kto jest największym liderem opozycji i jednocześnie najbardziej doświadczonym, również w skali międzynarodowej, polskim politykiem? Donald Tusk. Powtarzam to, co powiedziałem ze sceny do całej sali, jak odbieraliśmy obaj nagrody Człowieka Roku Gazety Wyborczej, co powiedziałem patrząc bezpośrednio Donaldowi w oczy: „Pomóż nam wygrać. Tylko idźmy właściwą drogą. Drogą najważniejszych wartości. I nie zbaczajmy z niej”. Cały czas mam poczucie, że on jako lider największej aktualnie partii opozycyjnej ma najwięcej do powiedzenia, jest w stanie najwięcej zamodelować. Tak samo jest zawsze w każdej klasie. Osoba, która jest liderem, nadaje ostatecznie tej klasie charakteru. To od niej zależy, czy klasa będzie zgrana, jak zostaną przyjęte nowe osoby, czy klasa pójdzie na wagary etc.

Musiałby nadejść moment, w którym Donald Tusk będzie chciał – jakkolwiek to zabrzmi górnolotnie – żeby wygrała Polska, a nie Platforma.

Dokładnie tak. Pamiętam, jak dokonała się podmianka Kidawy-Błońskiej na Trzaskowskiego. Cała ta podmianka była wydarzeniem żenującym i niestety bardzo obnażającym rzeczywiste intencje Platformy. Gdyby wtedy naprawdę władzom PO zależało na zwycięstwie Polski, żylibyśmy dziś w innej rzeczywistości. Popierając obywatelskiego kandydata, politycy strony opozycyjnej zrobiliby coś, co wydawało się nie tylko zupełnie zdroworozsądkowe, ale też czego skuteczność potwierdzały badania. Mam wrażenie, że teraz dzieje się sytuacja analogiczna. Cały czas odnoszę wrażenie, że pod tymi pięknymi hasłami nie chodzi bynajmniej przede wszystkim o Polskę.

Jeżeli Donald Tusk naprawdę chce wygrać z PiS-em, to może to zrobić. Prawdziwy lider, jeśli jest tym największym, potrafi zgromadzić wokół siebie ludzi. Potrafi zbudować wspólnotę. Cały czas mam takie poczucie, że naprawdę wszystko mogłoby się zmienić, gdyby na samej górze coś takiego nastąpiło. Odnoszę wrażenie, że Donald Tusk mógłby to uporządkować, robiąc coś niełatwego, ale bardzo prostego: realnie jednocząc ludzi. Odnoszę wrażenie, że mógłby to zrobić – zaraz zobaczysz, że nie przez przypadek to określenie – „pstryknięciem palca”. Tylko musiałby to zrobić przede wszystkim w sobie samym. On musi chcieć nie tyle medialnego, papierowego, wygłaszanego tonem przypominającym szantaż zjednoczenia, tylko zjednoczenia autentycznego. Musi być też gotowy do odnalezienia najlepszej dla siebie roli w kontekście rzeczywistości, w której żyjemy. Być może musi zmierzyć się z tym, co wedle mistyki żydowskiej wykonał Bóg: dokonał cimcum, czyli samoograniczenia się, by oddać miejsce stworzeniu. Chcę rzec jasno: Donaldzie, od lat mam cię za najbardziej doświadczonego, stojącego po stronie demokratycznej, polskiego polityka, a zatem nie mam wątpliwości, że masz wszystkie potrzebne narzędzia, aby zrobić wszystko, co najlepsze.

Kiedy była składana moja aplikacja do tzw. „Nauczycielskiego Nobla”, czyli Global Teacher Prize, co przyniosło mi jak dotąd najbardziej spektakularny w klasycznym rozumieniu sukces – zostałem jednym z 50 najlepszych nauczycieli na całym świecie – całą część aplikacji z rekomendacjami od kilkuset osób otwierała rekomendacja od Donalda Tuska, ówczesnego de facto prezydenta Europy. Donald napisał w niej, że on nie ma wątpliwości, że Przemek Staroń zasługuje na tytuł najlepszego nauczyciela świata. Dlatego chcę podkreślić, że jeżeli kiedykolwiek, Donaldzie, miałeś poczucie, że jestem najlepszym nauczycielem na świecie, to byłoby mi PRZEM-iło, gdybyś wsłuchał się w to, co ten nauczyciel nieustannie przekazuje. Bo ten nauczyciel, gdy cokolwiek mówi, do czegokolwiek wzywa, tego samego zawsze w pierwszej kolejności wymaga od samego siebie. Ten nauczyciel nie mówi też stricte swoim głosem, tylko realizując archetyp Hermesa, stara się odszyfrowywać to, co zostało zgromadzone przez całą mądrość ludzkości, a co zaczyna się od nosce te ipsum, a kończy na sapere aude. Ten nauczyciel mówi, że Thanosa mogą pokonać tylko połączone siły Avengers, a każdy ma do odegrania swoją rolę, natomiast Ty jesteś, jak ten nauczyciel przed chwilą wspomniał, najbardziej predysponowany do tego, aby pstryknąć palcem. To właśnie pstryknięcie palcem spowodowało, że Thanos został pokonany i – nie zapominajmy o tym – można było zacząć odbudowywać świat, a tej odbudowy by nie było, gdyby nie to, że Avengersi nauczyli się w czasie wojny ze sobą współpracować. Natomiast podkreślam: pstryknąć palcem mógł tylko ten, który był prawdziwym Człowiekiem z Żelaza. Masz do tego największe predyspozycje, ale jak już wiemy dzięki Dumbledore’owi, to nie Twoje predyspozycje pokażą, czy jesteś Iron Manem, tylko Twoje wybory.

Czyli chcesz powiedzieć, że stajesz przed największym liderem – w ogóle przed największymi liderami – i mówisz: „Poznaj samego siebie” oraz „Miej odwagę być mądrym”, jeszcze opatrując to odwołaniami do Harry’ego Pottera czy Marvela? 

Tak. Bo nie mam żadnej potrzeby kłaniania się możnym tego świata. Jedyny pokłon, który składam, składam przed mądrością. I właśnie w tym pokłonie jest mój i Twój interes. Mój i Twój sens. Moja i Twoja nadzieja. Nas wszystkich. Bo Avengersami możemy być wszyscy. A dodając jeszcze uniwersum Tolkiena, podkreślę za Galadrielą: nawet najmniejsza istota może zmienić bieg dziejów. Mało kto był w stanie sobie wyobrazić, że to Neville zniszczy ostatniego horkruksa, a hobbici Pierścień Władzy. Nauczyciele Einsteina też nie podejrzewali, że siedzi przed nimi człowiek, którego nazwisko stanie się synoniem geniuszu. Dlatego kimkolwiek jesteś, czytająca to Osobo, nie patrz na nikogo, a wykorzystując swoje najlepsze umiejętności, chodź z nami, Wolnymi Plemionani, walczyć o możliwość realizacji tego, co stało się wręcz hasłem LEGO, czyli o możliwość przebudowania tego świata. Mamy wiedzę, mamy doświadczenie, mamy narzędzia, i w końcu mamy najważniejsze: siebie nawzajem, mamy zatem wszystko, aby w końcu ten świat przebudować i wreszcie zrobić to dobrze, mądrze, czule i wspólnie. A nawet jeśli sadząc sadzonki tych drzew nie doczekamy momentu, w którym będziemy mogli położyć się w ich cieniu, to trudno. Bo doświadczymy tego, co jest najważniejsze, i co pozwala widzieć proch tego świata jako gwiezdny pył: będziemy mieli poczucie, że wzięliśmy – i wzięłyśmy! – udział w najpiękniejszej przygodzie, wypełnionej poczuciem najgłębszego sensu i najbardziej autentycznego spełnienia.

Radical Xchange – z Jackiem Hendersonem rozmawia Włodzimierz Gogłoza :)

W październiku 2022, w ramach kolejnej edycji Igrzysk Wolności, będziemy gościć w Łodzi szereg prelegentów związanych z RadicalXChange. Ta powstała kilka lat temu w Stanach Zjednoczonych fundacja jest jednym z najszybciej zyskujących na znaczeniu think-tanków na świecie. Jej eksperci doradzają licznym instytucjom publicznym i prywatnym, a promowane przez nich idee, mimo swojego radykalizmu, spotykają się z dużym uznaniem, nie tylko ze strony przedstawicieli świata polityki czy nauki, ale i kultury.  


Jak powstało RadicalxChange i jakie są główne obszary waszej działalności?

RadicalxChange wystartowało w 2018 roku w odpowiedzi na entuzjazm i chęć działania, które wyrosły wokół książki Radical Markets autorstwa Glena Weyla i Erica Posnera. 

Od tamtego czasu wiele z pomysłów przedstawionych w tej pracy zostało poddanych szeregowi naturalnych eksperymentów. Rząd Tajwanu i władze stanu Kolorado w USA wdrożyły mechanizm tzw. głosowania kwadratowego (ang. quadratic voting). Zaś Gitcoin wykorzystał finansowanie kwadratowe (ang. quadratic funding), aby wspomóc dziesiątkami milionów dolarów projekty oprogramowania open source i inne dobra publiczne w ekosystemie Ethereum. Rozwinięte przez nas koncepcje trafiły nawet do najlepiej sprzedającej się gry strategicznej wszechczasów Civilization VI, w której zastosowano mechanizm głosowania kwadratowego oraz pewne pomysły z zakresu zarządzania przyszłością.

Obecnie członkowie naszej społeczności organizują się w ponad 100 oddziałach na całym świecie. Co roku organizujemy międzynarodowe konferencje. Ostatnie z nich odbyły się w grudniu 2021 roku na żywo w Tajpej oraz Denver, były również transmitowane online. Z niecierpliwością czekamy na nasze kolejne duże wydarzenie w 2022 roku, które będzie miało miejsce w Polsce podczas październikowych Igrzysk Wolności!

RadicalXChange jest kojarzone z dwiema ideami – ideą „radykalnych rynków” i ideą „liberalnego radykalizmu”. Większość ludzi, gdy słyszy tego rodzaju określenia, w naturalny sposób kojarzy je z wolnorynkowym libertarianizmem, ponieważ to przede wszystkim właśnie libertarianie mówią „o zdolności rynków do radykalnej przemiany społeczeństw”. Jak Wasza koncepcja liberalnego radykalizmu ma się do klasycznego liberalizmu i libertarianizmu?

Pojęciu „liberalizm” różni ludzie mogą przypisywać różne znaczenia, ale w tym wypadku mamy na myśli szerszą teorię polityczną z elementem stojącego w opozycji do autorytaryzmu zobowiązania do neutralności wobec różnych sposobów życia i wartościowania jednostek. 

„Radykalna” komunitarystyczna krytyka ograniczeń liberalizmu sprowadza się do tego, że autentyczne zaangażowanie w indywidualną samorządność jest sprzeczne z autentycznym zaangażowaniem na rzecz wspólnoty i różnorodności. Myślą przewodnią liberalnego radykalizmu jest poważne potraktowanie tej dialektyki i dążenie do stworzenia takiego liberalizmu, który mógłby funkcjonować w naszym pluralistycznym i różnorodnym świecie. 

Wyrastające z libertarianizmu koncepcje „głosowania nogami” oraz suwerenności jednostki dążą do czegoś przeciwnego – do oddzielenia i „uwolnienia” nas od ograniczeń naszego pluralistycznego i różnorodnego świata. Taka postawa podważa jednak źródło prawie wszystkich wartości, czyli nasze relacje. Nie jesteśmy i nie powinniśmy chcieć być jedynie nieznajomymi, którzy wymieniają się i czerpią zyski w ramach kapitalistycznych rynków. Nie wydaje się również, aby realistycznym było opieranie naszego bezpieczeństwa i wolności na możliwości odrzucenia systemu i wyjścia z niego. 

Myślę, że najlepiej ujął to John Dewey: „Ludzie nie byli w rzeczywistości zaangażowani w absurdalne dążenie do uwolnienia się od związków z naturą i ze sobą nawzajem. Dążyli do większej wolności w naturze i społeczeństwie. Chcieli mieć większą zdolność do inicjowania zmian w świecie rzeczy i bliźnich; chcieli mieć większy zakres ruchu, a co za tym idzie – większą swobodę w obserwowaniu […]. Nie chcieli izolacji od świata, lecz bardziej intymnego z nim związku. Chcieli kształtować swoje przekonania na temat świata samodzielnie, a nie na podstawie tradycji. Pragnęli bliższego związku ze swymi bliźnimi, aby mogli skuteczniej wpływać na siebie nawzajem i łączyć swe działania w imię wspólnych celów.”

Klasyczny liberalizm został urzeczywistniony przez kapitalistyczne rynki i demokrację opartą na zasadzie „jedna osoba, jeden głos”. Liberalny radykalizm, czyli to, co obecnie nazywamy pluralizmem, będzie potrzebował równie prostych instytucji. Nasza działalność polega na pomaganiu w ich tworzeniu.

Celem RadicalXChange jest „transformacja zarówno kapitalizmu, jak i demokracji, w celu zbudowania bardziej sprawiedliwego społeczeństwa”. Przyjrzyjmy się temu, jak miałoby to wyglądać w praktyce. Czy mógłbyś nam powiedzieć, czym jest głosowanie kwadratowe i dlaczego uważasz, że będzie ono służyć społeczeństwu lepiej niż obecny system „jedna osoba, jeden głos”?

Obecnie skłaniamy się raczej ku nazwie głosowanie pluralne (ang. plural voting). Pomysł polega na tym, że wyborcy otrzymują pulę „kredytów” uprawniających ich do głosowania, które następnie rozdzielają między różne pytania wskazane na karcie wyborczej, sygnalizując w ten sposób siłę swoich preferencji. Kredyty przeliczane są na „policzone głosy” zgodnie z ich pierwiastkiem kwadratowym. Jeśli więc przeznaczysz jeden kredyt na daną kwestię, to jest to jeden głos; cztery kredyty to dwa głosy; dziewięć kredytów to trzy głosy, itd. 

Przy prostej metodzie „jedna osoba, jeden głos” ignoruje się rozróżnienie między silniejszymi i słabszymi preferencjami. Daje to błędne odpowiedzi w sprawach, w których jedna opcja ma bardzo dużą wartość dla kilku osób, a druga ma małą wartość, ale dla większej liczby osób. 

Zamiast kierować się jedynie wolą większości, powinniśmy raczej dążyć do zrozumienia całkowitego znaczenia danej kwestii oraz całkowitego dobrobytu wynikającego z różnych decyzji. Głosowanie kwadratowe jest pod tym względem optymalne, ponieważ pozwala każdemu wskazać jak ważna jest dla niej/niego dana kwestia. Wyborcy mogą wyrazić kompleksowe i bardziej zniuansowane preferencje. Grupy mogą dojść do bardziej szczegółowych kompromisów i osiągnąć konsensus.

Zapewnianie dóbr publicznych jest prawdopodobnie najmniej kontrowersyjną z funkcji państwa. Wymyśliliście własne rozwiązanie efektu gapowicza – finansowanie kwadratowe, które znany libertariański ekonomista Alex Tabarrok nazwał „krokiem milowym w projektowaniu mechanizmów zaspokajania dóbr publicznych”. Czy mógłbyś wyjaśnić nam na czym polega główna zaleta tego nowatorskiego podejścia?

To, co obecnie nazywamy finansowaniem pluralnym (ang. plural funding), jest bardziej demokratyczną i skalowalną formą współfinansowania dóbr publicznych. 

Współfinansowanie to model finansowania dóbr publicznych, w którym rząd lub fundusz filantropijny wyrównuje indywidualne wpłaty na rzecz jakiegoś projektu. W finansowaniu pluralnym całkowite finansowanie dobra publicznego to zsumowane i podniesione do kwadratu pierwiastki kwadratowe z każdej wpłaty. 

Dzięki takiemu podejściu finansowanie zależy w większym stopniu od tego, ile osób dało swój wkład, niż od tego, czy projekt ma zamożnych zwolenników. Łatwiej w ten sposób wyłonić projekty, które rzeczywiście przynoszą korzyści szerokiemu gronu.

Pozostając przy temacie rynków: proponujecie zastąpienie własności prywatnej, czy jak to określają Glen Weyl i Eric Posner własności „monopolistycznej”, własnością pluralną, w której prawie wszystkie aktywa są okresowo wystawiane na aukcję. Dlaczego uważacie, że tak radykalna przebudowa struktury własności jest konieczna?

Własność pluralna to nowy sposób zarządzania aktywami, który jest bardziej sprawiedliwy i efektywny, niż sposoby obecne w kapitalizmie czy komunizmie. Posiadacze aktywów ustalają cenę, po której każdy może od nich je kupić i muszą okresowo płacić podatek proporcjonalny do tej ceny, aby utrzymać nad nimi kontrolę.

Własność prywatna istnieje po to, by rozwiązać problem tragedii wspólnego pastwiska. W swojej obecnej formie jest ona podstawą kapitalizmu i jak twierdzą jej zwolennicy ma nam gwarantować wolność. W rzeczywistości jednak jest to instytucja skostniała, dająca jednej osobie lub jednemu podmiotowi absolutne prawa do czegoś, jednocześnie odbierając je wszystkim pozostałym. W naszym świecie, w którym większość wartości jest wynikiem relacji sieciowych, wolność może być o wiele głębsza i cenniejsza, jeśli oprzemy ją nie na tym, co moje i twoje, ale na tych wszystkich rzeczach, których możemy używać wspólnie. 

W sferze gospodarki cyfrowej RadicalXChange opowiada się za „godnością danych”. Co rozumiecie w tym przypadku przez „godność” i jak ma się wasza propozycja do różnych inicjatyw Unii Europejskiej mających na celu ograniczenie wpływów gigantów technologicznych?

Należy pamiętać, że dane dotyczące jednostek powstają w ramach sieci i czerpią swoją wartość z efektów sieciowych. Dane każdego z nas zawierają w sobie ukryte informacje, które pozwalają na odkrywanie czegoś na temat osób, z którymi jesteśmy powiązani. Gdy więc jedna osoba ujawnia lub ukrywa tego rodzaju dane, ma to istotny wpływ na niezliczoną ilość innych osób. Jeśli każdy ma absolutną kontrolę nad swoimi danymi, to właściwie nikt jej nie ma. Dlatego naszym zdaniem dane powinny być przedmiotem wspólnych, demokratycznych decyzji, a nie jednostronnych decyzji indywidualnych. 

Niedawno ogłosiliśmy projekt ustawy o wolności danych (Data Freedom Act), który spotkał się z dużym zainteresowaniem sporej grupy przedstawicieli świata polityki, nauki i biznesu. Pojawiły się już nawet pierwsze próby wdrażania niektórych jego aspektów w praktyce. Unijne prawodawstwo również wydaje się zmierzać w podobnym kierunku, co niewątpliwie nas cieszy, aczkolwiek ostrożnie czekamy na finał obecnych prac legislacyjnych.   

Zaczęliśmy również aktualizować nasze działania i integrować je z nowym, kluczowym obszarem problemowym: prywatnymi sieciami danych, których działanie jest możliwe dzięki technologiom zwiększającym prywatność. Zarządzanie tymi sieciami stanowi kolejne ważne wyzwanie w obszarze dzielenia się informacjami i będzie pewnie przedmiotem licznych sporów odnośnie tego jak dane powinny być strzeżone, kontrolowane i wykorzystywane. 

Jak zamierzacie wdrażać swoje idee w praktyce?

Jako pluraliści pracujemy nad wprowadzaniem zmian na obrzeżach instytucji i w obszarze powiązań między ich różnymi typami. Staramy się budować na fundamentach już istniejących ośrodków koordynacji, zamiast je zastępować. Naturalną i bezpieczną przestrzeń dla eksperymentów można znaleźć w dzielnicach wielu miast, w niektórych instytucjach publicznych, w korporacjach i związkach zawodowych, w kościołach, w przestrzeni web3, czyli w społecznościach, które częściowo koordynują działania swoich członków, ale potrzebują pomocy w przezwyciężeniu wewnętrznych różnic, aby móc sprawniej działać na większą skalę.

Wierzę, że z czasem te społeczności, które wykorzystają idee, o których mówimy, będą jak nadprzewodniki: będą zarządzać zasobami w sposób bardziej produktywny i sprawiedliwy, likwidując waśnie i tworząc wspólne cele w ramach zróżnicowanej współpracy. Tym samym okażą się one bardziej wydajne niż istniejące struktury władzy. Dla nas zwycięstwo będzie w równym stopniu wynikiem nauki życia w inny sposób we wspólnotach skłonnych do eksperymentów, co rezultatem konkretnych osiągnięć i formalizacji, które – mamy nadzieję – spotkają się z oficjalnym uznaniem ze strony tego, co już istnieje.

Co było dotychczas najciekawszym wyzwaniem, na jakie natrafiliście podczas rozwijania swoich głównych pomysłów?

Pomysły zawarte w książce Radical Markets byłyby optymalnymi rozwiązaniami, gdyby problemem, z którymi się zmagamy, była kwestia skoordynowania zatomizowanych jednostek do działań na rzecz jednego dobra publicznego. 

Jednak w warunkach pluralizmu ludzie należą do wielu różnych grup, a problem polega na przezwyciężeniu naszej stronniczości w stosunku do grup lokalnych, na rzecz szerszej współpracy. Aby zmierzyć się z tym wyzwaniem zaprojektowaliśmy, a obecnie współ-wdrażamy tokeny soulbound (dosłownie „przypisane do duszy”), w skrócie SBT, dzięki którym nasze mechanizmy są w stanie formalnie rozpoznawać struktury różnych społeczności. 

Za sprawą tego rozwiązania pluralne głosowanie i pluralne finansowanie mogą być wykorzystane, aby premiować projekty, które mają szerokie i zróżnicowane wsparcie. Mechanizm pluralnej własności może z kolei dać gwarancję, że tylko członkowie danej społeczności mają dostęp do wspólnych zasobów. Spółdzielnie danych mogą wydawać tokeny SBT, które przyznają dostęp do danych badaczom lub odzwierciedlają prawa członkowskie. Możemy też wreszcie zacząć w pełni wykorzystywać potencjał lokalnych walut (tak jak to ma miejsce obecnie w Oakland, w Kalifornii).

Gdzie nasi czytelnicy mogą dowiedzieć się więcej o RadicalXChange i waszych pomysłach?

Jeśli jesteście zainteresowani tym, co robimy, wejdźcie na naszą stronę internetową, śledźcie nas na Twitterze, albo napiszcie do nas maila na adres: [email protected].

Tłumaczenie: Marta Brewer


Jack Henderson – specjalista RadicalXChange do spraw cyfrowej demokracji, badacz związanym z projektem BlockchainGov oraz Coalition Of Automated Legal Applications.

Włodzimierz Gogłoza – Head of Corporate Sustainability w agencji All Hands oraz specjalista do spraw komunikacji w projekcie Wildland. Doktor nauk prawnych, autor licznych publikacji z zakresu historii myśli organizatorskiej, teorii organizacji i zarządzania, empirycznych badań nad stanami natury oraz policentrycznych systemów prawnych.

Holenderski liberalizm: Holandia jako przykład wolności i równości? :)

Holandia nie bez powodu słynie z charakterystycznej dla siebie liberalnej postawy. Często się wspomina, że kraj ten był jednym z pierwszych, który zalegalizował aktywną eutanazję i marihuanę. Co więcej, zażywanie miękkich narkotyków nie jest tam niezgodne z prawem.

Polityka tego typu rodzi pytanie: Czy życie codzienne w Holandii odzwierciedla ten poziom liberalizacji? W poniższym artykule staramy się odkryć korzenie holenderskiego liberalizmu, obecny w tym kraju sposób myślenia i zbadać, w jakim stopniu wartości liberalne są związane z życiem codziennym.

Jeśli odwiedzimy Holandię jako turyści, przekonamy się, że społeczeństwo holenderskie charakteryzuje się dużą tolerancją względem siebie nawzajem i wobec samych turystów – jest to przykład do naśladowania dla innych krajów. Trudno jest jednak dociec, jakie przyczyny polityczne, ekonomiczne czy kulturowe stoją za rozwojem społeczeństwa holenderskiego.

System polityczny Holandii to monarchia parlamentarna. Już sama osoba monarchy mówi wiele o postępowości holenderskiej kultury, zważywszy, że w latach 1890-2013 głową państwa holenderskiego była zawsze kobieta. Jest to znacząca różnica w porównaniu z innymi monarchiami w regionie.

Naród holenderski jest społeczeństwem kolumnowym, co oznacza, że poszczególne społeczności i grupy są od siebie oddzielone grubymi liniami podziału. Linie te są w większości oparte na cechach narodowych i etnicznych, ale heterogeniczność społeczno-kulturowa i religijna jest silnie obecna w życiu tego kraju.

Być może jest to główna przyczyna tego, że konsensus jest jednym z kluczowych czynników w rządzeniu krajem. Dlatego też nie dziwi fakt, że w polityce holenderskiej dominacja ideologiczna nie jest celem nadrzędnym.

W większości przypadków skład władzy wykonawczej jest ustalany w drodze kompromisów i układów. W ten sposób rząd może się składać z członków licznych, silnie ze sobą sprzecznych partii – czasami nie odzwierciedla to wyborczej równowagi sił.

Co ciekawe, w kraju, który przez wielu uważany jest za najbardziej liberalne państwo świata, przez większość współczesnej historii, w Holandii partią rządzącą była partia chrześcijańskich demokratów. Liberałowie stali się partią dominującą dopiero kilkadziesiąt lat temu.

Podsumowując, można powiedzieć, że podstawą tej demokracji jest to, że każdy może być reprezentowany w systemie. Z tego punktu widzenia większość nie może mieć pierwszeństwa przed mniejszością. Ta cecha może być jednym z powodów, dla których Holendrzy są tak otwarci i skłonni do kompromisu.

Niemniej jednak wspomniany wcześniej konsensus jest obosieczny: jego uczestnicy polegają na osiągnięciu porozumienia, dlatego w systemie mogą pojawić się interesy wszystkich stron, co może się to odbyć kosztem efektywności.

Dlaczego Holandia jest określana mianem „najbardziej liberalnego kraju”?

Prawdopodobnie pierwszą rzeczą, która w tym przypadku przychodzi ludziom do głowy, jest używanie miękkich narkotyków, zwłaszcza marihuany i jej pochodnych. W rzeczywistości nie są one legalne, ale władze dekryminalizują ich używanie.

Dyskusja na temat medycznego zastosowania marihuany w kraju sięga lat 70. ubiegłego wieku. Z tego powodu, pod pewnymi warunkami, ludzie mogą je posiadać, a nawet sprzedawać bez ponoszenia konsekwencji w ramach prawa karnego.

Jest jednak jedna czynność, której nie wolno wykonywać, będąc pod wpływem marihuany: jazda na rowerze. Poruszanie się rowerem ma w Holandii, a zwłaszcza w Amsterdamie, długą tradycję. Jest to jeden z wielu powodów, dla których Holandia jest uważana za jeden z najbardziej postępowych krajów pod względem ochrony środowiska.

Prawie każdy słyszał coś o dzielnicy czerwonych latarni w Amsterdamie. W 2000 roku przepisy wyłączyły prostytucję spod sankcji karnych. Holandia walczy z różnymi rodzajami przestępstw i dąży do ich wyeliminowania w jak największym stopniu. Sposób myślenia Holendrów wskazywał na następujące rozwiązanie: zezwolić na handel usługami seksualnymi o go zalegalizować.

Rząd holenderski odegrał też pionierską rolę, ustanawiając podstawy prawne małżeństwa, rozwodu i prawa do adopcji dzieci dla par tej samej płci.

Mimo że w innych krajach eutanazja jest legalna, czasami nie działa ona prawidłowo lub ludzie nie mogą skorzystać z przysługującego im do niej prawa. Wyjątkiem jest Holandia, gdzie eutanazja może być zastosowana nawet wobec dzieci. Jedynym warunkiem uzyskania aktywnej eutanazji jest zainicjowanie procedury przez wnioskodawcę w stanie poczytalności umysłowej. Jest to przykład nienaruszalności prawa do wolności i autonomii osobistej.

Czym charakteryzuje się holenderski sposób myślenia?

Omówiliśmy kilka dziedzin życia, w których wolność jednostki jest ceniona ponad wszystko. To w zasadzie potwierdza, że powstał system, który chce w równym stopniu reprezentować niejednorodne jednostki społeczne. Czy to naprawdę wszystko, o co w nim chodzi?

Cytując Roba Wijnberga, holenderskiego pisarza, widzimy coś innego: „Postrzegamy siebie jako postępowych, liberalnych, wielokulturowych, bla bla bla… Ale odkrywamy, że jesteśmy tacy w teorii i w prawie, a nie w praktyce, w życiu codziennym”.

Ten proces myślowy został w pewnym sensie potwierdzony przez Taco Dibbitsa, holenderskiego historyka sztuki, gdy mówił o integracji flamandzkich uchodźców (XVII wiek). Według niego tolerancja była cechą charakterystyczną dla jego kraju już wtedy, ale podkreślał, że „była to tolerancja pragmatyczna”, a jej powodem było to, że flamandzcy uchodźcy „przywozili dużo pieniędzy”.

Ta obserwacja zwraca uwagę na fakt, że Holendrzy od początku zarabiali na życie jako handlarze i byli integralną częścią bogatego Zachodu – do dziś można ich uznać za jednych z najbogatszych członków Unii Europejskiej. Wynika z tego jasno, że finanse odgrywają pierwszorzędną rolę w kulturze holenderskiej i czasami z tego powodu Holendrzy są czasem uważani za skąpych przez inne kraje członkowskie.

Jasne jest, że Holendrzy stawiają na rynek i odpowiedzialność indywidualną, dlatego należy ich kraj uznać za państwo liberalne. W mentalności Holendrów można zaobserwować unikanie ryzyka, co sprawia, że negocjacje i kompromisy są bardziej wartościowe. Biorąc pod uwagę wszystkie wymienione cechy, można powiedzieć, że podejście biznesowe i rynkowe stało się częścią ich stylu życia, a także, że przeniknęło do innych jego aspektów – takich jak polityka.

Mając na uwadze powyższe rozważania należy się zastanowić, czy to możliwe, że tolerancja i przywiązanie do wolności jednostki nie są głównym czynnikiem stojącym za większością działań liberałów? Dobrym przykładem może być dekryminalizacja miękkich narkotyków. Jeśli przeanalizujemy wpływy podatkowe państwa holenderskiego, zobaczymy na podstawie danych z 2016 roku, że „coffee shopy generują około 400 milionów euro podatków”.

Mimo że znaczna część pieniędzy musi być przeznaczona na profilaktykę i leczenie uzależnień, to nawet nowe przepisy „mogłyby zwiększyć wpływy z podatków do 260 mln euro”. Z tej perspektywy możliwe jest, że w tym konkretnym przypadku kluczową rolę w liberalizacji odegrały (także) interesy finansowe.

Co z równością w życiu codziennym?

Kolejną ważną wartością liberalną jest równość. Więcej o rzeczywistości holenderskiej równości możemy się dowiedzieć, zapoznając się z raportem stworzonym w ramach projektu Make Europe Sustainable for All (Sprawmy, że Europa będzie zrównoważona dla wszystkich) z 2019 roku, zatytułowanym „Inequalities in the Netherlands” (Nierówności w Holandii). W raporcie poruszono kwestię nierówności płci. W Holandii zauważalna jest tendencja, zgodnie z którą mężczyźni mają średnio wyższe płace godzinowe niż kobiety, co wynika z kilku różnych czynników.

Jest jednak jasne, że w Holandii kobiety otrzymują nieadekwatne wynagrodzenia w porównaniu z mężczyznami nie tylko w sektorze prywatnym, lecz także w służbie cywilnej. Różnica w wynagrodzeniu wynosi około 5%. Biorąc pod uwagę również stanowiska kierownicze, można zauważyć, że celem jest stworzenie trzydziestoprocentowej warstwy kierowniczej składającej się z kobiet.

Do tej pory nie udało się osiągnąć tego pułapu. Należy również zauważyć, że trzeci rząd Rutte’a (2017-2021) miał wyjątkowo niski odsetek kobiet w rządzie (poniżej 30%).

Jeśli chodzi o kwestie dochodów i dobrobytu, to choć Holandia należy do najbardziej równościowych krajów, średni dochód na osobę w przeciętnym gospodarstwie domowym wynosi 28.783 USD, czyli jest niższy od średniej OECD (30.536 USD). Jeśli przyjrzymy się nierównościom w dochodach Holendrów, zauważymy, że górne 20% zarabia cztery razy więcej niż dolne 20% – co jest dość niską wartością, jeśli umieścimy ją w kontekście międzynarodowym.

Stopa bezrobocia w Holandii nie jest wysoka – 75% osób w wieku od piętnastego do sześćdziesiątego piątego roku życia ma płatną pracę. Nie oznacza to jednak, że praca ta jest w stanie zapewnić utrzymanie, ponieważ odsetek ubogich pracujących stopniowo rośnie. W momencie przeprowadzania badania zjawisko to stanowiło 8,8%, co oznacza, że ponad milion osób żyło poniżej granicy ubóstwa.

Jednocześnie należy zauważyć, że w Holandii istnieją duże różnice w kwestiach własnościowych, mimo postępowej polityki obecnego rządu. Pomimo, że rząd podejmuje wysiłki, by pomóc w optymalizacji podziału bogactwa między obywateli, to jednak nie jest w stanie nadążyć za rosnącą międzypokoleniową akumulacją bogactwa.

Oznacza to, że ponad połowa wartości netto znajduje się w rękach górnych 10% populacji. Wynika to prawdopodobnie z uwarunkowań historycznych, takich jak zyski z kolonii holenderskich, jak na przykład Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. W tej sytuacji rozwiązaniem prawdopodobnie nie będzie likwidacja nierówności dochodowych. Wyjściem mogą być inne podatki (np. podatek od nieruchomości, podatek od spadków).

Badacze zwrócili także uwagę na fakt, że równość szans maleje. Może to wynikać z faktu, że w części społeczeństwa holenderskiego dochodzi do pewnego rodzaju polaryzacji, radykalizacji i wzrostu populizmu. Nierówności realizują się w kilku różnych wymiarach, wystarczy przyjąć za punkt wyjścia klasyczną opozycję miasto–wieś, czy choćby opozycję bogatszych i biedniejszych warstw społecznych.

Obecnie najbardziej widoczne są nierówności w edukacji, na które prawdopodobnie wpływa pochodzenie etniczne oraz status społeczny i ekonomiczny obywateli. Jednak w szerszej perspektywie, mogą one prowadzić do dalszego osłabienia spójności społecznej w Holandii, co może być powodem do niepokoju.

Podsumowując, można powiedzieć, że choć Holandia pod wieloma względami stanowi przykład do naśladowania dla innych państw w zakresie kultury wolności i równości, nie wolno nam jednak uznać, że w tym kraju nie ma nierówności, a wolność jest ważniejsza niż rozsądek w podejmowaniu decyzji. Holandia musi sobie radzić ze zmieniającym się światem, procesami globalnymi, a także z rosnącymi wyzwaniami etnicznymi. Znalezienie właściwej polityki, która rozwiąże te problemy, jest często trudne.

Niemniej jednak, ponieważ mogliśmy zaobserwować dwoistość holenderskiej mentalności i liberalizmu, należy podkreślić, że wśród najbardziej rozwiniętych krajów świata to właśnie w Holandii wdrożono jeden z najbardziej udanych modeli polityki liberalnej.


Artykuł ukazał się pierwotnie na http://4liberty.eu/dutch-liberalism-could-netherlands-be-example-of-freedom-and-equality/


Z angielskiego przełożyła Natalia Banaś


Ilustracja: Fons Heijnsbroek: Ripe cornfield near Bourtanghe (1985) // Domena publiczna

Trudne pytania o płeć :)

Na świecie przeważa zdecydowanie podział binarny, taki jak w kulturze judeochrześcijańskiej, który określa nie tylko różnice zewnętrzne, ale przypisuje silnie egzekwowany podział na role społeczne. 

Płeć wydaje się być czymś trwale ugruntowanym w społeczeństwie, co nie powinno przesadnie nikogo zajmować, a jednak cały czas jest przedmiotem gorących dyskusji. Zwłaszcza w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, gdy zaczęto mówić o tym, że być może utarty od wieków podział wyłącznie na mężczyzn i kobiety nie jest taki prosty, jak myślimy. Może właśnie ze względu na kontrowersje, jakie wzbudza ten temat, warto przyjrzeć mu się z bliska? 

Role płciowe a kultura

Właściwie każda kultura, niezależnie od szerokości geograficznej, dzieli społeczeństwo na mężczyzn i kobiety. Nawet jeśli pojawia się tzw. trzecia płeć, podobna do tego, co dzisiaj określilibyśmy jako niebinarność (jak two-spirit w Ameryce Północnej, muxe w społeczności Zapoteków z Meksyku czy māhū w kulturach Tahiti oraz rdzennych Hawajów), jej istnienie wynika z funkcjonowania poza binarnym podziałem, a tym samym jest od niego zależna. Trzecia płeć zazwyczaj jest przyjmowana tylko w jedną stronę, bo dotyczy głównie osób urodzonych jako mężczyźni i przejmujących kobiece role. Przypadki, gdzie to zjawisko jest odwrotne, z reguły wiążą się z zakazami dotyczącymi wolności seksualnej, tak jak w przypadku bałkańskich „zaprzysiężonych dziewic”, które mają prawo do męskich przywilejów, ale pod warunkiem zachowania celibatu. Zdaniem antropologa, prof. Waldemara Kuligowskiego, takie ograniczenia wynikają z konsekwencji możliwej ciąży i nie dowodzą przewagi niebinarności wśród osób z męskimi narządami płciowymi. Po prostu trudno byłoby ustalić, kto ma wziąć odpowiedzialność za dziecko.

Na świecie przeważa zdecydowanie podział binarny, taki jak w kulturze judeochrześcijańskiej, który określa nie tylko różnice zewnętrzne, ale przypisuje silnie egzekwowany podział na role społeczne. Przykładowo, tradycyjnie przyjęty w Europie model stanowił, że mężczyzna ma spełniać m.in. funkcję żywiciela-obrońcy, a kobieta matki oraz opiekunki ogniska domowego. Tak ustalony porządek zazwyczaj łączono z religią, co w konsekwencji prowadziło do bezwzględnego nakazu jego przestrzegania, jako woli Boga. W ten sposób sformułowane wyjaśnienie pozwalało nie tylko zmusić ludzi do zachowania zgodnie z wymaganiami, ale także dawało możliwość wymierzania kary w przypadku niespełnienia tych oczekiwań. Nierzadko w bardzo okrutny sposób, czego najbardziej znanym przykładem na Starym Kontynencie było spalenie na stosie Joanny d’Arc. Za jedną z jej głównych win uznano noszenie męskich ubrań, co przedstawiono jako objaw herezji, czyli sprzeciwienie się porządkowi nałożonemu przez Stwórcę. Środki represyjne wobec osób wyłamujących się z binarnego podziału nie musiały być tak ekstremalne, ale zazwyczaj były dotkliwe i oznaczały przede wszystkim ostracyzm. Przykładowo, mężczyzna niepodejmujący wyznaczonej mu roli wraz z szacunkiem otoczenia tracił swoje wpływy w społeczeństwie, a kobieta zyskiwała miano „złej partii”, co przez mniejsze szanse na zamążpójście przekładało się wprost na jej gorszą sytuację finansową. Nic więc dziwnego, że wraz z upływem czasu i poprzez oddziaływanie religii powszechnie uznano, że binarność nie jest czyjąś fanaberią, ale bierze się z samej natury.

Płeć przestała się ograniczać do cech i funkcji determinowanych biologicznie. Oprócz obowiązków, otrzymała również tożsamość, a wraz z nią określone preferencje czy cechy charakteru. Mężczyźni mieli być bardziej ambitni, reprezentować konkretne (rzeczowe) podejście do życia, jak również przejawiać większą skłonność do ryzyka, agresji, rywalizacji i przygodnego seksu. Oczywiście wiązało się to z preferowaniem zainteresowań, które wyrażają te cechy, jak polowanie, sport czy militaria. To wszystko w następstwie, rzekomo biologicznej, roli żywiciela-zdobywcy. Tymczasem kobiety, jako powołane do macierzyństwa oraz troski nad ogniskiem domowym, miały być wyposażone w odpowiednio większe pokłady uczuciowości, matczynej troski, empatii, wrażliwości, ale też uległości. Ich powołanie miało także tłumaczyć przywiązanie do kwestii estetycznych, zwłaszcza własnego wyglądu czy upodobanie romantycznych historii przy odpowiednio mniejszym libido. Dość powszechnie przyjęło się, że te różnice są zakorzenione w naszej naturze, więc niezależne od naszej woli. Przekonanie to wzmacniano religią, a duchowni rozmaitych wyznań tłumaczyli, że łagodność kobiet ma współgrać z agresją mężczyzn i w związku z tym każde z nich musi wpisać się w ten układ, żeby świat działał poprawnie. Jednak nadanie określonej tożsamości płciom nieuchronnie musiało prowadzić do zróżnicowanego traktowania.

Choć mogłoby się wydawać, że w dzisiejszym świecie każdy może być kim chce bez ryzyka znalezienia się poza nawiasem społeczeństwa, rodzice nadal bardzo silnie wpajają swojemu potomstwu oczekiwania stawiane płci nadanej im przy urodzeniu przez wzgląd na męskie lub żeńskie narządy płciowe. Nie wynika to zazwyczaj z ich złej woli, ale faktu, że sami zostali poddani takiemu samemu procesowi w dzieciństwie. Dość pokaźna grupa matek decyduje się na przekłucie uszu swoim małym córeczkom w imię zadbania o ich wygląd już od najmłodszych lat. Nie ma znaczenia, że są malutkie i nie wyraziły zgody na trwałą modyfikację ciała, liczy się, że będzie im ładnie, więc na pewno będą zadowolone. Jednocześnie nietrudno sobie wyobrazić, że takie samo postępowanie w stosunku do chłopca spotkałoby się z krytyką, że robi się mu krzywdę. Na synów z kolei wywiera się presję, aby nie bawili się lalkami czy zabrania im noszenia ubrań lub ozdób uważanych za kobiece, często insynuując, że miałoby to trwale zaszkodzić ich rozwojowi, rozumianemu jako dopasowanie się do przypisanej im społecznie roli płciowej. Normy wpojone we wczesnym wieku zostają z nami zazwyczaj też w życiu dorosłym. Podczas popularnych kulturowo męskich/damskich wieczorków omawia się tematy, których w naszym przekonaniu nie może pojąć druga strona. Pewnych kwestii unikamy wręcz z przerażeniem, jak w przypadku kobiecej miesiączki. Uważa się, że nawet środki higieny intymnej, jak podpaska, powinno się chronić przed wzrokiem mężczyzn, choć w przypadku pań traktuje się to poniekąd jako spoiwo, gdzie wspólne doświadczenia wzmacniają poczucie „siostrzeństwa”. Albo wręcz przeciwnie, zwracamy się do reprezentanta przeciwnej płci, ulegając wpajanej nam latami teorii jakoby „mężczyźni byli z Marsa, a kobiety z Wenus” (zresztą książka o tym samym tytule, popierająca tą tezę, zrobiła zawrotną karierę). Niemniej jednak, nawet jeśli jest to powolny proces, z biegiem czasu zauważamy, że binarny podział nie jest idealny. Wraz ze zwiększającą się wolnością zaczynamy coraz bardziej kwestionować to, z czym poprzednie pokolenia nie śmiały nawet dyskutować.

W świecie nowych pojęć

Jednym z przejawów rosnącej aktywności ruchów związanych z LGBTQ+ stało się kwestionowanie obowiązującego, jako jedyny słuszny, porządku świata. Pierwszym kluczowym znakiem było wykreślenie przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne orientacji homoseksualnej z listy chorób w 1973, a następnie przez WHO w 1990 roku. Symboliczne przyznanie się do błędu, które stworzyło pole do debaty nad tym, że być może ludzka natura niekoniecznie mieści się w teorii wymyślonej przez człowieka. Oprócz pogłębiania wiedzy na temat nieheteronormatywności, zaczęto się pochylać także nad binarnym podziałem na płcie. Nauka przestała klasyfikować osoby transseksualne jako szaleńców, zaczęła się nimi aktywnie interesować. Wraz z tą ciekawością pojawiły się nowe pojęcia, mające lepiej oddawać rzeczywistość, ujmujące płeć jako spektrum, ze wszystkim, co znajduje się pomiędzy tradycyjnie rozumianym podziałem na mężczyznę i kobietę.

To, co do tej pory uważano za normę, opatrzono terminem cispłciowości, czyli identyfikowaniem się z płcią nadaną przy narodzinach i wynikającą z cech fizycznych. Jej przeciwieństwem, czyli niezgodnością między tożsamością płciową a płcią przypisaną przy urodzeniu, jest transpłciowość, co do zasady dla wielu osób zrozumiała (choć jej niuanse już niekoniecznie). Oba określenia funkcjonują w ścisłej zależności od tradycyjnego, binarnego podziału. 

Pojęciem budzącym największe wątpliwości stała się niebinarność, o której w Polsce zaczęto głośno mówić za sprawą aresztowania w 2020 roku aktywistki kolektywu „Stop Bzdurom” Margot Szutowicz, identyfikującej się jako taka osoba. Definicja wydaje się z jednej strony dość prosta, bo oznacza po prostu niewpisywanie się w podział na kobiety i mężczyzn, ale trudna do zrozumienia w praktyce. Łukasz Jurewicz z grupy Stonewall w swoim artykule dla portalu Noizz napisał o własnym doświadczeniu niebinarności. Wynika z niego, że niebinarność to brak przywiązania do zachowań uważanych za charakterystyczne dla ról płci męskiej i żeńskiej, takie jak np. określone preferencje czy formy językowe. Jurewicz opisuje to jako nieuznawanie granic między płciami, a jako przykłady podaje malowanie paznokci czy używanie obu zaimków. Tylko czy w takim razie osoby takie, jak wcześniej wspomniana Joanna d’Arc, były niebinarne? Nie do końca.

W publikacjach na temat niebinarności trudno znaleźć jasno określone kryteria, ale ze zbioru wielu wyłania się konkluzja, że decydującym czynnikiem jest tożsamość płciowa, zupełnie oddzielona od fizycznej budowy ciała, której określenie zależy głównie od naszej własnej identyfikacji. Pierwsze jej oznaki pojawiają się mniej więcej w wieku przedszkolnym stanowiącym pierwszy etap przystosowania jednostki do życia w społeczeństwie. 

Należy jednak zwrócić uwagę, że formy ekspresji męskiej czy żeńskiej różnią się w zależności od kultury. W sumie tożsamość płciowa przypomina do złudzenia narodową. W całości opiera się na podziałach stworzonych przez człowieka. Bycie Polakiem czy Francuzem nie jest zależne od biologii, ale od umowy społecznej. Można uznać za prawdopodobne, że podejmowanie ról przypisanych do danej płci (np. noszenie określonego ubioru, używanie form językowych) w danym systemie wynika z wpływu otoczenia. Dlatego długa historia społecznych nacisków, wzmocnionych licznymi, też dotkliwymi karami za wyłamywanie się z binarnego podziału, uniemożliwia udowodnienie, że niebinarność jest wrodzona, a nie jest wynikiem przymusu. Nawet w obecnym świecie dzieci właściwie od urodzenia słyszą, co im wypada lub nie ze względu na budowę ich ciała. Przyzwyczaja się je od początku do korzystania z wyznaczonych szatni, alejek w sklepach z zabawkami, noszenia odpowiednich strojów. Nadal powszechnie stosuje się formy wywierania presji do spełniania określonych ról. Wszak spotykanym zjawiskiem jest wyrzucanie z domu małoletnich osób LGBT, a nie cispłciowych czy heteroseksualnych, czyli spełniających społeczne wymagania. Głębsza analiza terminu nasuwa kolejne niewygodne pytania. Gdzie przebiega granica między płcią a stereotypami? Jeśli kobieta wykonuje przypisany mężczyznom zawód i ma zainteresowania uznawane za męskie, to już nie może nią być, a może to zależy od jej własnej decyzji? Czy istnienie transpłciowości i niebinarności nie jest jednoznacznym uznaniem określonej wizji kobiecości oraz męskości za prawdziwą? Co jeśli prawda leży po środku?

Bunt w obronie własnej natury

Na pewno racji nie mają konserwatyści twierdzący, że wykraczanie poza podział na mężczyzn i kobiety jest dewiacją, chorobą lub fanaberią. Co prawda dopiero od niedawna medycyna pozwala na korektę płci, ale niebinarność istnieje w różnych kulturach od dawna. W niektórych była nazywana, a w niektórych nie. Wszystko jednak wskazuje na to, że koncepcja cispłciowości jako normy jest wyłącznie ludzkim tworem, więc nie musi być zbieżna z naturą. Zresztą najlepszym dowodem na sztuczność tej teorii jest fakt, że przez stulecia trzeba było stosować różne, bardzo silne formy opresji, aby ludzie pozostawali w tych ramach. Dla utrzymania konserwatywnych zasad często próbowano nawet przeciwstawiać się biologii i „naprawiać” ją praktykami zagrażającymi zdrowiu, a nawet życiu. Takie przykłady to chociażby wycinanie łechtaczki w państwach afrykańskich (np. w Egipcie) wykonywane po to, żeby uniemożliwić kobiecie odczuwanie przyjemności ze współżycia czy „leczenie” osób homoseksualnych elektrowstrząsami. Argument o trzymaniu się zgodności z biologią wydaje się więc tutaj przesadzony, ponieważ to właśnie człowiek, jako jedyny, próbował ją zmieniać na rzecz większości sprawującej władzę. Obala to również hipotezę, jakoby była to moda i nowość. Po prostu wcześniej nie było wystarczającej swobody, żeby wyrazić siebie bez narażania na poważne konsekwencje.

Warto również zwrócić uwagę na fakt, że w autystycznej społeczności osób LGBTQ+ jest znacznie więcej niż wśród neurotypowych (nieautystycznych). Dodatkowo uważa się, że typ „chłopczycy” dominuje jako profil autystycznych dziewcząt, które mogą posiadać wiele androginicznych cech. Bycie w spektrum autyzmu w swojej istocie opiera się na funkcjonowaniu poza normami społecznymi, a jeśli tożsamość płciowa działa na tej samej zasadzie, wydaje się oczywiste, że osoby atypowe po prostu jej nie przyjmują. Chociaż badanie nie miało być prowadzone pod tym kątem, może to być dodatkowy dowód potwierdzający, że to, jak rozumiemy bycie kobietą lub mężczyzną, jest niczym innym jak zbiorem stereotypów przeniesionych jako niepisane zasady życia codziennego. Co więcej, sugeruje to, że przywiązanie do płci nie musi być naturalnym procesem, tak jak np. dojrzewanie.

Jednak jeśli tożsamość płciowa jest wyłącznie ludzkim konceptem nieróżniącym się wiele od uprzedzeń, to na ile ważny jest ten binarny podział, a może inaczej – czy nie jest szkodliwy? Nie ulega wątpliwości, że traumatyczne przeżycia, takie jak przemoc domowa czy prześladowanie w szkole, pozostawiają ślady w ludzkiej psychice. A zatem czy tak silny nacisk społeczeństwa na spełnianie określonych kryteriów nie jest w stanie wyrządzić krzywdy? Być może niebinarność jest formą buntu przeciwko niesprawiedliwemu zmuszaniu do pełnienia roli niezgodnych z wrodzonymi cechami?

Nikt nie prowadzi rewolucji przeciwko biologii, ponieważ nikt nie kłóci się z tym, co fizyczne. Osoby LGBQ+ mimo to przerażają, gdyż reprezentują upadek określonego myślenia, a przede wszystkim porządku. Podają w wątpliwość układ, który do tej pory był traktowany jako naturalny, a nawet boski, choć tożsamość płciowa jest podobna do tej narodowej. Skoro jesteśmy w stanie przyjąć, że emigrant z Polski może być Amerykaninem, Francuzem lub Brytyjczykiem, to dlaczego nie możemy zrozumieć racji bytu trzeciej płci?

Bardzo możliwe, że jesteśmy świadkami rewolucji, która zaczyna się wraz z lepszym rozumieniem, czym tak właściwie jest bycie kobietą i mężczyzną. Może zaczniemy się zastanawiać, dlaczego dowody osobiste czy paszporty muszą mieć zaznaczoną płeć. Czy to jest wskazówka do traktowania nas inaczej? Do założenia, że wypełniamy określone role, w związku z którymi można nas potraktować w określony sposób? Może po prostu wszyscy jesteśmy niebinarni? Tylko aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, musimy przeorganizować na nowo obowiązujący do tej pory porządek.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

W charyzmie nie ma nic dobrego :)

Ludzie zawsze oczekiwali na mesjasza, męża opatrznościowego, genialnego przywódcę, który obroni ich przed katastrofą, skieruje na właściwą drogę i przywróci nadzieję na lepsze jutro. W tym marzeniu o dobrym wodzu widoczny był element boskiej wyjątkowości, jakby zwyczajny człowiek nie był w stanie podołać tym oczekiwaniom.

W dawnym marketingu politycznym dobrze to rozumiano, czego skutkiem było dopatrywanie się boskich cech u królów i cesarzy. Służyło temu przekonanie, że władza pochodzi od Boga, a zatem ten, który dostąpił zaszczytu jej sprawowania jest bożym namiestnikiem, któremu należy się chwała i posłuszeństwo poddanych. W Średniowieczu rozwinęła się hagiografia. Opisywano żywoty świętych, idealizując ich postacie w sposób bezkrytyczny i wyjątkowo pochlebny. W ten sam sposób prezentowano ówczesnych władców świeckich. Ten zwyczaj utrwalił się. Królów i cesarzy należało przedstawiać jako ludzi dobrych, mądrych i szlachetnych. W Rosji utrwaliło się przekonanie, że car zawsze jest dobry, a za wszystko, co złe, odpowiadają bojarzy. Władimir Putin przechwycił ten zwyczaj, występując jako obrońca ludu. Gdziekolwiek pojawiał się jakiś problem, tam przybywał Putin, aby go rozwiązać, upokarzając przy tym lokalnych kacyków.

Tendencja, aby autorytet władzy budować na micie jego wyjątkowości prowadzi do kultu jednostki. W imperialnym, autorytarnym systemie władzy ów kult mógł nawet polegać na deifikacji władcy. Tak było w Japonii, gdzie Cesarz do 1946 roku był uznawany za bóstwo. Nieomylnym wodzom narodu wznoszono pomniki, cytowano ich złote myśli i celne sformułowania. Budowano im po śmierci mauzolea, których wielkość i przepych ilustrować miały potęgę ich osobowości. Przykładem mogą być mauzolea Lenina, Mao Zedonga, Kim Ir Sena, Envera Hodży i wiele innych. Kult jednostki odnosił się do przywódców państw totalitarnych: Stalina w Związku Radzieckim, Hitlera w III Rzeszy, Mussoliniego we Włoszech czy Franco w Hiszpanii. Mimo że Polska nie była państwem totalitarnym, w okresie międzywojennym takim kultem otoczony był również Józef Piłsudski.

W państwach autorytarnych kwestionowanie geniuszu narodowych przywódców karane było surowymi represjami. Ale w tych krajach byli i są nadal ludzie, którzy nie potrzebowali przymusu represyjnego prawa, aby czcić i bezkrytycznie uwielbiać „ojców narodu”. Są to ludzie, którzy mają potrzebę całkowitego podporządkowania się komuś, komu bezwzględnie ufają, kogo z egzaltacją podziwiają i kto w pełni zaspokaja ich emocjonalne potrzeby. Tacy ludzie pozostają ślepi i głusi na wszelką krytykę ich idola i stawiane mu zarzuty. Gotowi są zawsze stanąć w jego obronie przeciwko jego wrogom i potwarcom. Mimo ewidentnych dowodów na zbrodnie Stalina, w dalszym ciągu w Rosji są jeszcze jego wierni wyznawcy i czciciele. Putin także w oczach wielu Rosjan uchodzi za człowieka prawego, wiernego chrześcijańskim wartościom, który stara się bronić swoją ojczyznę przed atakami zgniłego Zachodu. Oni nigdy nie uwierzą w zbrodnicze skutki jego działań, nawet gdyby ich postawiono nad masowymi grobami pomordowanych ukraińskich cywilów. Nie uwierzą, bo gdyby uwierzyli, wówczas zawaliłby się ich świat, w którym żyją i mają poczucie jego sensu.

Niekiedy takim idolem może stać się ktoś, z kim daną osobę łączy zadziwiająco silna zbieżność poglądów i emocji. Wtedy także umykają uwadze wszelkie wady, deficyty i błędy popełniane przez przedmiot adoracji. Kazimierz Brandys w książce „Zapamiętane”, tak pisze o francuskim intelektualiście i kolaborancie z czasu II wojny światowej – Drieu la Rochelle: „był urzeczony zwycięstwami Hitlera. Wielbił w nim dumę wojownika, miłość przygody i gwałtu, potrzebę samozniszczenia. Pod koniec olśniła go potęga Rosji. Twierdził, że będzie umierać z radością, gdy Stalin obejmie władzę nad światem: nareszcie prawdziwy władca, to dobrze, aby ludzie mieli pana, który da im odczuć drapieżną boską wszechmoc”.

Erich Fromm odróżnia autorytet racjonalny od irracjonalnego. Ten pierwszy ma swoje źródło w kompetencjach; nie tylko zezwala na krytykę tym, którzy są mu podporządkowani, ale wręcz wymaga tego od nich. Autorytet racjonalny zawsze jest tymczasowy, zależny od czasu i miejsca, w jakich się objawia. Ludzie poddają się jego władzy na podstawie krytycznej oceny jego właściwości. Autorytet irracjonalny jest natomiast albo ludziom narzucony, bo jego krytyka jest zakazana, albo wynika z potrzeby absolutnego podporządkowania się komuś, kto wywołuje pozytywne emocje, bez względu na cele, do których zmierza. Autorytet irracjonalny jest więc albo pozorny, wynikający z przymusu i lęku, albo charyzmatyczny.

Greckie słowo charisma, czyli dar, w teologii oznacza przypisany danej jednostce dar boży. Są to cechy osobiste, które czynią ją wyjątkową na tle reszty społeczności. Wyposażona w nie jednostka ma silny wpływ na sposób myślenia i zachowania swoich zwolenników. Istotą charyzmy jest zatem ów wpływ i jego źródło, którym jest silne przekonanie o wyjątkowych cechach umysłu i charakteru przywódcy, które nie wynika z racjonalnej oceny owych cech. Ta wiara sprawia, że ludzie skłonni są całkowicie i bezkrytycznie podporządkować się sugestiom i wymaganiom przywódcy.

Z autorytetem charyzmatycznym możemy mieć do czynienia w dwóch przypadkach. Pierwszy odnosi się do tzw. charyzmy sytuacyjnej. Chodzi o sytuację zagrożenia, w jakiej znalazła się dana społeczność. Pojawia się wtedy wątpliwość, czy dotychczasowe umiejętności i wyuczone sposoby działania członków tej społeczności okażą się wystarczające, aby skutecznie poradzić sobie w nowej i trudnej sytuacji. Zmniejszone poczucie bezpieczeństwa i związany z nim lęk skłaniają do poszukiwania kogoś, kto przyjmie na siebie rolę przewodnika i opiekuna. Jeśli ktoś taki pojawi się, zapewniając, że wie, co należy zrobić, wówczas ludzie chętnie mu się podporządkowują i obdarzają dużym kredytem zaufania. Drugim rodzajem charyzmy jest charyzma środowiskowa. W tym wypadku siła oddziaływania przywódcy na zwolenników wynika z jego rzeczywistych określonych cech, a nie z kontekstu sytuacyjnego. Są to cechy nadzwyczaj pozytywnie odbierane przez ludzi w danym środowisku, a zarazem skłaniające ich do daleko posuniętej uległości. Autorytet charyzmatyczny ma w tym wypadku ktoś, kto ma łatwość uwodzenia ludzi poprzez oddziaływanie na ich emocje. Chodzi więc o umiejętność wyartykułowania wizji, którą ludzie gotowi są uznać za własną, odwołanie się do wartości, które są dla nich ważne, atrakcyjne i jednoznacznie rozumiane. Kluczową sprawą jest użycie właściwego języka i oddziaływanie na wyobraźnię. Aby jednak pozyskać sobie w ten sposób autorytet, przywódca musi trafić na środowisko ludzi, których doświadczenie, nawyki kulturowe i cechy osobowości uczynią ich podatnymi na tak silny wpływ właśnie tego, a nie innego człowieka.

Autorytet charyzmatyczny niekoniecznie więc zależy od szczególnych cech i umiejętności lidera, a znacznie bardziej od sytuacji, w której on się znajdzie, lub od cech ludzi, którymi kieruje. Co więcej, Thomas Hobbes już w XVII wieku pozbawił charyzmę pozytywnych cech, twierdząc, że władca nie reprezentuje ani boskiej siły, ani wyjątkowych predyspozycji własnych, ale słabość swoich poddanych. To oni bowiem obdarzyli go władzą absolutną, aby zaradzić własnej słabości. Charyzma jest niczym innym, jak wyrazem tęsknoty ludzi za silnym i mądrym przywódcą, który ich uwolni z obowiązku dokonywania samodzielnych wyborów i związanej z tym odpowiedzialności.

A jednak w potocznej świadomości charyzma, rozumiana jako łatwość wywierania wpływu na ludzi, uważana jest za niezwykle pożądaną cechę dobrego przywódcy. Tymczasem jest to błędne uproszczenie dotyczące skuteczności władzy. Dobry przywódca bowiem to taki, który potrafi rozwijać i wykorzystywać potencjał swoich podwładnych. Przywódcą charyzmatycznym jest natomiast ten, za którym ludzie bez namysłu pójdą w ogień. Należy więc odróżniać przywódcę dobrego od charyzmatycznego, tak jak odróżnia się autorytet racjonalny od irracjonalnego. Autorytet przywódcy charyzmatycznego wynika z absolutnego przekonania podwładnych o słuszności jego poleceń. Jakakolwiek krytyka z ich strony, czyli ludzi tak bardzo różniących się od niego pod względem kompetencji i formatu osobowości, wydaje im się absurdem. Istotą władzy charyzmatycznej jest fascynacja podwładnych osobą przywódcy, co oznacza ich rezygnację z krytyki i samodzielnego myślenia. Właśnie to trzeba mieć na uwadze, kiedy ktoś się zachwyca przełożonym, za którym podwładni gotowi są pójść w ogień. Biblijna przypowieść o Abrahamie poświęcającym swojego syna Izaaka na żądanie Boga jest ponurym przykładem uległości wobec autorytetu irracjonalnego. Ręka boska w ostatniej chwili powstrzymująca niedoszłego synobójcę, to tylko uspokajający happy end, który nie ma żadnego znaczenia. Istotą jest gotowość Abrahama do takiego poświęcenia, jego bezgraniczne oddanie, które zaprzecza poczuciu ludzkiej godności. Godność oznacza bowiem niezgodę na wiernopoddaństwo, na skok w przepaść z zamkniętymi oczami w poczuciu absolutnego zaufania, u którego podstaw leży rezygnacja z potrzeby wolności i rozumienia czegokolwiek.

W Polsce po II wojnie światowej autorytetem charyzmatycznym miał szansę stać się Władysław Gomułka, który w październiku 1956 roku obudził nadzieję wielu Polaków na radykalne odcięcie się od sowieckiego modelu komunizmu. Szybko się jednak okazało, że poza pewnym złagodzeniem reżimu, nie jest to możliwe. Gomułka z przedmiotu krótkotrwałego uwielbienia rychło stał się obiektem kpin z powodu swojej komunistycznej pryncypialności.

Niewątpliwym autorytetem charyzmatycznym był dla dużej części polskiego społeczeństwa Karol Wojtyła z chwilą rozpoczęcia pontyfikatu. Jego wyznawcy w rozmaity sposób wyrażali swoje uwielbienie, wznosząc mu pomniki, czyniąc go patronem różnych instytucji, przeżywając emocjonalnie jego wizyty w Polsce i tłumnie odwiedzając go w Rzymie. Ten bezkrytyczny, pełen pietyzmu stosunek do papieża czynił ich odpornymi na jego nauki, z których niewiele starali się zrozumieć. Wystarczało im, że go ubóstwiali i traktowali jak półboga. Jan Paweł II uwodził ich swoją bezpośredniością i bliskimi im upodobaniami: lubił kremówki, jeździł na nartach i interesował się sportem, który w młodości czynnie uprawiał. Spuścizna polskiego papieża byłaby z pewnością lepsza zarówno dla Kościoła, jak i dla Polski, gdyby jego pontyfikatowi towarzyszył w Polsce racjonalny i krytyczny dyskurs, a nie infantylne uwielbienie. Być może polski Kościół stałby się dzięki temu bardziej otwarty i lepiej  rozumiejący potrzeby współczesności.

W warunkach demokracji i wolnego rynku po 1989 roku, nie było w Polsce społecznego zapotrzebowania na autorytety charyzmatyczne. Niemniej jednak przykładem takiego autorytetu jest ojciec Tadeusz Rydzyk, który potrafił uwieść sporą liczbę ludzi starych, ubogich i nie potrafiących się odnaleźć w warunkach ustrojowej transformacji. Dzięki Radiu Maryja, a później także Telewizji Trwam, redemptorysta wskazywał tym ludziom winnych ich sytuacji. Nieodmiennie były to środowiska liberalne głoszące wartości wolnego świata Zachodu. Społeczne inicjatywy Rydzyka służyły integrowaniu środowiska jego wielbicieli i umacnianiu w Polsce religijnego fundamentalizmu. Niezależnie od tego, dobrze one służyły jego interesom, czyli rozwojowi toruńskiego imperium zakonu Redemptorystów. Rydzyk i wspierający go biskupi zyskali w ten sposób armię do prowadzenia w Polsce wojny przeciwko nadciągającej z Zachodu sekularyzacji.

Wreszcie jedynym przywódcą politycznym, który w powojennej Polsce zyskał autorytet charyzmatyczny, jest Jarosław Kaczyński. Ma on armię absolutnych wyznawców, o czym świadczy obrazek z jego wizyty w terenie, kiedy stare kobiety usiłowały całować go po rękach. Kaczyński zastosował podobną strategię, jak Tadeusz Rydzyk. On również zwrócił się do rzeczywistych lub pozornych ofiar transformacji. On także stanął w obronie tradycyjnych wartości i tych wszystkich Polaków, którym zachodni styl życia nie odpowiada i nie chcą zmieniać swoich obyczajów. Odwołując się do resentymentów i walcząc z „pedagogiką wstydu”, Kaczyński pozwolił wstać z kolan biednym i nieprzystosowanym. To ich nazwał solą tej ziemi. Jakże mają go nie kochać? Ze swoich wyznawców uczynił żelazny elektorat, który go zawsze będzie popierał, niezależnie od tego, co robi. Informacje o błędach, korupcji, łamaniu prawa i niszczeniu demokracji nie mają dla nich znaczenia. Tym bardziej zresztą, że nie korzystają z niezależnych mediów, które uważają za wrogie. W psychologii społecznej nazywa się to efektem potwierdzenia, który polega na tym, że dana osoba wybiera tylko te informacje, które są zgodne z jej punktem widzenia.

W relacjach władzy opartych na charyzmie najgorsza jest uległość jej wyznawców, gorliwość, z jaką poszukują autorytetu i pragną mu służyć. Władza charyzmatyczna nie demoralizuje przywódców, zazwyczaj dostatecznie już zdemoralizowanych, ona demoralizuje podwładnych, utwierdza ich w przekonaniu o własnej niemocy, która zwalnia z odpowiedzialności. Tak jest zawsze, gdy emocje i wiara wypierają rozsądek i myślenie. Wierni i bezmyślni wykonawcy poleceń są zawsze pożądani przez autorytarystów. Co więcej, bez nich władza autorytarna nie ma szans trwałości, bo sam terror i korupcja nie są w stanie tego zapewnić. Dla przywódców demokratycznych są oni natomiast poważną przeszkodą w realizacji celu, jakim jest upowszechnienie poczucia wolności i równości w społeczeństwie.

Niepokojące jest, że w naszej kulturze społecznej wciąż większym uznaniem cieszą się liderzy, którzy potrafią bez reszty podporządkować sobie ludzi, oddziałując na ich emocje, aniżeli ci, którzy uczą ludzi doskonalić samych siebie i wspólnie z nimi realizować ambitne cele, bez potrzeby przekonywania ich o własnej doskonałości. Od polityków nie wymagajmy, żeby nas czymś za sobą porwali, wymagajmy uczciwości, mądrości i wrażliwości społecznej. W demokracji liberalnej niepotrzebni są idole, ponieważ jest to ustrój dla ludzi samodzielnych i dojrzałych.

 

Autor zdjęcia:  Jehyun Sung

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Trudna obrona praw człowieka :)

Imperatyw praw człowieka, jako nadrzędnej idei ustrojowej, pojawił się po raz pierwszy w Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z 1789 roku oraz w konstytucji Stanów Zjednoczonych. „Nic nie jest niezmienne prócz nieodłącznych i niepozbywalnych praw człowieka” – stwierdził prezydent Thomas Jefferson. Ten sam prezydent w liście do obywateli miasta Waszyngton w 1826 roku, ostatnim roku swojego życia, napisał: „Nieograniczone korzystanie z rozumu i wolności opinii przekona wkrótce wszystkich, że nie narodzili się do tego, by nimi rządzono, lecz by rządzili się sami jako wolni ludzie”. Wysunięcie praw człowieka na plan pierwszy otworzyło drogę do demokracji liberalnej. Chociaż we współczesnym świecie, nawet w państwach autorytarnych, nikt otwarcie tych praw nie kwestionuje, to w praktyce, także w państwach demokratycznych, poziom ich przestrzegania pozostawia wiele do życzenia. Powodem tego stanu rzeczy jest naturalny konflikt między jednostką a społecznością, w której ona żyje. Na gruncie ideologii liberalizmu konflikt ten jest możliwy do rozwiązania, ale problem polega na tym, że zwolennicy tej ideologii są w mniejszości w stosunku do zwolenników ideologii kolektywistycznych.

Począwszy od Starożytności, w filozofii humanistycznej panuje zgodność, że świadomość własnej świadomości, różniąca człowieka od innych istot żywych, narzuca mu konieczność poszukiwania sensu swojego życia, wykraczającego poza wysiłek samego przetrwania. Związana jest z tym potrzeba wolności, którą można rozumieć jako chęć posiadania pewnej niezależności od otoczenia społecznego, które pozbawia człowieka poczucia autonomii własnych działań. To poczucie autonomii, czyli sprawczości własnych działań, jest niezbywalnym elementem człowieczeństwa. Wolność potrzebna jest więc po to, aby wyrażać siebie, swoje pragnienia i dążenia, aby kształtować swoją własną, niepowtarzalną wizję świata. Na tym polega indywidualność człowieka, odkąd ją sobie uświadomił. O tym, że zawsze chciał czegoś więcej niż tylko przetrwania, świadczą rysunki na ścianach jaskiń czy wykopywane przez archeologów kamienne lub drewniane rzeźby i ozdoby. Świadczą o tym pieśni i legendy egipskich fellachów czy tańce i obrzędy afrykańskich i indiańskich plemion. Jednak zawsze te indywidualne dążenia, wynikające z tęsknoty za sensem swojego życia, były kontrolowane, modyfikowane i przystosowywane do oczekiwań jakiejś wspólnoty.

Według Abrahama Maslowa, przyrodzonym prawem człowieka jest samorealizacja, która jest uzależniona od rozwoju posiadanych predyspozycji i zdolności, co pozwala mu stać się tym, kim naprawdę jest. Pomaga w tym świadomość wewnętrzna, oparta na nieświadomej percepcji własnej natury, własnych zdolności i „życiowego powołania”. Warunkiem samorealizacji jest przystosowanie rzeczywistości do człowieka, a nie człowieka do rzeczywistości. Maslow twierdzi, że zdrowi pod względem psychologicznym osobnicy tylko powierzchownie traktują utarte obyczaje, odnoszą się do nich zdawkowo, to znaczy mogą je przyjąć lub odrzucić. Wybierają z kultury społecznej to, co w ich opinii jest dobre, i odrzucają to, co złe. Mają więc własne kryteria oceny, na podstawie których podejmują decyzje. Dążą do szukania w sobie drogowskazów i prawideł życiowych. Jeśli wewnętrzna natura danej osoby zostanie pod wpływem nacisków zewnętrznych zniweczona, zaprzeczona lub stłumiona, wówczas pojawia się choroba osobowości, mająca neurotyczne i psychosomatyczne objawy, będące skutkiem sprzeniewierzenia się własnej jaźni, czyli braku pełnego człowieczeństwa. Warto dodać, że zdolność wyrażania myśli i impulsów bez ich dławienia i bez obawy ośmieszenia, okazuje się podstawowym warunkiem twórczości. Ludzie autonomiczni kierują się prawami własnego charakteru, a nie regułami społecznymi (jeśli zachodzi różnica). W związku z tym są nie tylko przedstawicielami danego środowiska czy narodu, ale członkami całego rodzaju ludzkiego.

Jak z tego wynika, podstawowy wybór zachodzi między jaźnią innych a swoją własną. Skutkiem tego wyboru jest albo odrzucenie przez innych, albo odrzucenie przez samego siebie. Życie w wewnętrznym świecie psychicznym, czyli rządzonym prawami psychicznymi, a nie prawami zewnętrznej rzeczywistości, w świecie doświadczania, emocji, pragnień, obaw i nadziei, to coś innego niż życie w rzeczywistości zewnętrznej i przystosowywanie się do niej. Tą ostatnią rządzą bowiem inne prawa, których człowiek nie ustanawiał i które nie są istotne dla jego natury, chociaż musi często żyć według nich.

Ten konflikt nie zawsze jednak jest tak dramatyczny. Wewnętrzne prawa jednostki mogą być bowiem w znacznym stopniu zgodne z prawami jej społecznego otoczenia. Jest tak wtedy, gdy ludzie tworzący jakąś wspólnotę kierują się prostą i podstawową zasadą moralną: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”, a także: „Żyj jak chcesz i pozwól tak samo żyć innym”. Chodzi więc o akceptację w danym środowisku podstawowych zasad etyki uniwersalnej. Uniwersalizm moralny jest ważnym składnikiem liberalizmu. Jak bowiem twierdzą liberałowie, fakt urodzenia się w danym miejscu jest przypadkowy i z moralnego punktu widzenia obojętny. Jako taki, nie może być zatem podstawą narzucania jednostce obowiązków lub rozmaitych zakazów, które wynikają z konkretnej przynależności grupowej, a nie z samego faktu bycia człowiekiem. Prawa i obowiązki człowieka są zatem pierwotne i ważniejsze od praw narodów i wszelkich grup społecznych. Tam, gdzie prawa jednostki próbuje się podporządkować prawom jakkolwiek rozumianej grupy społecznej, tam otwiera się drogę do ucisku jednostek i mniejszości, do tolerowania dyskryminacji i przemocy, do przykładania podwójnych standardów do „swoich” i „obcych”. W etyce uniwersalnej ważna jest tolerancja dla poglądów i zachowań odmiennych, przez wielu niezrozumiałych, a nawet odpychających, których przedstawiciele nikomu jednak krzywdy nie czynią, co oznacza akceptację pluralizmu poglądów i stylów życia. W ten sposób można wyjść naprzeciw zarówno potrzebie indywidualnej wolności jednostki, jak i potrzebie spójności społecznej.

W tym kierunku powinny zmierzać procesy wychowawcze w rodzinie i w szkole, wolne od ideologicznych naleciałości i bezmyślnego powielania kulturowych stereotypów. Człowiek potrzebuje sprawdzonego i dającego się zastosować systemu wartości, które samodzielnie zrozumiał i uznał za prawdziwe, a nie dlatego, że inni każą mu w nie wierzyć i im ufać. Wychowanie musi więc być nastawione zarówno na zapewnienie kontroli, chroniącej dzieci przed zbyt egoistycznymi i antyspołecznymi zachowaniami, jak i na kultywowanie spontaniczności i indywidualnej ekspresji. Trzeba mieć więcej zaufania do dzieci i naturalnych procesów ich rozwoju. Oznacza to potrzebę wstrzymywania się wychowawców od nadmiernej ingerencji i wtłaczania wychowanków w z góry określone wzorce. John Stuart Mill uważał, że możemy przeszkadzać niektórym ludziom w demoralizowaniu społeczeństwa, ale tylko wówczas, gdy ludzie będą mieli swobodę zaprzeczania temu, że to, co my sami nazywamy złym albo dobrym, jest właśnie takie. Bez możliwości takiego zaprzeczania nasze przekonanie opiera się na zwykłym dogmacie i nie jest racjonalne. Tylko swobodne ścieranie się poglądów jest drogą do społecznego dobrostanu. Człowiek, jako jednostka, musi zasady prospołeczne zinterpretować zgodnie ze swoją jaźnią. Wtedy je zrozumie i będzie się do nich stosował, odpowiednio je, być może, modyfikując. Moralność ludzi, którzy bezmyślnie stosują się do tego, czego od nich oczekują wychowawcy i propagandziści, jest płytka i łatwa do zniszczenia.

Główna droga do zdrowia i samospełnienia prowadzi przez zaspokojenie podstawowych potrzeb, a nie przez frustrację, którą powoduje kulturowy reżim przez tłumienie tych potrzeb, brak zaufania, policyjną kontrolę, za czym kryje się założenie zła tkwiącego w głębi natury ludzkiej. Ma rację Maslow twierdząc, że wyzyskiwacz lub tyran nie jest skłonny zachęcać podwładnych do ciekawości, nauki i wiedzy, ponieważ ludzie, którzy dużo wiedzą, łatwo się buntują nie doświadczając wolności.

Trudno mówić o przestrzeganiu praw człowieka w społeczeństwie, w którym ludzie niehetoronormatywni są prześladowani i pozbawieni niektórych praw, w którym kobiety nie mogą decydować o swoim ciele, w którym ludzie o innym kolorze skóry są źle traktowani, w którym przyznanie się do żydowskiego pochodzenia uchodzi za odwagę. To niestety wciąż jeszcze jest Polska, w której zmiany kulturowe są już co prawda widoczne, ale niektóre stereotypy wciąż tkwią głęboko w umysłach znacznej części społeczeństwa. Model człowieka wolnego i samorealizującego się, czyli korzystającego w pełni ze swoich praw przyrodzonych, kłóci się z kolektywistyczną utopią, według której człowiek nie jest własnością samego siebie, ale Boga, rodziny, grupy społecznej, a przede wszystkim wspólnoty narodowej. To te kolektywy skłonne są przedkładać wierność i przystosowanie jednostki do swoich standardów zamiast pozostawić jej indywidualność i twórczą swobodę. Dopiero od niedawna zaczyna pojawiać się przekonanie, niestety w dość wąskich jeszcze kręgach, że przesunięcie nacisku z lojalności grupowej na wolność indywidualną jest korzystne nie tylko dla jednostek, ale i dla grup, których są one członkami. Twórczość i rozwój zawsze są skutkiem swobody jednostek, a nie grupy działającej według utrwalonych schematów.

W Polsce nie tylko stereotypy kulturowe są przeszkodą w kultywowaniu praw człowieka. Mimo że prawa te zapisane są w konstytucji, rząd Zjednoczonej Prawicy od początku otwarcie deklarował jak zamierza je interpretować. Skoro jako cel przyjmuje się obronę tradycyjnych wartości, opartych na etyce katolickiej i zwyczajach patriarchatu, skoro z góry wyklucza się możliwość nie tylko rewolucji, ale nawet ewolucji obyczajowej, to jest oczywiste, że o równości obywateli nie może być mowy, a z wolności będą mogli korzystać tylko zwolennicy tradycjonalistycznej władzy. „My mamy własne, polskie wartości i nie musimy przyjmować unijnych” – oświadczył minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski, osłupiałym tym wyznaniem, członkom Komisji Europejskiej.

Rząd Zjednoczonej Prawicy dotrzymuje słowa, o czym świadczy utrzymywanie dyskryminacji cywilno-prawnej ludzi LGBT+, wprowadzenie drakońskiej ustawy antyaborcyjnej, wycofanie się z finansowania zabiegów in-vitro, szczególne wsparcie finansowe dla konserwatywnych i prokatolickich organizacji pozarządowych, przy jednoczesnym dyskryminowaniu organizacji realizujących cele progresywne i liberalne. Broniąc się przed uchodźcami w 2016 roku, rząd Zjednoczonej Prawicy rozniecał nienawiść do wyznawców Islamu, upatrując w nich terrorystów i gwałcicieli. Jarosław Kaczyński, niczym wytrawny propagator hitlerowski obrzydzający Żydów, obrzydzał uchodźców z Bliskiego Wschodu, strasząc Polaków przenoszonymi przez nich bakteriami i pierwotniakami. Spowodowało to liczne ataki na mieszkających w Polsce Arabów oraz przygotowało grunt do bestialskiego traktowania imigrantów nielegalnie przekraczających granicę z Białorusią. Zasadnicza zmiana podejścia do uchodźców z Ukrainy, to zasługa zwykłych ludzi i organizacji pozarządowych, a nie rządu, dla którego akceptacja tej pomocy wynikała z potrzeby poprawy pozycji w Unii Europejskiej, z czym ten rząd wiązał określone nadzieje, jak i z faktu, że uchodźcy ci są jednak chrześcijanami.

Szczególne pogwałcenie praw człowieka w Polsce wiąże się ze zmianami w polityce informacyjnej i w systemie edukacji. Nastąpiło tu bowiem odejście od zasady neutralności światopoglądowej i politycznej na skutek wyraźnej presji ideologicznej, służącej interesom obozu rządzącego. W państwie ideologicznym, jakim stała się Polska, nie ma miejsca na pluralizm i tolerancję, co oznacza, że prawa niektórych obywateli nie będą w pełni przestrzegane. Zjednoczona Prawica zawłaszczyła media publiczne, podporządkowując je swoim celom. O jej cenzorskich zamiarach świadczy fakt, że chciała to samo zrobić z mediami prywatnymi, wykupując je lub usiłując zdobyć na nie wpływ w inny sposób. Na razie nie w pełni jej się to udało, dzięki czemu są jeszcze w Polsce wolne media. Rządowe, niesłusznie nazywane publicznymi, radio i telewizja oraz podporządkowana władzy prasa, zrezygnowały z informowania odbiorców na rzecz agitacji i propagandy w celu formowania postaw przychylnych władzy a zarazem wrogich w stosunku do opozycji. Znajdują przy tym zastosowanie rozmaite formy manipulacji. Jest to sytuacja typowa dla państw autorytarnych. W demokracji liberalnej media publiczne mają bowiem na celu wyłącznie przekaz informacji, z którą odbiorcy zrobią to, co uważają za stosowne. Wykorzystywane przy tym dane, fakty i opinie prezentowane być powinny w sposób neutralny, rzeczowy i obiektywny. Nic zatem dziwnego, że pod względem wolności mediów Polska zajmuje dopiero 66 miejsce w świecie.

Podobnie wygląda sprawa w obszarze edukacji, zwłaszcza po zmianach wprowadzonych przez ministra Czarnka, które dotyczą treści podręczników szkolnych, form nauczania i kontaktów uczniów z organizacjami pozaszkolnymi. Zmiany te wyraźnie wskazują na chęć zastąpienia nauczania nacjonalistyczno-klerykalną indoktrynacją. Przedmiotem nauczania powinien być bowiem zbiór informacji wraz z metodą korzystania z nich. Natomiast przedmiotem indoktrynacji jest wpojenie określonego sposobu myślenia i zachowania. Nauczanie daje więc uczniowi metodę, nie pozbawiając go możliwości wyboru, podczas gdy indoktrynacja daje mu stereotyp, pozbawiając go zarazem wolności. W prawicowym systemie edukacji instrumentem indoktrynacji jest przemilczanie w programach nauczania informacji niewygodnych z punktu widzenia nacjonalistycznej polityki historycznej. Jest nim również wybiórcze posługiwanie się informacjami, mające na celu podkreślanie szczególnej roli Kościoła katolickiego. Takim instrumentem jest także izolowanie uczniów od wpływów organizacji popularyzujących idee progresywne i liberalne. Nie ma mowy o edukacji seksualnej, a szczytem politycznej arogancji było ukaranie kierownictwa szkoły za udział jej uczniów w wydarzeniu „Tour de Konstytucja”.

Niestety, nie tylko konserwatyści są skłonni lekceważyć prawa człowieka. Okazuje się, że zdolni do tego mogą być także liberałowie – nadgorliwi progresywiści. Pozytywne zmiany postaw wobec rasy i płci mogą bowiem prowadzić do przesady w dyskryminowaniu nie tylko tych, którzy się tym zmianom opierają, ale również tych, którzy nie dość starannie posługują się nowymi określeniami i wzorami zachowania. Nie chodzi przy tym o zwykłą krytykę, ale o próby spychania ludzi na margines życia społecznego. Dotyczy to zwłaszcza osób pełniących funkcje publiczne, jak profesorowie lub dziennikarze. Tak dzieje się w amerykańskich uniwersytetach, gdzie popularność wśród studentów ruchów woke i cancel culture prowadzi do ideologicznego terroru, przed którym ustępują kierownictwa uczelni i redakcji, zwalniając z pracy niepoprawnych politycznie pracowników. Skutkiem tego jest społeczny konformizm, który niczym nie różni się od tego, który preferują konserwatyści.

Bojowników nowej kultury trudno nazywać liberałami, ponieważ broniąc ludzi dawniej dyskryminowanych, jednocześnie dyskryminują tych, którzy nie podzielają ich gorliwości. Liberalizm opiera się na przekonaniu, że wszystkie idee zasługują na wysłuchanie, bo na tym polega pluralizm i tolerancja, będące fundamentem wolności jednostki. Nie wolno zapominać o słynnej deklaracji Woltera w sprawie wolności wypowiedzi. Rozprzestrzenianie się tendencji woke i cancel culture nie ma nic wspólnego z dziejową sprawiedliwością, jest natomiast śmiertelnym zagrożeniem dla demokracji liberalnej. Mściwy, purytański zapał ich zwolenników bardzo bowiem przypomina działalność populistycznych „trojek” powołanych przez Stalina czy studenckich komitetów rewolucyjnych w czasie chińskiej rewolucji kulturalnej Mao Tse Tunga.

Brońmy się przed fanatykami, oni zawsze prowadzą do kompromitacji słusznych idei. Nadgorliwi obrońcy praw człowieka stają się, jak widać, nierzadko ich gwałcicielami.

Autor zdjęcia: K. Mitch Hodge

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Wolność jako narzędzie zniewolenia :)

Tradycją intelektualną właściwą światu zachodniemu jest liberalizm, stanowiący spójną koncepcję człowieka i społeczeństwa. John Stuart Mill – twórca współczesnego liberalizmu – zmienił tradycyjne rozumienie wolności, według którego każdy człowiek jest najlepszym sędzią swoich spraw. Zmiana ta polegała na ścisłym powiązaniu wolności z odpowiedzialnością za innych. Wolność w ujęciu Milla może być osiągnięta poprzez wykształcenie wewnętrznej kultury indywidualności, na którą składają się prospołeczne zasady moralne. Ma to swoje konsekwencje dla sposobu sprawowania władzy w państwie. Ponieważ nie wszyscy są zdolni wykształcić taką kulturę, powinnością władzy jest ochrona obywateli przed nieodpowiedzialnym korzystaniem ze swojej wolności ze strony innych członków społeczności. Sprzeciwiał się on zatem modnemu w XIX wieku podejściu laisser-faire, według którego zakres działania rządu dotyczący ochrony osoby i własności powinien dotyczyć wyłącznie ochrony przed siłą i oszustwem. Mill wskazywał również na potrzebę ochrony przed tyranią panującej opinii społecznej, przed skłonnością większości do narzucania idei i praktyk jako reguł postępowania tym, którzy się z nimi nie zgadzają.

Jak zatem wygląda ochrona wolności obywateli we współczesnej Polsce, kraju, który Jarosław Kaczyński uznał za lidera wolności w Unii Europejskiej? Jak państwo chroni obywateli przed niezasłużoną nienawiścią, wykluczeniem, intelektualnym oszustwem, utrudnieniami w korzystaniu ze swoich praw czy zagrożeniami ich bezpieczeństwa? Zgodnie z zasadą laisse-faire, państwo może ograniczyć się jedynie do ochrony przed fizyczną przemocą i złodziejstwem. Może też, zgodnie z wzorem państwa ideologicznego, chronić jedynie te wartości, które są zgodne z jego ideologią. Państwo może wreszcie pełnić rolę strażnika pilnującego zasad obowiązujących w demokracji liberalnej, czyli racjonalności (neutralność światopoglądowa), humanizmu (prawa człowieka) i równości (poszanowanie praw mniejszości). Do jakiego modelu państwa zmierza Prawo i Sprawiedliwość? Otóż odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta, biorąc pod uwagę z jednej strony deklarowane wartości, a z drugiej – widoczne skutki działań rządu tej partii. PiS nie kryje bowiem swojej niechęci do liberalizmu, ale jednocześnie jakże często swoje działania uzasadnia potrzebą wolności słowa, pluralizmu i swobody wyboru. Warto się zastanowić do czego jest mu potrzebna ta tożsamościowa dwoistość. W związku z tym trzeba poddać ocenie sposoby, jakie PiS stosuje, z punktu widzenia postulatów Milla.

Ochrona przed nienawiścią

Nienawiść jest uczuciem niszczącym zarówno pojedynczego człowieka, jak i wspólnotę społeczną. Uczucie to, nawet jeśli jest wywołane traumatycznym poczuciem doznanej krzywdy, często staje się przyczyną gwałtu, którego ofiarami padają niewinni ludzie. Nienawiść jest zaraźliwą chorobą, na którą łatwo zapadają także ci, którzy od przedmiotu nienawiści nigdy krzywdy nie doznali. Dlatego słusznie podżeganie do nienawiści uznane jest w prawie karnym za przestępstwo, a obowiązkiem państwa niedopuszczanie do jego przejawów i podejmowanie się roli skutecznego mediatora w rozwiązywaniu konfliktów społecznych.

Rząd PiS-u oficjalnie nie odżegnuje się od tej roli, choć niewątpliwie ma poważne trudności z jej wypełnianiem. Powodem jest fakt, że z konfliktów uczynił on, zgodnie z zasadą „dziel i rządź”, paliwo swojej władzy. Wskazywanie wrogów i rozbudzanie negatywnych emocji to wypróbowany sposób pozyskiwania zwolenników każdej populistycznej władzy. Podżegaczami nienawiści są ugrupowania skrajnie nacjonalistyczne, poczynając od względnie cywilizowanej Konfederacji po grupy jawnie neofaszystowskie w rodzaju Falangi, Kongresu Narodowo-Społecznego, Trzeciej Drogi czy Blood and Honour. Występowanie przeciwko tym ugrupowaniom jest dla PiS-u trudne ponieważ w warstwie ideologicznej partia ta ma z nimi wiele elementów wspólnych, jak nacjonalizm i wiodąca rola Kościoła katolickiego. Co by na to powiedzieli wyborcy PiS-u, spośród których wielu sympatyzuje z narodowcami, chociaż na nich nie głosuje?

Rząd PiS-u problem walki z nienawiścią sprowadził w tej sytuacji do konfliktu dwóch wartości. Tą drugą jest wolność słowa, której PiS daje w tym konflikcie pierwszeństwo. To pozornie liberalne rozstrzygnięcie jest oczywiście sprzeczne z koncepcją liberalizmu Milla. Jest ono natomiast w pełni zgodne z prawicową awersją do poprawności politycznej. Powstrzymywanie się od szczucia, obrażania i poniżania uznano za większą krzywdę od doświadczania tych aktów nienawiści.

Uczestnicy Marszu Niepodległości, dopóki nikogo nie biją, mogą więc dowoli używać sobie na liberałach, lewakach, feministkach i gejach; mogą po nazwisku wyzywać polityków opozycji jako zdrajców ojczyzny i palić ich portrety. Wyrażają tylko swoje opinie, więc im wolno. Ponieważ opinie te wyjątkowo odpowiadają władzy, więc władza udaje, że ich nie słyszy, chwaląc uczestników Marszu za dyscyplinę i gorący patriotyzm.

Faszyści urządzili gorszący spęd w Kaliszu, gdzie po antysemickim spektaklu nienawiści spalono kopię XIII-wiecznego dekretu, dającego Żydom równe prawa z Polakami. Nikt im w zorganizowaniu tej imprezy nie przeszkodził, chociaż ich zamiary nie były tajemnicą, i nikt im tej żałosnej zabawy nie przerwał. Przeciwnie, policja pilnowała, aby faszyści mogli krzewić nienawiść bez przeszkód. Ponieważ antysemickie manifestacje nie mogą pozostać w świecie niezauważone, aresztowano po niewczasie trójkę wodzirejów tej imprezy. Wątpię jednak czy zostaną przykładnie ukarani za oczywiste przestępstwo. W podobnych sprawach niejakiego Rybaka, który na wrocławskim rynku spalił kukłę Żyda, byłego księdza Międlara, organizującego antysemickie demonstracje, czy narodowców wieszających na szubienicy portrety europosłów Koalicji Obywatelskiej, prokuratorzy Ziobry występowali raczej w charakterze obrońców niż oskarżycieli. Nierzadko bywa, że faszystowscy aktywiści nie poprzestają na słowach nienawiści i dopuszczają się fizycznych ataków na swoich ideowych przeciwników. O stanowisku pisowskiej władzy do takich zdarzeń najlepiej świadczy wypowiedź europosłanki tej partii Beaty Mazurek, która po takim incydencie w Kielcach stwierdziła, że nie pochwala zachowania sprawców pobicia, ale ich rozumie.

Ochrona przed wykluczeniem

Wykluczenie jest tu rozumiane jako odmowa pełnoprawnego uczestnictwa w danej grupie społecznej. Oznacza ono tak czy inaczej rozumianą dyskryminację lub ostracyzm. Wykluczenie może być karą za działanie wbrew interesowi grupy lub obroną grupy przed potencjalnym zagrożeniem ze strony niektórych jej członków. Wykluczenie będące ograniczeniem wolności jakiejś jednostki lub grupy może być uzasadnione jedynie ochroną wolności innych jednostek lub grup. W przypadku gdy jest ono jedynie skutkiem uprzedzeń, rolą państwa jest przeciwdziałanie temu zjawisku. Czy ta klasyczna zasada Milla znajduje się u podstaw wykluczających działań Prawa i Sprawiedliwości, których przedmiotem są ludzie LGBT, kobiety chcące dokonać aborcji oraz imigranci?

Homoseksualizm nie był w Polsce przedmiotem społecznego zainteresowania dopóki przedstawiciele tej orientacji seksualnej godzili się żyć w cieniu. Kiedy jednak zaczęli się domagać równych praw z osobami heteroseksualnymi, chcąc zakładać rodziny i żyć w społeczeństwie normalnie, bez poczucia wstydliwego piętna, wówczas ze strony obyczajowych konserwatystów i Kościoła katolickiego spotkał ich zmasowany atak. W pełni zasadne aspiracje środowiska ludzi nieheteronormatywnych zostały przez władzę określone mianem „ideologii LGBT” i uznane za zagrożenie dla tradycyjnej rodziny i moralności publicznej. Pogląd ten nie da się uzasadnić ani racjonalnie, ani empirycznie, biorąc pod uwagę doświadczenia krajów, w których od dawna nastąpiła społeczna i prawna emancypacja ludzi LGBT. Jest to tylko wyjście naprzeciw obskuranckiej tradycji Kościoła i środowiska nacjonalistycznego przesiąkniętego kulturą macho. Dyskryminacja prawna ludzi LGBT, połączona z nagonką na nich ze strony, pożal się Boże, moralistów, zaowocowała fizycznymi atakami na ludzi odważającymi się demonstrować swoją tożsamość. Wykluczenie ze skrywanego stało się jawne i brutalne.

W państwie PiS wykluczeniu podlegają kobiety, które mają ambicję rozporządzania własnym ciałem i nie chcą godzić się na rolę przymusowego inkubatora, łagodzoną paternalistycznym komunałem o stanie błogosławionym. Powody, dla których kobieta nie chce urodzić dziecka są rozmaite. O ich ważności może decydować tylko ona sama. Jeśli robi to ktoś za nią, to mamy do czynienia z klasycznym przykładem zniewolenia. Tymczasem Kościół katolicki ze swoim dogmatem, że usunięcie zarodka jest zabójstwem człowieka, wychował fanatyków, dla których walka w obronie życia nienarodzonych stała się najwyższą wartością, z powodu której gotowi są narażać kobiety na cierpienie, a nawet na śmierć. Rząd Zjednoczonej Prawicy zgodził się ze stanowiskiem fundamentalistów religijnych i pozbawił kobiety, wyrokiem swojego Trybunału Konstytucyjnego, prawa do aborcji nawet w przypadku nieodwracalnych wad płodu. Zachęceni tym fundamentaliści wystąpili do Sejmu z projektem ustawy o całkowitym zakazie aborcji, także wtedy, gdy ciąża jest skutkiem gwałtu lub zagrożone jest zdrowie i życie kobiety. Odebranie kobietom prawa decydowania o własnym ciele jest wykluczeniem możliwym tylko w państwie wyznaniowym, gdzie dogmaty religijne są ważniejsze niż prawa człowieka. Kaczyński i jego akolici przystają na to, ponieważ poparcie ze strony Kościoła i jego świeckich bojowników spod znaku Ordo Iuris, których wprowadza się na salony władzy, jest ważniejsze niż ochrona kobiet przed wykluczeniem.

Uchodźców zaocznie wykluczył Kaczyński, opisując ich jako roznosicieli zarazków, a ponadto potencjalnych terrorystów i wyznawców islamu, chcących zdechrystianizować Polskę. Tymi argumentami PiS uzasadnił odmowę przyjęcia 7 tysięcy uchodźców, na które zgodził się wcześniej poprzedni rząd. Polityka prawicy wobec uchodźców zasadniczo zmieniła stosunek do nich polskiego społeczeństwa. Zniknęło uczucie empatii i chęci niesienia im pomocy. Zamiast tego pojawiły się uprzedzenia, które coraz częściej znajdowały wyraz w nieufnym i nieprzyjaznym traktowaniu obcokrajowców o ciemnej karnacji. Pogardliwe określenie „ciapaty”, które upowszechniło się w pewnych kręgach, jest symbolem społecznego wykluczenia. Toteż kiedy pojawił się napór migrantów na polską granicę, rząd Zjednoczonej Prawicy, pewny społecznego poparcia, nie miał żadnych skrupułów, aby tych, którzy nielegalnie przekroczyli granicę pozbawić elementarnych praw człowieka. Stosowanie bezwzględnego push-backu w stosunku do kobiet i dzieci, ludzi chorych i wymagających pomocy, jest krańcową dehumanizacją, będącą skrajną formą wykluczenia.

W przypadku każdej z wykluczonych grup społecznych – LGBT, kobiet decydujących się na aborcję i uchodźców – ograniczanie ich praw tłumaczone było pozornymi zagrożeniami społecznymi, wymyślanymi po to, aby konfliktować społeczeństwo i pozyskiwać w ten sposób zwolenników.

Ochrona przed indoktrynacją

W państwie demokratycznym mogą być swobodnie głoszone różne poglądy i ideologie, za wyjątkiem tych, które krzewią nienawiść i prowadzą do wykluczeń. Rolą państwa jest zachowanie neutralności światopoglądowej i ideologicznej. W ten sposób państwo staje się gwarantem i strażnikiem wolności, nie dopuszczając do dominacji ideologicznej jednej grupy społecznej. Powinno to znajdować wyraz w systemie edukacji państwowej, w którym programowy pluralizm łączy się z promowaniem wartości demokratycznych i zasad etyki uniwersalnej. Dzięki temu proces edukacji staje się wolny od indoktrynacji. Do czasu objęcia władzy nad systemem edukacji przez ministra Czarnka, rola ta wypełniana była na ogół właściwie, mimo nacisków po 2015 roku na wpajanie wartości tradycjonalistycznych w polskiej szkole. Istotne znaczenie w systemie edukacji miał zwłaszcza udział organizacji pozarządowych w prowadzeniu zajęć pozalekcyjnych i organizowaniu imprez służących edukacji obywatelskiej.

Sytuacja zmieniła się zasadniczo, gdy Zjednoczona Prawica przystąpiła do ataku ideologicznego na szkolnictwo. Przemysław Czarnek scentralizował uprawnienia decyzyjne, pozbawiając ich dyrektorów szkół i nauczycieli na rzecz kuratorów i ministerstwa. Ograniczony został udział organizacji pozarządowych, zwłaszcza tych o progresywnym nastawieniu. Zmianie uległa podstawa programowa, w której wyraźny nacisk został położony na upowszechnianie poglądów zgodnych z prawicową polityką historyczną i nauką Kościoła katolickiego. Można powiedzieć, że oficjalnie została zakwestionowana zasada neutralności światopoglądowej państwa. Zamiast przekazywania uczniom wiedzy w sposób neutralny, rzeczowy i obiektywny, oczekuje się od nauczycieli formowania ich postaw i narzucania określonych poglądów i wzorów zachowań. Nauczanie ma być zatem zastąpione indoktrynacją w duchu nacjonalistyczno-klerykalnym.

W demokratycznym państwie szkoła powinna przede wszystkim uczyć krytycznego myślenia, otwartości na różne nurty ideowe i systemy wartości oraz kreatywnego podejścia do rzeczywistości. Niemałą rolę odgrywają w tym nowatorskie interpretacje i eksperymenty artystyczne. Tymczasem, znana z radykalnie prawicowych poglądów, kurator małopolski Barbara Nowak jest przeciwna oglądaniu przez młodzież „Dziadów” Mickiewicza w reżyserii Mai Kleczewskiej, wystawianych w teatrze im. Słowackiego w Krakowie, ponieważ, jej zdaniem, spektakl ma wymowę niepatriotyczną i sprzeczną z przyjętym w państwie PiS-u systemem wartości. Taki to ma być pluralizm: może być różnie, byle było zgodne z bogoojczyźnianą legendą.

Zabawne jest to, że minister Czarnek swoje zmiany wprowadza właśnie pod hasłem pluralizmu. Twierdzi bowiem, że dotychczasowy system edukacji pozostawał pod wpływem lobby lewicowo-liberalnego. Zmiany idące w kierunku nacjonalistyczno-klerykalnym przywracać więc mają niezbędną równowagę i – jako takie – nie mają nic wspólnego ze stosowaniem indoktrynacji. Przeciwnie, są one określane jako ochrona dzieci i młodzieży przed dotychczasową lewicową indoktrynacją. Trzeba mieć naprawdę wiele tupetu, bezczelności i ignorancji, aby posługiwać się takim uzasadnieniem.

Pod tym samym hasłem Czarnek domaga się pluralizmu w nauce. Chodzi o to, aby w wyższych uczelniach państwowych dopuszczać do głosu ludzi reprezentujących poglądy i koncepcje religijne oraz sprzeczne z twierdzeniami nauki. Ma to polegać na zapraszaniu ich na naukowe spotkania, jako partnerów do dyskusji, powierzanie im prowadzenie zajęć ze studentami i zrównanie ich statusu z przedstawicielami oficjalnej nauki. Otóż tak rozumiana otwartość oznaczałaby zrównanie twierdzeń naukowych z twierdzeniami opartymi na innych przesłankach. Taki pluralizm byłby zabójczy dla roli nauki w społeczeństwie, czego skutki można zauważyć choćby w postaci ruchu antyszczepionkowców. Nauka, wiara i snucie ignoranckich fantazji nie mogą się przenikać i muszą pozostać odrębnymi obszarami ludzkich fascynacji. Dopiero wtedy można mówić o wolności. Czy Kościół dopuściłby ateistów, aby z ambony głosili swoje poglądy? Powołując się na demokratyczną wartość pluralizmu, Zjednoczona Prawica tworzy państwo ideologiczne, w którym z natury rzeczy wolność jest ograniczona.

Ochrona przed nierównym traktowaniem

Ten obowiązek państwa demokratycznego wynika zarówno z ochrony przed wykluczeniem, jak i z ochrony przed indoktrynacją. Chodzi o równe traktowanie osób i grup społecznych wyrażających swoje opinie i oczekiwania. Dotyczy to przede wszystkim ochrony zgromadzeń zarówno wcześniej zgłoszonych i formalnie zaakceptowanych, jak i spontanicznych. Często bywa tak, że manifestacja jednej grupy społecznej wywołuje kontrmanifestację ze strony innej grupy. Obowiązkiem państwa jest niedopuszczanie do zakłócania manifestacji i utrudniania uczestnikom jej zaplanowanego przebiegu, nie mówiąc już o możliwości fizycznego starcia skonfliktowanych grup.

Państwo pisowskie na ogół wywiązuje się z tego obowiązku, zapewniając policyjną ochronę manifestacji. Szczególnie gorliwie ochrona ta działa w przypadku uroczystości państwowych oraz manifestacji środowisk przychylnych rządowi. Obchodzenie miesięcznic smoleńskich obwarowane było zawsze wszelkimi środkami zabezpieczającymi przed ich zakłóceniem. Policja zatrzymywała i legitymowała nawet ludzi, którzy w sprzeciwie wobec władzy obnosili się z białymi różami. Ludzi, którzy okrzykami zakłócali ceremonię pod pomnikiem ofiar smoleńskich na Placu Zwycięstwa, policja ścigała nawet wdrapując się za nimi na drzewa. Natomiast kilka kobiet, które próbowały powstrzymać marsz narodowców, kładąc się na jezdni, oskarżono o zakłócanie porządku i skierowano sprawę do sądu, chociaż to one zostały poturbowane przez demonstrantów. Także wtedy, gdy Straż Narodowa Bąkiewicza skutecznie zagłuszała przy pomocy megafonów wielkiej mocy wiec w obronie uczestnictwa Polski w Unii Europejskiej na Placu Zamkowym, policja nie reagowała. Na nic zdały się prośby organizatorów wiecu, aby Bąkiewiczowi zabronić zagłuszania lub przynajmniej przesunąć dalej miejsce jego zgromadzenia. Policja nie otrzymała na to zezwolenia władzy, która w swoim cynicznym tłumaczeniu równo dba o wolność zgromadzeń obywateli.

Ochrona przed pandemią

Niewątpliwie największym zagrożeniem jest już od dwóch lat pandemia covid-19, która opanowała cały świat. Kolejne fale nasilenia zakażeń niosą z sobą zatrważająco dużą liczbę ofiar zarówno śmiertelnych, jak i bezpowrotnie tracących zdrowie. Rząd Zjednoczonej Prawicy, gdy wirus dotarł do Polski, zareagował początkowo histerycznie, wprowadzając całkowity lockdown i liczne obostrzenia, przy czym niektóre z nich były sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, jak na przykład zakaz wstępu do lasu czy ograniczenie listy dozwolonych zakupów. Ta gorliwość sanitarna szybko jednak ustąpiła i zamiast niej pojawił się nieoczekiwanie lekceważący stosunek przedstawicieli władz państwowych, w osobach premiera i prezydenta, do pandemicznego zagrożenia. Było to zapewne spowodowane z jednej strony gospodarczymi i społecznymi kosztami lockdownu, a z drugiej strony – fatalnym stanem organizacyjnym, technicznym i kadrowym instytucji opieki zdrowotnej, który początkowo starano się ukryć przed społeczeństwem. Zapewniając o dobrym przygotowaniu do walki z pandemią, jednocześnie przyjęto strategię przeczekania zarazy, tym bardziej, że wiosną 2020 roku wirus uczynił w Polsce mniejsze spustoszenia niż w innych krajach. Przygotowując się do walki z pandemią, nie uniknięto afer związanych z zakupem masek i respiratorów od podejrzanych dostawców.

Wzmożony atak pandemii jesienią 2020 roku obnażył niewydolność systemu opieki zdrowotnej. Karetki z chorymi, bezskutecznie objeżdżające zapełnione szpitale, to ponury obraz, który utkwił w pamięci Polaków. Wynalezienie szczepionki przeciw covidowi przywitano z nadzieją na poprawę sytuacji. Od początku 2021 roku ruszył Narodowy Program Szczepień z rozmaitymi, jak to u nas bywa, organizacyjnymi kłopotami. Wkrótce też w ślad za tym rozpętała się histeria antyszczepionkowa. Miała ona zasięg światowy, co wskazuje na kolejną zaplanowaną akcję mającą na celu zniszczenie zachodniej cywilizacji, opartej na tradycji Oświecenia. W Polsce znalazło się dostatecznie dużo idiotów, którym udało się wpoić lęk przed przyjęciem szczepionki, aby można było zapomnieć o uzyskaniu odporności stadnej. Nawet nasilająca się już czwarta fala pandemii, zbierająca śmiertelne żniwo wśród niezaszczepionych, nie zmieniła zasadniczo ślepej wiary w mądrości internetowych guru, połączonej z pogardą dla nauki. W krajach zachodnich szybko zaczęto szukać obrony przed skutkami zabójczej ignorancji. Wprowadzono paszporty covidowe, dające możliwość korzystania z normalnego życia jedynie osobom zaszczepionym, a gdzieniegdzie wprowadzono prawny obowiązek szczepienia.

W przeciwieństwie do tego, rząd Zjednoczonej Prawicy postanowił być oryginalny i suwerenny. Żadnych obostrzeń dla ludzi niezaszczepionych, żadnych nakazów i ograniczeń. Wszystko to w imię poszanowania wolności osobistej obywateli. Wiceminister zdrowia z uśmiechem oświadczył, że Polacy mają gen sprzeciwu przed przymusem. I chociaż to lekarz, najwyraźniej był z tej cechy dumny. Prezydent Duda z irytacją powtarza, że żadnego zmuszania kogokolwiek do zaszczepienia się przeciw covidowi w Polsce nie będzie. Zjednoczona Prawica wraz z Konfederacją staje po stronie prawa do wolnego wyboru, które jednak w tym wypadku jest prawem do swobodnego rozprzestrzeniania się choroby i zwiększania liczby ofiar śmiertelnych. Jeśli chodzi o odsetek zgonów spowodowanych pandemią, Polska znajduje się już w światowej czołówce.

Dlaczego PiS nie reaguje na spustoszenia powodowane czwartą falą pandemii? Dlaczego pozostaje głuchy na protesty i apele środowiska lekarskiego oraz ataki opozycji? Źle rozumiana wolność ludzi niechcących się szczepić, która nie ma nic wspólnego ze współczesnym liberalizmem, jest powodem nie tylko wzrostu liczby zakażeń i zgonów, ale również rosnącej liczby ofiar niecovidowych, cierpiących na inne choroby, dla których opieka medyczna obecnie praktycznie nie istnieje. Otóż PiS robi to z powodu, który dla tej partii jest najważniejszy: utrzymania poparcia dającego szansę kontynuacji władzy. Tak się bowiem składa, że przeważająca większość przeciwników szczepień pochodzi z pisowskich mateczników. To im PiS nie chce się narazić jakimikolwiek restrykcjami. Nie chce też narazić się niektórym posłom z własnego ugrupowania lub koalicjantom w postaci Janusza Kowalskiego i Anny Siarkowskiej, którzy wspierają antyszczepionkowe lobby. Wiadomo przecież, że przewaga w Sejmie jest krucha, więc trzeba o nią dbać, choćby za cenę poświęcenia życia tysięcy Polek i Polaków.

PiS nie jest partią ideologiczną, kierującą się jakimikolwiek wartościami. PiS jest partią, która cynicznie stara się wykorzystać wszystko, co pozwoli jej utrzymać władzę.

Godność w szkole :)

W aksjologicznym wymiarze edukacji godność jako cel wychowania zmierza równocześnie do dbałości o własną godność i poszanowania godności innych. W tym sensie nauka i wychowanie w szkole są komplementarne – przekazywanie wiedzy zawsze wiąże się z wychowywaniem, a wychowywanie z nauczaniem. Czym jest edukowanie ludzi godnych, wychowywanie do życia z godnością i w godności? Co znaczy godność ucznia i nauczyciela i gdzie w szkole jest na nią miejsce?

Szkoła pełni ważną rolę w rozwoju człowieka, przygotowaniu go do dorosłości, a tym samym kształtowaniu przyszłych pokoleń. Od tego, jak uczy i wychowuje szkoła, zależeć będzie jakość naszego zbiorowego życia oraz zdolność do zbudowania wspólnoty o autentycznych więziach społecznych, w której wszyscy członkowie traktowani są z godnością. W aksjologicznym wymiarze edukacji godność jako cel wychowania zmierza równocześnie do dbałości o własną godność i poszanowania godności innych. W tym sensie nauka i wychowanie w szkole są komplementarne – przekazywanie wiedzy zawsze wiąże się z wychowywaniem, a wychowywanie z nauczaniem. Czym jest edukowanie ludzi godnych, wychowywanie do życia z godnością i w godności? Co znaczy godność ucznia i nauczyciela i gdzie w szkole jest na nią miejsce?

Godność ma każdy z racji samego bycia człowiekiem, jest przyrodzona i niezbywalna. Jest podstawą podmiotowości osobistej, uznania podmiotowości innych i poszanowania wolności i praw człowieka. Choć sformułowanie precyzyjnej definicji przysparza problemów, gdy pada słowo „godność”, intuicyjnie wyczuwamy jego znaczenie – chodzi o traktowanie siebie i innych podmiotowo, z szacunkiem, bez manipulacji i przemocy. Immanuel Kant wskazywał: „Zawsze traktuj człowieka jako cel sam w sobie, a nie tylko środek do celu”, i tak należy rozumieć życie z godnością i w godności – odniesione do samego siebie i do innych, wolność od bycia wykorzystywanym i nie wykorzystywanie innych. Pojęcie godności w odniesieniu do jednostki jest związane z szacunkiem do siebie, zaufaniem do siebie i akceptacją siebie. Godność jest też obecna w relacjach międzyludzkich – związana z szacunkiem do innych, zaufaniem i akceptacją.  W szkole oba te porządki – godność osobista i godność w relacjach – są obecne.

W pierwszych kilkunastu latach życia jedną z najważniejszych instytucji wpływających na rozwój człowieka jest szkoła. W okresie dorastania zachodzą kluczowe zmiany, które kształtują młodego człowieka i wpływają na to, kim będzie w dorosłości, jak będzie funkcjonował indywidualnie i w relacjach z innymi, jakimi będzie się kierował wartościami. W kontekście edukacji i wychowania w szkole, gdzie młody człowiek przechodzi okres formatywny, treści kształcenia i jakość wychowania rzutują na jego przyszłość. W szerszym ujęciu wpływają na przyszłość wspólnoty: jakich członków wspólnoty wykształcimy i wychowamy, taką wspólnotę będą tworzyć. Życzymy sobie, by dzieci wyrosły na osoby prawdomówne, sprawiedliwe, otwarte, życzliwe i pełne szacunku wobec innych, by wierzyły w siebie i w swoje możliwości. Dlatego tak ważne jest to, w co na przyszłość wyposaży je, obok rodziny, szkoła. Dorothy Law Nolte, amerykańska pisarka i psychoterapeutka, specjalistka od terapii rodzinnej, podkreśla w swojej książce „Children Learn What They Live” [Dzieci uczą się tego, czego doświadczają], jak istotny jest wpływ otoczenia i doświadczeń, jakie to otoczenie zapewnia:

Jeśli [dzieci] żyją otoczone krytyką, uczą się potępiać.

Jeśli żyją otoczone wrogością, uczą się walczyć.

Jeśli żyją otoczone strachem, uczą się być pełne obaw.

Jeśli żyją otoczone żalem, uczą się żałować samych siebie.

Jeśli żyją otoczone wyśmiewaniem, uczą się być nieśmiałe.

Jeśli żyją otoczone zazdrością, uczą się zazdrościć.

Jeśli żyją otoczone wstydem, uczą się poczucia winy.

Jeśli żyją otoczone zachętą, uczą się wiary we własne siły.

Jeśli żyją otoczone tolerancją, uczą się cierpliwości.

Jeśli żyją otoczone pochwałą, uczą się wdzięczności.

Jeśli żyją otoczone akceptacją, uczą się kochać.

Jeśli żyją otoczone aprobatą, uczą się lubić siebie.

Jeśli żyją otoczone uznaniem, uczą się, że dobrze jest mieć jakiś cel.

Jeśli żyją otoczone dzieleniem się, uczą się szczodrości.

Jeśli żyją otoczone szczerością, uczą się prawdomówności.

Jeśli żyją otoczone uczciwością, uczą się sprawiedliwości.

Jeśli żyją otoczone dobrocią i troską, uczą się szacunku.

Jeśli żyją otoczone bezpieczeństwem, uczą się wiary w siebie i ludzi.

Jeśli żyją otoczone przyjaźnią, uczą się, że świat jest dobrym miejscem do życia.

(tłum. Andrzej Gandecki)

Czy w systemie szkolnym z jego wszystkimi wadami, brakami, niedociągnięciami można zapewnić uczniom takie doświadczenia, które z jednej strony uszanują ich godność i indywidualizm, a z drugiej będąvmodelować ich postawy i zachowania? Jednym z najważniejszych zadań szkoły jest zapewnienie poszanowania godności ucznia – wyrażonego w respektowaniu jego praw i wolności osobistych, prawa do własnego zdania, do ekspresji swojej tożsamości, do poszukiwań i popełniania błędów, do własnych poglądów, wyglądu i zachowania – w ramach społecznie przyjętych norm.

Po drugie, szkoła szanująca godność młodego człowieka zapewnia mu podmiotowość w procesie edukacyjnym i dydaktycznym. Chodzi o to, by z przedmiotu nauczania, poddawanego nieustannemu pompowaniu wiedzą i sprawdzaniu, w jakim zakresie go (nie) opanowali, uczniowie stali się podmiotem nauczania, by stworzyć im optymalne warunki do rozwoju, poszukiwań, własnych odkryć, realizacji pasji i talentów.

Po trzecie, w szkole jest miejsce na modelowanie relacji międzyludzkich uznających i szanujących godność człowieka. Ile szacunku, uważności, życzliwości, otwartości i przyjaznego traktowania jest w relacjach uczeń-nauczyciel, między nauczycielami, a także między uczniami, tyle ich będzie we wzorcach, które wyniosą uczniowie i które będą replikować. Szkoła w ogromnym zakresie kształtuje wzory postępowania – promuje pożądane i utrwala negatywne. Dzieci uczą się współpracy, odpowiedzialności, współdzielenia w różnych szkolnych zadaniach, uczą się dbałości o estetykę otoczenia i dbałości o własny wygląd. Ale uczą się też agresji czy niesprawiedliwości, gdy dostrzegają je u nauczycieli i gdy ich doświadczają ze strony rówieśników, a dorośli nie reagują, albo bagatelizują przemoc.

Snując rozważania o godności w szkole nie sposób pominąć sytuacji nauczycieli. Jeśli oczekujemy od nich, że zapewnią uczniom taką przestrzeń, w której modelowane są pożądane społecznie postawy, wartości i zachowania, zachowana jest ich podmiotowość i gdzie ich godność jest uszanowana, to wypada się zastanowić, czy tworzymy dla nauczycieli takie warunki pracy, gdzie i oni są uszanowani. Nieustanne przepychanki związane z programami nauczania, chaos w systemie oświaty, przestarzała infrastruktura i pomoce dydaktyczne, wysokie wymagania i, last but not least, niskie pensje, nieadekwatne do skali wymagań, obciążeń i odpowiedzialności. Upominam się o przywrócenie godności zawodu nauczyciela, o szacunek dla pracy nauczycieli i wsparcie ze strony całego społeczeństwa. To oni, obok rodziców, są punktem odniesienia dla wchodzących w dorosłość kolejnych pokoleń. To oni wpływają na poczucie godności i podmiotowości podopiecznych, oni zapewniają ważny wzorzec dorosłości dla poszukujących swojej tożsamości młodych. Rozpoczęty przed miesiącem rok szkolny przyniósł wieści o katastrofalnych brakach kadrowych – brakuje ponad 10 tysięcy nauczycieli w całej Polsce. Kto będzie uczył? Kto będzie przykładał się do wychowania przyszłych dorosłych obywateli naszego kraju? Właśnie dostajemy rachunek za lata zaniedbań i ignorowania sytuacji w systemie oświaty, za polityczne wybory naszego społeczeństwa, które doprowadziły na wysokie stołki ludzi niekompetentnych i silnie ideologicznie ukierunkowanych. Niech ta liczba 10000 będzie zimnym prysznicem i wezwaniem do tego, żeby przywrócić prestiż i godność zawodu nauczyciela, autorytet u uczniów i rodziców, wesprzeć nauczycieli w ich pracy i wymagać od rządzących odpowiednich rozwiązań dla sektora edukacji. Bo stawka jest wysoka: bez dobrej edukacji i wychowania nie przygotujemy nowych pokoleń do kształtowania lepszej przyszłości, autentycznych więzi społecznych, życia z godnością i w godności.

Klimatyczna (anty)kruchość, czyli dlaczego wiara w sukces to zdradliwa motywacja :)

Niechby wreszcie dobre wieści klimatyczne przestały tylko przemykać, lecz już na dobre z nami zostały. Niechby wszystkie „ambitne cele” stały się w końcu rzeczywistością. Niechby słowa miały moc czynów, a podpisy pod traktatami siłę działań. Niechby można było odetchnąć z ulgą i spokojnie żyć sobie dalej swoim prywatnym życiem. Niechby ciężkie, chmurne niebo groźnej przyszłości zastąpił uśmiechający się do nas już na zawsze błękit.

Niechby. Sam bym tego chciał. Przyglądając się niedawnemu szczytowi klimatycznemu pod przewodem nowej amerykańskiej administracji czułem pokusę zawierzenia naiwnemu przekonaniu, że jesteśmy oto wreszcie – wreszcie! – na dobrej drodze. No bo to przecież Joe Biden a nie Donald Trump. Bo Ameryka „wróciła”. Bo zapowiedzi obniżania emisji padły bezprecedensowe. Bo nawet rywale zgodzili się ponad podziałami. Bo tuż wcześniej Unia Europejska wystąpiła z przełomowym prawem klimatycznym. Bo w Niemczech Partia Zielonych jest coraz bliżej władzy. Bo ceny energii odnawialnej lecą na łeb na szyję. Bo… I tak dalej, i tym podobnie, i w ogóle świadomość społeczna rośnie, i może wreszcie warto pochwalić się, że otrząsnęliśmy się oto kolektywnie z marazmu i negacjonizmu, że ktoś coś robi, i robi dobrze, a zatem – bo jakże inaczej – wszystko w końcu będzie okej.

Ale ileż razy byliśmy już świadkami stawiania ambitnych celów klimatycznych? Ile razy biliśmy brawo gratulującym sobie samym (i nawzajem) proaktywnej inicjatywności przywódcom? Ile razy serce nam rosło na widok obejmujących się radośnie na wieść o „przełomie” aktywistów? I ileż razy okazywało się wnet, że to wszystko boleśnie za mało, że jest jeden, drugi, piąty, dziesiąty haczyk, że zapomniano – lub zignorowano – ten czy tamten palący problem, efekt uboczny, punkt krytyczny?

Dwa stopnie Celsjusza ocieplenia względem epoki przedprzemysłowej: cyferka rzucona kiedyś w celach poglądowych stała się ostrzegawczym progiem klimatycznej katastrofy, a potem celem, do którego usilnie dążymy. Technologie wychwytu dwutlenku węgla, kiedyś przedstawiane jako wyjście awaryjne na wypadek, gdyby wszystko inne zawiodło, dziś są inherentnym elementem planów dojścia do „neutralności klimatycznej”, czyli do stanu, w którym nadal emitujemy destrukcyjne gazy cieplarniane, ale ponoć nic w tym złego, bo wszystkie je będziemy raz-dwa ładnie ściągać z atmosfery i składować w dogodnym miejscu – a jednocześnie nadal pozostają w sferze pobożnych życzeń, przepraszam, „ambitnych planów”. Coraz bliższa jest nawet perspektywa wprowadzenia do głównego nurtu klimatycznej debaty iście piekielnej wizji przesłaniania Słońca związkami siarki w celu zbicia gorączki trapiącej przegrzaną Ziemię. Tak oto oswajamy się z kolejnymi potwornościami pozwalającymi nam podtrzymać iluzję nieodzowności naszego obecnego stylu życia.

Po każdej krzepiącej obietnicy władz, spadku cen paneli solarnych, odkryciu nowego sposobu zwiększenia wydajności tej czy tamtej technologii przychodzi kolejny katastrofalny pożar bezcennego ekosystemu, wymarcie niemożliwego do zastąpienia gatunku, zniszczenie społeczności dbającej od tysięcy lat o swój kawałek żywego świata – wszystko z ignorancji/arogancji, dla szybkiego zysku, lub z inicjatywy samych owych szafujących krzepiącymi obietnicami władz. Od radości do smutku, od dumy do wstydu, od ulgi do rozpaczy – huśtawka informacyjno-emocjonalna śmiga coraz wyżej, coraz szybciej. I będzie śmigać, póki nie odpuścimy – póki nie zrozumiemy, że nie musimy być tym, kim się staliśmy. Tylko czy odpuścimy na czas?

Właśnie. Oszałamiające „zielone” inicjatywy na najwyższych szczeblach dokonują się w ramach dominującej ideologii klimatycznej, czyli fundamentalizmu węglowego. Opiera się ów fundamentalizm na przekonaniu, że wyzwanie, przed którym stoimy, sprowadza się do emisji gazów cieplarnianych – z CO2 na czele – w wyniku spalania paliw kopalnych na potrzeby energetyczne. A skoro tak, to rozwiązanie jest jedno: obniżyć emisje CO2. Obniżajmy więc, i to w te pędy, za każdą cenę, jak tylko się da. Choćby oznaczało to rozdzieranie na strzępy sieci życia ekosystemów mających tego pecha, że kwitną na terenach, gdzie znajdują się potrzebne nam do tzw. transformacji energetycznej zasoby. Łamiąca serce horrendalność kopalni odkrywkowych, gigaprojektów hydroenergetycznych, sadzonych od linijki po horyzont plantacji – oto pieśń przyszłości, którą chcemy nadawać przez gigawatowe głośniki na cały świat, czy kto chce słuchać, czy nie.

Nie odpuszcza też dualizm człowiek-przyroda. Odkrycia ekologii i nauki o Systemie Ziemi potwierdzają znaną najdawniejszym kulturom prawdę o osadzeniu Homo sapiens w geoekosystemie, o wszechobecności powiązań w ramach żywego świata, o współzależności wszystkich jego elementów, od komórek ciał po fronty atmosferyczne. A jednak dominująca nadal narracja epoki pędzącego zawrotnie antropocenu funkcjonuje w oparciu o założenie, że człowiek jest bytem od przyrody oddzielnym, a wręcz wobec niej nadrzędnym. Stąd mniej lub bardziej otwarcie wyrażane ambicje zarządzania systemem klimatycznym niczym siecią energetyczną oraz manipulowania biosferą niczym strukturą hierarchiczną, z nami jako „koroną stworzenia” i „miarą wszechrzeczy”.

Roimy sobie nadal w najlepsze, że technologia jest narzędziem, które wykorzystujemy dla własnych celów. Już w połowie XIX wieku amerykański naturalista Henry David Thoreau przestrzegał, że „Men have become the tools of their tools”, ale kto by czytał stare książki. Tymczasem ileż z naszych decyzji powodowanych jest nie tyle troską o nasze własne potrzeby, ile o potrzeby najprzeróżniejszych technologii, które z kolei (rzekomo) troszczą się o potrzeby nasze? Rozwiązujemy krótkoterminowe problemy związane z zabezpieczeniem rozwiązań technologicznych (gospodarczych, politycznych), które w perspektywie nie tylko długo-, ale i średnio-, a często nawet właśnie i krótkoterminowej tworzą problemy nieporównywalnie większe.

Uparliśmy się zinstytucjonalizować nasze oderwanie od przyrody, nie dostrzegając, że w ten sposób stajemy się obcymi we własnym kraju. Brnąc w uzależnienie od technologii, przeceniamy jej zalety, ignorujemy jej wady i tracimy wiedzę o sposobach zawierzenia naszego istnienia siłom natury – oraz szacunek do nich. Chcemy ujarzmić żywioły lub im się przeciwstawić, zamiast pozwolić im zająć się nami z właściwą im wobec nas – jako jednego z węzełków w sieci życia – obojętną opiekuńczością (czy może opiekuńczą obojętnością). Aspirujemy do bycia jeźdźcem, który ujarzmia dzikiego rumaka, chociaż w istocie jesteśmy muchą, która spija z końskiego włosia krople potu (lub gzem sączącym krople krwi).

Brnąc w technologiczne uzależnienie, a wręcz widząc w nim zbawienie, napawamy się iluzjami wszechmocy, upajamy się poczuciem wszechwładzy. W tym naiwnym/nikczemnym zapędzie ryzykujemy, że kiedy wszystko trzaśnie, odkryjemy z przerażeniem, że składając hołd technologii, zniszczyliśmy tkanki Ziemi do tego stopnia, że nie starcza jej soków, którymi moglibyśmy się posilić. Zostaniemy samotni i wsobni na martwej planecie – planecie wrogiej – z technologią w najlepszym razie w roli respiratora, którym podtrzymamy naszą egzystencję na najniższym możliwym funkcjonalnym poziomie, bez szansy na powrót do żywego związku z żywym światem.

No chyba, że się opamiętamy, że odpuścimy. Po dekadach niedoceniania, kwestia ochrony tzw. bioróżnorodności (czyli po prostu jedynej znanej nam we wrogim kosmosie enklawy życia) zaczyna dopychać się na początek kolejki cywilizacyjnych problemów, nieomal na równi z kryzysem klimatycznym. Zapowiadany na jesień oenzetowski szczyt w sprawie bioróżnorodności niesie nadzieję, że dodamy wreszcie dwa do dwóch i od fundamentalizmu węglowego przejdziemy do całościowego spojrzenia planetarnego, tworząc podwaliny pod bardziej realistyczną, bo symbiotyczną relację człowieka z przyrodą, w ramach której każdy, nawet najmniejszy przejaw życia będzie postrzegany jako współtworzący całość, a więc jako cel sam w sobie, a nie tylko środek do celu. Niechby!

A jednak biorąc pod uwagę, że scenariusz maksymalnie optymistyczny – absolutnie nie gwarantowany – zakłada objęcie ochroną 30 procent powierzchni Ziemi, trudno nie skonstatować, że grozi nam dalsza bezrefleksyjna eksploatacja pozostałych 70 procent (a i do tej niby chronionej mniejszości znajdzie się niejedna furtka). Słowa o „ostatniej szansie” padały w przeszłości już wielokrotnie, łatwo więc sobie myśleć, że i tym razem dostaniemy jeszcze niejedną, ale przecież taka seria nie może trwać wiecznie. Rzeczywistość w końcu upomni się o swoje, choćby krzepiące precedensy i zgrabne slogany twierdziły co innego.

Bo czy geoekosystem jest w ogóle kompatybilny z cywilizacją opartą na wysokich technologiach? Doświadczenie kilku ostatnich pokoleń to (przyswojony do tego stopnia, że aż nieuświadomiony i przez to zrutynizowany) zachwyt dorwaniem się do zgromadzonej przez niezliczone eony energii – doświadczenie, które nauczyło nas pychy. Tymczasem w obliczu realiów planetarnych powinniśmy zacząć na serio myśleć o pokornym wygaszaniu technologii niekluczowych, skupiając się na zachowaniu tych elementów dorobku cywilizacji technologicznej, które mogą funkcjonować w ramach ograniczeń wynikających z samej natury istnienia na trzeciej planecie od Słońca (np. pewne technologie medyczne). Zachowując co się da najlepszego z globalizacji, powinniśmy zacząć przestawiać się na lokalizm, czyli samowystarczalność w obrębie bioregionów. Lepiej rozumiejąc i wykorzystując pozorne „mniej” możemy zyskać coś, czego nigdy nie da nam zachłanna pogoń za „więcej”.

Powiedzieć, że taka zmiana priorytetów nie będzie łatwa, to nic nie powiedzieć – ale alternatywą jest nie tyle nawet dalsze brnięcie w ślepy zaułek, ile pędzenie autostradą ku przepaści. Dramat polega na tym, że wielu z nas łatwiej jest wyobrazić sobie owo pędzenie ku przepaści, a nawet stoczenie się w nią, niż skręcenie w bok czy wyhamowanie. Oraz na tym, że dalsze pędzenie przed siebie wielu przedstawia jako konieczne dobro, hamowanie zaś czy skręcanie jako zło.

Współczesna cywilizacja jest krucha, w sensie, w jakim wprowadził ten termin Nassim Nicholas Taleb, twórca koncepcji „czarnych łabędzi”, czyli nieprzewidywalnych zdarzeń o ogromnych konsekwencjach oraz ich roli w życiu jednostek i cywilizacji. Zoptymalizowaliśmy się do tego stopnia, że w przypadku nie tylko katastrof, ale i jakichkolwiek odchyleń od uświęconego optimum stajemy przed wyzwaniami, które musimy rozwiązywać ad hoc, byle pod naszymi stopami nie otwarła się otchłań, metody maskowania której doprowadziliśmy zarazem do perfekcji. Zyskujące stopniowo na popularności idee zielonego nowego ładu oraz dewzrostu to próby stworzenia ulepszonego modelu cywilizacji: cywilizacji odpornej (rezylientnej), czyli takiej, która będzie potrafiła zapobiegać zagrożeniom, a jeśli już wobec nich stanie, będzie mogła przyjąć je na klatę. W porównaniu z obecnym modelem, skrajnie kruchym a jednocześnie przekonanym o swojej pancerności, to ogromna poprawa. Najlepsza (najbardziej trwała i bezpieczna) byłaby jednak cywilizacja antykrucha, czyli – według Taleba – taka, która w razie wystąpienia przeciwności losu byłaby w stanie nie tylko je przetrzymać, ale i się wzmocnić. Tylko jak ją zbudować na tak napięty termin? I skoro nawet zbudowanie cywilizacji odpornej jawi się wielu niczym wtaczanie głazu na niebotyczny szczyt, to czy warto w ogóle marzyć o cywilizacji antykruchej?

Nie wiem. Ale wiem, że każda i każdy z nas może dążyć do antykruchości przynajmniej we własnym osobistym zakresie. Jednym bowiem z czynników, które sprawiają, że – jako jednostki i jako społeczeństwa – w obliczu kryzysu klimatyczno-ekologicznego cechuje nas „kruchość”, jest przekonanie, że aby podejmować jakiekolwiek wysiłki, aby organizować jakiekolwiek działania, aby w ogóle móc zwlec się rano z łóżka, trzeba mieć nadzieję na sukces, trzeba wierzyć, że wszystko koniec końców będzie dobrze. Pozbawieni przekonania, że kiedyś wreszcie dopniemy swego, mielibyśmy jakoby koniecznie staczać się w otchłań rozpaczy i nihilizmu. Nie wierzysz, że wygrasz – już przegrałaś; nie dążysz do zwycięstwa – już poniosłeś klęskę, głosi ta interpretacja ludzkich dziejów i losów. Czy taka zerojedynkowa, spolaryzowana wizja to przejaw naiwności, czy czegoś znacznie gorszego? Na pewno doskonale przystaje ona do naszych dominujących dychotomicznych narracji. I dlatego jest błędna.

Wiara w sukces, tak często przedstawiana jako motywacja, jakiej potrzebujemy, by zmierzyć się z kryzysem klimatyczno-ekologicznym, jest w istocie ryzykiem, na jakie nie możemy sobie pozwolić. Sytuacja bowiem nie tylko nam nie sprzyja, ale i z każdym mijającym rokiem będzie się pogarszać. Geoekosystem nie dba o nasze traktaty, przemówienia i demonstracje, nie przejmuje się naszymi zapowiedziami, obietnicami, planami. Jeśli na cokolwiek możemy w przewidywalnej perspektywie liczyć, to co najwyżej na spowolnienie katastrofalnych procesów, na odwleczenie kataklizmu, na zawieszenie wyroku. Wobec postępujących porażek kolejnych rozwiązań i eskalujących z roku na rok efektów spiętrzonych przewin i zaniedbań, traktowanie nadziei na sukces jako metody motywowania siebie i innych do odpowiednich działań będzie z czasem wymagało coraz mocniejszego wypierania, zaprzeczania, zamykania oczu, zatykania uszu. I w końcu – raczej wcześniej niż później – zapadnie się pod ciężarem rzeczywistości, w ten sposób tylko przyspieszając najgorsze.

Nadzieja, która powinna – i może – nas napędzać, to zatem nie wiara, że odniesiemy sukces, tylko wiedza, że stoimy po właściwiej stronie. Świadomość, że postępowanie właściwe jest wartością samą w sobie – że odpowiednie decyzje są same dla siebie wystarczającym uzasadnieniem. Przekonanie, że choćby nawet wszystko miało pójść w gruzy, zrobiłaś, zrobiłeś, zrobiliśmy wszystko, co w Twojej – naszej – mocy.

Tak, to podejście moralne, etyczne, oparte na wartościach. I w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, to właśnie moralność, etyka, wartości są najbardziej pragmatycznym punktem wyjścia. Gdy ludzie i organizacje skupione na sukcesie będą w obliczu pogarszających się warunków planetarnych tracić rację istnienia, ludzie i organizacje funkcjonujące w oparciu o podejście moralne będą działać dalej. To właśnie antykruchość w akcji: w miarę pogarszania się sytuacji, etyczne uzasadnienia działań będą rosnąć w siłę. Ludzie świadomi inherentnej wartości każdego roku czy nawet miesiąca przedłużenia przychylnych warunków planetarnych, każdego ocalonego tu i teraz człowieka, każdego wyratowanego choćby na jeszcze jeden moment gatunku, będą działać tym usilniej, im większe będą wszędzie wokół piętrzyć się przeciwności.

Nadzieja, jaką powinniśmy mieć jako jednostki i jako cywilizacja, nie zasadza się na marzeniu o nieśmiertelności, tylko na tym, żeby dobrze przeżyć to życie, które mamy. I by u kresu istnienia odejść nie w poczuciu, że świat nas nienawidzi a my nienawidzimy świata – że zostaliśmy skrzywdzeni czy też skrzywdziliśmy innych – tylko w poczuciu pogodzenia się ze światem właśnie. Oraz w przekonaniu, że naprawiliśmy swoje przewiny, a może i zdołaliśmy dokonać czegoś dobrego. Że świat byłby gorszy, gdybyśmy nie dbali o nic i nikogo poza samymi sobą. Że warto było żyć, choćby to życie musiało dobiec końca.

Każdej i każdemu z nas trzeba postępować tak, abyśmy mogli z podniesionym czołem i poczuciem dobrze wykonanej powinności pogodzić się z czymkolwiek, co nas czeka. I – paradoksalnie – dzięki takiej właśnie postawie, nie oczekującej sukcesu ani cudu, możemy gdzieś w głębi duszy pozwolić pełgać iskierce nadziei, że do owego cudu może jednak mimo wszystko dojść.

 

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

 

 

Autor zdjęcia: Mika Baumeister

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję