IW 2020: „Świat po pandemii” – rozmowa z Borysem Budką :)

Błażej Lenkowski: Chciałbym rozpocząć od sprawy bardzo aktualnej. Wczoraj świat medialny obiegła wiadomość, że Pani Katarzyna Augustyniak znana z inicjatywy BABCIE odpowie za pobicie ośmiu dorosłych policjantów. Czy nasze państwo nie zaczyna zupełnie gubić się w swoich reakcjach, które zaczynają być zupełnie nie adekwatne do sytuacji?

Borys Budka: To jest głębszy problem relacji państwo – obywatel. Niestety, ale w ostatnich miesiącach, a w ostatnich dniach szczególnie, obserwujemy absolutną zapaść zaufania do państwa. Jeżeli policja stawia zarzuty Pani, która raczej nie jest w stanie pokonać ośmiu funkcjonariuszy i ma za to odpowiadać przed sądem to jest to karykatura państwa. Niestety jest jasne, że w czasach kryzysu jedyną odpowiedzią tej władzy jest stosowanie siły. Pokazanie siły państwa po przez przemoc, stawianie zarzutów. Siła państwa w sytuacji kryzysu powinna wynikać nie z siły instytucji, ale ze sprawności działania. Ta sytuacja pokazuje także jak ważne są w tym systemie niezależne sądy. Wszystko tak naprawdę sprowadza się do tego by – nawet jeśli państwo, stosuje tego typy bezprawne represje – istniały instytucje, które mogą bronić obywateli. Natomiast to co władza forsuje od pięciu lat to powrót do koncepcji PRL-owskiej. Sądy mają być częścią aparatu władzy, wówczas obywatel w takim starciu nigdy nie ma szans. To jest najniebezpieczniejsze.

Błażej Lenkowski: Nie sposób nie odnieść się do tego co po raz kolejny stało się 11 listopada 2020 w Warszawie. Ja uważam tę sytuację za szczególnie tragiczną. Może nawet nie z tego powodu, że kilkaset czy kilka tysięcy osób, które trudno opisać cywilizowanymi słowami, zachowuje się w ten sposób podczas święta polskiej niepodległości, ale dlatego, że te osoby w przestrzeni medialnej zawłaszczają to święto. Powoli, krok po kroku zawłaszczają również pojęcie patriotyzmu, przywiązania do państwa, szacunku do państwa. Te wartości, kiedy obserwujemy chuligana, który polską flagą wali po głowach policjantów dla normalnego, młodego człowieka zaczynają być odpychające. Czy Platforma Obywatelska ma pozytywny plan działania, który mógłby sprawić, że szacunek do państwa polskiego, czy przywiązania do patriotyzmu zacznie być odbudowywany? Szczególnie w tym wydaniu nowoczesnym, otwartym, które może trafić do głów i do uczuć młodych ludzi.

Borys Budka: Niestety ponownie muszę zgodzić się z Panem redaktorem, że to bardzo smutny obraz, kiedy w dniu święta niepodległości Polski, rocznicę, którą powinniśmy wspólnie, radośnie obchodzić jedynym słyszalnym głosem jest głos chuliganów i bandytów. To jest głos, który jest w zdecydowanej mniejszości. Niestety, daliśmy sobie zawłaszczyć to święto grupom skrajnym. To był wielki błąd, ale obecna władza od pięciu lat już nie tylko uprawia „romans” ze skrajnym obozem, ale jest z nim zblatowana. Gdyby palenia kukieł, kopanie policjantów, czy wieszanie na szubienicach wizerunków polityków spotykało się ze zdecydowanym odzewem państwa, to wówczas nie byłoby rozochocenia bandytów. Natomiast cały system państwa, łącznie z prokuraturą nie był zaangażowany w ucięcie tego typu działań, a wręcz odwrotnie, brano w obronę wiele tego typu zachowań. Przypomnę, że kilka lat temu, kiedy we Wrocławiu w pierwszej instancji został skazany pan – którego nazwiska nie podobam, aby go nie promować – za spalenie kukły Żyda to dostał bodajże 10 miesięcy w zawieszeniu, ale był to wyrok. Apelację na jego korzyść wniósł prokurator podległy prokuratorowi generalnemu czyli obecnie Ministrowi Sprawiedliwości. Obecnie, kiedy przeciwko jednemu ze skrajnych nacjonalistów prowadzone było postępowanie i akt oskarżenia trafił do sądu to prokurator najpierw wyciągnął ten akt oskarżenia, a potem umorzył postępowanie. Jeżeli takie skrajne środowiska widzą przyzwolenie to rozzuchwalają się i apogeum tego było widać 11 listopada w Warszawie, kiedy podpalono mieszkanie tylko dlatego, że piętro wyżej wisiała flaga Strajku Kobiet czy tęczowa flaga.

Teraz, jak zagospodarować tę chęć, miłość młodych ludzi, wszystkich ludzi do własnej Ojczyzny? Jest to wielkie wyzwanie. Ja uważam, że trzeba promować ten nowoczesny, zdrowy patriotyzm. Wielokrotnie podkreślałem, że siłą patriotyzmu nie jest to czy raz do roku ktoś – przepraszam za kolokwializm – „będzie się darł na ulicy”. Siłą patriotyzmu nie jest ilość odpalonych rac na ulicy tylko to w jaki sposób budujemy państwo. Siłą państwa są jego instytucje. Trzeba odbudować zaufanie do instytucji państwowych, które przez ostatnie lata zostało absolutnie nadwyrężone, żeby nie powiedzieć zdruzgotane. My musimy promować postawy, które są prawdziwie patriotyczne. Taką postawą jest to co obserwujemy na co dzień. To jest to, że służba zdrowia walczy na pierwszej linii z pandemią, to są Ci, którzy dzisiaj płacą podatki, uczą nasze dzieci. Dzisiaj patriotą jest każdy, kto kładzie swoją cegiełkę pod budowę silnego państwa, które jest silne siłą własnych obywateli, a nie siłą aparatu represji.

Na pewno trzeba bardzo mocno przeciwdziałać sytuacjom, kiedy środowiska skrajne próbują zawłaszczyć to święto. Przypomnę, że w zeszłym roku na czele tego marszu – nie marszu szedł prezydent i czołowi politycy obecnej władzy. Przez ostatnie pięć lat w sposób cykliczny i zorganizowany wspierano środowiska skrajne walcząc by po tej skrajnie prawej stronie nic silnego nie wyrosło. Jak to się kończy widzieliśmy na ulicach. Kończąc ten wątek: Koalicja Obywatelska, Platforma Obywatelska mówi wyraźnie o nowoczesnym patriotyzmie, o patriotyzmie opartym na indywidualnościach, na ludziach, różnorodności. Stanowimy społeczeństwo, które może być dumne z tego, że jest różnorodne. Nie możemy dać się wepchnąć w taki kanon, że patriotyzm to jest coś co wchodzi w nacjonalizm. Absolutnie nie. Patriotyzm w dzisiejszych czasach to jest współpraca międzynarodowa, jak działamy w Unii Europejskiej, szacunek dla prawa, szacunek dla instytucji, nasze zaangażowanie w sprawy obywatelskie. To jest również oddanie cząstki siebie dla innych. Jeżeli każdy z nas zaangażuje się na rzecz społeczności lokalnej, zrobi coś dla innych, to jest dużo większy patriotyzm, a niżeli raz do roku chodzenie z racami i uważanie, że patriotą jest ten kto trafi policjanta kamieniem. To nie jest patriotyzm, to jest tylko bandytyzm.

Błażej Lenkowski: Panie przewodniczący tematem naszej rozmowy jest „świat po pandemii”. Chciałbym przejść do tego strategicznego wątku, ponieważ to pandemia wywróciła życie większości ludzi w Polsce. Dotyka każdego z nas osobiście. Jaki pomysł miałaby Platforma Obywatelska na zarządzanie tym kryzysem, gdyby został Pan w przyszłym miesiącu premierem? Jaką strategiczną zmianę polityczną względem pandemii i kryzysu gospodarczego byście zaproponowali? Szczególnie, że nie należy się spodziewać, że w styczniu czy w lutym ten wirus cudownie wyparuje lub zniknie.

Bory Budka: Rząd nie może oszukiwać własnych obywateli, nie może kłamać czy manipulować danymi dostosowując liczbę robionych testów do przyjętych wcześniej wskaźników, żeby nie było lockdown-u, bo większość ludzi jest przeciwko niemu. Premier nie może opierać swoich działań wyłącznie na PR tak jak widzieliśmy to wczoraj gdy dziękował tym, którzy zaangażowali się w dystrybucję szczepionki, której jeszcze nie ma. Przecież jest to sprawa bulwersująca. Ludzie nie mogą być ciągle oszukiwani. Jeżeli w tzw. publicznych mediach widzimy zupełnie alternatywną rzeczywistość. Zamiast zachorowań mamy liczbę wyzdrowień, podaje się, że jesteśmy jedni z najlepszych na świecie, podczas gdy sytuacja jest najgorsza w Europie, to pokazuje, że nie tędy droga. Opinia publiczna musi być traktowana poważnie. Walka z pandemią musi opierać się na opiniach ekspertów, a nie polityków. Kilkanaście dni temu premier Morawiecki ogłosił obiektywne wskaźniki, po których przekroczeniu zostanie wprowadzony lockdown, po czym dwa dni temu Rada Zjednoczonej Prawicy orzekła, że lockdown-u nie będzie. To co mówił premier było tylko pod publikę. Bo nie żadne obiektywne wskaźniki tylko podejrzewam badania opinii publicznej, a przede wszystkim polityczna decyzja Jarosława Kaczyńskiego zdecydują o tym co będzie w przyszłości. Nie! Nie wolno tak zarządzać. Kiedy rządziliśmy przeżyliśmy kilka kryzysów. Pamiętam katastrofę w Szczekocinach, gdy przez kilka dni moja żona pracująca w administracji państwowej była wyłączona z życia niosąc pomoc. Było to profesjonalne zarządzanie kryzysowe, przygotowani wojewodowie, sztaby do zarządzania kryzysowego. Przechodziliśmy trąby powietrzne, były powodzie w Polsce, ale do tego potrzeba ludzi fachowych, a nie karierowiczów partyjnych, którzy są wpychani do różnego typu instytucji.

Testy, które wyśmiewano. Nie wiem, czy Pan pamięta jak Małgorzata Kidawa – Błońska mówiła: „Ludzi trzeba testować”. Nawet nasi przyjaciele z lewej strony podawali tę strategię w wątpliwość, uważali, że system tego nie wydoli, a to był klucz. Odizolowanie w pandemii ludzi, którzy mogą być potencjalnymi nosicielami. Druga rzecz, rozważne i rzetelne dane, wyłączanie pewnych ognisk zachorowań, a nie robienie wszystkiego tak na łapu-capu. Nie można tak działać, że obywatele, przedsiębiorcy, Polki i Polacy – jak to mówiła Pani premier Szydło kilka godzin przed godziną „0” – dowiadują się, że cmentarze będą zamknięte; albo, że zamrozi się branżę meblarską i wyłączy się sklepy meblowe, siłownie, baseny, biblioteki i muzea; ale Kościołów, gdzie jest najwięcej ludzi starszych i bardzo podatnych na zachorowania absolutnie nie będą dotyczyły te restrykcje.

Zawsze zarządzanie państwem, a już szczególnie w czasach kryzysu, należy opierać na fachowcach, którzy się na tym znają. Tymczasem my od pięciu lat mamy do czynienia z państwem, które jest dla karierowiczów. Było to widać w przypadku respiratorów czy w przypadku samolotu, który przyleciał z Chin z maseczkami, które nie miały atestów. Gdybym ja w tej chwili miał zajmować się zarządzaniem tym co się stało to przede wszystkim oddałbym ten temat w ręce fachowców, a polityków wysłałbym na urlop. Panie redaktorze, to lekarze czy przedsiębiorcy powinni wskazywać drogi w kryzysie. Absolutnie nie tak jak to próbuje robić Pan premier: wymyślimy sobie, że nagle coś zamkniemy lub otworzymy. Takie decyzje trzeba podejmować w oparciu o konkretne dane.

Przez wakacje rząd nic nie zrobił oprócz tego, że premier wyszedł i powiedział, że „wirusa już nie ma, pokonaliśmy go”. Władze uznały, że wszystko będzie dobrze. Tymczasem my w sierpniu przeprowadziliśmy w parlamencie konsultacje ze środowiskiem nauczycieli, związkowców, lekarzy i przedstawiliśmy rekomendacje dotyczące szkolnictwa: co może wydarzyć się w szkołach, jeżeli puścimy wszystko na żywioł. Tę rekomendację dostał pan premier i odniósł się do niej dopiero tydzień temu, jak już była przysłowiowa musztarda po obiedzie. Okazało się, że wzrost zachorowań jest dużo większy. Dlatego trzeba wrócić do idei fachowego państwa czyli służby publicznej i cywilnej opartej na fachowym podejściu.

Ta władza zniszczyła służbę cywilną. W czasach kryzysu ludzie muszą mieć zaufanie do państwa, a zaufanie buduje się na tym, że państwo działa sprawnie. Decyzja o zamknięciu lasów, a następnie cmentarzy była absurdalna, dlatego przyszły rząd będzie czerpał z wiedzy fachowców. Nie będziemy bać się tego, że ludzie, którzy na czymś się znają mają inne zdanie, bo w sytuacjach kryzysowych oni muszą mieć rację. I tym się różnimy od premiera Morawieckiego, który robi wszystko dla picu, aby coś pokazać opinii publicznej. Nie ma w tym najmniejszego sensu. Natomiast podstawą było to o czym mówiłem jeszcze w kwietniu, kiedy pandemia dopiero się rozszerzała. Prawną podstawą do tych wszystkich obostrzeń, które są, w większości nielegalne, powinno być wprowadzenie stanu klęski żywiołowej. Tylko z przyczyn politycznych Morawiecki i spółka tego nie zrobili. W ten sposób uniknęlibyśmy absurdalnych sytuacji, że ludzie są karani mandatami, a sądy je uchylają, ponieważ nie ma podstawy prawnej do ich nakładania. Stan klęski żywiołowej, ogłoszony w porę, pozwoliłby w sposób kompleksowy zarządzać państwem, ale nie został ogłoszony dlatego, że z przyczyn politycznych koniecznie było przeprowadzenie wyborów, a konsekwencje tego widzimy dzisiaj.

Błażej Lenkowski: Zgadzam się, że szczególnie w tak trudnej sytuacji podejmowanie decyzji powinno odbywać się w oparciu o dane. Analizując różne strategie walki z pandemią widzę trzy modele: model Nowej Zelandii, która przyjęła założenia bardzo restrykcyjnego i ostrego lockdown-u, model szwedzki, czyli próby przejścia przez ten kryzys bez zamykania gospodarki z ideą łapania odporności stadnej lub zbiorowej szczególnie przez młodych ludzi i w końcu model koreański, bardzo trudny do wprowadzenia w Europie, polegający na śledzeniu zakażeń wśród obywateli wykorzystując nowe technologie i telefony komórkowe. Inne państwa dość nieskutecznie stosują inne strategie pośrednie. Który z tych modeli jest Panu najbliższy?

Borys Budka: Chyba ten koreański był najbardziej efektywny, jednak myślę, że jest nie do zrealizowania. Wiąże się to z problemem powszechnej inwigilacji państwa. Dlaczego aplikacja, którą zaproponował rząd nie cieszy się wielkim powodzeniem? Czy ktokolwiek normalny oddałby śledzenie siebie Kamińskiemu i jego ludziom? Nie, bo nikt nie chce być śledzony przez ludzi, którzy już raz zostali skazani za nadużycia władzy. Ten model absolutnie w Polsce nie wyjdzie. Nie wiadomo co by się stało z tymi danymi.

Druga rzecz, model szwedzki jest do zaakceptowania w sytuacji, kiedy mamy bardzo dobrze rozwiniętą służbę zdrowia, chociaż tam też nie do końca to wyszło. Dlaczego? Można ryzykować mniejsze obostrzenia, ale w sytuacji, kiedy mamy zagwarantowaną bazę dla osób, które mogą trafić do szpitala. Dzisiaj największym problemem w Polsce jest to, że przespano 6 miesięcy. Nagle buduje się szpital na Stadionie Narodowym, do którego nie trafiają osoby poważnie chore, bo ich się po prostu nie przyjmuje. Moim zdaniem, jest on potrzebny Morawieckiemu, żeby mógł zrobił sobie tam konferencje prasową i pokazać jak ciężko pracują. Tymczasem należało zwiększyć bazę miejsc w szpitalach. Druga rzecz, trzeba było wprowadzić tzw. białe szpitale – o tym mówił Bartek Arłukowicz były Minister Zdrowia i szef specjalnej Komisji ds. walki z rakiem w Parlamencie Europejskim. Białe szpitale to takie, do których pacjenci z COVID-em nie mają wstępu. Dzisiaj z jednej strony mamy problemy z pandemią, a z drugiej strony mamy problemy z odwoływaniem planowych zabiegów. W porównaniu do zeszłego roku obserwujemy obecnie bardzo duży wzrost umieralności w Polsce, ze względu na obłożenie szpitali liczbą pacjentów z COVID-em.

Jeżeli chodzi o gospodarkę to tutaj, moim zdaniem należałoby opierać się na danych, ale nie branżowych. Pamiętam, że jedna z firm meblarskich, nie chcę tutaj robić product placement-u, podała do wiadomości, że przez cały okres tej pandemii na 5 tys. pracowników, nie chciałbym skłamać, odnotowała 20 przypadków zakażeń i tylko roznoszonych pionowo, a nie poziomo. Jeżeli pracodawca dobrze zabezpieczy swoich pracowników, dobrze wyposaży w maseczki, środki do dezynfekcji i będą zachowane elementy podstawowej higieny to nie ma potrzeby wyłączania z produkcji czy robienia lockdown-u.

Jeszcze jeden element, przespano wakacje. Można było inaczej zorganizować szkoły. Największym problemem są maluchy. Ja też mam 8-latkę, drugoklasistkę w domu i wiem doskonale, że zorganizowanie mu opieki, kiedy nie ma szkoły to jest największe wyzwanie dla rodziców. Dlatego trzeba było dążyć do tego, aby dzieci starsze mogły być objęte nauczaniem zdalnym i tym samym nie uczęszczać do szkół, a zachować lepsze warunki, większego dystansu dla najmłodszych. I w tedy sprawdzać i testować czy jest to dobry wybór, to też było zaniechane. Przez ten okres nie wyposażono ani nauczycieli, ani szkół w odpowiedni sprzęt, żeby można było te zdalne nauczanie przeprowadzić. Dla gospodarki najgorsze co może zdarzyć się to kompletny lockdown. Dlatego, uważam, że decyzje, które były wprowadzone w kwietniu były nieprzemyślane. Były uderzeniem atomowym. Premier mówił wówczas, że dzięki temu wirus nie roznosił się dalej, ale nie ma ku temu żadnych podstaw. Moim zdaniem nie branżowo, a geograficznie dobrze testując i badając przypadki można wprowadzać ewentualne ograniczenia gospodarcze, ale nie stosując zasadę całkowitego lockdown- u.  Dla gospodarki jest to zabójcze, a teraz jest zbyt późno, żeby takie elementy nagle wprowadzać.

Błażej Lenkowski: Panie przewodniczący, podczas Igrzysk Wolności rozmawiamy o kilku strategicznych tematach, które uważamy za szczególnie istotne dla państwa. Jedną z nich jest oczywiście wizja prowadzenia polityki gospodarczej. Platforma obywatelska powstawała jako partia takiego racjonalizmu gospodarczego, bliska ideom wolnego rynku. W trakcie rządzenia myślę, że ten wizerunek został nieco rozmyty. Dziś bardzo wiele osób zadaje sobie pytanie: jaki jest stosunek PO do wolnego rynku? Bardzo wiele osób zwraca się w kierunku Konfederacji, mimo że ona nie przedstawia w dziedzinie polityki gospodarczej tak naprawdę żadnych rozsądnych rozwiązań. Czy ma Pan na to jakąś receptę, aby elektorat wolnorynkowy z powrotem przekonać do Platformy Obywatelskiej?

Borys Budka: Przede wszystkim, zawsze mówiliśmy o racjonalnym liberalizmie. Państwo musi pewne rzeczy regulować, ale gospodarka powinna opierać się na własności prywatnej. Ja to podtrzymuję. Uważam, że w pewnym momencie błędem było, również w czasie naszych rządów, zahamowanie prywatyzacji. Państwo powinno mieć kluczową rolę tylko w kwestiach, które są istotne z punktu widzenia bezpieczeństwa. Mówię tutaj o infrastrukturze do przesyłania mediów, o elementach związanych z obronnością. Natomiast własność prywatna jest dużo bezpieczniejsza dla rynku niż własność państwowa.

Widzimy co dzieje się w ostatnich lata w polskiej gospodarce. Tylko przez rok, gdy pan Sasin nadzorował spółki Skarbu Państwa, 12 z nich straciło na giełdzie -tylko w tym obszarze, gdzie państwo ma swój kapitał – około 30 mld złotych, czyli wartość akcji Skarbu Państwa spadła o 30 mld. Dlaczego? Ponieważ na stanowiska obsadzano ludzi niekompetentnych. W niektórych spółkach energetycznych w ciągu trzech lat prezes zmieniał się siedem razy. obecny był już siódmy prezes. To była istna karuzela, w której ciągle zmieniały się zasady.  Przez to spadała wartość spółek, bo zarządzali nimi „gamonie”, którzy nigdy niczym nie zarządzali lub zarządzali tak, że każdy prywatny właściciel dawno by ich pożegnał. Ja, absolutnie jestem przekonany, że dobrze zbudowane państwo opiera się na własności prywatnej. Mechanizmy regulacyjne muszą być, ale one nie mogą być nadmierne.

Proszę zwrócić uwagę na to co dzieje się w sektorze energetycznym. Mamy najwyższe w Europie ceny prądu mimo że, państwo coraz bardziej ingeruje w ten rynek. Tak się dzieje, ponieważ jeżeli ktoś jest analfabetą gospodarczym i myśli, że zapisze coś w ustawie i rynek tego nie obejdzie to nie jest odpowiednim pracownikiem na dane stanowisko. Pamiętamy jak PiS wprowadził podatek bankowy. W ustawie napisano, że nie wolno przerzucać tych opłat na klientów banku. Banki się śmiały. Dlaczego? Było jasne, że to obejdą:  podwyższą opłatę za prowadzenie rachunku czy za przelew bankowy i w taki sposób to sobie odbiją. Uważam, że państwo ma rolę do odegrania w gospodarce i będzie ją odgrywało zwłaszcza, że tak są skonstruowane gospodarki krajów UE. XIX – wieczny liberalizm prezentowany przez niektórych polityków Konfederacji nigdzie nie ma zastosowania, nawet w Stanach Zjednoczonych. On jest dobry jako hasło. Hasło „wolność” wszystkim się podoba, ale jeśli „nie płacicie podatków” to na czym oprzeć później państwo? Muszą być podatki, tylko one muszą być racjonalne. Ja uważam, że kwota wolna od podatku powinna być zwiększona przy założeniu reformy finansów publicznych.. Zarówno PIT jak i CIT powinny zostawać w samorządach, co zwiększy ich kompetencje i usprawni finansowanie.

Pozostaje oczywiście kwestia zmniejszania udziału Skarbu Państwa w gospodarce. Mówię tutaj o kwestiach energetycznych, górnictwa, bo jestem ze Śląska i wiem jak ta sfera wygląda, co widać na przykładzie Orlenu. Mamy tam osobę, która kiedyś z panią Szydło malowała szkołę, niezbyt długo była wójtem pięknej gminy Pcim. I ta osoba zarządza największą spółką paliwową. Co się dzieje? Ta spółka kupuje teraz RUCH, aby móc później wpływać na dystrybucję prasy. Spółka zajmuję się również płynem do dezynfekcji jak i wieloma innymi rzeczami, które do niej nie należą. Przez to notuje gigantyczne straty i cierpią na tym akcjonariusze. Dlatego model państwa liberalnego, ale takiego nowoczesnego liberalizmu, korzystanie przez państwo z mechanizmów regulacyjnych jest nam bliski i to jest to o czym mówi Platforma Obywatelska. Własność prywatna jako podstawa. Jak najmniejsza ingerencja państwa w gospodarkę.

Zwracam się do ludzi młodych, nie dajcie sobie wmówić to o czym mówi Konfederacja. To jakie oni mają podejście do wolności widać, kiedy wszyscy posłowie Konfederacji podpisali wniosek do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ustawy aborcyjnej. Jeżeli będą wam wmawiać, że są wolnościowcami to proszę przypomnieć Krzysztofowi Bosakowi, panu Januszowi Korwin-Mikkemu i innym, co podpisali. Jakie piekło zgotowali kobietom dzięki temu. Nie da się wolności traktować wybiórczo, że wolność to w sferze gospodarczej może być, ale w sferze sumień to będzie tak jak myśli Krzysztof Bosak czy Robert Winnicki. Konfederacja ma tyle wspólnego z wolnością co Jarosław Kaczyński z demokracją czy decentralizacją państwa.

Błażej Lenkowski: Powoli zbliżamy się do końca naszej rozmowy. Chciałem jeszcze dopytać o jedną sprawę. Czy Pana zdaniem ostatecznie skończył się już sojusz państwa i Kościoła, który obowiązywał de facto od 1989 roku niezależnie od tego, która opcja polityczna rządziła w Polsce?

Borys Budka: Pytanie z tezą. Nie wiem czy był to sojusz czy nie. Ja tego tak nie postrzegam. Proszę pojechać na Podkarpacie i tam zapytać lokalnego wójta, proboszcza i dyrektora szkoły, czy skończył się sojusz. A zupełnie poważnie, rozpychanie się części hierarchów kościelnych w stosunkach państwo – Kościół, kończy się tragicznie dla samego Kościoła. Kościół to są wierni. Natomiast dzisiaj Kościół oceniany jest przez tych, którzy jako hierarchowie temu Kościołowi wyrządzili największą krzywdę.

Po pierwsze, bardzo mocne opowiedzenie się po jednej stronie sporu politycznego to jest wielki błąd Kościoła, jednak z wiadomych przyczyn tak postąpił. Druga rzecz, Kościół powinien kształtować sumienia przez nauczanie pokazywaniem własnej postawy. Dziś hierarchowie kościelni chcą, żeby to prawo pomagało w kształtowaniu sumień. To nigdy nic dobrego nie przynosi. Dlatego, że to wolna wola człowieka, jego sumienie ma powodować, że podejmuje dobre decyzje bez względu na to jakie jest prawo, a nie że Kościół będzie narzucał swoją wizję w prawie pozytywnym. To nigdy nie będzie dobrze się kończyć.

Największym błędem ostatnich dni jest to, że naruszono coś co było nieakceptowalne przez różne skrajne środowiska. Natomiast coś co powodowało, że zdecydowana większość w tej sferze mogła czuć się bezpiecznie, mówię tu o kompromisie aborcyjnym. Nie oceniam, czy jest dobry czy zły, ale patrzę na to z punktu widzenia historycznego. To co spowodowało te ostatnie zamieszki to jest wina tego daleko idącego sojuszu tronu z ołtarzem i wykorzystania przez obecną władzę owego konfliktu do własnych celów politycznych. Bardzo źle się dzieje. Mimo że konstytucja mówi o rozdziale Kościoła od państwa, to funkcjonariusze i najwyżsi przedstawiciele państwowi muszą pokazywać, że jest rozdzielność, że nie ma tego sojuszu. „Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie”. Uważam, że ta nadmierna obecność Kościoła w życiu publicznym, politycznym szkodzi Kościołowi. Kiedy ksiądz święci windę w szpitalu to jest absurdalne i to szkodzi państwu i Kościołowi. Ten model, który funkcjonował w latach 90-tych absolutnie się już nie sprawdza. Każdy z nas ma swoje sumienie, nikomu nie odmawia się uczestnictwa w nabożeństwach, mówienia o swojej wierze. Kiedy była wicepremier Emilewicz przemawiała na Jasnej Górze, przepraszam bardzo za te mocne słowa, ale szlag mnie trafił. To szkodzi Kościołowi i państwu, naprawdę. Myślę, że ten model nie jest już do utrzymania, a kiedy ten czas mroku minie, po tym co się teraz dzieje z pewnością trzeba będzie ukształtować te stosunki inaczej. Myślę o kwestiach, które są podnoszone w sferze publicznej, czyli kwestia finansów, religii w szkołach, aborcji, ale myślę, że to już pozostawimy na kolejne Igrzyska Wolności. Na pewno są lepsi w tych tematach ode mnie.

Błażej Lenkowski: To już ostatnie pytanie. Czy to co stało się przed chwilą w Stanach Zjednoczonych to jest ten przełom, który spowoduje odwrót populizmu na całym świecie? Czy jesteście gotowi podjąć rękawicę i iść z tym trendem po władzę w Polsce?

Borys Budka: Bardzo chciałbym, żeby był to trwały trend. Amerykanie pokazali, że można pogonić populistę. Kluczową rolę odgrywają media, dostęp do informacji. Niestety w Polsce przy tej dominacji partyjnej telewizji Kurskiego bardzo trudno jest trafiać do opinii publicznej z rzetelnym i normalnym przekazem. Jeżeli teraz sprawdzi się ten scenariusz, o którym mówił Kaczyński, czyli „repolonizacja”, a więc zawłaszczenie przez partię kolejnych mediów to zostaje wyłącznie Internet, niezależne media. To jest coś co mnie osobiście hamuje przed tym nadmiernym optymizmem. Jest wielka praca przez nas do wykonania. W czasach kryzysu populiści nie sprawdzają się. Obojętnie jak pan premier będzie zaklinał rzeczywistość i będzie mówił o 3 milionach szczepionek na grypę, to wystarczy, że ktoś pójdzie do apteki i się przekona się, że „ta telewizja jednak kłamie, Morawiecki kłamie, bo nie ma tej szczepionki”. Jest 14 listopada 2020 niedługo skończy się sezon grypowy, a szczepionek jak nie było tak nie ma. Pokazują szpital Narodowy, gdzie pan Dworczyk z panem Morawieckim zapewniają, że będą respiratory, że ciągną instalacje do tlenu. Następnie okazuje się, że nikt tam nie trafi, bo nie ma odpowiedniego zaplecza. Społeczeństwo zaczyna to dostrzegać, paradoksalnie czasy kryzysu obnażają populistów. Kiedy było dobrze i był wzrost gospodarczy populiści przejedli nasze pieniądze w interesie wyborczym. Rozdawali na lewo i prawo, nie przygotowali Polski na czas kryzysu. Apelowaliśmy wówczas, jednak byliśmy w mniejszości. Pamiętam ile razy Izabela Leszczyna mówiła o tym, że należy oszczędzać, bo przyjdzie kryzys. Przejedzono cały wzrost gospodarczy. Teraz czeka nas kryzys i zapaść w finansach publicznych będzie bardzo duża. Obecnie albo wygra racjonalizm, albo jeszcze więksi populiści – tylko to już będzie bardzo niebezpieczne. Myślę, że od PiS-u większych populistów ciężko znaleść, więc ta droga jawi się optymistycznie. Jednak możliwość wygranej oznacza ciężką praca całej opozycji i tych wszystkich, którzy sprzeciwiają się populizmowi. Trudno walczyć z populizmem kiedy rząd nie ma nic wspólnego z prawdą, a premier Morawiecki z wydłużającym się coraz bardziej nosem Pinokia zatracił już jakikolwiek kontakt z faktami, a kłamstwo stało się normalnym narzędziem uprawianiu przez niego polityki.

Błażej Lenkowski: Liczymy na zwycięstwo racjonalizmu. Panie przewodniczący, bardzo dziękuję za poświęcony czas i za rozmowę.

B.B Dziękuję Panie redaktorze, dziękuję Panie prezesie i życzę wam owocnych, interesujących spotkań. Mam nadzieję i wierzę, że za rok spotkamy się w tradycyjnej formule bo to było coś niesamowitego. Spotkania, możliwość rozmowy na Igrzyskach Wolności zawsze było czymś niesamowitym. Teraz działamy tak jak jest to możliwe. Raz jeszcze dziękuję za to, że zaprosiliście mnie. Będę podglądać w Internecie co będzie się działo.

Błażej Lenkowski: Zapraszamy do oglądania, dziękujemy za spotkanie i do zobaczenia za rok.

Rozmowa odbyła się w ramach Igrzysk Wolności 2020. Nagranie ze spotkania dostępne jest pod linkiem: https://vimeo.com/477308175

Serdecznie zachęcamy do oglądania!

Transkrypcja: Sylwia Barciś

Redakcja i korekta: Magda Melnyk

Borys Budka – przewodniczący Platformy Obywatelskiej.

W latach 2005-2009 był uczestnikiem międzynarodowych seminariów z zakresu prawa pracy i zabezpieczenia społecznego w Bordeaux. Jest wykładowcą wielu europejskich uczelni m.in. w Portugalii, Hiszpanii, Francji, Rumunii i Belgii. W 2011 r. na podstawie dysertacji „Kwalifikacje zawodowe w stosunku pracy” uzyskał tytuł doktora nauk ekonomicznych. Jest autorem licznych publikacji z zakresu prawa pracy, prawa spółek oraz prawa cywilnego.

Równolegle z pracą zawodową oraz rozwojem naukowym, podejmował działalność społeczną i samorządową. Przez dziewięć lat był radnym rady miejskiej w Zabrzu, pełnił funkcje jej wiceprzewodniczącego, a potem przewodniczącego.

W 2011 r. został wybrany do Sejmu VII kadencji z okręgu gliwickiego. Był wiceprzewodniczącym Komisji Ustawodawczej, członkiem Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, Komisji Nadzwyczajnej do rozpatrywania projektów ustaw z zakresu prawa spółdzielczego oraz Komisji Nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacjach. Był reprezentantem sejmu w kilkudziesięciu postępowaniach przed Trybunałem Konstytucyjnym. W maju 2015 roku objął stanowisko ministra sprawiedliwości.

W Sejmie VIII kadencji został członkiem Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka oraz Komisji Ustawodawczej, a ponadto został zastępcą przewodniczącego Komisji Nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacjach. Został również powołany przez Sejm w skład Krajowej Rady Sądownictwa. 26 lutego 2016 wybrany na wiceprzewodniczącego Platformy Obywatelskiej.

W wyborach w 2019 z powodzeniem ubiegał się o poselską reelekcję. 12 listopada 2019 został nowym przewodniczącym klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej. W wyborach na przewodniczącego PO uzyskał poparacie 78,49% głosujących członków PO i został wybrany nowym przewodniczącym na 4 letnią kadencję z dniem 29.01.2020 r.

Kurs na faszyzm :)

Od dawna wiadomo, że środowisko Zjednoczonej Prawicy, pod światłym przewodnictwem „emerytowanego zbawcy narodu”, nie zamierza poprzestać na autorytaryzmie, pozbawionym ideologicznego fundamentu, który – jak w przypadku reżimów latynoskich – miałby służyć jedynie zwykłemu systemowi oligarchicznemu. Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego akolitom, chodzi o coś więcej, o rząd dusz, który umożliwi im władzę i chwałę na wieki. Chodzi więc o przekształcenie autorytaryzmu w totalitaryzm, w którym wymuszane jest nie tylko posłuszeństwo zachowań ludzi, ale także posłuszeństwo ich myśli.

Totalitaryzm może mieć charakter lewicowy lub prawicowy. Ten pierwszy w warstwie ideologicznej odwołuje się do świetlanej przyszłości społeczeństwa bezklasowego, zaś ten drugi do świętej tradycji narodowej. Totalitaryzm w ujęciu prawicowym nieuchronnie prowadzi do faszyzmu. Politycy Zjednoczonej Prawicy odżegnują się od tego pojęcia i gotowi są wytaczać procesy o zniesławienie.

Faszyzm w potocznym znaczeniu kojarzy się bowiem z terrorem i ludobójstwem z okresu III Rzeszy. Ale przecież nie to jest istotą faszyzmu. Również znane powszechnie jego symbole, owe krzyże celtyckie, swastyki i hajlowanie, prawnie w Polsce zabronione, nie są tutaj najważniejsze.

Najważniejsza jest faszystowska mentalność, często dobrze ukryta pod pozorem układnej mieszczańskiej poprawności. Istotą faszyzmu jest pragnienie stworzenia własnego narodowego świata, w którym nienawidzi się wszystkich i wszystkiego, co do niego nie pasuje.

Przemoc i terror są skutkiem tej nienawiści i pojawiają się tylko wtedy, gdy faszystowska władza nie znajduje innych, równie skutecznych sposobów urzeczywistnienia swojej wizji. Ów świat jest jednolity, niezmienny, skrojony według ideałów określonej tradycji, którym jego mieszkańcy mają służyć.

Faszyzm narodził się po I wojnie światowej, jako wyraz rozczarowania dotychczasowymi systemami społeczno-politycznymi, któremu towarzyszyło pragnienie odwetu ze strony tych, którzy w tych systemach czuli się pokrzywdzeni. Ich gniew skierowany był przeciwko wszystkim najważniejszym ideologiom i nurtom intelektualnym: liberalizmowi, demokracji, kapitalizmowi, komunizmowi, a także indywidualizmowi, humanitaryzmowi i racjonalizmowi.

Ten totalny sprzeciw wobec dotychczasowych rozwiązań ustrojowych i nurtów intelektualnych przesycony był wiarą w konieczność zniszczenia dotychczasowego porządku i zbudowania nowego, w którym siłą napędową będzie apoteoza narodu, silne państwo i zdyscyplinowani obywatele.

Czy przyczyny współczesnego populizmu, z którego czerpie życiodajną siłę Prawo i Sprawiedliwość, tak dalece odbiegają od lęków, deficytów i gniewu, które zrodziły faszyzm? Czy postulat wymiany elit nie brzmi znajomo? Można sobie wyobrazić system społeczny, w którym nie ma potrzeby stosować przymusu, aby cechy ustroju faszystowskiego były zachowane.

Będzie tak wtedy, gdy ludzie w pełni zaakceptują faszystowską ideologię, związany z nią system wartości i styl życia.

Oczywiście jest to iluzja, nie uwzględniająca istoty natury człowieka, ale Kaczyński zdaje się wierzyć, że w końcu przekona nieprzekonanych, iż proponuje „samo dobro”, kwintesencję polskości, co powinien zrozumieć każdy, kto ma polską duszę. Część z tych, którzy nie potrafią tego zrozumieć, trzeba przekupić, część wystraszyć, a część powinna sama dojść do wniosku, że w tym kraju nie ma dla niej miejsca.

To do tego upragnionego stanu „ładu i porządku”, w którym, jak u Orwella, odwrócone zostanie znaczenie pojęć wolności, prawdy i godności, zmierza konsekwentnie proces „dobrej zmiany”.

Odmian faszyzmu jest wiele, bo wiele jest źródeł dążenia do społecznej uniformizacji i zaprzęgnięcia ludzi w służbę państwowych celów i ideałów. Są jednak pewne cechy wspólne, które są również widoczne w poczynaniach Zjednoczonej Prawicy.

Oczywiście, wciąż jeszcze mamy w Polsce parlament i partie opozycyjne, którym nikt nie zakazuje i nie ogranicza działalności. Jest wolność zgromadzeń, są jeszcze wolne media i nie ma cenzury. A jednak coraz więcej jest sygnałów świadczących o tym, ku czemu zmierza „dobra zmiana”. Warto się przyjrzeć postępom tej zmiany, jakie dokonały się od 2015 roku, porównując je z uniwersalnymi cechami ustroju faszystowskiego.

Do cech tych można zaliczyć: autorytaryzm, fundamentalizm ideologiczny, kłamliwą i wulgarną propagandę, dyskryminowanie przeciwników politycznych i odmieńców, i wreszcie to, co najważniejsze – ukształtowanie pożądanego przez władzę modelu społeczeństwa.

Autorytaryzm

Autorytaryzm jest tu punktem wyjścia i oznacza pełnię władzy jednego ugrupowania politycznego. W zaawansowanym ustroju faszystowskim jest to system monopartyjny, w którym władza wykonawcza jest nieograniczonym władcą społeczeństwa. W hybrydowym ustroju demokracji parlamentarnej, w jakim w ostatnim czasie znalazła się Polska, partie opozycyjne nie mają wpływu na zdominowaną przez PiS władzę ustawodawczą, chociaż ugrupowanie to nie ma większości konstytucyjnej.

Autorytarne dążenia PiS-u są widoczne w likwidacji trójpodziału władzy i podporządkowaniu systemu wymiaru sprawiedliwości władzy wykonawczej. Tutaj tzw. reforma sądownictwa została w zasadzie zakończona. Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa, a także Sąd Najwyższy zostały przejęte przez nominatów partii.

Znaczna część środowiska sędziowskiego walczy jednak o niezawisłość, opierając się działaniom Ministerstwa Sprawiedliwości. Problemem do rozwiązania dla władzy pozostaje także kwestia niekorzystnego dla niej wyroku TSUE i krytyczny stosunek Komisji Europejskiej, który nie grozi co prawda koniecznością wycofania zmian, ale spowodować może ograniczenie unijnych dotacji i perturbacje w relacjach z europejskim systemem sprawiedliwości.

Solą w oku autorytarnej władzy są samorządy terytorialne i organizacje pozarządowe. PiS, przynajmniej na razie, nie zamierza likwidować tych niezależnych od rządu ośrodków władzy. Dąży natomiast do ograniczenia ich niezależności. Dążenia te mają charakter dwutorowy: z jednej strony wspiera się organizacje przychylne rządowi, zaś z drugiej ogranicza się zasilanie finansowe organizacji faktycznie niezależnych. Oznacza to nie tylko odcięcie większości z nich od dotacji rządowych, ale także podjęcie próby ograniczenia ich wsparcia finansowego przez organizacje zagraniczne.

Projekt takiej ustawy zaprezentowali ostatnio min. Woś i min. Ziobro, uzasadniając ją tym, że finansowanie ze źródeł zagranicznych grozi ingerencją w wewnętrzne sprawy Polski. Panowie ministrowie uparcie jak widać traktują kraje Unii Europejskiej jako zagranicę, do której nie można mieć zaufania. No cóż, zrozumienie istoty Unii Europejskiej okazuje się za trudne dla prawicowej inteligencji.

O inklinacjach autorytarnych świadczy także dążenie do etatystycznego modelu gospodarki rynkowej. Jest to widoczne w zwiększeniu stopnia regulacji prawnych działalności gospodarczej, zapowiedzi repolonizacji banków oraz utyskiwaniu premiera Morawieckiego na przerost kapitału zagranicznego w polskiej gospodarce.

Dodać do tego należy zdecydowaną tendencję do obsadzania zarządów spółek skarbu państwa i rad nadzorczych nominatami partyjnymi z pominięciem procedury konkursowej, co jest niczym innym jak powrotem do nomenklatury partyjnej stosowanej w okresie realnego socjalizmu.

Fundamentalizm ideologiczny

Faszyzm jest gorący, silnie emocjonalny, przepełniony niezachwianą wiarą w wielkość swoich ideałów; stąd czerpie swoją siłę i swoje okrucieństwo. Ideologicznymi podstawami faszyzmu są skrajnie prawicowe poglądy na temat narodu, wiary i życia społecznego. W ideologii tej charakterystyczne jest to, że jest ona skrajnie ekskluzywna. Jako źródło tożsamości służy ona bowiem bardziej wykluczaniu i naznaczaniu tych, którzy odbiegają od jej założeń, aniżeli przyciąganiu zwolenników.

Powodem tego jest często manifestowane przekonanie, że ideologia ta ma oczywistą przewagę moralną i powinna być akceptowana przez ludzi mądrych i uczciwych. Stąd skłonność do postaw fundamentalistycznych i brak tolerancji dla odmiennych poglądów.

Podstawą ideologiczną rządów Zjednoczonej Prawicy jest wulgarny nacjonalizm, bazujący na ksenofobii i resentymentach, integryzm katolicki oraz konserwatyzm i rygoryzm obyczajowy. PiS odrzucił krytyczny patriotyzm, grożąc za krytykę Polski i Polaków sankcją karną, także obcokrajowcom, czym naraził się na śmieszność na arenie międzynarodowej. Zamiast tego, propagowany jest wyłącznie apologetyczny stosunek do historii Polski. W swojej polityce historycznej Zjednoczona Prawica nie uznaje obiektywizmu. Jego brak jest jej zdaniem probierzem patriotyzmu.

Tak więc polskich morderców ludności żydowskiej w licznych pogromach należy bronić, szukając dla nich odpowiedniego alibi, a najlepiej wcale o nich nie wspominając. Prawicowy nacjonalizm polega na ciągłym przypominaniu Niemcom, Rosjanom i Ukraińcom ich win wobec Polski i podtrzymywaniu niechęci i braku zaufania do tych nacji w polskim społeczeństwie.

I wreszcie największa zadra polskiej prawicy – uczestnictwo w Unii Europejskiej, które ze względów ekonomicznych jest co prawda korzystne, ale politycznie i kulturowo sprawia jej wiele kłopotów.

Dlatego w swojej propagandzie PiS konsekwentnie traktuje UE jako zagranicę, która nie ma prawa ingerować w wewnętrzne sprawy suwerennego kraju, jakim jest Polska. Generalnie, ten element ideologii PiS-u nawiązuje wyraźnie do mentalności faszystowskiej ze względu na nieufny, a często wrogi stosunek do międzynarodowego otoczenia, i poszukiwanie w nim sojuszników o podobnym światopoglądzie, jakimi są Orban na Węgrzech i Trump w Ameryce Płn.

Integryzm katolicki ma specyficzny, polski charakter. W polskiej mitologii Matka Boska odgrywa rolę narodowej opiekunki. To Ona obroniła częstochowski klasztor przed Szwedami i sprawiła cud nad Wisłą w 1920 roku, co Jerzy Kossak uwiecznił na swoim znanym obrazie. Z kolei polscy fundamentaliści intronizowali Jezusa Chrystusa na króla Polski. Związek nacjonalizmu z religią katolicką zawsze był w Polsce bardzo silny, czego wyrazem jest popularność tożsamościowego zwrotu „Polak-katolik”.

Wiara katolicka w Polsce ma ponadto szczególny, ludowy charakter, nigdzie indziej nie spotykany w takim nasileniu. Nadaje on tej wierze rys nieco pogański, polegający na wysuwaniu na plan pierwszy obrzędowości i rytuałów, antropomorfizację Boga i oczekiwanie cudów.

Brak głębszej refleksji intelektualnej powoduje trudność w zrozumieniu podstawowych wartości chrześcijańskich i zniekształca ich znaczenie. W tym silnym powiązaniu polskiego nacjonalizmu z Kościołem katolickim PiS dostrzegł szansę na realizację swoich celów. Sojusz tronu z ołtarzem przynosi tej partii istotne korzyści w postaci pozyskania sprzymierzeńca, którego wpływ na postawy ludzi jest w Polsce bardzo silny.

Dlatego PiS ogłasza się gorliwym obrońcą Kościoła i wyraża jednoznaczne poparcie dla etyki katolickiej, poza którą – jak twierdzi Kaczyński – jest tylko nihilizm. Ugrupowanie to czyni wiarę katolicką nieodłącznym elementem polskości, co samo w sobie ma wymowę wykluczającą część obywateli.

W ten sposób Kościół katolicki stał się w Polsce podmiotem politycznym, zaangażowanym po jednej stronie sporu politycznego. Ma z tego tytułu istotne korzyści ekonomiczne i polityczne. Te ostatnie polegają na możliwości wpływania na prawodawstwo w celu podporządkowania go rygorystycznym zasadom religijnym, dotyczącym zakazu: aborcji, środków antykoncepcyjnych, zapłodnienia in vitro, urządzania w przestrzeni publicznej obrzędów i uroczystości konkurujących z katolickimi, jak np., Halloween, czy wreszcie używania symboli religijnych przez tych, których Kościół katolicki wyklucza ze swojej wspólnoty, na przykład ludzi LGBT wieszających tęczową flagę na religijnych pomnikach.

Zyskując te korzyści, Kościół jako podmiot polityczny traci jednak szacunek i zaufanie ze strony tych osób wierzących, które dostrzegają rosnący rozdźwięk pomiędzy Kościołem otwartym papieża Franciszka, a upartym konserwatyzmem polskich hierarchów.

Populizm Zjednoczonej Prawicy jest najbardziej widoczny w jej poglądach na temat życia społecznego. Poglądy te są istotnym uzupełnieniem jej ideologii. Polegają one na obronie wartości, które w cywilizowanym świecie zostały już dawno odrzucone. Polscy tradycjonaliści zostali dzięki temu zwolnieni z obowiązku uczenia się czegokolwiek, do czego zachęcały ich liberalne elity. Otrzymali od PiS-u uspokajającą informację, że to, do czego są przyzwyczajeni jest dobre i zgodne z polską tradycją. Ideolodzy PiS-u nazwali to przywracaniem godności ludziom obawiającym się zmian obyczajowych.

Nie chodziło im jednak tylko o to, aby pozyskać poparcie tych ludzi. Istotnym powodem było to, że zachodnie wzory kultury społecznej stoją w zasadniczej sprzeczności z nacjonalistyczno-klerykalną narracją. Zarówno polska prawica, jak i polski Kościół panicznie boją się zachodniej obyczajowości, przy której totalitarne zapędy nie są możliwe. Obrona praw człowieka, feminizm, homoseksualne małżeństwa – to przykłady zjawisk, które nie pasują do zideologizowanego, jednolitego i silnego państwa, w którym władza steruje życiem prywatnym ludzi. Dlatego prawica z patosem deklaruje obronę polskich tradycyjnych wartości.

Te wartości to nic innego, jak patriarchalna i ksenofobiczna kultura, w której bicie dzieci uważane jest za środek wychowawczy, mąż ma prawo gwałcić żonę, kobiety są od rodzenia i wychowywania dzieci oraz prowadzenia domu, LGBT to zboczeńcy, którzy od normalnych ludzi powinni trzymać się z daleka, ateiści to ludzie pozbawieni moralności, do obcokrajowców nie wolno mieć zaufania, do zwierząt należy mieć stosunek przedmiotowy, a do przyrody – eksploatatorski.

Taka kultura społeczna pasuje do nacjonalistyczno-klerykalnej ideologii i dobrze ją uzupełnia, bo dzięki niej łatwo odróżnić swojego od obcego. Nic więc dziwnego, że konwencja stambulska tak bardzo denerwuje Ziobrę, skoro przyczyn przemocy w rodzinie doszukuje się w religii i kulturowej tradycji.

Kłamliwa i wulgarna propaganda

Charakterystyczną cechą faszystowskiej propagandy jest aroganckie i bezwstydne kłamstwo. Jak powiedział Goebbels – „kłamstwo tysiąc razy powtórzone staje się prawdą”. Celem tej propagandy jest stworzenie wyimaginowanej rzeczywistości, w którą ludzie uwierzą, choćby dla świętego spokoju. Telewizja publiczna, przekształcona przez Jacka Kurskiego w telewizję partii PiS, pracowicie do tego dąży.

Wspierają ją w tym wysiłku sprzyjające prawicy media prywatne, jak dzienniki: „Gazeta Polska” i „Gazeta Warszawska”, kościelna telewizja „Trwam”, czy magazyny „Sieci” i „Do Rzeczy”, choć w tych ostatnich można niekiedy spotkać artykuły wyłamujące się z zasad faszystowskiej ortodoksji. Głównym celem tych mediów jest indoktrynacja, a nie informowanie czy skłanianie do wysiłku intelektualnego.

Prezentowany w nich świat jest czarno-biały. Wszystko, co dobre znajduje się po stronie Zjednoczonej Prawicy, a to, co złe – wyłącznie po stronie opozycji. Prezentowane jest to w sposób bezwstydny, bez próby jakiegokolwiek kamuflażu, który dawałby pozory obiektywizmu. Opozycję należy ośmieszyć i zohydzić do tego stopnia, aby odbiorca tego przekazu odczuwał wstyd i moralny niepokój, gdyby próbował doszukiwać się w niej czegokolwiek dobrego.

W dojrzałym faszyzmie propagandzie tej towarzyszy cenzura i likwidacja mediów nieprzychylnych władzy. W Polsce wciąż działają niezależne media, na które często skarży się Kaczyński i bliscy mu politycy. Nic dziwnego, bo media te, choć nie docierają tak powszechnie, jak TVP, psują wizję rzeczywistości, którą kreuje władza. Likwidacja tych mediów nie jest łatwa, jeśli chce się zachować pozory państwa demokratycznego, choć trzeba przyznać, że Orban na Węgrzech potrafi sobie z tym radzić.

W Polsce Zjednoczona Prawica próbuje iść w jego ślady. Ponieważ część opozycyjnych mediów jest własnością wydawców zagranicznych, rozpętywana jest nagonka, że reprezentują one interesy wrogich Polsce ośrodków zagranicznych, bo oczywiście wszystko, co jest przeciwko PiS-owi i „dobrej zmianie”, jest przeciwko Polsce. Dlatego wysuwany jest coraz bardziej zdecydowanie postulat „repolonizacji” i „dekoncentracji” mediów prywatnych.

Oczywiście skutkiem tych działań, o czym się już nie wspomina, jest przejęcie kierownictwa w tych mediach przez partyjnych nominatów. Ale poza tym jest przecież jeszcze wiele innych możliwości, aby utrudniać życie mediom opozycyjnym. Można przecież pozbawiać je dochodów z reklam państwowych przedsiębiorstw i instytucji, wprowadzać odpowiednie zmiany w prawie prasowym, nękać procesami o zniesławienie czy karami za naruszenie etyki dziennikarskiej.

Spacyfikowanie „Polsatu” i „Superstacji” jest przykładem skuteczności tej strategii.

Dyskryminacja przeciwników i odmieńców

Dyskryminacja mniejszości, które odbiegają od pożądanego przez władzę modelu społeczeństwa, jest bodaj najbardziej widoczną cechą faszyzmu. Dyskryminacja ta może przybierać różne formy i stopnie nasilenia: od odgórnie sterowanej krytyki i niechęci oraz pozbawienie niektórych praw, przez banicję i izolację więzienną lub psychiatryczną, aż do fizycznego unicestwienia.

Nie oznacza to wcale, że tylko te najbardziej radykalne formy dyskryminacji są wyrazem faszyzmu. Faszyzm pojawia się wszędzie tam, gdzie kwestionowana jest zasada równości ludzi w aspekcie zarówno prawnym, jak i społecznym. Jarosław Kaczyński zapewne nie jest świadomy, jak wyraźnie odkrył swoje faszystowskie inklinacje, gdy podzielił polskie społeczeństwo na ludzi lepszego i gorszego sortu, a także wtedy, gdy swoje ugrupowanie określił mianem „panów”.

Mentalność faszystowska nie znosi pluralizmu; dobre i właściwe jest tylko to, co jest zgodne z faszystowską ideologią, resztę trzeba potępić i odrzucić. Faszyści nie rozumieją tolerancji, dlatego nienawidzą liberalizmu i lewicowego permisywizmu. Argumenty przedstawicieli tych nurtów są przez nich z zasady ignorowane, jako lewackie.

Przykładem może być postawa wiceministra Janusza Kowalskiego, który poproszony o komentarz do wypowiedzi prof. Ewy Łętowskiej, odmówił go twierdząc, że poglądy osoby związanej z systemem komunistycznym na to nie zasługują. Ta postawa to nie tylko wyraz krańcowej arogancji, a zarazem ignorancji, ale także faszystowskie wezwanie do ostracyzmu osób, z którymi Zjednoczonej Prawicy nie jest po drodze.

Zmasowana krytyka polityków prawicy i sprzyjających im mediów skierowana przeciwko ruchom społecznym broniących demokracji, praw kobiet i LGBT, to zaledwie wstęp do dyskryminacji. Rzeczywista dyskryminacja ma charakter prawny i policyjny. Jest ona nieudolnie ukrywana i naiwnie tłumaczona przez władzę z obawy na reakcję społeczeństwa i Unii Europejskiej.

Prokuratura Ziobry pełni tutaj zasadniczą rolę. Uderzająca jest asymetria, z jaką reaguje ona na łamanie prawa i przepisów porządkowych w zależności od politycznej i ideologicznej przynależności sprawców.

Szczególną ochroną i pobłażliwością cieszą się wyczyny narodowców. Faszystowska, ziejąca nienawiścią oprawa ich marszów nie budzi żadnych wątpliwości prawnych ze strony prokuratury. Jeśli jednak na trasie marszu pojawiają się bezbronne kobiety, protestujące przeciwko hasłom nawołującym do przemocy i nienawiści, to mimo, że są one bite i znieważane przez uczestników marszu, to właśnie one, a nie ich oprawcy, otrzymują sankcję karną za utrudnianie „pokojowej” demonstracji.

Narodowcy urządzają symboliczną egzekucję, wieszając na szubienicy portrety liberalnych europosłów, i nie spotyka ich żadna kara za szerzenie nienawiści i groźby karalne. Ludzie wieszający tęczowe flagi i napis „konstytucja” na pomnikach są za to ścigani jak groźni przestępcy i poddawani brutalnym przesłuchaniom.

Minister Ziobro z wielkim oburzeniem mówi o przestępczym czynie Margot, która zniszczyła obraźliwe napisy na furgonetce Pro-Life i szarpała się z jej kierowcą, natomiast nic nie mówi o kłamliwej, siejącej nienawiść akcji Pro-Life, którą od dłuższego czasu uprawia ta organizacja.

Powodująca oburzenie na całym świecie akcja gmin, które ogłaszają się wolnymi od ideologii LGBT, skłoniła Beatę Szydło do stwierdzenia, że protesty te i sankcje UE, które dotknęły te gminy, są sprzeczne z demokratyczną zasadą wolności słowa.

Skoro tak, to dwa pytania do tej pani: po pierwsze, czy dyskryminacja jakiejś grupy społecznej jest zgodna z polską konstytucją, i po drugie: dlaczego w takim razie policja tak gorliwie interweniuje, nie dopuszczając do upowszechniania haseł i plakatów krytycznych wobec władzy, czyżby zasada wolności słowa była przywilejem tylko jej zwolenników? Zbigniew Ziobro postanowił z kolei wyrównać „krzywdy” wyrządzone tym gminom i pokryć z nawiązką ich straty finansowe z pieniędzy podatników, także oczywiście tych, którzy uchwały radnych tych gmin uważają za przejaw głupoty i niegodziwości.

O równym traktowaniu zwolenników i przeciwników tej władzy nie ma mowy, co jest ewidentnym sygnałem faszyzacji kraju. Świadczy o tym również rosnąca brutalizacja działań policji, coraz wyraźniej wskazująca na to, że służy ona władzy, a nie społeczeństwu.

Czym bowiem można wytłumaczyć długotrwałe przetrzymywanie w komisariatach antyrządowych demonstrantów, ich poniżanie przez rozbieranie do naga i brutalne traktowanie? W wolnej Polsce nigdy czegoś takiego do tej pory nie było.

Kształtowanie pożądanego modelu społeczeństwa

Wszystkie wspomniane wcześniej antydemokratyczne działania prowadzić mają do ostatecznego celu państwa faszystowskiego, jakim jest ukształtowanie społeczeństwa w duchu narodowo-klerykalnej ideologii. Społeczeństwa kulturowo i politycznie jednolitego, służącego państwu i jego przywódcom, wolnego od wrogich mniejszości.

Wybory prezydenckie 2020 roku, będące w istocie plebiscytem za lub przeciw władzy PiS, pokazały, że mimo zwycięstwa jej kandydata, droga do realizacji tego celu jest bardzo daleka. Trudno bowiem uznać za mniejszość ponad 10 milionów ludzi popierających kandydata opozycji. Dlatego Patryk Jaki powiedział wprost, że Zjednoczoną Prawicę czeka uporczywa walka o rząd dusz, o przekonanie większości ludzi jej nieprzychylnych, zwłaszcza młodych, aby przyjęli jej ideały i system wartości.

Aby tak się stało, trzeba zdominować instytucje kultury, system edukacji i szkolnictwo wyższe, w którym – jak zauważył wiceminister – wciąż dominują lewicowe poglądy.

Otóż ten proces ideologicznej reorientacji społeczeństwa trwa już od pewnego czasu. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego dokonuje zmian w kierownictwach instytucji kultury i dotuje wyłącznie przedsięwzięcia kulturalne, które pasują do państwowej ideologii. Prawicowa polityka historyczna jest już wyraźnie widoczna w treści podręczników szkolnych z historii i wychowania obywatelskiego oraz w doborze lektur z języka polskiego.

To prawda, że jak dotąd władza nie ośmieliła się jeszcze dyktować zmian programowych w szkołach wyższych. Natomiast kuratoria i instytucje wspomagające nauczanie na poziomie podstawowym i średnim zdominowane zostały przez aktywistów „Pro-Life” i „Ordo Iuris”. Szczególnie aktywna w szerzeniu fundamentalistycznych poglądów katolickich jest ta ostatnia organizacja, mająca niemałe zasługi w szczuciu na ateistów, feministki i ludzi LGBT.

„Ordo Iuris” cieszy się poparciem władz i ma silny wpływ na prokuraturę. W tym wypadku Zjednoczonej Prawicy jakoś nie przeszkadza, że jest to organizacja międzynarodowa i zasilana finansowo ze źródeł zagranicznych. Ten fakt zdradza strategię indoktrynacyjną PiS-u: aby zachować pozory obiektywizmu, partia ta nie angażuje się bezpośrednio w działalność wychowawczą; robią to za nią organizacje pozarządowe o charakterze skrajnie nacjonalistycznym i klerykalnym. To one są obficie dotowane przez państwo, w przeciwieństwie do organizacji obcych światopoglądowo.

Trzeba przyznać, że ta działalność propagandowo-wychowawcza przynosi rezultaty. Szczucie na przeciwników faszystowskiego kursu i uporczywe kreowanie wrogów w postaci mniejszości narodowych, wyznaniowych i seksualnych, nakręca w Polsce spiralę przemocy.

Coraz częściej dochodzi do gorszących ekscesów, jakich dopuszczają się wobec cudzoziemców, innowierców i homoseksualistów ludzie opętani przez siewców nienawiści. Agresja fizyczna i słowna, zwłaszcza wobec środowiska LGBT, które odważyło się otwarcie upomnieć o swoje prawa, narasta coraz bardziej, szczególnie po haniebnych wystąpieniach wyborczych Andrzeja Dudy.

Agresja ta budzi niepokój w kręgach liberalnych w kraju i zagranicą o standardy życia społecznego w Polsce. Na szczęście akcja rodzi reakcję; im silniej Zjednoczona Prawica, w której prym pod tym względem wiedzie Ministerstwo Sprawiedliwości, toczyć będzie walkę o odwrócenie liberalnych i emancypacyjnych trendów, tym większy będzie opór społeczny, zwłaszcza wśród ludzi młodych, o szerokich horyzontach, pragnących kontaktu ze światem.

Nie widać zatem szans na to, by mogła się urzeczywistnić wizja Kaczyńskiego o stworzeniu państwa wykluczającego wszelkie odstępstwa od narodowo-klerykalnego ideału. Faszystowska uniformizacja zawsze będzie rodziła opór i Kaczyński zmuszony będzie do nieustającej walki z wrogami, których sam tworzy. Jeśli ktoś powie, że o to mu właśnie chodzi, bo na tym polega jego filozofia rządzenia, to tym bardziej współczuję jego zwolennikom.

Zamiast szczęśliwego, życia na wyspie czystej, choć zacofanej polskości, czeka ich bowiem wyniszczająca wojna plemion.


Obraz: Ludolf BakhuizenRough sea with a Dutch yacht under sail

Rozumiem was :)

Andrzej Duda wygrał wybory prezydenckie 2020 r., a obóz PiS uzyskał na ponad 3 lata pełnię władzy. Ma więc potrzebny czas, aby zamknąć system do końca i objąć kontrolą całość życia publicznego w Polsce. Jarosław Kaczyński może teraz, jeśli zechce, wprowadzić w naszym kraju rządy dyktatorskie. Może nie zechce. To pokażą najbliższe lata, ale ma po temu już wszystkie narzędzia. Może przejąć kontrolę nad krytycznymi wobec władzy, prywatnymi mediami (to politycy PiS zapowiedzieli już chwile po ogłoszeniu sondażowych wyników wyborów). Może ostatecznie spacyfikować sędziów sądów powszechnych. Poddać kontroli organizacje pozarządowe i rozbić niezależne ruchy obywatelskie. Zmusić małe i średnie firmy do spolegliwej postawy wobec władzy. A nawet umieścić przeciwników politycznych w areszcie pod byle pretekstem. Przy tym on i jego ludzie nie będą mogli zostać w tych latach pociągnięci do żadnej odpowiedzialności za cokolwiek, zatem nadużycia władzy stały się legalne. Po prostu nie ma żadnych środków, aby wobec Kaczyńskiego i jego współpracowników wytaczać jakiekolwiek postępowania.

To były kluczowe wybory w dziejach Polski. Polki i Polacy, po 5 latach rządów PiS, mając pełną świadomość stylu rządzenia i celów tej władzy, poparli odnowienie wszystkich jej mandatów. Można załamywać ręce na tymi decyzjami naszych współobywatelek i współobywateli. Jako publicysta, który z przyczyn czysto filozoficznych jest dość sceptyczny wobec efektów demokracji, mógłbym tutaj ciskać gromy i obelgi. Nie mam jednak takiego zamiaru, wolę tym razem przyjąć postawę właściwą demokracie. Być może to moja ostatnia okazja.

Nie mam za grosz zrozumienia czy sympatii wobec liderów PiS za to, co zrobili z Polską. Jednak inaczej podchodzę do ich wyborców. W tym przełomowym momencie w historii Polski, w którym mam przeczucie, że wszystko, co sobie dla Polski wymarzyłem, zostało ostatecznie stracone, chcę wam powiedzieć, że was rozumiem. Rozumiem wasze powody, dla których podjęliście decyzje, które mi jawią się jako dramatycznie złe.

Zawsze podporządkowywałem wszystkie moje komentarze, pomysły czy polityczne wybory celowi poszerzania zakresu wolności każdej Polki i każdego Polaka. Była to dla mnie idea podstawowa i długo – błędnie – żyłem w przeświadczeniu, że każdy chce być przede wszystkim wolny, mieć pełną kontrolę nad swoją drogą życia, mieć możliwość działać w sposób wolny od dyktatu, presji lub cenzury. Ale tak nie jest. Owszem, nikt nie chce żyć też w niewoli, ale sama wolność jako taka jest dla wielu z was sprawą trzeciorzędną. Przede wszystkim chcecie być zaopiekowani, a liderów państwa nie widzicie w roli służebnych urzędników, tylko w roli opiekunów, patronów i przewodników. Mówicie bowiem, po co nam wolność, jeśli obawiamy się o domowe finanse, jeśli czujemy się niedowartościowani, jeśli się boimy o bezpieczeństwo?

Żałuję, że żadna z demokratycznych sił politycznych nie potrafiła stworzyć dla was wiarygodnego programu bezpieczeństwa socjalnego i przekonać, że kluczem są tutaj trwałe i wysokiej jakości usługi publiczne, a nie rozdawana gotówka. Szkoda, że do 2015 r. nie udało się – nawet po wejściu do UE – skupić na budowie sprawnego państwa, które potrafiłoby zdobyć zaufanie obywatela, że nie będzie on pozostawiony sam w potrzebie. Takiego państwa nadal i teraz nie mamy, ale hojne i opiewane gromką propagandą telewizyjną świadczenia społeczne służą jako erzac takiego państwa. Wielu z was uzyskało spokój o byt dzięki tej polityce. Nie mogę mieć wam za złe, że popieracie jej autorów. Rozumiem was. Sam nigdy nie byłem w trudnej sytuacji finansowej, więc mi ta polityka nie była potrzebna, ale was rozumiem.

Tak samo żałuję, że demokratyczne siły polityczne nie skupiły się na tym, aby skutecznie zakomunikować wam, że jesteście autorami sukcesów Polski po 1989 r., że demokratyczne, nowoczesne, europejskie państwo, jakie stworzyliśmy, to wasze dzieło. Nie elit, które ze styropianu solidarnościowych protestów podniosły się ku salonom władzy, tylko wasze. Wszystkich ciężko pracujących, utrzymujących rodziny, budujących małe ojczyzny. Żałuję, że nie wywołaliśmy dumy z III RP, która byłaby waszą dumą osobistą. Że nie powstała wizja państwa obywateli, z którą byście mogli się utożsamić. Cały świat padał na kolana w podziwie dla naszych matek i ojców, którzy szarpnęli nieprzychylną historię za chabety wielomilionowym ruchem Solidarności i pokojowo obalili – owszem nie sami, bo z pomocą Reagana i papieża, a pewnie i dzięki pierestrojkowej odwilży w Moskwie – komunizm w Europie. To powinno być dla nas na pokolenia źródłem wielkiej dumy narodowej. A stało się źródłem frustracji, podziałów, a nawet nienawiści. III RP nie zaopiekowała się własną legendą i was straciła. W pewnej chwili poczuliście się pogardzani, zmarginalizowani, skrzywdzeni. Sporo w tych odczuciach racji. Niestety te resentymenty zagospodarował ktoś, kto nie chciał demokratycznej Polski reformować, tylko ją znieść. Ale to nie wasza wina. Was rozumiem. Sam nie miałem takich odczuć. Jako syn dwojga członków pierwszej Solidarności, w tym dodatkowo ojca, który brał udział w  antyreżimowych zamieszkach Grudnia 70, byłem od dziecka uczestnikiem dumy z powstania III RP, a potem moje indywidualne osiągnięcia życiowe dawały mi raz po raz powody do satysfakcji. Nie potrzebowałem, aby dumę w postaci przynależności do wspólnoty narodowej dawali mi politycy, aby ją dla mnie wygenerowali potęgując nacjonalizm i mówiąc mi, że jestem świetny, bo jestem potomkiem np. żołnierzy wyklętych. Ale wy potrzebowaliście dowartościowania, a nikt przedtem nie odpowiedział na te potrzeby.

Żałuję też, że demokratyczne siły nie dały rady was przekonać, że zadbały o bezpieczeństwo Polski i jej kluczem jest nie tylko formalna obecność w NATO i Unii Europejskiej – słowem w zachodniej wspólnocie – ale także serdeczne i bliskie relacje z krajami zachodniej Europy. Bardzo łatwo jest w was wzbudzić strach, spójrzcie prawdzie w oczy. Obawiacie się ludzi o innym pochodzeniu etnicznym, o nietypowej orientacji seksualnej, preferujących inny niż standardowy, tradycyjny styl życia, nie lubicie wielu różnych narodów europejskich i nie ufacie im. Reagujecie na takich różnych „obcych” często agresją, ale dlatego, że autentycznie wierzycie, że tak bronicie swoich bliskich i wasze wartości, którym inaczej może stać się wielka krzywda. Rozumiem was. Ja od najmłodszych lat mogłem, dzięki moim rodzicom, jeździć po świecie i spędzać czas w środowisku wielokulturowym, jeszcze w latach 90-tych, gdy nie było to nazbyt powszechne. Przyznam, że wtedy wiele rzeczy mnie tam potrafiło zdumieć, ale miałem całe lata, aby się oswoić. Od was oczekuje się tego nagle, natychmiast, bez żadnego przygotowania. To nie jest łatwe, bo burzy ustaloną wizję najbliższego świata. Od tej strony nie byliście przygotowani na wejście do UE i na otwarcie granic, zwłaszcza na upodobnienie się do zachodniej Europy. Wasze obawy cynicznie potęgują upolitycznione media, jedyne jakie do was docierają. Rozumiem wasze położenie.

Nie jestem od was ani lepszy, ani mądrzejszy. Gdyby moja osobista historia życiowa inaczej się potoczyła, byłbym jednym z was. Tak samo czytałbym zagrożenia, miał takie same potrzeby. Głosował jak wy zapewne. Potoczyła się jednak tak i teraz, gdy wy świętujecie sukces waszego kandydata, jest moja kolej, aby się bać o przyszłość. Być może będzie to dla was satysfakcją? Odczuwanie schadenfreude też rozumiem, jesteśmy przecież tylko ludźmi.

W skali świata demokracja i wolność się cofają, zanikają. A może to nieprecyzyjnie powiedziane? Może raczej demokracja zrzuca z siebie te ograniczenia, które miały dawniej chronić wolność przed gniewem większości? Może to triumf demokracji czystej, gdzie wola ludzi jest wyżej od reguł wspólnego życia różnych ludzi obok siebie? Polska należy do państw, które mocno wpisują się w ten trend. Musicie wiedzieć, że w najbliższych latach ceną za wasze bezpieczeństwo socjalne, wasze poczucie dumy z przynależności do narodowej wspólnoty i za wasz spokój przed obcym zagrożeniem może być to, że ktoś zostanie ukarany lub skrzywdzony tylko dlatego, że publicznie wyraża się źle o rządzie. Czy będziecie potrafić dostrzec tą krzywdę? Uznać jej istnienie w ogóle?

Prawda jest taka, drogie współobywatelki i drodzy współobywatele, że wygraliście. 30-31 lat III RP, które wy wspominacie źle, a ja jako piękny czas kształtujący dla mojego pokolenia, kończą się. Wchodzimy w nieznane, w nową epokę. Wraz ze sporą częścią świata zresztą. Kupiliście taką wizję Polski i ona należy teraz do was. To jest teraz już tylko wasza Polska. Nie wiem, czy okaże się waszą Polską marzeń – daj wam Boże uniknąć gorzkich rozczarowań.

Ale nie możecie jej już się wyrzec. To wasz wybór, wasz kraj, wasza Polska. Jeśli stanie się komuś krzywda, to część odpowiedzialności spadnie na was. Niestety, takie są w świecie ludzi dorosłych konsekwencje podejmowania wolnych wyborów. W demokracji czasem to pomijamy, bo nikt przykrego słowa pod adresem wyborców nie chce powiedzieć. Ale ja nie mam z tym problemu. Odpowiedzialność za dalszy ciąg spada też na was. Daliście Kaczyńskiemu carte blanche i teraz jego czyny obarczą wasze sumienia. Rozumiem was.

Ja mogę werdykt większości tylko uszanować. To moja powinność, bo chyba jednak jestem (z pewnymi zastrzeżeniami) demokratą. Ponieważ w moim przekonaniu nie były to tylko jedne, „normalne” wybory, po których przyjdą kolejne i wszystko będzie można łatwo odwrócić, a był to punkt zwrotny dla przyszłości Polski na wiele, wiele lat, to i konsekwencje są bardziej doniosłe. Polska jest wasza, nie moja. Nie mam zamiaru się z niej wynosić, bo nie mogę tego zrobić w obecnej sytuacji życiowej (poza tym nie mam skłonności do aktów histerii, to dość dziecinne chcieć co rusz emigrować). Planuję żyć na marginesie tego nowego autorytarnego państwa, jeśli moje obawy się spełnią i takie teraz tutaj powstanie.

Życzę wam powodzenia. Obyście nie żałowali swoich wyborów, oby nowa Polska spełniła pokładane w niej wasze oczekiwania. Nie życzę wam źle. Bierzcie stery.

Legenda o wspólnocie :)

Z prof. Zbigniewem Mikołejko rozmawia Magdalena M. Baran.

Magdalena M. Baran: Wracam ostatnio – może przewrotnie nieco, gdy patrzyć na „nowe” czasy – do lektury Tischnera, do Polska jest ojczyzną. Jest tam piękny tekst: „Kto ufa drugiemu człowiekowi, ten nie potrzebuje poddania go nieustannej kontroli, ponieważ z góry wie, co ten drugi zrobi. Kryzys zaufania oznacza zatem pękanie elementarnej więzi między ludźmi”. Kiedy patrzymy dziś na Polskę, to jesteśmy między sobą w głębokim kryzysie zaufania, a jednocześnie w kryzysie więzi. Zastanawiam się, czy po roku 1989 w tym naszym społeczeństwie/w naszej wspólnocie w ogóle nauczyliśmy się ufać i budować więzi między ludźmi. 

Zbigniew Mikołejko: Mam wrażenie, że ta więź rozpadła się bardzo dawno temu. Że w gruncie rzeczy nie udała się dopełnić tak, jak na przykład została dopełniona w logice rozwoju Rosji, gdzie właściwie, długo by o tym mówić, stała się ona więzią mistyczną zakorzenioną w ziemi, krwi, myśli.

Rosyjski myśliciel prawosławny i historyk Jurij Łoszczyc swoją książkę o Dymitrze Dońskim zaczyna od obrazu kraju – wydawałoby się – zupełnie bez znaczenia, peryferyjnego, zdruzgotanego jarzmem mongolskim, czyli Międzyrzecza Zaleskiego. To jest świat rozproszonych, mizernych księstw włodzimiersko-moskiewskiego, twerskiego, riazańskiego etc,, świat nędznych, drewnianych grodów, przepastnych lasów, rozległych bagien, świat najeżony bezgraniczną przemocą i pozbawiony niemal w istocie intelektualnych elit, także duchownych. A jednocześnie odwołuje się Łoszczyc do obrazu rzek, które tam się wiją, które mają tam swój początek: Wołgi, Oki, Donu, Dniepru, Kłaźmy, Moskwy… I mówi on dalej, że owe rzeki biegnące przez las, wijące się pośród przedziwnych drzew czy tajemniczych kamieni, biegnące chaotycznie, ale ostatecznie w jakąś wyraźną stronę, kierowały się jakąś nieodpartą siłą, jakąś nieubłagana logika, prowadząc do wyklucia się tego, co później można nazwać „ideą rosyjską”. Integrystyczną koncepcją zawłaszczającą również – najzupełniej nieprawomocnie, lecz skutecznie – tradycję i tożsamość Rusi Kijowskiej. 

Wszystko więc tam już było, w tym zalążku, w tej glebie, w tych rzekach i drzewach. „Myśl, rzeka i drzewo są do siebie podobne i jest coś dręcząco niewyrażalnego i jednocześnie radosnego w oczywistości ich podobieństwa. I nie jest rzeczą przypadku zapewne, że właśnie w języku rosyjskim mówi się o «myślącym drzewie». Nie tylko bowiem w potężnych pniach, ale także w każdym wiotkim źdźble płyną bez przerwy rzeki, i każdy liść zerwany z gałęzi podobny jest do myśli ludzkiej, a każdy korzeń obejmuje ziemię, jak Dniepr czy Don. […] Jedna, jedyna myśl naprawdę wielka może zjednoczyć i połączyć cały naród, nawet wtedy, gdy rozpacza i traci nadzieję, i błądzi we mgle. Jedna idea może trwać całe wieki, nawet gdyby wszystkie moce się jej przeciwstawiły. […] W XIV wieku osnową losów tej ziemi była sprawa dziedziczenia tronu, która toczyła się między Rusią Włodzimierską a Rusią Kijowską. Kwestia ta zdumiewała wiele osób swoją, zdawałoby się, błahością i pozorną przypadkowością. Nie bez powodu znacznie później wielu wykrzykiwało, jak gdyby stanęli wobec zagadki: «Dlaczegóż to tak się stało, że właśnie państwo moskiewskie zostało cesarstwem, i któż to wiedział, że Moskwa zasłynie jako państwo?»”.

Ważne było także – mówi dalej ten sam autor – że większości wybitnych postaci tamtego miejsca i tamtej epoki, nastawionych pesymistycznie w sprawie „zbierania ziem ruskich”, nie udało się stłumić owej „logiki”, owej „myśli twórczej” i „przysłonić bezimiennego żywiołu ludowego”, spontanicznie i intuicyjnie kierującego się takim zamysłem i znajdującego zarazem swe ucieleśnienie i symbol w książętach Moskwy. Niech to będzie swoista preambuła do tego, co chcę powiedzieć, rozważając tak postawione pytanie. 

U nas podobne rzeczy się nie dokonały, podobna konsekwentna „logika” czy też scalająca, nośna „idea” – tak czytelna w działaniach Władysława Łokietka, Kazimierza Wielkiego oraz gnieźnieńskich arcybiskupów Jakuba Świnki i Borzysława – zachwiana została już w XV stuleciu, w dynastycznej polityce pierwszych Jagiellonów. A zaczęła się rozpadać, paradoksalnie, w „Złotym Wieku” Zygmuntów, ulegając ostatecznie pomysłowi rozległego, lecz coraz bardziej – niestety – dezintegrującego się i degenerującego się imperium, które „punkt ciężkości” lokowało na wschodzie, w konfrontacji z Moskwą i nieubłaganą, trwałą – mimo czasowych załamań – „logiką” jej ekspansji. W trybach tego zgubnego, jak się miało okazać, dążenia skruszyła się koncepcja mocnej i rozumnej wspólnoty opartej na świadomej, wykształconej szlachcie średniej i, potencjalnie, zamożniejszym mieszczaństwie. Obie te warstwy społeczne poniosły klęskę już w XVI stuleciu.

To przede wszystkim czasy wspaniałości i zarazem załamywania się „demokracji szlacheckiej”, które łączą się z połowicznym sukcesem, a w istocie przegraną reformatorskiego ruchu egzekucji praw i dóbr. O co chodzi? O to, że na polskiej scenie dziejowej pojawia się taka szlachta – na jej lidera wyrasta Jan Zamoyski – która jest w znacznej mierze gotowa jest zrzec się swoich przywilejów w imię reformy wspólnoty, wzmocnienia państwa i ograniczenia materialnej oraz politycznej potęgi Kościoła. Obaj Zygmuntowie się w tym gubią, zwłaszcza Zygmunt Stary, który – wbrew interesom państwa – stawia na magnaterię. A kiedy za Zygmunta Augusta tej średniej, myślącej szlachcie udaje się przeprowadzić kilka istotnych reform, poprzestaje ona na takim połowicznym sukcesie i odchodzi od myślenia o państwie na rzecz lokalności i prywatyzacji myślenia/ Bardzo charakterystyczna, wręcz symboliczna, jest tu postawa Jana Kochanowskiego, którą można nazwać ucieczką „pod lipę”. Opuszcza on miasto i dwór królewski i zaczyna żyć głównie w przestrzeni rodzinnej i sąsiedzkiej – właśnie w cieniu tej lipy, która jest pięknym, kojącym, przyjaznym drzewem. Znamienne, że ów motyw pojawia się mocno w Zborowskim nadwornego poety Kaczyńskich, Jarosława Marka Rymkiewicza, której tytułowy bohater – warchoł i zabójca – wynoszony jest pod niebiosa jako męczennik i wzorzec „prawdziwie wolnego Polaka”.

Tak czy siak, kraj nasz przeobraża się stopniowo w obszar straszliwego sobiepaństwa magnaterii, w domenę rozdzieraną jak „postaw sukna” przez interesy oligarchów. Oni więc – w większości wywodzący się rusko-litewskiego bojarstwa, choć spolonizowani – w stronę zgubnych konfliktów na wschodzie i południowym wschodzie, wojen z Moskwą i Turcją, strasznych w konsekwencjach napięć z kozactwem i prawosławiem. Oni doprowadzili do zagłady państwa i jego instytucji, stając się jednocześnie jedyną w istocie elitą I Rzeczpospolitej. Jedyną, bo „demokracja szlachecka” stała się fikcją, bo mieszczaństwo zostało zdegradowane, bo obie „akademie”, krakowska i wileńska, zajmowały się wszystkim innym niż nauką, bo król i centralne ośrodki władzy przestały odgrywać decydującą rolę…

Charakterystyczne przy tym, dodam, że polska wyobraźnia kulturowa i mitologia polska, ciągle jeszcze, ucieka się do tych właśnie wschodnich obszarów, że tam się często zakorzenia. Nie tylko za sprawą wywodzących się stamtąd dawniejszych twórców, jak Antoni Malczewski, Mickiewicz, Słowacki, Orzeszkowa, Sienkiewicz… Pisarstwo Iwaszkiewicza, Konwickiego, Miłosza, a dziś Księgi Jakubowe Tokarczuk, filmy Jerzego Hoffmana czy Wołyń Wojciecha Smarzowskiego – wszystko to „lgnie” jakby do tamtej sfery i nią się żywi, nawet wtedy, gdy czyni to w duchu jakichś rozrachunków albo też przy próbach uniwersalistycznej perspektywy. Tak, wszystko to są skutki tamtej historycznej ucieczki w prywatność i lokalność, w „białe ściany polskiego domu”, tego z Pana Tadeusza, wpisanego ściśle w pejzaż kultury wiejskiej, agrarnej.

Rzecz w tym, że dokonanie takiego wyboru – nawet symboliczne udanie się „pod lipę” – oznacza separację. To znacznie więcej niż powiedzenie „Moja chata z kraja”, bo tak wybrana izolacja zakłada już nie tylko powiedzenie „To mnie nie interesuje”, ale życie ułudą pewnej idylli, w której – o naiwności! – nic złego spotkać nas nie może.

Obraz jest rzeczywiście izolujący i sprawia on, że pod jego polskość zaczyna się rozmieniać na drobne, zwłaszcza w swoim podstawowym wymiarze egzystencjalnym. Że zamienia się absolutnie w małą codzienną krzątaninę, która jakby „wyżera” czy też „wampiryzuje” całą resztą – szersze spojrzenia na świat, partycypację w zbiorowym życiu i kulturze. Są wprawdzie dość spazmatyczne próby przywrócenia tego, co można by nazwać „ideą polską”, myślą wspólną etc. Pojawiają się one zwłaszcza w stanach krytycznych, w chwilach absolutnego zagrożenia, ale ten trend ujawnia się raczej w literaturze, refleksji o kulturze, historiozofii czy filozofii społecznej niż w życiu prawdziwym. 

Właśnie, wszelkie powroty – zarówno do złudnej idylli, jak i do realnego świata – dzieją się u nas wówczas (ale i w czasach późniejszych) na kartach książek. Bardzo mocno zakotwiczamy się w tej literaturze, ba, zdajemy się jej trzymać zębami, pazurami… A później okazuje się, że poza nią… nie mamy nic. 

Ona jest surogatem życia, to także jest bardzo charakterystyczne. To szczególna często wizja wspólnoty – wizja Polski jako nieskalanej wspólnoty mistycznej. Taka, powiem bluźnierczo, która potrzebuje pewnej mistyki krwi i ziemi. Ta wspólnota się zadzierzga i krzepnie w nieodparty, mityczny systemat najpierw emigracji, mistycznie, z dala od empiryczności, od doświadczeń kraju, a pod wrażeniem traum historycznych, popowstaniowych. Jest też, owszem, i romantyzm krajowy – ale on nie płodzi tak nośnych, potężnych mitów i symboli, jest jakoś ważny, ale jednak drugorzędny, ściszony. I on też na tę wspólnotę pracuje – z racji owego ściszenia właśnie, swoistej jakby pokory czy też wpisania, najlepszym chyba przykładem jest cykl Zygmunta Kaczkowskiego Ostatni z Nieczujów, do tego bytu lokalnego i prywatnego, do sentymentów właściwych prowincjonalnemu szlacheckiemu życiu i sarmackiemu stylowi. 

Nadal myśląc o ówczesnej wspólnocie – szczególnie o jej wymiarze intelektualnym – odnosimy się do tego, co powstawało na emigracji. To naznaczyło pokolenia, wytworzone wtedy mity są nie tylko nauczane w szkołach, ale wręcz stanowią zręby myślenia o wspólnocie, a dalej o ojczyźnie. Również dziś.

Tamta wspólnota to wspólnota wiary, ale także wspólnota iluzji, wspólnota oczywiście wyrażona w słowach, a nie w tej uporczywej twardej pracy, chciałoby się powiedzieć, pozytywistycznej, ale …

Ale u nas nawet bohater pozytywistyczny jest zakażony romantyzmem… Nie ma tu tak twardego, zimnego, czasem brutalnego pozytywizmy, jak na przykład u Zoli. 

Prawda, już sam Wokulski, który jest kreślony na figurę pozytywistyczną, ma w sobie rys poprzedniej epoki. Muszę się odwołać do własnego tekstu, który napisałem kiedyś dla „Tygodnika Powszechnego” –  eseju o Lalce jako widowisku pasyjnym. Rzecz polega na tym, że właściwie Wokulski jest kolejnym mesjaszem, który ma nas wybawić.

Tym samym Wokulski staje się kolejną figurą w polskim mesjańskim korowodzie, w katalogu postaci różnych, a przecież stapiających się w jedną I tą samą, jakże groźną, narrację. Po Konradzie, Gustawie, Kordianie przychodzą ich „synowie”, „wnukowie”…

Dopiero Wyspiański próbuje się z tym rozliczyć w Wyzwoleniu, a także w Weselu, ale to ostatnie – jak mówi Piotr Augustyniak – zostało zawłaszczone przez Polski Kościół Mentalny. No… ale to wypadek. Boryka się z tym później Stanisław Brzozowski, snując swój wielki projekt związany z filozofią pracy i rozprawy chociażby z „filozofią” Sienkiewiczowskiej Rodziny Połanieckich: „Czy zastanawialiście się, co i jak czują ginące narody? Czy sądzicie, że istotnie, jak w powieści Sienkiewicza, przychodzą znaki i widma ostrzegawcze? Przeciwnie. Jasność, pogoda, słodycz rozlewają się w duszach. Już nie trzeba myśleć, nie trzeba pracować. Na widnokręgu nie ma żadnych zagadnień: wszystko jest zrozumiałe, dostępne, przejrzyste”. No i także Piłsudski, który – choć zakorzeniony przecież w romantycznej i irredentystycznej tradycji – w zbiorze swoich studiów o powstaniu styczniowym nie mówi z patosem o heroizmie, o „srebrnych ptaszętach na krwawych polach”, o bolesnej i wzniosłej Grottgerowskiej wizji 1863 roku, o rytuałach cierpienia. To jest znakomita książka, która zajmuje się – krytycznie i pragmatycznie – logistyką, organizacją, niesprawnością i chaosem powstańczych działań, które, jak twierdzi wbrew powszechnej opinii, mogłyby się okazać zwycięskie, gdyby rządził nim elementarny i odpowiedzialny praktycyzm. Skąd podobne myślenie wziął Piłsudski? Właśnie od Brzozowskiego. A przecież Marszałek był duchowym dziedzicem i czcicielem tego powstania, o czym przypomina znakomity wiersz Józefa Czechowicza Piłsudski:

śnieżne konie śnieżyca po świętym marcinie

zamieć dom tratowała a dom mocny wytrwał

dawny czas w zegarach szafach skrzyniach

litwa litwa

[…]

jezioro sine wolno szło do brzegu

usypiając fale jak dzieci

w domu dzieci bez kołysek kołysał spod śniegów

jęczący nieustannie rok 63

Zatrzymajmy się jeszcze na moment powstania styczniowego. W lasach jest najwyżej 20-30 tysięcy ludzi – gimnazjalistów, studentów, drobnych urzędników dworskich, leśniczych…

Również chłopów, którzy poszli z panami… I tu kolejny mit buduje nam Orzeszkowa w Nad Niemnem. A na tym nie koniec.

Są też chłopi zdradzający, chłopi z Wiernej Rzeki albo też z Rozdzióbią nas kruki, wrony… – ci, którzy są po stronie Rosji albo tylko po swojej własnej stronie, po stronie swego dramatycznie nędznego, dramatycznie nieświadomego i bezwzględnego żywota. Nie oni jedni zresztą: dobrowolnie przecież w armii i urzędach rosyjskich, bez przymusu, było wówczas jakieś 300-400 tysięcy ludzi… Niedawno czytałem parę rzeczy o polskich generałach i oficerach w armii rosyjskiej, którzy przeszli do armii Polski Odrodzonej i nikt ich tam nie miał za zdrajców. To było naturalne, że tam byli – bo tam robiono karierę, pieniądze, bo przecież trzeba było żyć. Dokonywało się jednak rozdarcie, dramatycznie dokonywała się konieczność rozmaitych wyborów. Ot, święty Rafał Kalinowski z rosyjskiego oficera stał się przecież powstańcem. Ot, ojciec Biruty z Syzyfowych prac jest Polakiem w rosyjskim mundurze, ciemiężącym gorliwie własnych rodaków. Ot, warszawskie bogate mieszczuchy szydzą z Wokulskiego, że w 1863 roku dołączył do tych, którzy „nawarzyli piwa”, i trafił w końcu na Sybir. Jasne więc, że nie wszyscy mogli pójść walczyć, że trzeba było – jak to się u nas nagminnie gada – „jakoś żyć”. Chodzi jednak o to, żebyśmy żyli w prawdzie historycznej, a nie w obrębie fałszywej dialektyki „zadanej” nam przez Adama Mickiewicza w Dziadach: że niby to „Naród nasz jak lawa/ z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa/ Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi/ Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi”.

Doświadczamy zresztą dzisiaj mocno tej fikcji, gdy przychodzi do sprawy „żołnierzy wyklętych”: w państwowym, bezkrytycznym kulcie eksponowany jest tylko patetycznie ich heroizm, w atakach, zwłaszcza lewicowych, na ten kult – tylko zbrodniczość. A było i jedno, i drugie. Ale, by to zrozumieć, potrzebne jest spojrzenie „chłodnym okiem” – historyczna trzeźwość, nie ideologiczne zapamiętanie, nie mitologia.

Tej nam niestety brakuje. Wciąż na poważnie nie rozmawiamy o historii. Politycy się tego boją, a społeczeństwo karmi się mitem. A jednak były te „wielkie wybuchy”. Co się zatem dzieje się, co w nas jest takiego, że w kolejnych pokoleniach rozpala się co najwyżej słaby ogienek, który szybko gaśnie?

Bo nie ma żadnego wewnętrznego ognia! Bo ten ogień wewnętrzny został zasypany! Przejdźmy do rozsypki. Ten zatem ruch egzekucji praw i dóbr był ujawnił się – znowu to podkreślam – w warunkach społeczeństwa agrarnego, jakim była ówczesna Polska. I z natury swojej nie pozwolił na zbudowanie tego czegoś, co nazywamy klasą średnią. A jakieś jej zaczątki ukształtowane później, pod zaborami czy w międzywojniu – inteligencja oraz mieszczaństwo – zostały wyniszczone w rozmaitych okropnościach, zwłaszcza w II wojnie światowej. Dodajmy do tego fakt, że szkolnictwo elementarne w Polsce było bardzo powszechne do XVI wieku, ale w pewnym momencie się cofnęło, nastąpił straszliwy regres edukacji – ta szlachecka i mieszczańska stała się bardzo nędzna, tej plebejskiej i chłopskiej niemal nie było. Ponadto – pod presją katolickiej kontrreformy – klęska reformacji protestanckiej oraz zdławienie prawosławia ukształtowała z czasem, w warunkach w istocie duchowego monopolu, model wojowniczej i ksenofobicznej religijności sarmackiej, przejęty potem od szlachty przez warstwę chłopską. Bo warstwy niższe naśladują jednak w swej kulturze i obyczaju – i tak się stało z polską religijnością – warstwy wyższe, do których mają bezpośredni dostęp w swoim doświadczeniu codziennym. W tym wypadku chodziłoby zatem o szlachtę średnią i niższą. Jak zatem ukazał to Stefan Czarnowski w swoim studium o
religijności wiejskiego ludu polskiego”, barokowa, wojownicza i ksenofobiczna wiara i obrzędowość tych grup szlacheckich stała się w końcu, drogą naśladowania i przeniesienia religijnością chłopską, nacechowaną rytualizmem oraz „nacjonalizmem wyznaniowym”, czyli utożsamieniem polskości z katolicyzmem. I przeszła on następnie – właściwie nietknięta – wraz komunistyczną urbanizacją i industrializacją automatycznie do miast i wielkich środowisk przemysłowych. Jednak proces ten nie dotyczył już na ogół przejmowania wzorów Oświecenia czy jakiejś działalności publicznej.

A przy okazji: jest taki wspaniały, godny ze wszech miar polecenia, pamflet Karola Zbyszewskiego Niemcewicz od przodu i tyłu, który „suchej nitki” nie zostawia na naszych oświeceniowych reformatorach (skądinąd „suchej nitki” nie zostawia on na wszystkich ludziach epoki stanisławowskiej: zdrajach i patriotach, intelektualistach i „podgolonych łbach szlacheckich”, Żydach i Sarmatach, kobietach i mężczyznach, arystokracji i mieszczaństwie…).

Zgodzimy się tutaj, że jako naród czy wspólnota przez zabory (al nie tylko przez nie) nie odrobiliśmy lekcji Oświecenia, bo przecież u nas Oświecenia de facto nie było, nie w jego europejskiej postaci. Dostajemy to w wersji bardzo szczątkowej – gdzieś są Staszic, Kołłątaj, Czacki czy Linde. Historycznie nie dostajemy jednak szans na rozwój, na przepracowanie całej masy tematów, a zamiast tego podtrzymujemy iluzje i budujemy kolejne mity.

To połączyło się ze swoistym mentalnym zniewoleniem przez pewien systemat edukacyjny: dość topornego dydaktyzmu, kształtowania –  „oświecania” ex cathedra „młodych umysłów”. I do tej pory żyjemy w systemie edukacyjnym wypracowanym przez Komisję Edukacji Narodowej, umocnionym potem za komunizmu przez represyjny wzorzec makarenkowski (wiem, co mówię, bo w dzieciństwie czytałem rozmaite dziwaczne i niepotrzebne książki, także osławiony Poemat pedagogiczny Antona Makarenki). Wciąż więc mielimy ten sam schemat, a chociaż następują w nim jakieś tam korekty, jakieś jego niby-reformy, sposób nauczania, a w jakimś sensie i sam przekaz wiedzy jest nieodmiennie taki sam. Oświecenie przetrwało zatem jako pokłosie dość wulgarnego dydaktyzmu.

Istotniejsze jest może to, że nie przerobiliśmy lekcji rozumu, który przemienił Francję, postawił pod znakiem zapytania myślenie w Prusach, czy w specyficzny sposób dotknął Hiszpanię, bo nie dość, że Kościół jest tam mocny, to wymiar jego wpływu jest tam inny. Religijność jest inna. 

Hiszpania jest tu dosyć szczególna. Złoty Wiek hiszpański – wspaniałości jego literatury, mistyki i sztuki – jest bowiem jednocześnie wiekiem ukształtowania silnego absolutystycznego państwa w powiązaniu z wszechmocnym lokalnym Kościołem, w swojej represyjności – przykładem okrutna Inkwizycja miejscowa – bardzo niezależnym od Rzymu. Tak, Inkwizycja hiszpańska i portugalska jest to coś radykalnie innego w zestawieniu z inkwizycją rzymską – bo to kościelno-państwowa służba bezpieczeństwa i polityczno-religijna policja…. Wróćmy znowu do tego założycielskiego XVI wieku, gdy przed europejskimi krajami, zrzucającymi właśnie dominację dwóch struktur uniwersalnych, papiestwa i cesarstwa, rysowały się rozmaite wyjścia: można było pójść w stronę Kościoła narodowego, wspólnoty, jaka się pojawiła w państwach protestanckich, oraz demokracji partycypacyjnej, albo też zbudowania centralistycznej, absolutnej, katolickiej monarchii. Polska się zawahała – choć wydawała się za Zygmunta Augusta zmierzać w pierwszym kierunku. A potem, sprzeciwiając się wszelkim próbom naprawy i umocnienia państwa, oligarchia wciąż skutecznie straszyła szlachtę widmem absolutum dominium, „nieograniczonej władzy”. No i rzeczywiście pojawiła się ona – tyle, że nie w rękach królewskich, a w rękach magnackich „królewiąt”, sprawnie potrafiących wzniecać anarchię szlachecką i nią zarządzać. Nie wybraliśmy zatem żadnej skutecznej i mocnej drogi, wybraliśmy wbrew wszystkiemu – by przywołać tytuł środkowego tomu trylogii Pawła Jasienicy o Rzeczpospolitej Obojga Narodów – Calamitatis Regnum, „królestwo klęski”. No i agonię.

Na pewno byłyby skuteczne dla wspólnoty jako takiej, czyli dla ukształtowania się wspólnoty czy wyłonienia się właściwego społeczeństwa. 

Właśnie tak. Przypadek Hiszpanii pokazuje kraj, gdzie silne państwo jest wspomagane przez Kościół, natomiast u nas w tym okresie Kościół za sprawą jezuitów zorientował się dość szybko, za sprawą rokoszu Zebrzydowskiego, że bardziej niż na słabej władzy królewskiej może się oprzeć na żywiole magnackim i szlacheckim. Krótko mówiąc: na destrukcji wspólnoty i osłabieniu instytucji państwa. 

Związał się zatem z grupą wykluczającą klasy niższe, jednocześnie potwierdzając swoją wielowymiarową dominację?

W dodatku ujmując relację między klasami w kategoriach religijnych. Przecież pojęcie „chama” jest wyprowadzone ze Starego Testamentu, od imienia syna Noego. To jest bardzo charakterystyczne, że szlachta nie była w istocie antysemicka. Żyd, który przyjmował katolicyzm, dostępował zatem często nobilitacji, stawał się szlachcicem (a w przypadku osiemnastowiecznych frankistów, o czym przypominają także Księgi Jakubowe, był to wręcz proces masowy). Nawet więc Walerian Nekanda Trebka, jego donos Liber chamorum, nie notuje Żydów, którzy przeniknęli do stanu szlacheckiego, notuje natomiast miejskich plebejuszy i chłopów, którzy w sposób nieuprawiony do tego stanu przeniknęli) Zresztą to był dość silny proces, dotyczący sporej liczby ludzi.

Wracając: chodziło więc o zarówno realne, jak i o symboliczne oddzielenie się, obecne mocno także w języku. I gdzież tu wspólnota? Pojawiała się tylko radykalna dwudzielność, a jednocześnie skazanie chłopa na niewysłowione nigdy cierpienie albo też na cierpienie wysławiające się w aktach strasznej, spontanicznej przemocy. Wystarczy wspomnieć antyszlachecką i antypańszczyźnianą rzeź galicyjską 1846 roku, wymierzoną przeciw „polakom”, czyli szykującej się do powstania szlachcie. A dzieje się to pod hasłem, że Najjaśniejszy Pan, czyli cesarz austriacki, jakoby zawiesił na trzy dni dziesięć przykazań. wszystko w chwili, gdy najjaśniejszy pan, w chacie Jakuba Szeli, zawiesił na trzy dni przykazania. A w powstaniu styczniowym trzeba było stworzyć oddział „żandarmów wieszających”, którzy pacyfikowali chłopskich delatorów, współpracujących z Moskalami przy pacyfikacji. A wreszcie trzeba powiedzieć i o tym, o czym piszą profesorowie Barbara Engelking i Jan Grabowski, czyli o ściganiu i mordowanie Żydów, głównie na wsi, w tak zwanej drugiej fali pogromowej.

Do tego jeszcze wrócimy, ale na razie chcę zatrzymać się nad opowieścią o iluzji. Przez nią dojdziemy do tematu Żydów. Bo to jest tak, że żyjemy w iluzji pewnej wspólnoty, gdzie ta wspólnota jest wyobrażona jako dobra. Niejako w jej w ramach wymyślamy sobie czy też projektujemy figury – figurę wroga i figurę przyjaciela. Ci nasi wrogowie i przyjaciele są tak naprawdę iluzoryczni. Tu dochodzimy do Żyda. Gdy zapytamy „Co w Polaku jest najbardziej autentyczne” albo, gdy Polak odkrywa swoją autentyczność – swego czasu rozmyślał nad tym Charles Taylor – to kolejne pytanie i odpowiedzi pokazują, że w polskiej duszy najbardziej autentyczny okazało się wykluczenie obcego, w tym antysemityzm. 

To miało różne źródła, na przykład w rabacji galicyjskiej, o którym mówiłem, zginął tylko jeden Żyd i tylko dlatego, że był urzędnikiem dworskim. Karczma, w której Żyd sprzedawał wódkę, była ośrodkiem, gdzie chłopi zmawiali się przeciwko dworom. „Winna” narośnięciu antysemityzmu chłopskiego w Galicji staje się dopiero – jak trafnie zauważa Michał Montowski – ustawa Najjaśniejszego Pana z 1874 roku, która pozwalała Żydom kupować ziemię. Czyli, krótko mówiąc, w chłopskiej mentalności Żyd staje się konkurentem. Tu jest pierwsze źródło problemu. Do tego dochodzi oczywiście ksenofobiczność szlachecka przejęta przez chłopów. W końcu – co już mówiliśmy – przykład idzie z góry. Na dodatek figura Żyda jako obcego i winnego zostaje jeszcze podkreślona religijnie – modły za Żydów, „morderców Chrystusa”, musiały wszak zrobić swoje.

Wraca słynna, poddana korekcie już przez Jana XXIII, modlitwa z liturgii Wielkiego Piątku, zaczynająca się od słów: „Oremus et pro perfidis Judaeis”…

Właśnie. I jeszcze figura Judasza z tym wszystkim. To jest ten podkład religijny. A jednocześnie jest też nieustannie manifestująca się obcość, wynikająca z faktu, że ten kraj – z własnej zresztą głupoty – został wydany w ręce obcych, że nawiedzały go różne potworne armie, że panoszyli się i dręczyli obcy mówiący w obcym języku, nierzadko też obcy w wierze. I to budziło lęk, za którym przyszła niechęć, a w końcu i nienawiść.

To nas z kolei przenosi do czasów bardziej już współczesnych, bo… niestety tak wiele się w tym względzie nie zmieniło. Tischner – za Antonim Kępińskim zresztą – diagnozował tych zalęknionych, jako ludzi z kryjówek. Mija 30 lat naszej wolności, tymczasem ludzie, którzy mieliby stanowić wspólnotę, są przesiąknięci duchem podejrzliwości. Wracam do zaufania, od którego zaczynaliśmy. Bo przecież nie potrafimy ufać sobie nawzajem. Jesteśmy tak podejrzliwi, że wyparowuje z nas – jako ze społeczności – masa dobrych odruchów, ze zwykłą, ludzką życzliwością na czele.

Właśnie z powodu z tej dyspersji – tego rozproszenia, okopania się we wspólnotach domowych i sąsiedzkich – zadzierzgiwanie się wspólnoty polskiej, bo nie mówiliśmy, dokonuje się okazjonalnie, od przypadku do przypadku, głównie w przestrzeni żałoby.

Myślę, że to w następnym kroku. Póki co mówimy „wspólnoty domowe”, a tymczasem Polacy cierpią na oikofobię, jednocześnie nie umiejąc odnaleźć swojego miejsca.

To jest doskwierające, gdzieś tam boli, zwłaszcza młodszych. To jest tak, że wyzwalanie się z oków społecznych, czyli kolejne rewolucje moralne, mentalne, kulturowe, kierują się przeciwko temu, co jest najbardziej rzeczywistym pancerzem. I tak właśnie młodzież społeczeństw zachodnich zbuntowała się w okolicach 68’ roku. Był to bunt przeciwko systemowi edukacji, przeciw autorytetom i arbitralności kultury „starych” – i tak dalej, ze wszystkimi uzasadnieniami kulturowymi, filozoficznymi czy psychoanalitycznymi. Natomiast u nas młody człowiek buduje się najpierw przeciwko tej wspólnocie, którą – jak mu się zdaje – najlepiej zna, czyli rodzinie. Jednocześnie i paradoksalnie ją jednak uświęcając, bo został do jej reguł przyuczony jak pies Pawłowa – we wszystkich polskich badaniach, we wszystkich epokach, za komunizmu i obecnie, ona się pojawia na czele hierarchii – jako najważniejsza z wartości. 

Nawet jeśli ta rodzina naprawdę okazuje się nie istnieć i stanowi iluzję, rzeczywistość wyobrażoną, ersatz, kalkę, jaką wtłoczono nam w głowę. Kolejną. Łapiemy się jej pojęcia niczym tonący brzytwy, powtarzamy: „Mamy rodzinę”. Ale czy rzeczywiście ją mamy? Czy wciąż w tym samym kształcie?

A dzieje się to jeszcze w sprzeczności z wielkim procesem kulturowym – przemiany, także w wymiarze praktycznym i codziennym, wzorców rodziny, prawda? Przecież 30% dzieci w Polsce rodzi się ze związków pozamałżeńskich. A na wielu obszarach kraju, jak gdzieś czytałem, więcej małżeństw się rozpada, niż zawiązuje. Chodzi też o to, że coraz częstsze stają się rodziny niepełne i patchworkowe. I o to, że zmienia się obraz myślenia o pokoleniowości czy obowiązkach rodzinnych. I o to w końcu, że masowa migracja, niekoniecznie tylko „za chlebem”, często też za swobodą obyczajową, destruuje rodziny. 

Rozpada się więc ten horyzont i przymus tradycji, w której wszystko nam „mówi”, że „rodzina jest najważniejsza” – bo słyszymy o tym w Kościele, bo tak nas nauczyli rodzice czy dziadkowie, bo takie mamy schematy czy atawizmy. I trzymamy się tego uparcie, nawet jak już go w istocie nie ma, tego starego fantomu. Trochę jak ten facet ze Szkarłatnej litery, którego nawiedzały duchy dawno zjedzonych potraw… Tyle, że nas nawiedzają fantomy dawno przeżytych rzeczywistości. Dla tych nich też poświęcamy nierzadko życie realne. 

A to błąd. Często poświęcamy siebie, szczęście i zakłamujemy rzeczywistość dookoła siebie, ale jak ją zakłamujemy na poziomie oikos, tego pierwszego kręgu, jeśli pójdziemy za Arystotelesem, żeby tego nie zakłamać dalej. Jak się psuje na podstawowym poziomie, to się będzie psuć dalej. 

Najpierw jest oikos, a później jest polis, prawda?

Skoro dochodzimy do polis, to również do polityków. 

No, oni są tacy, jak my wszyscy – krew z krwi, kość z kości naszej.

Są spośród nas, a jednocześnie są „nami” w tej ostrzejszej, bardziej medialnej wersji. Z jednej – mój ulubiony Cyceron – tym, co nas ma przymusić do uczestnictwa w życiu publicznym jest to, by nie być rządzonym przez ludzi podłych, ale z drugiej polityka nie powinna być zajęciem dla dyletantów. A jak my patrzymy znowu, patrzymy do tej iluzji, to jest nasza polityka nie jest domeną polityków, a politykierów. 

Tych, którzy powołali siebie do tej roli. Ja wolałbym niekiedy w rozżaleniu – nie do końca to oczywiście prawda – aby nami rządził nami ktoś podły, a rozumny, nie zaś szlachetny głupiec. W Polsce jest natomiast tak, że polityczność zależy na przykład od charakteru – żeby ten charakter był „cacy”. Polityka polska jest więc mocno spersonalizowana, skoncentrowana na osobach, na ich przymiotach i wadach – nie myśli się tu w kategoriach wspólnoty, skuteczności, racjonalności, interesu, prawda? Przecież często wybory w Polsce, dokonane przez wielkie grupy społeczne, dzieją się w poprzek rozmaitych ich interesów.

Ale obywatele tego nie zauważają.

Bo są wiedzeni przez fantom. Są wiedzeni przez, powiedziałbym to, że nigdy nie było tego czegoś, co można nazwać trwałymi strukturami instytucjonalnymi polskiej polityki. 

Można powiedzieć, że w jakimś sensie brakuje nam stałej polityki, pewnej ciągłości, a patrząc na postępujący demontaż sfery publicznej czy nawet samego ustroju państwa – bo ku temu wiodą nas „reformy” chociażby sądownictwa – trudno z optymizmem patrzeć w przyszłość.

Dla przykładu: we Włoszech mieliśmy trzy wielkie partie rządzące tam długo, w lepszej albo gorszej koabitacji, przez kilkadziesiąt lat: chrześcijańsko-demokratyczną, komunistyczną i socjalistyczną. I za każdą z nich stał instytut o statusie instytutu narodowego. Można różne rzeczy mówić o polityce włoskiej, o jej meandrach, kryzysach, dramatach, o kafkowskiej biurokratyzacji, o nieprawościach i skorumpowaniu jej elit… W sumie jednak, także za sprawą podobnego intelektualnego zaplecza, wyprowadziła ona Italię ze statusu kraju ubogiego, przegranego, kraju z długim doświadczeniem faszyzmu i drastycznym rozdarciem kulturowym, ekonomicznym, społecznym miedzy Północą a Południem do statusu jednej z najważniejszych gospodarek światowych i istotnego podmiotu „gier” politycznych. Podobnie też za niemiecką CDU stoi Fundacja Adenauera, mają swoje „instytuty” amerykańscy republikanie czy demokraci… i tak dalej. A intelektualiści powiązani z tymi partiami pracowali i pracują nad programem, wizją, spójnością, ideami nośnymi – nie tylko nad PR. To dawało i daje ciągłość i stabilność polityki.

W Polsce też mieliśmy próbę stworzenia tego typu instytucji, a nawet – ostatecznie odrzucony – projekt ustawy, który pozwalałaby na ich finansowanie dzięki przeniesieniu środków z tak zwanego funduszu eksperckiego partii. 10 lat temu, gdy się poznaliśmy, sama byłam częścią tego projektu. 

Wiem, to był Instytut Obywatelski. On się nie udał, bo… No właśnie, „obywatelskim” fajnie jest być w przemówieniu, ale żeby pracować intelektualnie, trzeba dokonać gigantycznej pracy krytycznej, umysłowej. I, znów wracamy do Oświecenia, do dziedzictwa rozumu. Immanuel Kant w Co to jest Oświecenie, krytykując je, mówi przecież zarazem, że dzięki temu, że Oświecenie było, człowiek Zachodu przestał być dziecinny i stanął na własnych nogach, wszedł w etap dorosłości. Z tego punktu widzenia – i z braku przyswojonej oświeceniowej tradycji – Polska jest infantylna. Przecież sami nawet mówimy, że ci nasi politycy uprawiają gry podwórkowe, że bawią się w piaskownicy. 

Ewentualnie grają w podchody. To nadal język z naszego dzieciństwa. 

Ale jednocześnie jest to język doskonale rozumny, bo wynajduje adekwatne metafory, pokazuje, jakimi rzeczy naprawdę są.

Mam wrażenie, że nasz język – bo nam się wydaje, że mówimy metaforami – pokazuje, że król jest nagi. Ale tylko dziecko może powiedzieć, że król jest nagi. 

Tak, w związku z tym jasne, że pojawiają się tu i ówdzie, od czasu do czasu, heroiczne wysiłki w budowaniu różnych środowisk ideowych, które mogłyby wspierać, wykraczając poza doraźne „gry i zabawy”. Ale są one odrzucane przez polityków. Obecna klęska demokracji w Polsce jest zawiniona przez liberałów i lewicę, którzy w pewnym momencie najzwyczajniej oddali pole – z jednej strony ulegając Kościołowi, z drugiej strony nie budując nic przeciw populizmowi, nie tworząc żadnej paidei. No i konsekwencją oddania tego pola stał się teraz szkodliwy mariaż tych dwóch sił. Nawet jeśli postulaty tak zwanej prawicy – bo to nie jest żadna – prawica są w istocie postulatami czysto socjalnymi czy wręcz socjalistycznymi, Kościołowi przecież to nie przeszkadza! Ba, nie przeszkadza mu to nawet, że działania rządzących nami teraz populistów są rewolucyjne w swojej gwałtowności, w bezczelności. Że wywracają one i nicują nie tylko ład prawny i społeczny, ale też poprzez kłamstwo i sianie nienawiści urągają ładowi moralnemu, temu zapisanemu w dekalogu.  Że w warstwie ideologicznej jest to narodowy i ksenofobiczny katolicyzm, daleki od chrześcijańskiego uniwersalizmu oraz nauczania Kościoła powszechnego.

Na czym jednak miałaby polegać wspomniana paideia? Na przykład na uzmysłowieniu sobie, że my jako społeczeństwo w całej masie i każdy z osobna, jesteśmy bezradni wobec świata, który się oto staje. Taką paideię narodową mogłyby więc stanowić projekty budowania takiej edukacji i kultury, która musiałaby by się zająć kształtowaniem języka, którym można by było nazywać rzeczy po imieniu. 

A jakie mamy teraz – w przedziwnym pomieszaniu – dwa języki do dyspozycji? Gdy o nich myślę, zawsze przywołuję sprawę Katarzyny Waśniewskiej. Dlaczego? Bo przy tamtej zbrodni ujawniła się w całej okazałości ta dwujęzyczność, że pewnego rodzaju zasłona się rozdarła przez moment i coś nam ukazała istotnego. Katarzyna Waśniewska ukazuje mi się zatem jako medium utajonych polskich nastrojów i pisanych im obiegowych, powszechnych języków. Najpierw więc, najzupełniej intuicyjnie, Waśniewska posłużyła się kalekim językiem kościelnym, katechizmowym, dewocyjnymi obrazami Mater Dolorosa, Matki Boleściowej, która utraciła Dzieciątko. Ale jak sprawa zaczęła się odwracać, wtedy „weszła” w język tandetnej popkultury. Był więc taniec na rurze, półnagie jazdy konno, opowieści o przeżyciach erotycznych, ucieczki z kochankami itp.

Co najgorsze, społeczeństwo kupiło oba te języki, zarówno ołtarzowy, jak i tabloidowy. Ba, trzyma się ich nadal.

Więcej: to wywołało swoistą fascynację – najpierw falę współczucia, poczucia grozy, a później fascynacji. To pierwsze przemówiło do kobiet, drugie do mężczyzn. Ona „wiedziała” po prostu odruchowo, drogą zwykłej absorbcji skrytych treści polskiego życia i bez żadnego studiowania technik manipulacji,  czym zagrać, miała pewne zdolności aktorskie, odgrywała na przykład na swym osiedlu, choć nie miała matury, rolę studentki, która idzie na egzamin. I tu wracamy do iluzji i do życia, które jest snem, do dziecięcych kłamstw. Gdzieś przecież w jakimś wywiadzie matka Waśniewskiej powiedziała bodajże, że córka kłamie jak dziecko, iż napadł ją smok. 

Czy my przypadkiem tego języka nie powielamy? Pod koniec ubiegłego roku mieliśmy przypadek chłopca, który schował hostię do kieszeni, bo bolał go ząb. W mediach, w sferze bądź co bądź publicznej, niemal z automatu odpaliły się dwa języki,. Z jednej strony panie krzyczące, że świętokradztwo. Najpierw „Po co szedł do komunii jak go ząb bolał”, a z drugiej strony ludzi mówiących „Nie można tego dziecka podejrzewać od razu”. Poza tym nie można zachowywać się w taki sposób.

Ale to wina mariażu, o którym wspominałem. Oddano nazbyt szerokie pole Kościołowi i w związku z tym, krótko mówiąc, zawładnął on mentalnością. No więc kiedy trzeba opisać sytuację, z religijnego punktu widzenia będącej profanacji, sięga się zaraz po potępienia i nie znajduje żadnych usprawiedliwień, sięga się po represje, także z pomocą państwa – bo wezwano przecież policję. To prowadzi oczywiście – przy jednoczesnej słabości głosów przeciwnych, trzeźwych – do fanatyzmu,

Skoro wypłynął wątek fanatyzmu, muszę zapytać czy przez to wszystko, co się u nas dzieje: mariaż władzy z Kościołem, wysyp dbających wyłącznie o własne interesy politykierów, brutalizację, a jednocześnie dramatyczne spłycenie języka, czy w końcu zalewającą nas mowę nienawiści – nie dochodzimy do momentu, gdy grożą nam trzy plagi, o których pisał Ryszard Kapuściński? Idzie to tak: „Światu grożą trzy plagi, trzy zarazy: plaga nacjonalizmu, plaga rasizmu i religijnego fundamentalizmu”. I to nam w sumie pasuje, bo Kapuściński pisze również, że mają one wspólny mianownik czyli „totalną, agresywną irracjonalność”. W jakimś sensie wracamy do początku, do logiki rozwoju, której u nas nie ma…

W związku z tym brakiem tak łatwo podąża się tu za fantomami. 

Ale te fantomy są straszne, coraz bardziej przerażają!

Są straszne, ale są też w jakimś sensie łatwe. Co więcej – nieładnie mówiąc – wciąż nie zostały one „przepracowane”. Nie zostały postawione w ogniu oświeconej krytyki. Ona niekoniecznie musi być skuteczna, ale jest nieskuteczna przede wszystkim tam, gdzie jest niewykształcona, roszczeniowa klasa niższa. Chodzi o to, że znajduje ona silny opór w klasie średniej. Oczywiście, może się zdarzyć taki „wypadek przy pracy” jak w Anglii, ale jednak i tam z populistyczną ideą Brexitu nie poszło zbyt łatwo, bowiem próbowała nie dopuścić do niego dobrze zmobilizowana klasa średnia. Jednak, w odróżnieniu od Anglii, my nie mamy silnej klasy średniej. Była pewna szansa pewna na jej wytworzenie, którą przegapił Leszek Balcerowicz i pierwsze demokratyczne ekipy, nie zaczynając od uwłaszczenia części inteligencji. W związku z czym nastąpiło uwłaszczenie jedynie części dawnych partyjnych działaczy i nowych „rwaczy” o nierzadko podejrzanej konduicie – bo trzeba było dokonać przecież jakieś akumulacji kapitału pierwotnego. Nastąpił więc dziki kapitalizm aferalny, który miał i ma nadal swoje niedobre, destrukcyjne konsekwencje.

Pojawiła się grupa, której interesy nie zostały zaspokojone, która w jakimś sensie nie zrozumiała reform, albo inaczej, została pominięta. To ta grupa okazałą się później adresatem wszelkim maści populizmów. Grupa, dla której najistotniejsza stała się przynależność, a także programy polityczne odzwierciedlające resentyment z jednej, a niezaspokojenie potrzeb z drugiej strony. Czy stał/stoi za nią jakiś głęboki namysł? Nie. Kapuściński powiada, że wystarczy „złożyć deklarację, przytaknąć, podpisać akces”, nie ważne tak naprawdę, bo nie masz znaczenia jako jednostka, „nie ma ludzi, jest sprawa”. I ta sprawa – w różnych odmianach – jest u nas dominującą. 

Dlatego taką figurą koronną jest Stanisław Piotrowicz. Jego dziejowość nie ma znaczenia, jego moralność nie ma znaczenia od momentu, w którym stał się „nasz” poprzez samą tylko deklarację „naszości”. A dalej: jest oto nasza historia funeralna. To ona potrafi zbudować jakieś więzi. I buduje efemeryczną wspólnotę, która jednak rozbryzguje się, rozpada się, kiedy tylko przestaje trwać żałoba. W związku z tym trzeba było ideologicznie i rytualnie utrwalić miesięcznice w „religię smoleńska”, która by podtrzymywała, emocjonalnie ją nasycając, pewnej wspólnoty politycznej. Ta funeralność, ta żałoba były istotne, stając się lepiszczem narracji, na pewnym, znów przejściowym, etapie marszu po władzę – dziś oczywiście już zbędnym.

Ale weźmy pod uwagę, że wcześniej nic tak mocno nie wbiło klina w słabiutką już wcześniej wspólnotę… 

Dlatego tak ważny jest wiersz Do Jarosława Kaczyńskiego autorstwa Jarosława Rymkiewicza. Z jednej strony pokazuje on Polskę wspólnoty prawej i Polskę wspólnoty nieprawej, buduje rozdzielność tych wskazanych jako nie-nasi, wytrąceni ze świętego, czystego porządku „naszości”. Tych, których należy wygnać, ukarać, potępić, stygmatyzować i tak dalej. I tak się dzieje, prawda? Jest i druga figura, bardzo użyteczna, chodzi o Krystynę Pawłowicz. W tym szaleństwie była metoda – chodziło o najbardziej brutalne narzędzie stygmatyzacji przeciwników politycznych. I wyniesienie teraz do Trybunału Pawłowicz i Piotrowicza to nie jest tylko prowokacja: ma ono wymiar quasi-religijny. I wobec tych pokonanych, naznaczonych, ale jest wyborem figur nieprzypadkowych. I zarazem, za sprawą wybrania do Trybunału Konstytucyjnego – czyli w sferę nietykalności, w sferę tabu.

A z drugiej strony mamy sferę stygmatyzowania tych, którzy tych, co akcesu nie zgłaszali. 

No tak, to jasne. Oni są, wracając jeszcze na krótko, jak bliźnięta. Są w parze. Piotrowicz – Pawłowicz, Piotr i Paweł. Taka przewrotna religia, taki przewrotny los.

Nie ma przypadków.

Nie ma. Trochę jakby na wschodnią modłę… Mówiliśmy o rozpadzie wspólnoty, w związku z tym jest jakaś potrzeba wspólnoty, potrzeba auto-transcendencji. A że to jest porządek chory, fałszywy, zły, staje się nieważne. Ważne, że jest „pod ręką”, że nic nie zostało nam innego zaproponowane. A wcześniej został zaproponowany liberalizm, w którym każdy przebija się na własną rękę. Liberalizm ten jest w jakimś wymiarze okaleczony, jednak łączy się to z przejściem przez oświeconą krytykę, zyskaniem samoświadomości, prawda? I uzyskanie też specjalizacji, wydoskonalenie się w jakieś konkretnej pracy. W Polsce jesteśmy natomiast dumni z tych, co potrafią wykonywać wiele rzeczy, ze „złotych rączek”. Natomiast Immanuel Kant mówi, że kraj w których nie ma specjalizacji, dotyczy to także polityki, to jest kraj barbarzyński. 

Nasz liberalizm faktycznie jest kaleki. Pytanie tylko, czy całkowicie się nie udał, czy nie został zaproponowany w znośnej, rozumnej, przyswajalnej formie czy najzwyczajniej się nie przyjął. Co się stało?

Akcesem do liberalizmu dokonał się niestety w Polsce w tym momencie, w którym mesjanizm liberalny – bo jest i taki – zaczął ukazywać swoje niepowabne oblicze: z jednej strony ujawniając różne sytuacje skandaliczne, związane z kryzysem wywołanym przez pazernych bankierów, a z drugiej strony pokazując, że na dobro tych liberalnych zachodnich społeczeństw pracują za nędzne grosze i nieludzkich warunkach dzieci i kobiety w Wietnamie, Chinach, Kambodży… Jednocześnie liberalizm zostawił poza sobą również w tych, co – jak słusznie zauważył Jan Paweł II w encyklikach społecznych – żyją na obrzeżach świata. Dziś trzeci, a nawet czwarty świat kryje się zatem, jak pisał papież, w czynach pierwszego świata. U nas objawem tego rodzaju zapomnienia jest przypadek Radia Maryja… 

Pomyślałam, że liberalizm w jakimś sensie zapomniał o tym, iż jego twarzą miała być wolność, że granicami mojej wolności są granice wolności drugiego człowieka. Możemy spotkać zarzut wykluczenia przez liberalizm całych mas ludzi. Stąd pytanie: Kim jest ten wolny człowiek? 

On został trochę wymyślony w wielkomiejskich salonach i zajął miejsce zwykłego człowieka. Niepokoił się tym bardzo Jacek Kuroń, który w chwili upadku komunizmu powiedział: „Komunizm to był zły dom, ale człowiek nauczył się w nim mieszkać, przywykł do tego, opanował jego reguły”. I teraz wydarcie mu tego domu, powiedzenie mu od razu i bez osłonek: „Radź sobie jakoś” to był kolejny krok w złym kierunku.

De facto budujemy sobie, krok po kroku, kolejny dom zły. To jest to zagrożenie, o którym pisze w O tyranii Timothy Snyder. Powiedzmy to wprost: „jeżeli nie nauczymy się walczyć o wolność, to wszyscy zginiemy w tyranii”.

Przeczytałem kiedyś tę małą książeczkę, jadąc z mojej Warmii do domu. To proste. To taki przyzwoity liberalny odpowiednik leninowskiego Co robić?. 

Trochę tak. Liberałowie bardzo potrzebują takich swoich „Co robić”. Ale to co On mówi o tym małym fragmenciku, patrząc na nas i zły dom, który nam „się” teraz buduje. 

Ale to zaczęło się od zaniechań, które wpuściliśmy. Tu trzeba zacytować Karola Maksa, który mówi, że „ani narodowi ani kobiecie nie wybacza się tej chwili słabości, w której lada awanturnik może je uwieść”. U nas wspólnota dała przyzwolenie na tego typu rządy. Na początku było ono silniejsze, a później bardziej spazmatyczne/ Ale jakoś było. I tak przez wiele lat. I to nie zostało odpowiednio wykorzystane dla dobra tych, co dali przyzwolenie. W efekcie oni się zbuntowali.

Jednocześnie w tym buncie dali się uwieść.

Tak, zwłaszcza, że mieli na zapleczu tęsknotę za starym domem. Ten nowy dom budowany przecież i z tych materiałów, jakie zostały wyniesione z poprzedniej rzeczywistości.

Tak, nieważne, że niektóre są belki przegniłe, cegły uszkodzone, oknami wypaczone aż wieje chłód, ale jest znane, jest nasze. 

Dokładnie – w złym stanie, ale nasze i znane. Cały projekt społeczny Kuronia, jego działanie jako społecznika brało się z tej świadomości, że trzeba inaczej, bardziej otwarcie, że nie można lekceważyć ludzi oswojonych ze starym domem. Ale to był jedynie „kwiatek do kożucha”. 

Najgorsze, co zrobiliśmy, to jako wspólnota się nie zbudowaliśmy, a później pozwoliliśmy się uwieść.

A elity tej wspólnoty za to odpowiedzialne. One nadal wciąż marzą, aby wróciły słodkie lata, które były przed dojściem do władzy „dobrej zmiany”…

Ale to se ne vrati…

Tak, to se ne vrati…

Mała Greta Thunberg naprzeciwko Donalda Trumpa i Biskupa Jędraszewskiego? :)

Zacząłem interesować się karierą Grety Thunberg od czasu jej słynnego wystąpienia we wrześniu 2019, choć wcześniej zwracała moją uwagę, bo aktywizowała mojego starszego syna do udziału w piątkowych strajkach klimatycznych. Jako ojciec nastolatka o rok od niej młodszego z przyjemnością rejestrowałem jej duży wpływ na aktywizowanie młodzieży na całym świecie, także w Polsce. Jej postać jest jednak interesująca z punktu widzenia także nauk o kulturze i religii, bo jej przekaz i wizerunek medialny noszą znamiona zakorzenionego kulturowo w szwedzkiej tradycji i szwedzkich realiach kulturowych oraz szerzej w długiej już tradycji krytyki nowoczesności.

Greta Thunberg, człowiek roku 2019 r. wpływowego Tygodnika „Time” (Alter, Charlotte. „The Conscience”. Time, grudzień 2019.) wywołuje bardzo skrajne reakcje: jest entuzjastycznie witana i oklaskiwana na różnych szczytach, fotografują się z nią zarówno prezydent Obama, jak i papież Franciszek, pokazują się z nią w różnych telewizjach celebryci, tacy jak Arnold Schwarzenegger czy Naomi Klein, występuje ona w głównych programach publicystycznych telewizji na całym świecie, prowadzi własne mikroblogi na Twitterze i Instagramie, miała juz wykład TED i jest doktorem honoris causa, jest śledzona przez miliony fanów na całym świecie, powstały już o niej (niekoniecznie najlepsze) książki, takie dla dzieci, ale także dla dorosłych. Jednak jest także nienawidzona przez wielkich tego świata. Jednym z wielkich hejterów Grety Thunberg jest Donald Trump, którego oskarża się także o to, że nie może małej dziewczynce wybaczyć, iż ukradła mu show i to ona stała się najbardziej wpływowym człowiekiem roku Time’a w 2019, a nie — po raz drugi — on…

Greta Thunberg na Placu w Rzymie przed Papieżem Franciszkiem namawiająca go do celebrowania jego własnej „zielonej” Encykliki Laudato Si (screen z Gazeta Wyborcza)

Do rangi symbolu urosły zdjęcia pokazujące wyraz twarzy Grety Thunberg na widok Donalda Trumpa na szczycie w Nowym Jorku. Jeśli dla Naomi Klein faktycznie Greta stoi w opozycji do polityki — niszczącej świadomie naturę i gloryfikującej nieograniczoną konsumpcję „hamburgerów i plastikowych rurek do picia”– ekipy Trumpa, to nie dziwi wcale niechęć prezydenta USA do 16-latki, która już dawno przestała być małą dziewczynką, a staje się nastoletnią wkurzoną.

Z przykrością stwierdzam, że do grona osobiście zapiekłych wrogów młodej Grety przyłączył niedawno arcybiskup Marek Jędraszewski, który oskarżył „ekologizm” o bycie ideologią totalitarną. Chciałbym jednak przypomnieć, że katolicki ksiądz biskup reprezentuje innego typu ideologię totalitarną, też nieoczekiwanie łączącą go z Donaldem Trumpem.

Otóż obaj wydają się wyznawcami spiskowej teorii historii tzw. białego ludobójstwa. Warto przypomnieć wypowiedź arcybiskupa z 15.11.2013 r. w Pabianicach, w której mówi: „Mogę sobie łatwo wyobrazić, że za jakiś czas, mam nadzieję, że sam tego nie dożyję, że w roku 2050 nieliczni biali będą pokazywani innym rasom ludzkim tu, na terenie Europy, tak jak Indianie są pokazywani w Stanach Zjednoczonych w rezerwatach. Byli sobie kiedyś tacy ludzie, którzy tu zamieszkiwali, ale przestali istnieć na własne życzenie, ponieważ nie potrafili uznać tego, kim są od strony biologicznej.” Pisze o tym Jan Hartman na swoim blogu w Polityce.

Faszyzm może być definiowany jako religijny kult państwa, wodza i narodu kojarzący się totalitarną formą rządów.

Faszyzm bardzo często odwoływał się w swej historii do twardej nauki, zwłaszcza do nauk przyrodniczych, ale przede wszystkim wyciągał ideologiczne konsekwencje z darwinizmu społecznego, wedle którego państwa silne z natury rzeczy podbijają państwa słabe: z tego wynika militaryzm, nacjonalizm i rasizm.

Naomi Klein ostatnio powiedziała też, że gorszy od negacjonizmu ekologicznego jest tylko ekofaszyzm. (Naomi Klein on the Case for a Green New Deal, Greta Thunberg, & The Rise of Ecofascism. YouTube. Udostępniono 28 grudzień 2019.)

Arnold Schwarzenegger i Greta Thunberg w Wiedniu (źródło Flipboard.com)

Ekofaszyzm jest mistyczną wersją faszyzmu skojarzoną z kultem ziemi. Towarzyszy mu wizja organicznej całości natury. Ekofaszyści jeszcze nie rządzili żadnym narodem, ale pewne elementy wczesnych wersji nazizmu (mistyczny ruch Volkistowski w XIX w., czy jego związki ze spiritualizmem) były obecne w narodowym socjalizmie Hitlera, przede wszystkim w postaci hasła: „krew i ziemia”, które oznaczało czystość białej rasy aryjskiej. (Zimmerman, Michael E. „Ecofascism”. Encyclopedia of Religion and Nature, Volume 1, Continuum, 2008, s. 531–32)

Z ekofaszyzmem skojarzona jest także spiskowa „teoria białego ludobójstwa”, zgodnie z którą Żydzi wymyślili spisek mający wykończyć białą rasę przez propagowanie: masowej nie-białej imigracji, integracji rasowej, niskich wskaźników dzietności, aborcji, rządowej konfiskaty ziemi białych, zorganizowanej przemocy i eliminacji w rzekomo białych krajach w celu spowodowania wyginięcia białych poprzez przymusową asymilację i brutalne ludobójstwo. Rzadziej obwinia się Czarnych, latynosów i muzułmanów, ale raczej jako wykonawców spisku, a nie jego mózgi.

W tym kontekście lepiej jest zrozumieć, z czym mamy do czynienia, kiedy atakujemy czysty i prosty przekaz Grety Thunberg i sił, które ją wspierają.

Katastrofa ekologiczna oznacza także masowe migracje na skalę dotychczas niespotykaną.

Tak zwany kryzys uchodźczy w 2015 roku w Europie był kryzysem wywołanym przez wojnę mającą swoje źródła w zmianach klimatycznych. Za ekofaszystów uważali się sprawcy masowych mordów z 2019 w Christchurch w Nowej Zelandii (15 marca 2019 r. (51 zabitych, 49 rannych) i w El Paso w USA (3 sierpnia 2019 r., 22 zabitych, 24 rannych). Sprawcy tych ataków na wyznawców różnych religii, nie tylko Islamu, publikowali przed atakami manifesty, w których przyznawali się do swojego ekofaszyzmu. Ekofaszyści i brexitowcy bronią czystości krajów i narodów przed integracją ludzkości. Dotychczas myślałem, że w Nowym Testamencie, fundamencie chrześcijaństwa, mogę poczytać „Nie masz Żyda ani Greka, nie masz niewolnika ani wolnego, nie masz mężczyzny ani kobiety; albowiem wy wszyscy jedno jesteście w Jezusie Chrystusie”. (Gal. 3,28) Teraz okazuje się, że na gruncie bardzo wpływowym w polskich życiu publicznym mają miejsce wypowiedzi, które z chrześcijaństwem nie licują. Ideologia totalitarna jest religią państwa. Jeśli można mówić o dyktacie siły w Polsce, to właśnie ten dyktat słyszymy. On nie jest głosem chrześcijaństwa. Po prostu nie godzi się.


Photo: Flickr user quintanomedia
CC BY-NC-SA 2.0

Liberalizm w imię narodu :)

Narodowy liberalizm wysoko cenił ideową „elastyczność”. Mówiono, iż w polityce nie chodzi o to, aby zachowywać się do bólu konsekwentnie (doktrynalnie), ale raczej być patriotą, nie tracić z oczu kluczowych celów, uzgadniać program polityczny z uczciwie odczytanym „duchem czasu”, z konkretną sytuacją społeczno-polityczną.

Zrodzony w połowie XIX wieku narodowy liberalizm był dzieckiem swojego czasu. W epoce odkrywania przez mieszkańców Europy swoich tożsamości narodowych, odchodzenia od koncepcji państw opartych na władzy dziedzicznej dynastii ku wizji państw narodowych, w czasach erupcji nacjonalizmów, szeroko praktykowany przez władze wielu państw liberalizm nie był kosmopolitycznym odruchem. Przeciwnie. Liberalna koncepcja pozbawienia monarchów absolutnej władzy danej od Boga i narzucenia im konstytucyjnych ram państwa prawa zazębiała się z ideą państwa narodowego w punkcie poszukiwania nowych źródeł legitymizacji władzy. Skoro już nie Bóg był źródłem uprawnień władczych, to musiało ono bić poniżej władzy, wśród ludzi. Odkrycie narodu było więc konieczne do zbudowania liberalnych państw konstytucyjnych. Wielu ówczesnych liberałów było nacjonalistami, budowano liberalne imperia, aby nieść kaganek oświaty i kultury „niżej rozwiniętym” ludom, „tworzono Włochów”, aby mieć na czym oprzeć świeżo zbudowane w kontrze do Kościoła państwo włoskie, liberalne normy i przywiązanie do praw obywatelskich uznawano za naturalny element własnej (wyższej) kultury narodowej, więc podbite mniejszości etniczne dyskryminowano, aby wolność paradoksalnie bronić przed ich naturalnym ciążeniem ku regresowi do porządku przedoświeceniowego, klerykalnego i absolutystycznego. 

Najbujniej rozkwitł narodowy liberalizm w krajach niemieckich, gdzie procesy państwotwórcze wlekły się niemiłosiernie, a zagrożeń dla ustrojowego postępu było bez liku. Uformowało się tutaj zupełnie inne podejście liberałów do państwa, zwykle danego, istniejącego, z natury groźnego, nastającego na wolności człowieka zjawiska, które tam jednak nie istniało w zjednoczonej formule i było raczej celem wymarzonym liberalizmu niż jego nemezis. Nie byli przeto narodowi liberałowie nadmiernie skoncentrowani na idei „wolności od państwa”, a już zupełnie nie zgadzali się z poglądem, jakoby państwo siłą rzeczy musiało być instytucją ograniczającą wolność jednostki i tylko sfera życia człowieka, z której państwo się wycofało, mogła być sferą rzeczywiście wolną. Niemiecki liberalizm narodowy (ale i włoski, i w znacznej mierze i francuski) od wczesnego stadium swojej politycznej aktywności głosił ideę „wolności w państwie i do państwa”. Prawo konstytucyjnego państwa nie ograniczało wolności, ono wręcz jej udzielało i ją chroniło. Z tego powodu żądanie wycofania się państwa byłoby nieporozumieniem, gdyż w miejsce pustki wróciłoby arbitralne zniewolenie przez kapryśnego, lokalnego księcia. Problem nie leżał w samej legislacji państwowej, ale w jej charakterze. Jeśli była oparta o wolnościową konstytucję, nie było z liberalnego punktu widzenia powodów do obaw i stawiania państwa czy prawa w roli antytezy wolności indywidualnej. Nawiązując do koncepcji Benjamina Constanta o „wolności starożytnych” i „wolności nowożytnych”, można w przybliżeniu rzec, iż czysta koncepcja „wolności od państwa” była wolnością nowożytną, ale ograniczającą swobody człowieka do sfery życia prywatnego. Narodowy liberalizm nie był powrotem do wolności starożytnej Constanta, gdzie jednostka miała prawo uczestnictwa w procesach rządzenia państwem, ale musiała się podporządkowywać, także zniewalającym ją, werdyktom władzy, której część stanowiła. Był syntezą obu tych sposobów myślenia. Chciano tutaj takiego państwa, które udzielałoby swoim obywatelom tych uprawnień, które wynikały ze starożytnej „wolności w państwie i do państwa”, ale bez negatywnych konsekwencji z punktu widzenia nowożytnych potrzeb wolnościowych. W praktyce politycznej oznaczało to jednak ugodowość i nawet „potulność” narodowych liberałów wobec status quo, ostrożność w podejmowaniu reform oraz tendencję do zawierania kompromisów z władzą państwową, pomimo naruszania przez nią niektórych liberalnych wartości. 

Istniało zatem pewne napięcie pomiędzy celem opartej o idee indywidualistyczne wolności i gwarantującego ją (dzięki osłabieniu władzy państwowej) ustroju a celem osiągnięcia narodowej, a więc wspólnotowej jedności na drodze działań podejmowanych przez silne państwo. W czasach bismarckowskich dylemat ów urósł do rozmiarów fundamentalnych. Konieczne stało się wskazanie jednego priorytetu pomiędzy wolnością a jednością. Narodowi liberałowie byli tymi, którzy – nawet jeśli z bólem – określili jedność jako pierwszy cel, postawili kwestię narodową przed liberalną, przynajmniej w sensie chronologicznym. 

Stanowiło to decydujący krok w kierunku zwrotu dezideologizującego narodowy liberalizm, który przekształcał się w filozofię pragmatycznego sprawowania władzy o płynnej orientacji aksjologicznej. Propaństwowość, dbałość o instytucje, o ich stabilność, stały się kluczowymi drogowskazami. Narodowi liberałowie z gruntu odrzucali np. strategie występowania z radykalnym sprzeciwem wobec oficjalnej polityki rządu (protesty, strajki, a już w żadnym razie jakakolwiek rewolta). Promowali etos, w którego logice państwu (jako instytucji) należą się do pewnego stopnia wsparcie i lojalność zawsze, niezależnie od rodzaju prowadzonej przezeń polityki. Dawały tu o sobie znać wręcz heglowskie inspiracje ideowe, które potrafiły zaprowadzić narodowych liberałów w pułapkę wspierania w praktyce nieliberalnych rozwiązań politycznych. Wykluwał się z tego program ideowo mieszany, z wizją państwa organicznego, prawnego i antyfeudalnego, wyrastającego z tradycji narodowych, ale nie interwencjonistycznego. Narodowy liberalizm wysoko cenił ideową „elastyczność”. Mówiono, iż w polityce nie chodzi o to, aby zachowywać się do bólu konsekwentnie (doktrynalnie), ale raczej być patriotą, nie tracić z oczu kluczowych celów, uzgadniać program polityczny z uczciwie odczytanym „duchem czasu”, z konkretną sytuacją społeczno-polityczną. Ewolucja liberalna w ramach istniejącej infrastruktury instytucjonalnej, owszem, jest wskazana, ale nie może przebiegać nagle, chwiejąc całą strukturą. Państwo prawa zaś można interpretować nie tyle w kategoriach politycznego ideału, co jako pragmatycznie pojęty i obiektywnie istniejący porządek prawny.

W monarchii Habsburgów narodowy liberalizm działał w realiach państwa wielonarodowego. Wobec silnej od drugiej połowy XIX wieku pozycji ruchów narodowej (węgierskiej i słowiańskiej) emancypacji o zabarwieniu nacjonalistycznym i jednocześnie reakcyjnym w zakresie zagadnień ustrojowych, liberałowie z niemieckojęzycznej części Austro-Węgier rozwinęli swoisty liberalny nacjonalizm austriacki, którego źródłem autoidentyfikacji była nie niemiecka etniczność, a przywiązanie do wartości liberalnego konstytucjonalizmu, który uznali oni jednak wręcz za synonim czy też autentyczną formułę niemieckości. Liberalność wyrastała zatem z niemieckości, a poza nią była zagrożona kulturowym wstecznictwem. W ich pojęciu „Niemcem” był ten, kto identyfikował się z etosem wielonarodowego państwa wolnościowego, konstytucją, prawami jednostki oraz pewnym ideałem liberalnej kultury, zatem była to kategoria otwarta dla wszystkich obywateli, niezależnie od ich pochodzenia czy języka. Słowo „Niemiec” było wręcz używane jako synonim słowa „liberał”. Pomimo tej deklarowanej anty-etniczności, konflikt narodowych liberałów z ruchami narodowymi na wschodzie Austro-Węgier był nieunikniony. Nie tylko ze względu na antyliberalne nastawienie większości spośród nich i częste utożsamianie się z konserwatywnym reakcjonizmem, ale także ponieważ austriaccy liberałowie za element składowy konstytucjonalizmu uznawali obronę dominującej pozycji języka i (nawet jeśli otwartej dla wszystkich) kultury niemieckiej w sferze publicznej państwa, jako najbardziej rozwiniętych, wyrafinowanych i znanych za granicą. Niemiec nie był więc tutaj w żadnym razie Übermenschem, ale niewątpliwie kultura niemiecką była Überkulturą i to przez wzgląd na jej przesiąknięcie duchem liberalizmu. W filozofii narodowego liberalizmu było zatknięte więc ziarno szowinizmu, które w istocie po pół wieku zaowocowało przerodzeniem się tego nurtu politycznego w zwyczajny nacjonalizm niemiecki, już pozbawiony liberalnego kwietnika.

Przedkładając elastyczność i skupienie na realiach ponad ideowe filary w dziedzinie konstrukcji ustroju państwa, narodowi liberałowie pozostawali w klasycznym sensie liberalni w niektórych innych obszarach. Opowiadali się za wolnością słowa i liberalnym prawem prasowym. Ujawniali wyraźny rys antyklerykalny w odniesieniu do wizji oświaty i relacji państwo-kościół. Ich poparcie dla antykatolickiego Kulturkampfu nie było podyktowane w pierwszym rzędzie rozrachunkami narodowościowymi (jak tzw. walka o kulturę zwykle jest prezentowana w polskiego punktu widzenia), ale jako liberalne narzędzie ograniczenia potęgi i samowoli ośrodków kościelnych i zagwarantowania niekatolikom równych praw. Narodowi liberałowie opowiadali się za państwem neutralnym światopoglądowo i religijnie. Kościół katolicki niewątpliwie dążył zaś (na obszarach zamieszkiwanych większościowo przez katolików) do zakwestionowania tego charakteru sfery publicznej, m. in. poprzez silną obecność religii w szkole publicznej. Do tego dochodziła jeszcze kolizja światopoglądów i wynikająca z niej wola, racjonalistycznych i akcentujących rolę nauki w poznaniu świata, liberałów, aby uwolnić społeczeństwo i jego kulturę od wpływów religijnych dogmatów, gdy te aspirowały do kształtowania spraw świata doczesnego. Kulturkampf miał w pierwotnym założeniu ochraniać kulturę mieszczańskich, liberalnych Niemiec przed wpływami religijnej dogmatyki. W ten sposób miał służyć klasycznie liberalnym celom laickiej sfery publicznej w wolnościowym państwie, stojącym na straży wolności religijnej. Rozdział kościołów od państwa w wizji narodowych liberałów był jednak niepełny. Nie szło tylko o troskę o neutralność konfesyjną państwa, ale także o dominację państwa nad kościołami w przypadku sporów o kompetencje. Ponieważ zjednoczenie Niemiec dokonało się w okolicznościach wojen z katolickimi państwami i bywało uznawane za polityczne dopełnienie procesu reformacji, społeczność katolicka niemal automatycznie traktowana była z reguły nieufnie, jako potencjalnie nielojalna wobec nowego państwa narodowego. Partia Narodowoliberalna pojmowała Kulturkampf w kategoriach „wojny prewencyjnej” na rzecz wyłączenia z realnej walki o polityczne wpływy sił „konserwatywno-klerykalnej reakcji”. I w końcu oczywiście fakt, iż w szczególnym przypadku katolickiej mniejszości narodowej, takiej jak mniejszość polska, gdzie pielęgnowanie narodowej tożsamości wiązało się ściśle z tradycyjną narodową religią, Kulturkampf zyskiwał rysy mechanizmu wynaradawiającego i asymilującego, nie budził większych oporów narodowych liberałów niemieckich. 

Liberałowie angażowali się także na rzecz rozdziału kościołów protestanckich od państwa, przy czym uznawali zagrożenie klerykalizacją z ich strony za dużo niższe aniżeli w przypadku katolików i za wystarczające uznawali wspieranie procesów wzmacniających synodalny system zarządzania tymi kościołami, możliwie zdecentralizowany i z udziałem wiernych świeckich. 

Pragmatyzm był naczelnym impulsem narodowych liberałów w zakresie problematyki ich liberalizmu ekonomicznego. W ich ocenie silne państwo narodowe było zasadniczym elementem skutecznego programu gospodarczego. Powinno ono posiadać możliwość oddziaływania na rozwój produkcji i handlu oraz wspomagać powstawanie miejsc pracy i wzrost płac. Klasowemu społeczeństwu ery industrialnej narodowi liberałowie przeciwstawiali wizję harmonijnego społeczeństwa o dużej pionowej mobilności społecznej, w którym wolny dostęp do zawodów przyczyniałby się do korzystnej konkurencji handlu, rzemiosła i produkcji fabrycznej, ponieważ handel i konkurencja byłyby wolne. 

W praktyce jednak, w zakresie problemów gospodarczych narodowi liberałowie byli gotowi na daleko idące ustępstwa i porzucanie idei gospodarczo liberalnych. Trzon narodowych liberałów składał się działaczy, którzy uznawali zapewne wolny handel za słuszną koncepcję, ale równocześnie za postulat drugorzędny, z którego z łatwością mogli zrezygnować dla pierwszorzędnego celu, czyli utrzymania wpływu na kierunek polityki państwa. Narodowe hasła z łatwością komponowały się z koncepcjami protekcjonistycznymi, wprowadzaniem ceł oraz wysokich podatków dla idei sprawnego i silnego państwa, traktowaniem promowanych przez państwo narodowych potentatów jako elementu machiny państwowej realizującego jej interesy na płaszczyźnie międzynarodowej. 

Po doświadczeniach obu wojen światowych – a przynajmniej w kontekście wybuchu pierwszej z nich i zaprowadzonego po niej dramatycznie niestabilnego układu pokojowego filozofia narodowego liberalizmu (bynajmniej nie tylko w państwach centralnych) ponosi znaczącą część odpowiedzialności – nurt narodowego liberalizmu wygasał. Liberalizm orientował się ponownie na jednostkę ludzką, jej prawa, wolności i godność, jako wartość najwyższą, przy której interesy narodowe i państwowe schodzą na drugi plan. W przypadku narodowych liberałów oznaczało to ewolucję, która prowadziła ku zanikowi ich szczególnych rysów i wtopieniu się tego nurtu w pod wieloma względami podobny nurt liberalizmu konserwatywnego. Po dzień dzisiejszy jednak istnienie pewnych odruchów o narodowo-liberalnym charakterze jest źródłem nieufności np. postmaterialistycznej lewicy wolnościowej (zwłaszcza umiarkowanego skrzydła Zielonych) wobec liberalizmu, co blokuje wydawałoby się naturalne sojusze ideowo-programowe w wielu miejscach Europy. Dla liberałów jasnym jest, że bycie patriotą nie stoi w sprzeczności z podstawowymi wartościami liberalnymi. Historia narodowego liberalizmu pokazuje jednak, że pewne napięcie pomiędzy nimi istnieje.

Ostrożnie, ale po wolność, czyli liberalizm konserwatywny :)

Liberałowie konserwatywni albo stanęli na pozycjach całkowitego sprzeciwu wobec demokracji, albo postulowali powolne dążenie do powszechnego prawa wyborczego poprzez ustanowienie i stopniowe łagodzenie cenzusów.

 

Liberalizm konserwatywny ukształtował się w drugiej połowie XIX wieku. W swojej pierwotnej formie był on krytyczną reakcją na proces zbliżania się liberalizmu klasycznego do myśli demokratycznej. Odrzucał refleksję, jakoby demokracja stanowiła naturalne rozwinięcie zasad liberalnego ustroju z jego głównymi ideami uzależnienia władztwa od woli podwładnych oraz prawa jednostki do dokonywania wolnego wyboru. Z wcześniejszych doświadczeń wynikało bowiem, że ustrój liberalnego konstytucjonalizmu może zostać z powodzeniem wprowadzony w warunkach oligarchii merytokratycznej (z elementami zarówno arystokratycznymi pod postacią idei izby wyższej parlamentu złożonej z przedstawicieli tej klasy społecznej, jak i plutokratycznymi, wyrażonymi majątkowymi cenzusami wyborczymi). Pójście w kierunku demokracji pełnej wydawało się niepotrzebnym ryzykiem, które może spowodować kryzys klasycznego porządku liberalnego poprzez rozbudzenie masowych społecznych sił i ich roszczeń. W efekcie liberałowie konserwatywni albo stanęli na pozycjach całkowitego sprzeciwu wobec demokracji, albo postulowali powolne (trwające przez pokolenia) dążenie do powszechnego prawa wyborczego poprzez ustanowienie i stopniowe łagodzenie cenzusów.

Konserwatywni liberałowie uwypuklali zagrożenie dyktaturą większości, która stanowiła niebezpieczeństwo dla praw mniejszości i wolności jednostek. Najwyższa władza nie powinna zostać oddana w ręce ludzi, którzy nie kładą na szali swego dotychczasowego dorobku (nie ryzykują majątkiem i pozycją społeczną), po których nie sposób oczekiwać, że będą wykorzystywać ją w sposób roztropny, a więc nieprzynoszący ze sobą ryzyka rozpadu ładu społecznego. Powszechne prawo wyborcze byłoby ewentualnie możliwe w sytuacji daleko idącej i uprzedniej poprawy położenia najuboższych grup w społeczeństwie. Szczególne znaczenie miały mieć dostęp do miejsc pracy, wysoki poziom płac i niski poziom cen żywności. Z udziału w głosowaniu w każdym razie musieliby pozostać wykluczeni ludzie żyjących w warunkach materialnych zagrażających ich biologicznej egzystencji, którzy z łatwością mogliby skierować swoje frustracje w kierunku obalenia istniejącego ustroju czy „splądrowania bogaczy”.

Ale nie tylko obawa przed rewolucją była źródłem sceptycyzmu liberałów konserwatywnych wobec powszechnego głosowania. Obawiano się także odruchu zachowawczego w przypadku uzyskania kontroli nad głosami ubogich przez sprzeciwiające się wolnościom jednostki i reformom warstwy arystokracji, czy to poprzez zwykłe kupowanie głosów, czy też poprzez oddziaływanie uświęconą „tradycją” autorytetu z epoki społeczeństwa stanowego. Prawdopodobieństwo tego scenariusza potęgować miała ludzka skłonność do bezrefleksyjnej akceptacji zastanego stanu rzeczy i brak odwagi do zakwestionowania istniejących zwyczajów i tradycji, co stwarzało właśnie warunki dla korupcji i manipulacji. Otwarcie systemu wyborczego na nowy elektorat w postaci upowszechnienia praw politycznych, nie posłużyłoby wtedy więc do dynamizacji rzeczywistości politycznej i wygenerowania innowacji. Przeciwnie, umocniłoby potencjał stagnacji, jako że nowi wyborcy z niższych warstw społecznych, intelektualnie najsłabsi, w jeszcze większym stopniu skłonni byliby bezkrytycznie przyjmować rzeczywistość i podążać ślepo za głosem warstw wyższych.

Głównym ideowym założeniem było więc ograniczanie praw wyborczych poprzez cenzusy. François Guizot proponował taką oto konstrukcję, w której obywatele wnosiliby najpierw wkład w postaci intelektualnego i „moralnego” samodoskonalenia, bogacili się i dopiero w efekcie tego rozwoju pozyskiwali odpowiednio należne prawa polityczne. „Suwerenność ludu” miała ustąpić „suwerenności rozumu”. Tymczasem demokracja oznaczała głęboki sen rozumu. W jej reżimie otwierają się perspektywy zaspokojenia wszystkich popędów człowieka, jest ona pokusą zarówno dla skłonności dobrych, takich jak wolność, jak i także złych, takich jak swawola. W pozbawionych formacji warstwach społecznych trafia to na szczególnie mocny rezonans i właśnie tam niebezpieczeństwo uwolnienia szkodliwych tendencji jest największe. Konieczne jest więc podjęcie spraw publicznych przez przedstawicieli tych warstw, które uzyskały już wysoką pozycję, dysponują majątkiem, niezależnością, wychowaniem i wykształceniem. Tylko tacy ludzie są w stanie wnieść do administrowania sprawami publicznymi odpowiednią wiedzę, spokój i szacunek dla urzędu. Ponadto dla zachowania pokoju społecznego ważnym jest obecność i zrównoważenie w łonie władzy państwowej zarówno interesów żywiołu dynamiki i postępu, jak i konserwatywnych oczekiwań stabilności i zachowawczości.

Z czasem w refleksji liberałów konserwatywnych więcej miejsca zaczęło zajmować poszukiwanie metod zabezpieczenia wartości stabilności ustroju i wolnościowego systemu prawa także w warunkach robiącej postępy demokratyzacji. Rozróżniono pomiędzy „demokracją powierzchowną”, która jest beztroskim politykowaniem dla przyjemności i zasadza się w gruncie rzeczy na filarach ignorancji, próżności, a nawet infantylności obywateli oraz ich zdeprawowanych kacykostwem i orientacją na patronat elit a demokracją odpowiedzialności po swoistej „korekcie”. Korekta ta miałaby służyć temu, aby państwo i jego mieszkańcy stali się poważniejsi, bardziej świadomi ciążących na nich obowiązków i bardziej zdyscyplinowani. Konieczne w tym celu jednak jest sięgnięcie po elementy rządów arystokratycznych, najlepiej także oparcie się na utożsamiającej historyczne prawa monarchii. Wola do przeprowadzenia tych reform musi wywodzić się z grup ludzi, których jedynym interesem jest dobro całego narodu. Zadaniem „oświeconej” części narodu winno więc być pociągnięcie za sobą reszty i komenderowanie nią.

Rozwój sytuacji społecznej w końcówce XIX w. zdecydował o tym, że liberalizm konserwatywny znalazł się w zasadzie na straconej pozycji. W sporach ze współczesnymi sobie zwolennikami demokratycznego, a zwłaszcza socjalnego liberalizmu, jego stronnicy występowali z pozycji kontynuatorów i obrońców dorobku liberalizmu klasycznego i gospodarczego leseferyzmu. Ale nie byli jednak też bezkrytycznymi kontynuatorami klasycznego nurtu idei, którzy tylko broniliby tradycji przed „nowym światem”. Przeciwnie, dostrzegali słabe strony klasycznego liberalizmu, ale upatrywali je głównie w jego uległości wobec roszczeń egalitarystyczno-demokratycznych. Co prawda część z nich pozostała przy tradycyjnym etosie wigów i pielęgnowała koncepcję praw naturalnych, ale inni zaakceptowali zasadę użyteczności utylitaryzmu i nadali jej oryginalną formułę.

Był nią inspirowany ewolucjonizmem Charlesa Darwina socjaldarwinizm, którego najgłośniejszym zwolennikiem był Herbert Spencer, równocześnie jeden z ostatnich liberałów konserwatywnych, głoszących postulat prostego powrotu do klasycznego liberalizmu. Głosił on całkowite wycofanie się państwa z aktywności na polu ekonomicznym, przestrzegał przed rozrostem biurokracji oraz nadmierną ilością regulacji i przepisów. Słabością jego myśli było powiązanie klasycznie liberalnych postulatów z wywodzącymi się jednak z innego, pozapolitycznego porządku darwnistycznymi koncepcjami naturalnego doboru i przetrwania najsilniejszych, które przyczyniły się do sprowokowania zmasowanej krytyki i osłabiły wpływ pism Spencera na rzeczywistość polityczną. Połączenie indywidualizmu z bezpardonową konkurencją odzierało ideę wolności jednostki z immanentnej jej dotąd moralnej podbudowy i przewagi oraz, co nawet gorsza, zwracało uwagę opinii publicznej ku jej potencjalnie szkodliwym skutkom z punktu widzenia spójności społecznej, gdy pierwotny liberalny pogląd o nadrzędnej roli wartości jednostki ludzkiej ulega zatarciu poprzez demonstracyjne désintéressement skutkami końcowymi walki o zasoby i pozycję.

Po XIX w. i zwycięstwie demokracji liberalnej z liberalizmu konserwatywnego, w oryginalnym rozumieniu tego pojęcia, niewiele zostało. Neoliberałowie omijali jego dorobek, nawiązując bezpośrednio do tradycji klasycznego liberalizmu. Konserwatywny liberalizm w zasadzie przestał być nurtem liberalizmu w pełnym tego słowa znaczeniu. Stał się raczej swoistym „odruchem” różnych liberałów, gdy tempo zmian społecznych zaczynało się im jawić jako nadmierne i ryzykowne dla zakresu ludzkiej wolności. Stawali zatem konserwatywni liberałowie na stanowisku dopuszczalności wyłącznie ewolucyjnych, ostrożnych zmian. Załamywali ręce nad podatnością na populizm w polityce, na antyintelektualizm w kulturze masowej, czy na zwyczajny prymitywizm i chamstwo w życiu publicznym.

Nie tylko, ale przede wszystkim w Niemczech prawicowy nurt liberalizmu zachował część żywotności ze względu na związki z nacjonalizmem (liberalizm narodowy). W warstwie teoretycznej dziełem narodowych liberałów niemieckich była rozbudowana koncepcja państwa prawa, która wiązała wolność i indywidualizm człowieka w ramy jego instytucji. W warstwie praktyki politycznej liberalizm narodowy posiadał silną reprezentację zarówno w II Rzeszy, jak i w Republice Weimarskiej, zachowując instytucjonalną odrębność zarówno od demokratycznych liberałów, jak i od konserwatystów. Był jednak mocny także w III Republice francuskiej i w Wielkiej Brytanii. Ten nurt liberalizmu okazał się przeszkodą w utrwaleniu międzynarodowego porządku liberalnego i pozostał nie bez winy w kontekście wybuchu I wojny światowej, która położyła kres tzw. erze liberalnej.

Celem obrony swoich poglądów konserwatywni liberałowie nierzadko byli zmuszani do korzystania z, obcego liberalizmowi, konserwatywnego aparatu pojęciowego. Nawiązywali np. do wartości tradycji, idealizowali czasy przeszłe, popierali surowość w wychowaniu, wskazywali na pozytywne aspekty hierarchicznej organizacji społeczeństwa, wyolbrzymiali pozytywne wpływy religii (choć raczej nie instytucji Kościołów). Nie mniej jednak stale pozostawali na antykonserwatywnych stanowiskach indywidualizmu i wolności jednostki, której obrona była w końcu elementem konstytutywnym tego (jak i każdego innego) nurtu liberalizmu. Dlatego warto, kierując uwagę na współczesność, dokonać rozróżnienia pomiędzy nim a nurtami konserwatyzmu o liberalnych poglądach ekonomicznych i antyliberalnym charakterze w pozostałych dziedzinach.

Liberalizm ograniczający się tylko do liberalizmu ekonomicznego to nie jest żaden liberalizm. Gospodarcza wizja liberalna posiada naturę pewnego rodzaju modułu, który można dość swobodnie wyjąć z ram filozofii liberalnej i potraktować jako ideologicznie niemal neutralne instrumentarium osiągania wzrostu gospodarczego, które łatwo dopasować do innych idei i systemów, mających charakter czasem otwarcie antyliberalny. Czynił tak faszyzujący dyktator Chile Pinochet, czynili demokratyczni konserwatyści spod znaku Reagana i Thatcher, lub też i neokonserwatysta Bush jr. Wszyscy oni prowadzili liberalną politykę gospodarczą, ale nikt z nich nie był liberałem. Nikt z nich nie był też liberałem konserwatywnym. Wolnorynkowy konserwatysta nie jest liberałem, jest konserwatystą.

Gdy zatem mówimy o współczesnych liberałach konserwatywnych, to na myśl powinni przychodzić liberałowie, którzy jak premier Holandii czy niedawny premier Danii, mają liberalne poglądy także na sprawy światopoglądowe, moralne i obyczajowe, a od bardziej progresywnego skrzydła liberałów odróżniają się ostrożnością i orientowaniem się na amortyzowanie poszerzania zakresu wolności indywidualnej i swobody obywatela w wyborze stylu życia wcześniejszym przygotowaniem gruntu w postaci akceptacji ze strony (stanowiącej masę krytyczną) części społeczeństwa. Uprzednie osłabienie (a nawet spacyfikowanie) oporu opinii publicznej przeciwko tej czy innej liberalizacji w realiach relacji społecznych jest – jak niechybnie zapewniliby konserwatywni liberałowie – dobrą metodą na zapobieżenie gwałtownym protestom i ideologicznym konfliktom, które rozrywają na pół wspólnoty społeczne poprzez rozgrzewanie emocji. Polityka reform liberalizmu konserwatywnego niewątpliwie nie prowadzi poprzez wojny ideologiczne w stylu spotkań parad równości ze środowiskiem kibicowskim lub ulicznych debat pomiędzy pro-choice a pro-life, a poprzez cierpliwe kładzenie fundamentów pod spokojne przyjęcie zmiany społecznej za pomocą narzędzi edukacji, kultury popularnej i mass mediów.

 

Skutkiem tego jest też fakt, że w 2019 r. konserwatyzm w Europie ma zupełnie inne oblicze niż jeszcze 30 lat temu i staje się liberalny także w sensie społeczno-etycznym, przynajmniej w kontekście praw ludzi wywodzących się z etnicznych większości (europejska, a nawet amerykańska prawica dużo łatwiej akceptuje nawet bardzo szerokie prawa osób LGBT, niż najbardziej fundamentalne prawa imigrantów czy uchodźców). Być może obserwujemy proces, w którym za chwilę znikną prawdziwi konserwatyści, a na prawo od liberałów konserwatywnych w stylu Davida Camerona czy Angeli Merkel będzie wyłącznie skrajna prawica.

 

Kręta droga wolności – z Aleksandrem Smolarem rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Powinnam zacząć od… opowiedz mi Polskę, ale to by nam zajęło całe wieki. Dlatego inaczej. Gdy myślę o ostatnim trzydziestoleciu to w różnych momentach niezmiennie wracają do mnie słowa Jacka Kaczmarskiego. Jest taki fragment tekstu Według Gombrowicza narodu obrażanie: „W niewoli – za wolnością płacze, nie wierząc, by ją kiedyś zyskał, toteż gdy wolność swą zobaczy, święconą wodą na nią pryska”. Powiedz mi proszę jak to jest z tą naszą wolnością? Czy tak było te 30 lat temu? Coś się stało, że ona zaczęła Polakom ciążyć?

Aleksander Smolar: Odpowiadając na twoje pytanie, mnie się wydaje, że odpowiedź jest wielopoziomowa. To, co się dzieje w Polsce, wpisuje się w to, co się dzieje w Europie. U nas za mało się o tym mówi w debatach publicznych, jesteśmy pod tym względem strasznie prowincjonalni, skoncentrowani na Polsce i rzadko porównujemy sytuację u nas z tym, co się dzieje w regionie i na świecie. To wymaga uwzględnienia, nie po to, żeby relatywizować nasze doświadczenia w sensie moralnym, tylko aby pokazać wielość różnych źródeł tego, co można by traktować jako zjawiska niepokojące.

Funkcjonujemy zawsze w jakimś kontekście, nie funkcjonujemy sami jako samotna wyspa.

Chodzi o to, że często jesteśmy dla celów analitycznych zmuszeni do badania rzeczywistości w pewnych fragmentach. Mamy tę możliwość, żeby uogólnieniami swoimi sięgać daleko poza empiryczne nasze możliwości dochodzenia czy też badań głębszych. Powracając do wolności – widzimy, że różne tendencje, które niepokoją, są sprzeczne z wolnością jako wartością, która jest przecież szalenie istotna i podstawowa. Obserwujemy te ruchy na całym świecie i dowodem – co prawda empirycznym, zawodnym – na to są badania Freedom House, którzy analizują postęp demokracji, wolności. Wyniki pokazują, że od kilku lat następuje regres. To nie są jakieś zasadnicze zmiany, ale są na tyle istotne, żeby się nad nimi zastanawiać. To jest bardziej wyrazisty problem w naszym regionie, w takich krajach jak Polska, Węgry, Rumunia, a teraz Serbia, ale są też pewne zjawiska w Czechach czy na Słowacji, które temu zaprzeczają. Widzimy również w Europie zachodniej wzrost roli ruchów nacjonalistycznych i populistycznych. Czasami one się pokrywają, zazębiają, czasami są one zupełnie rozłączne, ale w każdym razie są to ruchy, które są w oczywisty sposób pozostają w sprzeczności z tym wyobrażeniem o ładzie wolności, którego nośnikiem była ta tradycja liberalno-demokratyczna.

Zanim dojdziemy do Polski – mówisz o regresie w dziedzinie wolności – nie jest tak, że u nas, nie tylko u nas, generalnie dokonuje się regres w różnych innych dziedzinach? Gdy patrzymy na to chociażby, jak myślimy o – wczoraj na konferencji u was padło – że nie ma demokracji bez demosu. I czy my z samym demosem nie zaczynami mieć problemu? Czy to, że ten demos się nie rozumie już gdzieś w taki sposób jak tu przywołałeś – filozofów polityki, u tych, którzy rzeczywiście rozumieli, jak powstaje państwo i jak ma funkcjonować, jaka jest ta pierwotna umowa społeczna, to czy nie mamy tego momentu, kiedy ten demos sam się przestaje rozumieć i gdzieś to nam zaczyna się rozłazić na takim bardzo bazowym poziomie?

Ja mam wątpliwości, bo to zakłada, że on istniał i że to są stany płynne, czy też w pewnych wymiarach demos występuje, w innych nie występuje, innymi słowy zazwyczaj upraszczamy demos. Przechodząc do Polski – to, co obserwujemy, nie jest źródłem wyłącznie dla niepokojów, obaw.

I to też przecież nie jest tak, że tych, którzy głosują na PiS należy spisać na straty, jeżeli chodzi o wartości demokratyczne, bo to by było zupełnie nieuzasadnione. Zawsze mnie drażniła okazywana często pogarda przez różnych inteligentów, intelektualistów i artystów, którzy powtarzali frazę, że wyborców PiS kupiono za 500+. Uważam, że to nie tylko moralnie skandaliczne, bo w demokracji każdy obywatel ma równy głos, więc jeżeli tak się mówi, to innymi słowy okazuje się pogardę i prowadzi to do alienacji części wyborców, dla których jest to oburzające. Trzeba raczej starać się zrozumieć, zwłaszcza że przecież to nie jest zjawisko tylko polskie, tylko szersze, europejskie. Jeżeli chodzi o Polskę jest rzeczą oczywistą, że mamy do czynienia z konkurencyjnymi wartościami i każde z nas znajduje się w sytuacji wyboru między konkurencyjnymi wartościami. Dokonany wybór pozwala realizować różne wartości. Otóż jeżeli z tego punktu widzenia spojrzymy na polską sytuację, to PiS przynajmniej zaspokajał istotne potrzeby społeczne w trzech wymiarach – pierwszym byłyby potrzeby materialne, których zaspokojenie oznacza wyjście dużej części społeczeństwa z biedy, czy w każdym razie istotną poprawę sytuacji materialnej. Pozostałe wymiary PiS-u są na poziomie wartości, m.in. chodzi o wymiar godnościowy, czyli te pieniądze, które dało państwo…

Czyli daliśmy my.

To prawda, ale dysponuje tym państwo, więc ten argument jest prawdziwy, ale on ma ograniczoną wartość. W wyniku wyborów demokratycznych daliśmy państwu, czyli administracji, prawo do dysponowania częścią wypracowanych przez nas środków. Trzeba zawsze przypominać, że to są nasze pieniądze i powinniśmy pamiętać, podejmując decyzję w  czasie wyborów, komu dajemy to prawo.

Dlatego cieszymy się – za Constantem – wolnością nowożytnych, bo oddajemy swoją wolność polityczną w czyjeś ręce.

Tak jest, oddajemy naszą wolność w czyjeś ręce. Zaś argument, że oni dostali w sumie tylko 19 proc. jest bezsensowny, bo nasze są głosy oddane w głosowaniu. Inni zrezygnowali z tego prawa i wobec tego taka próba delegitymizacji to jest marny argument. Otóż, powróćmy do naszego tematu, do  argumentu godnościowego – w nowoczesnych społeczeństwach oczekuje się, oczywiście dla innych powodów w krajach postkomunistycznych, dla innych powodów w państwach, które znały od wojny opiekuńcze welfare state, że pewnego typu problemy  społeczne zostaną rozwiązane przez państwo. Nie można tego redukować do problemu homo sovieticus, bo nawet jeżeli intensywność tych oczekiwań jest inna u nas i na Zachodzie, to one nie są w tym przypadku jakieś znacząco różne. Innymi słowy, polityka redystrybucji prowadzona przez PiS jest również odbierane w jakimś sensie jako przywracanie godności, zwłaszcza jeżeli się zważy, że w czasach naszej transformacji często dominował język pogardy klasowej. Moje zastrzeżenia do czasów transformacji dotyczą bardziej języka debaty publicznej niż samej polityki. Uważam, że były popełnione błędy i np. w czasie rządów Platformy można było na pewno zrobić więcej w celach redystrybucji tego, co Polska osiągnęła, to był niewątpliwie poważny błąd naszego obozu, ale moje główne zastrzeżenia dotyczyły tego, że była pewnego rodzaju pogarda, która wyrażała się w takich właśnie zwrotach jak homo sovieticus.

Jednocześnie trudno nie zauważyć, że w okresie transformacji została w jakimś sensie pominięta pewna grupa społeczna. Oni sobie nie poradzili gospodarczo, to byli ludzie, którym oberwało się największą pogardą, o której mówisz, ale też brakiem docenienia jakiejś ich godności i brakiem docenienia ich w procesie zmian, brakiem zauważenia tego, że oni też są częścią społeczeństwa, a ich potrzeby i ich myślenie musi być jakoś zagospodarowane.

Zwłaszcza, że oni czuli się i tak zdegradowani. To często było opisywane w literaturze zachodniej czasów wielkiego kryzysu, mianowicie jaką straszną degradacją, zwłaszcza dla mężczyzn, których tradycyjną rolą społeczną było danie poczucia bezpieczeństwa materialnego i fizycznego rodzinie. Jak mężczyzna jest zdegradowany i nagle traci podstawę swojego autorytetu i swojej roli – zwłaszcza że w tradycyjnej rodzinie była to rola dominująca – to jest to bardzo głęboko odczuwane i to przez setki tysięcy ludzi. Pamiętajmy o rozmiarach odczuwanego dramatu, pamiętajmy o tym, że były momenty gdy bezrobocie, obecnie bardzo niskie, przekraczało 20 proc.

Pamiętam, co się działo wtedy Bieszczadach, gdzie były dziesiątki mężczyzn, którzy stracili pracę po zamknięciu PGR-ów i tak naprawdę dla nich i dla ich rodzin to był upadek. Myślę, że to są ludzie, którzy doświadczyli tego, co nazywasz pogardą i w tym momencie to, co im przynosi narracja PiS-u, jest tym, czego oni potrzebują. To jest odzyskiwanie przez nich poczucia wartości.

Poczucie godności wiąże się tutaj z poczuciem przynależenia do wspólnoty, która ma wobec nich pewnego typu obowiązki. I oni to odbierają jako sposób nie tylko zaspokajania potrzeb materialnych, ale i przywracania im godności, uznania ich godności. Jest też inny wymiar polityki PiS związany z przywracaniem godności. Rządy poprzednie, z natury kapitalistycznej transformacji, popularyzowały wartości indywidualistyczne. Zresztą ten sam proces się dokonywał na zachodzie, gdzie ta kultura indywidualistyczna była głębsza, ale ona szczególnie była popularyzowana w czasach rewolucji liberalnej Reagana i Thatcher. Obie były kulturowo konserwatywne, a równocześnie w domenie społeczno-ekonomicznej były skrajnie liberalne, głosiły hasło odpowiedzialności jednostki za własny los. W polskiej tradycji, w polskiej kulturze silnie są obecne wolnościowe tradycje, tylko one zawsze były kolektywistyczne, narodowe; chodziło o wolność całej zbiorowości. PiS przywracał poczucie godności i równości ludziom o statusie społecznym zdegradowanym poprzez intensywne głoszenie haseł wspólnotowych, związanych z pojęciem  naród i wiara. Niestety w formie bardzo często skrajnej: nacjonalizmu i religijnej nietolerancji. Ich hasła zwrócone przeciwko elitom, kastom były  sposobem definiowania kozła ofiarnego, wroga  przeciwko któremu zwracano gniew ludu, ale również był w tym potencjał równościowy: my jako Polacy, my jako chrześcijanie jesteśmy sobie równi, niezależnie od tego czy jesteśmy bezrobotnymi, czy profesorami, lekarzami, czy sprzątaczkami wszyscy jako Polacy jesteśmy równi. Oczywiście, poza tymi, których wykluczamy ze względu na poglądy, wiarę, pochodzenie, skłonności seksualne etc

To były i są podstawowe atuty PiS-u: jeden atut to był oczywiście godnościowym, drugi wspólnotowy i trzeci – dla wielu ludzi najważniejszy – materialny, związany z redystrybucją, związany silnie z poczuciem sprawiedliwości społecznej, niezależnie od tego, co to pojęcie konkretnie znaczy. Liberałowie podważają sens tego pojęcia, natomiast ono jest głęboko zakorzenione w świadomości społecznej – można nie wiedzieć, co to pojęcie dokładnie znaczy, ale wie się, czym jest niesprawiedliwość społeczna.

To jest jak z definiowaniem pornografii albo terroryzmu. Łatwiej nam powiedzieć, że dany akt jest pornograficzny, albo że jest przejawem terroryzmu, podobnie jak z dużą jasnością możemy wskazać akty czy przejawy sprawiedliwości społecznej – jakieś konkrety, fakty, działania, zdarzenia. Jednak w każdym z tych przypadków znacznie trudniej jest nam zgodzić się co do definicji, którą bez zastrzeżeń bylibyśmy w stanie przyjąć we wszystkich systemach.

To jest ryzykowne porównanie z pornografią, ale bardzo Cię proszę, to bierzesz na swoje konto. W każdym razie innymi słowy – tu konkluduję, bo powracam do pytania, które postawiłaś, co się stało z naszą wolnością, tzn. ludzie, którzy głosują na PiS, to są w części ludzie, którzy nie cenią sobie nadmiernie wolności, ale w bardzo dużej części to są ludzie, którzy absolutnie cenią wartość wolności, tylko równocześnie w sytuacjach konfliktowych celów i wartości wybierają te, które właśnie PiS zaspakaja najlepiej. Chociaż nikt nie wie jak długo PiS będzie w stanie to czynić. Przy tym duża bardzo część społeczeństwa ma świadomość, że są problemy z wolnością, bo warto przypomnieć, że już w grudniu 2015 roku w jednym z sondaży 55 proc. Ankietowanych Polaków stwierdziło, że jest zagrożenie dla demokracji. Czyli ta świadomość szybko się pojawiła, wtedy było niewiele faktów, które skłaniały do niepokoju, takie jak arbitralna decyzja prezydenta Dudy w sprawie Kamińskiego i jego kumpla ze służb no i przede wszystkim zaczyna się wówczas walka o Trybunał Konstytucyjny  i większość Polaków wie, że coś jest nie tak. Na wiosnę 2016 roku, poziom zaniepokojenia rośnie do ponad 60 proc. Później nie widziałem tego typu badań, więc to jest nawet ciekawe – sprawdzenie, czy w ogóle było takie pytanie zadawane, bo ono jest istotne. Tak jest na poziomie świadomości. Równocześnie, w praktycznych wyborach Polacy nawet jeśli uważają, że się dzieją różne rzeczy niedobre, nawet jeżeli uważają, że są ograniczenia wolności, to nadal mają takie poczucie, że fundamentalnie na razie przynajmniej nic takiego złego się nie dzieje – nie rozstrzeliwują, nie aresztują, nie torturują  a żyje się coraz lepiej.

A przy tym gdzieś wciąż się dyskutuje, mam jakąś szczątkową agorę, szukamy pewnych dróg pluralizmu.

Jest pluralizm polityczny, jest pluralizm mediów, nawet jeżeli tu i ówdzie naruszane są zasady, to nie jest tak, że miał miejsce dramatyczny fakt. Natomiast jeżeli chodzi o poprawę zarówno finansową, jak i symboliczną, to ona jest wyczuwalna natychmiast. Innymi słowy powiedziałbym, że wcale nie uważam, że nastąpiło coś dramatycznego, jeśli chodzi o stosunek Polaków do wartości, jaką jest wolność. Tutaj trzeba odróżnić różne poziomy, czyli w przekonaniach i w podejmowanych decyzjach. W przekonaniach jest to sprawa trudna do zbadania – myślę, że w wielkich deklaracjach Polacy będą manifestowali bardzo wysokie przywiązanie do wolności. Natomiast w praktycznych wyborach, to ludzie, którzy ze względu na poprawę sytuacji materialnej, jak i ze wględów godnościowych i przywrócenia tego poczucia wspólnoty narodowej, nie muszą odczuwać konieczności rezygnowania z wolności, nawet jeżeli czasami widzą ów konflikt wartości.

W naszej rozmowie pojawiają się dwa watki, pierwszy związany z pogardą, zaś drugi ze wspólnotą. Zacznę od tego drugiego: mówisz o wspólnocie narodowej. Jednak jej forma, o której mówi narracja PiS-u, oznacza przede wszystkim wspólnotę wykluczającą. I teraz… czy nie jest tak, że rozumiana w taki sposób wspólnota narodowa rzeczywiście stygmatyzuje tych, którzy w jakimś – często dość dowolnym – sensie nie pasują i czy przez to jednocześnie nie wyklucza z wolności politycznej?

Można powiedzieć, że każde zakreślenie granic wspólnoty jest równocześnie zasadą wykluczenia.

Pytam Cię raczej o to, czy nie czujesz zagrożenia, że to wykluczenie, czy owa tyrania pozornej większości, jakoś nad nami zapanuje, że nastąpią kolejne poziomy odbierania tego, co nazywamy wolnością pozytywną. Że za chwilę takimi małymi kroczkami się po coś sięgnie? Wolność słowa, wolność zgromadzeń… i kolejne. Że kolejne ustawodawcze manipulacje pozwolą na przesuwanie granicy, na nakładanie kolejnych ograniczeń.

Moim zdaniem to nie jest konieczne, co nie znaczy, że my tego nie obserwujemy. Można powiedzieć, że to rozumienie wspólnoty w przypadku PiS-u jest mieszane – to nie jest tak, że ono wyklucza bardzo mocno np. etniczne, bo tam są też elementy obywatelskie, polityczne wspólnoty. Wszystko zależy od wypowiedzi, od ludzi, to różnie wygląda. Faktem jest, że oczywiście w pewnych momentach pojawia się element wykluczenia. Jeżeli historyk, endek związany bardzo z obozem PiS-owskim mówi – to chodziło o Kościół i jakąś wypowiedź Konstantego Geberta – że jak on zostałby katolikiem, to by rozumiał lepiej, sugerując, że on nie ma prawa zabierać głosu, to był tu silnie obecny element wykluczający. Ów historyk nie przyznawał prawa Żydowi do wypowiadania się w sprawach przestępstw dokonywanych w ramach wspólnoty chrześcijańskiej, katolickiej. Można powiedzieć, że z takimi wypowiedziami my się spotykamy dość często. Język Targowicy, oskarżanie przeciwników politycznych o zdradę, oczywiście jest bardzo silnym językiem wykluczającym. Jeżeli ktoś inaczej rozumie wspólnotę, obowiązek wobec niej, patriotyzm niż PiS – czyli ideologowie, przywódcy tej partii – to jest zdrajcą. Ten język powracał wielokrotnie wobec posłów PO, którzy w Parlamencie Europejskim głosowali, czy wypowiadali się w sposób sprzeczny z polityką PiS-u. Już nie mówiąc o oskarżaniu Donalda Tuska o to, że spiskował razem z Putinem po to, żeby zamordować prezydenta Rzeczpospolitej. To była szalenie brutalna zasada wykluczenia, oczywiście bardzo niekonsekwentnie stosowana, bo traktując je poważnie oskarżenia takie wymagałoby wytoczenia procesu, a przynajmniej zgłoszenia sprawy do prokuratury. W każdym razie te zasady wykluczenia pojawiają się często wobec ludzi, którzy mają inne poglądy. Świadectwem to, co powiedział prezes Kaczyński niedawno: „Kto podnosi rękę na Kościół, podnosi rękę na Polskę”.

I wiemy dalej, co z tą ręką zrobić…

To jest świadoma czy też nie aluzja do sławnej wypowiedzi Józefa Cyrankiewicza po buncie robotników Poznania w 1956 roku. Kaczyński zapewne o tym nie pomyślał, bo by posłużył się nieco inną metaforą, innym organem – nie ręką, ale np. nogą. W każdym razie to znaczyło tyle, że człowiek mający krytyczny stosunek do kościoła instytucjonalnego, a to może dotyczyć nie tylko ludzi niewierzących, tylko również wielu katolików, jest zdrajcą – bowiem podnosi rękę na Polskę. Ta stosowana permanentnie przez obóz rządzący zasada wykluczająca, ten szantaż  stosowany jest również w polityce historycznej, w interpretowaniu różnych faktów z przeszłości, czy to będzie dotyczyło Żydów i Jedwabnego, czy Niemców, czy Ukraińców.

Niektórzy powiedzą Ci – wyjątkowo zresztą paskudnie – że Żydzi i Ukraińcy to dla Polaków dyżurni „chłopcy do bicia”. A przecież to nie jest takie proste…

To są chłopcy do bicia, ale też autentyczne problemy z wizją polskości kultywowaną przez PiS, w której historia martyrologiczna łączy się z wizją heroiczną narodu.

Z wizją, w której z jednej strony na nowo rozbudza się antysemityzm, zaś z drugiej strony sięga się po najbardziej nawet wątpliwe narodowe mity, w których okrucieństwo, zbrodnie i przemoc tłumaczy się jako bohaterstwo. I znów, społeczeństwu, które wciąż nosi w sobie traumę i konflikt, funduje się przebudowanie narracji historycznej kreowanej na partyjną modłę. Nie ma już tak prosto, że – jak chciał Wyspiański – przykładając rękę do serca z taka samą jasnością da się powiedzieć „A to Polska właśnie”. Rozmawiamy przecież o stygmatyzacji i zdrajcach – zastanawiam się, czy  przez te 30 lat nie zrobiliśmy sobie w tym sercu  kolejnej dziury. Bo jak się stygmatyzuje, to często stygmatyzuje się tzw. elity. Dużo mówiło się o odpowiedzialności pewnych elit za konkretne zjawiska, również te związane z okresem transformacji. PiS do tego wraca wskazując, że to właśnie przez elity 89’ roku mieliśmy później w Polsce problemy. Zastanawiam się tu raczej nad problemem pogardy dla elit.  Zadaję to pytanie z uporem maniaka – czy to nie jest tak, że przez to, żeśmy stracili w jakimś sensie elity, czy się zaczęliśmy wstydzić w ogóle mówienia o elitach intelektualnych, które są przecież naturalną częścią społeczeństwa, systemu, sami zrobiliśmy sobie krzywdę. Dla mojego pokolenia to wy jesteście autorytetami, a części naszych autorytetów już nie ma. Z kolei pokolenie moich studentów mówi wprost, ze takiej elity, autorytetów im najzwyczajniej brakuje. Czy nie jest naszym problemem to, że przez te 30 lat, kiedy się mówi o elicie, to coraz bardziej ogranicza się ją do myślenia o elicie politycznej, a niektórzy powiedzą, że w związku z tym jeszcze niedawno elitą był pan Bartosz M?

Nikt by nie powiedział, że on jest członkiem elity. Ten przypadek da się uogólnić. To jest ciekawe, że o tych, którzy obecnie rządzą – ani nawet oni sami w samopercepcji – nie mówi się, że są elitą. Wtedy, kiedy oni kontrolują władzę, media, banki, finanse, podstawowe źródła władzy, równocześnie oni sami siebie jako elity nie postrzegają. W tym obozie ciągle jest obecna tendencja traktowania siebie jako kontestatorów, zbuntowanych, wyklętych. Dziennikarze prawicowi, powiązani z PiSem nazywali siebie „niepokornymi”. Obecnie mają już chyba świadomość, że to jest coraz trudniejsze, bo czerpią nie tylko informacje, ale i  kasę,  z zasobów które kontroluje PiS, nie mówiąc o tym zresztą, że są bezpośrednio powiązani z władzą. Obóz rządzący wie że ma władzę, ale równocześnie wie, że elitą siebie nazwać nie może. Istotnym powodem tego zjawiska jest też to, że populizm wszędzie rodził się i żywi się buntem przeciwko elitom. Trudno wyrzec się takiej zasady legitymacji swojego panowania.

Bo to nie pasuje temu społeczeństwu i nie pasuje tej narracji, którą oni się chcą posługiwać.

To na pewno też, ale dlaczego im nie pasuje i dlaczego mamy do czynienia z tym? Przecież bunt przeciwko elitom to jest zjawisko globalne, ono dotyczy całego świata rozwiniętego liberalnej demokracji i wykracza poza ten świat, obejmując inne regiony  świata. To jest zjawisko interesujące i podnoszone przez niektórych badaczy. Pamiętamy sławne tytuły książek „bunt mas” ale też „bunt elit”. Czy nie mamy obecnie do czynienia z radykalnym rozchodzeniem się mas i elit? We współczesnych społeczeństwie mamy postępującą polaryzację – z jednej strony elity w rozumowaniu swoim technokratyczne, które mają coraz większe poczucie złożonej rzeczywistości, która jest nie do zrozumienia przez masy, a za tym dystansem poznawczym postępuje wzrost dystansu społecznego, kulturowego, co jednocześnie rodzi narastający dystans mentalny między dwiema częściami społeczeństwa. To jest źródłem narastającego lekceważenia, jeżeli nie pogardy. To obserwujemy  również w Polsce w postawie części opozycyjnych elit politycznych, intelektualnych czy artystycznych. Chociaż ta postawa ma również bardzo odległe źródła historyczna w postawie szlachty i inteligencji post-szlacheckiej wobec ludu. Innymi słowy, funkcjonowanie demokracji jest zagrożone z dwóch stron, nie z jednej . Jest zagrożone ze strony części klasy ludowej – jak to się dzisiaj mówi – i ich sojuszników politycznych skupionych w przypadku Polski wokół PiSu. Część mas, które mają poczucie, że demokracje nie są w stanie zaspokoić ich elementarnych potrzeb – czy to dotyczy bezpieczeństwa wewnętrznego czy zewnętrznego, jakiejś zasady równości. Innymi słowy, w tych różnych wymiarach jest jakby w skali globalnej abdykacja elit. To jest świat pogłębiającego się chaosu, słabnącej kontroli nad rzeczywistością zarówno w wymiarze geopolitycznym jak i geoekonomicznym, jeśli chodzi o gospodarkę i finanse. W świecie zglobalizowanym polityka istnieje tylko lokalnie, np nie ma prawdziwej władzy na poziomie europejskim, chociaż problemy wykraczają daleko poza granice narodowe. Istnieją więc oczekiwania, których elity nie są w stanie zaspokoić. Innymi słowy elity w sensie poznawczym i decyzyjnym są w jakimś sensie oderwane od mas i jednocześnie nie są w stanie masom zapewnić tego, czego masa oczekuje. I można powiedzieć, że ta obecna faza buntu mas, ona była poprzedzona równocześnie taką pewną alienacją elit. Właśnie to ma się na myśli w dużym stopniu, kiedy się mówi o kryzysie demokracji. To nie jest tylko utrata pewnego zaufania do demokracji, lecz również niezdolność zapewnienia tego, czego oczekują społeczeństwa ze strony wyłonionych w demokratycznym procesie elit.

W zasadzie to jest moment, w którym powinniśmy skończyć, ale dorzucę ci jeszcze jedno pytanie. Elity, demokracja, nasza polityka taka, jak wygląda i polska, i europejska – ja się zastanawiam może niekoniecznie nad figurą Donalda Tuska na białym koniu, który przyjeżdża, ale generalnie nad figurami wodzowskimi. Przypomina mi się – zaczynając i kończąc Kaczmarskim – „Przejście Polaków przez Morze Czerwone”, kiedy pojawia się ten i mówi: „Ja wam powiadam i kto chce, niech wątpi, że się to morze przed nami rozstąpi!” Czy to nie jest tak, że te masy czekają ciągle i to nie tylko u nas, na tego, kto powie, że jakieś morze się przed wami rozstąpi? I że wybierając takich liderów, którzy czasami są na pierwszym miejscu rzeczywiście, tak jak dla mnie dramatyczny wybór Trumpa, czy wybór zupełnie jakby innej bajki Macrona, czy wybór PiS-u, gdzie tak naprawdę wiemy, o co chodzi, czy wybór Orbana, czy to nie jest cały czas czekanie na tego, kto otworzy tą możliwość nam, masom, w pewien sposób?

Ta metafora oczywiście jest pożyteczna. W jakimś sensie bezosobowe mechanizmy demokratyczne, gdzie najważniejsze jest prawo, reguły, decyzje, które tworzą pewnego typu gwarancje przewidziane przez Monteskiusza, czy  ojców założycieli demokracji amerykańskiej, którzy byli bardzo nieufni wobec mas, ale też wobec  wodzów stwarzali przez trójpodział władzy, czy zasadę checks and balances, system zabezpieczeń przed arbitralnością i nadużyciami. Nie jest sprawą przypadku, że w ruchach populistycznych jest wódz i są masy, przy radykalnym osłabieniu instytucji pośredniczących. Przy czym ruchy populistyczne w swoich ideologiach zazwyczaj są hiperdemokratyczne, bo działają w imię przywrócenia władzy mas, w imię pełniejszej demokracji krytykują wyalienowane elity i dotychczasowe funkcjonowanie demokracji, w której widzą rządy oligarchii.  Ale w praktyce, w imię demokracji ruchy te osłabiają instytucje demokratyczne, co widzimy w Polsce. Owo osłabianie instytucji pośredniczących dokonuje się z powołaniem na wolę suwerena, a w istocie realizowana jest w ten sposób wola ukrytego faceta na Nowogrodzkiej i nie znamy prawdziwych mechanizmów podejmowania decyzji. Można powiedzieć, iż ta „nieliberalna demokracja” – jak ją nazwał Wiktor Orban – przypomina wojsko w swoim sposobie działania, chociaż zachowuje pewne formy demokratyczne jak np. wybory. To jest – można powiedzieć – reżim stanu nadzwyczajnego. Poczucie zagrożenia,  kryzysu,  powoduje dobrowolne złożenie władzy w ręce męża opatrznościowego, gotowość akceptacji stanu nadzwyczajnego i nadzwyczajnego trybu podejmowania decyzji („bez trybu”!). Przy stosunkowo prostym algorytmie podejmowania decyzji militarnych on jest do utrzymania, chociaż przy nowoczesnym wojsku zapewne coraz trudniej. Natomiast we wspólnocie demokratycznej wiele problemów równocześnie w wielu dziedzinach nie da się rozwiązać metodami stanu nadzwyczajnego.  Skutkiem nieuchronnym jest wzrost przemocy – żeby wymusić posłuszeństwo i stworzyć pozory efektywności – oraz, z drugiej strony pogłębiający się chaos.

Chciałbym powrócić do metafory przejścia przez morze Czerwone, bo ona może też coś istotnego powiedzieć o stosunku elit z masami  w polityce demokratycznej. W Starym Testamencie znaleźć można opis jak to Mojżesz świadomie nie prowadził narodu wybranego bezpośrednio do ziemi Filistynów, tylko okrężną drogą przez morze Czerwone. Obawiał się bowiem, iż lud Izraela w strachu i w tęsknocie za pewnym ładem panującym w królestwie Faraona może chcieć powrócić do bezpieczeństwa stanu zniewolenia na ziemi egipskiej. Można powiedzieć, że Mojżesz przez pewnego typu oszustwo i ogromne wydłużenie drogi – mówimy o 40 latach spędzonych na pustyni – chciał ich doprowadzić do ziemi obiecanej. Ta metafora ukazać może dramatyczny problem polityki demokratycznej w krytycznych momentach, gdy trzeba – z jednej strony – podejmować bardzo trudne i społecznie kosztowne decyzje, które są niezrozumiałe i których pozytywne efekty mogą się pojawić się dopiero po dłuższym czasie, wobec czego jest niebezpieczeństwo buntu społecznego. To jest jeden element niedemokratyczny w czasach demokracji czasów trudnych. Drugi wynika z tego, że istotnie mamy tu dramat różnic kompetencyjnych, który pozwala elitom wystąpić – w ramach tej metafory – w roli wyższej istoty, która widzi dalej, wie lepiej jak prowadzić naród do ziemi świętej wolności, zamożności i demokracji. Ale czy ta droga jest demokratyczna i czy rzeczywiście może prowadzić do ziemi obiecanej?

Domykamy klamrą wolności i niewoli. Prowadzenia narodu krętą drogą, żeby nie powrócił do niewoli, jaką znał.

Tak można powiedzieć: poprzez pewnego typu zniewolenie przez kłamstwo.

 

Mamy stawiać niewygodne pytania – z Basilem Kerskim, dyrektorem ECS w Gdańsku, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: W pierwszej kolejności chciałbym zapytać o toczącą się od początku roku dyskusję polityczną wokół ECS. Ministrowie rządu mówią, że w ich ocenie Centrum nie prezentuje pełnego obrazu dziejów pierwszej Solidarności. Jak pan odczytuje tą krytykę? Czy kryje się za tym wyłącznie polityka, czy może jednak coś merytorycznego? Czego w narracji ECS-u jest być może za mało, a czego za dużo?

Basil Kerski: To pytania na cały wywiad! Zacznę od tego, że debaty po 2015 roku wokół ECS, ale i Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku stały się testem dla jakości debat publicznych, niezależności mediów i publicystów oraz wiarygodności polityków. Powstało wiele pomówień i negatywnych mitów na temat obydwu gdańskich instytucji, które nic nie mają z rzeczywistością do czynienia, tylko służą krótkowzrocznej walce partyjno-politycznej. Czytałem, że Muzeum Wojny przedstawia antypolską perspektywę, że brakuje ważnych wątków losów wojennych Polaków i że powstało pod wpływem niemieckiej polityki historycznej. ECS zaś na wystawie wyciął podobno z historii ważnych bohaterów Solidarności i prowadzi jednostronną działalność partyjno-polityczną. Pozytywnym efektem tej propagandy jest bardzo duże zainteresowanie obywateli instytucjami kultury, które stają w centrum sporu politycznego. Ludzie chcą sami sobie wyrobić zdanie. I to służy polskiej kulturze i wzmacnia postawy obywatelskie.

Aby odpowiedzieć na negatywne mity na temat ECS czy Muzeum Wojny, warto przypomnieć genezę obydwu instytucji. Wielką ambicją założycieli tych instytucji było wspólne opowiedzenie XXI wiekowi kluczowych wątków wieku XX, historii, która zbudowała wartości ważne nie tylko dla Polski, ale i Europy. Obydwa zespoły podeszły do tych projektów bardzo odpowiedzialnie. I ECS, i MIIWŚ od początku dzieliły się swoimi koncepcjami publicznie, organizowały też wiele spotkań, debat na ich temat. Słowem, robiły dokładnie to, co każda odpowiedzialna instytucja publiczna, która chce dotrzeć do różnych generacji, różnych odbiorców i na podstawie tej metodologii buduje swoją narrację. Zarzuty, iż obydwie instytucje powstały na zamówienie pewnych sił politycznych, może i nawet zagranicznych, i że pracowały pod dyktandem jednej opcji politycznej to absurdalne fantazje.

My jako zespół ECS działaliśmy dwutorowo. Z jednej strony budowaliśmy od 2007 roku instytucję kultury (bo nie jesteśmy muzeum, a instytucją kultury), która realizowała swój program już przed otwarciem siedziby w 2014 roku. W ramach wielkiego laboratorium formatów poszukiwaliśmy odbiorców dla naszego programu na terenie całej Polski i Europy. Także w samym Gdańsku,  nie tylko wśród elit czy w centrum miasta, ale w dzielnicach peryferyjnych, gdzie żywa jest pamięć Solidarności, ale mieszkańców wykluczano dotąd z procesu budowania miejskich instytucji kultury. Równolegle powstawała wystawa stała, część muzealna, narracja historyczna. Budując wystawę prowadziliśmy szerokie konsultacje. Pierwszy dyrektor ECS, o. Maciej Zięba, rozesłał nawet ankiety do polskich elit politycznych wszystkich ugrupowań posolidarnościowych z pytaniami o kształt wystawy. Mało kto odpowiedział. Ja zaś zleciłem wywiady z protagonistami życia publicznego na temat oczekiwań wobec naszej instytucji. Odpowiedzi świadczyły o bezradności i braku wiary w sukces przedsięwzięcia, ponieważ projekt ECS był innowacyjny: połączenie muzeum Solidarności z instytucją kultury wspierającą współczesny rozwój obywatelski. Traktowano to jako niepoważne marzenia ekscentrycznego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Niestety, nie było u nas dotychczas zwyczaju poważnego traktowania takich inicjatyw konsultacji przy budowaniu instytucji kultury. Podobnie przecież dyrektor MIIWŚ Paweł Machcewicz publikował swoje dokumenty programowe, a nikt wówczas poważnie się do nich odniósł. A zespół muzeum robił wszystko, żeby otworzyć spór o najlepsze pomysły. Nikt się sprawą nie interesował aż do wybuchu wielkiego konfliktu, kiedy to politycy obozu rządzącego coś „palnęli”.

Powracając do naszej wystawy: w gremiach decyzyjnych ECS-u intensywnie dyskutowano jej główne założenia. Co więcej, na koniec procesu budowania jej wizji zaprosiłem przedstawicieli trzech bardzo różnych perspektyw, aby ocenili ostatecznie jej kształt: prof. Wojciecha Polaka, który reprezentuje tradycję Porozumienia Centrum, prof. Aleksandra Halla, którego wybrałem jako świadka Sierpnia i protagonistę 1989 roku, ale też jako kogoś, kto dzisiaj jest poza polityką, a cieszy się autorytetem, i prof. Andrzeja Friszke. Ich dialog z nami miały raczej charakter metodologiczny, a nie polityczny: o naturę wystawy, jak pewne rzeczy zręczniej pokazać. W ciągu lat udało się stworzyć konsensus narracyjny, który okazał się być atrakcyjny dla odbiorców różnych nacji i generacji.

Gdy otworzyliśmy wystawę stałą 30 sierpnia 2014 roku, żaden poważny historyk w Polsce czy za granicą nie zakwestionował jej narracji. Momentem przełomu stało się przejęcie w Polsce władzy przez Prawo i Sprawiedliwość jesienią 2015 roku. Rozpoczęło się krytykowanie i recenzowanie obu gdańskich instytucji bez związku z faktami. Profesorowi Machcewiczowi i jego zespołowi zarzucono, że ich muzeum przekazuje niepolską narrację i to pomimo że goście z zagranicy jednoznacznie podkreślają uwypuklenie tych wątków środkowoeuropejskich, które w globalnej debacie były dotąd słabiej obecne.

W naszym wypadku, o dziwo, nie pojawiły się zastrzeżenia merytoryczne. Nawet dało się słyszeć zaskoczenie zachowaniem proporcji przekazu, szczególnie przy wątku Sierpnia 1980 roku, że mimo pokazania szczególnej roli Lecha Wałęsy wystawa pozwala odczuć, iż Sierpień był wydarzeniem masowym, w którym uczestniczyło wiele niezwykłych indywidualności. Naszych krytyków zaskoczyła obecność przeciwników Wałęsy, dla mnie zawsze oczywista. Chwalono nas za spójność narracji. Udało się nam zatem zbudować opowieść, która łączy ludzi i budzi emocje.

Po 2015 PiS postawiło sobie za cel przejąć polityczną kontrolę nad kluczowymi instytucjami kultury w Polsce. To trudne w wypadku ECS-u, ponieważ jesteśmy współprowadzoną instytucją: budynek należy do miasta Gdańska, a Ministerstwo Kultury, choć jest naszym ważnym partnerem, nie ma bezpośredniego, samodzielnego wpływu na działanie instytucji jako takiej. Musi się liczyć z miastem i marszałkiem województwa pomorskiego. Po zwycięstwie PiS wyraziłem w rozmowie z premierem prof. Piotrem Glińskim gotowość do merytorycznej oceny naszej wystawy stałej. Powiedziałem mu, że jest już otwarta, a to był czas przed otwarciem Muzeum Wojny, i że każdy obywatel, świadek czy historyk może sobie na miejscu wyrobić o niej zdanie. Zaproponowałem ministrowi, że przyjmę każdego wysłanego przez niego eksperta strony rządowej.  Przyszedł tylko jeden. Jego recenzja, napisana po niezwykle drobiazgowej analizie każdego elementu wystawy, nie nadawała się do politycznego ataku.

Zaproponowaliśmy debatę w naszych gremiach, w radzie i kolegium historyczno-programowym. Ostry spór toczył się zwłaszcza wokół Lecha Wałęsy. Zamknęliśmy go w fundamentalny sposób pytaniem: Czy rzeczywiście ktoś poważny w Polsce uważa, że w Sierpniu 1980 roku lub w stanie wojennym Lech Wałęsa stał po niewłaściwej stronie? Jeden z naszych partnerów, więziony w NRD świadek czasu, przekazał mi z archiwów niemieckich protokół ze spotkania wiceszefa KGB, generała Kriuczkowa z szefem Stasi ministrem Mielke z 23 czerwca 1981 roku. Spotkanie odbyło się w Berlinie. Jednoznacznie KGB i Stasi określały w nim Wałęsę jako wroga numer 1 komunizmu, niebezpiecznego robotnika-katolika. Ten bardzo ciekawy dokument dowodzi także paniki uczestników rozmowy z powodu skutków rewolucji Solidarności. W wersji rosyjskiej jest niedostępny, ale z wersją niemiecką bez problemu można się zapoznać. Dlaczego takiego łatwo dostępnego dokumentu się nie czyta i nie ocenia? Dlaczego nie przytacza się w obronie Lecha Wałęsy? Czy on na to nie zasługuje?

Jesienią 2018 zaczął się w Polsce cykl kampanii wyborczych. Potwierdzoną wcześniej dotację ECS ministerstwo cofnęło po wyborach samorządowych w Gdańsku, co bezdyskusyjnie było policzkiem wymierzonym Pawłowi Adamowiczowi i gestem politycznym wobec Gdańska. Kierowana wobec nas krytyka zupełnie pomijała naszą od lat otwartą na nią postawę i brak jakichkolwiek merytorycznych uwag wobec nas.

Warto mieć świadomość, że powstające w ostatnich latach instytucje kulturalne i muzealne w Polsce są owocem niesłychanego profesjonalizmu. Standardem jest uwzględnianie w pracach nad nimi pluralizmu spojrzeń. Polityczna krytyka, która na nie spada, jest odległa od rzeczywistości, a zarzuty absurdalne. Niestety, niektóre media rzadko weryfikują je od strony faktów, powielają natomiast największe bzdury, żądając ich skomentowania. To nie jest profesjonalne dziennikarstwo, tylko otwieranie przestrzeni dla politycznych manipulacji.

Nagłe ucięcie dotacji było wielkim rozczarowaniem dla nas wszystkich w ECS-ie, dla pracowników i członków Rady. Do śmierci Pawła Adamowicza Rada ECS usiłowała nawiązać dialog za kulisami z ministerstwem, aby rozwiązać konflikt, a mimo tylu wzniosłych słów o patriotyzmie ministerstwo na pisma Rady, złożonej z niekwestionowanych bohaterów Sierpnia nie reagowało. Śmierć prezydenta, wbrew nadziei, nie przyniosła resetu. Nie pojawiła się propozycja przedyskutowania decyzji i zastanowienia, co dalej. Zamiast tego wylądowaliśmy w następnych kampaniach wyborczych.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na okoliczność, z którą jest niełatwo się pogodzić wszystkim naszym organizatorom. ECS powstał dla dwóch celów. Jeden to pamięć, wystawa, narracja historyczna. Ale ECS, i to było novum, od początku miało wspierać nowe inicjatywy społeczno-polityczne i jako instytucja obywatelska bronić pewnych wartości: integracji europejskiej, uniwersalnych praw człowieka i dziedzictwa sierpniowej Solidarności. Jego założyciele, a działo się to za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku, wśród nich Adamowicz, marszałek pomorski Jan Kozłowski oraz minister kultury Michał Ujazdowski, wychodzili bowiem z założenia, że demokracja – aby żyć – potrzebuje aktywnych, niewygodnych i krytycznych wobec władzy obywateli. ECS-owi zarzuca się, że stało się instytucją polityczną, że pojawiają się tutaj ludzie, którzy się ministrowi kultury nie podobają. Ale przecież to jest zapisane w statutach. Nie wpuszczamy tylko tych, którzy tak zasadniczych wartości, jak uniwersalne prawa człowieka nie uznają. Na przykład nie wejdzie tutaj człowiek, który nawołuje do przemocy, głosi poglądy rasistowskie, kseonofobiczne, antysemickie czy homofobiczne, czy też ludzie, którzy wypowiadają się niegodnie o politycznych przeciwnikach. Gdy w prowadzonej wspólnie z nami przez Solidarność Sali BHP pojawił się ONR, nie zgodziłem się na jego wejście do instytucji kultury publicznej. Komisja Krajowa się wówczas na nas obraziła, zawiesiła współpracę, ponieważ nie widzi problemu w obecności organizacji faszystowskiej w kolebce Solidarności. To jest poważny konflikt.

Interesującym punktem tego sporu jest chyba tylko ten, że jako instytucja publiczna jesteśmy instytucją polityczną w sensie arystotelesowskim, choć nie polityczno-partyjną. Stawiamy pytania o jakość społeczeństwa obywatelskiego, o rozwój demokracji… Czasami niewygodne, także dla prezydenta Gdańska. Ale Adamowicz nie miał z tym nigdy problemu, dopóki ludzie przekraczający nasze progi akceptowali ten sam zestaw podstawowych wartości. Każda szanująca się instytucja chce dotrzeć do jak największej liczby Polaków, więc wie, że nie może oddać się jednej perspektywie. Dla swojej wystawy stara się o bardzo solidny fundament naukowy, a specyfiką ECS jest dodatkowo, że my właśnie mamy stawiać niewygodne pytania na temat współczesnego świata, wspierać nowe inicjatywy społeczne.

Istnieje spór o zasadniczą naturę ruchu pierwszej Solidarności. On jest ściśle powiązany z oceną bilansu III RP. Z jednej strony mamy szeroko pojęte liberalne spojrzenie, a z drugiej spojrzenie np. współczesnych związków zawodowych, w tym Solidarności. Sporne pytanie brzmi: czym była pierwsza Solidarność w większym stopniu – prodemokratycznym ruchem wolnościowym, którego celem było obalenie realnego socjalizmu pokojowymi metodami i zbudowanie niepodległej Polski na wzór Zachodu, wraz z akceptacją społecznej gospodarki rynkowej i kapitalizmu? Czy była raczej ruchem postulatów socjalnych, owszem wrogim dominacji sowieckiej, ale zorientowanym przede wszystkim na poprawę materialnego położenia społeczeństwa, ruchem walki o godność pracowniczą, chcącym zbudować inny, ale jednak nadal socjalizm?

Aby na to odpowiedzieć, warto rozgraniczyć pewne wątki. Trzeba przede wszystkim odróżnić pamięć od historii. Pamięć jest dynamiczna, zmienna u jednostek, w tym nawet u świadków. W naturalny sposób zmienia się także pamięć zbiorowa. Spór wokół Solidarności dlatego właśnie jest ciekawy, że pokazuje dynamikę oceny i interpretacji przez samych świadków, w czym nie ma w zasadzie nic złego. Tyle że my w Polsce mylimy pamięć z historią. Dekadę temu ECS, przygotowując się do swojej misji w nowym budynku, razem z prof. Ireneuszem Krzemińskim przeprowadziło bardzo obszerne badania pamięci na temat Solidarności. Wykazały one różnicę pokoleniową, dla której granicą były roczniki połowy lat 60. Założono, że osoby urodzone gdzieś do 1964 r. to są ci aktywni uczestnicy, a urodzeni później byli na to za młodzi. Starszych interesowała w tematyce Solidarności historia, w tym także ich rola. Młodszych zamiast historii interesowały wartości, np. znaczenie idei solidarności społecznej w dzisiejszym świecie. Ich wielka polityka mniej interesowała. Późniejsze badania zespołu prof. Krzemińskiego dodatkowo pokazały, że wydarzył się dramat – mianowicie w pokoleniu uczestników zmieniła się ocena pokojowej rewolucji. W komforcie suwerennej Polski i jeszcze dość stabilnej Europy ludzie coraz krytyczniej się odnosili do przemian 1989 r.. Wśród dużej liczby świadków zrodził się żal za brakiem krwawych rozwiązań. Co ciekawe, u świadków tamtych dni zniknął międzynarodowy kontekst polityki tamtych czasów, a u tych spośród nich, którzy krytycznie oceniali rzeczywistość po 1989 r., pojawiła się myśl, że być może błędem była pokojowa forma przemian, oraz przeświadczenie o zbyt powolnej, zbyt kompromisowej rewolucji. Ten ważny głos wszedł w dodatku w symboliczny sojusz z pamięcią o żołnierzach wyklętych, z militarystycznym kultem walki zbrojnej w czasach komunizmu. Mamy więc problem ze zmieniającą się pamięcią w Polsce, z coraz silniejszym akcentowaniem czynów militarnych, osłabieniem tradycji walki bez użycia przemocy.

Drugim ciekawym wnioskiem z badań sprzed dekady było, że wielu uczestników nie interesowały pytania o współczesne znaczenie wartości, które niosła Solidarność, ale zachowanie opisu przeszłości i udokumentowanie swojej roli dla przyszłych pokoleń. To się dzisiaj zmieniło, gdyż w ostatnich latach wielu świadków było – niczym Lech Wałęsa chodzący w koszulce z hasłem „Konstytucja” – zaskoczonych zmasowanym atakiem chociażby na trójpodział władzy. Obserwuję, że w reakcji na siłę narracji kwestionującej III Rzeczpospolitą i na próbę zbudowania metodami mało demokratycznymi nowej politycznej rzeczywistości starszą generację znowu zaczęły angażować bardziej sprawy XXI wieku. Pamięć i współczesna interpretacja solidarnościowych wartości znów się połączyły.

Ale to grupa młodych jest szczególnie ciekawa. To oni zadali pytania o wartości, które zrodziły różne środowiska, w różny sposób interpretujące i akcentujące Solidarność. Podejmują na przykład próbę, nieobecną w latach 90. i na początku stulecia, zbudowania nowej tradycji socjaldemokratycznej, szukają demokratycznego, lewicowego nurtu. Liberalny nurt solidarnościowy wśród młodych jest słabszy, związkowy nie istnieje. Silny jest jeszcze kierunek konserwatywno-chrześcijański. Ale wszystkie te trzy środowiska, czyli radykalizujący się świadkowie, świadkowie powracający do uniwersalnych wartości oraz nowe głosy, które szukają źródła ideowego do budowania nowych tradycji politycznych – nie dają jednak, wydaje mi się, pełnego i kompleksowego obrazu historii lat 70. i 80. Specjalnie nie ograniczam tego tylko do Solidarności. Te lata to bardzo dynamiczny czas, a jeśli mówimy o Solidarności, to o której, na jakim etapie, o jakim uczestniku? Patrząc na Sierpień 1980, powiedziałbym, że Solidarność jest absolutnie pluralistycznym, demokratycznym ruchem. Wynika z myślenia i działania bardzo różnych środowisk, które łączył brak akceptacji dla sytuacji w Polsce, i które próbowały tworzyć w niej przestrzeń życia dla siebie. To był ten pierwszy krok. Nie wydaje mi się, aby w 1980 r. ktoś myślał, że dożyje upadku komunizmu. W ocenie zjawisk tamtych czasów trzeba zachować zatem ostrożność. Ruch miał absolutnie pokojowy charakter z bardzo różnych przyczyn, o których dzisiaj się chyba też nieszczerze mówi. Pokojowe nastawienie charakteryzowało właśnie generację starszą, która przeżyła II wojnę światową oraz powstanie warszawskie i widziała, jaką cenę się płaci za walkę z bronią. To się spotkało z doświadczeniem młodszych, którzy z kolei – na mniejszą skalę – zetknęli się z przelaniem krwi w Grudniu ’70. A biorąc pod uwagę, że ktoś, kto żył w bloku sowieckim, odnosił się do niego jako całości, do rzeczywistości imperium, które dokonało inwazji w Czechosłowacji w 1968 r. i stłumiło rewolucję węgierską w 1956, uderzyć w komunizm oznaczało wywołać konflikt destabilizujący Europę. Kluczowym więc pytaniem lat 70. był charakter oporu. Musiała być to strategia inteligentnych przemian, które nie pociągają za sobą rozlania krwi, ewolucyjnych, ale gruntownych, prowadzących dialog, ale zasadniczo kwestionujących autorytarny charakter komunizmu. Solidarność była ruchem odwołującym się do pewnych uniwersalnych wartości, nieuznającym monopolu komunistów. Był to też ruch, który musiał podważać monopol robotniczy komunistów. Stąd pomysł związku zawodowego, co dawało polityczną szansę odebrania komunistom monopolu władzy i jednocześnie polepszenia warunków pracy, które były w zakładach przemysłowych katastrofalne. Będąc zatem w opozycji wobec komunizmu, trudno było nie dostrzec socjalnych, robotniczych problemów.

Jak pan zatem widzi, wiele perspektyw, dzisiaj niekoniecznie obecnych w potocznej wyobraźni, wówczas naturalnie się łączyło. Wśród nich spotkanie się uniwersalizmu liberalnego, nie w sensie liberalizmu gospodarczego, bardziej intelektualnego z realnymi potrzebami budowania demokratycznej reprezentacji robotników. Postawy demokratyczno-lewicowe Kuronia i Modzelewskiego z chrześcijańsko-społecznymi Mazowieckiego czy Stommy. Za czasów rewolucji Solidarności potrzebna była fundamentalna przemiana państwa Polskiego i Europy. Aby ją zrealizować, trzeba było jednocześnie sięgnąć po wiele źródeł ideowych, połączyć różne kompetencje.

Historycznie bardzo ważny jest także następujący element. Duża część pokolenia urodzonych po wojnie Polaków nie chciała iść konwencjonalną drogą poprzez partie polityczne, nie tylko PZPR, ale i jej przybudówki, lecz budowała własną przestrzeń do wyrażania swoich poglądów i wrażliwości. Solidarność powstała w czasie, gdy w Polsce był bogaty pejzaż niezwykle pluralistycznych środowisk opozycyjnych. Jedne były socjaldemokratyczne, inne endecko-chrześcijańskie… Strajk w Stoczni Gdańskiej, narodziny Solidarności dały tym wszystkim inicjatywom parasol, wchłonęły je. Opowiadając o Solidarności, trzeba mówić o bardzo różnorodnym ruchu, dzięki czemu skutecznie mógł odnieść się do komunizmu. Rzadko zwraca się uwagę, że związek, nadając dużą rolę strukturom regionalnym, zanegował centralizm… Ten zmysł decentralizacyjny był mocno obecny jeszcze w rządzie AWS po 1997 roku, który przecież wtedy wydawał się silnie narodowy, katolicki. Stąd dziwi dzisiejsza bliskość Solidarności do partii, która stawia na osłabienie samorządów, na centralizację Polski.

W ocenie dekady lat 80. i samego 1989 roku często zapomina się także o kontekście międzynarodowym, który miał ogromny wpływ na postawy polityczne, na strategię działania. Strajki Solidarności 1988 roku, które otworzyły drogę do Okrągłego Stołu, wybuchły w trzecim roku pierestrojki Gorbaczowa, w chwili gdy ZSRR szykował się do wyjścia z Afganistanu, ponosząc wielką klęskę militarną i moralną. Imperium było osłabione, Moskwa szukała drogi deeskalacji. Wspomniana narada z 1981 roku odbyła się natomiast, kiedy żył jeszcze Breżniew, a ZSRR wkroczył w 1979 roku do Afganistanu przekonany, że wszystkie swoje problemy rozwiąże militarnie. Było jasne, że Moskwa nie zaakceptuje, że w państwie komunistycznym Solidarność stała się najważniejszą legalną organizacją masową. Pytanie dotyczyło tylko metod, jakimi władza ją zatrzyma.

W 1981 roku ten pokojowy, samoograniczający się charakter rewolucji musiał być i był bardzo zdecydowany. Zresztą Solidarność prawie wszystkich Polaków przyjmowała, aby symbolicznie pokazać swoją siłę – wstąpił do niej dobry milion członków PZPR. W tej sytuacji trudno, by ktokolwiek miał wyłączność na uznawanie się za główny nurt ruchu. Należy też pamiętać o dynamice biograficznej: zarzuca się na przykład Geremkowi, że był członkiem PZPR, albo Michnikowi, że w latach 60. wychodził ze środowisk bliskich władzy. Nie mówi się zaś, że oni potem odeszli od komunizmu, czy – jak Kuroń – od marksizmu, albo od partii i stali się ich przeciwnikami.

Łatwo po listopadzie 1989 roku prowadzić spór o wybrany model transformacji, o zasadność polityki kompromisu. Jak podkreślałem, nie uwzględnia się przy tym absolutnie także ówczesnej dynamiki międzynarodowej. Gdy w październiku 1989 roku w NRD nie wyszły na ulice wojska sowieckie, można się było domyślać, że nie włączą się one aktywnie w stłumienie demonstracji, co jednak nie oznaczało, że te rewolucje nie wywołają jakiejś reakcji w postaci konfliktu międzynarodowego. Ostatecznie Układ Warszawski do lata 1991 roku funkcjonował. Za absurdalne uważam kwestionowanie w tym kontekście międzynarodowym roli Okrągłego Stołu. Przy nim w imieniu całego świata antykomunistycznego Wałęsa i jego drużyna sprawdzali możliwości pokojowego wyjścia z komunizmu. Absolutnie nie fair są zarzuty wobec polityki zagranicznej rządu Mazowieckiego, zarzucające jej bark radykalizmu. Mazowiecki  próbował wyprowadzić Polskę z imperium sowieckiego w nową, tworzącą się rzeczywistość polityki międzynarodowej, gdy ZSRR jeszcze funkcjonował. Jak silna była negatywna percepcja tych demokratycznych przemian przez komunistów, pokazał pucz Janajewa w 1991 roku. Przyszedł za późno. Nie wiem, czy nie odniósłby sukcesu lub nie spowodował wielkiego konfliktu zbrojnego w czasach transformacji, gdyby się wydarzył rok wcześniej. Ale uważam także, że już dyskusja, czy w grudniu 1989 Jaruzelski jest właściwą twarzą Polski jako prezydent państwa, miała uzasadnienie. Wtedy Czesi wybrali Havla na prezydenta i ten Jaruzelski nie pasował już do oblicza solidarnościowej rewolucji. Presja społeczna skróciła jego kadencję, co zresztą sam umożliwił.

Oprócz kilku naukowych debat mało pojawia się dyskusji zakorzeniających te kwestie zarówno w szerszym kontekście, jak i dynamicznej perspektywie. Dzieje się tak również dlatego, że każdy chce z tego solidarnościowego źródła czerpać legitymację dla swoich działań politycznych. W pluralistycznym ruchu jednak każdy może znaleźć swój element. Nie wolno natomiast zapominać o najważniejszych fundamentach rewolucji Solidarności: uniwersalnych prawach człowieka, prawach pracowniczych, polepszeniu warunków materialnych Polaków, demokratyzacji kraju, w tym ważnym elementem jest trójpodział władzy, i decentralizacji. Solidarność opierała się na kulturze kompromisu, na pokojowych – aż do bólu – rozwiązaniach bez przemocy. Ważnym elementem była też idea pojednania z sąsiadami. Bez niej nie byłoby powrotu do Europy. Pojednaniu z sąsiadami miało służyć krytyczne spojrzenie na własną przeszłość, ponieważ dostrzegano, jak bardzo propaganda PRL kaleczyła Polaków swoją wizją historii, ile zawierała nacjonalizmu, ksenofobii, antysemityzmu.

 

A jak w tym wszystkim odnajduje się plan Balcerowicza? Czy stanowił on zdradę wartości Solidarności, jak twierdzi dzisiaj bardzo wielu?

Nie dziwię się pytaniom wielu młodych ludzi o to, co się stało z socjaldemokratycznym etosem Solidarności po roku 1989. Skąd wziął się nagły liberalny zwrot? Tu też warto rozróżnić dwie kwestie: fakty obiektywne i przestrzeń dla prawdziwego, twórczego sporu. Generalnie krytykowanie kompromisowej politycznej strategii Wałęsy do jesieni 1989 roku uważam za ahistoryczne. Równie ahistoryczne bywa myślenie o kwestiach ekonomicznych. Często nie pamięta się o społeczno-socjalnej słabości PRL-u i podobnych mu systemów. Jeszcze zanim drużyna Wałęsy spotkała się z Kiszczakiem przy Okrągłym Stole, panowała w PRL hiperinflacja, a Polacy funkcjonowali w niby socjalistycznym, a faktycznie asocjalnym systemie, w którym tylko ten, kto miał dolary lub inną zachodnią, twardą walutę, mógł egzystować godnie. W Peweksach można było przecież kupić wszystko, od papieru toaletowego po samochody. W wymiarze socjalnym był to zatem wyjątkowo cyniczny system, a hiperinflacja sprawiała, że każda wypłacana w złotówkach pensja była za chwilę prawie nic niewarta. To jest zatem punkt wyjściowy dla strategii stabilizacji ekonomiczno-społecznej Balcerowicza, stąd uważam za uzasadniony jego element monetarystyczny. Najważniejszym zadaniem socjalnym rządu Mazowieckiego było dać ludziom twardy pieniądz do ręki. Realizować równość społeczną poprzez stabilną politykę finansową. W krytyce tamtych czasów brakuje mi często tak fundamentalnego stwierdzenia.

Osobne jest jednak pytanie o decyzje związane z transformacją gospodarczą. O nich powinniśmy dzisiaj już bez ideologii dyskutować. Ze strony środowisk liberalnych w ostatnim czasie niejednokrotnie słyszałem, że zabrakło po 1989 roku pomysłu na sposób restrukturyzacji PGR-ów i całych obszarów postpegeerowskich. To pytanie uważam za bardzo ważne, to jest prawdziwy deficyt polityczny transformacji, środowiska liberalne nie interesowały się obszarami wiejskimi, rolnictwem. To pięta achillesowa liberalnego modelu transformacji. Bardzo mnie zajmuje temat wykluczonych, osób starszych, niepełnosprawnych. Polska transformacja to w dużej mierze walka różnych, silnych grup lobbystycznych o wpływ na przemiany. O tych politycznie słabszych niestety zapomniano, co widać chociażby w brakach systemu opieki zdrowotnej. Dramatyczne zmiany demograficzne ostatnich lat spowodowały, iż coraz bardziej wpływowi politycznie stają się starsi obywatele. Ich głos jest teraz politycznie decydujący. Niestety, nie polska polityka nie liczy się z niepełnosprawnymi, mam także wrażenie, że częściowo też z młodymi ludźmi. Lekcważone są wyzwania klimatyczne, cenę za to zapłacą młodzi.

Innym ważnym motywem sporu wokół transformacji jest przemysł cieżki. Znajdujemy się w tej chwili w budnyku ECS na obszarze dawnej stoczni. Akurat przełom lat 80. i 90. to czas kryzysu ciężkiego przemysłu stoczniowego także na Zachodzie. Nasz przemysł stoczniowy nie miał w latach 90. łatwych warunków rozwoju. Z jednej strony kryzys na Zachodzie, z drugiej – rozpad obszaru RWPG, dla którego przeważnie produkowano. Na dodatek współpraca państw socjalistycznych nie wzmacniała kompetencji potrzebnych, aby zaistnieć z dnia na dzień na kapitalistycznym rynku światowym. Efekt tej transformacji jest bardzo złożony, mamy zakłady pracy, które świetnie się odnalazły w nowej rzeczywistości, jak np. Stocznia Remontowa w Gdańsku, jeden z europejskich liderów branży, a inne upadają, tak jak firma Stocznia Gdańska.

Pytanie, z jakich powodów dzisiaj dyskutujemy o transformacji i o jakim jej okresie? Nie lubię nadmiernie ideologicznych debat, które na przykład dążą do tego, aby wykazać, że wszystko było złe po ’89 roku i pragną – cóż – uzasadnić nową rewolucję? Niemniej rzeczowa debata jest nam potrzebna: Na jakim etapie nie uwzględniliśmy pewnych wyzwań? Co ciągnie się za nami do dzisiaj?

Polska III RP odniosła realny sukces, który w 2015 roku skonsumowało PiS. Jego wyborcze zwycięstwo wynikło nie tylko z rozdawnictwa społecznego czy zmęczenia ośmioma laty rządów PO, ale z postawienia pytania o sprawiedliwość społeczną. O sprawiedliwość w obliczu tego sukcesu gospodarczego i dobrobytu, który nastał dopiero na początku trzeciej dekady transformacji. To pytanie o socjalny wymiar Polski będzie kluczowe przez następne lata. To nie kwestia kolejnej kampanii, w której się liczy, komu i ile tym razem rozdać, ale tego, jak użyć posiadanych już środków materialnych, aby wzmocnić tych, którym się w pierwszych dekadach przemian nie udało, i to dla dobra całego społeczeństwa. Sam jako ojciec niepełnosprawnego syna jestem zbulwersowany, jak słabe mamy rozwiązania systemowe w tym obszarze. I nie chodzi o pieniądze, tylko o zauważenie tej grupy obywateli. Przeraża mnie płytkie w Polsce myślenie o rozwiązywaniu problemów narastających w związku z rzeczywistością demograficzną. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego mamy nadal lukę w postaci braku ubezpieczenia od rosnących wymagań opieki w wieku starczym. W Niemczech wprowadzono jako reakcję na wiele rosnące przypadki takich chorób jak demencja czy Alzheimer dodatkowe ubezpieczenie, finansujące opiekę seniorów. Dlaczego w Polsce takiego systemu nie ma? O tym teraz należy dyskutować, a nie ideologicznie polemizować na temat Okrągłego Stołu. To już historia.

Bez rozbudowanej sfery usług publicznych nie mamy czego szukać w lidze państw konkurujących o zagraniczne inwestycje, o rekrutację wysoko wykwalifikowanej, międzynarodowej siły roboczej. Konkurencyjność to dzisiaj nie tylko poziom zarobków i jakość edukacji. To także otwartość kulturowa, bezpieczeństwo i całe systemy infrastruktury publicznej, takie jak ochrona zdrowia, decydujące o jakości życia. Jeden z działających na Pomorzu pracodawców mówił mi o istnieniu swoistej mentalnej checklisty dla potencjalnych zagranicznych inwestorów. Ważne na niej są nie tylko kwestie bezpośrednio związane z inwestycją. Wybór miejsca ulokowania kapitału i własnych pracowników wiąże się mocno z tak zwanymi tematami miękkimi: dostępem do kultury i jakością oferty instytucji kultury, oczywiście bezpieczeństwem, ale także tolerancją społeczeństwa, by bezpiecznie się czuł na przykład ekspert ściągnięty do Polski z Azji.

Na całym świecie gorącym tematem staje się stopniowy upadek państwa prawa i demokracji, narodzin „nowego autorytaryzmu”. Polska i tym razem postrzegana jest jako kraj w awangardzie, tylko że tym razem w związku z zupełnie innymi zjawiskami niż w 1989 r. Ktoś złośliwy powiedziałby, że są to wręcz zjawiska odwrotne. Pan ma liczne kontakty z zachodnimi intelektualistami. Jak nasze obecne polityczne perypetie zmieniają postrzeganie Polski wśród nich? Jak poważne straty wizerunkowe następują? Czy „mit” kraju, który obalił komunę i dał Europie jedność i wolność teraz bezpowrotnie umiera?

Aby odpowiedzieć na pytanie, warto wyjść od cyklu historycznego, w którym Polska się pojawiła i odegrała w nim z własnego wyboru ważną rolę i z którym była odtąd kojarzona. Dwa lata temu mieliśmy w ECS-ie konferencję o stosunku solidarnościowej emigracji lat 80. do kraju i udzielanej mu pomocy. Przy tej okazji spotkaliśmy się z emigrantami. Jeden z nich, Paolo Morawski z Rzymu, powiedział coś, co wydaje mi się niezwykle mądre: otóż do percepcji zachodnich intelektualnych elit Polska wkroczyła około 1978 roku wraz z Janem Pawłem II. Ten Polak, przybysz z dalekiej krainy stał się częścią Zachodu i punktem odniesienia dla ludzi Zachodu. Jego fenomen sprawił, że dokonała się absolutna rewolucja w postrzeganiu Europy Środkowej, powstała nowa więź i bliskość. Często cytuję Bronisława Geremka, który w 2007 roku, za czasów rządów PiS i wielu problemów polsko-europejskich, w wygłoszonym w Berlinie przemówieniu powiedział, że relacje pomiędzy państwami nie są tylko czymś chłodnym, jakąś grą interesów i ich dogadywaniem. Ważnym elementem budowania w polityce międzynarodowej trwałych sojuszy jest także poczucie więzi i kulturowej bliskości. Muszą one powstać pomiędzy politykami i elitami, ale także pomiędzy społeczeństwami. Dzisiaj brakuje takiego pojmowania polityki sąsiedzkiej w strategii naszego rządu. Wręcz akceptuje i akcentuje się deficyty, dystans, aby wzmocnić nacjonalistyczną retorykę. To nie służy międzynarodowemu autorytetowi Polski, to nas izoluje i w efekcie nie wzmacnia naszej suwerenności.

Wracając jednak do Morawskiego. Mówił, że po papieżu z Polski przyszła Solidarność, a z jej wartościami i z twarzami jej liderów ludzie na Zachodzie się utożsamiali. Nie wynikała tylko z kryzysu komunizmu, ale pokazywała także pokojową drogę wyjścia z niego. I ten jej pokojowy charakter wzmacniał sympatię i więź. Potem był Okrągły Stół, po nim – mimo wszystkich trudności – sukces społeczno-gospodarczy, historyczny wysiłek Polaków zorientowany na nawiązanie dialogu z sąsiadami, pojednanie z Ukrainą, Niemcami, Litwą. Kiedy Polska weszła w 2004 roku do UE, nadal budowała kapitał więzi i zaufania, acz pojawiały się pierwsze spory. Wojna w Iraku, wyrażony we francuskim i holenderskim referendum strach przed polską siłą roboczą, z nich udało się jeszcze łatwo wybronić.

Rząd Donalda Tuska po 2007 roku te tendencje pozytywnych relacji z sąsiadami bardzo wzmocnił. Bardzo ważny okazał się gest wobec Rosji, zaproszenie Putina na obchody 70-lecia wybuchu II wojny światowej  oraz powołanie grupy dialogu do spraw trudnych. Putin jest mi obcy i nie reprezentuje bliskich mi wartości. Ale krok w stronę Rosji pomógł, aby na Zachodzie przestano interpretować każdą polską krytykę Putina jako wyraz naszego przewrażliwienia i kierowania się stereotypem antyrosyjskim. Wykonano zatem wysiłek, aby wpłynąć na postrzeganie nas i naszych interesów, zrobiono to takim językiem, żeby nas inni rozumieli i aby więzi z Polską wzmocnić. Polska proponowała swój partnerski udział w rozwiązywaniu wielu problemów Unii i jej wzmacnianiu. Krytykę formułowano nie zawsze publicznie i głośno, a symbolicznie podkreślano, jak ważna jest UE dla zachowania naszej suwerenności. Ta retoryka i symbolika pogłębiały więzi. To rodzaj polityki, gdzie spotyka się z innymi ludźmi i szanuje perspektywę drugiego. Gdzie nie formułuje się wypowiedzi na użytek propagandy skierowanej do własnych wyborców.

Załamanie naszych dobrych relacji w Europie rzeczywiście przyszło w 2015 roku. Usłyszeliśmy wtedy nagle język, metafory i odniesienia do symboli całkowicie sprzeczne z tym, na co powoływali się Jan Paweł II i Solidarność, z ideami, które Polskę wniosły w nowy ład europejski i go zasadniczo zmieniły. Przykładowo wypowiedzi na temat uchodźców bardzo nas dyskredytowały.

Przez długie lata uczyliśmy Europejczyków, że Polska musi wejść do Europy, gdyż ona jako naród, leżąc w tej jej części, może tylko przetrwać przy większej idei, opowiadaliśmy o decentralizacji i wzmacnianiu lokalnej wspólnoty. To się w ciągu trzech ostatnich lat radykalnie zmieniło. Polskę bardzo osłabia, że w świecie demokratycznym ludzie nie rozumieją języka i wartości, do których odnosi się ten rząd. Niszcząc ideę integracji europejskiej, uznając wychodzących z UE Brytyjczyków za głównego i strategicznego partnera, burząc strategiczną relację z Niemcami i Francuzami, Polska osłabia solidarność państw Europy, która jest pewnym novum historycznym i która powstała m.in. jako przeciwwaga dla neoimperialnych tradycji Rosji, ale także jako pomysł na wyrównanie sił wewnątrz demokratycznej Europy.

 

Gdyby okazało się, że obecna sytuacja polityczna będzie w dziejach Polski tylko 4-, może 8-letnim epizodem, to czy Polska będzie mogła potem w prosty sposób wrócić do europejskiego liberalno-demokratycznego mainstreamu, czy jednak będzie potrzeba określenia na nowo jej tożsamości i narracji symbolicznej? A jeśli tak, to jaką rolę będzie miał do odegrania „mit” Solidarności?

Trudno przewidzieć, co będzie się działo w Polsce, ponieważ nie zależy to tylko od wyboru Polaków, ale także od dalszego rozwoju Europy. Sytuacja w Polsce ma swoje dwa równoważne źródła, europejskie i lokalne, polskie, na przykład rola Kościoła katolickiego. Dzisiaj stanowi on raczej obciążenie dla pluralizmu i ciągle nie zdefiniował swojego miejsca w niej. Kościół odegrał bardzo ważną rolę, aby demokrację zdobyć, ale nie zaakceptował, że ma ona charakter pluralistyczny, a jej fundamentem jest społeczeństwo otwarte. W demokracji nie chodzi o to, aby postawić na jedną, bliską grupę polityczną i defensywnie bronić swoich przekonań, ale by świadomie reagować na potrzeby całego społeczeństwa. Kościół powinien być mediatorem w społeczeństwie pluralistycznym. Był tym mediatorem na pewno przed 1989 rokiem, odegrał też pozytywną rolę stabilizującą w procesie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Dziś niestety większość biskupów ma problem z Unią i nie chce pełnić roli mediatora społecznego.

Ważny jest wpływ Europy na rozwój polskiej demokracji. PiS nie może sobie pozwolić na głęboki konflikt z UE ze względu na pieniądze z funduszy unijnych, nadal bardzo Polsce potrzebne. Oczywiście na zachowanie polskich partii politycznych duży wpływ będzie miało dalsze kształtowanie się Unii. Czy po brexicie dojdzie do supremacji zachodniej i powstanie tak zwany twardy trzon unijny w celu ochrony przed nacjonalizmami Europy Środkowej? W którą stronę potoczy się polityka USA? To zdeterminuje zachowanie Polski.

Polska jest dzisiaj ciekawym krajem, w którym wewnętrzne czynniki decydują o charakterze jej demokracji, ale równocześnie jest krajem zbyt zależnym od kontekstu międzynarodowego, aby od niego uciec. Suwerenność Polski wynika z siły i kondycji polskiej demokracji i gospodarki, ale także z jej integracji z sojuszami demokracji zachodnich.

Jeśli chodzi o dziedzictwo Solidarności, na pewno będziemy świadkami procesów, w których generacja 20- czy 30-latków, nie mając za sobą doświadczenia historycznego Solidarności pierwszej i drugiej fali (1988 roku), na nowo określi ideowo ważne wątki w jej dziedzictwie i będzie kształtowała politykę symboliczną. Doświadczymy wtedy bogatego pluralizmu, który odzwierciedli różnorodność Solidarności. Dla nowej, demokratycznej lewicy Solidarność jest interesująca, bo wywodzi się z konkretnych problemów świata pracy. Dla konserwatystów pozostanie ważna, gdyż czerpie z doświadczeń i wartości chrześcijańskich, dla narodowców z kolei jako próba odzyskania suwerenności państwa polskiego, a Polaków czujących odpowiedzialność za świat zainspiruje, bo była ruchem społecznym, który głęboko i bezpośrednio zmieniał otoczenie ludzi, ale myślał globalnie, gdyż tylko tak można było zmienić status quo Polski.

Jako obserwator zatem, nie tylko jako szef ECS, przewiduję, że będziemy świadkami nowej, bardzo żywej, interpretacji Solidarności przez nowe pokolenia. Trochę przeszkadza w tym cień autorytetów, którzy na szczęście jeszcze żyją i są nadal dość młodzi. Czy ta generacja 20-, 30-latków w następnej dekadzie będzie potrafiła wyjść z własnej perspektywy i budować na fundamentach dziedzictwa Solidarności nowe, wspólne fundamenty politycznej kultury demokratycznej dla Polski? Być może osobiste emocje będą zdrowsze u tych młodych Polaków, którzy dzisiaj nie dali się wciągnąć w konflikt partyjny i być może polska demokracja doświadczy za 10 lat właśnie w kwestii dziedzictwa Solidarności bardzo ciekawego, pokojowego i twórczego sporu pomiędzy nową lewicą a nową prawicą i nowym politycznym liberalnym centrum?

Wierzę w jego aktualność, ponieważ Solidarność jest ciekawym punktem odniesienia, bo jako rewolucyjny ruch społeczny starała się dokonać bilansu nie tylko najważniejszych doświadczeń polskich ostatnich 200 lat. Jej pokojowy charakter wynikał z doświadczeń 1939, 1944 i 1970 roku. A ochrona życia ludzkiego była dla niej ważnym tematem. Solidarność zastanawiała się, jak wzmocnić polską podmiotowość, nie rozlewając krwi. Chciała być kontynuatorką rewolucji oświeceniowych, ale bez ich totalitarnego etapu. Odkryje to każdy, kto będzie się nią zajmował. Następna generacja, już w połowie XXI wieku, dokona oceny czasów po 1989 roku: dekad przełomu XX i XXI wieku, okresu już nie tylko politycznych, ale i cywilizacyjnych rewolucji: Internetu, nowej formy globalizacji, rewolucji pracy i w przestrzeni publicznej. W naturalny sposób więc, z powodu jego pluralizmu, następne generacje będą się interesowały dziedzictwem Solidarności i będą musiały wrócić szczególnie do 1989 roku jako podwójnego punktu zwrotnego, zamknięcia epoki 200 lat, doświadczenia Oświecenia, industrializacji i budowy liberalnej demokracji. Odbudowa liberalnej demokracji po 1989 roku była przecież już budową demokracji w kompletnie nowej cywilizacyjnej rzeczywistości, czasach globalizacji i cyfryzacji. Dla Polaków także w zupełnie nowej rzeczywistości geopolitycznej, ponieważ tak naprawdę wtedy, po raz pierwszy od 200 lat, byliśmy podmiotem, a nie przedmiotem polityki międzynarodowej.

 

Pomówmy o Gdańsku. Określa się on jako „miasto wolności i solidarności”. Jest miastem o niezwykle powikłanych dziejach. Jak w te dzieje wpisuje się doświadczenie Solidarności?

To bardzo trudne pytanie. Mam niezwykle krytyczny stosunek do Gdańska sprzed 1945 roku. Dotychczas nie mieliśmy możliwości i być może kompetencji, aby przeprowadzić publiczną debatę na temat wszystkich rozdziałów historii naszego miasta. W XIX wieku i na początku XX rodzi się w Gdańsku bardzo silny nacjonalizm niemiecki, a po traktacie wersalskim agresywny rewizjonizm. Siła uwodzenia ideologii NSDAP przed 1939 rokiem była tutaj gigantyczna. Cała ta radykalizacja polityczna wiązała się między innymi z przemianami przemysłowymi od połowy XIX wieku. Niedługo w ECS-ie opublikujemy monografię historii tutejszej stoczni. W połowie XIX wieku w wyniku politycznej decyzji powstała tu pierwsza państwowa stocznia Królestwa Prus. Dopiero później pojawiły się w Kilonii i Wilhelmshaven duże stocznie państwowe na terenie Niemiec. To oznacza, że wydano sporo pieniędzy, aby przywiązać Gdańsk, niegdyś dumne protestanckie miasto kupieckie w polskim królestwie, do Prus. Inwestycje w Gdańsku były elementem strategii  budowania pruskiego, potem niemieckiego mocarstwa na morzach. Zmienił się więc charakter miasta, przybyli wojskowi, urzędnicy, robotnicy. Na skutek rozbiorów Polski i polityki Prus Gdańsk stracił w XIX wieku swoją orientację na Europę Środkowo-Wschodnią.

Mam też krytyczny stosunek do patrycjuszowskiego Gdańska, do mitu gdańskiej res publiki. Trzeba bardzo uważać, aby tej tradycji kupieckiej res publiki nie mylić z nowoczesnym republikanizmem. Gdańscy patrycjusze bardzo dbali, aby nie każdy miał do miasta dostęp. Owszem, ci uprzywilejowani korzystali z wolności – jak na owe czasy system republikański osiągnął tu imponujący stopień. Niemniej nie można go mylić z nowoczesną demokracją.

To moje miasto rodzinne, do którego jestem bardzo emocjonalnie przywiązany, dlatego krytyczny jestem wobec mitów, które w ostatnich dekadach się narodziły. Zależy mi, abyśmy wyciągnęli wnioski z historii miasta. Gdańsk od XVI do XVIII wieku to miasto bardzo zamożne, metropolia, które konsumowało kulturę i sztukę, ale nie inwestowało w innowacje, nie zbudowało na przykład uniwersytetu. Nie widziało takiej potrzeby. Można było posłać swoje dzieci do europejskich uczelni. Dla mnie taki symboliczny dziejowy moment nastąpił wtedy, gdy Gdańsk nie zaakceptował propozycji Jana Sebastiana Bacha, który zamarzył, aby w tym bogatym grodzie pracować. Mniejszości, np. Żydów, długo lokowano poza murami miasta. Nieprzypadkowo cmentarz żydowski znajduje się na Chełmie. Dopiero w XIX wieku następuje pruska, narodowo-liberalna emancypacja i Żydzi zostają włączeni do Gdańska, jako zasymilowani obywatele stają się jego integralną częścią. Krótko mówiąc, ta bogata historia sprzed 1945 roku to pasjonująca przestrzeń, w której każdy może jakiś jasny punkt znaleźć, trzeba ją jednak odpowiednio kontekstualizować. Ostrzegam przed idealizowaniem i przed prostymi odniesieniami do starej rzeczywistości. Czym innym oczywiście jest odpowiedzialność za dziedzictwo architektoniczne, materialne i kulturowe – musimy je przyjąć jako całość. Patriotyzm lokalny, który z szacunkiem odnosi się do dziedzictwa materialnego tamtych czasów, jest pozytywny.

Ale nowoczesna, powojenna gdańska tożsamość dopiero teraz się kształtuje. Dopiero teraz pewne dynamiki się spotykają i tworzą po raz pierwszy po wojennym zniszczeniu miasta w 1945 systematyczną całość. Dzieje się to na kilku płaszczyznach. Najpierw oczywiście odbudowa Gdańska, ona nie jest sztucznym mitem. Dała ludziom godność, przestrzeń do życia. Ciekawym pomostem pomiędzy przeszłością a przyszłością jest też sama koncepcja architektury i odbudowy. Zachowanie struktury miasta, odbudowa najważniejszych kościołów, budynków i pomników to ukłon wobec przeszłości. Myślano jednak także o nowoczesnym mieście, nie zrekonstruowano układu gdańskich kamienic, powstały inne, otwarte podwórka, stworzono przestrzeń socjalną, przedszkola i szkoły. Po prostu przestrzeń dla ludzi, którzy nie byli patrycjuszami. Wspaniałe połączenie tradycji i nowoczesności!

Koncepcja odbudowy Gdańska dała gdańszczanom jego mieszkańcom poczucie, że żyją we właściwym, swoim mieście. Stalinizm go nie zgwałcił tak jak inne europejskie miasta na wschód od Łaby. Charakter odbudowy dał przestrzeń też tym, którzy się nie identyfikowali z ówczesnym systemem.

Z kolei do stoczni i wielkich zakładów pracy przyszli ludzie z bardzo różnych miejsc i stali się wielką wspólnotą pracującą, częściowo autonomiczną, niezależną. To niesłychanie niebezpieczny mechanizm dla władzy, która chce wszystko kontrolować i centralizować. Warto też podkreślić położenie stoczni w sercu miasta, nie na peryferiach. To centrum starego, hanzeatyckiego miasta. To, co się w nim dzieje, ma wpływ na stocznię i vice versa.

Dla tożsamości Gdańska ważne są protesty 1970 i przede wszystkim 1980 roku, kiedy gdańszczanie poczuli, że pozytywnie odróżniają się od innych, że budują wspólnotę. Po 1990 roku ważny się stał element materialny. Dobry rozwój ekonomiczny całego regionu przyczynił się do jeszcze głębszego poczucia zakorzenienia. Pomorze było regionem słowiańsko-niemieckiego pogranicza i w postaci Kaszubów mieszkała tutaj ludność pogranicza. Dzięki tej zróżnicowanej tkance etnicznej, słowiańskiej, nie doszło do tak radykalnych przemian etnicznych jak w innych regionach Polski, na przykład w Zachodniopomorskiem. Została część Kaszubów, ich gospodarstwa, ich kultura materialna. Na Pomorzu, nie powstały, jak w Zachodniopomorskiem, Lubuskiem i na innych terenach poniemieckich, PGR-owskie monokultury.

W czasach PRL własność prywatna rolnika stanowiła ważny element prywatnej inicjatywy gospodarczej. Ciągłość własnościowa i materialna, obecność sporego majątku prywatnego na Pomorzu w transformacji dały ważny impuls dla rozwoju małych miasteczek, ale też Gdańska, który miał ciekawsze otoczenie społeczno-ekonomiczne niż Szczecin, Zielona Góra, a nawet Wrocław. Gdańsk czerpie zatem bardzo znaczące korzyści z Pomorza, a Pomorze z Gdańska. Ta symbioza się nadal wzmacnia.

Na podstawie kultury lokalnej powstał bardzo specyficzny, gdańsko-pomorski konserwatywny liberalizm i otwarty katolicyzm. Kaszubi są katolikami, tradycjonalistami. Na różne wyzwania historyczne reagowali bardzo silnymi strukturami rodzinnymi. Kaszubi mają jako ludzie pogranicza różne kompetencje kulturowe i spore doświadczenie migracyjne, które powodują, że nie mieszczą się w ciasnej nacjonalistycznej narracji, spotykanej we wschodniej czy centralnej Polsce. Mają doświadczenie Kulturkampfu Bismarcka, więc jako katolicy zachowują zdrowy dystans do niemieckiej kultury politycznej. Z drugiej strony mocno ich ukształtowała kultura i edukacja niemiecka.

W efekcie sympatia dla konserwatywnych wartości łączy się tutaj z niesamowitą otwartością, która została na nich przez historię i ich położenie wymuszona. Wynika ona też z tego, że Kaszubi nie mieszczą się w głównych kulturowo-tożsamościowych nurtach mainstreamowych Niemców czy Polaków. Ruchy wolnościowe Gdańska też wzmocniły tą niekonwencjonalność Kaszubów.

Współcześnie tacy ludzie, jak Paweł Adamowicz i Donald Tusk zaproponowali gdańszczanom pewne myślenie o ich losach i historii miasta. Wskazali kierunek rozwoju, który został przez większość jego mieszkańców zaakceptowany. Na przestrzeni ponad 20 lat stworzyli widoczną już z zewnątrz specyficzną kulturę polityczną. Odczuwalne było to masowo po zabójstwie Pawła Adamowicza. Był taki moment w styczniu 2019, gdy pomyślałem: oto skończyła się powojenna odbudowa miasta i rodzi się nowy Gdańsk. To był poniedziałek, 14 stycznia. Dzień, w którym Paweł Adamowicz zmarł. O godzinie 18.00 obywatele zebrali się na Długim Targu. Wie pan, kiedy najbardziej poczułem tę przemianę historyczną i się wzruszyłem? Gdy podczas wspólnej modlitwy wystąpili przedstawiciele wszystkich wyznań. Chyba pierwszy raz w historii w tym sercu Gdańska, na Długim Targu, przy Dworze Artusa wybrzmiały nie tylko modlitwy chrześcijańskie po polsku, ale także modlitwy po hebrajsku i arabsku. Nie było to możliwe wcześniej w historii miasta, dominowały w nim siły, które wręcz zwalczały te religie – naziści, komuniści. Miałem wrażenie, że w tej tragicznej chwili wypowiadane modlitwy scaliły zniszczone przez wojny, konflikty miasto. To było apogeum odbudowy, odnowy. Nie  dokonało się to przez przypadek, ale w konsekwencji kultury ekumenizmu, którą pozostawił po sobie Paweł Adamowicz, kultury, która wcześniej pojawiała się tylko w pewnych przestrzeniach miasta, takich jak Cmentarz Nieistniejących Cmentarzy. Te głosy – spokojne, autonomiczne i suwerenne – nadały miastu nowy charakter, polegający na połączeniu szacunku dla różnych tradycji i religii w zsekularyzowanym mieście.

Mam nadzieję, że gdańszczanie tę ważną dla Adamowicza umiejętność  moderowania perspektyw i światów w sobie wzmocnią, tak kulturowo, jak i obyczajowo. Gdańsk to dziś miasto, w którym dobrobyt i dobre warunki dla inwestycji są ważne, ale tutejszy liberalizm to dziś nie tylko wolność myśli i aktywności gospodarczej, ale także wspólnota wolnych ludzi, którzy zastanawiają się także, jak mogą być odpowiedzialni za innych, za społeczeństwo. Dzisiejszy Gdańsk to oczywiście miasto tradycji polskich, polskiego patriotyzmu, ale takiego, który potrafi dostrzec sąsiadów. To postawa wobec sąsiadów, zapraszająca do wspólnego zagospodarowania świata, w którym żyjemy, nie przeciwko sobie.

 

Obaj jesteśmy socjologami. Kwestię stoczni już pan poruszył i to jest zjawisko oczywiste. Ale poza nią, czy warto doszukiwać się socjologicznych wyjaśnień tego, że Gdańsk raz po raz stawał się zarzewiem strajku i protestu? W tym, że był miastem ludzi wykorzenionych, w którym w dorosłe, świadome życie akurat wchodziło pierwsze urodzone na miejscu pokolenie? Szczecin też był takim zarzewiem. Jakie to miało znaczenie dla faktu, że to zaczynało się w Gdańsku, a nie choćby w Warszawie?

Francuski socjolog Alain Touraine podkreślał, że w Solidarności wyjątkowe było to, że nie posługiwała się w konflikcie językiem interesów, a językiem wartości. Można więc postawić i dziś tezę, że Gdańsk znów nie tylko dba o swoje interesy, ale także używa języka wartości i to go wyróżnia.

Gdy idziemy przez wystawę ECS i docieramy do roku 1970, a przed chwilą widzieliśmy już obrazy z wcześniejszych kryzysów komunizmu, odruchowo pytamy, co sprawiło, że wydarzyły się one tutaj. Zaskakujące, że w ’70 roku centrami społecznego protestu nie były tradycyjne, silne ośrodki polskiej kultury, jak Warszawa, Kraków czy Poznań lub Lublin, tylko właśnie te poniemieckie miasta. Miasta, w których wymieniono po 1945 prawie całą ludność, Gdańsk, Szczecin, Wrocław.

Szczecin odegrał bardzo ważną rolę, to w nim po raz pierwszy w 1970 roku padło hasło wolnych związków zawodowych, ale miał trudniejszy punkt wyjścia i potem sam spowodował swoją peryferyjność, nigdy nie odnajdując własnego miejsca w polskiej narracji zbiorowej. Gdańsk miał łatwiej, bo choć w swoje historii protestancko-niemiecki, to politycznie równocześnie był polskim miastem. Każda opcja, endecka, liberalna, także komunistyczno-stalinowska potrzebowała Gdańska do budowania opowieści o Polsce. Do połowy lat 50. autonomia Szczecina była ograniczona – jego władze nie miały kontroli nad portem, przedwojenna starówka Szczecina nie została odbudowana. Gruzy szły wagonami do Warszawy na jej odbudowę. To miasto, mimo endeckiej retoryki o prasłowiańskich korzeniach, postrzegano jako obcy organizm. Oczywiście położenie geograficzne także zdecydowało, że Geremek i Mazowiecki przyjechali do Gdańska, nie do Szczecina, wszak Gdańsk leży na często uczęszczanej trasie. W 1980 roku ułatwiło to dotarcie tutaj międzynarodowej prasy, co miało niebagatelne znaczenie. Z tym miastem wiąże się też wiele uniwersalnych i czytelnych dla zagranicy symboli: międzywojenny konflikt wokół Gdańska, Wolne Miasto Gdańsk, wybuch drugiej wojny. W 1980 roku świat zrozumiał, że ponownie powróciła tu wielka historia.

W Gdańsku od lat 50. doszło do najbardziej trwałej i najsilniejszej interakcji oraz symbiozy najróżniejszych środowisk społecznych, twórczych, artystycznych, akademickich i regionalnych. Zdecydowało to także o wysokiej jakości lokalnych elit i wielkiej dynamice gospodarczej ostatnich 20–25 lat. Cztery–pięć lat temu zastanawialiśmy się z Pawłem Adamowiczem, co możemy jeszcze zrobić, aby zachęcić inwestorów. Gdańsk, Wrocław i Kraków, np. dla branż IT i usługowej plasowały się wówczas na podobnym poziomie i tylko subiektywne decyzje firm ważyły o wyborze któregoś z nich. Okazało się, że siła lokalna, atmosfera miasta, jakość życia i osobowość naszych liderów zadecydowały także o sukcesie ekonomicznym Gdańska. To coś więcej niż dbanie o interesy, to poczucie współodpowiedzialności za Polskę i Europę jest decydujące.

Dbałość o mówienie językiem wartości przewija się w Gdańsku chyba we wszystkich grupach społecznych. Spójrzmy na plany obchodów rocznicy 1 września. Gdańskich urzędników nie satysfakcjonuje martyrologia i rekonstrukcja bitwy o Westerplatte. Ważne jest dla nich pytanie, co można przy tej okazji zrobić dla współczesności, jak zachować pokój w Europie. I wokół tego pojęcia chcą się spotkać, a nie wokół martyrologii i konfliktu. Tych drobnych rzeczy my, gdańszczanie, już nawet nie czujemy, ale one jednak odróżniają nasze miasto od innych.

Czy te dzieje Gdańska to jest tylko atut, czy także obciążenie? Czy ta historyczna, naturalna rola miasta – prowodyra buntu może stać się obecnie źródłem nieufności lub obaw aktualnej ekipy rządzącej przed Gdańskiem? Czy Gdańska należy i trzeba się bać? Czy w takim strachu tkwią przyczyny prób jego dyskredytacji, jako rzekomo miejsca mniej polskiego niż inne w Polsce?

Jeśli chodzi o historię i jej znaczenie dla współczesności, to od nas zależy, w jaki sposób nasze zbiorowe doświadczenie wykorzystujemy. W Gdańsku, w ostatnich dekadach po wojnie interesowaliśmy się historią miasta, ponieważ spotkali się tutaj ludzie wykorzenieni. Wysiłek odbudowy wyrażał także ich wolę zakorzenienia, budowę nowej tożsamości na gruzach zniszczonego miasta. Być może dla przyszłych gdańszczan dorastanie w tym mieście okaże się tak naturalne, że jego historia będzie ich mało zajmowała. Acz jestem optymistą, ponieważ przez symboliczną rolę Gdańska ta historia zawsze będzie nas dopadać w formie pytań zadawanych przez naszych gości.

Jak jednak patrzymy na tę historię i czego od niej oczekujemy? Tutaj gdańska kultura pamięci jest otwarta na różne trudne kwestie, na różne perspektywy. W najnowszych dziejach widzi nie tylko historię buntu i protestu, ale także wartość tolerancji i pluralizmu. Dopóki ta perspektywa nie stanie się dominująca w całej kulturze polskiej, dopóty Gdańsk będzie inny. Ta gdańska otwartość na innych, ten konserwatywny-liberalizm, irytuje dziś środowiska rządzące. PiS okazuje wielką obawę przed pluralizmem. Przedstawiciele tego obozu boją się, że w dobie globalizacji w pluralizmie Polska i polskość jako naród, państwo i kultura rozsypią się, rozlecą, rozpłyną. Szukają sztywnych form, żeby to opanować. Ludzie związani z tą opcją polityczną idą śladem potrzeby bezpieczeństwa, typowej dla każdego człowieka, bo każdy chciałby mieć swój świat uporządkowany. Rozumiem to, ale nie aprobuję ich propozycji kulturowych, które niestety czerpią z idei nacjonalizmu i centralizmu.

Zasadniczo się też nie zgadzam z tezą dzisiejszych elit rządzących, że nie ma gry drużynowej poza granicami państwa i narodu, że nie istnieje wspólnota europejska, poczucie więzi, że polityka i kultura polegają na cynicznej konkurencji państw narodowych. Dlatego my jako Polacy musimy ograniczyć się i wzmocnić perspektywę narodową. Nie chcę przez to negować otwartości kulturowej wielu polityków i wyborców PiS. Niemniej ich analiza wyzwań na świecie jest tak czarna, że właściwie proponują nacjonalizm jako jedyną metodę stabilizacji. Tymczasem na wszelkie przemiany, czy to kulturowe, czy cywilizacyjne i ekonomiczne, należy reagować nie tylko negacją, ale wzmacniając pozytywne trendy, nadać dobrym dynamikom siłę. Polska musi być liderem integracji europejskiej, bo jeśli zamknie się w swoim państwie narodowym, to nie tylko zmniejszy swoje bezpieczeństwo, ale będzie miała dalece mniejszy na Europę wpływ, a integracją europejską zajmą się Niemcy i Francja. W interesie Polski jest budowanie wspólnoty europejskiej, europejskiej perspektywy, kultywowanie europejskiej gry drużynowej. Ta metoda wzmacnia Polskę.

Także pluralizm wzmacnia naród. Nie rozsadza państwa narodowego, jeśli to państwo jest liberalną demokracją, a jej uniwersalne wartości są nadrzędne nad tożsamościami etnicznymi i religijnymi. Po doświadczeniach ostatnich 100 lat wiemy, że te siły polityczne, które chcą zamknąć wspólnotę narodową w państwie etnicznie czy religijnie homogenicznym, często stawiają ideę narodu ponad demokracją.

Dzisiejsze napięcie między Gdańskiem a rządem centralnym to nie tylko kreacja kampanii wyborczych czy schmitteański podział kraju na Polskę proeuropejską i nacjonalistyczną. To jest realny spór o odczytanie wyzwań współczesności i konkurencja różnych modeli wspólnotowych, które mają zapewnić ludziom bezpieczne życie w XXI wieku. Gdańska opowieść mówi, że człowiek kulturowo i politycznie nie składa się z tylko jednej tożsamości. Pluralizm jest nie tylko fenomenem społeczeństwa, ale jest w nas. W tej mozaice tożsamości musimy się odnaleźć, dobrze zorganizować i jako jednostki, i jako społeczeństwo. Dlatego sztuką polityczną jest połączenie indywidualnych interesów z naszymi wspólnotowymi, ale także z nadrzędnymi, uniwersalnymi wartościami. To buduje dobrą formę życia dla wielu różnych tożsamości. Taka filozofia zachowuje wolność jednostki i jednocześnie pomaga wielu różnym ludziom żyć razem w pokoju.

 

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję