Pandemia rządzi…, a czy ma rządzić „nowy komunizm”? :)

Po pobieżnej lekturze dawno dawno temu jego „Wzniosłego obiektu ideologii” (tłumaczenie z 2001 r.) Sławoj Žižek nie wywoływał u mnie jakichś zachwytów, może dlatego, że jego koncepcja wzniosłości nie zgadzała się z moją, a wtedy akurat byłem z tym na bieżąco. Dlatego przegapiłem kilka jego ostatnich dokonań (jak np. „Żądanie niemożliwego”, czy „Rok niebezpiecznych marzeń” z 2014) i dlatego nie podzielałem zachwytów nad nim czytanych od czasu do czasu w Guardianie czy New Yorkerze. Nie przeczytałem też jeszcze jego „Living in the End Times”, jestem w trakcie tej lektury. Ale kupiłem jego ostatnią książkę z marca 2020 roku pt. „Pandemia! Covid-19 trzęsie światem”, bo ciekaw byłem poglądów na obecną pandemię kogoś, kto przedstawiany jest jako filozof i krytyk kultury. Co prawda, ten filozof wywołuje skrajne emocje od zachwytu („najbardziej niebezpieczny myśliciel świata”) po daleko posunięty sceptycyzm (zob. artykuły o jego antysemityzmie, czy autoplagiatowaniu). Jednak, jako że pandemia jest ewidentnie wielką zmianą stanu świata, a ja wykładam także filozofię kultury, to sięgnąłem po tę książkę sloweńskiego pisarza. Nie zawiodłem się, jest ona, mimo że powstawała (była pisana i tłumaczona, redagowana i drukowana) w jakimś błyskawicznym, szatańskim tempie, jest dobrze napisana, choć faktycznie raczej eseistyczna, nie jako dysertacja czy analiza. Jest to esej składający się z kilku mniejszych esejów.

Žižek skończył pisanie wtedy, kiedy właściwie została dopiero ogłoszona pandemia, pod koniec marca 2020. Widać, że bardzo dużo dawnych przemyśleń zostało przez autora zrekonfigurowanych i włączonych w nowe pandemiczne konteksty. Sam autor wielokrotnie wskazywał, że najwięcej uczy się od swoich przeciwników konserwatystów, dlatego atakują go zarówno z lewa, jak i z prawa i pewnie dlatego zaczyna przekornie od nawiązania do chrześcijaństwa  we wstępie zatytułowanym aluzyjnie „Noli me tangere” [łac. Nie dotykaj mnie z J 20:17]. Ciekawie brzmi jego interpretacja symbolicznej obecności Chrystusa w miłości między ludźmi w odniesieniu do sytuacji w pandemii, kiedy obowiązuje społeczne dystansowanie się od siebie wzajemne. Sama interpretacja tego fragmentu jest znana od czasów pisania Maurice’a Zundela, ale ta reinterpretacja pandemiczna jest ciekawa. Pisałem na początku pandemii o nowym rozumieniu altruizmu: trzeba być dalej od ludzi, żeby być z nimi blisko. Realna bliskość i miłość musi zostać zastąpiona symboliczną bliskością i miłością. To ciekawe u zadeklarowanego ateisty, choć przecież nie jest tutaj jakiś bardzo oryginalny, już Alain Badiou odwoływał się do św. Pawła i jego uniwersalizmu jako najważniejszego przesłania chrześcijańskiego. [Badiou, Alain. Święty Paweł: Ustanowienie uniwersalizmu, Kraków 2007]. Ale sprawdziłem, że już w 2010 w apokaliptycznie pobrzmiewającej książce „Życie w czasach ostatecznych” nie tylko robi symboliczne odniesienie do czterech jeźdźców apokalipsy, ale uwzniośla swoją lewicową misję poprzez odniesienie do Listu do Efezjan św. Pawła (Efezjan 6:12). Pisze on tam: „Niniejsza książka jest więc księgą walki, zgodną ze zdumiewająco trafną definicją Pawła: „Gdyż bój toczymy nie z krwią i z ciałem, lecz z nadziemskimi władzami, ze zwierzchnościami, z władcami [kosmokratorami] tego świata ciemności, ze złymi duchami w okręgach niebieskich” [przekł. Biblii Warszawskiej]. Albo jak można przetłumaczyć na dzisiejszy język: „Nasza walka nie toczy się przeciwko faktycznie skorumpowanym jednostkom, ale przeciwko rządzącym po prostu, przeciwko ich autorytetowi, przeciwko globalnemu porządkowi i ideologicznej mistyfikacji, która go podtrzymuje”.

Przekonuje mnie taka interpretacja chrześcijaństwa, które nigdy nie powinno iść w sojuszu z tronem, czyli władzami tego świata. Przekonuje mnie to, bo w dzisiejszej Polsce widać wyraźnie jak wiele złego może uczynić sojusz ołtarza i tronu. Jednak nie do końca rozumiem wizję pozytywną alternatywy, w postaci nowego komunizmu.

Zanim jednak do tego przejdę zauważę, iż Žižek już w marcu sprawnie zarysowuje konieczność uznania wartości wolności słowa, zwłaszcza w kontekście słynnej sprawy Li Wenlianga, który został najpierw uwięziony przez władze chińskie za przecieki dotyczące COVID-19, a potem mimo że Chińczycy przeprosili, to już nic to nie dało, bo słynny doktor zmarł na COVID-19 właśnie. Uniwersalna waga wolności słowa powoduje, że warto czytać takich ludzi jak Žižek, potwierdzają to także intelektualiści podpisani pod deklaracją o wolności słowa w kontekście ruchu zaprzeczającego przeszłości.

W tym kontekście naprawdę bardzo ciekawie brzmi także obserwacja Žižka dotycząca programu w telewizji rosyjskiej poświęconego spiskowym teoriom: strategia tych telewizyjnych programów jest taka, żeby wykazać, że dana spiskowa teoria to „coś szalonego, nie może to być prawda, ale w sumie, kto wie…” (21) Zasadniczo krytykuje się tutaj spiskowe teorie, ale nie jest to krytyka totalna, zawsze pozostaje to zmrużenie oka… Ostatnio także w Polsce zaaranżowano taki scenariusz: poseł Konfederacji wręcza publicznie posłowi Jarosławowi Kaczyńskiemu książkę pt. Fałszywa epidemia. Krytyka naukowców i lekarzy autorstwa wielu „wybitnych” naukowców i lekarzy (choć epidemiologów tam jakby najmniej) ukazała się pod red. i ze wstępem dra Mariusza Błochowiaka, redaktora i wydawcy Miesięcznika Egzorcysta (bardzo autorytatywnego…). Zdjęcie posła Kaczyńskiego obiegło Polskę jak długa i szeroka „Kaczyński czyta „Fałszywą epidemię””.  Następnie dla inteligentnych podano, że wiceminister stwierdził, że JK wcale nie wierzy w spiskowe teorie dziejów, ale czytać przecież może… No a „światły” minister Błaszczak książki nie przyjął. Taki przekaz wielopoziomowy jest charakterystyczny zarówno dla „Shreka” jak i dla cynicznych populistów. Žižek słusznie stwierdza, że pandemia to nie kara, nie ma ona głębszego znaczenia, ale daje nam impuls, że musimy przemyśleć takie kwestie jak globalizacja, rynek kapitalistyczny, przemijalność bogactwa, przed którymi przestrzegał Žižek już w swojej apokaliptycznej książce z 2010.

Bardzo ciekawy jest Žižkowy podział na trzy rodzaje pracowników, których wyrazista inność zostało podkreślona przez pandemię i lockdown: jedna kategoria to pracownik linii produkcyjnej składającej iPhone’a np. w Szanghaju, druga kategoria (już nie klasa) to pracownicy sektora opieki, od których wymaga się nie tylko pracy sensu stricto, jak przy taśmie produkcyjnej, ale wymaga się także wysiłku okazywania empatii, żeby być ciągle miłym, uprzejmym, empatycznym. Ci najwięcej chyba ucierpieli na lockdownie.  Trzecia grupa to samozatrudniający się pracownicy kreatywni, od których wymaga się zaangażowania np. całej swojej kreatywności w reklamowanie np. produktu, do którego człowiek nie może się jakoś przekonać. Wedle Žižka nie możemy traktować wątpliwego przesłania pandemii (bo żadnego przesłania nie ma), jako „wyluzuj”, bo „Arbeit macht frei” to ciągle właściwe motto, chociaż brutalnie nadużyte przez nazistów.” No i „kiedy pracownik służby zdrowia pada z nóg po pracy w nadgodzinach to jego zmęczenie jest zmęczeniem wartościowym”. (34)

Autor świetnie identyfikuje te szalejące nad nami dzisiaj burze: jeden sztorm to pandemia koronawirusa, kwarantanna, cierpienie, śmierć.  Drugi sztorm to skutki gospodarcze pandemii, które będą szczególnie dotkliwe dla Europy oraz trzeci sztorm: historia nazywana przez Žižka Putoganem (od Putina i Erdogana) – to jest nowy wybuch przemocy w Syrii między Turcją a reżimem Asada wspieranym przez Putina właśnie. Jest zatem Žižek krytyczny względem Rosji, jak również wobec Chin.

W rozdziale o pięciu etapach epidemii (koncept z lat 60-tych XX wieku szwajcarskiej psycholożki Elisabeth Kübler-Ross, która pisała o pięciu etapach radzenia sobie z żałobą) pisze między innymi o katastrofie klimatycznej czy o zagrożeniu cyfrową kontrolą naszego życia. Jednak najważniejsze filozoficzne wnioski to: „na bardziej ogólnym poziomie pandemie wirusowe przypominają nam o ostatecznej przypadkowości i bezsensie naszego życia – nieważne jak wspaniałe konstrukcje duchowe zbudujemy jako ludzkość, jakieś głupie, naturalne, nieprzewidywalne zdarzenie, takie jak wirus czy asteroida, może to wszystko zakończyć… nie wspominając już o lekcji ekologicznej, która mówi o tym, że my, ludzkość, też nieświadomie możemy się do tego końca przyczynić.”Dlatego w rozdziale szóstym, który traktuje m.in. o wirusie ideologii, Žižek tak naprawdę nawołuje do autorefleksji, do samoopanowania, opamiętania…

No i teraz sprawa najważniejsza, najistotniejsza propozycja Žižka. Musimy przemyśleć sprawę „nowego komunizmu”. Na czym on miałby polegać? Tego do końca nie wyjaśnia, no bo rozrzucone gdzieniegdzie w książce krótkie uwagi mogą być odniesione do już istniejących instytucji międzynarodowych: Žižek proponuje dzielenie się informacjami oraz międzynarodowe koordynowanie planów. To jest potrzebny dziś komunizm: oparte na dowodach naukowych działania zbiorowe, wspólnotowe. Dlaczego? Bo wolnorynkowa globalizacja czyni świat podatny na kryzysy i pandemie. Dlatego stoimy przed alternatywą: albo barbarzyństwo populistycznych reżimów, wykorzystujących pandemie, aby wzmóc kontrolę na społeczeństwami albo nowy rodzaj komunizmu. Albo prywatyzacja/barbarzyństwo, albo kolektywizm/cywilizacja. Albo „nowa ludzkość zjednoczona”, albo barbarzyństwo nazizmu, nietolerancji i wojen (108). Niestosowanie uścisku dłoni i izolacja w razie potrzeby to jest obecna forma solidarności. (83)

Žižek nie zgadza się z Giorgio Agambenem, lekceważącym pandemię, twierdzi, że „musimy zacząć doświadczać prawdziwej filozoficznej rewolucji, innymi słowy doświadczać siebie jako istot żywych wśród innych form życia ciągle zagrożonego.” (84)

Ciekawą propozycją filozoficzną nie jest spojrzenie na epidemiologię jako wzorzec rozpleniania kulturowych reprezentacji (jak i Richarda Dawkinsa i Dana Sperbera), ale spojrzenie ponowne na filozofię Lwa Tołstoja, dla którego słowo infekcja było bardzo ważne oraz ponowne spojrzenie na heglowskiego ducha ludzkiego jako wirusa, bo psyche ludzka to metaforyczny wirus wysługujący się językiem (85-86).

Na tle doktryny szoku Naomi Klein propozycja Žižka jest bardziej jednoznaczna, wprost pada wyklęte przecież słowo komunizm, czego nie można znaleźć u tej pierwszej, ale jej pesymizm i optymizm w obecnej sytuacji wynika z koncepcji nazywanej przez Žižka kapitalizmem katastrof (97). Zgadzam się z finalną tezą, że właściwe dziś pytanie brzmi, jaki porządek się wyłoni z tej dekonstrukcji, która jest ewidentna w nieintencjonalnym działaniu koronawirusa. (138) Žižek pragnie pomóc w procesie samouświadomienia systemu: cytuje Bruno Latoura który słusznie podkreślał, że kryzys koronawirusa to próba generalna przed nadchodzącą zmianą klimatu. Ta zmiana to następny kryzys, w którym reorientacja warunków życiowych będzie przedstawiana jako wyzwanie dla nas wszystkich, tak jak szczegóły codziennego życia których będziemy się musieli nauczyć ostrożnie rozwiązywać. (122-123). Žižek proponuje, aby to nauka stała się podstawą naszych działań (post)kryzysowych. Greta Thunberg miała rację twierdząc, że politycy powinni słuchać nauki. Krytykuje filozofów, którzy woleliby raczej zaufać przeczuciom. W sytuacji, kiedy populiści wykorzystują kryzys, żeby zacisnąć pierścienie autorytaryzmu i kontroli (wspomina Wiktora Orbana, który doprowadził do przyjęcia ustawy umożliwiającej mu rządzenie za pomocą dekretów przez nieograniczony czas, s. 134). Žižek proponuje, aby szok wykorzystać do wzmożenia świadomości upadku i, jak można wyczytać z jego książki z 2010, apokalipsy. Cytuje tutaj twórczo Ryszarda Kapuścińskiego i jego „Szachinszacha”, reportaż, który traktuje o rewolucji w Iranie, chodzi tutaj o zjawisko upadku reżimu — ten zachowuje się jak kot wiszący nad przepaścią, on nie spadnie dopóki nie spojrzy w dół, kiedy już spojrzy, to już jest po nim. (135) „Jesteśmy teraz zmuszeni przyznać, że nowoczesna nauka, mimo całej swojej ukrytej tendencyjności, stanowi dominującą formę transkulturowego uniwersalizmu. Epidemia stanowi upragnioną szansę, by nauka utwierdziła się w tej roli.” (136)

„Czterech jeźdźców apokalipsy” wedle Žižka z 2010 r. to kryzys ekologiczny, konsekwencje rewolucji biogenetycznej, brak równowagi w samym systemie (problemy z własnością intelektualną; zbliżające się walki o surowce, żywność i wodę) oraz gwałtowny rozwój społeczny, podziały i wyłączenia.

Wydaje się, że propozycja Žižka nie jest taka straszna, jakby wyglądało z samej nazwy „nowy komunizm”: kooperacja międzynarodowa w wymianie informacji i działaniu, wspólnotowe impulsy działania, wspólnotowy i uniwersalistyczny punkt widzenia na sprawy codzienne i organizacje życia społecznego. Chyba, że zdarzające się Žižkowi pochwały rządu chińskiego w radzeniu sobie z pandemią oznaczałyby tęsknotę za maoizmem i czerwoną książeczką. Ale tego chyba w tej książce znaleźć nie można (cytaty z Mao są w książce z 2010). Pochwała wolności słowa i krytyka rządu Chin przy próbie gwałcenia wolności słowa to są ważne w niej wątki. Zgadzam się ze starym powiedzeniem Martina Luthera Kinga, cytowanym przez Žižka: „wszyscy jedziemy na tym samym wózku”.

Dzięki pandemii możemy zastanowić się nad alternatywnym społeczeństwem i alternatywnymi sposobami życia. Jako takie — filozoficzne wezwanie — książka wydaje się spełniać swoją funkcję popularnego opracowania zjawisk tworzących kontekst naszego życia dzisiaj.

 

 

Dlaczego przegrywamy demokrację liberalną? :)

PiS wygrywa kolejne wybory i  niezmiennie prowadzi w sondażach, chociaż ma nonszalancki stosunek do prawa, stopniowo wyprowadza Polskę z Unii Europejskiej, ogranicza wszystko, co jest od tej partii niezależne i konfliktuje społeczeństwo. Wydawałoby się, że działania PiS-owskiej władzy powinny być znakomitym paliwem dla partii opozycyjnych. Tymczasem nie są. Warto więc zastanowić się nad przyczynami tego stanu rzeczy i ocenić możliwości jego zmiany.

Można wyróżnić trzy główne przyczyny słabości opozycji demokratycznej w Polsce. Są to: brak zaufania społecznego do partii sprawujących wcześniej władzę, brak jednolitej narracji demokratyczno-liberalnej oraz niemożność zjednoczenia się opozycji.

  1. Brak zaufania społecznego

Początki zmiany ustrojowej przebiegały pod hasłem integracji z cywilizacją zachodnią. Przejście od komunistycznego autorytaryzmu, zwanego realnym socjalizmem, do demokracji liberalnej wydawało się czymś oczywistym i niekwestionowanym. Podobnie, jak przejście od systemu nakazowo-rozdzielczego w gospodarce do gospodarki rynkowej. Niestety, nie wykorzystano przy tym potencjału społecznego, który ujawnił się w czasach pierwszej „Solidarności”. Nie tylko go nie wykorzystano, ale wręcz o nim zapomniano, uważając, że w nowych warunkach ustrojowych należy w pełni zaufać mechanizmom rynkowym i wspierać przede wszystkim indywidualne inicjatywy ludzi przedsiębiorczych. Ludziom masowo zwalnianym z upadających przedsiębiorstw oferowano zasiłki i zupy Kuronia, ale nie przedstawiano żadnych alternatywnych form zatrudnienia. Podobnie postąpiono z pracownikami PGR-ów, którzy z chwilą likwidacji tych gospodarstw znaleźli się w społecznej i gospodarczej próżni. „Radźcie sobie sami” – tyle pozostało z dawnej dumnej i szlachetnej solidarności. Tak więc pojawiły się ofiary transformacji – ludzie, którym w czasach komuny żyło się lepiej. Wśród nich nierzadko ludzie zasłużeni w walce z komuną, jak robotnicy z wielkich zakładów przemysłowych, które teraz padały jeden po drugim. Do tego wszystkiego państwo słabo sobie radziło z przestępczością zorganizowaną, z korupcją, z wykrywaniem rozmaitych afer i przekrętów. Wielu ludzi, z trudem zarabiających na swoje utrzymanie, mogło jednocześnie obserwować jak szybko rosną fortuny beneficjentów zmian, niekoniecznie tylko tych najbardziej zdolnych i pracowitych. Czarę goryczy przelała afera Rywina, w wyniku której prawica zaczęła zyskiwać przewagę, jako siła sprzeciwiająca się zachodniej wizji rozwoju.

Nic więc dziwnego, że w tych warunkach tworzył się potencjalny elektorat partii antysystemowej. Tym bardziej, że poprawa następowała powoli i wciąż wielu ludzi skazanych było na zasiłki i pracę na umowach śmieciowych. PiS doszedł do władzy w okresie największego ożywienia gospodarczego, przy braku bezrobocia i inflacji. I oczywiście natychmiast to wykorzystał, stosując obfite transfery socjalne, zwłaszcza w okresach przedwyborczych. Ludzie czujący się pokrzywdzonymi w wyniku transformacji ustrojowej, mogli się wreszcie poczuć usatysfakcjonowani. Dlatego łatwo było im uwierzyć w zapewnienia polityków PiS-u, że wszelkie niedogodności i braki, jakich wciąż doświadczają, są w całości zawinione przez poprzednie rządy, a zwłaszcza rząd PO-PSL.

  1. Brak jednolitej narracji

Głęboka zmiana ustrojowa zapoczątkowana w 1989 r. wymaga odpowiedniego wsparcia kulturowego i intelektualnego u większości obywateli, aby jej oczekiwane skutki mogły realnie zaistnieć w przestrzeni społecznej. W końcu lat 80. większość Polaków niewątpliwie tęskniła za tzw. wolnym światem, reprezentowanym przez kraje demokracji liberalnej, za wolnością słowa, swobodą zrzeszania się i zgromadzeń; za normalnością życia, wolną od natrętnej indoktrynacji i propagandy. Ta tęsknota nie oznaczała jednak równoczesnego przyswojenia wzorów kulturowych charakterystycznych dla obywateli „wolnego świata”, ani posiadania wiedzy na temat szczegółowych praktyk i zasad funkcjonowania demokracji liberalnej jako systemu politycznego. Stare, mocno utrwalone wzory myślenia i zachowania funkcjonowały zatem nadal, zderzając się z wymaganiami nowego porządku społecznego i politycznego. Wysuwanie na plan pierwszy praw człowieka jako jednostki, kłóciło się z wpajanym od lat przekonaniem o potrzebie służby państwu i narodowi. O wolności mówiło się u nas najczęściej w kontekście suwerenności państwa, tak bardzo ograniczonej w czasach komuny, a nie o wolności osobistej, którą mylnie traktowano jako zależną od tej pierwszej. Pluralizm w życiu społecznym ograniczał się do tolerancji dla nietypowych stylów życia, związanych z wyborami światopoglądowymi czy orientacją seksualną, pod warunkiem wszakże, że nie są one publicznie demonstrowane. Przywiązanie do kultury patriarchalnej nie pozwalało na więcej. Tymczasem w kulturze zachodniej pluralizm społeczny oznacza równość praw dla różnych środowisk i grup społecznych, łącznie z prawem do otwartego manifestowania swoich przekonań i obyczajów.

Żyjąc w kraju, który formalnie jest państwem o ustroju demokracji liberalnej, większość obywateli nie rozumie istoty tego ustroju; nie wie, co oznacza trójpodział władzy i do czego jest on potrzebny, jakie są najważniejsze instytucje demokracji i jakie spełniają funkcje, czym jest społeczeństwo obywatelskie i dlaczego jest ono w tym ustroju niezbędne, w czym się wyraża praworządność. Dla wielu ludzi są to zagadnienia abstrakcyjne i zupełnie nie związane z ich codziennym życiem, które od życia w komunie różni się tylko bogactwem rynku i lękiem przed bezrobociem. Poza tym, tak wtedy, tak i teraz jest jakaś władza, która o wszystkim decyduje i robi co chce. Trudno więc dostrzec im różnicę, jeśli chodzi o ich własny wpływ na bieg spraw, nie tylko w kraju, ale choćby w swoim najbliższym otoczeniu. W tych warunkach trudno mówić o rozwiniętych formach społecznej samorządności i kontroli władzy, co jest istotą demokracji.

Za ten kulturowy chaos i polityczny analfabetyzm odpowiedzialność ponoszą wszystkie kolejne rządy po 1989 roku, deklarujące przywiązanie do demokratycznych wartości. Nie starano się bowiem tych wartości upowszechniać w szerokich kręgach społecznych, ani uczynić je ważnym przedmiotem nauczania w szkolnych programach. Być może to zaniechanie wynikało z niechęci do ideologicznej indoktrynacji, tak bardzo rozpowszechnionej i wyśmiewanej w czasach komuny. Być może uważano, że sama praktyka funkcjonowania demokratycznego państwa będzie niejako wymuszać wzory myślenia i zachowania podobne do tych, które funkcjonują na Zachodzie, bez potrzeby odgórnie inspirowanych działań edukacyjnych i wychowawczych.

Być może tak by było z biegiem czasu, gdyby nie zamieszanie ideologiczne po upadku komunizmu. Nie wszystkie środowiska polityczne w Polsce były bowiem zwolennikami radykalnej zmiany kulturowej. Zupełnie inną wizją Polski po upadku komunizmu kierowali się przedstawiciele ugrupowań konserwatywnych i narodowych, którzy akceptując gospodarkę rynkową, jednocześnie sprzeciwiali się liberalnym zmianom obyczajowym. Postulowali oni wzmocnienie patriarchatu, ograniczenie praw mniejszości i oparcie życia społecznego na etyce katolickiej. W tych środowiskach prawa człowieka podporządkowano enigmatycznym interesom narodu, co pozwalało na ostrą krytykę i sprzeciw wobec Europejskiej Karty Praw Podstawowych, projektów ustaw równościowych i przeciwko przemocy w rodzinie czy liberalizacji prawa do aborcji. Rygoryzm obyczajowy i skłonność do silnej, scentralizowanej władzy państwowej wykluczały w tych środowiskach poparcie dla demokracji liberalnej. Tendencje te spotkały się z silnym poparciem Kościoła katolickiego, obawiającego się, że krzewienie wzorów kultury zachodniej przyspieszy proces sekularyzacji społeczeństwa polskiego.

Sprzeciw wobec zmian kulturowych, warunkujących rozwój cywilizacyjny kraju, nasilił się zwłaszcza po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Okazało się bowiem, że korzyści związane z pozycją Polski w Unii wymagają akceptacji i zrozumienia podstawowych wartości europejskich. Aby tak było, adaptacja kulturowa społeczeństwa jest niezbędnym warunkiem pełnoprawnego uczestnictwa Polski we wspólnocie europejskiej. Silny opór Kościoła i środowisk narodowych i konserwatywnych przeciwko tej adaptacji zyskał poparcie większości Polaków, zwłaszcza tych żyjących w oddaleniu od większych centrów nauki i kultury, a tym samym bardziej poddanych wpływom środowisk przeciwnych demokracji w stylu zachodnim. Ludzi obawiających się zmian i przywykłych do tradycyjnych wzorów myślenia i zachowania łatwo było przekonać, że inwazja kultury „zgniłego” Zachodu jest zagrożeniem dla polskości, dla naszej wiary i moralności. Dlatego opór przeciwko tej inwazji, wyrażający się w haśle „wstawania z kolan”, uznano za patriotyczny wyraz narodowej godności. Jakże to wielkie i szlachetne w porównaniu z narracją odwołującą się do godności człowieka, bez względu na jego narodowość.

Opozycja demokratyczna nie jest w stanie stworzyć jednolitej narracji w obronie demokracji liberalnej, bo w sprawach ideologicznych i obyczajowych jest niespójna. Ta niespójność jest wynikiem zróżnicowanej zależności poszczególnych partii od Kościoła i od zróżnicowanego stopnia konserwatyzmu ich elektoratów. Wszyscy w tej opozycji mówią o potrzebie równości, wolności i tolerancji, ale co innego te wartości znaczą dla progresywnej lewicy, co innego dla umiarkowanej Koalicji Obywatelskiej i co innego dla tradycjonalistycznego PSL-u.

  1. Niemożność zjednoczenia się opozycji

Przy całym swoim sprzeciwie wobec destrukcyjnych dla demokracji poczynań PiS-u, partie opozycyjne i ich liderzy wciąż zdają się nie dostrzegać w nich skali zagrożenia dla losów kraju. Tu już nie chodzi o samą zmianę ustroju demokratycznego na półdyktaturę, ale o długofalowe konsekwencje cywilizacyjne. Rezygnacja z dziejowej szansy, jaką daje uczestnictwo w Unii Europejskiej, skazuje nasz kraj na wegetację w relacjach międzynarodowych i coraz większe opóźnienie cywilizacyjne. Wcześniej czy później oznaczać to będzie znalezienie się w orbicie wpływów Rosji. Liczenie na to, że znajdować się będziemy pod kuratelą Stanów Zjednoczonych jest wyjątkowo naiwne. Jakąkolwiek wspólnotę interesów polskich i amerykańskich można sobie wyobrazić tylko wtedy, gdy Polska będzie częścią zjednoczonej Europy. Gdyby liderzy partii opozycyjnych byli w pełni świadomi tych konsekwencji i czuli się rzeczywiście odpowiedzialni za cywilizacyjny rozwój Polski, mieliby jeden wspólny cel, jakim jest odsunięcie PiS-u od władzy. Potrafiliby przeciwstawić się tezie podsuwanej przez pisowską propagandę, iż samo odsunięcie tej partii od władzy jest celem niewystarczającym dla pozyskania szerokiego poparcia. Byłoby to słuszne, gdyby walka polityczna była prowadzona według reguł demokratycznych. Tymczasem PiS bezczelnie łamie wszelkie reguły, na co opozycja reaguje bezradnością, bo jej oburzenie i protesty nie mają znaczenia dopóki PiS ma poparcie swojego żelaznego elektoratu. Nie potrzeba zatem szczególnej lotności umysłu, aby się zorientować, że jedyną możliwością pokonania PiS-u w demokratycznych wyborach (dopóki one są) jest zjednoczenie całej opozycji demokratycznej. Utworzenie z partii opozycyjnych trzech bloków wyborczych okazało się bowiem niewystarczające.

Niestety, słabością opozycji demokratycznej jest partykularyzm partyjny, który sprawia, że interes partii stawiany jest wyżej od interesu kraju. Działacze partyjni zajęci są przede wszystkim zdobywaniem i rozdziałem intratnych stanowisk w aparacie państwa i państwowych korporacji. Wszak utarło się, że w ten sposób zdobywa się lojalność i poparcie wpływowych osób, a nie przez dochowanie wierności określonym wartościom. Ten sposób myślenia otworzył drogę do politycznej korupcji, którą dzisiaj uważa się za zjawisko niemal naturalne. Dlatego nie tyle ważne staje się zwycięstwo w wyborach, tylko ile korzyści uda się osiągnąć startując w nich. I to właśnie jest głównym przedmiotem negocjacji przy próbach tworzenia koalicji wyborczych. Partykularyzm partyjny sprawia, że opozycja nie była w stanie wystawić wspólnego kandydata w wyborach prezydenckich. Pogodzono się widać ze zwycięstwem Andrzeja Dudy, a szczytem marzeń stało się uzyskanie przywództwa w opozycji. Machanie partyjnymi szabelkami i bojowe okrzyki to za mało, żeby odsunąć PiS od władzy. Do tego potrzebny jest jeden silny kandydat całej opozycji.

To, co jest przyczyną podziału opozycji demokratycznej, zarówno jeśli chodzi o partie, jak i ich elektoraty, to ahistoryzm, przywiązanie do dawnych podziałów i konfliktów. Stąd niemożność zaakceptowania we własnych szeregach byłych komunistów lub byłych nacjonalistów. Niedostrzeganie kontekstu historycznego lub prawa człowieka do ewolucji swoich poglądów bynajmniej nie świadczy o wyższości moralnej, ale o bezmyślnym zacietrzewieniu. Jeśli do tych resentymentów dodać liczne animozje osobiste, to trudno się dziwić żałosnemu stanowi opozycji. Wyraźnie daje też o sobie znać negatywna selekcja do zawodu polityka. Od lat nie ma w Polsce nikogo, może poza Donaldem Tuskiem, kto choć trochę zbliżałby się do formatu osobowościowego tak wybitnych postaci, jak Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jan Nowak-Jeziorański czy Władysław Bartoszewski.

W tej sytuacji demokrację liberalną w Polsce uratować może tylko spadek zaufania społecznego do PiS-u, czego ta partia obawia się w związku z nadchodzącym kryzysem gospodarczym. Nie znaczy to jednak wcale, że wzrośnie dzięki temu zaufanie do którejś z partii opozycyjnych. Konieczne jest bowiem pojawienie się na scenie politycznej nowego ugrupowania, które wychodząc naprzeciw oczekiwaniom i lękom większości Polaków będzie w stanie zjednoczyć rozproszony elektorat demokratycznej opozycji.

Koniec bezpiecznego świata :)

COVID to wciąż ziemia nieznana. W XXI wieku, u szczytu cywilizacji, z narzędziami medycyny molekularnej i bioinformatyki w ręku, wypakowujemy trumnami wojskowe ciężarówki, w tle zaś majaczą zbiorowe mogiły. 

Wpierw krótko o sytuacji. Jest nowa, na pewno wiemy o chorobie i o samym patogenie za mało. Będziemy mądrzejsi za rok, ale realna wiedza przydałaby się tutaj i teraz.  

W porównaniu z epidemią hiszpanki i nawet świńskiej grypy, obecna zaraza jest na pierwszy rzut oka zdecydowanie mniej groźna. Sama sezonowa grypa zabija 200-500 tysięcy ludzi rocznie. Pewnie i COVID-19 pochłonie taką liczbę ofiar, może do końca roku to jednak będą i miliony. A może niw. Jednak w każdym przypadku pozostaje uczucie, że temat jest nadmiernie rozdmuchany, a stan zagrożenia przesadzony. I wszyscy już spostrzegli, że lekarstwo może być groźniejsze od samej choroby.

Zmieniła się populacja i społeczeństwo. Europejska, chińska, nawet amerykańska. Jest dużo starsza. Duża starsza niż nawet 20 lat temu. Nieporównywalnie starsza (średnio prawie 30 lat, o jedno pokolenie) od targetu grypy hiszpanki. Dodatkowo część seniorów ma pieniądze i wpływy. Stanowi istotny odsetek elektoratu. Inni pozostają w domach pomocy społecznej (czyli już na pewno wpływów nie mają). Moim zdaniem, nie do końca przypadkowo o tej ostatniej grupie jakby trochę zapomniano (klasyczna pomyłka freudowska?). 

W sumie każdy z nas, ujmując problem demograficznie i epidemiologicznie, od razu spostrzeże, że na COVID-19 umrze niewielki odsetek ludzi, zwykle ci z nas, którzy i tak umarliby w ciągu najbliższych lat wskutek „chorób współistniejących”. Którzy i tak raczej już nie pracują, ani niczego nie produkują. Obciążają tylko system ubezpieczeń społecznych. Inaczej mówiąc, puszczenie epidemii „na żywioł”, rezygnacja z prób zwiększenia liczby łóżek reanimacyjnych, itd., nie spowodowałaby wcale zdrowotnej katastrofy, przyniosłaby raczej pozytywne efekty, także z punktu widzenia gospodarczego. Populacja by się uodporniła, a COVID szybko przestałby być masowym zagrożeniem. System świadczeń socjalnych zostałby nawet odciążony (sic!). Pojawia się w tym miejscu rozumowania czytelny dylemat.

Nie, nie i jeszcze raz nie! W istocie rzeczy nie ma tu żadnego dylematu. Zmieniła się populacja, ale nie zmieniły się podstawowe zasady etyczne regulujące relacje lekarz-chory, a postrzeganie naszego stanu zdrowia i (naturalne) oczekiwania co do czasu trwania życia, podległy wręcz progresji. Miedzy innymi na tym polega nasz postęp cywilizacyjny. Pamiętam, gdy rozpoczynałem pracę lekarza, siedemdziesięciolatków w szpitalu traktowano niekiedy bez respektu, gdy byli ciężko chorzy, miałem wrażenie, że nie zawsze ratowano ich za wszelką cenę i do końca, tak jakby już przychodziła na nich pora… Chcę być jasno rozumiany, nie mam na myśli eutanazji ani świadomie dokonywanych zaniechań lub błędów lekarskich. A jednak… 

Minęły lata, zmieniło się nastawienie systemu ochrony zdrowia i w szczególności oczekiwania pacjentów. Bez wątpienia znaczenie mają lata działań prozdrowotnych, profilaktyki, większej samoświadomości stanu zdrowia chorych. Siedemdziesięciolatek z roku 2020 wydaje się po prostu biologicznie młodszy. Poszerzył się dramatycznie wachlarz technik diagnostycznych i leczniczych, profesjonalne działania systemu są wydajniejsze (no i o wiele droższe). A my, lekarze (także pielęgniarki, ratownicy…) mamy okazję sprawdzić uczciwość deklarowanych postaw. I skoro krach gospodarczy jest prawie pewny, skoro mówi się o końcu „świata, jakiego znamy”, to my chyba przeważnie się sprawdzamy.

Zwykłe ludzkie odruchy, humanitas… Mimo wszystko ciśnie się porównanie. Gdy kanclerz Merkel rzuciła hasło przyjęcia uchodźców, to była ona – wiem, że nie wszyscy się ze mną zgodzą – powodowana tym samym zestawem humanitarnych paradygmatów. Inaczej rzecz ujmując, albo deklaracje zjednoczonej Europy zostały zapisane serio, albo są kartką (a raczej świstkiem) papieru. Tak w mym przekonaniu rozumowała Angela Merkel. Piszę tu w dużym skrócie, generalnie po kilku latach idee pani kanclerz zostały odrzucone przez społeczeństwa członkowskie UE. Ale tymczasem te same społeczeństwa co najmniej biernie zaakceptowały nadzwyczajne środki zarządzania „korona-kryzysem”. Statystycznie względnie młody wyborca poczynił ustępstwa i bez dyskusji podporządkował swój naturalny egoizm kulturowym normom. Powodów może być kilka. Wskażę tylko jeden: dylemat opisany wyżej postrzegamy inaczej, analizując ciąg danych statystycznych, a zupełnie inaczej, gdy koncentrujemy się na pojedynczych ludziach. Nasza babcia, ojciec, teściowie, starsi od nas przyjaciele, nie są anonimowi. Na szczęście. I tak podjęto decyzję, która jest sprawdzianem naszej uczciwości. Walczymy o każdego człowieka. O pryncypia, Czytelnik wybaczy wielkie słowa, mojej cywilizacji.

Wracając na ziemię. Być może zagrożenie ze strony COVID-u jest mniejsze, niż się to w tej chwili wydaje. Być może. Przeciętny zjadacz chleba UE przyzwyczaił się do świata bezpiecznego, bez istotnych zagrożeń. Przywykł do perspektyw miłego i wygodnego życia, przypuszczalnie toczącego się mniej więcej do 80-tki. I tu nagle nasz spokój, mała nasza pycha dnia codziennego, zostały brutalnie zburzone. Pojawiają się strach (racjonalny odruch na konkretne zagrożenie) i lęk, nieracjonalny, źle lokalizowany.

STRACH. Jest konkretny. Dający się wyrazić przybliżonymi liczbami. Zakaźność choroby mniej więcej znana; zagrożenie dla nas: duże ze strony innych osób w otoczeniu z objawami nieżytu dróg oddechowych, małe (ale wciąż istotne) w kontakcie z osobą bezobjawową. Dalej pojawia się niewiadoma, mianowicie u jakiego odsetka eksponowanych ludzi pojawi się zakażenie uchwytne w testach genetycznych. Możliwe, że nie będzie to więcej niż 20%! Już niedługo poznamy też dokładniej odsetek ludzi, spośród osób z dodatnimi testami, u których rozwinie się choroba (fachowo mówi się: pojawią się objawy kliniczne). Już dziś wiadomo, że będzie to najwyżej 20% (jeśli się mylę, przyznam się). Wreszcie wśród chorych (tych objawowych) odsetki z kolejno lekką, ciężką stabilną i ciężką niestabilną postacią choroby są dokładnie policzone, także skorygowane ze względu na płeć, wiek i towarzyszące choroby. Grupie z ciężką niestabilną chorobą COVID-19 grozi śmierć, potencjalnie wymagają resuscytacji animacji – jest ich nieco poniżej 10% pacjentów objawowych. 

Nieznana natomiast w chwili obecnej w Polsce jest procentowa dostępność respiratorów (i łóżek na OIOMie) w dniach nieubłaganie nadciągającego szczytu pandemii. 

Tak więc każdy z nas może oszacować zagrożenie dla swego życia. W mojej osobistej ocenie ryzyko przed upływem 70 lat jest niższe, niż podczas standardowej 100-kilometrowej podróży samochodem siecią polskich dróg i autostrad. Sprawa zaczyna się jednak komplikować, jeśli wzrok skierujemy na bliskich nam seniorów…

To zapewne pierwszy, ale nie ostatni powód lęku. Czemu lęk? Niejasny, irracjonalny, zwykle nieadekwatny i patologiczny? 

Bo przywykliśmy do bezpiecznego świata. W którym główne zagrożenia i budzące emocje wydarzenia były teraz, z punktu widzenia inwazji COVID-u, zupełnie nieistotne. Uważam, że gdyby nasz świat był z kolei zaabsorbowany konfliktem zbrojnym na skalę II wojny światowej, nie martwilibyśmy się teraz jakimś tam COVID-em.  

Bo pozostaje mnóstwo pytań i niewiadomych. Można zarazić się, nie do końca wiadomo jak, od przypadkowego przechodnia na ulicy. Nie jest jasne, czy powietrze dookoła nas nie jest skażone, czy niebezpieczeństwo czyha na klamkach, poręczach, w windach i w uberze? To znaczy czyha na pewno, ale nikt z nas nie wie, jak wysokie jest to ryzyko. Czy po 24 godzinach rezydowania wirusa np. na poręczy krzeseł lub kartkach żurnalu w poczekalni przychodni, to parę, paręnaście czy parędziesiąt procent? Jak niebezpieczna jest przeciętnie wizyta u lekarza POZ-u, który przestrzega (albo nie) zasad antyseptyki, założył (albo nie) maseczkę i jednorazowe (?) rękawiczki? Jak realnie zakaźne są bezobjawowe osoby, którzy mijają nas na ulicy (zachowując lub nie zachowując dystansu, noszący lub nienoszący maseczkę, a jakiej jakości jest ta maseczka i jak dawno została założona – przecież nie mamy na to wpływu!)? Nie ma co wybijać drzwi otwartych, każdy psycholog kliniczny podsunie ochoczo „utratę kontroli” nad sytuacją, jako przyczynę lęku. Polecałem spanikowanym pacjentom nasączyć chusteczkę spirytusem i przetrzeć nią torebkę i klucze od domu, lub przepisywałem lek, który (podobno!) ma zmniejszać ciężkość choroby, ponieważ panika ustępowała wówczas sama, a pacjenci się uspokajali. A przecież nikomu z nich nie oferuję stuprocentowej pewności, że nie zachoruje, choć właśnie tego podświadomie oczekiwali. No, ale powracała kontrola nad sytuacją.

Czekałem też, kiedy pojawią się eventy z serii „gdy rozum śpi…”. I już pojawiły się, jako fejki, być może elementy wojny hybrydowej, gorzej, że rozsądne całkiem i wykształcone osoby zaczęły mi je podsyłać z komentarzem „i co ty na to, Piotr?”. Poczekajmy, już leciały kamienie w stronę pensjonariuszy domów opieki społecznej wywożonych do szpitala (szczęściem nie w Polsce), może doczekamy się w ramach pandemii jakiegoś małego pogromu? 

Tylko że my rzeczywiście na wiele pytań nie znamy odpowiedzi. Nie wiemy, czy wirus nie zmutuje, czy nie wytworzy odporności na już testowane leki, czy ewentualne załamanie pogody nie przywoła drugiej fali epidemii, czy nie pojawią się nowe, dotąd nienotowane powikłania, czy na pewno osoba, która przeszła już COVID, nie zakaża ponownie otoczenia? Problem oceny procentowego ryzyka zachorowania i śmierci już egzemplifikowałem wyżej. Grypa jest znana, w publicznej przestrzeni dobrze oswojona, można się było na nią zaszczepić… Na pozór jest dobrze kontrolowana. Tymczasem COVID to wciąż ziemia nieznana. W XXI wieku, u szczytu cywilizacji, z narzędziami medycyny molekularnej i bioinformatyki w ręku, wypakowujemy trumnami wojskowe ciężarówki, w tle zaś majaczą zbiorowe mogiły…

Świat, gdy już opadnie kurz, będzie inny. To truizm. Wielu autorów pisze o tym często i z niepokojem. Zwrócę uwagę na kilka aspektów zagadnienia. A więc model końca świata dinozaurów. Dawno temu opisywano ich kres ewolucyjnie, jako zachodzący na przestrzeni milionów lat. Potem jednak odniesiono go do pojedynczej chwili, do katastrofy (przypuszczalnie upadku meteorytu, bardzo prawdopodobnego). Z czasem jednak część badaczy zaczęła wskazywać, że wiele cech charakterystycznych przełomowego okresu (jak zmiany klimatyczne czy ekspansja świata ssaków) pojawiło się już wcześniej, postępowało stopniowo, zaś katastrofa zadziałała tylko jak trigger, ostateczny mechanizm spustowy. 

Ze zmianami, które nastąpią wskutek COVID-u, będzie w mojej opinii podobnie. Pandemia zadziała jak trigger, który przyspieszy i sprecypituje już istniejące tendencje. Ilość przejdzie w jakość. Tu parę przykładów, w części dobrze już znanych Czytelnikom…

Po pierwsze już od pewnego czasu poszerzał się zakres pracy zdalnej, także z domu, na wielu stanowiskach – sam wyznaczałem zdalne zadania własnym pracownikom. Oczywiste, że zmiany te będą teraz postępowały szybciej. Moim zdaniem przyspieszą one dalszą emancypację kobiet i równouprawnienie płci. Mogę to uzasadnić. 

Po drugie, zdalne nauczanie. Pierwszy e-learning prowadziłem cztery lata temu. Było to wówczas zjawisko incydentalne. Teraz nadciąga rewolucja (i ewolucja) platform zdalnego nauczania.

Po trzecie, postąpi szybko dalsze przywiązanie użytkowników do ich telefonów komórkowych. Uzasadnione okolicznościami pandemii, czasowe „udostępnienie usług lokalizacyjnych” przez operatorów, wejdzie rządzącym w nawyk. Nie trudno wymyślić logiczne uzasadnienie. Ciąg przyczynowo-skutkowy obejmie: pandemię, kryzys globalny, pauperyzację społeczeństwa, wybitny wzrost zagrożenia terroryzmem… Resztę „oni” doprowadzą już do logicznego końca, w trosce, rzecz jasna, o bezpieczeństwo moje i Twoje, Drogi Czytelniku.

Po czwarte, podobne przesłanki zdecydują o wszechwładzy kart kredytowych i debetowych. Od lat już pieniądz plastikowy wypiera gotówkę. A teraz… Oczekuję niestety w tej materii szybkich i przełomowych zmian obowiązującego prawa. Będą uzasadnione moim dobrem (minimalizacją ryzyka epidemicznego), ale w rzeczywistości ograniczą strefę mojej prywatności i moje prawa człowieka. Nota bene, zaczynam już szukać takich miejsc pracy, w których wynagrodzenie pobierałbym w kasie gotówką.

Po piąte, wzrośnie liberalność systemu w kierunku łatwego i częstszego korzystania konsumentów z prawa upadłościowego, co zapewne przyniesie też przejściowe (i nieskuteczne) zaostrzenie kryteriów bankructwa wskutek działania lobby wielkich banków…

Po szóste, w kontynuacji dotychczasowych trendów zajdzie (no, już zachodzi! witaj, helicopter money) dalsze luzowanie polityki monetarnej i w efekcie powszechna inflacja (w słabszych ekonomicznie krajach hiperinflacja), być może powrót do parytetu złota.

Przyspieszeniu ulegnie zapaść względnego udziału Europy i EU w światowym PKB, przeciwnie zachowa się waga Chin, zapewne także innych krajów BRICS. Spadek znaczenia USA będzie przypuszczalnie mniej nasilony; kwestia ta wymaga głębszej analizy, na którą dziś nie jestem przygotowany. Jednej rzeczy możemy jednak być pewni: jedność i istnienie Unii, zakwestionowane Brexitem, jest już teraz bezpośrednio i poważnie zagrożone. Spór w sprawie emisji euroobligacji to alarm sygnalisty.

Nie wszystkie z tych zmian należy oceniać jako złe. Z mojego lekarskiego punktu widzenia cieszę się z większej dostępności poważnie chorych do opieki w trybie OIT i OIOM (zwiększenie liczby łóżek reanimacyjnych i dostępu pacjentów do profesjonalnej respiracji już się raczej nie odwrócą), z szybkiego rozwoju swoistych leków przeciw-wirusowych oraz zahamowania odmiany pseudo-nowoczesnych przesądów, tj. ruchów anty-szczepionkowych. Choć może w tym ostatnim punkcie jestem nadmiernym optymistą?

Sądzę też, że niektóre z obserwowanych od dawna trendów, po ewentualnym przejściowym odwróceniu, będą kontynuowane. Mam na przykład na myśli przewagę rynku pracownika nad rynkiem pracodawcy. Krótko, wierzę w pojawienie się dwucyfrowego bezrobocia, ale chyba będzie to zjawisko nietrwałe. Przynajmniej w Polsce bezrobocie szybko spadnie, no chyba że prorodzinna polityka rządu (pomijam, na ile jest ona prostolinijna) przyniosłaby nagle przełomowy sukces, w co ośmielam się szczerze wątpić.

I najważniejsze. Część wyżej wypunktowanych przewidywań to nie stwierdzenia lecz raczej bardzo poważne ostrzeżenia. Czuję się konserwatystą, ściślej liberalnym konserwatystą. Występuję na łamach „Liberté!” ponieważ, obok pewnych różnic programowych, w zakresie haseł wolnościowych i liberalnych, poczuwam się do solidarności z Redakcją. Dziękując za możliwość wypowiedzenia się, podsumowuję najważniejszą, obok wynurzeń lekarza, część mojej wypowiedzi:

Nasz świat został zagrożony. Nasza wolność znalazła się w autentycznym niebezpieczeństwie. Jeszcze nie wiem, który z nowoczesnych jeźdźców apokalipsy zagraża nam najbardziej. Kryzys globalny? Populizm? Gospodarcza autarkia? Władza uzurpująca atrybuty Wielkiego Brata? Wojna? Światowy terroryzm? 

Możliwe, że nadciąga Nowy Wspaniały Świat. To nie jest mój świat. Gdy już minie pandemia, musimy być gotowi.


Photo by CDC on Unsplash

Solidarność z pomówionymi :)

PiS jest gotowy zniszczyć oszczerstwami każdego polityka opozycji, każdego swojego przeciwnika. Wiara w ich propagandę to po prostu naiwność i wielki błąd – polityczny i moralny. Bez twardych dowodów nie należy w żaden sposób dawać wiary ich pomówieniom. Dlatego dziś potrzebujemy solidarności z Marszałkiem Tomaszem Grodzkim.

Mechanizm bezwzględnej propagandy w wykonaniu ośrodków związanych z partią rządzącą mieliśmy okazję oglądać już niezliczoną liczbę razy. Wspomnę tylko sprawę Rzecznika Praw Obywatelskich Adama Bodnara czy… Redaktora Naczelnego Liberté! Leszka Jażdżewskiego po jego wystąpieniu 3 maja. Każdy atak ma trochę inną formę, zwykle łączą je trzy rzeczy: próba zniszczenia ważnej postaci dla świata opozycji, zarzuty niepoparte dowodami oraz interpretacje słów zupełnie oderwane od ich oryginalnego znaczenia. Znamy takie działania z przeszłości, z działań wielu reżimów autorytarnych.

Potrzebujemy dziś solidarności z pomówionymi. Potrzebujemy jasno pokazywać w przestrzeni publicznej, co jest dowodem, a co jedynie zarzutem formułowanym przez jakąś osobę, bez potwierdzenia go w jakikolwiek dający się udowodnić sposób. Wobec Marszałka Grodzkiego nie przedstawiono jak dotąd żadnych dowodów, nie poznaliśmy taśm, jak w przypadku sprawy Lwa Rywina czy Marka Chrzanowskiego. Jeśli do tej pory się nie pojawiły, oznacza to, że zapewne ich nie ma.

Zawsze byłem zwolennikiem zasady domniemania niewinności. Bardzo łatwo zniszczyć niewinnego człowieka, szczególnie jeśli stoi za tym maszyna propagandowa mediów publicznych. Dziś dziwnym trafem niszczy się najważniejszego funkcją przedstawiciela opozycji, który jako jedyny jest w stanie opóźniać działanie PiS-woskiej maszyny legislacyjnej.

Zupełnie innym tematem jest problem, do którego prowadzi niszczenie niezależności systemu sądownictwa przez PiS. Jednym z jego efektów będzie plemienna obrona „naszych ludzi”, ponieważ brak perspektywy sprawiedliwego i niezawisłego osądu będzie sprawiać, że przedstawiciele i zwolennicy każdego z obozów przestaną w sprawach politycznych mieć jakiekolwiek zaufanie do systemu sądowniczego. A tu już krok do załamania się systemu demokratycznego, który nie może długofalowo działać bez niezawisłego sądownictwa i rządów prawa. To trochę tak, jakby mecz Polska – Niemcy sędziował sędzia powoływany, odwoływany i dyscyplinowany przez trenera reprezentacji Niemiec, a my polscy kibice mielibyśmy spokojnie ufać jego werdyktowi. Plemienność prowadzi jednak do patologii, zatarcia prawidłowej oceny danego zachowania i przyzwolenia na rzeczy niegodne.

W zwalczaniu plemiennego efektu braku obiektywnej oceny własnego obozu, co jest intencją słuszną, nie można jednak pomylić wrogiej i niesprawiedliwej propagandy oraz pomówień z twardymi dowodami przeciw danej osobie.

Dlatego dziś potrzebujemy solidarności z Marszałkiem Tomaszem Grodzkim.

SzKODa :)

Celny tekst Bartłomieja Austena o przyczynach upadku Nowoczesnej wzbudził lawinę komentarzy po stronie opozycyjnej. Jest tam wiele cytatów, które należałoby wrzucić na billboardy i koszulki, aby koniecznie dotarły do formalnych i uznaniowych, a zwłaszcza samozwańczych, liderów opozycji. Jest także wiele słów, które po drobnych dekoracjach można by odnieść do innych zrywów – przede wszystkim KODu, ale także np. Wiosny. Za każdym razem mamy ten sam schemat, co nasuwa wniosek, że nie są to jakieś spiski, koniunkcje niesprzyjających gwiazd czy sabotaże służb. Może po prostu my jako społeczeństwo nie umiemy w budowanie silnych ruchów społecznych? Może jak dorosłe dziecko alkoholika wchodzimy raz po raz w te same toksyczne relacje, od których tak bardzo chcemy uciec?

Jedno jest pewne – jeśli tych mechanizmów nie zrozumiemy, nie przepracujemy, nigdy nie zdołamy się z nich wyrwać. Przyjrzyjmy się im zatem dokładniej.

 

1. Czas proroków

Zaczyna się od nowego prądu. Idzie jak impuls elektryczny przez określoną grupę społeczną, aktywizując coraz szersze kręgi. Jest łatwo, wszystko „idzie samo” – grupy rosną, lajki i udostępnienia puchną w oczach, nasz przekaz dociera do mas! Pojawia się ekscytacja i aktywistyczna gorączka. Nabieramy przekonania, że wszyscy wokół zaczynają myśleć tak, jak my. Droga do zdominowania sceny politycznej stoi zatem otworem. Wszyscy zgadzamy się, że nie chcemy tego, co było. Chcemy więcej, inaczej, lepiej. Do głosu dochodzą idealiści z dobrą gadaną oraz ludzie, którzy potrafią celnie wyrazić emocje większych grup. Fala wynosi zupełnie anonimowe osoby, których naturalność i amatorstwo działają na ich korzyść. Jest świeża krew, nowe twarze. Każdy zaczyna zdanie od „dotąd się nie angażowałem, ale…”

 

2. Od swoich, dla swoich!

Co się dzieje z tą energią? Trzeba ją szybko przekuwać w działanie, zanim rozejdzie się po klikach i memach. Wysypują się mniej lub bardziej profesjonalne propozycje spotkań, działań. Narwani ideowcy projektują loga, w twórczej gorączce wymyślają hasła i nazwy. Wiele z nich, niesionych pierwszymi emocjami, przetrwa. Inne przepadną w mrokach. Istotne jest, kto w tym momencie narzuci narrację. Czy będzie to poetyka styropianowa, symbole takie jak opornik czy też viral w postaci selfie na czarno z hashtagiem?

Dobór estetyki zasadniczo ustawia dalszy rozwój sytuacji.  Nie musimy nazywać, co nas de facto przyciąga lub odpycha od danej inicjatywy. Jednak podskórnie czujemy, czy to jest „nasz” ruch, czy jesteśmy „wśród swoich”. Jakiego języka wolno używać? Do jakich emocji odwołują się twórcy bannerów, plakatów, haseł? Część z nich dokonuje tych wyborów całkowicie odruchowo, bez świadomego targetowania odbiorcy. Stąd potem te słynne stękania, czemu np. KOD nie przyciągnął młodych. Czym, skoro od zarania jasne było, że estetyka, autorytety i narracja są tworzone przez starych solidarnościowców dla starych solidarnościowców?

I tu pojawia się paradoks pierwszy – chcemy grać szeroko, ale de facto podświadomie kierujemy przekaz do swojaków. Do takich, jak my. Chcemy mieć dużo osób, które myślą identycznie, ponieważ czujemy się niepewnie. Niesie nas idea, więc nie chcemy „sporów światopoglądowych”, „liberalnego bełkotu”, „socjalistycznych wymysłów”, „paździerzowych dziadów” lub „zapatrzonych w smartfonów gówniarzy”. Oczywiście nigdy nie powiemy głośno, że ich nie chcemy. Być może nawet tak świadomie nie pomyślimy. Ale tak będzie.  Austen pisze o Nowoczesnej tak:

  • Warszawa nie ufała strukturom, bo te były gdzieś daleko od Warszawy. Warszawa wiedziała lepiej.

  • W wyborach wzięły jednak udział tylko 39 osób, które wybrano tak, aby wybory poszły wedle z góry zaplanowanego scenariusza. 

     

3. Skandal założycielski

W końcu przychodzi moment, gdy nowo powstały zryw przechodzi do tzw. reala. Jakaś grupka osób ma dosyć klikania, skrzykuje się wokół konkretnych działań i przejmuje inicjatywę. Aby działać, musi się jednak, choćby roboczo, ukonstytuować. Są to momenty wielkiej gorączki, wręcz delirium, które potem owiewa wiele legend. Dokładnie w momencie, gdy zaczynają padać pytania „jak to się stało, że koordynatorem całej Wielkopolski została X?”, „Kim właściwie są ci założyciele?”, „A ten to skąd się wziął?” Odpowiedzi na te pytania są często banalne: ktoś założył grupę na Facebooku, która stała się centrum organizacyjnym. Ktoś włożył dużo pracy w organizację pierwszej akcji. Ktoś miał w telefonie wszystkie kontakty. Ktoś dostał klucze do świeżo założonego fanpage lub strony, żeby wrzucać jakiekolwiek informacje. Wszak tłum domaga się treści, ustaleń, ogłoszeń. Czy 16 grudnia robimy demonstrację? Kto ma podjąć taką decyzję? Bo ktoś musi.  To często przypadkowe osoby. Wiem, bo też byłam jedną z nich.

Ci pierwsi, często niesieni ideowym zapałem, dostają pierwsze baty. Często za chaos, niewiedzę, brak doświadczenia i błędy innych, na tym etapie praktycznie obcych sobie osób. Są jednak także osoby, które rozumieją potęgę informacji. Wiedza to władza. Telefon do osób, które mogą coś sprawić, to władza. Położenie ręki na tym, kto może się wypowiedzieć na forum, a kto nie, to władza.

Słabością tej władzy jest jej siła. Nie umiemy jej udźwignąć, bo nikt nas nie uczy pracować z ludźmi. Pracować, służyć, nie rządzić. Niby wszyscy pełni skromności Zostałem powołany, czyż nie było lepszych. Ale boją się jej użyć, gdy trzeba, by nie popełnić błędu. Wolą nie psuć atmosfery, nie być tym pierwszym, co zaczął cenzurować, wycinać i usuwać. Robią to potajemnie, bo w istocie się tego wstydzą. Boją się też jednak puścić organizację zupełnie na demokratyczny żywioł. To paradoks drugi.

Czapka Monomacha jest ciężka, a władza poparta czymś tak iluzorycznym jak konsensus nieokreślonej, internetowej mgławicy, pozbawiona realnych narzędzi, realnych wytycznych, znanych granic – jest ciężka podwójnie. To z tego okresu pochodzą pierwsze konflikty, odbijające się potem czkawką niezliczonych internetowych krucjat, gównoburz i podziałów. Bóle porodowe organizacji, pierwsze wybory ciał zarządczych, pierwsze podziały zadań. Praktycznie każda organizacja ma u swoich podstaw skandal założycielski – moment, kiedy jakaś grupa uznała, że jej wyobrażenia zostały zawiedzione.

 

4. Biada zwyciężonym

Nie umiemy w to. Nie mamy jako społeczeństwo kultury organizacji. Nie potrafimy ani wziąć odpowiedzialności za swoje błędy ani ich korygować. Większość świeżych, przestraszonych liderów prze do przodu, licząc na to, że z czasem ludzie zapomną, a niezadowoleni odpadną sami. Tyle, że każdy przełomowy moment dla organizacji powoduje wytworzenie kolejnej grupy przegranych.

Paradoks trzeci. Kochamy demokrację do obłędu, ale w organizacjach nie zawsze najlepszą metodą zarządzania konfliktem jest głosowanie. Zmusza ono wszystkich do określenia się po danej stronie. Tworzy stronę wygraną i przegraną. Naturalną dynamiką jest następnie odpadanie strony przegranej. Nikt nie dba o to, aby do przegranych wyciągnąć rękę, włączyć ich w tworzenie organizacji, nawet jeśli ich idee nie przeważyły. Dla przegranych to często kwestia honoru. Niesieni ferworem wielkich słów, deklarują, że nie będą dłużej w organizacji, jeśli… A wielkim słowom trzeba sprostać. Ideowiec nie może ustąpić, nie robi z gęby cholewy. Więc odchodzi. Każda kwestia sporna tworzy obozy, fronty. Ważne staje się nie to, by organizacja była skuteczna, tylko żeby wygrali nasi. A to przecież tylko arytmetyka.

Dla KODu szczególnie bolesnym momentem były wybory krajowe z 2017 roku – gdy ruch wyraźnie rozpadł się na „żołnierzy” Zarządu Głównego i „murarzy” Mateusza Kijowskiego. Byłam w KODzie od samych jego zarań i pamiętam, jak te same osoby w 2015 i 2016 roku ramię w ramię pracowały ciężko na rozwój organizacji. Jednak gdy przyszło do wyborów, liczyły się tylko szable, nie sympatie. Lista członków uprawnionych do głosowania rządziła wszystkim. Oddajmy zresztą znowu głos Austenowi:

Nowoczesna, jako organizacja, coraz bardziej starała się być czysta poprzez zamknięcie. Stawała się przez to coraz brudniejsza i coraz bardziej oddalona od wyborcy. Tak jak inne ugrupowania przechodziła na ciemną stronę mocy. Na każdym szczeblu liczyło się przede wszystkim kto jest nad kim, a kto pod kim. Liczyło się kto za kim podniesie rękę w wewnętrznym głosowaniu. Kto będzie przewodniczącym koła albo powiatu, kto będzie w radzie regionu, a kto w radzie krajowej. Ciągłe intrygi, nieustanne liczenie szabel. Łatwiej kontrolować kilkanaście osób, niż sto. Ot, cała przyczyna beznadziejności polskiej polityki.

To, co było energią Nowoczesnej, KODu i innych ruchów – spontaniczna współpraca, oddolna energia, chęć zmiany, praca pozioma – zostało zmielone przez maszynkę do głosowania. I tak jakoś po cichu 90% naszej energii jako organizacji schodzi na wewnętrzną wojenkę z kim lub przeciwko komu. Rozpad Nowoczesnej Ryszarda Petru na Nowoczesną bez Ryszarda Petru jest tego koronnym przykładem. Ale też wielki KOD zaczął pękać na rozmaite OdNowy, Stery na Demokrację, Grupy Akcje Częstochowa, Rebelianty Podkarpackie etc. Następnie te odpryski zaczęły znowu pękać na kolejne itd. Z KODu wyodrębnił się ruch KOD PP, potem OSA, Obywatele RP, TAMA, Tarcza… Każda grupa ma swoje zatargi, swój skandal założycielski, za który wciąż wymienia czasem rytualne ciosy na arenie. Myślimy grupowo, plemiennie, chociaż wytykamy to innym.

 

5. Wodzu, nie prowadź

Podobno mądrzejsi jesteśmy jako kolektyw niż jako jednostki. Tymczasem to, do czego polska opozycja dążyła w każdym możliwym aspekcie, z uporem pijaka, to wyłonienie lidera. Jakbyśmy byli jakimś wielkim dzieckiem, które potrzebuje tatusia. Wszyscy tatusiowie po kolei zawiedli – począwszy od Kijowskiego, na na Biedroniu skończywszy. Co gorsza, wielu z nas już u zarania wiedziało, że to się źle skończy:

Partię zarejestrowano 25 sierpnia pod pełną nazwą Nowoczesna Ryszarda Petru. Pamiętam, że wtedy drugi raz się wzdrygnąłem. Pomyślałem, że pewnie się nie znam. Pewnie nazwisko lidera, mimo że jego rozpoznawalność nie była przecież za wysoka, raczej pomoże niż zaszkodzi. Z drugiej strony od tej chwili powodzenie całego projektu zależało już tylko od powodzenia, lub porażki samego lidera. Gramy na skróty. Mało czasu do wyborów, więc wchodzimy all in. 

Był chyba rok 2016 rok, gdy pisałam publicznie, że nie podoba mi się czołobitność wobec Mateusza Kijowskiego. Był rok 2016, gdy na zebraniu regionów krzyczałam, że nie wychodzę na ulicę dla przewodniczącego tego czy owego. Śmiejemy się z ludu pisowskiego, zapatrzonego w „naczelnika”, ale sami szukamy, jako grupa, takiej postaci. Miał być Petru, miał być Tusk, miał być Biedroń. Nie sprawdził się Kijowski, rozczarował Kasprzak. Mimo wszystko wciąż o Ikarach głoszą, przepraszam, wciąż o liderach głoszą.

Najgorsze, że ci, którym tak bardzo przeszkadzała czołobitność wobec lidera, znajdują sobie nowego. Powiecie, to naturalne, ludzkie. Owszem. Jednak znowu zapominamy, że przecież bijemy się o pluralizm, o wolność słowa, o reprezentację mniejszości. To paradoks czwarty. Kochamy różnorodność, dopóki mieści się ona w akceptowanym przez nas ramach. Nie umiemy się różnić. Nie umiemy odpuścić prywaty dla wyższego celu. Dochodzi potem do kuriozalnej sytuacji, gdy jedna organizacja robi demonstrację o 11.00 w miejscu X, druga o 12.00 w miejscu Y, bo z tamtymi nie pójdą.

Liderzy są ludźmi, przeładowanymi i zgniecionymi przez zainteresowanie ich osobą. Zamieniają się w misie z Krupówek, z którymi wszyscy robią selfiki. Nie umieją powstrzymać tej czołobitności, bo nie chcą ranić uczuć ludzi, którzy tak bardzo potrzebują nadziei i wzorca. Mają wielką moc, ale niosą też gigantyczne ryzyko. Im większa idealizacja Wodza, tym głośniejszy jego upadek. O to zresztą do dzisiaj mam żal – o brak świadomości u samozwańczych liderów, że nie odpowiadają tylko za swój los, swoją karierę, swoje prywatne życie. Odpowiadają za wizerunek setek tysięcy. Za ich wiarygodność. Ich poczucie godności. Zabrakło nieraz uczciwości, uderzenia się w pierś, wzięcia błędów na klatę. Otoczeni klakierami, nie słuchali konstruktywnej krytyki i ostrzeżeń. W czym wielka szkoda, bo mądrość lidera rozpoznaje się po kompetencjach jego doradców. W tym po stałej obecności ludzi, którzy – niech będzie, że w zaciszu, poza oczami wyznawców – będą walić prawdę z dubeltówki między oczy.

Paradoks piąty? Tak kochamy równość wszystkich ludzi, ale Ukochanemu Liderowi wybaczamy więcej. Nie smucimy jego jasnego oblicza złymi wieściami. Nie stresujemy go krytyką. Po co lidera denerwować, niech się lider cieszy. A nuż się zezłości? Przestanie nas lubić? I na co nam to? Albo zostaniemy oskarżeni przez klakierów, że czepiamy się go, bo zazdrościmy mu chwały?

 

6. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem

Ogromną zaletą polskiego wzmożenia obywatelskiego, które trwa od 2015 roku, jest zwrócenie uwagi na publiczną dostępność informacji. Słusznie oburzały nas pospieszne głosowania w nocy, wyprowadzanie posłów do Sali Kolumnowej. Nic tak nie podniosło ciśnienia ulicy jak zamknięcie ust posłowi Szczerbie 16 grudnia 2016 roku. Obywatel jakby obudził się nagle i zaczął dopominać o swoje prawo do kontroli władzy, nawet jeśli dotąd przymykał na jej poczynania oko.

Pierwsze niedociągnięcia ruchów obywatelskich w tym względzie można zrzucić na kłopoty czysto techniczne lub brak standardów. Nie każdy ma przygotowanie zawodowe i potrafi napisać komunikat, który wszystko wyjaśnia. Nie każdy pomyśli o tym, że z zebrań powinien istnieć protokół, informujący nieobecnych, co ważnego zapadło. Być może wpływ miały na to czynniki czysto ludzkie: spora część osób z pierwszego rzutu to prywatni przedsiębiorcy lub freelancerzy, bo tacy mieli więcej czasu i możliwości niż pracownicy etatowi. Nie groziło im zwolnienie za aktywność polityczną. To często były też osoby rzutkie, zorganizowane, logistycznie przygotowane – miały zaplecze, biura, samochody, czasem dostęp do niezbędnych zasobów jak ksero, drukarki, krótkofalówki, kamizelki odblaskowe itd. Jednak brakowało im często umiejętności pracy w dużym zespole, komunikowania się w innym trybie niż nakazowy.

Tak zwane doły szybko zaczęły się czuć skołowane. Co się dzieje? Ktoś odszedł, ktoś przyszedł, ktoś ma nagle jakąś funkcję? Skąd? Dlaczego właściwie ona zarządza tym i tym? Kto tak postanowił? Dlaczego mamy robić to, co nam każe X? Te pytania nie wynikały zazwyczaj ze złej woli. Jednak przez przemęczonych, zestresowanych liderów z pierwszego rzutu były odbierane jako podważenie ich chwiejnej władzy. Naturalną reakcją było położenie ciężkiej ręki na kanalikach, którymi wypływały informacje. Nie bez znaczenia były też liczne pierwsze aferki, tonące w screenach z prywatnych rozmów, postach wynoszonych z zamkniętych grup i całą tą sieczką, używaną do rozgrywania pierwszych konfliktów. Grupy facebookowe szybko się uszczelniły. Na zebrania przychodzili ci, którzy mieli przyjść. To doświadczenia z KODu, ale zajrzyjmy do sąsiadów z N.:

  • Na konwencję nie zaproszono mediów, ale również wielu dotychczasowych działaczy ugrupowania, członków stowarzyszenia. 

  • Ryszard Petru postanowił, że partię będzie tworzył odgórnie, a pierwszych członków partii wskażą posłowie.

Paradoks szósty: oto w KODzie, wiodącym prym w najostrzejszej batalii o wolne media w Polsce, brakowało transparentności wewnętrznej. Brakowało notatek, komunikatów, ogłoszeń. Brakowało przejrzystości procesów, uzasadnień. Ktoś się spotykał, coś postanawiał. Ktoś się pojawiał znikąd – jak niesławny Piotr Chabora. Ktoś nagle znikał, odcinany od informacji jak od rurki z tlenem. Narastało napięcie pomiędzy zarządem krajowym, który coraz bardziej czuł się bombardowany, a regionami, wyczuwającymi, że nie mówi im się wszystkiego.

Zaczęły się wojny w social media, obracające głównie wokół władzy w rękach adminów grup i stron. Od początku poza formalnymi władzami, posiadali oni niczym nieograniczoną władzę nieformalną. Od ich decyzji nie istnieją żadne odwołania, więc dochodziło nawet do wrogich przejęć, włamań, szybkiego usuwania niewygodnych administratorów bez podania przyczyn, bez chociażby komunikatu. Takie możliwości daje technologia i nie mają one nic wspólnego z kulturą organizacji, demokracją czy choćby koleżeństwem. Oto zatem w organizacji walczącej z samowolką władzy zaczynały się wytwarzać zbuntowane doły i góry zamknięte coraz szczelniej w coraz mniejszych wieżyczkach z kości słoniowej.

Ostatecznie ludzie, pozbawieni poczucia wpływu na cokolwiek, zaczęli po prostu odchodzić.

 

7. Ekspertom dziękujemy

Odchodzili coraz szybciej także wielcy i znani, początkowo skuszeni wznoszącą się gwiazdą „Solidarności XXI wieku” (pamiętam te okładki). Tak, gdzieś to już czytaliście:

  • Think thank Lepsza Polska, kierowany przez Pawła Rabieja, dostawał od sieci eksperckiej tyle informacji, że szybko się zapchał i zaczął odpychać od siebie kolejnych profesorów, ekspertów, przedsiębiorców brakiem jakiejkolwiek informacji zwrotnej. Jednak lokomotywa jechała coraz szybciej. 

Tyle Austen. Identyczną historię niesie projekt Przestrzeń Wolności, ogłoszony z wielką pompą i ze znacznie mniejszą porzucony. Potem turkusowe zarządzanie. Nazw następnych już nawet nie pamiętam. Demokratom nie można całkiem odmówić autorefleksji – mieli świadomość, że muszą się szkolić, rozwijać, słuchać mądrzejszych. Przyszło mnóstwo akademików, profesorów, nauczycieli, dziennikarzy, ludzi kultury. Wydawało się, że są na wyciągnięcie ręki. Bo byli.

Z Latającego Uniwersytetu Demokracji, fantastycznej inicjatywy na wzór podziemia edukacyjnego, zostały wióry. Autorytety były chętnie zapraszane, bo kadziły, jacy to jesteśmy fajni. Szybko się jednak okazało, że są dobierane pod kątem tego kadzenia. Dlaczego? Bo wtedy przychodziło 300 osób i każda wrzucała grosik na zbiórkę.  A jak zapraszano kogoś, kto mówił rzeczy psujące ogólne zadowolenie, przychodziło 30 osób. W końcu nie po to się jedzie w listopadzie po zmroku do sąsiedniego miasta, żeby posłuchać krakania. Nie po to się ugłaskuje zaprzyjaźnionego właściciela knajpy o salę za darmo, żeby goście wyszli niezadowoleni.

To paradoks siódmy: jeśli decyduje popularność, czyli demokracja – prawda może się nie przebić. W ten sposób zwycięża populizm, bo tak samo jak „otumanieni” wyznawcy PiSu, lubimy słuchać tych piosenek, które znamy i tych autorytetów, z którymi się zgadzamy. Kiedyś organizowałam w swoim regionie szkolenia ze skutecznej komunikacji z trudnym rozmówcą – często kimś, kto przyszedł do namiotu informacyjnego KOD lub zaczepił nas na demonstracji. Ale także z opozycją wewnętrzną. Czy muszę dodawać, że nigdy nie zawitał na nie nikt z kolegów na stanowiskach decyzyjnych, odpowiedzialnych za kontakty z ludźmi?

Chcemy się zmienić – ale nie za mocno. Chętnie przyjmiemy warsztat z lepszej prezentacji, żebyśmy lepiej wypadali na scenie, gdy przemawiamy do tłumu. Jednak już niechętnie damy posłuch komuś, kto mówi nam, że należy zmienić język, jakim mówimy do oponentów. Wolimy wierzyć w klepane uparcie mity o 500+, żeby nie odrzucać utartej narracji. Albo jesteśmy super inkluzywni i równościowi, tylko nie wtedy, gdy wykluczamy rozmówcę nieposługującego się sprawnie naszym aparatem pojęciowym. Chcemy docierać do mas, byle nie konfrontować się z ich opiniami. Różnorodność! Różnorodność! Byle nie za duża.

 

8. Skrzyknij, wypromuj się, wyrzuć, powtórz

Austen pisze do bólu celnie

  • W Polsce nikt, poza Jarosławem Kaczyńskim, nie buduje organizacji. Nikomu się nie chce. Każdy idzie drogą na skróty. Budowanie organizacji to żmudny, pozbawiony szybkich efektów proces. (…) Najsmutniejsze dla mnie w tej historii było zmarnowanie potencjału tysięcy wspaniałych ludzi, którzy w przeważającej części byli wcześniej nieaktywni politycznie. 

Mogę się pod tym tylko podpisać. KOD miał wszelkie warunki, żeby ewoluować w wielki, stabilny ruch. Miała je również Wiosna, miała je do pewnego stopnia Nowoczesna, wcześniej Ruch Palikota. Miał je Strajk Kobiet. Przez chwilę nawet Obywatele RP. Co zostało? Parę rozpoznawalnych szerzej osób, które w większości postawiły wszystko (czyli tę swoją rozpoznawalność) na jedną kartę. Była to  karta wyborcza. Być może nawet osoby te są przekonane, że ich misją jest pójść do samorządu / Sejmu / Europarlamentu reprezentować aktywistyczne masy. Na przykład Paweł Kasprzak, którego ruch zamienił się praktycznie w komitet wyborczy skupiony wokół jego osoby, zdaje się być o tym przekonany (poza tym, że jednak nie dostał się do Senatu). Humoru nie psują tym wybrańcom narodu nawet zawiasy urwane od trzaskania drzwiami, bo ich dawni zwolennicy przyszli jednak kiedyś do organizacji, a nie do lidera.

I jest jak w tym starym dowcipie, kandydaci ekscytują się w social media niczym podniecone kurczątka – rzekomym sukcesem organizacji, a tak naprawdę własnym. Odnieśliśmy sukces! Lewica wreszcie w Sejmie! Ulicznicy w samorządzie! Demokraci w Brukseli! Idziemy do przodu! To fajnie macie, myślą sobie te szaraczki sprzed komputera, które nigdzie nie idą. Które nie wiedzą, co właściwie dalej mają robić, bo organizacja nie osiągnęła żadnego z celów formułowanego z takim pietyzmem w złotej erze prapoczątku. Masy zrobiły swoje, masy mogą się rozejść. Co prawda nie pokonaliśmy PiSu, nie wprowadziliśmy równości, wolności, demokracji, różnorodności, tolerancji… co prawda dalej jest źle… ale hej, nasi są na szczycie! Mają diety! Mają biura, w których być może nawet zatrudnią paru z nas! Czy to nie cudowne?

A społeczne zaufanie do ruchów społecznych? Do świeżych partii, w których rzekomo nie miało chodzić o kolesiostwo, lizusostwo, układy, forsę, intrygi… tylko o wizję? Co z ludźmi, którzy chcieli w coś wierzyć i teraz nie uwierzą jeszcze bardziej, bo już w tym byli, natyrali się jak koń Bokser u Orwella, a teraz mogą sobie popatrzeć, jak inni jedzą konfitury? Co z tymi, co napracowali się, bo wierzyli w postulaty, o których już nikt nie pamięta? Co ze sztandarami, co kiedyś były święte, a jednak zostały bez specjalnych fanfar wyprowadzone?

Paradoks ósmy i ostatni mówi o tym, jak wielka oddolność kończy się odcięciem dołów. Wielkie cele po cichu odchodzą do lamusa. Partie i ruchy traktujemy jak chusteczki jednorazowe. Brakuje długofalowej inwestycji. Dominuje polityka rabunkowa: zbudować sobie trampolinę, wybić się, potem można zapomnieć. I naprawdę gorzka to pociecha, gdy wybitni wybijający się osuwają się potem sami po szklanej górze, bo na wymarzonych salonach trafiają na bardziej doświadczonych graczy od siebie. Marna to satysfakcja, gdy samozwańczy liderzy kończą się szybciej niż się zaczęli. Bo tak naprawdę to jednak trochę żal. Nie chodzi przecież o to, żeby temu czy owemu się nie udało. Jego porażka to zawsze w pewnym stopniu porażka nas wszystkich. 

Chodzi o to, żeby udało się grupie. A to wyklucza sukces indywidualny. Wyklucza liderozę. Ruch Skupiony Wokół. Niestety wciąż tańczymy w tym zaklętym tańcu: masy chcą liderów, więc same ich kreują. Następnie ich psują. Potem są nimi rozczarowane.

Karen Armstrong pisze w Polach krwi o tym, że wojenkom drobnych wodzów może położyć kres tylko tyrania jednego, silnego aktora. Taka podobno naturalna droga ludzkiej cywilizacji. Ewidentnie sprawdza się na prawicy, kiedyś jeszcze bardziej rozbitej. KOD miał w swoich początkach dobre odruchy, by silnego aktora zastąpić silną organizacją. Dopóki był wspólnym parasolem, miał siłę. Podobnie rozwijały się wszystkie pozostałe ruchy. Powszechność kontra elitarność, otwartość kontra zamknięcie, pluralizm kontra jednomyślność to wciąż najważniejsze konflikty polskiej opozycji.

Potencjały polskiej prowincji :)

Nadchodzące wybory do polskiego parlamentu, podobnie jak wiele poprzednich, anonsowane są przez wszystkie strony politycznego sporu jako najważniejsze w naszej najnowszej historii. Nie wątpię, że mają one swoją wagę, a spory będą wyjątkowo gorące. Przyglądając się jednak pierwszym propozycjom programowym w zakresie gospodarczo-społecznym, odnoszę wrażenie, że wbrew zapowiedziom nie niosą one ze sobą przełomu. Polska gospodarka, ustabilizowana dzięki długiemu okresowi rozwoju gospodarki światowej, pozwala politykom kreślić z dozą dużej wiarygodności odległe perspektywy dorównania poziomem życia krajom zachodnim, które z racji długiego dystansu tego procesu są trudne do zweryfikowania.

Opisany powyżej punkt widzenia jest jednak domeną ludzi patrzących na gospodarkę i rozwój społeczny z perspektywy miasta oraz tak zwanej nowoczesnej gospodarki. Ścigając się w nierównym wyścigu z krajami znacznie bogatszymi, staramy się produkować więcej, budować innowacyjną gospodarkę czy konsolidować polskie firmy w postaci „narodowych czempionów”. W tej jednak pogoni za liderami światowej gospodarki całkowicie umyka nam ogromny obszar życia społecznego, jakim jest polska prowincja. A to właśnie ona w moim przekonaniu stanowi niewykorzystany potencjał, który może nam dać przewagę nad innymi krajami.

Polskie partie dzielone są często na miejskie i wiejskie. Przyglądając się ich programom wyborczym, nie dostrzegam jednak jakościowej różnicy w postrzeganiu terenów pozamiejskich. Najwięcej propozycji dla wsi znalazłem rzecz jasna na stronach Polskiego Stronnictwa Ludowego. Niezależnie jednak od różnic ilościowych sposób traktowania polskiej prowincji wydaje mi się niepokojąco podobny. Prowincji się pomaga, rolnikom dopłaca, a dzieciom w wieku szkolnym wyrównuje szanse. Są to działania bez wątpienia konieczne. Każdy, kto próbował jeździć swoim samochodem po drogach na przykład województwa podlaskiego, wie, że część z nich jest w stanie, który nie tylko zmniejsza komfort podróży, ale także generuje spore koszty naprawy zawieszenia. To niesprawiedliwe wobec ludzi zamieszkujących te regiony, w których inwestycje w infrastrukturę były i często są dramatycznie niższe aniżeli w obszarach stanowiące otoczenie dużych miast. Konieczność wsparcia regionów zaniedbywanych do tej pory przez państwo nie może jednak oznaczać, że są one kulą u nogi, a taki obraz wyłania się niestety z propozycji programowych partii, które walczą dziś o głosy Polaków, także tych z prowincji.

Nie jestem przedstawicielem prowincji. Przez prawie pół wieku mieszkałem w Krakowie. Od kilku lat znaczą część swojego życia spędzam jednak w Zwierzyńcu, niewielkim miasteczku pod Zamościem. Od dwóch lat mieszkam tu, dojeżdżając jedynie do Krakowa do pracy. Na otaczającą mnie prowincję patrzę więc zapewne z większą dozą refleksji niż jej mieszkańcy i widzę, że niezależnie od zaniedbań polska prowincja posiada znaczny potencjał, który można wykorzystać do uczynienia z Polski jednego z liderów przemian cywilizacyjnych. Nie myślę jednak o przyśpieszeniu, które podwoi nasze PKB czy skokowo zwiększy zarobki. W tym zakresie dystans do krajów bogatych będziemy zmniejszali (wierzę, że tak będzie) małymi krokami. Pisząc o znalezieniu się Polski wśród liderów, myślę raczej o wyznaczaniu drogi, którą podążą pozostałe państwa. W latach wcześniejszych umiejętne wdrażanie standardów państw zachodniej demokracji zapewniło Polsce stabilność. Dziś czas na to, aby Polska zaczęła wyznaczać te standardy. Głęboko wierzę, że klucz do zajęcia miejsca wśród krajów wzorcowych leży w możliwościach prowincji.

Propozycja, którą przedstawiam poniżej, nie jest kompletnym programem ani nawet jego ramą. Chcę jednak podzielić się zbiorem refleksji oraz propozycji, które pozwolą zobaczyć prowincję nie jako przestrzeń wymagającą jedynie pomocy, lecz taką, której pomoc otwiera możliwości inwestycji i przemian, mogących dać Polsce przewagę nad innymi krajami. Przewagę na polu, które mało kto jeszcze dostrzega. Rozwój prowincji nie zastąpi bowiem przyspieszenia technologicznego czy rozwiązań innowacyjnych, doda jednak do nich wymiar, który będzie stanowił swoistą przestrzeń luksusu, opartego na zdrowszym i bardziej atrakcyjnym modelu życia i gospodarki.

Moje twierdzenie o przewagach prowincji opieram na hipotezie o wyczerpaniu się możliwości rozwojowych miast. Generujące wciąż większe dochody niż miasteczka czy wsie nie potrafią już znaleźć nowszych perspektyw rozwoju od tych dotychczasowych, które ograniczają się najczęściej do zagęszczania zabudowy (deweloperka), przyśpieszenia życia (metro, szybki tramwaj itd.) oraz zwiększania swojej atrakcyjności dla turystów (także gości biznesowych). W efekcie miasta stają się betonową dżunglą, gdzie wszyscy się śpieszą. Wybrane fragmenty miast przemieniają się w enklawy zarezerwowane dla turystów. Szybkie tempo życia w miastach generuje wzrost gospodarczy, równocześnie jednak przyczynia się do pogorszenia zdrowia i powoduje ogromne szkody ekologiczne. Korzyści i szkody nie są łatwe do oszacowania. Z tego względu ograniczam się jedynie do hipotezy o wyczerpaniu możliwości rozwojowych miast i postuluję budowę bardziej zrównoważonego porządku społeczno-ekonomicznego, którego przeciwwagą dla wielkich miast stanie się prowincja.

Przewagi ekogospodarki

Postulując równoważenie życia miejskiego czasem spędzonym na prowincji, piszę w gruncie rzeczy o czymś, co praktykuje bardzo wielu Polaków. Sam jako dziecko jeździłem na długie wakacje na wieś, dziś coraz modniejsza staje się agroturystyka. Każdy, kto jeździ na takie wakacje, wie, jak potrafią być one kosztowne. Warto zatem uświadomić sobie, że w wielu przypadkach wynajem krótkoterminowy miejsca na prowincji jest droższy od wynajęcia mieszkania w Warszawie czy Krakowie. Tymczasem inwestycje pod turystów w ośrodkach miejskich są oczywistością i pochłaniają ogromne kwoty, których część warto byłoby przesunąć na prowincję. Tym bardziej że agroturystyka to dopiero pierwszy nieśmiały krok stanowiący bazę dla rozwoju nowych projektów. W niewielkich miasteczkach lub wioskach rodzi się bowiem powoli nowy rodzaj wynajmu ekskluzywnych domków (i nie tylko domków), których ceny zaczynają znacznie przekraczać te z dużych miast. Należy przy tym pokreślić, że wyjątkowość tych ofert nie opiera się na prostym podniesieniu ich standardu, lecz na znalezieniu i zaproponowaniu takiej przestrzeni i jej wyposażenia, które zaskoczą i oczarują najemcę. Wynika stąd, że prowincja nie musi opierać się jedynie na dotacjach i dopłatach, gdyż sama posiada potencjał i ofertę, za którą ludzie zamożni chętnie zapłacą. Aby jednak tak się stało, ktoś musi to dostrzec, pomóc właścicielom domów przygotować atrakcyjną ofertę i zadbać o ochronę otoczenia. Jeśli bowiem, skuszeni wciąż niewielkimi cenami, inwestorzy zaleją prowincję zestandaryzowanymi i paskudnymi hotelami, SPA itp., tereny te stracą na wartości, a pieniądze popłyną do wielkich korporacji. Dlatego właśnie jest to program dla rządu. Proponowana alternatywna gospodarka może nie zdążyć się rozwinąć.

Drugi walor prowincji, na który chcę zwrócić uwagę, to nowoczesne rzemiosło o charakterze ekologicznym. Usługi budowlane i rzemieślnicze już dziś nie są tanie. Wciąż jednak bardziej opłaca się Polakom pracować na Zachodzie. Najczęściej jest zatem tak, że Polacy wykonują tam prace fizyczne, a bogate zachodnie firmy przyjeżdżają sprzedawać nam nowe technologie i szkolić nas w ich zakresie. Tymczasem na świecie rozwija się nowy rynek usług o charakterze ekologicznym. Weźmy dla przykładu gliniane tynki, tak popularne przez setki lat w budownictwie wiejskim. Dziś pojawiają się nie tylko w drewnianych domkach, ale także w miejskich blokach, w których równoważą niekorzystny wpływ betonowych konstrukcji. Są ekologiczne, a materiał łatwo dostępny. Główny koszt stanowi ludzka praca, a umiejętności z nią związane uzupełnia wiedza o tym, jak łączyć ten materiał z innymi tworzywami. Może więc warto przyjrzeć się bliżej takim ekologicznym materiałom w Polsce, gdzie tysiące ludzi zajmuje się usługami budowlanymi. O ile bowiem w ramach rozpowszechnionych technologii główną zaletą jest ich masowa produkcja, w przypadku gliny lub innych ekologicznych materiałów fachowe umiejętności i wiedza odgrywają większą rolę. Innymi słowy, wielu ludzi znów chętnie zapłaci więcej za luksus ekousług, zaś wczesne ich rozwinięcie pozwoli Polsce stworzyć ekspertów, którzy zdobyte doświadczenie i wiedzę będą mogli sprzedawać do innych krajów. Dokładnie w ten sposób zarabiają Niemcy, którzy szkolą nas w wielu nowoczesnych technologiach budowlanych (sam brałem udział w kilku takich szkoleniach). Tyle że potęga ich chemicznego przemysłu jest poza naszym zasięgiem, tymczasem glina to materiał dość prosty. Próba zwrócenia uwagi na ekologiczne materiały i technologie nie wypływa jedynie z dostrzeżenia tego, że są one łatwiej dostępne, a rzemieślników w Polsce jest wielu. Chodzi mi także o zmianę modelu biznesowego, czyli sposobu myślenia i hierarchii wartości m.in. w dziedzinie usług budowlanych. Zmianę, w zakresie której jako kraj będziemy jednym z pierwszych. Jak ważne jest samo mentalne nastawienie czy inny sposób myślenia od tego przyjętego obecnie jako standardowego, uświadomiło mi spotkanie ze stolarzami, u których zamawiałem okna do drewnianego domku. Ojciec i syn, którzy podjęli się tego zadania, opowiedzieli mi o wygranym w Niemczech przetargu, do którego stanęli z firmami z Niemiec, Austrii i Czech. Zagraniczne firmy usiłowały koniecznie przekonać inwestora do standardowych eurookien. Tymczasem zlecenie dotyczyło zabytkowego zameczku, którego remont musiał ściśle odpowiadać wymaganiom konserwatora. Jedynymi, którzy to rozumieli, byli polscy stolarze, doświadczony w zawodzie ojciec i jego syn, absolwent ASP w Krakowie. Jestem przekonany, że właśnie dzięki tej wyższej świadomość wygrali.

Intelektualny drenaż polskiej prowincji

Mogłoby się wydawać, że ukończenie studiów z zakresu rzeźby w Krakowie, nie jest konieczne do uprawiania zawodu stolarza. A jednak dobre wykształcenie pozwala lepiej dostrzegać nowe możliwości biznesu i rozumieć oczekiwania klientów. Dlatego w kolejnej części projektu dla polskiej prowincji chcę zwrócić uwagę na kwestię wykształcenia wyższego, jakkolwiek skupię się na kilku jego mniej dostrzeganych aspektach.

Pierwszy to intelektualny drenaż prowincji przez duże miasta, zwłaszcza prowincji na wschodzie Polski. Fałszywy stereotyp przypisuje ludziom zamieszkującym tę część naszego kraju niższy poziom wykształcenia. Tymczasem rzut oka na wyniki matur pokazuje, że jest to nieprawda. Zdarzały się lata, w których maturzyści ze wschodniej części Polski uzyskiwali lepsze oceny. Różnice zaczynają się na późniejszym etapie studiów, przy czym nie chodzi o sam poziom ludzi z prowincji, ale ich migrację do dużych ośrodków akademickich. Proces ten obserwuję zarówno z perspektywy wykładowcy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, jak i mieszkańca niewielkiego miasteczka na wschodzie Polski. Studenci przyjeżdżający do mojej uczelni pozostają po studiach najczęściej w Krakowie lub przenoszą się do innych dużych miast z silnymi ośrodkami akademickimi. Okazuje się zatem, że posiadające uznaną markę uczelnie stanowią magnes przyciągający dobrze wykształconych ludzi do określonego regionu. Podobne wnioski wypływają z moich doświadczeń z czasu spędzanego pod Zamościem. Dla wielu osób wyjazd do okolicznych, dobrych przecież uczelni, nie stanowi zdarzenia szczególnie istotnego. Z dumą wspominają o Krakowie lub Warszawie, zaś studia w Lublinie to najczęściej wyjazd po wiedzę, nie mówi się o nim zbyt wiele. W ten sposób wschodnia część Polski pozbawiona jest swojej intelektualnej tożsamości. Większość młodych ludzi wyjeżdża, by służyć swoimi zdolnościami daleko od miejsca urodzenia, zaś ci, którzy zostają, nie mają prestiżu, na który zasługują, jako osoby, które skończyły wymagające studia wyższe. I nie o sprawiedliwości, jaka im się należy za ich trud, tutaj piszę, lecz o szerszej perspektywie społecznej. Wzmocnienie lokalnych uczelni przyczyniłoby się bowiem do zatrzymania większej liczby ekspertów na miejscu, a jednocześnie wzmocniłoby lokalną wspólnotę. Osobom studiującym w pobliskich miastach znacznie łatwiej utrzymać więzi rodzinne czy przyjacielskie. Korzyści są zatem obustronne. Studenci nie muszą alienować się z miejsc swego pochodzenia, zaś społeczności lokalne mogą korzystać z wiedzy i nauki, które stają się im bliższe za sprawą bliskich im ludzi.

Dlatego w projekcie dla polskiej prowincji widzę konieczność przygotowania programu rozwoju i dużych inwestycji w szkolnictwo wyższe na wschodzie Polski. Po pierwsze, w wymiarze czysto finansowym. Po drugie – wizerunkowym i kierunkowym. Projekt taki wymaga z pewnością analizy obecnej sytuacji i rozpoznania potrzeb. W celu pobudzenia wyobraźni pozwolę sobie jednak zaproponować trzy kierunki rozwoju uczelni na wschodzie: w Rzeszowie – w kierunku współpracy z biznesem lotniczym oraz innych rozwiniętych technologii, w Białymstoku – wokół Uniwersytetu Medycznego, w Lublinie zaś, gdzie liczba uczelni jest duża, główny nacisk położyłbym na wypromowanie Uniwersytetu Przyrodniczego, jako jednostki dobrze wpisującej się w potencjał regionu, zajmującej się dziedziną nauk biologicznych, które w moim przekonaniu staną się wiodące w przyszłym rozwoju światowej cywilizacji. W ten sposób uniwersytety na wschodzie Polski zyskałyby swój wyrazisty, unikalny profil.

Wspólnoty zamiast ruchów

Wspólnota, jako oczywisty aspekt życia społecznego, w kontekście życia na prowincji wydaje mi się także czymś nie do końca rozpoznanym. Czymś, czego potencjału chyba wciąż nie rozumiemy. Dla mnie osobiście uderzająca była konfrontacja badań przeprowadzonych przez dra hab. Macieja Gdulę w Miastku z moją osobistą obserwacją życia na prowincji. W badaniu socjologicznym Gduli pojawia się zagadnienie ruchów społecznych jako ruchów sprzeciwu, tymczasem dla życia na prowincji ruch sprzeciwu zdaje się znacznie mniej istotny od funkcjonowania i budowania wspólnot. Opresyjne miasto zmusza jego mieszkańców do organizowania się w ruchach oporu, natomiast miasteczko czy wieś skłaniają raczej do budowania kontaktów pozwalających na intensyfikowanie życia na prowincji lub wzajemne wspieranie się w rozwiązywaniu problemów.

Przykładowe wspólnoty prowincjonalne to koła gospodyń wiejskich czy ludowe zespoły sportowe (nieco dziś zapomniane). Stanowią one ciekawą alternatywę dla ruchów miejskich, jednak z perspektywy miasta wciąż postrzegane są jako interesujący rodzaj folkloru. Dlatego w trwającej obecnie kampanii wyborczej kobiety z KGW pokazywane są w ludowych kostiumach, taki obraz pozostawiając w naszej świadomości. Tymczasem kobiety z KGW, które znam, to niezwykle nowoczesne, aktywne i samodzielne w myśleniu o świecie osoby. Stanowią swoisty przykład feminizmu, który podąża nieco odrębną ścieżką od feministek miejskich. Być może odczarowanie obrazu KGW jest zatem zadaniem bardziej dla mojego środowiska naukowców aniżeli dla polityków. Jednak sprowadzanie tej grupy kobiet do osób noszących ludowe stroje, które się wspiera finansowo zamiast pozwolić im sprzedaż  produktów, które wspólnie tworzą, nie pozwala odkryć ich siły i potencjału, o których tak mało wiemy.

Ludowe zespoły sportowe, a może po prostu lokalne drużyny, stanowią zjawisko, na które także warto spojrzeć z innej perspektywy aniżeli ta, jaką wyznacza władza centralna. Starając się zadośćuczynić ich potrzebom, rządy Platformy Obywatelskiej zbudowały orliki, PiS natomiast zapowiada ogromne inwestycje w sport. W obu jednak przypadkach rządy postrzegają funkcję sportu z perspektywy państwa, ogólnego zdrowia czy szukania talentów na miarę Lewandowskiego. I dobrze, a jednak w działaniach tych umyka wspólnotowy wymiar lokalnych drużyn i zespołów. Zawody są świętem, szansą na spotkanie, które w moim odczuciu stanowią alternatywę dla wielkich anonimowych w swojej naturze widowisk.

Nie chciałbym, aby moje refleksje o wspólnotach na prowincji sprawiały wrażenie, że ulegam jedynie fascynacji mieszczucha życiem wsi i miasteczek. Dlatego pozwolę sobie przywołać uwagi z zakresu medioznawstwa, które mówią o większym zainteresowaniu ludzi mediami lokalnymi niż ogólnopaństwowymi. Tymczasem odnoszę wrażenie, że w ostatnich latach to właśnie media centralne przyciągają najwięcej uwagi, przyczyniając się do tworzenia wyimaginowanej rzeczywistości, bo przecież często całkowicie odległej czytelnikom. Dlatego, odnosząc się z niepokojem do takiego przesunięcia uwagi społeczności, postuluję wzmocnienie wspólnot lokalnych jako przedmiotu zainteresowania lokalnych społeczności tym, co dla nich najbliższe. Nie po to, by wracać do tradycji, ale iść do przodu, aby przekroczyć modernistyczną perspektywę wszechogarniającej globalności.

Prawo głosu prowincji

Kolejnym zagadnieniem, na które zamierzam zwrócić uwagę, jest pozbawienie prowincji głosu, zarówno w wymiarze języka, jak i symboli. W dominującym nurcie naszej kultury historie Polaków wciąż opierają się na narracjach miejskich. I nie chodzi bynajmniej o to, że miasta mają większe możliwości oraz siłę przebicia, ale zaskakujące staje się rozpoznanie, że ludzie z prowincji są często onieśmieleni perspektywą ogólnonarodową i wstydzą się mówić o swoich doświadczeniach. Muzeum Powstania Warszawskiego, Muzeum Śląskie, Europejskie Centrum Solidarności to wspaniałe instytucje naszego państwa – co jednak pozostaje prowincji? Jako że lokowanie dużych przedsięwzięć w miastach wydaje się koniecznością, chciałbym wskazać jako alternatywę budowę pomnika partyzantów, a później poświęconego partyzantce muzeum w okolicach Zamościa. Dlaczego? Bo tu właśnie ruch partyzancki w czasie drugiej wojny światowej był największy. A skoro już jesteśmy przy bliskim mi regionie, warto wspomnieć historię Róży i Jana Tomasza Zamoyskich, którzy ratowali dzieci z obozów hitlerowskich. Dlaczego do tej pory nie powstał o nich film? To przecież temat na miarę Listy Schindlera. Pomnik, muzeum i film pozwoliłyby dostrzec, na tych dwóch zaledwie przykładach, jak wielki wkład w historię Polski ma prowincja. Bez wątpienia jednak te poważne przedsięwzięcia warto uzupełnić siecią lokalnych muzeów. Za przykład niech posłuży muzeum w Tykocinie, zorganizowane w prywatnym domu, w części zamieszkanym, w części zaś udostępnionym zwiedzającym. Warto, aby w każdym mieście jego mieszkańcy mieli szansę opowiedzieć o sobie za pomocą niewielkich przedsięwzięć, jak choćby to w Tykocinie.

W stronę ekologii

Ostatnim punktem moich propozycji programowych dla polskiej prowincji jest rozwój świadomości ekologicznej. Jednak przed poruszeniem kwestii kluczowej chcę wspomnieć o dwóch sprawach, które łączą się z ekologią i które wymagają pilnego rozwiązania. Krótko zatem. Polska jest krajem posiadającym jedne z najmniejszych zasobów wody w Europie. Sprawą racji stanu pozostaje więc pozyskanie wsparcia Unii Europejskiej do walki z suszą. Sami nie poradzimy sobie z tym problemem, jest on zbyt poważny i przekracza granice naszego kraju. Polscy politycy powinni więc doprowadzić do uruchomienia programu europejskiego, który roboczo można nazwać „Europejski Bank Wody”.

Drugim problem do rozwiązania pozostają relacje pomiędzy rolnikami a ochroną przyrody. O ile bowiem rolnictwo jest przecież częścią ekologii, ochrona przyrody i rolnictwo mają czasami sprzeczne interesy. Dlatego uważam, że warto byłoby zainicjować okrągły stół ekologiczno-rolniczy, który pomógłby rozwiązać kwestie konfliktowe i wskazać wspólne korzyści.

Jako propozycję o charakterze zdecydowanie pozytywnym pragnę zaproponować stworzenie programu „Europejskiej edukacji ekologicznej”. Wykorzystując wyjątkowe walory Roztoczańskiego Parku Narodowego i Białowieskiego Parku Narodowego, można by stworzyć modelowy program edukacji. Nie wchodząc w szczegóły merytoryczne, bowiem nauki biologiczne są mi odległe, zaznaczę, że powinien on mieć w edukacji młodzieży pozycję równą wycieczkom do Muzeum Powstania Warszawskiego czy Auschwitz. Projekt taki zawiera znacznie bardziej wartościowe walory kształtowania tożsamości młodych ludzi aniżeli modele historyczno-wojenne. Wycieczki do parków narodowych powinny uświadomić uczniom wpływ otoczenia przyrodniczego, i nie tylko przyrodniczego, na ludzkie życie, a jednocześnie historyczną specyfikę danego regionu czy kraju – zarówno w wymiarze praktycznym, obejmującym styl życia, drogi rozwoju, jak i symboliczno-ekologicznym. Przykładem tego drugiego niech pozostanie zamieszkujący polskie lasy tur, kiedyś chroniony przez polskich królów i magnatów jako „nasze polskie zwierzę”. Ucząc się polskości, warto byłoby uświadomić sobie, że ochrona tura w Polsce była jednym z pierwszych takich przedsięwzięć w skali Świata.

Polska prowincja standardem dla Europy

Nakreślony jedynie w kilku punktach pomysł edukacji ekologicznej jest jednym z wiodących elementów projektu „Polska prowincja”. Odpowiednio rozbudowany i promowany w Unii Europejskiej mógłby się stać wzorcowym dla innych krajów. Myślę, że idea edukacji znacznie szerszej od tej, o której wspomniałem, mogłaby znaleźć poparcie innych krajów, chociażby skandynawskich. Walory naszych niezwykle atrakcyjnych puszcz i lasów byłyby elementami wiodącymi w promocji projektu „Polska prowincja”, który powinien obejmować zintegrowane działania na rzecz rozwoju gospodarki, wsparcia społeczności i infrastruktury, ochrony przyrody, lepszej nowej edukacji. Wybrane elementy tych obszarów działań opisałem pokrótce w tym artykule. Mam nadzieję, że przekonają one osoby decydujące o rozwoju Polski lub przynajmniej grono „współwiernych”, którzy w polskiej prowincji widzą szansę na odmianę miejskocentrycznego modelu gospodarki i społeczności. Polska prowincja być może nie stanie się kołem zamachowym polskiej gospodarki, nie mam jednak wątpliwości, że może stać się wisienką na torcie, która sprawi, że to nasz kraj będzie wybierany przez innych jako kraj przyszłości.

——————————————————————————–

Photo: Flickr user miuenski miuenski

CC BY-NC-SA 2.0

Gdy zaczynamy się siebie bać – z Sylwią Gregorczyk-Abram rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: W roku 1748 Monteskiusz publikuje swoje monumentalne dzieło „O duchu praw”. Poucza w nim sobie współczesnych, ale również i nas, że istnieją trzy władze: ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza. Pokazuje, że władze te, choć wspólnie stanowią o kondycji państwa, o sposobie jego zrządzania, muszą pozostać rozdzielone. Jeśli bowiem dzieje się inaczej rodzą się rozmaite niebezpieczeństwa. Pośród nich to szczególne, a mianowicie zagrożenie władzą ciemiężycieli, czy też dojścia do głosu tyranii. Władzę, o której rozmawiamy, a która w naszym kraju została w praktyce rozmontowana, nazywa filozof władzą sądową, czyli tą, co ma za zadanie sądzić i rozstrzygać spory. I formalnie wszystko się u nas zgadza. Mamy trzy władze. Ale kiedy zaczynamy baczniej przyglądać się sytuacji, to jak na dłoni widać, że ich wzajemny stosunek jest zaburzony. Powiedz mi gdzie to się sypie, kiedy przychodzi taki moment, że zagrożenie ową tyranią staje się bardziej niż realne? 

Sylwia Gregorczyk-Abram: Zaczęłabym tutaj od Trybunału Konstytucyjnego, chronologicznie, bo to jest pierwsza instytucja, która została brutalnie najechana i rozebrana i pozbawiona swoich ustawowych kompetencji. Nie dziwi mnie to, bo marginalizacja sądów konstytucyjnych czy podobnych do nich instytucji była zawsze pierwszym krokiem do niszczenia państwa prawa, czego Węgry są doskonałym przykładem. Z czystym sumieniem, mogę powiedzieć, że Trybunał nie spełnia swojej podstawowej roli. Powinien stać na straży zgodności ustaw z konstytucją i rozstrzygać spory kompetencyjne pomiędzy ośrodkami władzy. Innymi słowy, Trybunał powinien dbać o to, aby całe prawo stanowione w Polsce było zgodne z ustawą zasadniczą – Konstytucją. Tymczasem Trybunał w obecnym składzie jest tylko narzędziem w rękach polityków. Tu mamy pierwsze historyczne rozebranie, wykręcenie tego bezpiecznika jak my to mówimy, w postaci trójpodziału władzy. To nie jest tak, że ja sobie wymyślam to, bo nie lubię partii rządzącej, ale są liczne dowody na to, że ten trybunał nie działa. To są dowody w postaci raportów, na przykład Fundacji Batorego, które bardzo dobrze pokazują, że dochodzi do manipulacji składami, pokazując konkretne sprawy, przykłady. Wiemy, że gdy sprawa miała być rozstrzygnięta w dany sposób, to składy zmieniano tak, by zasiadali tak zwani Sędziowie Dublerzy, którzy jak wiemy rozstrzygną po myśli Władzy. To jest taki sygnał mocny i namacalny, że można się już nie czuć bezpiecznie. Żaden obywatel mając taką świadomość nie powinien czuć się bezpiecznie. Już nie mówiąc o wyrokach… tak zwanych wyrokach Trybunału Konstytucyjnego dotyczących na przykład Krajowej Rady Sądownictwa, który był w moim przekonaniu i o tym też mówimy w postępowaniu przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej, wyrokiem „na zamówienie”. Służył pokazaniu, że nie ma żadnego zagrożenia, że ta Rada Sądownictwa, która została wybrana przez polityków, jest zgodna z porządkiem prawnym. Tymczasem członków nowej Krajowej Rady Sądownictwa wybrano niezgodnie z Konstytucją. I mamy, kolejną po Trybunale Konstytucyjnym, atrapę instytucji, którą można wykorzystywać dla celów politycznych.

Równolegle z przejęciem KRS zaczęto rozmontowywać sądownictwo powszechne, między innymi poprzez wymianę kadrową w sądach np. tak zwane „odfaksowywanie” prezesów Sądów. To nie jest tak, że Prezes Sądu to jest osoba, która ma klucze do sądu i go otwiera i na tym jego rola się kończy. To osoba, która sądem kieruje, odpowiada za niego i dlatego jest tak ważna. Dlatego to „odfaksowywanie”, czyli odwoływanie prezesów faksem przez Ministra Sprawiedliwości przez pierwsze sześć miesięcy. Wszystko po to by mógł robić „co chce” mówiąc kolokwialnie, mógł odwołać i powołać każdego. A po co? By mieć wpływ na to jak dany sąd funkcjonuje. To był kolejny stopień. Następnie przeprowadzono atak, bo ja tego nie umiem inaczej nazwać jak atak na Sąd Najwyższy, który udało nam się w połowie powstrzymać, dzięki Trybunałowi Sprawiedliwości Unii Europejskiej i nie dopuścić do całkowitej wymiany kadrowej sędziów Sądu Najwyższego. Mimo to, dzięki innym zmianom, czyli np. zwiększeniu ilości sędziów w Sądzie Najwyższym, i stworzeniu dwóch nowych Izb nowi sędziowie, których wybór jest obciążony grzechem pierworodnym, pojawiają się w Sądzie Najwyższym. Grzechem pierworodnym bo zostali wybrani przez Krajową Radę Sądownictwa, która jak już była mowa została wybrana z naruszeniem konstytucji stając się narzędziem politycznym. 

Połączenia dają się zauważyć na każdym poziomie, zawsze gdy łączymy wspomniane władze, to w jakimś sensie wykręcamy te bezpieczniki. Jeżeli wrócimy do przywołanego na początku Monteskiusza, to przecież wskazuje on, iż nie może być łączności między władzą prawodawczą a wykonawczą. Ich połączenie doprowadza do powstania zależności, poddaństwa jednej względem drugiej, co z kolei – mówiąc najogólniej – psuje państwo. Tu mamy problem, bo u nas dopuszczono właśnie do takiej zależności.

Tak, mamy do czynienia z faktyczną i formalną zależnością władzy sądowniczej od ustawodawczej i wykonawczej. 

 
Dokładnie. To dzieje się też z sądownictwem, wystarczy wspomnieć połączenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. To jest moment, kiedy możemy powiedzieć o dążeniu do tyranii, czy w wersji „łagodnej” do autorytaryzmu, czy – jak kto woli – do tyranii mniejszości. Owa mniejszość, która myśli w określony sposób i posługując się takim „myśleniem” sprawuje władzę, a sprawuje ją de facto niepodzielnie, zagraża każdemu z nas. 

To „każdemu z nas” jest najważniejszym elementem w naszej rozmowie. To jest taki przekaz, który jako prawnicy staramy się cały czas przekazywać społeczeństwu, że to jest ogromne zagrożenie dla każdego obywatela. Każdy z nas może kiedyś stanąć w sytuacji: Ja contra Państwo. To może dotyczyć spraw o wywłaszczenie na przykład. Może zdarzyć się tak, że ten sędzia, który będzie „zafaksowany” przez Ministra Sprawiedliwości, będzie albo do tego nakłaniany, żeby wydać określone rozstrzygnięcie albo będzie stworzona atmosfera, która sędziom sugeruje, że interes fiskalny Państwa będzie ważniejszy niż ten obywatela. To jest sprawa, która dotyczy absolutnie każdego. Całe nasze życie jest kontrolowane przez prawo – nie da się nawet urodzić ani umrzeć bez odpowiedniego aktu potwierdzającego te zdarzenia. Nasze prawo jazdy, mieszkanie czy emerytura – to wszystko zależy od odpowiednich rozstrzygnięć prawnych. Co jeśli państwo będzie chciało je zakwestionować i nie będzie niezależnych sądów?

Chyba za mało zwracamy na to uwagę. Nie tylko jako obywatele. Często rozmawiam z sędziami, a mając do czynienia na przykład z sędziami okręgowymi można usłyszeć:  „Słuchaj, siedzę sobie w tym moim małym sądzie, wyrokuję o jakichś niewielkich sprawach, to jest taka moje podwórko. Nie angażuję się ani po tej, ani po tamtej stronie, udaję, że mnie to nie dotyczy”. Ale polityka, w tej czy innej postaci zawsze nas dotknie, nawet jak mieszkamy na odludziu i mamy domek, to ktoś kiedyś postanowi przeprowadzić koło tego domku drogę i czy chcemy czy nie, ta rzeczywistość nas prędzej czy później dosięgnie. Mam wrażenie, że całe nasze społeczeństwo myśli tak o sądach, mim, że mamy tak silny, coraz silniejszy jest przecież ruch ich obrony.

Tak, zdecydowanie, bo to jest przekaz, który powinien się do opinii publicznej dostawać i się sączyć w każdym możliwym momencie, bo ta retoryka, na której gra Partia Rządząca, jest łatwa. Każdy obywatel miał jakąś sprawę w sądzie, albo znał kogoś, kto miał tę sprawę, z rodziny, ze znajomych, kogoś, kto tę sprawę przegrał i uważa, że czuje się pokrzywdzony przez działania. Słowem ma poczucie, że został skrzywdzony przez sędziego. 

To jest łatwe, bo to granie na najniższych emocjach. 

Tak, to łatwe, gra na najniższych emocjach i łatwo grać taką kartą: „Teraz wprowadzimy nowy ład”.

To de facto powiedzenie: „My wam oddajemy sądy”. 

Tak zwana reforma sprawiedliwości miała być realizacją hasła „Sąd bliżej ludzi” miała być remedium na rzekome elity sędziowskie które są oderwane od ludzkich spraw. Spójrzmy na głośną ostatnio tzw. „aferę Emi”, czy jak kto woli „aferę Piebiaka” pokazującą siatkę hejterów związanych z Ministerstwem Sprawiedliwości, którzy szykanowali sędziów otwarcie krytykujących wprowadzone reformy. Czy o taką wymianę elit chodziło? W jednym z fragmentów ujawnionych rozmów przewija się wątek przyspieszenia rozpoznania sprawy przez sędziego na prośbę osoby fizycznej. Czy jakiś obywatel chciałby mieć proces, w którym manipulowano by w taki sposób?

Nie sądzę.

To pokazuje, że cała tak zwana reforma była fikcją. Łącznie z tym, o czym mówisz, o wprowadzeniu tyranii mniejszości. 

Wolność i bezpieczeństwo obywatela to też wolność polityczny. I znowu Monteskiusz.  „Wolność polityczna obywateli jest to ów spokój ducha, pochodzący z przeświadczenia o własnym bezpieczeństwie. Aby istniała ta wolność, trzeba rządu, przy którym żaden obywatel nie potrzebuje lękać się drugiego obywatela”. A przecież to, co się dzieje na ulicach, to co się dzieje między nami, powoduje, że my się zaczynamy na siebie patrzeć podejrzliwie. Zaczynamy się siebie bać. Nie sądzisz, że to wynika z tej machiny? 

Rządy Prawa i Sprawiedliwości to nieustanne znajdowanie sobie wroga i dawanie sygnału do ataku. Kiedyś to byli uchodźcy. Znam ich perspektywę, wiem jak byli traktowani w Polsce, wielokrotnie ich reprezentowałam. To jest trudny kawałek chleba w Polsce, bronić osób, które poszukują tu ochrony międzynarodowej, bo oni tu już w końcu tego łańcuszka, nie mają pieniędzy, wsparcia państwa, w ogóle rzeczywiście najwrażliwszy klient. Kolejnym wygenerowanym wrogiem jest społeczność LGBT, która zdaniem PiS zagraża polskim dzieciom, polskiej rodzinie i polskiemu Kościołowi. To są gorące kule wrzucane w społeczeństwo, które mają na celu je rozsadzić, by funkcjonowało niepewnością, z nieufnością, nienawiścią, jakimś antagonizowaniem. To jest coś, co niestety funkcjonuje ostatnie 4 lata. I tak jak powiedziałaś, zaczynamy się siebie bać. 

W tym wszystkim mamy problem, że to społeczeństwo jest przede wszystkim niewyedukowane. Pięknie przypomina o tym Czesław Miłosz w opublikowanym już  po jego śmierci wierszu Flet szczurołapa. To jest problem naszej edukacji po roku 89’. Rousseau mówił, a Miłosz przypominał, że zanim się wyzwoli się niewolników należy ich najpierw wyedukować, oświecić, bo inaczej przyjdzie szczurołap, zagra odpowiednia melodię i… oni za nim pójdą. Szczurołap gra melodię „z repertuaru naszej małej stabilizacji”. To jest ta stabilizacja z kinem do którego chodzimy, z piwem przed telewizorem. Ale konstatacja jest smutna… bo „minie jedno, może dwa pokolenia, I młodzi odkryją nieznane ich ojcom poczucie wstydu. Wtedy dla swego buntu będą szukać wzorów w dawno zapomnianej antyimperialnej rebelii”. A może rewolucja jakiej dokonają, to będzie rewolucja anty-wszystko. Bo już niczego nie będą rozumieli. 

To wspaniałe porównanie, a wiesz, że Miłosz jest ulubionym autorem Fransa Timmermansa? Dla mnie, która od trzech lat jest zaangażowana w obronę niezależności polskiego sądownictwa to ważna postać. Jak mówi o Polsce, to bardzo często wspomina o Miłoszu. Ale wróćmy do edukacji społeczeństwa… Jako prawicy odrabiamy lekcję.  Ja też miałam taką refleksję, może nie tak pięknie ujętą jak zrobił to Miłosz, po rozjechaniu Trybunału Konstytucyjnego, że edukacja to podstawa. Co wtedy zrobiliśmy? Jako Stowarzyszenie im. Profesora Zbigniewa Hołdy uznaliśmy, że trzeba iść do szkół i rozmawiać z młodzieżą. Zrobiliśmy program, który będzie miał teraz siódmą edycję. Nazywa się „Tydzień Konstytucyjny”, dwa razy do roku zakasujemy rękawy, tysiące prawników rusza do szkół idzie rozmawiać z młodzieżą o Konstytucji. Szacujemy, że we wszystkich sześciu edycjach „Tygodnia Konstytucyjnego” wzięło udział ponad 200 tys. uczniów. To się może z jednej strony wydawać mało, ale z drugiej strony pokazuje, że oddolna inicjatywa może, jeśli tylko chce, takie pospolite ruszenie prawników zorganizować. 

A oni opowiedzą o tym w domu. 

Dokładnie! To się rozprzestrzenia, rozlewa i to jest program, który się cieszył ogromną popularnością wśród szkół.  Program opowiada o Konstytucji, co w niej jest, dlaczego ona jest dla Ciebie ważna Janku z 6c, że to nie jest jakiś dokument, który jest abstrakcyjny, ale są ważne rzeczy dla Ciebie napisane, porozmawiajmy o nich. Zawsze rozmawiamy omawiając tzw. kazusy, czyli takie sytuacje, które mogły się przytrafić każdemu z tych uczniów. To nie jest tak, że przyszedł prawnik w garniturze czy garsonce i wygłaszał mądrości. Robimy to tak, aby mieć rzeczywisty kontakt z uczniami z nimi porozmawiać.

Rozmawiać z nimi zrozumiałym językiem i pokazywać, że te rzeczy mogą działać, że te rzeczy mają dla nich znaczenie. 

To robimy, cyklicznie. Rzuciliśmy się, jako niewielkie wtedy Stowarzyszenie na głęboką wodę i było warto. To pokazuje, że każdy z Nas może się zaangażować. Gdyby każdy prawnik zaangażował się w swojej miejscowości i spotykał z lokalną młodzieżą, społecznością, edukował to skala byłaby ogromna. 

Tu też skala edukacji byłaby ogromna i świadomość bycia… Mam wrażenie, ze temu pokoleniu wciąż brakuje świadomości bycia obywatelem, świadomości wspólnoty, która nie musi być tak dramatycznie rozdarta. 

I takiej odpowiedzialności za drugiego człowieka, zwłaszcza tych słabszych od nas, mniej uprzywilejowanych tale nie tylko człowieka, także środowisko, wszystko co Nas otacza. To kwintesencja tego po co żyjemy. 

Ale jak zapytasz „Za co jesteś odpowiedzialnym?”, w ogóle co dziś znaczy być odpowiedzialnym?

No właśnie… Jeśli nadal pytasz mnie o wspólnotę to dla mnie jest to poczucie odpowiedzialności przed innymi za powodzenie wspólnych spraw i chęć działania w tym kierunku. Tak rozumiana odpowiedzialność rodzi zaangażowanie, energię i entuzjazm, daje poczucie wpływu na rzeczywistość. 

Może ta świadomość, że „kładąc swoją cegiełkę biorę udział w budowie świata”.

Ja się pod tym podpisuję, to jest myślenie, które należy zaszczepiać młodym ludziom i zaprocentuje za kilka lat. Wychowamy sobie takie społeczeństwo, które będzie myślało dalej niż „mój sklep” i „moje podwórko”.

Jak myślę nad najważniejszymi ideami, to na krótkiej liście są odpowiedzialność, sprawiedliwość i chyba jednak ciągle solidarność… To są te trzy wartości, których powinniśmy się uczyć i jakie powinniśmy kultywować, żeby to społeczeństwo nam się całkiem nie rozpadło. Żebyśmy jakoś ocalali demokrację.

Solidarność międzyludzka jest ważnym aspektem nowoczesnego społeczeństwa. Świadczy o jego dojrzałości, zrozumieniu i otwartości na problem. Jeśli otwieramy się na drugiego człowieka, to znaczy, że mamy w sobie dużo odwagi i współczucia na krzywdę innych. Znowu wrócę do tematu uchodźców. Moja klientka, aktywistka walcząca o prawa kobiet w Iranie nie mogła zrozumieć, dlaczego Polacy nie chcą jej przyjąć skoro Iran podczas II wojny światowej przyjął tysiące polskich uchodźców. 

Ale sami Polacy często tego nie rozumieją, Znam ludzi, którzy niegdyś sami byli uchodźcami, przeszli przez obóz we Włoszech, wyjechali do Stanów, a dziś głosują na PiS, albo Konfederację. Kiedy ich dorosła córka, dziś poważna profesor pyta: „Czy wy tego nie widzicie? Że nam ktoś pomógł? Byliśmy uchodźcami. Czy nie widzicie, że z zasady solidarności, to samo co było nam, powinno być świadczone tym ludziom?” I tu pada argument religijny, rasowy itd „Bo my przyjechaliśmy jako…” Mnie ta retoryka przeraża. 

Nie jesteśmy dobrym gospodarzem dla ludzi, którzy uciekają przed wojną, przemocą i torturami. Nie jest to wyłącznie moje zdanie. Polskie i międzynarodowe organizacje zajmujące się uchodźcami biją na alarm, nie spełniamy międzynarodowych standardów, procedur.  Przyczynkiem jest też ta retoryka, że przyjdzie obcy i nam zabierze nam to co narodowe. 

Ci „Oni”.

Ci Oni przyjdą i zrobią swój świat.

 

Jak w ogóle doszliśmy do powrotu figury „Onego”, który jest nam obcy, bo to była retoryka, która pojawiała się w poprzednim systemie, że są „Oni” jacyś obcy, tak naprawdę to wraca i to… jest potworne.

Ale to działa niestety… Dlatego wrócę do solidarności. Bo myślę, że my musimy uczyć się solidarności nie tylko z drugim człowiekiem, ale też z instytucjami.

Tim Snyder, w swojej maleńkiej książeczce O tyranii pisze: „To instytucje pozwalają nam zachować przyzwoitość. Nie mów o naszych instytucjach jeśli nie przechodzisz od słów do czynów i nie działasz na ich rzecz. One nie obronią się same. Jeśli nie będziemy ich bronić od początku, to runą jedna po drugiej”. Tak naprawdę to jest czytanie o tym, z czym mamy do czynienia w przypadku sądów, sprawiedliwości, w przypadku ruchu równocześnie, który się buduje by tego bronić, a z drugiej strony dochodzi do ściany. 

To jest piękny cytat, bardzo mi bliski. Obywatel powinien mieć zaufanie do każdej instytucji, niezależnie czy to jest instytucja administracji publicznej, czy sąd w najmniejszym mieście, czy sąd najwyższy. Obywatel powinien mieć do niego szacunek i czuć się bezpiecznie. I dlatego powinien stawać w obronie tych instytucji. Broniąc ich broni swoich praw i wolności. 

Wracamy do wolności politycznej, która się buduje …

Powinna się budować, tymczasem trójpodział władzy który od lat jest zakorzeniony w demokracjach zachodnich u nas jest niszczony, okazuje, że ktoś to wszystko próbuje wysadzić w powietrze. 

Chyba wciąż brak nam świadomości, że wolność polityczna to jest naprawdę nasza wolność osobista, to jest ten moment, to jest wolność nowożytna, o której mówił Constant, czy Locke. Że to są nasze wolności „od” i „do”, że zabezpieczają nas byśmy nie byli przymuszeni, a z drugiej strony wszystkie wolności z gatunku; „Możemy”. Tej świadomości chyba nadal nie ma. A druga myśl… czy jeśli sytuacja polityczna się zmieni, to co zrobić, by odbudować to zaufanie do sądów? Jak to zbudować tak naprawdę od nowa?

To jest obecnie najważniejsze pytanie. Zanim odpowiem chciałam powiedzieć istotną rzecz, która powinna wybrzmieć.  Mamy wciąż armię niezależnych sędziów, adwokatów i innych prawników, którzy są strażnikami tego, o czym rozmawiałyśmy, czyli trójpodziału władzy. Mamy też armię obywateli, którzy konsekwentnie wyrażają niezgodę na demontaż państwa prawa. Jesteśmy silni jeśli działamy razem. Sędziowie są poddawani różnego rodzaju represjom, prowadzone są postępowania dyscyplinarne, odbierane są im awanse, są przedmiotem zorganizowanego hejtu. Znowu, to nie jest moja niechęć do Prawa i Sprawiedliwości, skale represji wobec sędziów, prokuratorów, a ostatnio także adwokatów pokazują raporty organizacji pozarządowych na przykład Komitetu Obrony Sprawiedliwości.  Dlatego to takie ważne, żebyś ty Obywatelu był solidarny z tymi, co walczą o Twoją wolność polityczną i wolność do wszystkich wartości. 

Wolność byś mógł być sobą… Tak po prostu.

Tak, może się okazać, że nie będziemy mogli być sobą bez niezależnych sądów. Pytałaś mnie o odbudowanie zaufania do sądów, to jest praca do wykonania i nie będę ukrywać, że środowisko prawnicze przygotowuje się sumiennie do tej odbudowy. Mam nadzieję, że Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej przyjdzie Nam z pomocą. Wszystko na to wskazuje, bo Rzecznik Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, ocenił, że nowo powołana Izba Dyscyplinarna SN nie spełnia wymogów niezawisłości oraz że tryb powoływania członków KRS nie zapewnia jej niezależności od polityków. A w Europie gramy wszyscy do jednej bramki. Nie jest tak, że Polska wybiera sobie z Unii co chce, dotacje, jakieś „smakowite kąski” i może ignorować podstawowe wartości. Praworządność jest wspólną wartością Unii i powinna być poza wszelkimi politycznymi podziałami, partykularnym interesem państwa. Jeżeli dane państwo nie ma niezależnych sądów to znaczy, że nie realizuje i nie chroni idei praworządności, i powstaje pytanie czy nadal może być częścią wspólnoty. To, co obecnie dzieje się w Polsce w zakresie funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości to mentalny Polexit, niestety. Wyrok TSUE mam nadzieje będzie przełomowy jeśli chodzi o odbudowę państwa prawa. Może dać wskazówki, co dalej. Reszta zależy od nas.

Myślę, że powinniśmy sobie życzyć byśmy jak najszybciej mieli szansę przez to przejść.

Zdecydowanie, im dłużej do organizmu wtłaczana jest zła krew, tym jesteśmy bardziej chorzy. To samo dotyczy wymiaru sprawiedliwości. Im dłużej będziemy pozwalać na sterowanie sądami przez polityków, na wybór sędziów przez polityków, na represjonowanie sędziów tym trudniej będzie ten wymiar sprawiedliwości uleczyć. To remedium powinno pojawić się jak najszybciej, by odwrócić i ustabilizować tę sytuację. 

 

Co z tą Polską ? Zbyt trudna lekcja 100-lecia państwowości… :)

 Imaginarium wspólnotowości wobec zatracenia instynktu samozachowawczego

Ciekawe co 11 listopada 2018 r. powiedziałby 28 Prezydent USA Thomas Woodrow Wilson…? Przypomnijmy, że dokładnie 13 ( pechowy ? ) punkt, jego programu pokojowego, który przedstawił 8 stycznia 1918 r. Kongresowi, dotyczył stworzenia niepodległego państwa polskiego na terytoriach zamieszkanych przez ludność bezsprzecznie polską, z wolnym dostępem do morza, niepodległością polityczną, gospodarczą, którego integralność terytoriów powinna być zagwarantowana przez konwencję międzynarodową.

Mitem założycielskim uczyniono dzień 11 listopada, który zamiast 7 listopada ( powstanie rządu Ignacego Daszyńskiegio )  bardziej wpisywał się w kontekst międzynarodowy podpisania kapitulacji w Compiègne kończącej I Wojnę Światową. Naczelnik Państwa Józef Piłsudski wraz z Sejmem Ustawodawczym ( 1919 r. ) i pierwszymi gabinetami rządowymi nowo co powstałej II RP stanął przed niebywale trudnym zadaniem stworzenia wspólnoty opartej na : zniszczonych ziemiach należących przez 123 lata do trzech zaborców, 5 zasadniczo odmiennych systemach prawnych i zróżnicowanej kulturowo,  narodowościowo i religijnie ludności ( 70% Polacy ). Proces gruntownych przemian cywilizacyjnych w płaszczyźnie społeczno-gospodarczej ( industrializacja, urbanizacja ) oraz  prawno-ustrojowej – z pierwszoplanową unifikacją prawa i uchwaleniem Konstytucji był do roku 1921 r. ograniczany przez powstania, plebiscyty i konflikt polsko-bolszewicki. Spośród dwóch dominujących  koncepcji państwotwórczych szczęśliwie zamiast inkorporacyjnej ( Dmowski ) zwyciężyła ta konfederacyjna ( Piłsudski ). Ceną wdrażania koncepcji „Międzymorza” autorstwa Piłsudskiego był jednak niepotrzebny i krwawy konflikt z najbliższymi sąsiadami Litwą, Ukrainą a nawet….z Czechami.

Stanowiąca obecnie punkt odniesienia i swoisty wzorzec z Sevrès polskiej państwowości II RP była państwem ogromnych paradoksów. Z jednej strony w ciągu 20 lat ludność wzrosła z 27 do 35 mln osób, unowocześniono strukturę przemysłu, przygotowano innowacyjną bazę technologiczną oraz pro-rozwojowe instytucje gospodarcze (COP). Z drugiej nie poradzono sobie z analfabetyzmem, biedną, wykluczeniem społecznym, gdzie PKB na jednego mieszkańca w 1929 roku wynosił 74 proc. poziomu z końcówki zaborów,  by w 1938 roku osiągnąć poziom 84 proc.

Bezwątpienia ustrój demokratyczny osadzony na zasadach Konstytucji marcowej z 1921 trwał jedynie do 1926 kiedy to – uwagi na pogarszająca się sytuację polityczną ( kryzys gabinetowy ) i gospodarczą kraju, negatywny stosunek Piłsudskiego do demokracji parlamentarnej, pragnienie wzmocnienia władzy wykonawczej i wprowadzenia autorytaryzmu – przeprowadzony został zamach stanu ( tzw. zamach majowy ) skutkujący przejęciem rządów przez obóz sanacyjny. Zwiastunem widma „ucieczki od wolności” był już grudzień 1922 r., gdy w klimacie antysemickiej nagonki w zamachu zginął Prezydent Gabriel Narutowicz. Okres 1926-1939 to wykluczone ze zbiorowej pamięci symbolicznej  wybory, proces i izolacja w twierdzy brzeskiej polityków opozycyjnego CentroLewu a od 1934 pobyt w „uzdrowisku ” Bereza Kartuska. To również przyzwolenie na łamanie Konstytucji marcowej, klimat agresywnego antysemityzmu z gettami ławkowymi, nawoływaniem do bojkotu sklepów żydowskich oraz ograniczenia liczby żydowskich studentów na polskich uczelniach i w końcu pogromy ludności żydowskiej. Summa summarum  to okres uchwalenia nomen omen jawnie autorytarnej  Konstytucji uchwalonej, w dniu 23 kwietnia 1935, z naruszeniem przepisów o zmianie ustawy zasadniczej.

II RP nieuchronnie kończyła swój żywot jako iluzja projektu budowy nowoczesnej wspólnoty opartej de facto na społecznym nacjonaliźmie i państwowej gospodarce, który –  stając się u zarania swojego bytu  ofiarą wersalskich rojeń o dającym się utrzymać pokoju opartym na  ciężarze odpowiedzialności i sankcjach ekonomicznych wobec Niemiec oraz budowie alternatywnego ładu terytorialnego w europie środkowo-wschodniej – nie miał tak ze względu na warunki wewnętrzene jak i czynniki zewnętrzne racjonalnych szans na przetrwanie.

1939-1989 Duma czy wstyd ?

Nie ma powodu do większych peanów i zachwytów nad tym co dalej stało się z Polską. Wszystko to co powstało w otoczce i sosie wersalsko-jałtańskiego porządku nie było jednak wymarzonym tworem o sztucznie zadekretowanej nazwie Polska Rzeczpospolita Ludowa – państwie choć formalnie niepodległym to nijak nie suwerennym. W czasie prześnionej rewolucji „1939-1956” nie tylko zmieniono strukturę społeczną, agrarną i mentalną kraju, ale co najważniejsze dokonano też skutecznego wyrwania trzonowego zęba w postaci pozbycia się resztek przedwojennej inteligencji, na rzecz wiodącej klasy robotniczo-chłopskiej i nowej inteligencji pracującej, która mogła stanowić element silnie kontestujący urządzanie się w PRL rzeczywistości. Nie dokonując rekonstrukcji i refleksji nad postacią Piłsudskiego dodano, w sanacyjno-gomułkowskim okresie odwilży, kolejny romantyczno-martyrologiczny mit fundacyjny w postaci powstania warszawskiego. W latach małej stabilizacji, socrealistycznej urbanizacji i elektryfikacji nie było czasu na nic innego niż zaspokajanie podstawowych potrzeb. Obrazu marazmu nie zmieniły protesty robotnicze z roku 1956 czy studencki marzec’68 . Z kolei nastanie gierkowskiego socjalizmu z ludzką twarzą było okresem urządzania się w rzeczywistości, która premiowała  – mieszkaniem na nowym osiedlu, talonami na samochód, sprzętem RTV/AGD czy zagranicznymi dobrami luksusowymi, albo paszportem z wizą na tzw. zachód – postawy oportunistyczne i pełen konformizm wobec rzeczywistości, utrwalając czysto klientelistyczne relacje państwo-obywatel. Lata 80-te do okrągłego stołu to obraz destrukcyjnego genu polo-romantyzmu,  który w sierpniu 1980 dał nam szansę na 16 miesięcy iluzji karnawału wolności, który w połączeniu z idealnie zaszczepionym wirusem homo-sovieticus spowodował, że ostatecznie bliższa stała się nam koncepcja wolności przeciwko niż wolności za…

1989-2015 Społeczeństwo stanu wyjątkowego

Kolejny raz identycznie jak w 1918, tak w roku 1989 nie odzyskaliśmy polskiej państwowości krwawo i zbrojnie – w drodze udanego powstania bądź wojny domowej. Okrągły stół będąc, wraz z tzw. grubą kreską Mazowieckiego, wzorcem sprawiedliwości tranzacyjnej, stał się kluczem do wrót polskiego piekiełka fobii, destrukcji i permanentnej woli rozliczeń.

Tak jak rok 1918 okazał się sanacyjnym imaginarium państwotwórczym a nie rzeczywistym faktem społecznym, tak rok 1989 utrwalił brak trwałego zaszczepienia kultury wolności „za” i status społeczeństwa genetycznie niezdolnego do budowy trwałych fundamentów ( mimo, że ” 4 czerwca 1989 r. skończył się w Polsce komunizm ” którego przecież nigdy w pełni nie było ). Zabrakło krytycyzmu wobec zakresu i szybkości, podjętych skądinąd słusznie, niezbędnych reform ustrojowych, społecznych i gospodarczych. W budowie nadwiślańskiego kapitalizmu dominowała ułańska fantazja i życzeniowość, obliczone na szybki efekt i łatwo zarobione pieniądze, połączone z brakiem świadomości o faktycznym charakterze transformacji właściwym dla półperyferyjnych terytoriów zależnych od cywilizacyjnego centrum. Dobrze, że chociaż bezkonfliktowo, w nieco naiwnej euforii intelektualnego dyktatu „końca historii”, udało się nam określić i zrealizować meta geostrategiczne cele członkostwa w Radzie Europy, NATO i Unii Europejskiej.

Racja stanu czy narodowa rekonstrukcja prześnionych mitów – 2015 > ?

Ataki na konstrukt III RP i wszelkie jej autorytety ( Mazowiecki, Kuroń, Geremek…)  jako symbole zmowy okrągło-stołowej z magdalenkowym wychyleniem za kołnierz 40% substancji mającej wprowadzić element baśniowy do rzeczywistości doby transformacji ustrojowej, przez Lecha Wałęsę ( Nobel 1983, Prezydent RP 1990-1995 ) z Kiszczakiem wraz z innymi  ludźmi „solidarności i honoru „…były początkiem końca za nim nowy porządkiem mógł wejść w życie ( ” Wasz Prezydent, nasz Premier. ” ). Konsekwentne utwierdzanie społeczeństwa w przekonaniu zdrady liberalno-lewicowych „łże elit”, czy eurokratów z Brukseli zawarzyło – przy odroczonych skutkach polityki opartej na coraz to większym dyktacie zaciskania pasa ( bo PKB, procedura nadmiernego deficytu, bo dług publiczny i kryteria konwergencji ) – na  skutku wyborczym w postaci irracjonalnego wydałoby się zwrotu ku prawicowo-narodowym populistom. Irracjonalnego, gdyby nie ów genetyczny brak zdolności polaków do budowania, wdrażania i pielęgnowania zasad, reguł i procedur, zamiast  autodestrukcji opartej na kontestacji , warcholstwie i spiskowych teoriach dziejów, które nie mają nic wspólnego z konsekwencją państw, które do pewnych wzorców i standardów dochodziły w bardziej sprzyjających okolicznościach geopolitycznych ok. 200-300 lat. Klientelizm, antyeuropejskość, folwarczna wsobność i zaściankowość, te cechy dziedziczne od czasów sarmackich, utrwalane przez rządy sanacyjne i homo-zsowietyzowany umysł zbiorowy, doprowadziły nas do aktualizacji konstruktu myślowego zgodnie z którym Polska jest państwem ” na zachód od wschodu i na wschód od zachodu „. Ewidentnie rdzeń myślenia o kierunkach rozwoju państwa z pro-zachodniego (choć jak się okazuje na wyrost dla nas cywilizowanego)  przesunął się ku wschodniemu (rusko-bizantyjskiemu) w relacjach państwo-biznes-obywatel. Nie zabrakło nam czasu aby umościć się w Europie…. Nacieszyliśmy się, przez okres złotej unijnej dekady lat 2004-2014, demokracją i suwerennością oraz funduszami spójności. Na tyle nam pokładów cierpliwości, do respektowania wszystkich tych narzuconych gwarancji i fundamentów europejskiej wspólnoty, starczyło. Zwycięzcą okazał się genetycznie i kulturowo nam najbliższy centralizm ( jeszcze ) demokratyczny.

„Nie ma takiego błędu, którego nie popełniliby Polacy ” ?

Społeczeństwo otwarte, wielokulturowe, innowacyjne, premiujące konsekwencję, rzetelność i profesjonalizm w działaniu, ambicję, odwagę, nieszablonowość, tolerancję , stawiające na edukację i wyrównywanie szans poprzez system zachęt , ulg i preferencji – powinno być naszym punktem docelowych dążeń i aspiracji. Tymczasem jesteśmy pełni zbiorowego lęku przed ” obcym „, przed odebraniem nam resztek narodowej suwerenności, przed unijnymi politykami, wspólnym jednolitym rynkiem, euro-walutą i deprecjacją należnego miejsca polskiej roli w historii Europy. Do tego wszystkiego ten afront wobec ponowoczesnej emancypacji, odtwarzanie fobii i epatowanie statusem pierwszego pokrzywdzonego i sprawiedliwego wśród narodów świata. A może mamy predylekcje wiktymizacyjne do bycia ofiarą polityki i historii własnych błędów i narodowych wad w relacjach z najbliższym otoczeniem geopolitycznym ?  A może to romantyczna wizja narodowej martyrologii i bogoojczyźnianego primus inter pares oblanych sosem natręctw w postaci wiecznego etosu Kordiana czy Winkelrieda narodów i permanentnego przedmurza chrześcijaństwa jest ponad nasz zbiorowy habitus ?   Albo zatem za Stanisławem Mrożkiem uznać trzeba, że „nam już nie formy trzeba, ale żywej idei” albo zgodzić trzeba się z Wisławą Szymborską, której słusznie choć tylko ” czasami „wydawało się , że „(..)  ten kraj jest chory psychicznie„. Być może nasze mapy mentalne i zbiorowa pamięć historyczna nie dają szans na uniwersalizm i symbiozę narodowych potrzeb z europejskimi wyzwaniami, dbałość o dobro wspólne, wielokulturowość czy szczere i intelektualnie uczciwe a nie jedynie formalne i fasadowe respektowanie praw człowieka ?   „Bunt to postęp w fazie potencjalnej” – trzeba w końcu  dorosnąć i na zbiorowy szacunek otoczenia i społeczności międzynarodowej zasłużyć czymś więcej niż heroizmem i ślepym poświęceniem ” tylko i aż „w czasach katastrof, kryzysów i wojen. Czy w 100-lecie niepodległości nie jest na takie refleksje za późno ? Za Lecem można by rzec „Nie wyobrażajmy sobie siebie, bądźmy”…szanujmy i doceniajmy się nawzajem, uwierzmy w zasadę wzajemności, budujmy przyszłość Rzeczpospolitej na talentach i pasjach, bądźmy lojalni i godni zaufania, twórzmy relacje i więzi, słuchajmy siebie tworząc Polskę równych szans na kolejne 100 lat niepodległości.

Co z tego co wydarzyło się w latach 1918-2018 zrozumiałby Prezydent Woodrow Wilson ? Czy poszedłby w niedzielę z Prezydentem Dudą na czele Marszu Niepodległości ? Tego oczywiście nie wiem. Mimo, że jak trafnie opisywał nas Winston Churchill „Niewiele jest zalet, których Polacy by nie mieli, i niewiele jest też wad, których umieliby się ustrzec.”, to śledząc te 100 lat amerykański orędownik i promotor polskiej państwowości mógłby tak przyznać rację Bismarckowi, który twierdził, że wystarczy dać „ Polakom rządzić, a sami się wykończą.”, jak i – mimo nieprzepracowaniu fundamentów społeczeństwa obywatelskiego wobec łatwości z jaką Polkom ( to też stulecie uzyskania przez kobiety praw wyborczych ) i Polakom przyszło implementować obrazek zachodnich galerii handlowych, zachodnich samochodów i Pendolino na polski grunt – przyznać rację Normanowi Davies’owi, któremu „wydaje się, że kraj ten jest nierozerwalnie związany z niekończącą się serią katastrof i kryzysów, które – w sposób paradoksalny – stają się źródłem jego bujnego życia. Polska znajduje się bez przerwy na krawędzi upadku. Ale jakimś sposobem zawsze udaje jej się stanąć na nogi.”

Może czas skończyć z wiarą w cuda i narodowe zabobony a zacząć uczyć się na własnych i cudzych błędach ? Czy jesteśmy Ofiarami Losu ?

Lech Wałęsa: „Dzisiejsza racja stanu to dobre budowanie większych struktur. Rozwiązaniem jest kontynentalizm” :)

29 września Lech Wałęsa skończył 75 lat, a 5 października 2018 roku przypada 35. rocznica przyznania mu Pokojowej Nagrody Nobla. W 1983 roku komitet noblowski w uzasadnieniu swojego werdyktu napisał:

„Działania Lecha Wałęsy charakteryzowały się determinacją w dążeniu do rozwiązania problemów jego kraju poprzez negocjacje i współpracę, bez uciekania się do przemocy. Lech Wałęsa próbował zapoczątkować dialog między organizacją, którą reprezentuje- Solidarnością-a władzami. Komitet uznaje Wałęsę za wyraziciela tęsknoty za wolnością i pokojem, która- mimo nierównych warunków- istnieje niepokonana we wszystkich narodach świata. W czasach, w których odprężenie i pokojowe rozwiązywanie konfliktów są bardziej potrzebne niż kiedykolwiek wcześniej, wysiłek Wałęsy jest zarówno natchnieniem, jak i przykładem”.

Z okazji rocznicy urodzin i przyznania Nagrody Nobla Fundacja Instytut Lecha Wałęsy zorganizowała przyjęcie w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Gościem specjalnym był Przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk, który wręczył jubilatowi list z życzeniami urodzinowymi od 29 przywódców państw europejskich. Specjalne życzenia nagrali również: b. sekretarz stanu USA Condoleeza Rice, b. premier W. Brytanii Tony Blair, b. premier Leszek Balcerowicz, b. sekretarz generalny NATO Anders Fogh Rassmussen oraz znany publicysta CNN Fareed Zakharia. Ambasador Niemiec Rolf Nikel odczytał list z życzeniami od Prezydenta Republiki Niemiec Franka Waltera Steinmeiera.


 

Przedstawiamy film nagrany z okazji 75 urodzin p.Prezydenta Lecha Wałęsy z udziałem : Tony Blair , Condoleeza Rice , Fareed Zakaria, Anders Fogh Rasmussen oraz p.Premiera Leszka Balcerowicza.
Ty też dołącz się do składania życzeń.
#LECHUSTOLAT

We’d like to present to you a birthday video for mr President Lech Wałęsa featuring former UK PM mr Tonyblair ,former US Secretary of State mrs Condoleezza Rice , editor mr Fareed Zakaria ,former Generale Secretary mr Anders Fogh Rasmussen and former Polish PM mr Leszek Balcerowicz .
Join the celebartions today.
#LECHUSTOLAT

Opublikowany przez Lech Wałęsa Sobota, 29 września 2018

 

W przededniu 75. urodzin Lecha Wałęsy Błażej Lenkowski miał przyjemność rozmawiać z byłym prezydentem i legendarnym liderem „Solidarności”.

Błażej Lenkowski: Panie prezydencie – zarówno Pańskie 75 urodziny, jak i rocznica stulecia odzyskania niepodległości skłaniają do głębszej refleksji nad uniwersalnymi zjawiskami. Chcę zapytać o polską rację stanu – istotne słowo, które jest dziś wypaczane przez partię rządzącą. Co jest dziś polską racją stanu?

Lech Wałęsa: To zależy od czasów, w których przyszło nam żyć, i wyzwań, którym musimy stawić czoła. Kiedy Polska była zniewolona, racją stanu były próby odzyskania wolności Polski. W sztafecie pokoleń los nam dał warunki do zniesienia podziałów Europy i świata, a jednocześnie ze względu na technologię dał możliwość budowania powiększonych struktur, jak Unia Europejska. Zatem dzisiejsza racja stanu to jest udział w budowaniu większych struktur niż kraj. I nie ma pytania, czy robić to w imię racji stanu, tylko jak to robić, by pewne nasze doświadczenia i nasz dorobek tożsamościowy zachować. Ale nie da się zachować wszystkiego. Kiedy robimy ruch w stronę przejścia z myślenia „państwo-kraj” na „państwo-Europa”, to gubimy parę elementów, które po prostu nie pasują do tej całości. Więc dzisiejsza racja stanu to wejście w dobre budowanie większych struktur i zastanowienie się, co należy zachować i rozwijać, a co „zgubić”.

BL: Ale istnieje dzisiaj mocna narracja w Polsce na temat patriotyzmu utożsamianego z nacjonalizmem, co jakby temu przeczy.

LW: W pokoleniu moich rodziców racją stanu było bić Niemca, bić Sowieta, bo dziadka kiedyś tam zbili. A w naszej zmianie jest: kochać Niemca, kochać Rosjan, bo trzeba nie walczyć, a budować. Wyrównywać poziomy rozwoju po starych granicach i tak umiejscowić naszych rodaków, żeby z całego świata mogli korzystać, a jednocześnie pamiętali, z jakiej ziemi pochodzą.

BL: Chciałem zapytać o Unię Europejską i jej przyszłość.

LW: Proszę pana, żeby udało się stworzyć „państwo-Europę”, musi być paru ludzi, którzy o to walczą, bo przecież samo to się nie zrobi. Dlatego nazwaliśmy Unię ekonomicznym wyrównaniem poziomów po tamtej epoce podziałów. I nawet jeśli udałoby się Węgrom czy Polakom ją rozbić, to powinna powstać nowa unia, której mądrość polegałaby na prostej zasadzie dwóch list – obowiązków i praw każdego, kto wstępuje.

BL: Wspólna Europa jest niezbędna. Ale czy obecna konstrukcja Unii Europejskiej według Pana Prezydenta ma długofalową perspektywę?

LW: Epoka podziałów, granic i systemów skończyła się przede wszystkim dzięki Polsce. Nazywam zresztą ten czas epoką ziemi – chodziło o granice, walkę o ziemie. Potem na horyzoncie pojawiła się epoka intelektu, informacji, globalizacji. To jest tak odrębna epoka, że wymaga innych programów i struktur. My teraz znajdujemy się w tym momencie pomiędzy – jedna epoka już padła, druga nie powstała w pełnym wymiarze. Trwa w związku z tym wielka dyskusja, jak ma wyglądać nowa epoka. I moim zdaniem dobrze, że się trafiają takie postacie jak Trump i Kaczyński, bo oni nas zmuszają do dyskusji – straszą i burzą, co powoduje, że przez te dyskusje uda nam się znaleźć nowe rozwiązanie. Oni diagnozę mają właściwą, tylko rozwiązanie mają zupełnie złe. Więc posłuchajmy tego, co mówią, i podsuwajmy im lepsze rozwiązania.

Mam trzy pytania, na które nie mam odpowiedzi: pierwsze – jaki mamy wybrać fundament pod tę nową budowę? Każde państwo miało swoje fundamenty, swoje religie. Robimy teraz wspólne państwo, to jakie tematy są wspólne dla wszystkich? Istotne jest, na czym oprzemy Europę – jedni chcą na wolnościach, drudzy na wartościach i tak trwa dyskusja. Jakby udało się uzgodnić fundament, to padłoby pytanie o system ekonomiczny. A jeśli dalej tym tokiem myślenia pójdziemy, to jak sobie poradzimy z populizmem, demagogią i oszustwami polityków w tak dużej skali? Musimy znaleźć odpowiedzi na te trzy pytania i spróbować jakoś to ułożyć.

BL: Chciałem właśnie poruszyć temat populistów. Na ile powinniśmy wchodzić z nimi w dialog, ulegać ich presji, a na ile stać na straży własnych wartości?

LW: Powinniśmy zrobić to, co robi Rydzyk z Torunia, czyli we wszystkich partiach i organizacjach otworzyć mikrofony. Ministrowie powinni stworzyć kalendarze i każdego dnia otwieraliby społeczną dyskusję na dany temat. Unijny minister otwarcie mógłby się zapytać, nad czym ma pracować, by Europejczykom żyło się lepiej. Mógłby tłumaczyć, co teraz robi i co z tego wyniknie. A teraz mamy populistów, którzy opowiadają głupoty i starają się je wciskać ludziom. Nie powinniśmy ustępować im pola, tylko lepiej się komunikować.

Takim przykładem, który zawsze opowiadam, jest kwestia antyglobalistów. Zbierają się w jakimś mieście, ubliżają nam, a potem wyciągają komórkę i powiadamiają świat, jak oni nas ośmieszyli. Rzecz w tym, że raczej powinni mieć gołębie, a nie telefony komórkowe, bo przecież to jest wytwór globalizacji i pomost do całego świata. Więc skoro nie chcą w tym uczestniczyć, to niech wyrzucą telefony i hodują gołębie. Innym przykładem globalizacji jest lotnictwo. To co, będziemy tylko po Polsce latać? Albo nie przepuścimy samolotów sąsiadów?

BL: Czyli zdaniem Pana Prezydenta globalizacja jest czymś dobrym?

LW: Nie jest ani dobra, ani zła. To zależy, jakie wpiszemy w nią programy i struktury: czy solidarne, czy mądre, czy dobre. Ale skupmy się na tym, jak to zrobić, bo to jest możliwe. Globalizacja to nieodwracalne zjawisko.

BL: Wspomniał Pan Prezydent o Toruniu i to jest moje kolejne pytanie. W okrągłostołowej konstrukcji III RP kościół katolicki został wpisany w rolę stabilizatora polskiej demokracji. Zawarliście nieformalny pakt w którym kościół zyskiwał wielką pozycję w nowym systemie politycznym w zamian za popieranie prozachodniego i prodemokratycznego ruchu. Wydaje się, że to dobrze działało przez wiele lat, natomiast ten narastający od kilku lat w kościele trend toruński wywrócił tę konstrukcję. Czy kościół nie wypowiedział pewnej umowy okrągłostołowej i pewien etap się skończył?

LW: Problem polega na tym, że trwają teraz różne dyskusje o tym, jakie rozwiązania będą najlepsze dla nas w przyszłości, i parę osób z kościoła też się w nią włączyło i próbuje coś robić. Znów –nie rozmawiajmy o tym, czy ich rozwiązania są dobre, czy złe, tylko wysłuchajmy, wyciągnijmy wnioski i zróbmy to tak, żeby wyniknęło z tego coś dobrego. Fundamenty działania polityków i kościoła mogą być podobne. Postawmy tylko jeden warunek – ci z Torunia niech działają na przyszłe nasze życie, a my będziemy działać tu i teraz. Na paru takich samych zasadach możemy pracować bez tworzenia sprzeczności.

BL: Czyli mocniejszy rozdział kościoła i państwa.

LW: Nie do końca, chodzi o wbicie do głów – pracujecie na przyszłe nasze życie, po śmierci. A my pracujemy tu i teraz i to nie są wasze pola, więc na nie nie wchodźcie.

BL: Wczoraj wieczorem na EFNI miałem przyjemność słuchać trójki liderów opozycji – pań Katarzyny Lubnauer i Barbary Nowackiej oraz pana Grzegorza Schetyny. Czy Pan Prezydent sądzi, że ta trójka rzeczywiście może dokonać pewnej zmiany, zatrzymać te złe polityczne trendy w Polsce?

LW: Zatrzymać mogą bardzo szybko, tylko po co. Jeśli nie mamy odpowiedzi, na jakim fundamencie, jaki system będziemy budować, to po co? Może im się uda, może nie. To jest kwestia postawienia właściwego pytania i właściwych odpowiedzi.

My – jako opozycja – powinniśmy teraz zbierać to, co rząd podważa, i robić z tego programy. Dlatego, kształtując polską demokrację, napisaliśmy, że wybrani przez ludzi politycy mają szerokie prawa, ale nie do zmiany systemów, sądów czy nauki. O takie rzeczy muszą się jeszcze raz zapytać, po to jest Konstytucja. Obecnie mamy w wielu sprawach złe prawo. Dlatego powinniśmy wyłapywać, co działa źle, i uporządkować tak, żeby nikt już głupot nie robił. I jak już będziemy mieli te propozycje, to wtedy dążmy do zmiany. Nie możemy zmieniać bez wcześniejszego ułożenia takich kwestii, do programowego działania służyć powinny partie polityczne.

https://www.youtube.com/watch?v=tuMw0ZBFUS8

BL: Kiedy Pan Prezydent patrzy na nastroje społeczne w Polsce, to jakie sprawy najistotniejsze, najważniejsze trzeba dzisiaj załatwić?

LW: Na to pytanie nie mam odpowiedzi. Dla każdego co innego jest ważne i wiele nas różni. Natomiast prawie wszyscy by chcieli żyć w spokoju i dobrobycie, a to jest możliwe, jeśli dobrze ustawimy system; jeśli dobrze przedyskutujemy i wybierzemy odpowiednich ludzi, którzy nie będą kłamać, jak ta obecna władza. Przynajmniej przydają się do wypunktowania rzeczy, które musimy w polskim prawie zmienić.

BL: Chciałem też zapytać o wartość wiarygodności w polityce. Wydaje się, że w Polsce prawda przestała w ogóle mieć znaczenie i można powiedzieć wszystko. Jak z tym walczyć?

LW: Powinniśmy mieć w Polsce kulturę wolności słowa, ale też odpowiedzialności za nie. To znaczy, że kiedy ktoś skłamie, powinien tracić zaufanie społeczeństwa. Jeśli premier kłamie, nie powinien być premierem. To by znajdywało się na listach praw i obowiązków – wolność, ale też odpowiedzialność za swoje słowa. Jeśli to dobrze ułożymy, to poradzimy sobie z tym, co się teraz dzieje.

BL: Jakie Pan Prezydent rozwiązanie uważa za najlepsze dla Europy?

LW: Unia powstała w opozycji do komunizmu i tak ją budowaliśmy. Teraz potrzebujemy jakiejś nowości i tu pojawia się pytanie –remontujemy Unię czy burzymy i stawiamy nową? Trzy państwa w Unii największe – Niemcy, Francja i Włochy – powinny być przygotowane na zmiany. Przede wszystkim potrzeba zmiany wynika z tego, że należy przedefiniować właśnie prawa i obowiązki członków Unii.

BL: A czy projekt europejski powinien być dalej otwarty – np. na Ukrainę?

LW: Stara epoka nas cholernie podzieliła, ale właściwie Pan Bóg dał nam cały świat. Może za parędziesiąt lat lekarze udowodnią, że jeśli chcesz długo i zdrowo żyć, to nie powinieneś mieszkać w Polsce dłużej niż 5 lat. I wtedy każdy miałby swoją trasę. Nie byłoby tak, że jeden całe życie praży się w słońcu, a drugi przez zimno nie zdejmuje w ogóle ubrań, tylko każdy spędzałby po parę lat gdzie indziej. Tak by mogło być, ale to wszystko przez te podziały na kraje i systemy. Do tego jeszcze włączyliśmy religie, żeby się bić, żeby ginąć. Teraz powoli z tego wychodzimy, ale nadal trzeba dopracować systemy. I to nie jest wcale trudne. Przecież to, co zrobiliśmy już w Europie, nie mieści się w głowie. Mój ojciec zginął w wojnie z Niemcami, a dzisiaj jesteśmy w przyjaźni. To wspaniałe. Gdybym mógł mu dzisiaj powiedzieć: „Tato, ty zginąłeś przez Niemców, a my granicę zdjęliśmy. Tato, na granicy nie stoją żołnierze”, to by zmarł drugi raz – tym razem na zawał. Bo jak to możliwe? Nasz postęp już jest duży – na przykład można pracować w prawie całej Europie. Ale doszliśmy do ściany – bo zaraz, ale jaki powinniśmy mieć fundament? Jaki system? Kiedy nie mamy rozwiązań, budzą się demony. Niektórzy wracają do zamykania granic, ale przecież to się nie zgadza z rozwojem. Właśnie Brexit wydarzył się dlatego, bo politycy nie zdążyli z rozwiązaniami.

https://www.youtube.com/watch?v=7X5nCOXbQOo

BL: Mamy stulecie niepodległości. Pojawiło się bardzo kontrowersyjne hasło: „100 lat i wystarczy”. Jaką Unię powinniśmy tworzyć?

LW: Nasz system szybko się starzeje. Nasze wnuki przestaną płacić podatki na pomniki „kto więcej zabił, ten ma więcej pomników”, bo nie będą rozumieć, dlaczego kiedyś ludzie burzyli zamiast budować. Nie będą rozumieć tego, co się dzieje na świecie teraz. Dla nich naturalny będzie mądry kompromis i rozwój. I dlatego też na to wszystko musimy patrzeć z dystansu – taka jest nasza epoka. Nie stawiajmy jej zbyt dużych pomników, ale też bądźmy ciszej nad jej trumną – to czas niewłaściwych rozwiązań, ale należało je przeżyć, żeby wyciągnąć wnioski.

BL: Czyli o jakie pojęcie suwerenności powinniśmy walczyć, zabiegać?

LW: Dzisiaj rozwiązaniem jest kontynentalizm. Musimy się zastanowić, jak go budować, żeby było nam lepiej, mądrzej, sprawiedliwiej. Państwo narodowe jest skończone, żaden Brexit czy Trump tego nie zmienią w długim okresie.

BL: Czyli powinniśmy budować przyszłość Polski w Unii Europejskiej.

LW: Właściwie to nie ma teraz Polski – teraz jest Polska w Europie, jest Europa. Wie Pan, żeby to zrozumieć weźmy przykład zespołu pieśni i tańca „Mazowsze”, który działa dobrze w Polsce. I tak samo w Europie będziemy potrzebowali zespołu pieśni i tańca „Polska”. Obecne tożsamości pozostaną, ale będą miały coraz bardziej naturę muzealną. Musimy pogodzić się, że wszystkiego nie da się zatrzymać, a nasza tożsamość coraz bardziej jest Adamem i Ewą.

Zdjęcia dzięki uprzejmości Instytutu Lecha Wałęsy

Opracowała: Joanna Kwiatkowska.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję