Wspólny głos Unii? Pytania o europejską tożsamość :)

W ostatnich dniach Unii Europejskiej udaje się mówić wspólnym głosem – wydaje się  zjednoczona, a nawet przejawiająca tożsamość i wizje świata, którego chce bronić. Wątpliwe jest jednak, czy taki stan rzeczy utrzyma się kiedy “wspólny wróg” zejdzie z pierwszych stron gazet. Powodem jest niewystarczające zaangażowanie w budowę wspólnej tożsamości europejskiej.

Reakcja Unii na rosyjską agresję wobec Ukrainy nie była od początku jednolita i zdecydowana. Wizje odpowiedzi stanowczych ścierały się z tymi bardziej stonowanymi prezentowanymi m.in. przez Włochy i Niemcy. Jednak już w pierwszych dniach po rozpoczęciu inwazji Unia osiągnęła ważne porozumienia. Głosowania i pakiety sankcji stały się głównymi punktami agend europejskich polityków. Rosyjskie banki zostały odłączone od systemu SWIFT. UE jako organizacja po raz pierwszy w historii zdecydowała się wysłać broń dla atakowanego państwa.  Na pomoc ukraińskim uchodźcom został przygotowany pakiet 500 milionów euro. Putinowskie macki w Europie są odcinane w bezprecedensowy sposób. Wstrzymany został Nord Stream II, zamrażane są majątki rosyjskich oligarchów. Potencjalna możliwość dołączenia Ukrainy do UE została – przynajmniej w symbolicznej formie – poparta podczas głosowania w Parlamencie Europejskim. Odbywa się to bez sporów charakterystycznych dla nawet najmniejszych zmian struktury unijnej. Na dalszy plan schodzą konflikty o fundusze. To niesprzyjający czas dla głosów eurosceptycznych. Obywatele w całej Unii organizują pomoc i solidaryzują się z Ukrainą. Po kilkunastu dniach inwazji Unia zdaje się być zjednoczona najmocniej od lat.

I trudno się dziwić. Już w opublikowanym w 2017 raporcie analitycy z Fundacji Roberta Schumana oceniali, że to właśnie wewnętrzne i zewnętrzne zagrożenia związane z bezpieczeństwem mogą okazać się ważnym czynnikiem wzmacniającym poczucie przynależenia do Wspólnoty Europejskiej. Tak było przecież i w 2015 roku, gdy po fali zamachów terrorystycznych Unia przeżywała moment silnej solidarności, jednak niedługo później ogarnęła ją wewnętrzna polaryzacja, którą wywołał temat polityki migracyjnej.

Czy obecne zjednoczenie zbudowane w poczuciu zagrożenia nie stanie się równie nietrwałe? Wcześniej czy później wojna zacznie znikać z pierwszych stron gazet. Kraje wspólnoty staną przed trudnymi decyzjami dotyczącymi nowej polityki energetycznej, migracyjnej czy międzynarodowej. Gdy nałożone na Rosję sankcje odbiją się również na europejskich gospodarkach, silniej zaczną być słyszalne głosy eurosceptyczne. Codzienne spory wrócą przypominając, że unijne więzy tożsamościowe czy obywatelskie potrzebują wzmocnienia, aby “wspólny głos” wybrzmiewał długofalowo, również w obliczu wewnętrznych kryzysów.

Jeszcze kilka tygodni temu trudno byłoby doszukać się oznak trwałej europejskiej tożsamości. Takiej, która byłaby siłą integrującą w czasach pokoju czyli w sytuacji gdy wspólny wróg nie istnieje. To wymagałoby stworzenia przez Unię wspólnej narracji zdolnej do przekonania obywateli i obywatelek Unii, że uczestniczą w czymś znacznie większym niż tylko instytucjonalnym projekcie wspólnych komisji, wykładni prawnych i Banku Centralnego. I nie wystarczą tutaj Erasmus, otwarte granice i darmowy roaming w ramach państw członkowskich. Choćby dlatego, że jest to oferta, która oddziałuje głównie na “mobilną” elitę jak zauważa Koen Leanerts, prezes Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Są to młodzi absolwenci wchodzący na rynek pracy czy biznesmeni, a nie ci, którzy są bardziej przywiązani do swoich wspólnot lokalnych, bądź od nich zależni. Dla nich tożsamość europejska pozostaje abstrakcją, której echo odbija się od szyldów “Sfinansowane z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego”.

Te tożsamościowe rozważania to nie tylko jeden z efektów globalizacji, czy politycznego rozrostu Unii. Przeciwnie, stanowią one odwieczny dylemat organizacji, która u swych podstaw pielęgnuje piękną, choć dość paradoksalną wizję “zjednoczenia w różnorodności”. Jej paradoks polega na próbie pielęgnowania środka rozrywanego przez energię polarnych biegunów: globalności z jednej i lokalności z drugiej, państw narodowych z ponadnarodową wspólnotą, społeczności z partykularnością. W swych pluralistycznych założeniach, Unia jako wspólnota państw próbuje balansować pomiędzy budową projektu wspólnego – multikulturowego, liberalnego, sekularnego i demokratycznego, a zachowaniem partykularności projektów indywidualnych: polskiego, francuskiego, czy niemieckiego. To, który z tych projektów – wspólny, czy fragmentaryczny – wybierają obywatele i obywatelki wspólnoty zależy w dużej mierze od tego, jak silnie identyfikują się z tożsamością, którą każdy z tych projektów proponuje.

Taka europejska narracja istniała zresztą wcześniej i była jednym z powodów, które umożliwiły ekspansję Unii w pierwszych dekadach jej istnienia oraz po upadku Związku Radzieckiego. Unia po wojnie jednoczyła jako projekt, który miał zabezpieczyć pokój na starym kontynencie. Integracja ekonomiczna była ku temu po prostu dobrym narzędziem. Widzimy jak daleko zaszła: od Wspólnoty Węgla i Stali, poprzez wspólną walutę, fundusze odbudowy aż do stworzenia (jako UE) jednej z trzech największych gospodarek świata.

Towarzyszyła jej nieodłącznie także integracja polityczna: “projekt pokoju” stawał się “projektem władzy”. Ta transformacja nie szła jednak w parze z ewolucją tożsamości, która dotrzymałaby tempa rozrastającej się politycznie wspólnocie. Pomimo coraz większej ilości instytucjonalnych połączeń, nie wytworzyło się wyraźne europejskie “my”. W epoce integrujących się rynków i zanikającego widma wojny, wspólnotowa tożsamość, która miała na celu utrzymanie pokoju za wszelką cenę, przestała poruszać wyobraźnię i rozmyła się. Na jej miejscu nie pojawił się wystarczająco godny następca.  Struktury wspólnoty politycznej i ekonomicznej są masywne, ale brakuje im fundamentu tożsamości, poczucia się częścią jednego polis, wspólnego “projektu europejskiego”. Jean Monnet, jeden z ojców założycieli UE komentował: „Gdybym mógł zacząć od początku, zacząłbym od kultury”. Kultura, o której mówił, to utożsamienie się nie tylko ze wspólnymi interesami, lecz także historią, wartościami i celami obywateli z innych zakątków wspólnoty niż nasz.

Co zmieniło się od czasów wypowiedzi Monneta? Tożsamościowe deficyty nie zostały znacząco uzupełnione i dalej stanowią brak w repertuarze tych, którzy kontynuują misję europejskiej integracji. Ósmego dnia inwazji na Ukrainę, Josep Borrell, Wysoki przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa,  obrazował  zjednoczenie UE w obliczu konfliktu odwołując się do… Next Generation EU – pakietu 750 miliardów euro na post-covidową odbudowę. Jeśli nasi nowi protagoniści tacy jak Borrell nie znajdą w swoim arsenale narracji tożsamościowej o większym powabie i sile przekonywania niż ta ekonomiczna lub instytucjonalna, to coraz trudniej będzie im utrzymać spójność rozrastającej się Unii. Zaangażowanie w jej rozbudowę i ochronę wartości powinno wynikać przede wszystkim z poczucia przynależności do społeczeństwa obywatelskiego i wspólnoty, a nie samych zapisów traktatów akcesyjnych czy materialnych korzyści.

Ten tożsamościowy niedobór nie jest zwykłym niedociągnięciem – jego konsekwencje są ogromne i stanowią powód wielu wewnętrznych unijnych sporów. Rola tożsamości Unii musi stać się ważną częścią demokratycznej narracji, która będzie dążyła do  integracji krajów członkowskich w ramach pluralistycznego i ponadnarodowego projektu. W przeciwnym razie górę wezmą konkurencyjne projekty tożsamościowe  – te z bieguna narodowego, izolacjonistycznego i partykularnego, które u swoich założeń sprzeczne są z wizją Europy jako Unii Europejskiej.

Nieprzypadkowe są wątki o potrzebie powrotu czy ochrony “cywilizacji łacińskiej” bądź “chrześcijańskiej Europy wartości” obecne w dyskursach wielu eurosceptycznych partii w Polsce, Francji, Rumunii, czy na Węgrzech. Nie są one prostą negacją Europy jako wspólnoty, tylko, jak twierdzą eurosceptycy, prezentacją innego pomysłu na jej funkcjonowanie. Chodzi o skonstruowanie tożsamości w oparciu o wartości odmienne od unijnego pluralizmu, multikulturowości czy liberalizmu, które dla lidera Fideszu stanowią podwaliny “homo brusselicus” i prowadzą do wyparcia wszelkich narodowych, religijnych czy kulturowych tożsamości. W ową konkurencyjną narrację wpisany jest nacjonalizm, ksenofobia i podważanie demokratycznych instytucji. Nie powinniśmy więc patrzeć na eurosceptyczne propozycje jak na alternatywny sposób integracji Europy.

Niemniej jednak polityczna gleba, na którą spadają słowa Orbána, jest bardzo żyzna. Atrakcyjność jego dyskursu świadczy o tym, że pro-unijna, pluralistyczna i liberalna tożsamość nie dociera, albo w obecnym kształcie nie jest w stanie przekonać, części obywateli Unii. Jednak czy należy się temu dziwić? Jeżeli kulturowe i społeczne programy unijne, które tę tożsamość budują to wspomniany wcześniej Erasmus czy darmowe bilety na kolej w ramach Discover EU, to ich beneficjentami będą prawdopodobnie ci już “mobilni”, do tej tożsamości przekonani. Reszta pozostaje w znacznym stopniu zaniedbana. I to do tej grupy dociera ze swym przekazem Orbán.

To zaniedbanie może mieć poważne konsekwencje. Nie powinno uspokajać nas potwierdzane wielokrotnie badaniami poparcie Polaków dla członkostwa w UE. Pytanie bowiem nie brzmi “czy” ale “dlaczego” chcemy być w Unii. A wiemy, że polskie motywacje  związane są przede wszystkim z ekonomicznymi i strategicznymi przesłankami. Nie zaś z kulturowym, bądź tożsamościowym uzasadnieniem, które można by ująć w słowach: jesteśmy w Unii, bo czujemy, że to w niej jest nasz dom. Uzasadniona wydaje się być obawa o to, że nasze motywacje mogą okazać się kruche. Co będzie gdy Polska przestanie być beneficjentem netto unijnych funduszy? Poparcie dla naszego członkostwa w UE może zacząć topnieć jeśli nie będzie zbudowane na fundamencie głębszym – tożsamościowym.

Dziś areną, na której odbywa się walka o unijną tożsamość, są między innymi sale sądowe. Polski Trybunał Konstytucyjny oskarża Unię o promowanie “coraz ściślejszego związku między narodami Europy” i odbieranie państwom suwerenności. Tym samym – pośrednio – pozbawiając możliwości samostanowienia o tożsamości. Jest to jeszcze bardziej widoczne w sporze Luxemburga z Budapesztem. Odwołując się od decyzji o przyjęciu uchodźców, węgierski trybunał już w 2017 wprost bronił “konstytucyjnej tożsamości” stawiając ją w kontrze do tej europejskiej. Fakt, że państwa członkowskie używają takiego języka pokazuje, że temat tożsamości europejskiej to nie tylko abstrakcyjny twór, na którego krystalizację czekają akademicy, ale konkretne narzędzie, używane do zdefiniowania naszej postawy wobec wspólnoty europejskiej.

Kwestia kulejącej tożsamości UE jest nie tylko przyczyną eurosceptycyzmów czy tłem sporów prawnych, ale też ważnym, brakującym elementem w arsenale nawet tych najbardziej zaangażowanych w tworzenie unijnej układanki. Tylko poprzez przyznanie, że europejski projekt tożsamościowy jest dla nas ważny i pożądany oraz że dotychczasowe wysiłki były niewystarczające, możemy zacząć myśleć o tworzeniu europejskiej tożsamości na miarę wyzwań, które czekają nas w nadchodzących latach.

 

Autor zdjęcia: Daniele Franchi

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Fałszywi prorocy prawicy? Katolicyzm zagrabiony czy porzucony? :)

Dlaczego katolicyzm dziś tak jednoznacznie utożsamiany jest z prawicą, mimo że przedstawia ona często postawę zdecydowanie z nim sprzeczną lub dla niego szkodliwą? I co doprowadziło do takiego ograniczenia na przestrzeni ostatnich lat spektrum tego, co w przestrzeni publicznej katolickie? Na to, jak kształtowany jest polski katolicyzm lub jego odbiór w przestrzeni publicznej, składają się w mojej ocenie trzy obszary – polityczny, hierarchiczny i powszechny.

Dlaczego katolicyzm dziś tak jednoznacznie utożsamiany jest z prawicą, mimo że przedstawia ona często postawę zdecydowanie z nim sprzeczną lub dla niego szkodliwą? I co doprowadziło do takiego ograniczenia na przestrzeni ostatnich lat spektrum tego, co w przestrzeni publicznej katolickie? Na to, jak kształtowany jest polski katolicyzm lub jego odbiór w przestrzeni publicznej, składają się w mojej ocenie trzy obszary – polityczny, hierarchiczny i powszechny. Polityczny oznacza partie polityczne, nad którymi łopoczą katolickie sztandary i to, co się z tym w praktyce wiąże. Hierarchiczny to postawa instytucjonalnego Kościoła – zarówno biskupów, jak i szeregowych księży. Powszechny, najtrudniejszy do zdefiniowania, to poglądy i postawy katolików w Polsce. Te trzy obszary wpływają na siebie wzajemnie i podlegają ciągłej ewolucji. Przyjrzyjmy się im.

Gdybyśmy chcieli nakreślić na szybko polską panoramę religijno-polityczną, ujrzelibyśmy obraz szeroko pojętej prawicy, składającej się z ugrupowań obozu rządzącego oraz Konfederacji – stronnictwa polityczne biorące na sztandary katolickie, tradycyjne wartości, Katolicką Naukę Społeczną oraz ochoczo broniące Kościół Katolicki przed mniej lub bardziej wyimaginowanymi zagrożeniami dzisiejszego świata. Objawami tego stają się często takie zjawiska jak nacjonalizm, daleko posunięty eurosceptycyzm, nonszalanckie podejście do osiągnięć nauki w kwestii klimatu oraz medycyny, czy też obojętność na dobrostan zwierząt i środowisko. Cechą charakterystyczną prawej strony sceny politycznej jest także agresywna retoryka – w stosunku do mniejszości seksualnych, względem uchodźców oraz przeciwników politycznych. Wydawać się może, że wtóruje mu w tym lub przynajmniej zapewnia milczącą powściągliwość, instytucjonalny Kościół. Przy przeciętnym postrzeganiu tematu wyłania się w tym momencie także pewien przedsiębiorczy redemptorysta z Torunia, czy kontrowersyjny arcybiskup metropolita z Krakowa. Niejako po drugiej stronie panoramy usadowilibyśmy zapewne całą resztę – często otwarcie antyklerykalną Lewicę, zagubioną w istocie (mimo mocno określonych korzeni w przeszłości, o czym później) Platformę Obywatelską, Polskę 2050, która mimo lidera będącego przed rozpoczęciem kariery politycznej katolickim publicystą spod znaku „Tygodnika Powszechnego”, nie afiszuje się dziś (mimo takich zarzutów ze strony Lewicy) z katolicyzmem czy choćby konserwatywnymi wartościami. Niejako na granicy tego spektrum ląduje PSL, szukający nadal swojej tożsamości i będący w fazie przechodzenia ze swojego wiejskiego, konserwatywnego matecznika, z którego został wypchnięty przez PiS, w stronę centrum, co widać na podstawie analizy wyników wyborów parlamentarnych z 2019 roku, kiedy to Ludowcy zdobyli niemal identyczne wyniki na wsi oraz w miastach i miasteczkach, niezależnie od ich wielkości. Cały ten przedstawiony wyżej obraz odpowiada prawdzie. Kiedy jednak zadamy sobie trud, by sprawdzić, co w istocie jest katolickie i jak na główne kwestie wymienione na początku spogląda Kościół Katolicki, dojdziemy do pewnego dysonansu spowodowanego tym, dlaczego to właśnie prawica bierze sobie chrześcijaństwo na sztandary, mimo wyznawania w istocie nie tylko niechrześcijańskich, ale często wręcz antychrześcijańskich poglądów.

Obszar hierarchiczny prezentuje się dużo mniej wyraziście. Polski episkopat często zachowuje bierność, wysyła mdłe komunikaty, nie chce wyrażać wyrazistej opinii. Tym trudniej określić jakiekolwiek proporcje. Jarosław Makowski pisze o bezkrólewiu w polskim episkopacie. Do 2005 roku wszelkie spory neutralizowała postać papieża, nadając biskupom właściwy ton i charakter, papieża będącego głową zarówno polskiego, jak i powszechnego Kościoła. Dziś Kościół w Polsce nie ma lidera, a wyższą pozycję ma zakonnik z Torunia i jego media niż Prymas, czy Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. Znajdziemy zatem wśród polskich biskupów abp. Wojciecha Polaka – krytykującego łamanie konstytucji, sprzeciwiającego się nacjonalizmowi, protestującego przeciw wykorzystywaniu religii do uprawiania polityki i opowiadającego się za przyjmowaniem uchodźców. Znajdziemy także abp. Marka Jędraszewskiego, którego wypowiedzi na temat wszelakich ideologii są dobrze znane. Znajdziemy także biskupów bardzo biernych i zdystansowanych. Proporcje są trudne do ustalenia. Według analiz istnieją w episkopacie trzy frakcje – konserwatywna, licząca około siedmiu biskupów, „otwarta” o podobnej wielkości oraz milcząca większość. Wydaje się, że dość podobnie wygląda to wśród szeregowych księży. Znajdziemy medialne przykłady ks. Lemańskiego, ks. prof. Wierzbickiego ks. Bonieckiego czy o. Gurzyńskiego, karanych niejednokrotnie za swoje wypowiedzi, jak i tych o bardzo konserwatywnych poglądach, niekiedy angażujących się w politykę, takich jak np. ks. Chyła lub ks. Oko.

Trzecim komponentem składającym się na polski katolicyzm są świeccy i niezaangażowani aktywnie w politykę katolicy. Według badania CBOS z 2011 roku 95% mieszkańców Polski deklaruje się jako katolicy, 45% w swoim życiu kieruje się zaleceniami Kościoła. Kościelne statystyki z 2019 roku mówią o 36,9% katolików uczęszczających na niedzielne msze i 16,7% przyjmujących komunię świętą. Trudno więc w tym wypadku określić najwłaściwszą grupę badawczą. Jacy więc są polscy katolicy? Drobnych wskazówek mogą dostarczyć wyniki frekwencji na niedzielnych mszach przy nałożeniu na to wyników wyborczych w tych regionach. Nie dziwią wyniki, w których nakłada się wysokie poparcie dla PiS na tzw. ścianie wschodniej z wysoką frekwencją na tamtejszych mszach. Z kolei badania CBOS z 2021 roku zbadały poziom religijności w poszczególnych elektoratach partyjnych. Wśród wyborców PiS religijność deklaruje 79%, w PSL 69%, Konfederacji 53%, Polski 2050 40%, KO 34%, Lewicy 19%. We wrześniu 2020 roku w Tygodniku Powszechnym opublikowano badanie przeprowadzone przez ks. Krzysztofa Pawlinę. Uzyskał on odpowiedzi alumnów 38 z 42 polskich seminariów duchownych, przyjętych do nich w roku akademickim 2019/2020, m.in. na temat ich preferencji w wyborach europejskich w 2019 roku. 62% z nich zagłosowało na PiS, 24% na Konfederacje, 7% na Kolację Europejską, a 6% na Kukiz’15. Zatem młodzi katolicy wybierający drogę kapłańską są prawie jednolicie prawicowi. Z drugiej strony nadal stosunkowo silne pozostają społeczności skupione wokół „liberalnego” Tygodnika Powszechnego, czy Znaku, a wiele młodych osób przyciągają np. duszpasterstwa względnie „otwartego” zakonu dominikańskiego.

W tym zestawieniu wyłania się pewna niespójność. Przy zrównoważonym obrazie polskiego duchowieństwa oraz raczej umiarkowanie konserwatywnych polskich katolikach, rzuca się w oczy zdecydowanie prawicowy obraz katolicyzmu w przestrzeni politycznej. Warto go zatem przeanalizować.

(A)katolicka prawica

Pierwszą ważną kwestią, w mojej ocenie kluczową, jest retoryka. Słowo, od którego biblijnie wszystko się zaczęło, kształtuje społeczne stosunki – buduje podziały oraz wspólnotę, może zapewniać szacunek mimo różnic, jak i może stać się narzędziem dyskryminacji i budowania nagonki przynoszącej najczęściej przerażające żniwo. Jeśli chcemy rozważać dyskurs i retorykę tworzoną przez prawicę w kontekście nauki katolickiej, warto sięgnąć najpierw do źródła – „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40) oraz klasyczne już „będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego” (Mt 22, 39) jako jedno z dwóch najważniejszych przykazań danych przez Jezusa. Wypływa z tego nakaz, by w każdym człowieku, bez wyjątku, chrześcijanin dostrzegał samego Jezusa i traktował go z poszanowaniem jego godności, z otwartością i przynajmniej próbą zrozumienia. Nie oznacza to aprobaty dla wszystkich postaw i zachowań drugiej osoby, ale jak stwierdził papież Franciszek w kontekście osób nieheteronormatywnych, „każda osoba, niezależnie od swojej orientacji seksualnej, musi być szanowana w swej godności i przyjęta z szacunkiem, z troską, by uniknąć jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji”. Tymczasem, prawicowy obóz rządzący stworzył sobie z publicznej telewizji generator nagonki instrumentalnie wykorzystywanej do uderzania w grupy i osoby oraz zręcznie kierowanej w odpowiednim kierunku, zależnie od politycznych potrzeb. Poczynając od mniejszości seksualnych przedstawianych jako zagrożenie dla rodzin, polskości, katolicyzmu i polskich dzieci – mityczna ideologia gender, która wyewoluowała w pewnym momencie w ideologię LGBT, przez wrogów politycznych stawianych poza nawiasem wspólnoty narodowej, którym przypisywana jest służalczość względem państw ościennych oraz wręcz chęć likwidacji państwa (sic!), aż do wojennej, dehumanizującej retoryki odnoszącej się do uchodźców, zarówno dziś, jak i jeszcze w kampanii wyborczej w 2015 roku. Pewnym symbolem może być program „W tyle wizji”, emitowany na antenie TVP INFO, w którym to pomiędzy dialogami dwóch prowadzących do studia dzwonią widzowie, często wyrażający się w niecenzuralnych słowach na temat np. polityków opozycji, wygrażając im przemocą, wszystko to ku uciesze i aprobacie, a czasem wręcz szoku prowadzących zadziwionych tym, jakiego potwora udało im się stworzyć i którego codziennie sowicie karmią. W tej retoryce wtórują telewizji publicznej prawicowe gazety podsycające jeszcze bardziej nienawiść do poszczególnych grup. Nie trzeba w tym miejscu dodawać wypowiedzi polityków Konfederacji nt. batożenia homoseksualistów, czy też licznych wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego. Można stwierdzić, że zamiast nadstawiać drugi policzek, szukają oni takiego, w który mogą uderzyć ku uciesze głosującego na nich tłumu. Wszystkie te działania wyrządzają zbrodniczą szkodę całemu społeczeństwu, dzieląc je według partyjnych potrzeb sprawców i wywołując w nim najgorsze z emocji. Wyrządzają także szkodę poszczególnym osobom. 70% osób w Polsce identyfikujących się jako członkowie społeczności LGBT+ ma lub miało myśli samobójcze, 50% zaś objawy depresji. To między innymi oni są dziś tymi ewangelicznymi „braćmi najmniejszymi”, są nimi także uchodźcy oraz politycy z którymi się nie zgadzamy, a przeciwko którym władza zaprzęga cały aparat państwa.

Drugą ważną kwestią jest nacjonalizm i antyuchodźcza polityka. Już od 2013 roku, podczas tzw. kryzysu migracyjnego, z prawej strony, rzekomo broniącej chrześcijańskiej Europy przed zalewem zarobkowych migrantów i islamizacją starego kontynentu, wypływała iście wojenna narracja. Dominowały takie słowa jak fala, najazd, inwazja, obrona granic. Podnoszono populistyczne argumenty dotyczące przewagi mężczyzn w grupach uchodźczych (mężczyźni przede wszystkim byli w stanie pokonać trud ucieczki przed wojną), czy też posiadanych przez nich telefonów (bez zadania sobie pytania o to, jak inaczej mieliby skontaktować się z bliskimi, dla których ruszyli szukać lepszego miejsca). Rok 2015 w Polsce był rokiem wyborów parlamentarnych. Prawo i Sprawiedliwość wykorzystała wtedy kryzys migracyjny do prowadzenia kampanii wyborczej, w pamięć zapadła wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego dotycząca szeregu chorób i pasożytów, jakie przenieść mogą na nas „nielegalni imigranci”. Nie pozostawały bierne także partie składające się na dzisiejszą Konfederację, a więc Ruch Narodowy oraz Partia KORWiN. W przekazie dominowała narracja mówiąca o niemal wyłącznie zarobkowych motywach migracji, jak i terrorystycznych skłonnościach chcących się dostać do Polski. W tym czasie Kościół Katolicki, zarówno polski episkopat, jak i Stolica Apostolska, zachęcały do przyjmowania uchodźców. Zanim papież Franciszek wystosował apel, by każda parafia przyjęła jedną rodzinę do siebie, do działania zachęcał przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki. Delegat KEP ds. Migracji bp Krzysztof Zadarko apelował zaś, by bezwarunkowo przyjmować uchodźców, niezależnie od ich religii i wyznania, mówił także, że dziś Jezus ma twarz właśnie uchodźcy. Przerodziło się to także w realne działania. Aktywne były oddziały Caritas w całej Europie, w tym również w przyjmowaniu uchodźców. We Włoszech w tym czasie lokalne klasztory, diecezje, parafie i Caritas zaopiekowały się ponad 40 tysiącami uchodźców. Na mniejszą skalę takie działania miały miejsce także w Polsce. Diecezje, parafie i Caritas pomogły tysiącom uchodźców, zarówno na miejscu, jak i ściągając ich do Polski. Warto przy tej okazji zajrzeć także do Ewangelii, w której czytamy „Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: «Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie»” (Mt 25, 34-36). Wydaje się, że na kolejny poziom wzbiły się formacje prawicowe w sprawie obecnego kryzysu na granicy z Białorusią. Nadal są niewzruszone ludzką krzywdą i cierpieniem, a zamiast dostrzegać Jezusa, widzą w migrantach amunicję w wojnie hybrydowej prowadzonej przez białoruski reżim. Kolejna nomen omen granica została jednak przekroczona. W momencie, kiedy grupa uchodźców na granicy zaczęła chorować, pijąc wodę z potoku i znajdując się w potrzasku między strażami granicznymi obu państw, parlamentarzyści opozycji ruszyli z paczkami z jedzeniem i śpiworami, by dostarczyć je ludziom(!) na granicy. Abstrahuję od pełnego wachlarza pobudek stojących za tymi działaniami. Kuriozalne wydaje się natomiast to, że politycy prawicy, utożsamiający się z katolickimi wartościami i broniący Kościoła, Patryk Jaki i Sebastian Kaleta z Solidarnej Polski oraz kilku innych, zaczęli wyśmiewać te działania i nazywać je „gówniarstwem”. Tworzono także prześmiewcze filmy z tym jak poseł Koalicji Obywatelskiej Franek Sterczewski próbuje dostarczyć jedzenie głodującym na granicy! Tymczasem na granicy polsko-białoruskiej znaleziono w połowie września ciała trzech uchodźców, z czasem zaczęto informować o kolejnych, a jedyną reakcją władz była próba zrobienia z osób na granicy zoofilii. Wszystko to za pomocą znalezionego w internecie filmu pornograficznego wyświetlonego na konferencji prasowej ministra spraw wewnętrznych. Również i teraz polscy biskupi zaznaczyli w zbiorowym komunikacie potrzebę otwartości na ludzi potrzebujących pomocy. Na granicy pojawił się ks. Lemański, ks. prof. Wierzbicki oraz wspomniany już bp Krzysztof Zadarko. Kwestią nieco zbliżoną, będącą często czynnikiem wpływającym na stosunek do uchodźców, jest nacjonalizm. Na ten temat niezwykle dosadnie i jednoznacznie wypowiedzieli się polscy biskupi za pomocą dokumentu „Chrześcijański kształt patriotyzmu” z 2017 roku. Patriotyzm jest w nim opisywany jako postawa zawsze otwarta, zarówno na wspólnoty narodowe, jak i wspólnotę ogólnoludzką. Patriotyzm wpisany jest w uniwersalny nakaz miłości bliźniego, a niedopuszczalne i bałwochwalcze są próby podnoszenia narodu do rangi absolutu, czy szukania chrześcijaństwa jako uzasadnienia narodowych konfliktów i waśni. Polski episkopat promuje w tym dokumencie patriotyzm będący wrażliwością także na cierpienie i krzywdę, która dotyka inne narody. Podkreślona została także wierna służba naszej ojczyźnie wyznawców szeregu innych religii, jak i ateistów. Za nieuprawnione i niebezpieczne biskupi uznali także instrumentalne wykorzystywanie tak ważnej przecież polityki historycznej do rywalizacji politycznej. Nacjonalizm został ukazany jako przeciwieństwo patriotyzmu. Jedną z bardziej znanych biblijnych opowieści jest spotkanie Jezusa z Samarytanką. Wykazał się on w niej godną naśladowania otwartością. Rozmawiał on przy studni zarówno z kobietą, co w kulturze żydowskiej było lekko mówiąc kontrowersyjne, jak i przedstawicielką pogańskiego plemienia Samarytan. Takie spotkanie było niedopuszczalne. Samarytanie byli darzeni przez Żydów wielowiekową nienawiścią, a kobiety z tego ludu uważane były za nieczyste. Ta konkretna kobieta była także po kilku rozwodach. Jezus zaś sam inicjuje rozmowę mimo barier kulturowych, rasowych i historycznej nienawiści. Można tylko domniemywać, jak w tej sytuacji zareagowałby któryś z polityków prawicy, zapewne przegoniłby Samarytankę pod pretekstem obrony żydowskiej tożsamości, tradycyjnego modelu rodziny, jak i w trosce o to, czy Samarytanka nie przeniosłaby na niego jakiejś choroby.

Kolejną kwestią, powiązaną istotnie z omawianym już nacjonalizmem, jest podejście prawicy do Unii Europejskiej oraz integracji europejskiej jako takiej. Prawica spod znaku ugrupowań rządzących cechuje się silnym eurosceptycyzmem, z nasilającymi się coraz bardziej tendencjami do zaprzestania postrzegania obecności Polski w Unii Europejskiej jako coś oczywistego i pewnego. Politycy Konfederacji zaś mówią wprost o Unii jako złu, o Brukseli jako nowej Moskwie oraz postulują opuszczenie wspólnoty. Europa natomiast, zjednoczona, ze wspólnymi instytucjami i pogłębiającą się integracją, jest wizją i perspektywą stricte chrześcijańską. To średniowieczne Christianitas nadało Europie wspólne ramy kulturowe, religijne oraz częściowo językowe i instytucjonalne. Kiedy integracja europejska rozpoczynała się po II wojnie światowej, jednymi z jej głównych ojców byli Robert Schuman oraz Alcide De Gasperi – ich procesy beatyfikacyjne w Kościele Katolickim właśnie trwają i zbliżają się coraz większymi krokami do wyniesienia tych wybitnych polityków na ołtarze. Inny z tzw. Ojców Europy, Konrad Adenauer, był przedstawicielem niemieckiej chrześcijańskiej demokracji. W tym miejscu może pojawić się zarzut mówiący, iż instytucje europejskie wtedy a dziś to dwie różne rzeczywistości i że projekt ten wymknął się spod kontroli i planów ojców integracji. Nic bardziej mylnego. W Deklaracji Schumana (napisanej przez Jeana Monneta, ale przez Schumana przedstawionej) z 9 maja 1950 roku, będącej przełomowym aktem rozpoczynającym powojenną integrację europejską, czytamy nie tylko o postulacie utworzenia luźnych instytucji europejskich o gospodarczym charakterze. Owe gospodarcze powiązanie państw ma być tylko przystankiem, „ta propozycja stanie się pierwszą konkretną podstawą Federacji Europejskiej”. Stworzenie instytucji europejskich mogących zapobiegać nowym zagrożeniom dla pokoju postulował już papież Pius XII, Paweł VI opowiadał się za głębszą, bardziej solidną i organiczną jednością europejską. W wypowiedziach Jana Pawła II, Benedykta XVI oraz Franciszka można dostrzec akcentowanie cech wspólnych Unii i chrześcijaństwa, takich jak solidarność, otwartość oraz wspólnotowość. Jednocześnie wzywają oni do tego, by Europa „odnalazła siebie samą, była sobą”, by w warunkach zdrowej świeckości nie zatracała otwartości na swoje chrześcijańskie korzenie. Najlepszym do tego sposobem jest, by katolicy nie widzieli w Unii Europejskiej pochłoniętej zepsuciem i neomarksizmem lewicowej inicjatywy „eurokratów”, który to obraz w istocie służy głównie prawicowemu populizmowi, ale by Unię współtworzyli, ubogacając ją chrześcijańskimi wartościami leżącymi u jej podstaw.

Podobnych rozbieżności można doszukać się na wielu innych polach. Szczególnie bulwersujące wydaje się to, że niektóre z nich, mimo bycia częścią naukowego konsensusu i wynikiem wielu badań, nadal są kontestowane przez konserwatystów, katolików, czy „wolnościowców” ze stajni Janusza Korwin-Mikkego. Jedną z takich kwestii jest globalne ocieplenie. Prawica kontestuje albo jego istnienie, albo wpływ człowieka na jego kształt, albo radykalizm środków, które mają mu przeciwdziałać. Tymczasem konieczność podjęcia środków, by spowolnić globalny wzrost temperatur, nadając przy tym moralnego charakteru walce z globalnym ociepleniem, podkreślają papieże. Poczynając od Jana Pawła II, który już 30 lat temu mówił o krytycznych rozmiarach efektu cieplarnianego spowodowanego rozwojem przemysłu, wielkich aglomeracji miejskich oraz wzrostem zużycia energii, mówił także o obowiązku zarówno jednostek, państw, jak i organizacji międzynarodowych, by wykazać się należną odpowiedzialnością. Benedykt XVI mówił o moralnym charakterze ochrony stworzenia, wskazując na katastrofy naturalne już teraz przynoszące liczne ofiary. Franciszek wykazuję się jeszcze dalej posuniętym zaangażowanie na rzecz walki ze zmianami klimatu. Wydał na ten temat encyklikę Laudato si, będącą apelem do całego świata, wpisującym działania na rzecz ochrony środowiska w ósmy „Uczynek Miłosierdzia”. Birmański kardynał Charles Maung Bo mówi wprost o „ekologicznym ludobójstwie”, będąc dużo bliżej realnych skutków zmian klimatycznych niż mieszkańcy Europy. Tutaj rozgrywa się prawdziwa walka o życie. Kolejną kwestią, na którą zasadniczy wpływ ma nauka, jest kwestia szczepień. Politycy Konfederacji są w tej kwestii bardzo sceptyczni, są wprost przeciwko szczepieniom lub zachowują skrajną powściągliwość, by nie zrazić do siebie swojego elektoratu. Negatywny stosunek do szczepień widać także wśród prawicowych gazet sprzyjających władzy. Wydaje się, że paradoksalnie istotną zaletą faktu rządzenia w Polsce przez Prawo i Sprawiedliwość w dobie pandemii jest utemperowanie członków tej partii (jak i Solidarnej Polski) w wypowiedziach podważających sens szczepień. Prawica dzierżąca odpowiedzialność za państwo jest z pewnością dużo mniej sceptyczna wobec dorobku nauki niż prawica będąca w opozycji. Co jednak na temat szczepień sądzi Kościół? Papież Franciszek nazwał w ostatnim czasie szczepionkę „przyjacielem człowieka”, a zaszczepienie się określił aktem miłości wobec bliźniego. Kardynał Kazimierz Nycz stwierdził natomiast, że nasze wybory dotyczące szczepienia wkraczają w zakres przykazania „nie zabijaj!”. Nycz wyznał także, iż wstydzi się korelacji między religijnością a poziomem sceptycyzmu wobec szczepień. Ciekawa mądrość wypływa przy tej okazji także ze Starego Testamentu – „Czcij lekarza czcią należną z powodu jego posług, albowiem i jego stworzył Pan. (…) Pan stworzył z ziemi lekarstwa, a człowiek mądry nie będzie nimi gardził. Czyż to nie drzewo wodę uczyniło słodką aby moc Jego poznano? On dał ludziom wiedzę, aby się wsławili dzięki Jego dziwnym dziełom. Dzięki nim się leczy i ból usuwa, z nich aptekarz sporządza leki,…” (Syr 38, 1-7).

W temacie ekologii i dobrostanu zwierząt dominuje dziś niestety wśród części katolików, jak i wielu utożsamiających się z katolicyzmem polityków, błędna interpretacja słynnego „czyńcie sobie ziemię poddaną” pochodzącego z Księgi Rodzaju. Owe władanie ziemią często okazuję się krwawą despotią, nie zaś salomonową mądrością, sprawiedliwością i dobrocią. Tak też jest z częścią polityków prawicy. Obrona przemysłowych ferm zwierząt futerkowych w dobie braku egzystencjalnej potrzeby posiadania futra, negowanie odczuwania bólu przez zwierzęta (sic!), czy lekceważenie kwestii ekologicznych to tylko jedne z wielu zjawisk, które kłócą się z troską o wszelkie stworzenie i nasz wspólny dom, kwestie immanentnie związane z katolicyzmem. 1 września tego roku Papież Franciszek zainaugurował tzw. „Czas dla Stworzenia”, ekumeniczny czas mający na celu refleksje i działanie zmierzające do czynienia Ziemi wspólnym domem, zarówno dla wszystkich ludzi, jak i zwierząt. Wszystko to w duchu i myśli św. Franciszka z Asyżu.

Szkodliwa gorliwość

Oprócz kwestii, w których działanie prawicy utożsamiającej się z chrześcijaństwem jest z nim sprzeczne, są też takie, w których działanie na rzecz tych wartości jest zaledwie pozorne, a na którym owe formacje opierają swoją wiarygodność. Jedną z takich kwestii jest aborcja. Troska o życie od poczęcia nie pozostawia żadnych wątpliwości z punktu widzenia katolika. Kluczowe jednak wydają się sposób i rzeczywista skuteczność tej troski. 22 października 2020 roku na polityczne zlecenie, przez pozbawione autorytetu i niezależności instytucje, podczas rozwoju kolejnej fali zakażeń koronawirusem, został wydany wyrok ograniczający możliwość dokonywania aborcji. Bez głosowania w parlamencie, bez konsultacji społecznych. Trzeba przyznać, że jak na tak istotną kwestię, wybrano na to najmniej godny sposób i niezbyt dobry czas. Stoję na stanowisku, że w ochronie życia celem nadrzędnym jest to, by aborcji było jak najmniej, nie zaś, by po prostu była ona zakazana, uwalniając w ten sposób sumienie katolika od tego, jakie są realne skutki takiego zakazu. Przeanalizujmy je. Gigantyczny opór społeczny wywołany wyrokiem ma realne skutki już dziś. Pomijam w tym miejscu podziemie aborcyjne, które wzbogaci się o nowe klientki. Realnym skutkiem jest zmiana postrzegania aborcji przez społeczeństwo na bardziej liberalną, częściowo zapewne z powodu czynników politycznych – sprzeciwu wobec władzy, która zakaz ustanowiła i wobec Kościoła, któremu wspieranie tej władzy się zarzuca. Od razu na ten trend odpowiedziała główna partia opozycji, PO będąca wcześniej raczej za utrzymaniem status quo, dziś jest za aborcją do dwunastego tygodnia po niewiążącej konsultacji ze specjalistą. PSL, będąc wcześniej za kompromisem, proponowało referendum w obliczu liberalizacji postrzegania sprawy przez społeczeństwo. To samo Polska 2050 Szymona Hołowni. Nie ma wątpliwości, że obecna władza rozbujała światopoglądowe wahadło, które bardzo łatwo wychylić się może radykalnie w lewą stronę po następnych wyborach. Nie wzięto pod uwagę społeczno-politycznego kontekstu, co przyniesie, a w zasadzie już przynosi, szkody dla sprawy ochrony ludzkiego życia. Inną kwestią jest nachalność w narracji deklaratywnie katolickich formacji w postaci wypowiedzi ministra prof. Czarnka, który doprowadzając do wrzenia młodzież, wychowa ją na wrogich względem Kościoła i wiary ateistów.

Zagrabiony czy porzucony?

Należy w tym momencie zadać pytania kluczowe. Dlaczego po erze chadeka premiera Tadeusza Mazowieckiego, księdza Józefa Tischnera, a nawet Platformy Obywatelskiej umieszczającej Dekalog jako podstawę cywilizacji Zachodu oraz zapowiadającej w 2003 roku: „Będziemy bronić praw religii, rodziny i tradycyjnego obyczaju, bo tych wartości szczególnie potrzebuje współczesna Europa”, a mogącej być jednocześnie partią proeuropejską i centrową, dziś katolicyzm w przestrzeni publicznej to niemal wyłącznie prawica? Czemu spektrum tego, co katolickie, tak radykalnie się skurczyło? Dlaczego tak trudno o intelektualne podejście do katolicyzmu i skąd marginalizacja w nim ludzi centrum i lewicy? Cała powyższa rozbudowana analiza poszczególnych obszarów, w których prawica prezentuje działanie raczej dalekie od katolickiego ideału, powinna co najmniej dziwić i skłonić do refleksji na temat tego, w jakiej abstrakcji się znaleźliśmy.

Jakie są tego przyczyny? Można postawić co najmniej kilka hipotez. Pierwszą z nich może być intelektualna pustka, jaka zapanowała w polskim środowisku katolickim na skutek wygranej z komunistycznym ancien régime, w której znaczący, mediatorski wpływ miał Kościół Katolicki, a sama tranzycja ustrojowa dokonała się w momencie, w którym miał on względem słabnącej opozycji, jak i władzy bardzo silną pozycję. Do tego dołożył się pontyfikat Jana Pawła II, który dokonał radykalnego wzrostu religijności. Oba te czynniki uśpić mogły nasz lokalny kościół i zdjąć z niego odpowiedzialność za jego kondycję, dając przy okazji hierarchom czas na napawanie się wielkością. Nie powstał od  30 lat w Kościele żaden program ewangelizacyjny, powstał za to zwrot w stronę konserwatywno-narodowej tożsamości, skrajnie antykomunistycznej, w istocie prawicowej, gdzie zamiast heroicznej, w istocie chrześcijańskiej etyki przedstawionej wyżej i intelektualnego podejścia do najważniejszych problemów, zaczęła przeważać narracja źle rozumianego patriotyzmu, a wszystko to z pozycji zachwytu statusem osiągniętym przez Kościół na mocy wyżej wymienionych okoliczności. Przy okazji beatyfikacji kardynała Stefana Wyszyńskiego warto wspomnieć, że także i jego często narodowa narracja, wpisująca się świetnie we współczesny mu kontekst, może zbierać w ten sposób swoje żniwo. Prawicowy wierny jest często także bardziej bezkrytycznie wierny Kościołowi w kontekście trawiącego go zła – skandali seksualnych, czy jakichkolwiek innych. To z kolei usypia czujność kościelnych hierarchów uspokojonych faktem, że zawsze znajdą się tacy, którzy ochoczo i do samego końca będą tego Kościoła bronić. Wszystko to jednak kosztem katolików z centrum oraz lewicy.

Do tego należy dodać kolejny czynnik. Osoby niezaliczające się do grona prawicy cechują się często silnym euroentuzjazmem, wręcz zachwytem tym co zachodnie i europejskie, katolicyzm ze swoimi tendencjami ku prawicowości mógł stać się dla tych ludzi passé. Z kolei osoby o konserwatywno-narodowych skłonnościach, często kontestujące ład zrodzony po upadku komunizmu z powodu niewystarczającego rozliczenia tworzących poprzedni ustrój oraz radykalnej transformacji gospodarczej, mogły poczuć się zagubione. Zwróciły się więc ku instytucji utożsamiającej dla nich polskość, konserwatyzm i będącej stałym elementem w tak dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości. Aktualna przy tych rozważaniach wydaje się myśl wspomnianego już ks. Józefa Tischnera. Pisał on o tzw. surogatach wiary. Często pewne atrybuty wiary wykorzystywane są intencjonalnie w pewnych celach. Dla podparcia swoich słów większym znaczeniem, ludzie często podbudowują je wartościami związanymi z religią, nawet jeśli nie mają one z punktu widzenia owej religii uzasadnienia. Innym wykorzystywanym atrybutem jest wspólnota, z której można czerpać siłę i zrozumienie, często także abstrahując od prawdziwej aksjologii za nią stojącą. Tischner przywołał w tym kontekście słowa Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „wyobraźnia schorowana postać religii weźmie na się”. Pisał dalej, „Szukają więzi w etyce, ponieważ religia pozwala im potępiać. Szukają więzi, szukają wspólnoty, szukają gminy”. oraz „Schorowana wyobraźnia wykazuje niezwykłą płodność i wyłania wciąż nowe surogaty religii: etyczne, narodowe, ideologiczne, polityczne, nawet kościelne. I choć są różne, a często ze sobą sprzeczne, jedno je łączy: podejrzliwość. Zrodzone z podejrzliwości, usprawiedliwiają podejrzliwość”. Dobrze to koresponduje ze słowami prof. Wojciecha Sadurskiego, który opisuje narracje i działania obecnie rządzących jako paranoidalne. Owa paranoja, w sensie nie medycznym a politycznym, bierze się właśnie z podejrzliwości i cynicznej gry strachem z religią na sztandarach.

Kolejnym czynnikiem napędzającym procesy o których mowa, może być rosnąca od 2005 roku polaryzacja polityczna. Po klęsce planów koalicji PiSu i PO po wyborach w 2005 roku, zrodził się między liderami obu ugrupowań motywowany partyjnym interesem mocny, intensywny i pełen emocji podział. Początkowo ów podział przeniósł się także na grunt Kościoła, mówiono o podziale na narodowo-konserwatywny „kościół toruński” z Tadeuszem Rydzykiem na czele, sprzyjający PiS, jak i „kościół łagiewnicki”, liberalny i będący bliżej PO, zebrany wokół kard. Dziwisza. Podział ten jednak nie przetrwał, a w obronie tego co katolickie usadowiło się PiS. PO dla odróżnienia się od śmiertelnego wroga skręciło bardziej w centrum, po drugie zaczęła stawać się po prostu partią władzy, ugrupowaniem catch-all zbierającym jak najszersze grono wyborców i coraz bardziej wypłukanym z idei, stan ten trwa w zasadzie do dziś, a konserwatywna frakcja PO jest dziś częściowo poza nią, a częściowo skrywa swoje poglądy za zmienną i zależną od politycznej koniunktury strategią polityczną kierownictwa Platformy.

Biskupi pytani przed wyborami o to, na kogo głosować powinni katoliccy wyborcy, odpowiadają, wymieniając jako główne kryteria ochronę życia oraz tradycyjnego modelu rodziny. W tym miejscu wzrok katolika spogląda od razu na PiS oraz Konfederację. Dochodzi w tym momencie do dwóch niepokojących zjawisk. Po pierwsze, przy takim postawieniu sprawy ograniczamy de facto złożoność takiego wyboru do tematu prawnego uregulowania dostępu do aborcji oraz kwestii często nawet nie małżeństw cywilnych, a związków partnerskich. Sprawia to, że ugrupowania polityczne chcące być dla katolika wyborem, określą się zdecydowanie w tych dwóch kwestiach, odpuszczając zupełnie zainteresowanie pozostałymi zagadnieniami, np. tymi opisanymi wyżej w tekście, z racji często wyłącznie deklaratywnie wyrazistego stosunku w dwóch wymienionych wyżej kwestiach. To z kolei prowadzi do drugiego negatywnego zjawiska. Gorliwość w skupieniu na kwestii aborcji oraz definicji rodziny w oderwaniu od reszty tego, czym katolik w polityce powinien się charakteryzować, prowadzi do zarówno nieskutecznego, niezdrowego i krótkowzrocznego, acz radykalnego rozwiązania kwestii aborcji, jak i do przerodzenia się wsparcia dla tradycyjnie pojmowanej rodziny w cywilizacyjną wojnę z neomarksistowską ideologią LGBT+, będącą następczynią czerwonej zarazy, która przybrała tym razem tęczowe barwy. W obu przypadkach dochodzi do wypaczeń.

Następne pytanie powinno dotyczyć tego, dlaczego nie powstało do tej pory żadne ugrupowanie, które mogłoby skanalizować wychodzące z katolicyzmu, acz odmienne skrajnie od partii rządzącej czy Konfederacji, poglądy na najważniejsze kwestie opisane wyżej? Dochodzi w ten sposób do pewnego rodzaju błędnego koła – brak ugrupowań katolickiego centrum sprawia, że głosują oni na partie prawicowe lub nieutożsamiające się z chrześcijaństwem. W pierwszym wypadku dają oni w obliczu braku alternatyw paliwo partiom wykorzystującym politycznie katolicyzm, w drugim zaś skazani są na poparcie ugrupowań, które nie muszą starać się o poparcie chrześcijańskiego centrum, gdyż już je otrzymali będąc mniejszym złem. Być może jednak w tej pierwszej grupie leży klucz do pokonania w wyborczym starciu partii rządzącej. Drugi wymiar błędnego koła dotyczyć może tytułowego zagrabienia katolicyzmu przez łączenie katolickich haseł z wyżej opisywanymi działaniami rządzących, stopniowo zakrzywiając w ten sposób obraz tego, co w istocie jest katolickie. Próbę stworzenia takiej formacji podejmuje PSL, jest w tym jednak bardzo nieśmiały. Być może wśród katolickich polityków umiejscowionych w centrum i na lewicy nie ma po prostu immanentnej dla prawicy skłonności do wymachiwania sztandarami oraz wiarą w niemal każdych swoich poczynaniach?

Dominikanin Maciej Biskup był kilka tygodni temu gościem jednej z największych stacji informacyjnych w Polsce, został do niej zaproszony w celu skomentowania sytuacji na polsko-białoruskiej granicy w kontekście znalezienia w jej pobliżu ciał trzech uchodźców. Opowiedział wtedy anegdotę, w której mąż mówi do żony – „ja jestem narodowym katolikiem, mnie żadne chrześcijańskie wartości nie interesują”. Odniósł te słowa rzecz jasna do rządzących, dodając, że zarządzenie strachem, które się aktualnie dokonuje, jest nieludzkie, a zagubiona została istota chrześcijaństwa – Ewangelia, z zawartymi w niej otwartością, troską i empatią. Wydaje się zaskakujące, że tak silnie akcentując przywiązanie do wiary, Kościoła i związanych z nimi wartości, gubi się istotę zawartą w tych pojęciach, działając w istocie na szkodę tego, czego rzekomo się broni.

Pisząc o tym jaki jest, jaki był i co się w międzyczasie wydarzyło z polskim katolicyzmem, warto zastanowić się jaki mógłby on być. Katolicyzm to przede wszystkim troska o każde życie i każdą godność. Troska zarówno o dziecko w łonie matki, jak i o matkę. Troska o najbliższych, jak i o tych marznących i głodujących na granicy. Troska o członków naszej partii, jak i wrogów politycznych. Troska o Kościół, jak i uczestników Marszu Równości. Troska również o stworzenie, każde – o naturę i dary z nią związane, o zwierzęta czujące ból i ofiarowane nam dla harmonijnej współegzystencji, o środowisko będące wspólnym domem. Katolicyzm to otwartość, szacunek, empatia i chęć dialogu – brak strachu przed innością, wyjście na spotkanie, zobaczenie w każdym człowieka, próba zrozumienia jego intencji i rozmowa. Katolicyzm to wrażliwość społeczna, szeroko pojmowana – spojrzenie w stronę wykluczonych, najbiedniejszych i pokrzywdzonych. Katoliku! Powiedz stanowcze nie dla agresywnej, wykluczającej retoryki, dla nacjonalizmu, dla agresji i dla odrzucenia!

Szkoła w mrokach :)

Duda nie dopowiedział, że szkoła pod rządami jego i PiS wolna będzie od tych „ideologii”, które się partii władzy nie podobają. Nie będzie więc w niej miejsca na poglądy liberalne i lewicowe, nie będzie mowy o równości i tolerancji, nie będzie promocji niezależnego myślenia i kwestionowania danych odgórnie „prawd”. Nie tacy młodzi ludzie mają opuszczać mury polskich szkół w epoce PiS-u.

Jednym z najbardziej doniosłych kłamstw parokrotnie powtarzanych przez Andrzeja Dudę – ostatnio szczególnie intensywnie w toku kampanii wyborczej 2020 r. – było owo prezydenckie kłamstwo o szkole. Duda podniesionym głosem i patetycznym tonem wieszczył i jakoby obiecywał, że polska szkoła wolna będzie od „ideologii”. Gwarantował, że w szkole dzieci nie będą indoktrynowane poglądami sprzecznymi ze światopoglądem ich rodziców. W tych słowach zawarte było jednak jedno newralgiczne niedopowiedzenie. Staje się ono jasne w ostatnich miesiącach, gdy pisowski minister rzucony na odcinek oświaty, Przemysław Czarnek, stopniowo odsłania partyjną wizję szkoły polskiej w nowych, postdemokratycznych czasach.

Duda nie dopowiedział, że szkoła pod rządami jego i PiS wolna będzie od tych „ideologii”, które się partii władzy nie podobają. Nie będzie więc w niej miejsca na poglądy liberalne i lewicowe, nie będzie mowy o równości i tolerancji, nie będzie promocji niezależnego myślenia i kwestionowania danych odgórnie „prawd”. Nie tacy młodzi ludzie mają opuszczać mury polskich szkół w epoce PiS-u. Mają to być ludzie odpowiednio do potrzeb partii władzy sformatowani – posłuszni i myślący szablonowo, chłonący dogmaty, doktryny i poglądy dane im ex cathedra, chylący głowy przez autorytetem pisowskiego aparatczyka, znający swoje miejsce w szeregu społecznej hierarchii, doskonale wiedzący, kogo mają nienawidzić, a nade wszystko konserwatywni, nacjonalistyczni i przywiązani do „religii ojców”.

Przedstawiając swoje plany zmiany ustroju szkól, Czarnek w sposób aż nader czytelny obnażył więc kłamstwo Dudy. Polska szkoła nie będzie wolna od tych ideologii, które partii władzy są bliskie. Przeciwnie, szkoła tych ideologii będzie naczelnym rozsadnikiem. Nikt przy tym też nie będzie oczywiście pytać o zdanie rodziców – projekty zmian ustawowych Czarnka w oczywisty sposób zmniejszają ich wpływ na szkołę i ograniczają ich prawa w odniesieniu do kształtowania nauczania dzieci. Partia władzy jest świadoma, że nie tylko znaczna część, ale wręcz większość rodziców dzieci szkolnych jest rządowi i jego wizji świata otwarcie wroga, niechętna, albo w najlepszym razie obojętna. Badania poparcia dla partii politycznych jasno wskazują, że PiS cieszy się największym poparciem pokolenia dziadków, zaś w pokoleniu rodziców jest ugrupowaniem radykalnie mniejszościowym (o pokoleniu młodzieży nawet nie wspominając). Tak czy inaczej, Duda swoje obietnice rzucał na wiatr i tylko naiwni mogli w nie wierzyć. Oczywiście idee konserwatywne, nacjonalistyczne i narodowo-katolickie będą wpajane wszystkich uczniom, obojętnie czy są ich rodzicom rzeczywiście bliskie, czy też ich rodzice preferują wartości liberalne albo lewicowe. Nikt rodziców o zdanie i zgodę już nie będzie pytać – ich dzieci w ramach szkolnego obowiązku zostaną poddane równomiernie prawicowej propagandzie. Gdyby ktoś chciał być brutalny, mógłby w tym kontekście nawet użyć słowa „Gleichschaltung”.

Jednak taki obrót spraw nie powinien budzić większego zaskoczenia. Przecież zaprzęganie szkoły do zadań ideologicznych jest stałym punktem w repertuarze działań każdego rodzącego się reżimu autorytarnego. Następuje to (i jest znakiem) sięgających już głębiej i bardziej trwałych zmian, które pozwalają autorytaryzmowi już częściowo osadzonemu ostygać w swoich ramach. Gdy partia władzy przejmie już „twarde” narzędzia sprawowania władzy, jak m.in. aparat przymusu, prokuraturę, służby specjalne, sądy i media, przechodzi do tych „miękkich”, sięgających głęboko w łono społeczeństwa, szkoły, uczelnie, kulturę, czy organizacje społeczeństwa obywatelskiego

Logika biegu wydarzeń i ich tempo wskazuje na to, że warunkiem realizacji wizji Czarnka w polskich szkołach będzie zdobycie przez PiS władzy na trzecią kadencję w roku 2023. Samo przegłosowanie ustaw w przypadku szkół jeszcze nie zmienia całej rzeczywistości. Szkoła to żywy organizm naszpikowany ludźmi, członkami politycznie podzielonego społeczeństwa. Oznacza to, że te drobne decyzje, każdego dnia w kluczowy sposób wpływające na jej realia, podejmują często ludzie niechętni władzy i jej ideologii. Będą przez pewien czas stawiać opór i będzie on początkowo skuteczny. Władza PiS musi więc trwać i brutalnie ustawy egzekwować, strachem ten opór gasząc, przez dobrych kilka lat po tym, jak prezydent-kłamca złoży niechybnie swój podpis pod ustawą niweczącą jego własne obietnice złożone rodzicom szkolnych dzieci.

Ale opór stawiać mogą nie tylko nauczyciele i dyrektorzy szkół, ryzykując przy tym utratę miejsc pracy (w przypadku nauczycieli jednak ministerstwo będzie miało drastycznie ograniczone pole możliwości stosowania represji w postaci zwolnień – w Polsce już teraz niedobór pracowników chętnych podjęcia się pracy w szkole przybiera zatrważające wymiary). Wykolejenie propagandowo-ideologicznego planu Czarnka i jego partyjnych mocodawców leży także w naszych rękach – w rękach rodziców dzieci i młodzieży do tej szkoły w czasach mrocznych uczęszczającej. Większość z nas wywodzi się pokolenia w stopniu już co prawda nieznacznym, ale jednak jeszcze pamiętającym samą końcówkę PRL-u. Na pewno nasi rodzice wiele nam o realiach nauki szkolnej w tamtym okresie opowiadali. Często także o tym, że w domach rodzinnych przekaz szkolny często trzeba było odkłamywać. Oczywiście w lwiej części przypadków tej potrzeby nie było. Szkoła PRL-owska w sposób niebudzący żadnych kontrowersji prawidłowo uczyła o budowie komórki roślinnej i zwierzęcej, o typach skał i gleby, o tablicy Mendelejewa, o energii potencjalnej i kinetycznej, o układach równań z więcej niż jedną niewiadomą, a nawet o antycznej Grecji czy o narodowych klasykach literatury doby walki z caratem. Jestem spokojny, że także szkoła Czarnka tych rzeczy nasze dzieci nauczy w sposób rzetelny (pytanie, na ile profesjonalny i skuteczny jest już trudniejsze, ale wykracza poza temat niniejszego tekstu). Potrafimy dość precyzyjnie przewidzieć gdzie, na których przedmiotach, w których etapach nauczania i w odniesieniu do jakiej problematyki tematycznej szkoła Czarnka będzie nasze dzieci okłamywać lub poddawać ideologicznie motywowanej indoktrynacji. To właśnie wtedy musimy działać i to najlepiej prewencyjnie, przed faktem. Co trzeba mówić naszym pociechom, aby Czarnek ich nie dosięgnął prawicowym zepsuciem? Spójrzmy na kilka najważniejszych spraw.

Pisowska szkoła za jeden ze swoich celów zasadniczych deklaruje „krzewienie patriotyzmu”. To nie jest zdrożny cel – także liberalna część społeczeństwa z patriotyczną funkcją szkoły nie powinna mieć zasadniczego problemu. Patriotyzm krzewią szkoły bodaj wszystkich liberalno-demokratycznych państw świata, a szkoły w takich krajach jak Francja czy USA wręcz z tego słyną. Problem z patriotyzmem w naszych warunkach jest jednak oczywisty – w Polsce dwie części naszego społeczeństwa patriotyzm rozumieją niestety bardzo odmiennie.

Pisowski patriotyzm jest zorientowany na przeszłość, więc narzędziem jego krzewienia mają być m.in. lekcje historii, które w efekcie stracą merytoryczność i rzetelność informowania uczniów z oczu jako główny cel, skupiając się na aspekcie „formacyjnym”. Prawica za istotny element jej patriotyzmu uznaje kształtowanie człowieka, który zgadza się ze słynną sentencją, iż „słodko i zaszczytnie jest umrzeć za ojczyznę”. Człowiek pragnący oddać życie za Polskę, który naród i państwo uznaje za bardziej wartościowe od własnej osoby, swojego życia i swojej osobistej przyszłości, jest zamierzonym produktem kształcenia w atmosferze podziwu i hołdu dla słynnej polskiej martyrologii, dla podejmowania czynu zbrojnego także (a nawet zwłaszcza) w warunkach jego oczywistej beznadziei.

Tymczasem „dulce et decorum est pro patria mori” to największe i najbardziej perfidne kłamstwo, kiedykolwiek sformułowane przez ludzkość. Zadaniem rodzica jest powtarzać swojemu dziecku, że jego życie i jego prawa są najważniejsze, że prymitywni politycy, którzy swoją absurdalną polityką nader często wywołują wojny, nie mają prawa żądać od obywateli daniny z życia i krwi do spłaty swoich własnych rachunków. Patriotyzm, którego warto uczyć nasze dzieci, to patriotyzm zorientowany na dzisiaj i na jutro, nie zapatrzony wstecz. Głupotę ludzi w przeszłości rządzących naszym państwem, która była zazwyczaj źródłem kolejnych tragedii, trzeba piętnować, a nie rozpływać się w idiotycznym zachwycie nad śmiercią setek tysięcy Polaków w każdym kolejnym pokoleniu. Patriotyzm XXI w. winien polegać na rozumnym zaangażowaniu w budowę silnego państwa, bezpiecznym osadzeniu w sojuszach z resztą tzw. wolnego świata, na wysokim poważaniu dla postaw służby publicznej, na gotowości angażowania swojego czasu w działania wzmacniające lokalną i narodową wspólnotę. Na tolerancji i docenianiu jej wewnętrznego zróżnicowania. W ten sposób także ustrzeżemy naszych młodych przed osunięciem się ich patriotyzmu w nacjonalizm, co jest niezadeklarowanym z otwartą przyłbicą, ale faktycznym i słabo zawoalowanym celem wizji szkoły pana Czarnka. Radość z przynależenia do swojego narodu i duma z własnego państwa nie stoją w żadnym momencie w sprzeczności z otwartością na ludzi należących do innych narodów, z sympatią wobec nich, a przede wszystkim z uznaniem, że wszystkie te inne wspólnoty są równie dobre, równie cenne i równie godne szacunku (czyli ani lepsze, ani gorsze), co nasza.

Odkłamywać przyjdzie nam, jako rodzicom, niestety kilka fałszerstw (najczęściej w formie przemilczenia) w nauczaniu przez pisowską szkołę historii Polski. Nie możemy pozwolić wygumkować z jej kart Lecha Wałęsy. Nie wolno nam przystać na ryczałtowe wykluczenie z grona polskich patriotów i postaci godnych wspomnienia w toku nauczania polskich socjalistów doby walk o niepodległość, tylko dlatego, że część lewicy później zeszła na sowieckie manowce. Nie możemy pozwolić, aby w głowach naszych dzieci zakotwiczyło się przekonanie, że Holokaust był produktem niemieckości, zaś narodowy socjalizm nie stanowił istotnego czynnika w jego zaprojektowaniu i przeprowadzeniu (wobec czego przeciwni hitleryzmowi Niemcy, socjaldemokraci i katolicy, liberałowie i zamachowcy z Wilczego Szańca, Sophie Scholl i Willy Brandt ponoszą za Zagładę większą odpowiedzialność niż francuscy kolaboranci z faszystowskiego reżimu Vichy, bo byli Niemcami). W końcu oczywiście musimy uzupełnić wiedzę naszych dzieci o te najbardziej haniebne wątki polskiej historii narodowej. Nie tylko umieć wykazać, że niektórzy polscy królowie byli nieudacznikami i idiotami. Ale także uświadomić młodzież, że choć Polacy mogą szczycić się tym, że Polska była unikalnie w skali Europy krajem, w którym nie znalazł się nikt, kto mógłby stworzyć kolaborancki reżim na poziomie politycznym, to jednak współudział Polaków w mordzie na europejskich Żydach na poziomie społecznym był pokaźny, a winę za niego ponosi tak antysemityzm polskiego katolicyzmu przedwojennego, jak i zwykła, podła i straszliwie niska potrzeba zagrabienia domów i mienia mordowanych sąsiadów. Musimy im powiedzieć, że wśród gloryfikowanych w szkole „żołnierzy wyklętych” byli bandyci. Muszą wiedzieć, że cel nie uświęca środków.

Miarą dojrzałości człowieka jest samodzielność i zdolność myślenia oraz podejmowania roztropnych decyzji. Miarą dojrzałości narodu jest umiejętność otwartego zmierzenia się z haniebnymi momentami własnej historii. Za sprawą postawy polskiej prawicy, Polacy tej dojrzałości w naszym pokoleniu, jak dotąd, nie osiągnęli. Naszą absolutną misją jest, aby pokolenie dzisiejszej młodzieży tego dokonało. Na stulecie koszmaru II wojny światowej nie możemy być jedynym narodem w Europie, który cenzuruje przewiny swoich pradziadów i kłamie reszcie świata w żywe oczy. Byłaby to ultymatywna hańba.

Musimy chronić nasze córki. Najbardziej radykalni ideolodzy pisowscy, będący gdzieś na zapleczu resortu pana Czarnka, bredzą dzisiaj o „ugruntowywaniu cnót niewieścich”. Szkoła miałaby wykonać kolosalny krok wstecz w XIX stulecie i podjąć próbę rekonstrukcji ówczesnych ról społecznych płci? Kobiety uległe, skoncentrowane na domu, rodzące dzieci, rozmodlone, znające swoje miejsce w szeregu, gotujące, sprzątające, szyjące i myjące okna. Te stereotypy nigdy nie przestały być gdzieś tam obecne w nawet pozornie niewinnych ćwiczeniach matematycznych czy gramatycznych już w podręcznikach dla najmłodszych klas. Często pojawiały się tam bez premedytacji autorów, którzy je powielali machinalnie. Z tym jednak koniec. Czarnek chce, aby teraz promowanie takiej wizji społecznej stało się podstawą programową.

Musimy nasze córki podburzyć, aby tym próbom w szkole mówiły „nie”, a następnie stawać u ich boku, gdy będą miały z tego powodu ewentualnie kłopoty. Musimy wpajać im, że mają równe prawa co chłopcy i w szkole mają być traktowane identycznie. Zarówno w sensie przywilejów, jak i obowiązków i wymagań. Naszych synów winniśmy uczulić na to, aby owego równouprawnienia pilnowali i odmawiali korzystania z lepszego traktowania. Wspólnie muszą poddawać krytyce treści uderzające w równość płci, a w domu raz po raz słyszeć, że wizja roli kobiety w społeczeństwie, promowana rzez rząd i Kościół, jest nieakceptowalna.

Gdy szkoła będzie naszym dzieciom wpajać do głów treści szowinistyczne, homofobię, antysemityzm, czy poczucie wyższości kultury „białego człowieka” względem „ludów dzikich”, musimy jasno je informować, że wszystko to jest złem. Nasza narracja musi jasno nieść przesłanie, że kulturowa różnorodność jest kapitałem i umożliwia szybszy wzrost i szybsze osiągnięcie dobrobytu w przyszłości. Alternatywa w postaci uczynienia z Polski skansenu zaś niechybnie doprowadzi do stagnacji. Nasze dzieci będą żyć w świecie masowych migracji spowodowanych czynnikami demograficznymi i klimatycznymi. Musimy uchronić je przed nienawiścią i uprzedzeniami, które w tych realiach musiałyby niechybnie stać się zarzewiem konfliktów zbrojnych i sprowadzić za kilka dekad na nie zagrożenie życia.

W końcu, ważnym jest wychowanie naszych dzieci w tolerancji religijnej. Muszą mieć świadomość, że szkoła pisowska w sposób niesprawiedliwy wspiera jedno wyznanie religijne, spychając osoby niewierzące oraz związane z innymi Kościołami na margines. Wobec spadku liczby uczniów zapisanych na katechezę, Czarnek usiłuje przerzucić jak najwięcej katolickich treści do programów innych, obowiązkowych przedmiotów, a także planuje uczynić obowiązkową etykę dla uczniów na katechezę nie uczęszczających, wcześniej ową etykę do katechezy maksymalnie upodobniając (nawet oddając jej nauczanie w ręce katechetów).

Jeśli nasze rodziny są ateistyczne lub agnostyczne, musimy dopilnować naszego prawa do wychowania naszych dzieci w warunkach świeckości. Intensywnie rozmawiać z dziećmi w domu i przedstawiać im argumenty za absurdalnością dogmatów katolickich. Jeśli nasze rodziny są innego wyznania niż dominujące, musimy w domu przedstawiać równoważące katolicką propagandę prawdy naszej wiary. W końcu, jeśli nasze rodziny są katolickie (jak moja), to powinniśmy z dyskryminowanymi na tle religijnym koleżankami i kolegami naszych dzieci być solidarni. Oddawać się praktykom religijnym tylko w naszej prywatnej sferze życia. Chodzić z dziećmi do kościoła rodzinnie w wolnym czasie, ale nie korzystać z możliwości, jakie katolikom daje przeobrażona przez PiS w konfesyjną szkoła. Nie puszczać dzieci na msze z okazji rozpoczęcia roku szkolnego. Oponować przeciwko wchodzeniu rytuałów naszej religii w przestrzeń szkolną. Popierać postulaty zdjęcia krzyży ze ścian klas z szacunku dla innowierców. Po prostu, demonstracyjnie wyrzec się korzystania z przywilejów, jakie Czarnek chce katolikom w szkole udostępnić.

Ponadto, niezależnie od tego, czy jesteśmy rodzicami katolickimi czy nie, nie wolno nam utrzymywać nasze dzieci w nieświadomości kryzysu Kościoła i zła, jakie wyrządzili i wyrządzają księża i biskupi. Nasze nastolatki muszą wiedzieć o zbrodni pedofilii i o sposobie, w jaki sprawcom pomagają biskupi i pisowskie państwo, zamiatając problem w znacznej mierze pod dywan. Muszą wiedzieć, że głosząc homofobię, ksenofobię, nienawiść i nietolerancję, polscy biskupi sprzeniewierzyli się Dobrej Nowinie i porzucili ramy chrześcijaństwa. Niech są świadomi, że zblatowanie księży z partią władzy i ich polityczne zaangażowanie jest złem i stanowi zdradę Jezusa Chrystusa. W końcu, niech dostrzegą, jak pazerność na pieniądze ogarnęła polski Kościół degeneracją i zepsuciem.

Przed nami, rodzicami, czas wyjątkowych wyzwań. Zapewne niewielu z nas, w naszym pokoleniu, antycypowało, że czeka nas odkłamywanie szkoły niczym w okresie komunizmu. To dodatkowy wysiłek, nie będzie nam łatwo. Jednak tekst zakończmy akcentem optymistycznym.

Współczesna młodzież nie jest podatna na propagandę w szkole. Co więcej, traktuje to, czego w szkole się dowiaduje, z coraz większą nieufnością. Alergicznie reaguje zwłaszcza na natarczywość „upupiania”, a natarczywość to cecha immanentna pisowskiemu modus operandi, to w zasadzie drugie imię PiS-u. Dlatego, paradoksalnie, w tych szalonych i nietypowych czasach, to właśnie naturalna skłonność młodych do buntu stanie się naszą najmocniejszą bronią w walce z reżimem o wychowanie. Bunt młodzieży zwykle kieruje się w równej mierze przeciwko szkole, jak i rodzicom. Nic dziwnego, w normalnym świecie szkoła i rodzice stanowią wspólny front, a młodzież obie te siły postrzega jako „przeciwnika” w boju o własną emancypację. Z tym w Polsce koniec. W dobie szkoły Czarnka żaden liberalny rodzic ze szkołą nie może, w pełnym tego słowa znaczeniu, zbudować wspólnego frontu. Oczywiście tam, gdzie mamy szczęście mieć nauczycieli będących po naszej stronie, czy w zakresie lwiej części nauczania, która nie jest politycznie kontrowersyjna, nadal będziemy skłaniać naszych młodych do nauki, staranności, dobrego przygotowywania się do sprawdzianów. Nadal będziemy ich pilnować, aby wobec dorosłych zachowywali się z szacunkiem, a słuszny bunt wobec politycznej manipulacji szkoły nie zdegenerował do formy prostackiego i pozbawionego sensu chamstwa. Jednak w zakresie problemów wspomnianych powyżej, to rodzice i młodzież od teraz winni zbudować wspólny front przeciwko szkole, zwłaszcza ministrowi, kuratorom, a także tym nauczycielom, którzy ujawnią się teraz jako ochoczy realizatorzy projektu zideologizowanej, prawicowej szkoły. Wspierajmy ten bunt naszych młodych i umiejętnie kanalizujmy go w odpowiednim kierunku, co do treści i co do formy. Będzie to bowiem bunt sprawiedliwych. Wówczas nasi młodzi nawet ze szkoły Czarnka wyjdą uzbrojeni w odpowiednią wiedzę i doskonałe doświadczenie postawienia się złej władzy. Z uśmiechem na ustach, poglądami nieskaperowanymi. I z gestem Kozakiewicza dla pana ministra.

Obywatelskość globalna jako nowa umowa społeczna :)

Dyskusje i wystąpienia prelegentów na Igrzyskach Wolności inspirują do rozważań na temat nowej umowy społecznej w czasach, gdy ludzkość stanęła przed problemem, którego rozwiązanie wymaga odejścia od wielu dotychczasowych pryncypiów, zasad i dążeń.

Ten problem to oczywiście widmo katastrofy klimatycznej z jej wszystkimi  skutkami, które stawiają nas przed Szekspirowskim dylematem: „być albo nie być”. Jeśli chcemy być, to musimy zmienić bardzo wiele z tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. W dodatku zmiana ta musi mieć charakter globalny, co z jednej strony ją utrudnia, ze względu na zróżnicowanie cywilizacyjne świata, ale z drugiej strony obecny i nadal szybko rosnący poziom techniki i technologii informacyjnej tę globalizację wymusza, co samo w sobie jest nośnikiem zmiany. Otóż warunkiem tej zmiany jest nowa umowa społeczna.

Nie wnikając w teoretyczne szczegóły i filozoficzne niuanse, umowę społeczną zwykło się rozumieć jako utrwalenie w danym środowisku określonych norm i wartości, dzięki którym utrzymywany jest taki, a nie inny porządek społeczny. O jakie zatem wzory kulturowe chodzi w przypadku obrony przed zagrożeniami klimatycznymi, ale także epidemicznymi i powodowanymi fundamentalistycznym terrorem, powodującym fale uchodźców? Nie ulega wątpliwości, że odrzucić należy tendencje populistyczne skłaniające do zamykania się państw i regionów i poszukiwania możliwości obrony w izolacji od reszty świata. Umowa społeczna musi dotyczyć społeczności wszystkich krajów wysoko rozwiniętych, od których ścisłego współdziałania w największym stopniu zależy skuteczne ograniczenie emisji dwutlenku węgla i innych gazów cieplarnianych, a także radzenie sobie z zalewem ludzi opuszczających strefy najbardziej dotknięte skutkami globalnego ocieplenia. Nowa umowa społeczna musi przygotować ludzi na rozmaite wyrzeczenia i konieczność pomocy uchodźcom. Treść tej umowy powinna mieć charakter globalny, ponadnarodowy, a jej zasadniczym celem winno  być unieważnienie znaczenia różnic między ludźmi poprzez uznanie dobra człowieka za wartość najwyższą.

Aby to osiągnąć, trzeba najpierw zrozumieć, co dotychczas w tym przeszkadzało, dlaczego ustawicznie się dzieliliśmy i dlaczego rezygnacja z tych podziałów jest jedynym ratunkiem dla ludzkości. Żeby to zrobić, trzeba odrzucić kryterium tożsamości przy tworzeniu wspólnoty, a raczej przesunąć je na plan dalszy. Kryteria tożsamościowe, takie jak narodowość, wyznanie czy taka lub inna ideologia, są bowiem nie tylko zwornikami grup społecznych, ale – wyniesione na ołtarze – stają się źródłem podziałów społecznych prowadzących do konfliktów, prześladowań i zbrodni. Dzieje się tak wówczas, gdy tożsamość staje się bożkiem, któremu chce się służyć i zmuszać innych, aby mu służyli. Poczucie tożsamości staje się źródłem zła, gdy zamienia się w fundamentalizm w postaci nacjonalizmu, religijnego integryzmu lub ideologicznego totalizmu. Fundamentalizm polega na tropieniu we własnej grupie wszelkich przejawów niedostatecznego oddawania czci idei integrującej i karania odszczepieńców oraz na wrogim traktowaniu innych grup. Ktoś zatem okazuje się marnym patriotą, bo na forum międzynarodowym krytykuje posunięcia swojego rządu. Ktoś okazuje się niegodny uczestnictwa we wspólnocie katolickiej, bo popiera prawo kobiety do aborcji. Członek partii politycznej zostaje z niej usunięty, bo wyraża pogląd niezgodny z jej ideologiczną podstawą. W relacjach z innymi grupami społecznymi fundamentalizm tożsamościowy opiera się na przeciwstawieniu: nasi dobrzy – obcy źli.

Istota nowej umowy społecznej polega właśnie na tym, aby to przeciwstawienie usunąć. Nie da się bowiem zagrożeń klimatycznych, ale także pandemicznych i terrorystycznych, likwidować w ramach poszczególnych państw narodowych. Zmniejszenie roli tożsamości, jako kryterium tworzenia wspólnoty, nie oznacza zmniejszenia jej znaczenia dla człowieka i pozbawienia go związanych z tym emocji. Chodzi tylko o to, aby te uczucia przesunąć do sfery prywatnej i nie czynić z nich bariery w relacjach z ludźmi mającymi inne wzory tożsamościowe. Można być przecież wiernym wyznawcą religii chrześcijańskiej i ściśle współpracować na rozmaitych polach z wyznawcami innych religii. To samo dotyczy reprezentantów innych grup tożsamościowych, którzy swojej przynależności nie traktują w kategoriach wykluczania innych. W związku z tym konieczna byłaby powściągliwość w różnych środowiskach w posługiwaniu się w przestrzeni publicznej instrumentami integracyjnymi w postaci haseł, symboli i podkreślania własnej odrębności. Chodzi tu zwłaszcza o nachalne demonstrowanie symboli narodowych i religijnych, co u cudzoziemców i ateistów lub innowierców wywołuje poczucie obcości i wykluczenia. W globalnym świecie wszyscy musimy się czuć u siebie. To jest podstawowy warunek wzajemnego zrozumienia i współdziałania, które są konieczne dla ocalenia planety.

Czy jednak można mówić o tożsamości uniwersalnej, obejmującej całą ludzkość? Jeśli tożsamość będziemy rozumieć jako podstawę podziałów i segregacji, to oczywiście nie. Więc może zamiast tożsamości, lepiej użyć w tym wypadku pojęcia obywatelskości. Obywatelskość związana jest z instytucją państwa, ale może być również rozumiana znacznie szerzej, jako cecha o charakterze uniwersalnym. Postawa obywatelska oznacza bowiem umiejętność realizacji swoich celów bez naruszania interesu ogółu, co wynika ze zrozumienia powiązań między dobrem jednostki a dobrem wspólnoty oraz chęci działania na jej rzecz. Obywatelskość oznacza poczucie więzi z bliższym i dalszym otoczeniem społecznym, które skłania do aktywnego działania na rzecz dobra wspólnego, przez które rozumie się dobrostan wszystkich członków wspólnoty, jaką jest w tym wypadku cała ludzkość powiązana wizją wspólnych zagrożeń. Oznacza to nic innego jak walkę o przestrzeganie praw człowieka. Sygnałem do uruchomienia działania jest pojawienie się zła w postaci jakiejś krzywdy, której doświadcza jakiś człowiek lub grupa ludzi. Oprócz krzywdy ludzi, stajemy się też coraz bardziej wrażliwi na krzywdę zwierząt.

Źródłem obywatelskości jest etyka humanizmu, zgodnie z którą człowiek musi być zawsze celem wszelkich działań, nigdy środkiem do celu. Z tej etyki wynika potrzeba solidarności ogólnoludzkiej, bez względu na różnorodność tożsamościowych uwikłań o charakterze narodowym, wyznaniowym, rasowym, seksualnym itp. Ta solidarność nakazuje obowiązek stawania w obronie ludzi prześladowanych, dyskryminowanych i wykluczonych ze względu na swoją tożsamość. Różnorodność jest naturalną cechą ludzi, którą należy tolerować i chronić przed wszelkimi próbami społecznego ujednolicania pod takim czy innym sztandarem.

Nowa umowa społeczna będzie niewątpliwie trudna do wprowadzenia. Wymaga ona bowiem zasadniczej zmiany stereotypów ukształtowanych pod wpływem atawistycznego lęku przed obcymi i potrzeby dominacji. Wszak przesiąknięci jesteśmy wzniosłymi tyradami o miłości do Boga i Ojczyzny, której człowiek winien się poświęcać i który jako jednostka znaczy tyle, ile jest w stanie przysłużyć się tym wielkim ideałom. Od czasów romantyzmu towarzyszą nam egzaltacje narodowo-religijne, które cierpienie za ojczyznę podnoszą do rangi chwalebnego życia. Mesjanistyczne wizje Polski jako Chrystusa Narodów mają być źródłem naszej dumy i poczucia wielkości. Od lat ludzie sprawujący władzę, niezależnie od światopoglądu, wykorzystują te stereotypy kulturowe, aby mit sprawy, której człowiek powinien służyć, pozwalał im skutecznie rządzić.

Czy te wszystkie akty strzeliste, które kierowane były pod adresem wiary i patriotyzmu, miałyby teraz dotyczyć zwykłego człowieka? Otóż postawa obywatelska nie wymaga tak napuszonej narracji. Wymaga tylko zrozumienia, że poza dobrem człowieka, na które składa się jego godność i autonomia, innego dobra już nie ma. Punktem wyjścia do ratowania świata przed katastrofą klimatyczną, pandemiami i terroryzmem fundamentalistów, jest przyjęcie tej prostej prawdy. Tylko ona bowiem chroni przed egoistycznym zamykaniem się w kulturowej bańce takiej czy innej tożsamości w złudnej nadziei, że uchroni nas to przed zagładą. Przyszedł czas globalnej solidarności, globalnej odpowiedzialności i globalnego współdziałania.

Powszechne przyjęcie – bo tylko wtedy ma ono sens – nowej umowy społecznej może wydawać się mission imposible. To, co ludzi dotychczas motywowało do poświęceń, jak ewangelizacja czy dominacja militarna, kulturowa lub ekonomiczna, w obliczu zagrożeń klimatycznych i zdrowotnych traci jednak sens. Do ludzi coraz wyraźniej dociera świadomość konieczności zmiany hierarchii wartości w związku z ograniczeniami konsumpcyjnymi i rozmaitymi restrykcjami oszczędnościowymi. Informacje o zagrożeniach coraz częściej pojawiają się w mediach, a skutki ocieplenia są coraz bardziej widoczne, aby można było je lekceważyć, przyjmując postawę obronnego sceptycyzmu. Doświadczenia walki z pandemią uczą jak wielkie znaczenie ma sprawny system samopomocy społecznej, pozwalający skutecznie eliminować błędy, zaniechania i opóźnienia działań instytucji centralnych. Wszystko to powoli działa w kierunku zmiany mentalności współczesnego człowieka. Problemem jest jednak to „powoli”. Podczas Igrzysk Wolności Szymon Hołownia przypomniał chińską przestrogę: „Jest później niż myślisz”. Jeśli chcemy uratować świat, ten proces zmian trzeba zdecydowanie przyspieszyć.

Na przeszkodzie w przechodzeniu od cywilizacji tożsamościowej, bazującej na rywalizacji, do cywilizacji obywatelskiej, skoncentrowanej na współdziałaniu, stoi wpływ organizacji autorytarnych. W przypadku Polski jest to Kościół katolicki i rząd nacjonalistyczno-populistycznej prawicy. Obie te organizacje czerpią swoją siłę z tworzenia i wykorzystywania podziałów tożsamościowych w społeczeństwie. Wzbudzając nienawiść do LGBT, uchodźców, liberałów i lewicy, organizacje te integrują i wzmacniają motywację swoich zwolenników. Dlatego są one wrogiem demokracji liberalnej, która te podziały eliminuje, a w każdym razie spycha na plan dalszy w debacie publicznej.

Pierwszym zatem warunkiem nowej umowy społecznej jest upowszechnienie demokracji liberalnej jako systemu sprawowania władzy. Pobudzanie aktywności społecznej i mnożenie form samopomocy wymaga bowiem daleko idącej decentralizacji władzy i przestrzegania zasady jej trójpodziału, aby przeciwdziałać tendencjom autorytarnym. Cechą demokracji liberalnej jest także świecki charakter państwa i poszanowanie praw mniejszości, co sprawia, że w działalności zarówno państwa, jak i obywateli nie wolno naruszać praw człowieka. We współczesnym świecie, nawet biorąc pod uwagę wyłącznie kraje wysoko rozwinięte, wciąż jest to jednak warunek trudny do spełnienia.

Drugim warunkiem nowej umowy społecznej jest oczywiście intensywna edukacja obywatelska, na którą wskazywało wielu uczestników Igrzysk Wolności. Pożądane wartości powinny być wpajane od początku nauki w szkole. W nauczaniu powinno się zwrócić uwagę na wyrabianie krytycznego stosunku do otrzymywanych informacji i domaganie się konieczności racjonalnego uzasadniania formułowanych sądów i opinii. W przeciwieństwie do dotychczasowej zasady kształtowania posłuszeństwa w stosunku do władzy, w nowoczesnej edukacji powinno się podkreślać prawo do buntu w sytuacji zasadniczej rozbieżności między deklaracjami władzy a społeczną praktyką jej działania. Podkreślając znaczenie praworządności w państwie, należy też mocno akcentować znaczenie obywatelskiego nieposłuszeństwa.

I wreszcie trzeci warunek, to mnożenie symbolicznych aktów sprzeciwu, gdy dzieje się krzywda słabszym i dyskryminowanym. Takie akty wymagają odwagi i dlatego mają duże znaczenie wychowawcze, zachęcając do naśladowania. Przykładem może być postawa Tadeusza Kotarbińskiego. Gdy przed wojną narodowcy urządzili w uniwersytetach getto ławkowe dla studentów żydowskich, profesor Kotarbiński po wejściu do auli nie zajął miejsca na katedrze, ale w ławkach przeznaczonych dla Żydów. Godnie zachował się ostatnio poseł Franek Sterczewski, który, chcąc dostać się z żywnością do uchodźców koczujących na granicy z Białorusią, nie podjął beznadziejnych negocjacji ze strażnikami, ale próbował się po prostu przez nich przebić. Pokazał w ten sposób, że żadne przepisy nie mają znaczenia, gdy trzeba ratować ludzkie życie i zdrowie. Natomiast całkiem niegodnie zachowali się „nasi wspaniali kibice” – jak często powiadają sportowi sprawozdawcy. Przed rozpoczęciem meczu Polska – Anglia na Stadionie Narodowym, piłkarze angielscy uklękli, jak to mają w zwyczaju, aby w ten sposób wyrazić swój protest przeciwko rasizmowi. Rozwydrzona hołota na trybunach zareagowała na ten gest gwizdami i buczeniem. Szkoda, że żaden z polskich piłkarzy wówczas nie klęknął, aby wyrazić swoją solidarność z Anglikami.

Warto mieć odwagę przeciwstawienia się złu, aby tworzyć przekaz wychowawczy, że zawsze należy stawać po stronie słabszych i krzywdzonych, a nie po stronie silnej większości. Na tym właśnie polega postawa obywatelska w znaczeniu uniwersalnym.

Autor zdjęcia: Tim Mossholder

Nowa umowa o liberalizm :)

O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

 

Dobić liberalizm

Kryzys to zjawisko, nad którym wszyscy deklaratywnie ubolewają. Trudno, aby było inaczej. W końcu pod pojęciem kryzysu kryje się czas, w którym położenie dużych grup ludzi się pogarsza, rosną obawy o przyszłość, ludzie tracą wiarę w siebie i optymizm, nastroje pikują, smutek i przygnębienie się upowszechniają. Od kilkunastu lat świat zachodni – w tym Europa – przeżywa nieustannie jakiś kryzys. Podobnie jak w przypadku pandemii koronawirusa (która sama w sobie stanowi oczywiście jedno z ogniw tego ciągnącego się bez końca łańcucha kryzysowego), wiara w to, że w końcu z kryzysów wyjdziemy i życie wróci do „normy”, dawno chyba przeminęła. O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

Teoretycznie wszyscy ubolewają, że dobre czasy za nami, może nawet bezpowrotnie. Jednak na stronie, gdy szersza publika nie słucha, różnie ze szczerością tego ubolewania bywa. Kryzys to bowiem ogień, na którym świetnie można upiec niejedną polityczną pieczeń. Wie to doskonale amerykańska prawica, która na kryzysie po 11 września 2001 upiekła „wojnę z terrorem”, świetne biznesy dla wielu swoich sponsorów oraz ustawy ograniczające prawa obywatelskie Amerykanów. Wie to nawet lepiej europejska skrajna prawica, która na kryzysie uchodźczym zbudowała swoją potęgę, zrealizowała brexit, a dzisiaj jest w niektórych krajach tzw. starej Unii o krok od przejęcia władzy (pomimo wszystkich zaklęć o rzekomo „ustabilizowanej i okrzepłej” tam demokracji). Na kryzysie rynków finansowych

2008 r. oraz późniejszym europejskim kryzysie zadłużenia w strefie euro pieczeń coraz skuteczniej piecze zaś młoda lewica, która ogłasza pokoleniową rewolucję potrzeb i wizji świata, w której królem w hierarchii wartości stanie się równość materialna ludzi.

Wspólnym mianownikiem wszystkich tych ideologicznych przemian niesionych przez poszczególne kryzysy jest oczywiście teza o upadku liberalizmu. W końcu świat sprzed tych kryzysów (to rzeczywiście raczej poza dyskusją) został oparty o aksjologiczny paradygmat liberalizmu. Nie był może światem całkowicie i pod każdym względem zaprojektowanym w zgodzie z liberalną doktryną, ale w swoich zasadniczych zrębach – co trafnie oddał Fukuyama, równocześnie popełniając tragiczny błąd w zakresie prognozowania dalszych tego świata losów – był światem liberalnym. Skoro więc popadł on w pętlę kryzysów, to musi oznaczać, że zawiódł liberalizm. Polityczna pieczeń, którą na tej tezie usiłują teraz piec konserwatyści, klerykałowie, populiści, nacjonaliści i socjaliści, zasadza się więc na marzeniu o dobiciu liberalizmu i przejęciu odeń ideologicznej hegemonii.

Odsłony liberalizmu

Ale liberałowie nie mogą w obliczu tych kryzysów oddawać inicjatywę swoim krytykom i wrogom. Ich naturalną reakcją jest głowienie się nad tym, co dalej. Racjonalna analiza sytuacji i pragmatyczne podejście to sprawdzona droga reformowania i modyfikowania liberalizmu, stosowana wielokrotnie w jego, obejmującej już kilkaset lat, historii intelektualnej. Obecny nie jest bowiem pierwszym kryzysem, w jakim liberalizm się znalazł (aczkolwiek jest to pierwszy kryzys, który nastąpił w realiach istnienia ustanowionego już liberalnego paradygmatu i dominacji nad alternatywnymi nurtami myślenia o polityce, państwie i relacjach między jednostką ludzką a społeczeństwem). Tak więc, gdy formułowane przez różnych autorów koncepcje „nowego liberalizmu” dla pokolenia Y czy Z, zrywającego z boomerami i dziadersami, wyrastają jak grzyby po deszczu, ma to swoją tradycję. Różne epoki stawiały przed liberałami różne wyzwania, dlatego i liberalizm miał kilka odsłon.

Pierwsza odsłona liberalizmu była w gruncie rzeczy przełożeniem ducha i wartości Oświecenia na język postulatów politycznych. Był to liberalizm konstytucjonalizmu, rządów prawa i prymatu parlamentu nad monarchą, a jako taki stanowił reakcję na ekscesy arbitralnych rządów z „boskiego nadania”, koronowanych głów odpowiedzialnych wyłącznie przed „Bogiem i historią”, oraz na niesprawiedliwość stanowego społeczeństwa ludzi nierównych wobec prawa.

Druga odsłona liberalizmu była konsekwentną realizacją założeń filozofów klasycznie liberalnych. Był to liberalizm prymatu parlamentu, którego władza pochodzi jednak teraz już z nadania suwerena, czyli ogółu uprawnionych do udziału w życiu politycznym obywateli, liberalizm szeroko zakrojonej wolności w życiu prywatnym człowieka, praw naturalnych i umowy społecznej oraz państwa świeckiego, w którym antyklerykalizm został w pełni urzeczywistniony przez rozdział Kościoła od państwa. Ten liberalizm był reakcją na ekscesy elit władzy, korupcję, powstawanie klik i grup oligarchicznych. Jego myśl przewodnia to good governance, którego brak powodował także opóźnienie w gospodarczym rozwoju państw.

Trzecia odsłona liberalizmu była ekspresją radykalnego egalitaryzmu politycznego. Był to liberalizm demokratyczny, powszechnych praw wyborczych i zaangażowania całego społeczeństwa w procesy polityczne, ale także radykalnego indywidualizmu, państwa ograniczonego do minimum, prężnego kapitalizmu opartego na ideach wolnej konkurencji i wolnego handlu (w tym międzynarodowego). Ten liberalizm był z jednej strony reakcją na logiczny po poprzednich etapach upodmiotowienia wzrost świadomości politycznej mas społecznych, na ich nowe aspiracje i potrzeby, w tym te wyższego rzędu, w postaci usunięcia poczucia wykluczenia z procesów kontroli rzeczywistości. Z drugiej strony jego ostrze ponownie kierowało się przeciwko zastygłym strukturom władzy, teraz zwłaszcza gospodarczym monopolom i interesom na styku polityki i biznesu (których owocem był protekcjonizm, także w polityce celnej), które winny być rozbijane przez państwo.

Czwarta odsłona liberalizmu była redefinicją wyzwań dla wolności w zmieniającym się świecie industrializacji, urbanizacji, masowej migracji ludzi i spadku gospodarczego znaczenia rolnictwa. Był to liberalizm socjalny, równości szans, który przestał postrzegać państwo jako głównego wroga wolności, umieszczając w tym miejscu korporacje przemysłowe zorientowane na uzyskiwanie przywilejów wykraczających poza logikę gry wolnorynkowej. Był reakcją na konflikty pomiędzy warstwami społecznymi o różnych interesach, na zagrożenie dla ładu liberalnej demokracji ze strony ruchów skrajnej lewicy (komunistów), na rosnące rozwarstwienie materialne społeczeństwa, które „zszywać” miała warstwa średnia (często budowana za pomocą zwiększenia liczebności zatrudnionych w administracji publicznej różnego typu), na generowane tak zagrożenie totalitaryzmem. Wizją tego liberalizmu stał się dostęp do partycypacji w wolności poprzez stworzenie palety usług publicznych udostępnianych szeroko przez administrację państwa.

W końcu, piąta odsłona liberalizmu była modyfikacją tego podejścia w warunkach stabilizacji społeczeństw, dużego poczucia bezpieczeństwa socjalnego i dość szerokiej prosperity, stopniowego spadku znaczenia przemysłu na rzecz usług i rozwoju poprzez innowacje technologiczne, który to model wymagał o wiele większej dynamiki i elastyczności. Był to liberalizm zawężenia aktywności gospodarczej państwa, wolności ekonomicznej, ograniczenia regulacji i biurokracji, który usiłował połączyć ideę szerokiej wolności dla przedsiębiorczych z dostępem do usług publicznych dla potrzebujących wsparcia. Był on reakcją na rozrost biurokracji i jej kosztów, spowolnianie innowacyjności, zanik konkurencji wolnorynkowej ze stratą dla interesów konsumenta oraz nowo powstających przedsiębiorstw niosących nowe idee, uzależnienie się wielu firm od subsydiów, podatność na inflację i zbyt wysokie podatki.

W nowej rzeczywistości kryzysu społeczno-ekonomicznego od roku 2008 zwłaszcza piąta odsłona liberalizmu znajduje się pod dużą presją krytyków. Rzekomo obnażyła się jej klęska, jednak możliwa też jest taka ocena, że ten model miał swoją zasadność i skuteczność w warunkach swojego czasu, ale czas ten upłynął. Podobnie jak w czterech wcześniejszych przypadkach. Rozwiązaniem nie jest jednak powrót do nieadekwatnych dzisiaj rozwiązań z przeszłości. Tak oto pojawia się więc przestrzeń dla projektów modyfikacji programu liberalnego w sposób uwzględniający realia XXI wieku, w tym zmieniającą się mentalność mieszkańców Zachodu, których oczekiwania, aspiracje, potrzeby i wartości po prostu są inne niż w latach 80. poprzedniego stulecia. Ale ujawniają się też pułapki, polegające na skłonności do sięgania po proste zapożyczenia z arsenału ideowego przeciwników liberalizmu.

Wrogowie liberalizmu

Jak w większości przypadków w przeszłości, pożądaną byłaby refleksja nad taką modyfikacją i „uaktualnieniem” liberalnego przesłania, które jednak pozostałoby na gruncie jego fundamentalnych założeń ideowych (ochrona wolności jednostki i jej zdolność do ponoszenia indywidualnej odpowiedzialności za swoje czyny). To liberalne przesłanie skupiałoby się przede wszystkim na obiektywnych przeobrażeniach świata – związanych ze skutkami globalizacji, postępem technologicznym, zawinionymi przez działalność człowieka zmianami klimatu, migracjami posiadającymi przemiany demograficzne w tle, robotyzacją i jej wpływem na przyszłość rynku pracy, humanistycznym postępem w postaci np. uwrażliwienia na los zwierząt – a jednak mimo wszystko mniej na schlebianiu modom intelektualnym czy wywracaniu filarów doktryny do góry nogami w pościgu za przychylnością młodego pokolenia, którego ambicją numer jeden jest więcej czasu wolnego. W tym kontekście metoda „reformowania” liberalizmu polegająca na wyrzucaniu na śmietnik istotnych jego elementów i inkorporowania w ich miejsce postulatów pochodzących z innych, obecnie dzisiaj bardziej modnych, nurtów myśli politycznej, nie wydaje się najszczęśliwszą.

Zważyć należy przecież, które nurty są obecnie w natarciu, gdy liberalizm jest w defensywie. Są to niewątpliwie populizm, socjalizm oraz konserwatyzm (przy czym ten ostatni nie w swojej klasycznej formule – społeczeństwa zachodnie bez zmian nadal stają się stopniowo coraz mniej konserwatywne, a w sensie punktowym, związanym z potrzebą przynależności do wspólnoty narodowej, rozwoju tak skonstruowanej tożsamości, także kosztem wzmacniania jej ksenofobicznymi odruchami wobec „obcych”). Jest wysoce wątpliwe, czy liberalizm „zreformowany” do postaci hybrydy z którymkolwiek z tych sposobów politycznego myślenia byłby udanym nowym etapem w rozwoju jego myśli i – przede wszystkim – w zmaganiach o wolność człowieka.

Czy aby na pewno chcemy, aby liberalizm był bardziej populistyczny, wynajdywał i wskazywał wrogów (antyszczepionkowców? Rosję? ludzi źle korzystających z 500+? – na pewno i liberalizm byłby w stanie wyselekcjonować sobie kandydatów na wrogów publicznych i straszyć nimi resztę obywateli, łaknąc ich poklasku), aby był mniej technokratyczny, merytokratyczny, proceduralny i nudny „jak flaki z olejem”, a za to odnalazł swoją „polityczność” i odrobił „lekcję z Carla Schmitta”? Czy aby na pewno chcemy spajać liberalizm z nacjonalizmem i ryzykować wzięcie na zakładnika przez logikę zamykania się przed światem, zwłaszcza w obliczu pamięci o kilku ponurych wątkach z historii liberalizmu, gdy taki właśnie flirt prowadził dobrych liberałów na manowce? Czy aby na pewno – to pewnie najtrudniejsze pytanie, bo opory tutaj wydają się najmniejsze – chcemy uzupełniać liberalizm wątkami socjalistycznymi, wyrzec się całości dorobku liberalnej refleksji o gospodarce i stać się czymś na kształt umiarkowanej socjaldemokracji w czasach, gdy i ona (toczona podobnym kryzysem) oddaje pola lewicy radykalnej?

Tymczasem trzeba na serio wziąć pod uwagę hipotezę, że przyczyna kryzysu liberalizmu nie jest inherentna, nie wynika z jego wewnętrznej natury, aksjologii, z filozofii czy wizji człowieka, które liberalizm promuje. Może jest jednak tak, że przyczyna kryzysu liberalizmu leży w załamaniu się zaufania części ludzi w perspektywy ich przyszłości? Zaś praprzyczyną tego załamania jest strach.

Populizm wlewa strach w serca ludzi. To on jest kluczowy z tej triady wygrywających dzisiaj z liberalizmem wrogów. To on uwypukla złe wiadomości, fatalne prognozy, wskazuje śmiertelne niebezpieczeństwa, każe nam drżeć o fizyczny dobrostan i materialną przyszłość naszych rodzin. Gdy już jesteśmy przerażeni do szpiku kości, wówczas cała trójka zgłasza się nam ze swoimi receptami. Populizm stawia na proste rozwiązania bardzo skomplikowanych problemów. Treść jego recept w zasadzie nie ma znaczenia, istotna jest ich prostota w formie. Sprowadzają się one do oddania władzy tym, którzy najgłośniej krzyczą, najśmielej błaznują, najmocniej nienawidzą „establiszmentu” i instytucji, najgorliwiej chcą wszystko istniejące rozszarpać na strzępy. Nacjonalizm oczywiście proponuje etniczną homogeniczność, przegonienie lub zneutralizowanie „obcych”, dumę z historii i pochodzenia, życie w glorii dawno minionej chwały pokoleń przodków. Socjalizm oferuje wspólnotę solidarności, której ostoją nie jest jednak solidarność człowieka wobec człowieka, a instytucje państwa, które rozdzielą pieniądze bardziej równo, dadzą poczucie nie tylko siatki bezpieczeństwa socjalnego pod nami, ale i może pozwolą zostać w domu zamiast iść do pracy.

Przemiana potrzeb

W ten sposób odpowiada się na trzy autentyczne potrzeby ludzkie, które obecnie odpowiednio przedstawione w narracji politycznej jako niezaspokojone, nabrzmiałe i uwypuklone, stanowią bariery dla działań na rzecz podtrzymania dawnego liberalnego paradygmatu Zachodu. Pierwszą jest oczywiście potrzeba bezpieczeństwa, którą operuje najchętniej konserwatyzm (z zastrzeżeniem operowania potrzebą bezpieczeństwa socjalnego także przez lewicę). Drugim jest pragnienie równości, którym operują socjaliści. Elementem trzecim jest zapotrzebowanie człowieka na odczuwanie sprawczości, które staje się przeszkodą dla liberalizmu, gdy – w nakreślony powyżej sposób – operować nią poczynają siły populistyczne.

Podłożem współczesnej formuły internalizowania tych potrzeb stał się właśnie strach. Strach wzmaga potrzebę bezpieczeństwa, odziera nas z wiary w samych siebie i każe szukać złudnego poczucia spokoju we wsparciu instytucji. W tym samym czasie nie dostrzegamy, że ceną tego złudzenia są zagrożenia związane z wdzieraniem się instytucji władzy do naszej prywatnej sfery życia i z narzucaniem nam oficjalnej, urzędowej aksjologii. Strach skłania nas by żądać równości materialnej, bo – świadomi własnej słabości – liczymy na lepsze samopoczucie, gdy słabsi będą wszyscy wokół. Nie dostrzegamy zaś, że warunkiem powstania większej równości materialnej jest nierówne traktowanie przez władzę, a za takim kategoryzowaniem ludzi kryje się prawdziwa pogarda. Gdy nierówne traktowanie urośnie zaś do rangi zasady, to w połączeniu z jeżdżącą na pstrym koniu łaską rządzących, łatwo możemy sami znaleźć się w pozycji upośledzonej, miast uprzywilejowanej. W końcu strach stanowi impuls do uciekania się pod skrzydła silnej władzy i uzyskiwania poczucia sprawczości, gdy taką władzę w głosowaniu wybieramy. Chcemy czuć sprawczość, choć ona wtedy dawno już została delegowana w ręce tego czy innego przywódcy. A potem tzw. silna władza wkracza oczywiście w kolejne przedziały życia i odziera nas z realnej sprawczości, tej z naszego poletka, tej potrzebnej nam, gdy chcemy wychowywać dzieci, rozwijać karierę zawodową, prowadzić firmę, czy wydawać własne pieniądze.

Reformując się więc, liberalizm powinien skupić się na tym, aby jak największa część ludzi gdzie indziej zaczęła dostrzegać źródła zagrożenia, w inwigilacji przez własny rząd, w stanowieniu absurdalnego i niesprawiedliwego prawa, w utracie sojuszników międzynarodowych, we wdzieraniu się oficjalnej ideologii i jedynej prawomyślnej religii w prywatne życie i do szkół naszych dzieci. Aby jak najwięcej z nas wróciło do pojmowania pożądanej równości jako równości szans, czyli dobrych usług publicznych, wyśmienitej szkoły, skutecznej ochrony zdrowia, racjonalnego transportu publicznego, zamiast zrównywania redystrybucyjnego. Aby jak najwięcej z nas sprawczość rozumiało jako własną moc w zderzeniu z administracją rządową i samorządową, a nie jako moc rządu w zderzeniu z grupą współobywateli, których nie lubimy.

Tak jak strach jest wspólnym mianownikiem opacznie pojętych bezpieczeństwa, równości i sprawczości, tak kluczem do przezwyciężenia kryzysu liberalizmu i nadania tym trzem potrzebom bardziej liberalnego charakteru jest odwaga. I to ona jest najpierwszym zadaniem w procesie reformy liberalizmu na XXI wiek. Liberałowie wydają się potrzebować odwagi i obywatele wydają się jej potrzebować. Sami liberałowie potrzebują jej, aby z większą determinacją bronić własnych wartości przed nacjonalistami, socjalistami i populistami. Ale także potrzebują odzyskać zdolność wlewania w serca ludzi otuchy, odwagi i optymizmu.

Jeśli więc mówimy o nowej umowie społecznej dotyczącej liberalizmu przyszłości, to mówimy o wielkim ruchu wyzwolenia ludzi z niemocy i stuporu. Pesymizm generuje zrezygnowanie, ono potęguje marazm, a marazm rodzi pesymizm – to zaklęty krąg. Odwaga to zastrzyk optymizmu, aby wstać i się ruszyć. Tylko tędy wiedzie droga ku wyjściu poza łańcuch kryzysów.

A to już jest polski problem :)

Wbity między nas klin sprawia, że zamiast pięknie się różnić, siedzimy niczym na tykającej bombie. Że zapominamy o podstawowej zasadzie liberalizmu, gdzie granicą mojej wolności jest wolność drugiego człowieka. Ba, zapamiętanie w awanturze prowadzi na manowce. Nie rozwiązujemy problemów, ale je piętrzymy.

„Jeden Polak, to istny cud, dwóch Polaków to awantura, trzech Polaków – och, to już jest polski problem” – pisał niegdyś Voltaire. I choć twierdził tak w kontekście rozbiorów Polski, to trudno nie dosłyszeć, jakże wyraźnego, echa jego głosu. Szczególnie teraz, gdy tak „pięknie” się dzielimy. Patrząc zarówno na naszą scenę polityczną, jak i na stosunki, jakie panują w naszym społeczeństwie, trudno nie przyznać racji oświeceniowemu mistrzowi. Samotni/pojedynczy wiele mówimy o naszych wartościach, podkreślamy tradycję lub sposoby na odchodzenie od niej; wskazujemy własne cele; rozwijamy się (na różne sposoby). Szukamy szczęścia na swój własny rachunek i… wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku póki – jako jednostka lub jako traktująca się niczym „jednostka” heteronomiczna grupa, nie zaczynamy wchodzić w paradę innym. I nie mówię tu o współistnieniu, byciu obok siebie, które wcale nie musi obywać się bez animozji, ale o wyprowadzaniu błyskawicznej kontry (bo… w sumie „Tak chcę”),  o nierozumnym ataku, zacietrzewieniu, trwaniu w upartym sporze. Tak rodzi się awantura. Wbity między nas klin sprawia, że zamiast pięknie się różnić, siedzimy niczym na tykającej bombie. Że zapominamy o podstawowej zasadzie liberalizmu, gdzie granicą mojej wolności jest wolność drugiego człowieka. Ba, zapamiętanie w awanturze prowadzi na manowce. Nie rozwiązujemy problemów, ale je piętrzymy. Do dwóch spierających się obozów wcześniej czy później dołączają przyboczni, zbrojni nie w argumenty, ale w oręż różnego rodzaju siły. Pojawiają się tez grupy lawirujące na obrzeżach, próbujące na pierwotnym sporze ugrać coś w imię własnych interesów. I robi się… „polski problem”. Bo czyż nie taka właśnie jest ta nasza polityczno-społeczna codzienność? Pytanie jednak czy ów problem musi być tak bardzo wsobny, niczym czarna dziura pochłaniający najmniejsze nawet szanse na porozumienie, najdrobniejsze gesty, które mogłyby stać się kamieniem milowym, na drodze ku wyciągnięciu nas z tej polskiej paranoi? Jakby nie było… jakby nie patrzyć, coś nas przecież – ciągle – łączy.

Teoria i doświadczenia podpowiadają – i w tym względzie nie błądzą – że nie możemy, ba, w jakimś sensie nie umiemy żyć bez siebie. Nieważne jak powaśnieni, wracamy do iluś punktów wyjścia, nawet jeśli oznacza to tkwienie w powracającym niczym wiosenna alergia sporze. W Etyce nikomachejskiej Arystotelesa czytamy, że z natury jesteśmy zoon politikon – a zatem, że jesteśmy zwierzętami politycznymi, istotami stworzonymi do tego, aby żyć we wspólnocie. Życie wiąże nas z innymi czy nam się to podoba, czy nie. Wspólnota, a czasem mówiąc szerzej: polityka, wcześniej czy później się o nas upomni. Szukamy zatem tego, co nas spaja. Niektórzy – jak choćby John Rawls – jako pierwszą wieź, pierwszą wartość łączącą wspólnotę, będą wskazywali sprawiedliwość. Nawet bowiem jeśli ludzie mają problem z precyzyjnym określeniem tego, co powinni uznać za podstawowe warunki swego stowarzyszenia, to „mimo tej niezgody możemy utrzymywać, że każdy z nich ma jakąś swoją koncepcję sprawiedliwości”. Innymi słowy ludzie „rozumieją potrzebę i są gotowi do przyjęcia charakterystycznego zbioru zasad służących przypisywaniu podstawowych praw i obowiązków oraz określaniu, jaki rozdział korzyści i ciężarów społecznej współpracy uznany będzie za należyty”. Dla innych – cofnijmy się o kilka stuleci, aż do Thomasa Hobbesa – spoiwem będzie potrzeba bezpieczeństwa, którego zagwarantowanie pozwala wyrwać się z przerażającego stanu, gdzie „Człowiek człowiekowi wilkiem” (Homo homini lupus est. Inna rzecz, że patrząc na strukturę i zachowania wilczej watahy, przynależność do niej wcale nie wdaje się aż taka zła). Łączy nas też strach, poczucie krzywdy, łączy obowiązek, łączy kontrakt. Z każdego da się wyjść z twarzą. Ale, wróć! Gdyby zostać przy propozycji trafnie przecież diagnozującego ludzką naturę Arystotelesa, to pierwszym spoiwem wspólnoty ma być filia, czyli przyjaźń. Ta przyjaźń – jak z kolei chciał Pseudo-Platon – miała oznaczać „jednomyślność w sprawach szlachetnych i sprawiedliwych”. W niej właśnie zdolni jesteśmy postępować w zgodzie z rozumem, który pokazuje nam, iż naszym wspólnym – wspólnotowym – celem jest doskonałość i samowystarczalność. Te zaś możliwe są do urzeczywistnienia dopiero w ramach szerszej struktury. I znów, wspólnota, która buduje się na naszej naturze, która dąży do eudajmonii – szczęścia ufundowanego na równowadze – ma powalać każdemu na realizowanie jego szczęścia, poprzez działanie ukierunkowane na to, co jednostki rozpoznają jako ich dobro. „Ostatecznym celem ludzkich czynów – powiada już tysiąclecia po Stagirycie Hannah Arendt – jest eudajmonia, szczęście w sensie dobrego życia, którego pragną wszyscy ludzie; wszystkie czyny są tylko różnymi środkami wybranymi do osiągnięcia właśnie tego”. Owo szczęście – jak sądzę – możemy realizować nie wchodząc sobie w paradę, a nawet znajdując pewne obiektywne czynniki/środki/cnoty, które pozwolą nam przezwyciężyć upór sztucznego podziału i – bez szkody dla indywidualnej wolności – działać ze wspólnotą/we wspólnocie/na jej rzecz. Nie oznacza to przy tym wszechobecności państwa. Przeciwnie, to winno raczej zapewnić nam odpowiednie warunki dla owocnej kooperacji, a w iluś sytuacjach… po prostu nam nie przeszkadzać. Gdy ograniczymy je do minimum, do konieczności, również i sama wspólnota będzie się miała znacznie lepiej. Owo „lepiej” pozwoli jej wzrosnąć w iluś obszarach, pozwoli edukować jednostki, aby w relacji z owym państwem były świadomymi, podejmującymi racjonalne wybory obywatelami. Marzenia ściętej głowy? Wcale nie! Warto szukać dróg i sposobów, by odnaleźć społeczeństwo obywatelskie. Niekoniecznie na poziomie kraju. Lepiej zacząć tam, gdzie człowiekowi do człowieka po prostu bliżej.

Piękna to wizja. Tymczasem u nas wciąż doświadczamy odwrócenia, a przynajmniej solidnego  pomieszania porządków. Diagnozując – co prawda w kontekście amerykańskim – Michael Sandel pisze w swojej najnowszej książce, Tyrania merytokracji: „Cztery dekady globalizacji pozbawiły debatę publiczną głębi, dały szeregowym obywatelom poczucie bezsilności i zachęciły do działania populistów, którzy starają się przykryć nagość dyskursu publicznego nietolerancyjnym i mściwym nacjonalizmem”. I ambaras gotowy… Brzmi znajomo? U nas to, co prawda, nie cztery dekady, ale niewiele przecież krócej. Wolności – już za kilka tygodni – możemy winszować z okazji 32. urodzin. Marzyło nam się społeczeństwo obywatelskie, tymczasem dzielimy się lub – co gorsza – pozwalamy się podzielić. Dla demokracji normalnym jest, że obywatele oddają część swojej wolności tym, co w ich imieniu mają sprawować rządy. W ich, to znaczy w naszym imieniu. Twoim i moim. Jakie są to ręce… a to już zupełnie inna sprawa. Nietolerancja i ów „mściwy nacjonalizm”, o którym pisze Sandel, pomieszana z „narodową” mitologią i umiejętnie podsycanym resentymentem, zdziałały swoje. I tak, patrzymy – miejscami dość biernie – na totalną destrukcję rodzimej demokracji. Nie żeby była bez wad, ale.. Mamy przecież nie tylko prawo, ale także obywatelski, wspólnotowy obowiązek mówienia rządzącym: „Sprawdzam!” Mamy prawo i obowiązek pytania o jakość sprawowanej władzy. Domagania się odpowiedniej jakości sfery publicznej, której fundamentami są wszak społeczeństwo obywatelskie (tak w swym ekonomicznym, jak i politycznym wymiarze) i tolerancja. Wzajemność, która nie przeczy indywidualności; co nie próbuje negować tego, iż indywidualne racje nie tylko nie milkną wobec głosu ogółu, ale mają zostać wysłuchane, wzięte pod uwagę, potraktowane z troską, odpowiedzialnością, a w końcu włączone w dyskurs publiczny. Bo… jesteśmy różni, ale w tej nie-wybranej wspólnocie jesteśmy wszyscy, nawet gdy w istniejącym podziale owo „razem” jawi się jako niemożliwe, albo przynajmniej potwornie wręcz wkurzające.

Polityczne czy wspólnotowe „razem” (proszę przez chwilę nie sarkać) nie należy do najłatwiejszych. Polityków bowiem –  pokazują to wszelkie sondaże społecznego zaufania – generalnie nie lubimy. Ba, nie ufamy im. Zdecydowanie większym zaufaniem cieszą się strażak, pielęgniarka czy sprzedawca (vide CBOS). Na liście zaufania społecznego wyżej plasują się również księgowy, szewc oraz rolnik, podczas gdy polityk/poseł wlecze się gdzieś na końcu ogona. Niegdyś utyskiwano na rodzącą patologie jednopartyjność. Później narzekaliśmy na kolesiostwo. Kolejnym krokiem była niemal „narodowa” skarga na merytokratyczną elitę (czy rzeczywiście takową mieliśmy to już insza inszość), na pychę i butę rządzących, którzy rozgrywali państwo niczym mecz do jednej tylko – własnej – bramki. A przecież dziś… trudno nie zgodzić się, że doświadczamy koszmarnego miksu wszystkich tych patologii, które przenikają każdy już niemal obszar naszej rzeczywistości. Krótka wyliczanka wskazuje – media, sądownictwo, szkolnictwo, uniwersytet, urzędy spółki skarbu państwa, media (w kolejnej odsłonie). Polityczną deklaracją stają się nawet hot-dogi jedzone lub nie jedzone na stacji Orlen, a także ich jakość czy pochodzenie.

Jednocześnie każda ze stron politycznego, ale również „wspólnotowego”, sporu coś sobie nawzajem wytyka. Jest w tym zuchwałość, obłuda, próżność, podsycana nieufność, budowana krok po kroku w czynie i mowie nienawiść. A przecież „kto chce mścić się za krzywdy nienawiścią wzajemną, ten zaiste nędzne prowadzi życie” (tu już Spinoza). I ręka w górę komu to sformułowanie wydaje się dziś w Polsce obce… Gdzie jest droga wyjścia? Ano jest… Chociażby w przypomnieniu sobie, że sfera publiczna to nie teatr, w którym mówią wyłącznie ci, co znajdują się na scenie, a w którym pozostali zasilają wyłącznie grupę słuchających.  To ma być – i może być – miejsce „komunikowania sensu i wartości moralnej tego, do czego chcielibyśmy przekonać innych współobywateli”. Tu zastanawiamy się również czy,/na ile realna jest moralna debata publiczna? Albo inaczej, czy realna jest debata, w której obywatela nie traktuje się jak idiotę? Albo inaczej, debata, w której nie krzyczymy, ale mówimy i słuchamy. Kluczowe okazują się tu dwa słowa – komunikowanie i przekonanie. Oba zakładają bowiem istnienie woli, istnienie otwarcia, istnienie platformy (sic!), na której chcemy/umiemy się porozumieć. Nie ma tu miejsca na przymus, na wydumane pozy, na twory bez znaczenia. Jest wyjście ku drugiemu, ku najbliższemu, a bywa przecież, że najdalszemu zarazem; ku temu, z kim jesteśmy w sąsiedztwie, w przypadkowej bliskości, w najmniejszej, a w dalszej perspektywie w rozszerzającej się wspólnocie.

Problem pojawia się jednak, gdy w ramach „obowiązkowej” wspólnoty najzwyczajniej się nie lubimy, a czasem nawet nie szanujemy. Nie widzimy w niej dla siebie miejsca, tak naprawdę nie jest ona „nasza”. Gdy bez namysłu potrafimy wskazać co nas dzieli, ale z poczuciem łączności czy więzi mamy już zdecydowany problem. Co jeśli nie mamy już wspólnoty, a jedynie napędzany emocjami, obcy dla siebie i wrogi wobec siebie tłum? Tkwimy w tym, w czym tkwimy, ale… nie wolno nam się w tym upiornym miejscu urządzać. Tu nie ma miejsca na te wszystkie: „Jakoś to będzie” czy „Przetrzymamy ich”. W kolejnych etapach rozwoju za chwilę nie będzie ani kogo, ani – co gorsza – komu przetrzymać. Pytanie zatem czy my – zwierzęta polityczne, istoty społeczne – damy sobie z taką „błahostką” radę….


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Czy Putin ugrał coś na pandemii? – wywiad z dr hab. Michałem Słowikowskim :)

Magda Melnyk: Jak Rosja poradziła sobie z pandemią? Czy Putinowi udało się zbić na niej pewien kapitał polityczny, czy może wręcz przeciwnie?

Michał Słowikowski: Pandemia pokazała generalną słabość wszystkich rządów (z wyjątkiem chińskiego) w obliczu pandemii. Chiny – gdzie to wszystko się zaczęło – mogły sobie pozwolić na działania kompleksowe, przekształcić Wuhan w strefę zamkniętą i nie wywołało to żadnych poważniejszych protestów. W innych państwach – zarówno demokratycznych, jak i niedemokratycznych – wirus ten zaczął zbierać okrutne żniwo. W Stanach Zjednoczonych obnażył niewydolność systemu opieki zdrowotnej, uwidocznił też wiele patologii systemu gospodarczego, który się tam ukształtował.

Wracając jednak do Rosji. Czy Putin ugrał coś na pandemii? Z pewnością pandemia nie przeszkodziła mu w najważniejszym celu, czyli zmianie konstytucji i wyzerowaniu kadencji – to jego największy sukces. Problemem jest niewydolny system komunikacji – w Internecie krążą memy i prześmiewcze komentarze wytykające władzom brak umiejętności radzenia sobie z problemem, np. pokazujące ludzi tłoczących się w metrze. Do tego dochodzi niewydolny system szczepień. Rosjanie mają własną szczepionkę, ale proces i tempo szczepień są bardzo powolne. Dodatkowo, prowincja rosyjska ciężko przeżywa pandemię – nie ma lekarzy, brakuje sprzętu. Pamiętajmy jednak, że na pandemię nie było gotowe żadne państwo i niemal żadne sobie z tym nie poradziło. Nie widać zatem, aby pandemia uderzyła w Rosję poważniej niż w inne kraje.

Magda Melnyk: Jeśli Putin w obliczu pandemii był w stanie zrealizować swój projekt polityczny, to co w takim razie z Nawalnym? Czy zagraża on systemowi?

 Michał Słowikowski: To problematyczna kwestia. Nawalny ma kilka twarzy, nie pierwszy raz jest aresztowany, choć mam wrażenie, że wsadzanie go do aresztu przypomina jakiś dziwaczny rytuał. Z jednej strony przypomina to kreskówkę z Kojotem i Strusiem Pędziwiatrem, z drugiej – obserwujemy nieustanne i nieudane próby otrucia go gdzie zaangażowane są rosyjskie służby specjalne – co samo w sobie rodzi wiele wątpliwości. Aleksander Prochanow sugeruje np. że „sprawa Nawalnego” stanowi odzwierciedlenie konfliktu w rosyjskim obozie władzy – dokładniej w ramach bloku siłowego, a on sam jest narzędziem w ręku jednej z frakcji FSB, bo jak inaczej wytłumaczyć jego dostęp do wielu tajemnic Kremla.  Zacznijmy jednak od nastrojów społecznych. 78% Rosjan słyszało o zatrzymaniu Nawalnego i jego perypetiach. Dla absolutnej większości to jednak wielka hucpa – powszechnie uważa się, że nie było żadnego otrucia, że to prowokacja zachodnich służb specjalnych, albo że cała sytuacja została sfingowana przez Nawalnego. Zaledwie 14% Rosjan wierzy w otrucie.

Magda Melnyk: Wynika z tego, że w Rosji media publiczne mają ogromną moc i siłę przebicia.

Michał Słowikowski: I tak, i nie. Przede wszystkim widoczne jest pęknięcie pokoleniowe w Rosji. To już nie pokolenie lodówki i telewizora, ale telewizora i Internetu. Widać to choćby na przykładzie stosunku Rosjan do Białorusi. Zdaniem absolutnej większości Rosjan Łukaszenka wygrał wybory w uczciwej rywalizacji; to, co dzieje się na Białorusi jest prowokacją ze strony zachodnich służb specjalnych; Białorusini okazują niewdzięczność człowiekowi, który uratował Białoruś od smuty lat dziewięćdziesiątych i oligarchicznego kapitalizmu. Po raz pierwszy od wielu lat Rosjanie zaczynają patrzeć na Białorusinów tak, jakby ich w ogóle nie znali. Widać jednak także podział – przebiegający w okolicach 34-40 roku życia – za i przeciwko Nawalnemu, za i przeciwko Łukaszence.

Jedna z rosyjskich psycholożek polityki, Gulnaz Sharafutdinova, wydała ostatnio książkę The Red Mirror: Putin’s Leadership and Russia’s Insecure Identity, dotyczącą kwestii świadomości zbiorowej i przywództwa politycznego Putina. Autorka formułuje w niej tezę, zgodnie z którą rosyjska świadomość zbiorowa jest celowo zaprogramowana przez Kreml i kremlowskie media w taki sposób, by Rosjanie postrzegali wydarzenia polityczne przez pryzmat tożsamości zbiorowej i poczucia wspólnoty – tak, aby można było zbudować wrażenie lidera, który chroni społeczeństwo, który o nie dba, powoduje, że z krajem liczą się na arenie międzynarodowej i uosabia wszystko to, co jest dla narodu ważne. To właśnie rodzaj formatowania społeczeństwa w duchu insecure identity – formatowania łączącego się z rozwiązywaniem traumy lat 90-tych, upokorzenia i wstydu z powodu upadku mocarstwa – które wciąż trwają. Patrząc na mapę, dociera do mnie, że kompletnie nie widzimy tego, co widzą Rosjanie – widzą dysonans między swoim potencjałem, masą ziemską i zasobami ludzkimi a tym, jak są postrzegani i upokarzani.

Wracając jednak do Nawalnego – protesty, które toczą się obecnie w jego obronie nie są ani duże, ani bezprecedensowe. Nawalny wiedział, że kiedy wróci zostanie aresztowany i część rosyjskich komentatorów twierdzi, że zrobił to z pełną premedytacją, ponieważ stał się pierwszym opozycjonistą Rosji. Gdyby został na Zachodzie, jego sława i znaczenie zaczęłyby słabnąć. Można go nazwać męczennikiem, wykazał się bohaterstwem, ale w dalszym ciągiem decyzja ta zwyczajnie przysporzyła mu popularności. Kolejna kwestia, na którą często zwraca się uwagę w Rosji to to, że Nawalny, obok Putina, jest praktycznie jedynym liczącym się i wyrazistym liderem, który przyciąga uwagę społeczeństwa. Wszyscy pozostali politycy stanowią jedynie tło.

W chwili obecnej Nawalny pozbył się też odium tego, że został otruty. To ważne. Bo truto wielu, ale on teraz stał się dodatkowo więźniem politycznym – a to zupełnie zmienia jego status. Pytanie brzmi: czy Nawalny jest tak sprytnym, umiejętnym graczem, który wszystko sobie kalkuluje? Myślę, że jest raczej pragmatykiem, a nie romantykiem. Wie, że Rosjan prędzej czy później zaczną uwierać bogactwo i splendor, którym otaczają się członkowie elity kremlowskiej i ich dzieci.

Z Nawalnym wiele osób ma problem także w Polsce, ponieważ wśród wielu komentatorów panuje przeświadczenie, że jest demokratą i byłoby dobrze, gdyby zajął miejsce po Putinie. Część zachodnich politologów określa go jednak mianem nacjonalisty. Czyni to chociażby Marlène Laruelle, dla której jest on przedstawicielem anty-systemowego opozycyjnego nacjonalizmu dla klasy średniej; pro-europejskiej, demokratycznej i jednocześnie ksenofobicznej. Znany jest on ze swoich negatywnych wypowiedzi na temat białoruskiego języka, a Krymu prawdopodobnie też by nie oddał, ponieważ jakakolwiek osoba, która chce rządzić Rosją musi zaspokajać mocarstwowe wyobrażenia Rosjan na temat ich państwa. A dopóki nie nastąpi pogodzenie się z faktycznym potencjałem państwa rosyjskiego, nieprzystającego do jego rozmiarów, Rosjanie będą oczekiwali, że prezydent będzie się zachowywał tak, jak przystało na prezydenta mocarstwa. Trudno wiec sobie wyobrazić, że taka postać byłaby łatwiejszym partnerem do dyskusji dla Polski czy UE.

Magda Melnyk: Masz rację, ja też uważam, że żeby być liczącym się opozycjonistą rosyjskim – trzeba być w Rosji. W przeciwnym razie kompletnie wypada się z gry. Moje pytanie brzmi jednak, czy w systemie, który Putin budował przez dziesięciolecia, zmiana u władzy jest w ogóle możliwa? Czy Nawalny jest w stanie realnie odsunąć Putina od władzy?

Michał Słowikowski: Putin sam musiałby odsunąć się od władzy. Należy zatem sobie zadać dwa pytania i odpowiedzieć na nie pozytywnie albo negatywnie. Kiedy zrobimy taką matrycę, łącząc odpowiedzi na pytania – wyjdą różne kombinacje. Pierwsze brzmi: czy Putin chce odejść?  Drugie: czy chce tego jego otoczenie? Trudno odpowiedzieć na te pytania, ale można prognozować. Nie sądzę, żeby chciał zrezygnować – co wtedy będzie robił? Idąc dalej: otoczenie musiałoby mieć jakiegoś następcę. Co więcej, to, że Putin ewentualnie wypadnie z układanki nie oznacza, że ktoś, kto przyjdzie na jego miejsce nie będzie równie skuteczny. Przykład? Biden już zapowiada, że będzie prowadził politykę protekcjonizmu gospodarczego tak samo, jak robił to Trump. Oczywiście, będzie bardziej lewicowy wymiarze światopoglądowym, ale pewne interesy i wartości nie ulegną zmianie. Globalizacja silnie uderzyła w Amerykę i jeśli myśli się o reelekcji, to trzeba kontynuować politykę, którą zaczął Trump.

Magda Melnyk: Poruszmy jeszcze temat Białorusi. Z tego, co powiedziałeś na horyzoncie nie rysuje się żaden optymistyczny scenariusz odnośnie przyszłości tego kraju. Ani Putin nie jest zainteresowany zrezygnowaniem z Białorusi, ani Nawalny nie jest człowiekiem, który zgodziłby się na to, aby Białoruś przestała być w strefie kontroli Rosji.

Michał Słowikowski: To dramatyczna sytuacja, ponieważ białoruskie protesty miały charakter prodemokratyczny i pronarodowościowy, ale nie antyrosyjski. Przedstawiciele białoruskiej opozycji zapewniali Kreml, że chcą po prostu, aby Łukaszenka odszedł. Kreml jednak w ogóle nie liczył się z prawdopodobieństwem, że ten może się poślizgnąć – a tak się stało. Tylko niektórzy rosyjscy socjologowie np. Witalij Cygankow przewidziała, że mogą wybuchnąć protesty o takiej skali, część politologów , jak chociażby Artiom Szrajbmannie pomyliła się jednak co do tego, że Rosja nie chce żadnych zmian w odniesieniu do Białorusi

Magda Melnyk: I to właśnie trochę mnie dziwi, bo wydaje się, że Łukaszenka wcale nie jest wygodnym partnerem dla Putina – wielokrotnie się stawiał, ma silną – budowaną przez dekady bycia u władzy – pozycję, był nawet moment kiedy kupował gaz nie od Rosji  i mam wrażenie, że ktokolwiek, kto przyszedłby po nim, nie byłby w stanie mieć tak niezależnej pozycji, jaką on zdążył sobie do tej pory zbudować.

Michał Słowikowski: Nie mamy na to jednak dowodów. Są strzępy informacji, plotki, pogłoski upubliczniane w sieciach społecznościowych ( kanał Telegramu „Niezygar” wrogi Łukaszence) na temat związków między wpływowymi przedstawicielami elit rosyjskich a Łukaszenką. Dotyczy to np. handlu bronią, możliwości zakupu białoruskich przedsiębiorstw. Był moment, kiedy niektórzy rosyjscy oligarchowie wspierali kampanie wyborcze Łukaszenki, finansując mu modernizacje obiektów sportowych czy poszczególnych kołchozów. Z drugiej strony Białoruś jest jednym wielkim ośrodkiem legalizacji towarów, które nie powinny znaleźć się na rynku rosyjskim, ponieważ są objęte kontrsankcjami rosyjskimi – krewetki, papaje, ubrania – wszystko to wędruje na Białoruś, jest tam legalizowane i trafia do Rosji. Nie odbywa się to bez aprobaty ze strony rosyjskiego społeczeństwa. Podobnie jest w Kaliningradzie, który jeszcze kilka lat temu był potężnie uzależniony od dostaw z państw UE w zakresie owoców, mięsa, warzyw. Tam gubernator i celnicy przymykają na to oczy, bo inaczej ludzie by poumierali. Opłaty kolejowe na towary jadące z Moskwy są tak duże, że te towary na krańcach Rosji są koszmarnie drogie.

Wracając jednak do tematu. Łukaszenka kontroluje sytuację na Białorusi, swoich oligarchów, dzieli się z nimi i ze społeczeństwem zyskami, nie pozwoli, aby powstał kapitalizm oligarchiczny.  Z informacji Banku Światowego wynika, że wskaźnik Giniego obrazujący poziom nierówności społecznej jest na Białorusi jednym z najniższych na świecie niższy niż w Szwecji, zatem jest to społeczeństwo niemal perfekcyjnie egalitarne.

Magda Melnyk: Czyli perfekcyjnie biedne…

Michał Słowikowski: Tak, ale Rosjanie, który patrzą na Białoruś w sposób nieco zmitologizowany, widzą ją jako miejsce, w którym chcieliby żyć, w którym choćby emeryci żyją godnie, a w każdym razie nie są doprowadzani do stanu zezwierzęcenia, upodlenia. Białoruś i Łukaszenka to ich zdaniem najlepsze, co zostało po epoce socjalizmu. Jeden z rosyjskich socjologów zwrócił uwagę, że Rosjanie żyją pozytywnym mitem na temat Białorusi i nikt nie poddaje go racjonalnej ocenie, zatem jedyne, co może zastąpić mit to inny mit. Ale nikt nad tym nie pracuje, ponieważ wychodzi się tam z założenia, że najprostsze rozwiązania są najlepsze, a Łukaszenka jest najlepszy. Oczywiście, pojawią się tarcia, ale są one widziane jako swego rodzaju rytuał polityczny. Kłótnie, negocjacje i w końcu rozwiązanie – Łukaszenka czymś zapłaci, a płaci na przykład tym, że wcześniej wszystkie wyroby ropopochodne czy nawozy potasowe wędrowały przez litewskie porty, teraz – przez rosyjskie. Zapłaci prawdopodobnie też zgodą na bazę lotniczą, uznaniem aneksji Krymu, Osetii Południowej, Abchazji. Łukaszenka nie zna innej formy życia niż rządzenie Białorusią – 26 lat zostawia piętno na człowieku.

Magda Melnyk: Jak Ci się wydaje, czy zmiana u steru w Białym Domu, a także przetasowania w Unii Europejskiej (odchodzi przecież Merkel, a w kolejnym roku zmieni się prezydent Francji) – jakoś wpłyną na prowadzoną przez Putina politykę zagraniczną Rosji?

Michał Słowikowski: Myślę, że Zachód już dawno pogodził się z tym, że Rosja jest, jaka jest i nakładanie kolejnych sankcji czy – jak to proponował Nawalny – odcinanie członków kremlowskiej elity politycznej, którzy są zaangażowani w stosowanie przemocy wobec niego, a jednocześnie mają interesy na Zachodzie, nie wszystkim przypada do gustu. Myślę, że te sankcje, które były i są stosowane, stymulują Rosję do dalszych wysiłków, np. na rzecz rozwoju własnej produkcji, własnego rozwoju rolnictwa, a tym samym uniezależniania się od Zachodu. Wciąż zapominamy, że kontrsankcje oprócz wymiaru propagandowego, miały także stymulować pewne pozytywne zmiany w obrębie samej Rosji. Nie mam wygórowanych wyobrażeń na temat szczególnych moralnych, etycznych standardów na Zachodzie, business is business. Nie chciałbym zabrzmieć cynicznie, nie jestem apologetą żadnego reżimu autorytarnego, ale myślę, że współpraca z Rosją jest nieunikniona. Nie ma sensu jeszcze bardziej jej dociskać i upokarzać, bo wszystko będzie jeszcze bardziej wykorzystywane przez rosyjską propagandę, a niechęć wobec Zachodu będzie podsycana. Tym bardziej, że ocieplanie wizerunku Zachodu w oczach Rosjan postępuje. Pogodzono się z tym, że Zachód wcale nie jest taki zły i może trzeba zacząć odbudowywać te relacje. To ważny moment, bo rosyjskie społeczeństwo – wtedy, kiedy chce – potrafi myśleć samodzielnie, w sposób autonomiczny, niezależnie od tego, co mówi telewizja. Myślę, że Zachód dalej będzie chciał układać sobie relacje z Rosją, tym bardziej, że Putin się starzeje.

Magda Melnyk: Będzie to robił ponad głowami Białorusinów i Ukraińców z Krymu?

Michał Słowikowski: Tak, myślę, że te małe państwa tego spornego sąsiedztwa między UE a Rosją, są jedynie przedmiotem gry politycznej. Wręcz ostentacyjny flirt między administracją Trumpa a Łukaszenką Rosji się nie spodobał. Wielu zawrzała krew na skutek wizyt i intensywności kontaktów pomiędzy dyplomatami amerykańskimi a urzędnikami białoruskimi. Elita białoruska zresztą nie jest jednolita – są osoby o poglądach prorosyjskich, wyedukowane w Rosji ich udział w obozie władzy jednak jest ograniczony są i osoby otwarte na Zachód, jak choćby minister spraw zagranicznych Uładzimir Makiej. Podobnie jest w Rosji – są oczywiście przedstawiciele struktur siłowych, ale pojawiają się także systemowi liberałowie, którzy chcieliby innego modelu relacji z Białorusią i lepszych relacji z Zachodem. Nic zatem nie jest przesądzone. Putin się starzeje i trzeba się przygotować na tranzycję władzy. To największy koszmar, który śni się wszystkim politykom na Zachodzie od momentu rozpadu Związku Radzieckiego – że w Rosji do władzy dochodzą nacjonaliści, następuje zamach stanu i każdy będzie gorszy od Jelcyna czy Putina. Może się okazać, że ten, kto obejmie władzę w Rosji będzie sprawiał jeszcze większe problemy, ale co gorszego można jeszcze zrobić? Najechać  Gruzję,  Ukrainę? Anektować Abchazję i Osetię Południową?

Magda Melnyk: Zatem najlepszym dla nas scenariuszem byłoby, gdyby schedę po Putinie przejął prozachodni liberał …

Michał Słowikowski: Kiedy Putin odejdzie i przestanie wszystko spajać swoją osobą, ujawnią się podziały i konflikty – być może w oparciu o te grupy kremlowskie powstaną partie polityczne, tak jak na Ukrainie wyłoniły się ugrupowania związane z poszczególnymi oligarchami.

 

dr hab. Michał Słowikowski jest adiunktem w Katedrze Systemów Politycznych na Uniwersytecie Łódzkim, obszar jego zainteresowań stanowią problemy geopolityczne regionu Europy Środkowo-Wschodniej ze szczególnym uwzględnieniem Rosji, Ukrainy i Białorusi. Współpracuje z Centrum Europejskim Natolin. Jest autorem książki „Jedna Rosja w systemie politycznym Federacji Rosyjskiej”.

Wojna pokoleń czyli „starsi państwo muszą zniknąć” :)

Niestety z biegiem czasu, obserwując ludzi, zasilających struktury władzy, partii czy elity dziennikarskie, można odczuć wrażenie, że zatrzymali się na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Problem w tym, że od tego czasu minęło już dwadzieścia lat, w trakcie których społeczeństwo diametralnie zmieniło swój kształt. Strajk Kobiet ostatecznie obnażył oraz uwidocznił różnice między młodszymi i starszymi.

 Podział polityczny społeczeństwa nikogo właściwie już nie dziwi. Wszyscy są świadomi faktu, że główna linia przebiega mniej więcej w połowie, gdyż ta narracja gości w mediach już od wielu lat. Jednak obecny zryw obywateli pokazał o wiele więcej, gdyż obnażył wyrwę międzypokoleniową, która wyrosła na fali przemian kulturowo-społecznych wolnej Polski. Młodzi myślą inaczej, patrzą w innym kierunku, a co ważniejsze, chcą zupełnie czego innego niż to, co starszym pokoleniom wydaje się ważne.

Odgrzewanie kotletów

Nie ulega wątpliwości, że władza należy zdecydowanie do osób reprezentujących starsze pokolenia. Początków działalności wielu polityków obecna młodzież nawet nie ma prawa kojarzyć, ponieważ sięgają czasów, kiedy tych młodych ludzi nie było na świecie. Wielu z tych piastujących ważne w państwie funkcje osób zdobyło w tym czasie dużo doświadczenia, a nawet zasługi, które są bardzo cenne. Niestety z biegiem czasu, obserwując ludzi, zasilających struktury władzy, partii czy elity dziennikarskie, można odczuć wrażenie, że zatrzymali się na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Problem w tym, że od tego czasu minęło już dwadzieścia lat, w trakcie których społeczeństwo diametralnie zmieniło swój kształt. Strajk Kobiet ostatecznie obnażył oraz uwidocznił różnice między młodszymi i starszymi.

Pierwszym rzucającym się w oczy elementem jest kształt debaty publicznej, skupiającej się na tematach dyktowanych przez starsze pokolenie. Z jednej strony wyłania się PiS, który swoją walkę o władzę opiera na emocjonalnych tematach światopoglądowych, godnościowych, patriotycznych czy powiązaniu władzy z religią (na czym zbił w przeszłości duży kapitał polityczny). Na młodych nie robią wrażenia patriotyczne teatrzyki czy obecność w pierwszym rzędzie na obchodach urodzin Radia Maryja. Nie podoba im się wciskanie na siłę tzw. tradycyjnych wartości podparte nagonką na osoby LGBT czy robienie z kwestii praw reprodukcyjnych albo Unii Europejskiej swoistej wydumanej wojny o honor Polski. Młodzi widzą, że to są tematy zastępcze, mające odwracać uwagę od walącego się państwa. Pojawiają się nurtujące pytania dotyczące służby zdrowia, pandemii czy kryzysu przyczyniającego się do tego, że młodzi tracą pracę, nie mogą jej znaleźć, a często są też najbardziej pokrzywdzeni przez brak funkcjonującego prawa pracy. Jednak to, co obóz rządzący jest im w stanie zaoferować, to głośne hasła o „wstawaniu z kolan” czy patriotyczne maszty z flagami.

Ale druga strona też nie stanowi zachęcającej alternatywy. Kolejni politycy czy komentatorzy pojawiają się w telewizji, żeby dywagować m.in. o tym, z kim Kosiniak-Kamysz wejdzie w koalicję, albo o czym myśli Jarosław Kaczyński lub jakie strategie polityczne przewiduje. Jednocześnie to wszystko jest przeplatane płomiennymi obietnicami reprezentantów KO, że rozliczą obecną władzę, choć próżno w tych przysięgach szukać konkretów. Te debaty młodych nigdy za bardzo nie interesowały, co na pewno przełożyło się również na brak wzrostu poparcia dla największej partii opozycyjnej. Młodzi nie są zainteresowani tym, co mówią przedstawiciele Koalicji Obywatelskiej, ani ich podwórkowymi potyczkami z przedstawicielami PiS-u, ponieważ to jest odgrzewanie politycznych kotletów, które  znudziły się już w 2015 roku. Jednakże ta forma prowadzenia debaty publicznej obudziła sprzeciw w momencie, kiedy zaczęła odnosić się do bieżących protestów i bolączek, które wyprowadziły tłumy na ulice. Politycy z dziennikarzami zaczęli prognozować z perspektywy partyjnej, kto w przyszłości poprze prawo do aborcji, albo komentować zachowania manifestujących lub też formy protestów (np. ujawniając karcący, mocno krytyczny stosunek do używania wulgaryzmów, wyrażających pewną bezradność ogółu). W telewizji pojawiają się uczestnicy wydarzeń lat 80., stawiający się w kontrze do młodych protestujących i porównujący ich w sposób protekcjonalny do własnych doświadczeń. Gdzieś wypowiada się też Tomasz Lis, którego niezwykle boli fakt, że na scenie politycznej pojawiło się zapotrzebowanie na lewicę inspirowaną rozwiązaniami stosowanymi w państwach skandynawskich. Wisienką na torcie była wypowiedź Grzegorza Schetyny postulującego  odświeżenie tzw. kompromisu aborcyjnego, nadanie mu nowego życia, a całość okrasił własną opinią, że on „nie chce aborcji na życzenie”. Tak jakby jego zdanie miało decydujące znaczenie.

Stąd powstało określenie „dziaders”, pokrewne słynnemu już „ok, boomer”, używane w odniesieniu do polityków, dziennikarzy czy innych osób starszej daty wypowiadających się arbitralnie w kwestiach problemów społecznych trawiących Polskę. Słowo powstałe z bezsilności i wyrażające zmęczenie stosunkiem pokolenia rodziców czy dziadków do młodszych. Ludzi, którzy nie wiedzą, ale też nie chcą wiedzieć. „Dziaders” to spersonalizowany protekcjonalizm, lekceważenie, brak zrozumienia czy chęci komunikacji, a jednocześnie zamknięcie się w innej rzeczywistości, którą charakteryzowały inne realia. Strajk Kobiet pokazał rozwidlenie – na jednej drodze rządy PiS, na drugiej wiele osób przeciwstawiających się aktualnym porządkom i reprezentujących różne pokolenia. Jednak wśród nich są starsi, którzy chcą powrotu do dawnego porządku (czego dowodem jest chociażby wypowiedź Schetyny), podczas gdy pokolenie ich dzieci żyje już w innych realiach i to właśnie według ich własnego wyobrażenia, a nie opinii „dziadersów”, chce ono kształtować nową Polskę.

Idzie nowe

Dużym echem odbiła się rozmowa Andrzeja Morozowskiego w programie „Tak jest” z zatrzymanym podczas protestów siedemnastoletnim Janem Radziwonem. Zdziwienie prowadzącego, reprezentującego jakby nie patrzeć starsze pokolenie, wywołało stwierdzenie nastolatka, że uważa się za kosmopolitę, a patriotyzm uważa za zjawisko negatywne, które wcześniej czy później prowadzi do nacjonalizmu. Ten wywiad można pod wieloma względami uznać za przełomowy, gdyż pokazał jak bardzo zmieniły się ideały młodych na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat.

Obecne młode pokolenie wychowało się w świecie otwartych granic. Skończył się bezwzględny przymus życia według jednego modelu, który miał stworzyć państwowy monolit. Klasy wypełniły się dziećmi o różnym pochodzeniu etnicznym, kulturowym czy wyznaniowym, a bycie innym przestało być czymś ściganym przez władzę lub społeczeństwo. Dzisiejsza młodzież uczy się języków i dużo podróżuje, ot choćby w ramach programów wymian uczniowskich czy studenckich. Pokolenie wychowane w wolnej Polsce to światowcy, którzy są obeznani w zagranicznej kulturze i otwarci na nowe przekonania, a kontakt z czymś niepolskim ich nie przeraża, nie jest dla nich czymś egzotycznym, ale wręcz całkowicie oswojonym.

Z tego obrazu wyłania się współczesny młody człowiek, którego rzeczywistość znacznie odbiega od realiów jego rodziców czy dziadków. Młodzież kwestionuje miejsce katolicyzmu w swoim życiu, który bardziej kojarzy się z obłudą i przymusem niż narodowym spoiwem. Młodzi odrzucają też, forsowany głównie w państwowych mediach i sferach władzy, patriotyzm, który często staje się przyczynkiem do szykanowania ich przyjaciół czy znajomych, nie zgadzając się z idealną wizją narodowego monolitu. Bliższe są im prawa człowieka, a także postrzeganie wszystkich ludzi jako wspólnoty w miejsce wizji jednego narodu „wybranego”. Bardziej interesuje ich możliwość wyjazdu na Erasmusa, niż stawianie podziałów na „my” i „oni”, które są dla nich po prostu obce. Nie będą rozwodzić się nad LGBT, gdyż wolność jest dla nich wartością nadrzędną, a to, co powiedział jakiś duchowny, jest nieistotne. Jednocześnie zgodnie ze swoim wiekiem, nie patrzą się nostalgicznie wstecz i wolą koncentrować się na tym, co stanowi oraz utrwali się w przyszłości jako ich rzeczywistość. To dlatego właśnie młodych o wiele bardziej zajmują sprawy ekologiczne niż patriotyczne slogany największych partii. Zdają sobie sprawę, że te ostatnie niewiele im pomogą, jeśli świat stanie w obliczu globalnej katastrofy.

Co więcej, w obecnej młodzieży rozwija się coraz większe poczucie, że obecny system wartości jest już przeżytkiem i należy go poddać dogłębnej rekonstrukcji. Młodzi zauważają, że hasła partii rządzącej o rzekomym dobrobycie czy górach pieniędzy nie przekładają się na ich życie codzienne. Starsi mają stabilne życie, więc nie widzą tak wyraźnie, jak źle wygląda sytuacja na rynku pracy czy mieszkaniowym. Młodsze pokolenia na listę obaw spokojnie mogą wpisać lęk o to, że nie będą mogły się usamodzielnić i stworzyć własnego gospodarstwa. Dociera do nich pesymistyczna wizja postępującego kryzysu perspektyw, w tym także ryzyka braku perspektyw w dorosłym życiu, co odbija się drastycznie na ich zdrowiu psychicznym, niebezpiecznym zjawisku będącym czymś odległym dla ich rodziców. Na dokładkę odbierają obecnie na ulicach brutalną lekcję WOS-u. Są bezpodstawnie aresztowani, traktowani gazem pieprzowym czy bici. Odczuwają własnym ciałem to, jak wygląda „odbieranie praw” i są gotowi walczyć, żeby ten proces zatrzymać. Widzą różnicę między tym, co jest w telewizji, a tym co dzieje się na ulicy, a to potęguje frustrację przekładającą się na coraz większe pragnienie gruntownej zmiany oraz wniosek, że „dziadersi” muszą odejść. Nie ma szans, żeby Jarosław Kaczyński i jego partia zainteresowali najmłodszych swoją formułą, jaką są patriotyczne slogany czy sojusz tronu z ołtarzem. Zresztą starzy demokraci, żyjący w innej epoce i patrzący z perspektywy uklepanej strefy komfortu, też nie są już przekonujący. Dlatego nie pociąga ich wizja Romana Giertycha w polityce, a zabiegi działaczy KO, takich jak Borys Budka czy Grzegorz Schetyna, przynoszą skutki odwrotne do zamierzonych.

Należy w tym miejscu także podkreślić zmiany społeczne, idące w parze za nowym ładem, jaki niosą Polsce młodzi. Brak poczucia lojalności wobec Kościoła i otwarcie na zachodnie standardy powoduje, że budzi się świadomość praw kobiet. Młode Polki nie chcą żyć tak jak ich matki, których życie orbitowało wokół założenia rodziny i wiązało się z obawą, że może to nastąpić w nieodpowiednim momencie. Chcą pełni praw reprodukcyjnych oraz związków opartych na partnerstwie. Przeciwstawiają się kulturze gwałtu i mówią „dość” obleśnym starszym panom, pozwalającym sobie na zbyt wiele z powodu przyzwyczajenia do karygodnego społecznego przyzwolenia na złe traktowanie kobiet. Są gotowe odejść, kiedy czują, że ich prawa nie są przestrzegane. Ale to powoduje kolejne załamanie w społeczeństwie, ponieważ dla wielu mężczyzn, niezależnie od ich wieku, taki trend jest bardzo niepożądany. Wychowani na „starych” zasadach i według silnych za PRL-u stereotypów, obawiają się, że utracą swoją uprzywilejowaną pozycję. Stąd poparcie wielu młodych mężczyzn dla ruchów prawicowych. To oni, w obawie o utratę swojej uprzywilejowanej pozycji społecznej, kierują się na prawą stronę, pragną powrotu tradycyjnych wartości i występują przeciwko protestującym kobietom. W mediach społecznościowych bardzo często można natknąć się na pełne pogardy wypowiedzi, utyskujące na Polki, które wybierają sobie zagranicznych partnerów zamiast „prawdziwych Polaków”. Ich autorzy nie rozumieją, że młode Polki nie chcą już mężczyzny, który po prostu jest, a kryterium przynależności do jednego plemienia przestało odgrywać w globalnym świecie znaczącą rolę. Dlatego na scenie politycznej zawitało tak egzotyczne ugrupowanie jak Konfederacja, opierająca się na tzw. tradycyjnych wartościach, bliskich konserwatywnym mężczyznom, dając im poczucie zakotwiczenia w rzeczywistości, która jest im znana.

Trudno wyobrazić sobie zwycięstwo bez stworzenia siły, będącej w stanie uzyskać poparcie większości i wygrać wybory. Najprawdopodobniej jednak konsolidacja sił będzie potrzebna o wiele szybciej, choćby po to, żeby protesty odniosły sukces. Dlatego wewnętrzna wojna międzypokoleniowa nie służy, a wręcz szkodzi demokracji. Racja jednak plasuje się po stronie młodych. Stary porządek, tak bardzo stawiany za wzór przez pokolenie rodziców czy dziadków, po prostu uległ przedawnieniu, nieuchronnie zmierzając do punktu, gdzie musi ulec zmianie. Wymagają tego nie tylko młodzi, ale przede wszystkim palące problemy, z którymi mierzy się Polska, Europa, a także cały świat. Zresztą wymiana pokoleń jest naturalną koleją rzeczy i wyjątkiem nie jest tu także scena polityczna czy sfera debaty publicznej. Równie normalne jest to, że młodsi pragną świata lepszego niż ten, w którym się urodzili. Tym bardziej trudno się dziwić, że buntują się kiedy ktoś odbiera im należną kluczową rolę w decydowaniu o tym, jak będzie wyglądać państwo, które otrzymają w spadku.

IW 2020: „Nieludzki ustrój” – spotkanie autorskie z Markiem Migalskim :)

Magda Melnyk: Na Igrzyskach Wolności mówimy nieustannie o kryzysie demokracji liberalnej, sam wydajesz się tym procesem bardzo zaniepokojony, ponieważ w najnowszej książce – „Nieludzkim ustroju”, wydanym przez wydawnictwo Liberté! –twierdzisz, że nie chcesz być biologiem obserwującym rybki w akwarium, ponieważ jesteś w nim zanurzony po same uszy. Jak zatem widzisz sytuację w Polsce i dlaczego ona tak bardzo cię boli? 

Marek Migalski: Po pierwsze, bardzo dziękuję za zaproszenie i za współpracę w wydaniu książki. Rzeczywiście, jako badacz zjawisk społecznych nie mogę udawać, że jestem poza tymi zjawiskami. Zwłaszcza że ów kryzys demokracji liberalnej, o którym wspomniałaś, po prostu dotyka mnie na co dzień. To znaczy moim szefem, czyli Ministrem Edukacji i Nauki, jest ktoś, kto nigdy nie powinien zostać kuratorem edukacji w nowosądeckim, z całym szacunkiem dla mieszkańców nowosądecczyzny. To, co widziałem na ulicach w ostatnie dni, a także reakcje władzy – to pokazuje, że tkwię w tym akwarium nie po uszy, ale właściwie po czubek głowy i w jakimś sensie ta książka jest próbą odpowiedzi, dlaczego znaleźliśmy się w tym akwarium, dlaczego nas ta woda zalewa, jakie są tego przyczyny. Podczas pisania książki próbowałem wykorzystać wiedzę, którą posiadłem w przeciągu ostatnich kilku lat, studiując właśnie prymatologię, neurobiologię, kognitywistykę i myślę, że dlatego ta książka, te moje odpowiedzi mogą być warte zainteresowania – ponieważ są odmienne, od tych, które słyszymy na co dzień czy w studiach telewizyjnych od politologów i socjologów, czy też te, które znajdujemy w poważniejszych książkach i publikacjach naukowych. Taka perspektywa jest jednak w Polsce wciąż unikalna. Na zachodzie politologia, socjologia przepracowały tę rewolucję poznawczą – jeśli tak można powiedzieć w naukach biologicznych – i wykorzystują te narzędzia. W Polsce natomiast widoczny jest poważny opór w kwestii zajmowania się tym, jak na nasze wybory polityczne wpływają geny, mózg czy gospodarka hormonalna. Ja próbowałem jakoś to zgłębić.

Magda Melnyk: Już w książce „Mgła, emocje, paradoksy” ukazywałeś całą przestrzeń emocji, które stoją za naszymi decyzjami politycznymi. Wydaje się, że kierujemy się racjonalnymi argumentami, ale koniec końców chodzi o emocje, na które bardzo umiejętnie potrafią wpływać politycy – w dużym uproszczeniu. I oczywiście ta ostatnia książka, w której – wydaje mi się – stawiasz mocną tezę, że demokracja liberalna nie jest zgodna z naturą człowieka. Czy mógłbyś najpierw odnieść do swoich wcześniejszych pozycji książkowych?

Marek Migalski: Jest dokładnie tak, jak powiedziałaś. Zarówno w „Budowaniu narodu”, jak i w „Mgle” piszę o prymacie emocji nad sferą racjo, czyli czymś, co umykało przez długi czas analitykom politycznym dlatego, że odwoływaliśmy się do sfery racjonalności, rozmawialiśmy o faktach, o datach, o danych… dziś jednak wiemy już, że dla większości wyborców jest to po prostu czarna magia. Jako gatunek homo sapiens trwamy od pięćdziesięciu tysięcy lat, a matematyka została wynaleziona cztery, pięć tysięcy lat temu i przez większość ludzi nie została przyswojona. Mogę naszym odbiorcom zaproponować eksperyment (przypomnij, żebym pod koniec naszej rozmowy dał rozwiązanie). Spróbujcie państwo zrozumieć, jak bardzo nie rozumiemy matematyki. Tego testu nie zdaje 70% studentów amerykańskich uczelni. Proszę sobie wyobrazić, że mamy kij bejsbolowy oraz piłeczkę bejsbolową. Zestaw ten kosztuje dolara i dziesięć centów. Różnica w cenie między kijem a piłeczką to równo dolar. Pytanie jest takie, ile kosztuje piłeczka bejsbolowa? To banalne, ale jednocześnie 70% z państwa nie będzie w stanie odpowiedzieć na postawione pytanie.

Potrafimy kierować i kierujemy się emocjami w naszym w życiu – przecież nie wychodzimy za kogoś za mąż albo nie wiążemy się z kimś, dlatego że obliczyliśmy, że z tą osobą będziemy mieli na przykład największy współczynnik dzietności. W większości naszych decyzji życiowych kierujemy się emocjami i nie widzę powodu, dlaczego emocje polityczne miałyby zostać wyłączone z tego mechanizmu i, mówiąc szczerze, ta rewolucja w naukach biologicznych w ciągu ostatnich trzydziestu, czterdziestu lat dokładnie to udowodniła. Ja zaś tylko aplikuję do polskiej rzeczywistości politycznej ten prymat emocji nad sferą racjonalności. I druga rzecz, na którą zwróciłaś uwagę, to fakt, że populiści – którzy rzeczywiście pojawiają się wśród moich zainteresowań, ponieważ żyjemy w państwie, w którym populiści zwyciężają od co najmniej pięciu lat – wykorzystują różne wartości i emocje, a jedną z nich jest nacjonalizm lub – mówiąc nawet bardziej brutalnie – patriotyzm. Celują tym samym w bardzo zakorzenione potrzeby, takie jak potrzeba wspólnotowości, grupowości, tego, żeby być częścią czegoś większego. Uważam, że liberałowie (o czym, jak rozumiem, będziemy rozmawiać) bez zrozumienia, że ludzie mają takie potrzeby przynależności grupowej i bez obsłużenia tych emocji, będą zawsze przegrywać. Zawsze będzie ktoś taki, jak Kaczyński, Orban, Putin czy Trump, który powie, że „ja, w związku z tym, iż jesteście wyizolowani, że liberałowie was porzucili, zostawili na pastwę losu, kazali samotnie wiosłować, obsłużę wasze zaniedbane. Zdecyduję o pewnych rzeczach za was, ale wszystkim wam dam to poczucie, że jesteście częścią dużej wspólnoty, wielkiego narodu Lechitów, wielkiej Ameryki, która ma znowu być great, wielkiej Wszechrusi czy Królestwa Węgierskiego”, bo (mówiąc bardzo brutalnie) ludzie tego potrzebują. Więc tak, rzeczywiście przez ostatnie kilka lat próbuję to zrozumieć i mówić o tym, aplikując do tego procesu narzędzia, które w Polsce są traktowane, jako podejrzane, być może zbyt materialne, biologiczne.

Magda Melnyk: W „Nieludzkim ustroju” twoja główna teza mówi, że nie jest to do końca ustrój szyty na miarę człowieka. Chciałbym spytać: dlaczego? Jak wygląda ta natura ludzka i dlaczego nie jest kompatybilna z demokracją liberalną? W książce stwierdzasz, że demokracja liberalna to bardzo krótkotrwały twór, pewien kaprys, który wydarzył się w historii i być może odchodzi do lamusa…

Marek Migalski: W jakimś sensie odpowiedź na twoje drugie pytanie jest odpowiedzią na pierwsze. Mamy taką skłonność do myślenia o demokracji w kategoriach setek, a nawet tysięcy, lat – mówimy przecież o demokracji antycznej, greckiej, rzymskiej, mówimy o elementach demokracji, na przykład w plemionach słowiańskich czy germańskich. To wszystko prawda, ale nie była to demokracja liberalna. Ja stawiam taką tezę – może dosyć radykalną – że w liberalnej demokracji duża część ludzkości żyje przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Przypomnijmy jednak, że przed pięćdziesięciu laty w Stanach Zjednoczonych ludność afroamerykańska nie miała takich samych praw – osobne autobusy, szkoły, segregacja rasowa. Po II wojnie światowej w wielu krajach, nie tylko nie dopuszczano do małżeństw homoseksualnych, ale homoseksualizm był po prostu karany. Klasyczny przykład – Alan Turing, czyli jeden z najważniejszych ludzi w rozwoju sztucznej inteligencji robotyki, rewolucji informacyjnej, który popełnił samobójstwo dlatego, że w późnych latach 40. i chyba początku lat 50., został przymusowo skierowany na leczenie homoseksualizmu i w wyniku tej „terapii” – tutaj oczywiście poważny cudzysłów – popełnił samobójstwo. A to oznacza, że żyjemy w świecie, o którym mówimy jako o liberalnej demokracji – z trójpodziałem władzy, praworządnością, prawami kobiet, mniejszości seksualnych i religijnych – przez ostatnie pół wieku. Dlaczego zatem demokracja liberalna pojawiła się dopiero w okresie ostatniego półwiecza? Dlatego, że była sprzeczna z naturą ludzką. To, czego liberalna demokracja wymaga od ludzi, jest sprzeczne z tą naturą ludzką, jaką obnażyły nauki biologiczne w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Mam tu na myśli przede wszystkim te kwestie, o których mówiliśmy – że liberalna demokracja wymaga namysłu i racjonalności, my natomiast, o czym już mówiliśmy, jesteśmy emocjonalni. Liberalna demokracja zakłada umiłowanie wolności indywidualizmu, a ja próbuję udowodnić, że nauki biologiczne pokazują nas przede wszystkim jako miłośników grupy ludności. Liberalna demokracja zakłada nasze umiłowanie, czy nawet rozmiłowanie się w inności, w rozmaitości, w tolerancji. Nasza natura, jak pokazały badania czy nauki biologiczne, mówi raczej, że jesteśmy wrodzy inności, odmienności, obcemu, dlatego że ewolucyjnie się to opłacało. Przez tysiące, a nawet miliony lat podejrzliwość wobec obcego, wobec czegoś innego, odmiennego, była absolutnie uzasadniona biologicznie i wszystko to pokazuje, że to, na czym oparta jest liberalna demokracja, w jakimś sensie zaprzecza temu, w jaki sposób ludzkość od 2,5 miliona lat funkcjonowała i działała. Jeśli do tego weźmiemy jeszcze naszą przedludzką historię, bo przecież my mamy swoich przodków, to zobaczymy, jak bardzo wymagania liberalnej demokracji – to żebyśmy się uśmiechali do obcego, żebyśmy widzieli w inaczej myślącym, inaczej wyglądającym, inaczej mówiącym kogoś, kogo witamy z radością, żebyśmy się rozmiłowywali w naszym indywidualizmie i w takiej indywidualnej wolności i żebyśmy wreszcie myśleli racjonalnie na danych, na faktach – stoi w poważnej sprzeczności z tym, kim naprawdę jesteśmy. Z naszą naturą ludzką – tu użyłem tego ryzykownego terminu, choć jest to bardzo filozoficzny spór, a ja jestem tylko skromnym politologiem. Musiałem jednak wejść też w tę sferę, to znaczy odpowiedzieć na pytanie, co jest naturą ludzką. Ja założyłem, że naturą ludzką jest właśnie to, co ukazały nam badania biologiczne ostatnich kilkudziesięciu lat, rewolucja w posługiwaniu się specjalnym rezonansem magnetycznym, rewolucja genetyczna, rewolucja w biologii, chemii, neurobiologii, w memetyce – to rzeczy, które odkrywamy w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, a które w zupełnie innym świetle pokazują nam człowieka.

Magda Melnyk: Wszystko, o czym mówisz bardzo mnie smuci. Wydawało mi się, że demokracja liberalna to taki proces, który dopiero się rozkręca i nabiera pary. To znaczy, ponieważ, tak jak mówiłeś, o demokracji liberalnej, o której jako współcześni obywatele możemy mówić od ostatnich 50 lat, widzę ją jako proces, który cały czas się dokonuje. W pewnym momencie jako obywatleki dołączyły do niego kobiety, później – w zależności od państwa – osoby czarnoskóre i tak dalej, i tak dalej… Jest to więc pewien proces, który nigdy nie jest zamknięty. Dzisiaj mamy debatę na temat pełni praw dla osób nieheteronormatywnych, dla praw zwierząt, dla poszanowania środowiska naturalnego, czyli wszystkie te punkty, które powinny zaistnieć, aby demokracja liberalna w naszym odczuciu – współczesnego obywatela – była pełna. W Polsce debata ta szczególnie odrodziła się obecnie: protesty, które przeszły przez ulicę polskich miast dotyczyły nie tylko praw kobiet, ale także osób nieheteronormatywnych. Uczestniczyły w tych protestach także osoby, które na co dzień walczą o prawa zwierząt, o klimat, a jednak coś wydarzyło się w plus-minus ostatniej dekadzie coś, przez co świat zaczął cofać. Proces, który mnie osobiście wydawał się te 10 lat temu naturalny, nagle zaczął być kwestionowany w coraz większej ilości krajów: Filipiny, później Stany Zjednoczone z Trumpem, Węgry, Polska, a lista ta zaczyna się niepokojąco wydłużać. Wczoraj podczas Igrzysk Wolności Ann Applebaum powiedziała, że od pewnego czasu obserwuje powstanie międzynarodówki osób, które odrzucają naukę, odrzucają fakty. Być może to jest w jakiś sposób powiązane?

Marek Migalski: Dokładnie tak. Ja też żyłem w takim paradygmacie postępu – to znaczy miałem wrażenie, że idziemy od świata gorszego do świata lepszego, że ten zakres swobód i wolności rozszerza się, że coraz więcej osób chce tych swobód i wolności. Coś się jednak załamało. Nie możemy udawać, że tego nie widzimy, ponieważ przykłady, o których wspomniałaś, pokazują, że w tych demokratycznych krajach, które uważały się za kolebkę demokracji, spora część ludzi jest antynaukowa, że woli wierzyć Edycie Górniak niż naukowcom w sprawach na przykład epidemii, że chce się na kimś zemścić – Timothy Snyder używa sformułowania „sadopopulizm”, zgodnie z którym jedna strona odczuwa satysfakcję z tego, że druga cierpi. Moim zdaniem jest to fantastyczny przykład tego, jak działa Putin. Snyder mówi o Putinie i Trumpie, ale przecież w Polsce duża część tego, co PIS dostarcza swoim wyborcom to cierpienie tych, których atakuje. Słynne hasło „Słychać wycie? Znakomicie!”, które bardzo często pojawia się na forach pisowskich, to zadawanie cierpienia – na razie psychicznego, ale być może za chwilę również fizycznego – swoim przeciwnikom politycznym, co zresztą moim zdaniem wiąże się z naszą naturą zwierzęcą właśnie. Żyłem zatem w paradygmacie, o którym powiedziałaś, ale zaczął on się załamywać. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego. Być może moje odpowiedzi nie są pełne, nie są całościowe, być może są jeszcze inne, ale mam nadzieję, że moje nie są nieprawdziwe. To znaczy okazało się, że właśnie dzięki demokratyzacji środków przekazu treści, które 10, 20, 30 lat temu były na marginesie, bo były na ten margines spychane przez media, które mogły kontrolować, czy Janusz Korwin-Mikke pojawi się w przestrzeni publicznej czy też nie, czy jacyś faszyści z Białegostoku się pojawią, czy też nie, okazało się że dzisiaj nie masz żadnych progów. Wszystko zdemokratyzowało. Edyta Górniak ma dzisiaj takie samo prawo do głoszenia swoich głupot na temat koronawirusa, jak najwybitniejsi immunolodzy czy wirusolodzy, a wyborcy decydują, co jest prawdą, a co nie. Kiedyś po prostu te głupoty nie przebiły się przez sito mainstreamowych mediów. Miało to oczywiście swoje złe strony – trzeba tu powiedzieć też o tym, że pewna część poglądów była niedopuszczona dlatego, że po prostu taka była umowa na przykład między szefami głównych gazet czy stacji telewizyjnych. Zaszły zmiany, ale płacimy za nie pewną cenę. Dzisiaj to jest tak, że każdy może zgłosić swoją głupotę, może założyć kanał na YouTubie, głosić absurdalne tezy, mieć swoich profesorów, którzy tam przyjdą i potwierdzą to swoim „autorytetem”, a ludzie się gubią, dlatego że nie mamy zdolności do rozpoznawania prawdy od razu. Dla naszego mózgu fałsz i prawda w przestrzeni wirtualnej jest mniej więcej tak samo wartościowa, a specjaliści od social mediów mówią o tym, że fake newsy i nieprawdziwe informacje rozprzestrzeniają się tam 7 czy 8 razy bardziej niż prawda. Mamy problemy z rozróżnianiem tego, co jest prawdą, a co nie, chociażby dlatego, że po prostu bardzo się śpieszymy. I to stawia przed nami pytania, które zawarte były w twoim pytaniu. Tak, to się załamuje. W moim przekonaniu załamuje się dlatego, że ta współczesna technologia i po prostu współczesny świat pozwalają nam być takimi, jakimi byliśmy przez miliony lat, że skończył się ten konsens liberalny, który kształtował rzeczywistość polityczną po drugiej wojnie światowej wtedy, kiedy była jeszcze trauma drugiej wojny światowej, kiedy ludzie zdawali sobie sprawę, co może spotkać nas momencie, w którym pozwolimy pohasać naszej naturze. To wspomnienie odchodzi. Dzisiejsza młodzież kompletnie nie rozumie, czym jest wojna. Dla nich to prawdopodobnie fantastyczna przygoda, gdzie będzie można rzucać kamieniami w przeciwnika, a później się sfotografować i wrzucić coś na Insta, i myślę, że to jest między innymi powód, dla którego widzimy tę falę załamania. Ja oczywiście nie jestem w stanie określić, w jakim kierunku pójdziemy dalej. Nie jestem deterministą historycznym – ani nie uważam, że musiało się dziać tak, jak się działo, czyli że zmierzaliśmy w większości świata do końca historii i do rozprzestrzeniania się liberalnej demokracji, bo nie ma takiej konieczności dziejowej. I nie uważam, żeby była konieczność dziejowa, że za 20 lat po prostu całkowicie popadniemy w jakiś neotrybalizm i po prostu znajdziemy się w faszystowskich czy w nazistowskich Niemczech. Pod koniec książki jest taki rozdział, który ja nazwałam „Remedia”, gdzie mówię o tym, jak liberałowie mogą się bronić. Nawiązując do Twojego pierwszego pytania: czy jestem w tym akwarium? Nie chcę być w nim zanurzony, nie chcę się w nim utopić. Dlatego ten smutek, który wyraziłaś na początku naszej rozmowy jest oczywiście uzasadniony, ale on nie musi się zakończyć tym, że musimy się poddać i powiedzieć: „no, jeśli to jest natura ludzka, to nie możemy nic z tej sprawie zrobić”. Używam takiego sformułowania, że fizycznie podobno bąk nie może latać (bo ma za małą powierzchnię skrzydeł w stosunku do ciężaru ciała), ale lata. I liberalna demokracja też teoretycznie jest sprzeczna z naturą ludzką, jest tym „nieludzkim ustrojem”, ale funkcjonowała przecież przez pięćdziesiąt lat, na dużej części globu ziemskiego. Wobec tego, to nie tak, że jesteśmy na coś skazani. To czy będziemy w przyszłości żyli w liberalnej demokracji, czy też nie, jest po prostu uzależnione od nas, ludzi. Jeśli pozwolimy tym populistom hasać na naszej wolności, na naszej naturze, wówczas tak – przegramy, obudzimy się za dwadzieścia lat w dobrze urządzonej III Rzeszy, ale może też być tak, że wykorzystując narzędzia, które o których piszę, czyli nauki biologiczne, obronimy jednak liberalną demokrację.

Magda Melnyk: Wczoraj Timothy Garton Ash powiedział, że liberałowie przegrywają dziś, ponieważ zaniedbali temat budowania wspólnoty i jest to kwestia, którą musimy nadrobić dzisiaj. Czy uważasz, że to właśnie jedno z tych lekarstw, które mogłyby uratować demokrację liberalną?

Marek Migalski: Absolutnie tak. Cała nasza ewolucja ludzka i przedludzka była skupiona na byciu częścią grupy. Swój genotyp przekazały tylko te osobniki, które nie były wyrzucone ze stada, które z nim współpracowały. Za możliwość bycia w stadzie byliśmy w stanie zapłacić bardzo dużo – poprzez zabijanie innych osobników, poprzez poświęcenie własnego życia, dlatego że natura tak pokazała, że osobniki wydalone ze stada, nie podporządkowujące się regułom panującym w nim, po prostu były skazane na wymarcie, czyli nie przekazywały genotypu. Mówiąc krótko: i ty, i ja, i wszyscy nasi widzowie są potomkami tych, którzy świetnie adoptowali się w grupie i robili bardzo dużo, żeby w tej grupie być, dlatego my też jesteśmy „grupolubni” (termin Haidta). Po prostu lubimy być w grupie, lubimy być częścią grupy, lubimy być akceptowani. Wspólnotowość jest po prostu tym, czego większość z nas bardzo pragnie…

Magda Melnyk: A czy protesty, które obserwowaliśmy dwa, trzy tygodnie temu w Polsce mogą okazać się pierwszym krokiem do zbudowania nowej wspólnoty w Polsce, która być może mogłoby powstać na zasadach dyktowanych przez nowe pokolenie?

Marek Migalski: Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Miałem natomiast poczucie, że dla dużej części uczestników, a zwłaszcza uczestniczek, tych protestów to było wydarzenie formacyjne. Nie wiem, czy jest to początek wielkiego ruchu, rewolucji, czy końca rządów w Polsce. Ale to było coś. Już parę miesięcy temu przestałem komentować politykę, ponieważ uważam, że polityka na trzy lata się zapakowała i wyjechała z Polski, a nagle okazało się, że przed tymi kilkoma tygodniami polityka wyszła na ulice.  Pomyślałem: „kurczę, to jednak jest coś”. I ta wspólnotowość tam była! Ciekawe zresztą, że organizatorki tych marszów rozumiały, iż ludzie potrzebują wspólnoty. Że to nie ma być indywidualny protest, że ludzie chcą się spotkać, chcą być ze sobą – i to jest droga, którą liberałowie powinni podążać. Powinni zrozumieć, że ludzie nie chcą, żeby im powiedziano „radźcie sobie, wybierajcie indywidualne kariery”, tylko „bądźmy częścią grupy” – to może być grupa liberalna. Ja uważam zresztą, że patriotyzmu nie wolno oddawać populistom. Książka, której nie wymieniłaś, czyli „Naród urojony”, również wydany przez Liberte!, był przecież o tym, że patriotyzm jest najpoważniejszą identyfikacją. Ludzie uczeni tego, że są przede wszystkim członkami pewnych nacji, narodów i przecież nie ma byłoby nic złego w kształceniu ludzi na członków wspólnoty liberalnej, wspólnoty wolnościowej, więc tak – oczywiście te identyfikację są istotne. Czy protesty na ulicach były początkiem tego? Tego nie wiem.

Magda Melnyk: Maria Peszek powiedziała wczoraj, że bardzo ją te protesty ucieszyły, ponieważ po raz pierwszy odrzucony został patriotyzm oznaczający cierpienie na rzecz inteligentnej ironii, takiej z bardzo pozytywnym przekazem. Analizując sam język tych transparentów i haseł, wydaje się, że następuje pewna zmiana w narracji, prawda?

Marek Migalski: Absolutnie, napisałem zresztą o tym tekst. Moje ulubione hasło, zresztą dlatego ulubione, bo wymyślone przez moich studentów, brzmi: „PIS działa gorzej niż USOS” – rozumieją je tylko studenci, ale uważam, że to bardzo zabawne. Tego typu transparenty pokazywały, że protesty znalazły własny język i własną tożsamość, dlatego że nie trzeba naśladować siermiężności strony przeciwnej. Ja zresztą uważałem, że w pewnym momencie te hasła „precz z Kaczorem, dyktatorem”, po prostu nie działają. Natomiast tutaj ci ludzie znaleźli własną drogę, własny język do reprezentacji, do ekspresji i do budowania wspólnoty. I była to inaczej zbudowana wspólnota. Nie jestem oczywiście specjalistą od marketingu i od tego typu „hokusów-pokusów”. Widziałem tę spontaniczność. To zresztą zła informacja dla władzy, dlatego że nie widzieliśmy tam grup związkowców czy działaczy partyjnych, zwiezionych autobusami z wręczonymi im plakatami – to był po prostu spontaniczny protest i, proszę też zwróć uwagę, emocjonalny – a od emocji właśnie w naszej rozmowie wyszliśmy. Tam było po prostu bardzo dużo emocji i to zarówno negatywnych, jak i pozytywnych. Co zresztą jest potrzebne, dlatego że w naszej – znowu – ewolucyjnej drodze, byliśmy bardziej nastawieni na bodźce, a negatywny bodziec mógł oznaczać zagrożenie. W związku z tym w oglądzie rzeczywistości jesteśmy bardziej nastawieni na negatywne informacje i szybciej je wychwytujemy, ponieważ one też ratowały naszym przodkom życie. Z tego samego powodu media są przepełnione przede wszystkim negatywnymi informacjami – bo one bardziej przyciągają uwagę. I tak działo się od co najmniej dwóch i pół miliona lat, chociaż oczywiście jeszcze wtedy nie było Internetu i telewizji.

Magda Melnyk: Mamy w Polsce wielkie zapotrzebowanie na zmianę, na liberalizację kwestii społecznych. Natomiast partie opozycyjne nadal pozostają głuche na te żądania ze strony społeczeństwa. Czy jest szansa na to, żeby przez następne trzy lata coś się w tej sprawie zmieniło? Dziś rano, podczas otwarcia drugiego dnia Igrzysk, mieliśmy spotkanie z Borysem Budką, który unikał odpowiedzi na temat stanowiska w sprawie aborcji… Czy jest zatem szansa na to, żeby ktoś wziął nasze żądanie na sztandary? Czy ja, jako liberałka, będę musiała głosować na lewicę? Bo jest to w tym momencie dla mnie jedyna możliwość…

Marek Migalski: Mam radę i będzie to rada optymistyczna. Zaczęliśmy od pesymizmu, ale mam wrażenie, że zmierzamy w końcu tej rozmowy do jakiegoś optymizmu. Otóż Borys Budka zachował się bardzo racjonalnie, dlatego że po prostu część wyborców, duża część wyborów Koalicji Obywatelskiej nie chce tego, co było wyrażone na ulicach. Mówiąc bardzo krótko, jeśli na ulicach, ale po prostu w świadomości społecznej, te postulaty, o których mówisz i które są tobie bliskie, będą bardziej rozpowszechnione, to Borys Budka będzie również bardziej chętny do tego, żeby je głosić. Większość inteligentnych polityków jest pragmatykami, mało wśród nich ideologów, co jest zresztą pocieszające – ja wolę cyników niż ideologów, bo z tymi pierwszymi można się po prostu lepiej dogadać. Jeśli takie środowiska, jak Liberté! będą prowadzić swoją pracę, tak jak prowadzą, czyli skutecznie i będzie oddziaływać na nastroje społeczne, będzie zmieniać poglądy Polaków, to odpowiedź partii politycznych będzie natychmiastowa i zgodna z tymi oczekiwaniami. Natomiast partie polityczne, zwłaszcza te, które chcą być masowe, które chcą uzyskać powyżej 30% poparcia społecznego, muszą uwzględniać poglądy większości Polaków. Świadomość Polaków się zmienia – choćby kiedy patrzymy na ich poglądy w sprawie aborcji, praw zwierząt, które mnie są akurat bardzo bliskie, czy postulatów feministycznych, widzimy ogromną zmianę ciągu ostatnich dwudziestu lat i to raczej w tym kierunku, w jakim chcielibyśmy zmierzać. Jeśli ten trend się utrzyma, pomimo moich negatywnych wieści przenoszonych w książkach, to po prostu za dwa lata Borys Budka zaproszony tutaj, wykrzyknienie, że o to na nasze sztandar wciągamy dokładnie to, czego Błażej Lenkowski w swoim wywiadzie nie mógł od niego wyciągnąć dzisiaj rano. To jest po prostu najlepsza droga. Oni nie zmienią swojego poglądu, jeśli nie będą widzieć poważnej zmiany społecznej, oni odpowiedzą na tę zmianę.

Magda Melnyk: Chciałabym zakończyć optymistycznym akcentem, bo musimy optymistycznie kończyć te spotkania na temat demokracji liberalnej! W Stanach wygrał Biden i to nas bardzo pocieszyło…

Marek Migalski: Mnie nie, ja zresztą to – przepraszam, że ci przerwę – napisałem dwa albo trzy tygodnie temu, że jako obywatel, jako liberał, oczywiście życzę porażki Trumpowi, ale dla mnie, jako autora „Nieludzkiego ustroju”, najlepiej byłoby gdyby Trump wygrał, bo wtedy po prostu wszyscy rzucili się do tej książki, szukając tam klucza! Powiem tylko tyle, że to nie oznacza, że nie należy tej książki kupować, jednak pamiętajmy – te siedemdziesiąt milionów ludzi głosowało na Trumpa, ani Trump nie zniknie, bo być może za cztery lata wystartuje, ani trumpiści nie znikną. Trzeba przyjąć to, że w takich krajach jak Polska, właściwie w większości krajów, populiści, albo zamordyści, albo po prostu parafaszyści, bo to też czasami trzeba używać takiego sformułowania, stanowią mniej więcej połowę ludzi, czasami więcej, czasami mniej, ale to są miliony ludzi na całym świecie – również w liberalnych demokracjach.

Magda Melnyk: To frapujący problem, dla mnie wygrana Bidena jest słodko-gorzka. Wiem, że za nią stoi ogromny sukces wyborczy w urnach Trumpa. On przecież dostał więcej głosów niż Obama, wygrywając prezydenturę i boję się tego, o czym też mówiłeś dzisiaj podczas naszej rozmowy – że skończył się taki czas, kiedy media, telewizja, prasa miały jakiś taki pakt, a w tym momencie mogą produkować na ten rynek treści, które nie mają nic wspólnego z prawdą.

Marek Migalski: Wiąże się to z pracą naszego mózgu, który jest raczej leniwy. Zajmuje mniej więcej 2% masy naszego ciała, zużywa około 20% energii, więc jak nie musi myśleć, to woli tego nie robić i każdy z nas lubi tylko te wiadomości, które potwierdzają jego rozumowanie – lubimy te piosenki, które już znamy, jak mówił inżynier Mamoń. A to oznacza, że są media, które obsługują wyłącznie swoich fanatyków, media nazywające się tożsamościowymi. W nich nie znajdziesz informacji, które mogłyby wchodzić w sprzeczność z tym, czego ci ludzie oczekują, czego chcą, a to pokazuje, że zaczynamy mijać, że ta druga strona jest dla nas niewidzialna. W pisowskich mediach po prostu nie ma żadnych informacji, które byłyby krytyczne wobec PIS-u i ci ludzie nigdy nie dowiedzą się, wobec tego nie będą też w stanie zrozumieć tych, którzy są wobec PIS-u krytyczni. Żeby była jasność, po drugiej stronie też panuje taka moda, że obsługujemy tylko te emocje, które są antypisowskie, a to bardzo niebezpieczne – to pokazuje swego rodzaju neotrybalizm, neoplemienność. Już się nie tylko nie widzimy, ale zaczynamy się nienawidzić i w ogóle odmawiać sobie człowieczeństwa.

Magda Melnyk: Powracając do twojej książki i do lekarstw, które miały spowodować, że demokracja liberalna mogłaby się wzmocnić, a odsetek osób głosujących w Stanach na Trumpa i u nas na PIS mógłby się zmniejszyć – czy mógłbyś nam kilka takich lekarstw zaserwować?

Marek Migalski: Mamy więc, jak rozumiem trzy minuty na to, jak uratować liberalną demokrację! O paru rzeczach mówiłem, to kwestia edukacji. Trzeba też po prostu wygrywać wybory i wprowadzać tam prodemokratyczne, obywatelskie programy. Kolejna rzecz to kwestia kultury – na szczęście jest tak, że wśród twórców, ludzi kultury, poglądy liberalno-demokratyczne są przeważające, tak samo, jak na uniwersytetach wśród pracowników. To enklawy, z których warto prowadzić kontratak wobec zamordyzmu i populizmu, z którym mamy do czynienia. Ja proponuję, nie wiem, czy o tym mówić, bo to najbardziej kontrowersyjna część tych remediów, ale powiem – powinniśmy, jako liberalni demokraci, się rozmnażać. Powinniśmy płodzić małych liberalnych demokratków. Dlaczego? Otóż większa dzietność jest w rodzinach o niższym statusie materialnym i o niższym statusie wykształcenia. Czy to jest groźne? Tylko w jednym aspekcie – mianowicie wiemy z badań socjologicznych i politologicznych, że ludzie o niższym wykształceniu i o niższych dochodach mają bardziej autorytarne poglądy, są w nich mniej demokratyczni. A to oznacza, że coraz więcej dzieci wychowuje się w środowisku, w którym panują memy antydemokratyczne, tym dzieciakom przekazywane są w domach mniej demokratyczne poglądy. Ja jeszcze się nie rozmnożyłem, ale do naszych widzów o liberalno-demokratycznych poglądach – rozmnażajcie się! To też jest droga do rozpowszechniania prodemokratycznych memów. Jest jeszcze oczywiście kilka powodów, ale mam nadzieję, że ludzie sięgną do tej książki i zobaczą, w jaki sposób można uratować liberalną demokrację za pomocą mniej skomplikowanych rzeczy niż płodzenie małych liberalnych demokratów.

Magda Melnyk: Mamy jeszcze ten moment, by powiedzieć o kiju i piłeczce.

Marek Migalski: Powtórzmy więc: jeśli cały zestaw kosztował dolara i dziesięć, a cała różnica między piłeczką a kijem to było równo dolar, to po prostu piłeczka kosztuje pięć centów. To jest absolutnie banalne, jeśli piłeczka kosztuje pięć centów, to kij musi kosztować dolara i pięć centów, wobec tego cały zestaw kosztuje dolara i dziesięć centów. Co jest banalne, jak się usłyszy, ale wierzcie mi, może jak będziemy mieli odsłuchy to zobaczymy, jaki był procent tych, którzy to zgadli. Ale naprawdę, jak ja to daje studentom, to u mnie na zajęciach też 70% to nie jest w stanie w ciągu pięciu minut tego rozwiązać. To pokazuje, że po prostu mamy problem z matematyką. Polityk zaczynający debatę z populistą, cytując dane, fakty, już przegrywa. Trzeba mówić tak, żeby ludzie rozumieli, trzeba odwoływać się do emocji, trzeba wykorzystywać te narzędzia, którymi posługują się populiści, chcący odbierać nam wolność, do tego, żeby korzystając z tych narzędzi, dawać ludziom wolność.

Magda Melnyk: Nasze spotkanie niestety dobiega już końca. Chyba udało nam się rozpracować, jak uratować demokracja liberalną i możemy spokojnie zakończyć spotkanie. Przypominam, że w sklepie Liberté! czeka na państwa najnowsza książka profesora Marka Migalskiego „Nieludzki ustrój”, ale także wcześniejsze jego książki, czyli „Budowanie narodu”, „Mgła, emocje i paradoksy” i zachęcam do zakupu wszystkich tych trzech pozycji książkowych. Dziękujemy państwu za uwagę.

Marek Migalski: Bardzo dziękuję państwu, bardzo dziękuję tobie za udział. Mam nadzieję, że było to pożyteczne, a teraz idźcie i rozmnażajcie się.


Rozmowa odbyła się w ramach Igrzysk Wolności 2020. Nagranie ze spotkania dostępne jest TUTAJ.

Transkrypcja: Stanisław Roszczyk

Nieludzki ustrój. Jak nauki biologiczne wyjaśniają kryzys demokracji liberalnej oraz wskazują sposoby jej obrony

Liberalna demokracja stoi w sprzeczności z naturą ludzką taką, jaką ujrzeliśmy dzięki rewolucji w naukach biologicznych ostatnich kilku dekad. Dokonania kognitywistyki, neurobiologii czy prymatologii ukazały nasz gatunek jako preferujący wartości i zachowania w znacznej mierze wrogie temu, czego wymagał ustrój, w którym obywatele Europy Zachodniej żyli po 1945, a Polacy po 1989 roku. Stąd kryzys liberalnej demokracji widoczny obecnie na całym świecie. Oto główna teza książki Marka Migalskiego. 

Autor nie ogranicza się jednak tylko do jej udowodnienia – pokazuje również jak to się stało, że system ów jednak pojawił się na świecie i nieźle sobie przez pewien czas radził. W przystępny i przyjazny dla Czytelnika sposób tłumaczy mechanizmy sukcesów liberalnej demokracji, ale także przyczyny jej obecnego kryzysu. Co być może najważniejsze – proponuje sposoby jej obrony. To lektura obowiązkowa dla wszystkich interesujących się polityką, a w szczególności dla zwolenników „nieludzkiego ustroju”. 

Książka dostępna w sklepie Liberté! 

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję