Rewolucja 1905 roku. Inna polityka historyczna jest możliwa :)

Od 2015 roku szczególną karierę robi pojęcie “polityki historycznej”. Nawet jeśli tylko pobieżnie interesujemy się sporami partyjnymi, to na pewno natrafiliśmy przynajmniej na jeden artykuł napisany w histerycznym tonie, który wyliczał “pisowskie” praktyki przepisywania historii na nowo. Chociaż w publicznym dyskursie polityka historyczna to względnie nowe hasło, sama praktyka ma już długie tradycje.

Nie jest to wynalazek ostatniego dziesięciolecia. Stosowano ją mniej lub bardziej świadomie od początku transformacji ustrojowej. Przybierała różne formy w PRL, takie jak stalinowski “marksizm-leninizm”, a potem nacjonalizm oparty o mit piastowski. W II RP straszyła karą pięciu lat więzienia każdemu “kto uwłacza Imieniu Józefa Piłsudskiego”. Powszechnie kojarzy się więc z czymś negatywnym.

Zapytani o zdanie, odpowiemy raczej, że polityka historyczna to maczuga do walenia w przeciwników z konkurencyjnych partii oraz w państwa, które władza uznała za wrogie, takie jak Niemcy czy Rosja. Kojarzy się z siermiężną opowieścią wciskaną młodzieży na uroczystościach szkolnych czy propagandowymi klipami Instytutu Pamięci Narodowej. To demolka wystawy Muzeum Historii II Wojny Światowej, operetkowy kult “żołnierzy wyklętych” i deptanie Wałęsy.

Ale polityka historyczna jako zjawisko jest dużo głębsza i nieoczywistaCzęsto stroi się w szaty naturalnego porządku rzeczy, z którym nie można lub nie powinno się dyskutować.

Jeszcze kilka lat temu pytanie o rolę kobiet w historii uchodziło za radykalne, chociaż w podręcznikach szkolnych były one prawie nieobecne, a jeśli już, to w najlepszym razie jako sanitariuszki i łączniczki u boku heroicznych mężczyzn-żołnierzy. Na języku polskim – tylko kilka autorek poezji i prozy z kanonu lektur. Na polu nauki – tylko Curie-Skłodowska. To zresztą jedna z dwóch kobiet, które znalazły się na banknotach III RP, dodajmy – okolicznościowych. Drugą z nich jest Dobrawa, ale już w towarzystwie faceta (Mieszka I). Czy pomijanie udziału kobiet w historii i nauce to skutek nakazu jakiejś konserwatywnej ustawy? Czy inkwizycja historyczna zadecydowała, że mężczyzn jako patronów łódzkich ulic jest 10 razy więcej niż kobiet? Czy minister-despota zarządził, że naczelną opowieścią o przeszłości jest narracja o królach, wojnach i krwi, karności i hierarchii oraz rozgrywkach elit na szczytach władzy?

Brzmi absurdalnie? Brzmi, bo trudno nam będzie wskazać szalejącą inkwizycję sprzed rządów PiS-u lub ministra z czasów III RP, który wywracał kulturę i oświatę z zapałem godnym Piotra Glińskiego. Nie istniała też żadna ustawa-nakaz wymazująca kobiety z kart historii. Nic spisanego, przegłosowanego – choć z pewnością był to skutek konserwatywnego myślenia, czyli polityka historyczna nie wprost, nieoczywista, kształtowana przez społeczne normy i uprzedzenia.

Inny przykład, lokalny, to łódzkie spojrzenie na historię po II wojnie światowej – PRL, życie mieszkańców i mieszkanek, działalność opozycyjną, protesty i demonstracje. Nie da się ukryć, że od lat najchętniej pielęgnuje się pamięć o strajku studenckim z 1981 roku i przypomina działalność Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Nie pamięta się o strajkach robotniczych z końca lat 40., o wygranym strajku włókniarek z 1971 roku czy o marszu głodowym z 1981 r. Ważniejsza stała się nawet wizyta papieża Jana Pawła II w Uniontexie. Dlaczego?

Ten specyficzny przykład polityki historycznej można spróbować wyjaśnić za pomocą biografii osób u szczytu władzy. Krótko mówiąc, strajk studencki stał się inicjacją polityczną dzisiejszych elit, ludzi piastujących wysokie stanowiska w biznesie, mieście czy instytucjach kultury, bez względu na ich przynależność partyjną (lub jej brak). Może zabrzmi to populistycznie – było to przeżycie pokoleniowe zwycięzców transformacji ustrojowej. Nie powinniśmy się więc dziwić, że nie trzeba specjalnie zabiegać o pamięć o strajku studenckim. Nie trzeba szyć uroczystości rocznicowej z niepewnych środków z lichych grantów, o które walczą organizacje pozarządowe. Nie jest to oddolne dzieło wyrosłe na gruncie codziennej szarpaniny aktywistek i aktywistów, którzy rzadko otrzymują nawet skromne wynagrodzenie za swoją pracę, jak w przypadku popularyzacji tematu strajku włókniarek z 1971 r.

Niestety, osoby, które stały się ofiarami transformacji, czyli robotnicy i robotnice, nie znalazły wśród decydentów własnego trybuna czy trybunki. Nie miały wsparcia poczytnych dzienników, a ich doświadczenie rzekomo nie przystawało do nowej rzeczywistości. Ale czy w związku z tym pamięć o strajku studenckim jest zmanipulowana lub niepotrzebna? Nie, bo niewątpliwie jest to ważne wydarzenie w historii Łodzi, co więcej, popularyzowane w miarę uczciwie. Problem w tym, że dostało niezłe fory w starciu z innymi epizodami lokalnej historii.

Jednym z wydarzeń, które od lat niezasłużenie pozostaje na marginesie zbiorowej pamięci jest Rewolucja 1905 roku – trwająca ponad dwa lata walka antycarska i ekonomiczna, w którą zaangażowało się więcej obywateli i obywatelek niż łącznie w powstania styczniowe i listopadowe. Miasto Łódź było wtedy niezwykle ważnym ośrodkiem buntu nie tylko w Królestwie Polskim, ale i w całym Imperium Rosyjskim – to tu wybuchła walka na barykadach, a trud robotników i robotnic regularnie gościł na łamach zagranicznych dzienników, takich jak the New York Times. Trzech międzywojennych prezydentów Łodzi wzięło w wydarzeniach rewolucyjnych: Aleksy Rżewski, Bronisław Ziemięcki oraz Jan Kwapiński. W mieście działał także m.in. Tomasz Arciszewski, późniejszy prezydent Rzeczypospolitej na uchodźstwie w latach 1944-1947, organizator udanego zamachu bombowego na znienawidzonego komisarza Szatałowicza. W Warszawie natomiast bombę na generał-gubernatora Skałona rzuciła Wanda Krahelska, późniejsza twórczyni Rady Pomocy Żydom “Żegota”.

Rewolucja 1905 - Liberté!
Pomnik Rewolucji 1905 roku, Łódź, źródło: Wikipedia, fot. HuBar (CC BY-SA 2.5)

Rewolucja 1905 roku to jednak nie tylko zamachy i walka niepodległościowa Organizacji Bojowej Józefa Piłsudskiego, ale także masowy strajk szkolny o wolną i demokratyczną szkołę, a przede wszystkim zryw o godne warunki życia i pracy i życia, co jest szczególnie ważne w kontekście tragicznych warunków panujących w łódzkich fabrykach. Walczono m.in. o 8-godzinny dzień pracy, prawo do dwutygodniowego urlopu, ubezpieczenia społeczne na starość i od wypadku. Żądano bezpłatnych szkół z polskim językiem wykładowym i bibliotek dla dzieci. W zakładach pracy starano się też wprowadzić tzw. konstytucjonalizm fabryczny, czyli umowę między pracownikami a kierownictwem, która pozwoliłaby na włączenie robotników w proces decyzyjny w przedsiębiorstwie. Mieliby m.in. współdecydować o zatrudnianiu majstrów czy mieć głos w przypadku konfliktów pracowniczych. W toku wydarzeń rewolucyjnych robotnicy zaczęli się zrzeszać w związki zawodowe, a organizacje pracownicze powstawały także wśród pracowników aptek czy dziennikarzy.

Cały ten złożony ruch rewolucyjny, głęboko demokratyczny, nie bez powodu przyrównywany jest do czasów pierwszej Solidarności. Co najważniejsze, podstawą walki lat 1905-1907 było zaangażowanie setek tysięcy robotników i robotnic oraz chłopów, czyli ludzi dotychczas lekceważonych, pogardzanych i pomijanych w życiu politycznym narodu. Traktowanych często jak narzędzie w fabryce czy na folwarku. Osoby te nagle zapragnęły na równi z innymi obywatelami mieć wpływ na rzeczywistość. Prezentowały otwarcie własne spojrzenie na świat – często różne od perspektywy patronów i samozwańczych liderów – oraz formułowały postulaty jego zmiany. W zasadzie od roku 1905 świat polityki przestał być wyłączną domeną wąskiej kasty.

Rewolucja 1905 - Liberté!

Nie muszą nas interesować dzieje ruchu robotniczego czy tematyka związków zawodowych – kojarzące się z manipulacjami polityki historycznej PRL – żeby uznać Rewolucję lat 1905-1907 roku za ważny epizod polskiej i łódzkiej historii. Było to po prostu wydarzenie formacyjne całego pokolenia osób, które decydowały o losach II Rzeczpospolitej. Pierwsze polskie posłanki brały udział w wydarzeniach rewolucyjnych: Irena Kosmowska tworzyła od 1907 roku niezależny polityczny ruch chłopski skupiony wokół pisma „Zaranie”, a Maria Moczydłowska uczestniczyła w strajku szkolnym. Gabriela Balicka-Iwanowska wykładała w latach 1906-1911 na Wydziale Rolniczym przy Towarzystwie Kursów Naukowych. Była to pierwsza polska uczelnia działająca legalnie w Warszawie od czasu zamknięcia Szkoły Głównej w 1869 roku. Powstanie TKN związane było z liberalizacją ustroju carskiego – w 1906 roku władze wprowadziły tymczasowe przepisy o stowarzyszeniach i związkach, które wywołały prawdziwy wysyp inicjatyw oddolnych: związków zawodowych, kooperatyw, towarzystw społecznych i naukowych.

Rewolucja 1905 roku przełamała rusyfikację, przyniosła złagodzenie cenzury i masowy rozwój czytelnictwa. Powstał polityczny ruch feministyczny w postaci Związku Równouprawnienia Kobiet i zaczęło się ukazywać radykalne pismo kobiece „Ster”. W wyniku walki rewolucyjnej w Wielkim Księstwie Finlandii, będącym częścią Imperium Rosyjskiego, kobiety wywalczyły bierne i czynne prawa wyborcze w wyborach do autonomicznego parlamentu, a parlament fiński był pierwszym, w którym zasiadły kobiety (1907 r.).

Rewolucja 1905 roku to czas niesłychanego ożywienia intelektualnego i społecznego, rozbudzenia ambicji i zaangażowania, które zaowocowało szeregiem instytucji oświatowych, naukowych czy samopomocowych: Polska Macierz Szkolna, Uniwersytet dla Wszystkich, lubelskie Towarzystwo Szerzenia Oświaty „Światło”, warszawskie Prywatne Kursy Handlowe Męskie (obecna Szkoła Główna Handlowa), Polskie Towarzystwo Psychologiczne, Polskie Towarzystwo Krajoznawcze czy Towarzystwo Opieki nad Zabytkami Przeszłości (dzisiejsze Towarzystwo Opieki nad Zabytkami) – to tylko wycinek inicjatyw, które powstały dzięki liberalizacji ustroju carskiego. Liberalizacji dokonanej pod presją strajków i demonstracji setek tysięcy mieszkańców i mieszkanek Królestwa Polskiego. Dziedzictwo Rewolucji widoczne jest także w niepodległościowym czynie zbrojnym Legionów Piłsudskiego, wywodzących się z Organizacji Bojowej PPS, oraz w ambitnym ustawodawstwie społecznym, wprowadzonym przez pierwsze władze II Rzeczypospolitej.

rewolucja 1905 - Liberté!
Mural upamiętniający Rewolucję 1905, źródło: Wikiperdia, fot. Nimrod7777 (CC BY-SA 4.0)

Mimo wielu osiągnięć, ruch rewolucyjny został ostatecznie zdławiony przez carat w 1907 roku – nie obyło się bez przemocy, stanu wojennego, strzałów wojska, wywózki na Syberię i szubienic. W Łodzi dodatkowo ruch robotniczy został rozbity przez haniebny lokaut w największych fabrykach, który pozostawił bez środków do życia około 100 tysięcy mieszkańców i mieszkanek. Na ulicach wybuchły walki bratobójcze między narodowcami, którzy sprzeciwiali się się strajkom, a socjalistami. Życie polityczne zostało zatrute jadem antysemityzmu, który stał się narzędziem stronnictwa Romana Dmowskiego w walce z przeciwnikami politycznymi, m.in. liberałami ze Związku Postępowo-Demokratycznego. Późniejsze lata pokazały, że budowanie polskiej tożsamości wokół antysemityzmu spotkało się z szeroką akceptacją, a obóz liberalny nie wynalazł na to szczepionki, co więcej, znaczna jego część przeszła na pozycje antysemickie. Być może dogłębna analiza tego procesu pomogłaby nam zrozumieć mechanizmy rządzące społecznymi histeriami tu i teraz, na przykład w kontekście stygmatyzowanych mniejszości czy uchodźców – i znaleźć na nie odpowiedź. Szczególnie, że centrowi politycy będąc u władzy nie potrafili i chyba wciąż nie potrafią przeciwstawić się ksenofobicznej narracji prawicy – lub ją niestety przejmują, posiłkując się antymuzułmańską propagandą z tabloidów i memów.

Niestety pamięć o Rewolucji 1905 roku i popularyzacja zależy w tej chwili od zaangażowania nielicznych aktywistów i aktywistek.

Wydarzenia lat 1905-1907 nie są elementem polityki historycznej władzy czy dużych partii opozycyjnych. Nie funkcjonują w Łodzi na prawach ważnych epizodów lokalnej historii, choć mogłyby się stać cenną nauką o kształtowaniu postaw obywatelskich, praw pracowniczych i praw człowieka; opowieścią o szerokim pragnieniu demokratyzacji świata. Nie było to oczywiście doświadczenie pozbawione czarnych kart i epizodów tragicznych, ale jest z pewnością jednym z tych momentów, które mogą zmienić nasze spojrzenie na wiek XX – że nie był to wyłącznie świat totalitaryzmów, wojen i grobów, ale także czas olbrzymiego postępu. Wiele zdobyczy socjalnych czy politycznych, z których wciąż jeszcze korzystamy, są pochodną dziesiątek lat walk społecznych. Brakuje dziś polityki historycznej, która uczciwie uwzględniałaby tę perspektywę.

Bronisław Geremek: Europejczyk w Polsce, Polak w Europie :)

Trudno jest analizować „na zimno” postać Bronisława Geremka.

Od Redakcji: artykuł jest słowem wstępnym do książki „Bronisław Geremek. Ojciec polskiego liberalizmu”, red. Paweł Luty, Liberté!, Łódź 2010.

Każdą próbę zmierzenia się z jego polityczną biografią, przynajmniej ze strony tych, którzy utożsamiają się z jego formacją i poglądami, nie mówiąc już o współpracownikach, muszą siłą rzeczy poprzedzać zapewnienia o głębokim szacunku, podkreślanie historycznej roli. Jak mantra powracają jego doskonale znane zasługi, a także osobiste przymioty: intelektu, osobistego uroku i tym podobne. Także i ta książka nie jest wolna od tych elementów i może nie powinna być, zważywszy na fakt, że hołdy te nie wynikają wyłącznie z szacunku należnego w polskiej kulturze zmarłym, ale mówią bardzo wiele o samym bohaterze i relacji, w jakiej pozostają z nim opisujący go autorzy.Z

Żeromszczyk

Z racji historycznych zasług i osobistego autorytetu Geremek stał się postacią symbolem, „Profesorem”, naturalnym autorytetem dla całej formacji polskiej postępowej inteligencji. Bronisław Geremek najlepiej ze wszystkich uosabiał jej pozytywistyczny etos – „Żeromszczyznę”, zdolności intelektualne, erudycję i szerokie horyzonty, osobistą kulturę, „kindersztubę”, pewną salonową elegancję i nieco staroświecki wdzięk. Był wyrazicielem aspiracji tej formacji: do opartego na wartościach zaangażowania pro publico bono, po stronie wartości demokratycznych – dawania świadectwa, kiedy wiąże się to z osobistą odpowiedzialnością, wykazywania odwagi, kiedy nie jest ona tania i wiąże się z bolesnymi represjami.

Last but not least, polski inteligent roi sobie, że może mieć wpływ na bieg dziejów, na losy tej tak często poniewieranej ojczyzny, że oprócz nieustających, powracających do tych samych wątków rozmów dana będzie mu szansa poprowadzenia „ludu na barykady”, że nie jest skazany na bycie pionkiem na szachownicy dziejów, ale że to on rozgrywać będzie partię, z przedmiotu historii awansując do roli jej podmiotowego twórcy. Geremek taką szansę od umiłowanej Klio dostał i bardzo skutecznie wykorzystał.

Bezkrytyczny podziw?

Jakże w takim razie postać tak zasłużoną można oceniać w zaledwie dwa lata po jej tragicznej śmierci? [publikacja została wydana w roku 2010 – przyp. red.] Skoro oczywistym jest, że złego o Geremku nic nie da się powiedzieć, a gdyby się dało, to nie wypada, bo jego format nawet dla przeciwników nie ulega wątpliwości?

Otóż można, a nawet trzeba. Bo w Polsce Geremek jest w formacji polskiej inteligencji bezkrytycznie podziwiany, ale zupełnie nieprzemyślany. Bo choć sam pewnie nie życzyłby sobie „odbrązawiania”, do czego zresztą ta książka nie aspiruje (pozostawiając to jego politycznym przeciwnikom), to sam jako zawodowy naukowiec zawsze kierował się zasadą krytycznego myślenia, nie zadowalając się płytką afirmacją. Najlepszym możliwym hołdem złożonym Geremkowi jest nie padanie przed nim na twarz, ale refleksja nad jego działalnością polityczną i wyciągnięcie z niej wniosków.

Pragmatyczny idealizm

Geremek w działalności politycznej był pragmatycznym idealistą. To nie sprzeczność. Działalność polityczna Geremka była głęboko zakorzeniona w wartościach, sam fakt zajęcia się przez niego polityką wynikał z tego, że zaangażowanie rozumiał jako powinność intelektualisty, wtedy kiedy trzeba upominać się o prawdę. W czasach PRL-u walczył o demokratyczną Polskę, w wolnej Polsce o zakorzenienie jej w Europie i o podźwignięcie państwa z zapaści, w którą wpędził je komunizm.

Geremek był pryncypialny, w dobrym tego słowa znaczeniu. Jego zaangażowanie w opozycję demokratyczną wzięło się właśnie z tej cechy – która nie pozwalała mu stać z boku, kiedy na jego oczach działa się niesprawiedliwość. Można domniemywać z napomknień jakie czynił, że jego wcześniejsze zaangażowanie w system komunistyczny było jednym z motywów jego tak zdecydowanego akcesu do Solidarności, mimo narażenia kariery naukowej, którą następnie musiał zawiesić, czego chyba do końca nigdy nie przestał żałować.

Osiąganie celów

Geremek w przeciwieństwie do większości kolegów z opozycji rozumiał jednak, że polityka to sztuka osiągania celów. Kiedy negocjował przy Okrągłym Stole czy wcześniej, kiedy przekonywał czołówkę Solidarności do próby sformułowania programu, który miałby doprowadzić ją do rozmów ze znienawidzoną władzą, wykazywał się daleko idącym pragmatyzmem, rozumiejąc, że w ostatecznym rozrachunku liczy się efekt, a nie frazesy, że wszelkie deklaracje są elementem negocjacji.

Geremek na długo przed tym, jak został ministrem spraw zagranicznych był już klasycznym dyplomatą, doceniając niuanse sformułowań, które stanowiły sygnały, gdzie znajduje się granica ustępstw, której przekroczenie nie będzie możliwe.

Analiza i intuicja

Geremek nie był politykiem frontowym, dobrze czuł się w zaciszu gabinetów jako doradca, strateg. Z relacji czołowych polityków opozycji demokratycznej z końcówki lat osiemdziesiątych wyłania się obraz Geremka-analityka, który swoją zdolnością do trafnego opisu sytuacji przekonuje otoczenie, że z marazmu lat osiemdziesiątych, słabnącej w oczach podziemnej Solidarności jest wyjście i że jest nim próba porozumienia z władzą.

Wielu przypisywało mu niebywałą intuicję polityczną; był to raczej wybitnie rozwinięty dar obserwacji i analizy, a następnie syntezy i opisu stanowisk poszczególnych grup, wpływów, kluczowych czynników, abstrahowania od prostych personaliów rozumianych jako rozgrywek w łonie partii czy samej Solidarności. Geremek patrzył na politykę jak na dynamiczne procesy społeczne, jak na history in the making – tworzącą się na naszych oczach historię, i jak wielu historyków, nie pozostał obojętny na czar bycia nie tylko kronikarzem i obserwatorem, ale także jej uczestnikiem.

Twardy negocjator

To nie znaczy, że Geremek był politykiem wyłącznie kuluarowym. To prawda, że jako twardy negocjator z dala od światła jupiterów radził sobie najlepiej. Był elastyczny, potrafił błyskawicznie dostosowywać drugorzędne elementy w zależności od bieżącej sytuacji, podtrzymując rozmowy, dążąc do porozumienia.

Geremek był politykiem kompromisu. Nastawiony był na szukanie tego, co łączy, nie znosił tych, którzy z konfliktu robią narzędzie polityki. Nie negował i nie zacierał różnic, ale uważał, że nie mogą one stanowić powodu dla porzucenia dialogu. Wierzył w nadrzędność polskiej racji stanu, dla której nie można uchylać się od odpowiedzialności.

Geremek ze swoją elokwencją łatwo mógł grać polityka „nieprzejednanego”, który dla zachowania pryncypiów gotów jest poświęcić wszelkie porozumienia tylko po to, żeby samemu pozostać nieskalanym. Taki był w PRL-u, kiedy często działalność polityczna, szczególnie po stanie wojennym, sprowadzała się do dawania świadectwa. Takie stanowisko było jednak nie do przyjęcia w wolnej i demokratycznej Polsce. Mimo swojego powierzchownego anachronizmu Geremek wykazywał tu wszystkie cechy nowoczesnego polityka.

Propaństwowiec

Problem z Geremkiem jako politykiem polegał na tym, że zupełnie nie nadawał się na trybuna ludowego, polityka frontowego, który operuje słowami tylko dla efektu. Nie znaczy to bynajmniej, że Geremek był złym mówcą czy źle wypadał w wystąpieniach publicznych, przeciwnie. Bardzo często występował w sprawach najwyższej wagi, dając wyraz swoim przekonaniom, często z dużą pasją, czy to kiedy mówił o polskiej konstytucji, czy o zasadach życia politycznego, czy wartościach europejskich.

Geremek jednak miał w sobie głęboko zakorzeniony etos propaństwowca, nie akceptował zachowania, które mogło mu się kojarzyć z najgorszymi tradycjami u schyłku I Rzeczpospolitej – partykularyzmów, przedkładania własnych grupowych interesów ponad dobro całej wspólnoty, szarpania sukna ojczyzny w swoją stronę.

Przekreślało go to jako nowoczesnego przywódcę partyjnego, który musi oglądać się na własny elektorat, „obsługiwać” go. Geremek, będąc pod tym względem wiernym synem inteligenckiej formacji, nie myślał zniżać się do takiego poziomu uważając, że przede wszystkim należy głosić rozwiązania, które uznawał za słuszne, służące Polsce i jej interesowi i do nich przekonywać elektorat.

Daleko od skrajności

Stąd właśnie biorą się cechy Geremka-polityka określane przez wielu jako źle pojęty elitaryzm i brak zdecydowania czy też wyrazistości. Krytycy mają rację, że zachowanie takie, charakterystyczne dla Unii Wolności, zdecydowało o jej zgubie, która po zakończeniu transformacji, wymagającej nadzwyczajnych metod, stała się partią anachroniczną i musiała zejść ze sceny.

W polityce rozumianej jako zdolność obejmowania władzy takie zachowanie jest pozbawione sensu. Kiedy jednak nie własne profity jako jednostki czy partii ma się na celu, wówczas niezdecydowanie staje się umiarkowaniem – które Unia Demokratyczna, potem Unia Wolności, wykazywała zawsze, czy to u władzy, czy w opozycji.

Geremek skrajności nie lubił organicznie, słusznie uważając, że w tak młodej jak polska demokracji może przynieść ona niebezpieczne skutki i że w kraju samoograniczającej się rewolucji Solidarności tylko takie podejście może uchronić nas przed niebezpieczeństwem polityki ulicznej, której Geremek, świadek dwóch totalitaryzmów, musiał się słusznie obawiać.

Umiarkowanie u Geremka urastało do rangi wartości podtrzymującej demokrację, rezygnował z niego tylko wtedy, kiedy upominał się o nią właśnie, nawołując do przestrzegania wartości tam, gdzie były one, jak na Białorusi, nagminnie łamane, kiedy występował jako obrońca praw człowieka.

Paternalizm

Zarzucano Geremkowi, że czuł się lepszy, że gardził „ludem”; przypomina się jego wypowiedź po przegranych przez Tadeusza Mazowieckiego – z Wałęsą i co najgorsze z Tymińskim wyborach prezydenckich, że „Polacy nie dorośli do demokracji”. Wydaje się to niesprawiedliwe. Geremek blisko współpracował z robotnikami w Solidarności, miał autentyczny szacunek dla Lecha Wałęsy, z którym idealnie się dopełniali, stanowiąc nieprawdopodobnie groźny tandem – mózg i instynkt, racjonalność i nieokiełznaną żywotność. Stałym wyrzutem sumienia dla Geremka byli wykluczeni, którym poświęcał nie tylko działalność polityczną, ale i naukową.

Można uznać, że mimo pewnego paternalizmu, jaki nieuchronnie łączy się z podejściem pozytywistycznym (niesienia kaganka oświaty pod strzechy), Geremek wręcz przeceniał Polaków, czy raczej ich zdolność do rozpoznania i zrozumienia interesów Polski i poparcia tych, którzy najlepiej je wyrażają i realizują oraz, co najistotniejsze, do przedłożenia ich ponad własne.

Arogancja?

Tu Geremek zdecydowanie się przeliczył. Być może ponad jego siły była konstatacja, że jego rodacy, którym postanowił poświęcić działalność swojego życia, wprawdzie chętnie ojczyzną wycierają sobie gębę, ale ani myślą się nią przejmować, nie mówiąc o jakichkolwiek poświęceniach.

Polacy nie lubią tych, którzy uświadamiają im ich własną małość, dlatego też tak często powtarzane tezy o arogancji Geremka, który faktycznie był trudnym współpracownikiem, prywatnie będąc znacznie twardszym niż świadczył o tym jego publiczny wizerunek, ale który nigdy nie okazywał pogardy tak zwanym „zwykłym ludziom”. To ci, którzy sądzili, że Polacy dadzą się złapać na proste sztuczki, populistyczne hasła i prosty antyelitaryzm, mieli go w pogardzie. Co najsmutniejsze, można uznać, że to oni, a nie Geremek właściwie ocenili kompetencje moralne i intelektualne własnego narodu.

„Różowy”

Geremka oskarżano o to, że szukał porozumienia z postkomunistami, że jako dawny partyjny zachował takie właśnie sympatie, że choć może nie był „czerwony”, to na pewno „różowy”. O ile prawdą jest, że w konkretnych sprawach, zwłaszcza tak istotnych jak na przykład konstytucja z 1997 roku, Geremek nie miał oporów przed współpracą z SLD, to nie godził się na tworzenie z nimi wspólnej formacji, przekraczającej podziały historyczne, nie ufał im, widząc fałsz propaństwowych frazesów partii, w której zza pleców kilku sensownych liderów wyłaniał się „towarzysz Szmaciak”. Do LiD-u długo nie był przekonany, choć kiedy już się zgodził go wspierać, nie unikał trudnych rozmów, w których starał się do takiej decyzji przekonywać doły partyjne będących w zaniku Demokratów.pl.

Europejski wizjoner

Banałem jest stwierdzenie, że Geremek był poważany w Europie i na świecie. Co najważniejsze, cieszył się on nie tylko szacunkiem, ale w przeciwieństwie do choćby Lecha Wałęsy, miał także kompetencje do tego, by ten szacunek przekuwać w realne polityczne działanie. Geremek jako polityk w wolnej już Polsce nie rysował wielkich całościowych wizji polityki gospodarczej, społecznej, reform administracji i tym podobnych. Miał oczywiście na te tematy poglądy, ale trudno było go nazwać wizjonerem.

Inaczej rzecz się miała z Europą. Geremek miał jej wizję, ona go naprawdę napędzała, kiedy mówił o jedności wschodniej i zachodniej Europy, o tym co nas łączy, o powinnościach, jakie spoczywają na nas, mieszkańcach tego kontynentu, który przyniósł światu oświecenie i komunizm, gdzie gotyckie katedry sąsiadują z obozami koncentracyjnymi. Kiedy mówił o zjednoczonej Europie, mówił z pasją historyka, który widzi, jak na jego oczach kształtuje się historia, i który nie chce pozwolić, by współcześni zmarnowali to, co pokolenie Schumana, Moneta, Adenauera i De Gasperiego było w stanie stworzyć dla zachowania pokoju.

Poniżej możliwości

Tym większa szkoda, że nie mógł on na szczeblu unijnym sprawować godnej siebie funkcji. Był wprawdzie wpływowym posłem we wpływowej liberalnej frakcji w Parlamencie Europejskim, była to jednak rola zdecydowanie poniżej jego możliwości.

Geremek oczekiwał, że Polska zajmie godne jej miejsce w europejskiej rodzinie, od której tyle lat była odseparowana. Jak nikt potrafił udowodnić, że miejsce w niej nam się należy, że do Europy nie mogliśmy „wrócić”, ponieważ nigdy tak naprawdę jej nie opuściliśmy. Wymagało to jednak od Polaków umiejętności spojrzenia na siebie przez pryzmat całego kontynentu, w szerszym kontekście, w perspektywie historycznych wyzwań globalizacji, na co niestety nie byliśmy i do dziś nie jesteśmy gotowi.

Geremek był Europejczykiem, który bez kompleksów głosił polskie, środkowoeuropejskie przesłanie w Europie. Polakiem, który myślał w kategoriach europejskiej racji stanu i miał odwagę wytykać rodakom ich małość. Pomnik, jakiego zapewne by sobie życzył Bronisław Geremek, to pojętni uczniowie, którzy będą dalej nieść jego myśl o otwartej Polsce w silnej Europie. Europie żyjącej w harmonii i pokoju, które historia w jej dziejach rozdawała tak oszczędnie.

Od Redakcji: zapraszamy do zakupu książki „Bronisław Geremek. Ojciec polskiego liberalizmu”, red. Paweł Luty, Liberté!, Łódź 2010.

Co dalej? Mocno polityczny esej na koniec roku 2017 :)

 

IV RP. Gdzie jesteśmy?

Kaczyński dopiął swego, rozmontował sądy i Krajową Radę Sądownictwa, czyniąc z tych zasadniczych dla demokracji organów państwa marionetkowe wydmuszki pod całkowitą kontrolą własną. Do tego dania głównego dołożył smakowite stare wino w postaci zmienionej pod siebie ordynacji wyborczej, a za chwilę dorzuci jeszcze deser mascarpone – opanuje wolne media pod sprawdzonym już hasłem repolonizacji. Każdy, kto jest dzisiaj tym zdziwiony czy zaskoczony, powinien dać sobie spokój z polityką. Od pierwszych bowiem decyzji obozu władzy, a przypomnę, że było to ułaskawienie Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych oraz nocny demontaż Trybunału Konstytucyjnego, plan prezesa PiS jest oczywisty i klarowny. Demokratycznego państwa prawa w zasadzie już nie ma i jest to fakt niezaprzeczalny, a symbolem Polski Kaczyńskiego będzie od dzisiaj nowa karta wyborcza z ustawowym prawem do poprawienia głosu, możliwość mianowania komisarzy wyborczych przez ministra Błaszczaka oraz Julia Przyłębska jako człowiek roku tygodnika braci Karnowskich.

Trudno jest rządzić według ustalonych, tworzonych przez wieki, zasad i standardów demokracji. Trudno się rządzi, pilnując ram Konstytucji, uchwalonej głosami większości narodu. Takie rządzenie wymaga wiedzy,inteligencji i zdolności, a te nie są przecież dane każdemu politykowi. Znacznie łatwiej iść na skróty, nie bacząc na krępujące ograniczenia, kłamiąc i manipulując, usta mając pełne Dekalogu – dodać trzeba, Dekalogu specyficznego, dopasowanego do oczekiwań władzy i jej wyznawców. Obecny obóz rządzący opanował tę wątpliwą sztukę kierowania państwem do perfekcji. Dzięki czemu rządzić może armia przeciętnych, ale wiernych, w myśl zapomnianego już, lecz wracającego do łask, powiedzenia: bez ludzi zdolnych można się w zasadzie obejść, potrzebni są wyłącznie posłuszni.

W uparcie powtarzanym przez PiS przekazie, który, jak twierdzę od dawna, trafia wyłącznie do jego elektoratu, obóz władzy wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Jednak nikt przecież nie odbiera tego prawa PiS-owi, oburzenie budzi wyłącznie fakt przekraczania uprawnień i nadużywania władzy ze strony zjednoczonej prawicy. Powszechnie wiadomo bowiem, iż obóz ten poparło w wyborach około 19% wszystkich uprawnionych, co oznacza ni mniej, ni więcej, że ponad 80% czynnych wyborców nie dało się przekonać do programu PiS, zostając w domach lub po prostu nie głosując na ten obóz. Bezwzględną większość w Sejmie prawica uzyskała dzięki systemowi D’Hondta, który promuje zwycięskie partie (metoda ta promowała także PO a wcześniej SLD), a także dzięki skłóceniu lewicy, co być może samo w sobie nie jest takie złe, jednak skutki dało opłakane. Uzasadniony sprzeciw części społeczeństwa oraz instytucji europejskich budzi też to, że PiS dał sam sobie prawo do zmiany ustroju państwa, nie posiadając do tego mandatu. Z Konstytucji wiadomo przecież, iż zmiana ustroju może nastąpić jedynie w drodze referendum, jeśli wcześniej uchwali się tę zmianę większością konstytucyjną, do której niezbędne jest 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. PiS tego nie ma, dlatego stosuje drogę na skróty, zmieniając ustrój przy pomocy zwykłych ustaw, czym po prostu nagina prawo i łamie Konstytucję w sposób oczywisty i bezprzykładny. Niechże więc przestanie oszukiwać swój elektorat i powie mu wreszcie prawdę, jak jest.

Kaczyński cierpliwie czekał na swoje pięć minut, znosił upokorzenia ośmiu kolejnych wyborczych porażek i przyczajony, szykował się na totalną rozprawę z liberalnym państwem, które przeszkadzało mu od samego początku powstania. Nigdy nie czuł się dobrze w ciasnym gorsecie ogólnie przyjętych zasad i norm konstytucyjnych, bo te ograniczenia nie dawały mu jednego: władzy dziel i rządź, typowej dla jego ideologicznych idoli, czyli komuszych genseków. Pierwszy rząd PiS był tak naprawdę tylko testem, który powiedział mu wiele o mechanizmach manipulacji ludźmi. Zresztą, jak pamiętam go od początku lat 90-tych, zawsze manipulował ludźmi, grając na ich emocjach i przyznać trzeba – w tym jest cynicznym mistrzem.

Sprowadzanie dzisiaj analizy zachowań elektoratu PiS wyłącznie do kwestii 500+ oraz do jego generalnie niższego wykształcenia, jest karygodnym błędem, jaki popełniają wszyscy ci, którzy nazywają siebie anty-pisem. „Poparcie dla PiS silnie wiąże się bowiem z przekonaniem o skorumpowanym charakterze poprzednich elit politycznych i z akceptacją aktualnych programów społecznych, a także z wizją wspólnoty, jaką oferuje swoim wyborcom partia Kaczyńskiego. Natomiast wyborcy niepopierający PiS są zrażeni i zniechęceni do polityki”. Jest to generalny wniosek z badań prof. Gduli, który postanowił przyjrzeć się elektoratowi PiS. Według zespołu pod jego kierownictwem podstawą do akceptacji obozu władzy nie jest wcale klasyczny populizm, ale zjawisko nazwane przez nich neoautorytaryzmem, który „łączy przedstawicieli różnych klas, obiecując rozliczenie establishmentu, stworzenie dumnej wspólnoty narodowej i wzrost poczucia mocy zarówno wobec elit, jak i grup o słabszej pozycji, np. uchodźców. Dla tego typu sprawowania władzy bardzo ważne są relacje, w jakie publiczność wchodzi z liderem i organizowanym przez niego dramatem politycznym. W dramacie tym publiczność uczestniczy w różnych rolach – ofiary, dumnego członka wspólnoty narodowej czy człowieka twardych zasad moralnych. Jednocześnie neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego”. A na to wszystko nakłada się właśnie wzrost aspiracji wywołanej podnoszeniem się standardu życia dzięki programowi 500+. I doprawdy mało istotne jest to, że program ten bezlitośnie zadłuża państwo, tworząc również negatywne mechanizmy związane z podejmowaniem pracy. Po co pracować, gdy można całkiem nieźle żyć na garnuszku państwa? Ostatnim elementem, który nie jest w pełni doceniany, to opanowanie przez PiS Internetu. Skalą jego zawładnięcia PiS zaskoczył przeciwników i zaskakuje nadal. Do dziś Opozycja nie wdrożyła programów, które by niwelowały tę przewagę, mimo że one istnieją. Tym sposobem można elektoratowi PiSu wmówić każdą rzecz, choćby to, że jesteśmy potęgą gospodarczą, której wszyscy się boją, albo to, że papież Franciszek jest lewakiem. Można też bez końca wmawiać ludziom, że PiS jako jedyna partia spełnia obietnice wyborcze, choć tak naprawdę w pełni spełniono tylko jedną, o zmianie ustroju podczas kampanii dziwnym trafem nie było mowy, albo ta mowa była mocno zakamuflowana. Tymczasem z uporem i konsekwencją wdrażane są jedynie te projekty, które dotyczą ograniczenia zgromadzeń, przejęcia służb i sądów oraz ustawienia wyborów. Stan szkolnictwa, służby zdrowia, obniżenie VAT, ustawa dla frankowiczów, czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku i darmowe leki dla seniorów, a więc to, co faktycznie pomogłoby ludziom i o czym PiS głośno krzyczało w kampanii – kompletnie leży odłogiem. Nudnym już evergreenem tej władzy są tylko, jak mantra, powtarzane dykteryjki o sukcesie 500+ i ośmiu latach rządów Platformy. To pokazuje prawdziwe intencje tej władzy.

Czytam, że niektórzy czują się dziś przez tę władzę oszukani. Ale ja ani nie podzielam tego poglądu, ani go nie rozumiem. Tak można by się czuć tylko wtedy, gdyby Kaczyński obiecał narodowi kontynuację liberalnej demokracji, tymczasem już w kampanii wyborczej wysyłał sygnały, które dla każdego powinny być czytelne – jak choćby ten z ukryciem projektu nowej konstytucji oraz ukryciem Macierewicza (o ukryciu siebie samego nie wspomnę). Nikt nie powinien czuć się oszukany przez Kaczyńskiego, gdyż akurat pod tym względem wykonuje on wszystko to, o czym marzył i zapowiadał przez lata. Nie wydaje mi się też, aby przypadkiem było powoływanie się na wyrok Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie kary dla TVN24, tak jak prokurator Piotrowicz ze Stanu Wojennego nie jest przypadkowo twarzą zamachu na niezawisłość trzeciej władzy. Normalnie każdy demokrata z bagażem doświadczeń z tamtych lat nie dopuściłby do czegoś takiego, ale Kaczyński nie jest demokratą, Kaczyński jest wyznawcą tezy, że cel uświęca środki. I to ta teza jest generalnym fundamentem IV RP. Państwo Kaczyńskiego oparte jest na zasadzie “wszystko dobre, co przynosi mi korzyść”. Pod tym względem niczym nie różni się od Polski Ludowej.

Polacy stanęli dziś na rozdrożu dróg. Każdemu, komu nie jest po drodze z taką Polską, pozostają do wyboru dwie ścieżki. Można albo uznać, wzorem pokolenia lat 60-tych ubiegłego wieku, że nie da się nic zrobić i że filozofia małej stabilizacji, nawet kosztem naginania praw obywatelskich, jest w gruncie rzeczy do przyjęcia i zacząć się w tej Polsce jakoś urządzać, albo uznać, że państwo PiS chwilowo zgarnęło wszystko i stawić temu czoła, robiąc manewr uprzedzający, polegający na zwarciu tych wszystkich sił, które są takiemu państwu przeciwne wokół hasła budowy nowej Rzeczpospolitej.

W całej tej ważnej i słusznej obronie demokratycznego państwa prawa nie można zapominać o tym, że III RP nie była idealnym państwem, spełniającym marzenia każdego obywatela. Ponad wszelką wątpliwość można bez przesady uznać, że III Rzeczpospolita obarczona była pewnymi grzechami, jak pokazało życie, na tyle istotnymi, iż utorowały one drogę do autorytarnej władzy Kaczyńskiemu. Przy czym słowo “była” jest ze wszech miar adekwatne, bowiem na naszych oczach obóz władzy urzeczywistnił właśnie swoją idee fixe, jaką było wdrożenie w życie IV RP. Śmiało zatem można postawić tezę, iż nie byłoby IV RP, gdyby nie pierworodne grzechy III RP. Ale jeśli III Rzeczpospolita była samym złem, jak chce tego obecna władza, tłumacząc gawiedzi zamach na Konstytucję, to nie da się wymazać z annałów historii takich oczywistych faktów, jak rządy drugiej Solidarności w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy rząd PiS, czy wreszcie rządy Lecha Kaczyńskiego w stolicy i jako głowy tego państwa. I jest to konstatacja ponad wszelką miarę oczywista.

Zatem…

 

III RP. Gdzie byliśmy?

Ocenę historyczną III RP zostawmy fachowcom, być może kiedyś doczekamy się, jako naród, rzetelnej oceny dokonanej przez historyków, którzy nie będą tworzyć jej na nowo, wygumkowując zasłużonych bohaterów, aby przypodobać się władzy. Ja chciałbym ją opisać ze swojej perspektywy, tak jak ją pamiętam od jej zarania, okiem wtedy młodego mężczyzny, który uwierzył w idee głoszone przez profesora Balcerowicza i grupę gdańskich liberałów – bierzcie sprawy w swoje ręce! No to wzięliśmy. Pokolenie tamtych dwudziestoparolatków było czystym materiałem testowym, bo nikt nas przecież nie uczył w szkołach nawet podstaw ekonomii. Mieliśmy wtedy tylko entuzjazm i żyłkę przedsiębiorczości, którą prawie każdy Polak wyssał z mlekiem matki – jako swoisty dar, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten właśnie dar pozwolił nam przetrwać rozbiory, zbudować całkiem niezłą II RP i przeżyć pół wieku komunizmu.

Więc testowano na nas projekt, którego w historii świata wcześniej nie przerabiano, czyli jak pokojowo przejść od komunizmu do kapitalizmu. Nie było łatwo. Śmiem twierdzić, że każdy kto na przełomie lat 80/90 rzucił się w ten wir przedsiębiorczości, mógłby spokojnie napisać książkę o swoich przeżyciach. Nie inaczej jest ze mną. Widziałem powstające fortuny w ciągu pół roku i ich upadki w czasie jeszcze krótszym. Widziałem gigantyczne przekręty finansowe, gdzie jedna firma bogaciła się kosztem innej firmy – sam doświadczyłem takiego spektakularnego ciosu od wydawałoby się wiarygodnej spółki handlowej, która później okazała się zwykłą przykrywką dla zorganizowanej grupy przestępczej. Rany leczyłem kilka lat… Widziałem ten cały rodzący się kapitalizm, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej etatystyczny. W zasadzie tylko pierwsze dwa lata były prawdziwym rajem gospodarczym, później do głosu zaczęli dochodzić różni szarlatani, rodem z drugiej Solidarności i zaczęli z Polski robić wydmuszkę liberalnej gospodarki, z każdym rokiem bardziej socjalną. Widziałem zmieniające się i bogacące duże miasta, głównie na zachód od Wisły i coraz bardziej odstającą Polskę wschodnią. Zajęci nadrabianiem straconych przez komunizm lat, zapomnieliśmy o tej drugiej Polsce, która nie zdążyła w odpowiednim czasie wsiąść do właściwego pociągu, z przyczyn przecież różnych. Jedni po prostu żyli wspomnieniami, tkwiąc w czasach PRL, w której “wszystko było”, drudzy kompletnie nie rozumieli tej nowej Polski, bo niby skąd ją mieli rozumieć, skoro nikt im jej nie tłumaczył? Widziałem też w zasadzie od samego początku powstania III RP bezpardonową wojnę między niedawnymi przecież współbraćmi z opozycji solidarnościowej. Pamiętam doskonale, kiedy na tę scenę wszedł Jarosław Kaczyński – od początku z jednym i tym samym przekazem.

III RP kompromisem stała, co powszechnie uznawane jest za jej grzech główny. Ci o poglądach lewicowych narzekają, że kompromis z Kościołem był zbyt głęboki, ci o przekonaniach prawicowych oskarżają o zdradę narodową tych, którzy w jego zawieraniu brali udział, nie chcąc pamiętać, że wśród nich było wielu dzisiejszych wyznawców prawicowego odnowienia Polski. A Lech Kaczyński co tam robił? Tak, III RP była obarczona wieloma grzechami, ale nie kompromisy były złe, tylko część polityków, którzy świadomie wykorzystywali (i wykorzystują po dziś dzień) prawdziwy grzech pierworodny Trzeciej, czyli totalną abdykację w kwestii najważniejszej – edukacji. Bo hasło: “edukacja, głupcze!” zostało całkowicie odsunięte na bok, gdy Polacy dorabiali się i gonili Zachód, gdyż III RP tym właśnie była – państwem, w którym każdy Polak miał się odbić od szarości komuny, po to, by nie wstydzić się Polskości podczas wakacji czy podróży służbowych. III RP zapomniała o edukacji i to, a nie kompromisy, jest przyczyną zwycięstwa Czwartej. Żaden polityk nie przekonałby do swoich chorych haseł tylu wyborców, gdyby ci przerobili w szkołach choćby podstawy ekonomii i politologii.

Pamiętam budowanie podwalin pod nowoczesne państwo. Pamiętam Małą Konstytucję i dążenia Lecha Wałęsy do jej wykorzystania dla swoich wizji, pamiętam Lecha Falandysza, który interpretował jej zapisy, niczym orkiestrowy wirtuoz. To co dzisiaj robi Kaczyński i jego “prawnicy”, to żałosny spektakl prymitywizmu prawnego. Oni wszyscy mogliby czyścić buty Falandyszowi. Pamiętam też budowanie wspólnoty wokół Nowej Konstytucji, prawdziwy społeczny dialog różnych środowisk, który z dzisiejszymi manipulacjami prezydenta Dudy nie ma nic wspólnego. Pamiętam doskonale tę narodową dyskusję na temat preambuły do Konstytucji, aby znalazły się w niej zapisy dla każdego Polaka ważne. Każdego! Pamiętam walkę o rzecz w demokracji świętą – trójpodział władz, bo tylko takie państwo może być państwem bezpiecznym, odpornym na naturalną chęć dążenia polityków do władzy wszechobecnej i wszędobylskiej. Uczyliśmy się wszyscy tej zachodniej demokracji, pochodzącej wprost od barona de La Brède, znanego na świecie jako Monteskiusz. Władza polityczna nad obywatelami musi być hamowana i ograniczana, a tym hamulcem musi być władza trzecia – całkowicie niezależni od polityków sędziowie. Widziałem, jak władza ta oczyszczała swoje szeregi z komunistycznych złogów, widziałem jak budowali swój etos. Jestem realistą, wiem, że sędziowie nie są idealni, można im zarzucić sporo, ale powinniśmy im, jako społeczeństwo, pozwolić, aby sami ten etos zbudowali do końca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie udawał, że w karygodnym procederze złodziejskiej reprywatyzacji brali udział także niektórzy sędziowie. Ale pamiętać trzeba, że działo się to również pod okiem polityków wszystkich opcji, a zamieszani w ten proces byli też urzędnicy, adwokaci i biegli sądowi z dziedziny obrotu nieruchomościami. Sędziowie mają dziś dużo do udowodnienia i powinniśmy pozwolić im się wykazać. Do dzisiaj też żaden Sejm nie uchwalił dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej, bo małą uchwalił parlament poprzedniej kadencji za czasów koalicji PO/PSL.

Pamiętam dramat Tadeusza Mazowieckiego, gdy sromotnie i upokarzająco przegrywał z przybyszem z kosmosu, niejakim Stanem Tymińskim, machającym czarną teczką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że podział na “złe elity III RP” i na “prawdziwych Polaków” będzie się pogłębiał z każdym rokiem. Mazowiecki nie rozumiał tego – wierzył, że Polacy to naród racjonalny i cierpliwy. Tymczasem suweren już wtedy miał inne wyobrażenia o mądrości i wyrozumiałości dla władzy. Niezliczone kłótnie, zakończone ostrym i jedynym możliwym rozwiązaniem – dymisją rządu Olszewskiego, doprowadziły do przekazania władzy po raz pierwszy w ręce postkomunistów, którzy przetrwali z rządami całą kadencję. Potem Polacy władzę przekazali w ręce związkowców z AWS i po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy jak wygląda rządzenie krajem z tylnego siedzenia, co zakończyło się po czterech latach powrotem do władzy SLD i zawsze chętnego do współrządzenia PSL, jednak tym razem z poparciem tak wysokim, że władza ta mogła nam zmienić nawet zimę w lato lub odwrotnie. Zaprzepaszczono przy okazji 4 lata wdrażania koniecznych i trudnych reform Premiera Buzka. Po drodze jeszcze, dzięki twardej polityce Lecha Wałęsy wyprowadziliśmy Armię Czerwoną z Polski, aby po kilku latach znaleźć się w NATO, a pod koniec drugich rządów SLD wejść do Unii Europejskiej, co było dla większości Polaków wyśnionym marzeniem. Gdy trzy lata później staliśmy się członkiem Układu z Schengen poczuliśmy prawdziwy zew wolności, pamiętam swój pierwszy wtedy przejazd przez granicę polsko-niemiecką bez zatrzymywania. Potem był wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego i Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, co stanowiło dowód uznania dla zasług Polski w jej wieloletnich dążeniach ku wolności. Gdy Tusk obejmował pierwszą, dwuipółletnią, kadencję szefa Rady, powiedział: “80 proc. moich rodaków głęboko wierzy w sens Unii Europejskiej i nie szuka alternatywy”. 2004, 2007, 2009 i 2014, to cezury pokazujące, że ostatecznie wyrwaliśmy się spod jarzma Wschodu. Dziś, po ponad dwóch latach rządów prawicy, możemy śmiało zapytać: czy naprawdę ostatecznie?

Pamiętam kolejny rozdział budowania III RP, jakim był gorąco popierany przez Polaków projekt POPiS. Czuło się wtedy prawdziwą nadzieję na zmianę, zwłaszcza, że rządy lewicy skończyły się wielkimi skandalami, związanymi z niszczeniem wielkich prywatnych firm, czy też aferą Rywina, która okazała się dla Polaków nie do przetrawienia. POPiS miał w sobie coś atrakcyjnego, nadzieję na połączenie dwóch obozów postsolidarnościowych, którym nie było już wtedy po drodze. Nadzieja ta okazała się jednak płonna i uniosła się w niebyt historii, niczym papierosowy dym. To był początek bardzo długiego procesu zmierzchu III RP. Najpierw pierwszy rząd PiS, który od razu pokazał prawdziwe intencje Kaczyńskiego, a potem wybór jego brata na prezydenta i oszałamiające: “melduję wykonanie zadania, panie prezesie”. To te słowa powinny służyć za prawdziwe wyjaśnienie przyczyn późniejszej katastrofy tupolewa, która z początkowej fazy wielkiego zjednoczenia narodu szybko przeszła w polskie piekło, umiejętnie podsycane do dziś.

Pamiętam też te kampanie wyborcze, pełne kłamstw, manipulacji i smrodu dziadka z Wermachtu – wiadomo było, że nie ma takiego świństwa, którego nie można byłoby użyć, aby wygrać wybory. Dwa lata wystarczyły, żeby podziękować PiS-owi i w euforii wybrać Platformę. Tuskowa filozofia ciepłej wody w kranie była wtedy lekiem na skołatane serca większości Polaków i niechybnie przeszłaby w fazę żwawszą, gdyby nie kryzys, jaki spadł na cywilizowany świat, niczym grom z jasnego nieba. Oczywistym było, że wszystkie plany dynamicznego rozwoju, ujednolicenia podatków i kilku jeszcze innych obietnic wyborczych można było schować do szuflad. Ważniejsze było to, jak przejść suchą nogą po tym wzburzonym morzu, dając Polakom poczucie bezpieczeństwa, gdy wokół padały jak kawki takie giganty jak Lehman Brothers, który działał blisko 160 lat. Rząd Platformy i PSL zajęty stabilizowaniem sytuacji zapomniał o tym, o czym nie pamiętano od początku III Rzeczpospolitej, czyli o tłumaczeniu ludziom po co robi się to, co robi (ilu wyborców wiedziało na przykład o całym programie prospołecznym rządów PO/PSL? O urlopach macierzyńskich i tacierzyńskich? O programie budowy żłobków i przedszkoli? O programie walki z ubóstwem?). Tusk myślał, jak sądzę, że Euro 2012 i tysiące kilometrów autostrad wystarczą. A PiS przyczajony czekał, umiejętnie wykorzystując ten błąd zaniechania, podsycał nastroje z każdym rokiem coraz bardziej. Aż wreszcie doszło do kulminacji, zwieńczonej ośmiorniczkami przy dobrym winie w pewnej znanej restauracji w Warszawie. Jak można było tak zaprzepaścić osiem, całkiem niezłych dla Polski, lat, przygotowując mocne podwaliny do rozdawnictwa, jakie zafundował potem Polsce PiS, przypisując sobie całe dobro?

Żółta karta należała się Platformie, była niczym ożywczy zdrój, niestety cios okazał się tak bolesny, że właściwie do dzisiaj trudno się Platformie pozbierać, czego wcale nie ułatwia wyrosła z jej drzewa Nowoczesna, która, bądźmy szczerzy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei.

Można więc bez wahania powiedzieć, a ja jestem w pełni oddany temu poglądowi, że Polska doszła do punktu, skąd dalszy marsz nie przyniesie już żadnych korzyści narodowi. Nazwijmy rzeczy po imieniu – III RP dobiegła kresu swej historii dokładnie z dniem wyboru PiS w 2015 roku z nagrodą w postaci samodzielnych rządów. Nikomu do tej pory się to nie udało. III RP zapłaciła za wszystkie swoje błędy, które zostały tak mocno uwypuklone w zmanipulowanej kampanii wyborczej obozu prawicy, że zdołały przykryć jej niewątpliwe sukcesy. Grzech pierworodny – odłogiem położona edukacja za czasów wszystkich rządów lat 1989-2015 – dał o sobie znać w najbardziej dotkliwej formie, jaką są rządy obozu władzy, który nie liczy się z żadnymi standardami demokracji.

Wiemy już zatem, co było oczywiste dla mnie od dawna, że prezydent ostatecznie pogrzebał trójpodział władz, za moment pogrzebie też wolne od manipulacji wybory, a na koniec podpisze też wyrok na wolne, prywatne media, bo na tym polega deal zawarty z Kaczyńskim, którego elementem jest rząd Morawieckiego. I tylko ktoś bardzo naiwny lub niewyrobiony politycznie sądzić może, że cała ta “reforma” sądownictwa ma na celu poprawę losu obywatela. Jej prawdziwym celem jest rozprawa z opozycją, bo gdy cały wymiar sprawiedliwości jest w jednych rękach można wreszcie dokonać tej “dziejowej sprawiedliwości”, dokładnie tak samo, jak chcieli zrobić to komuniści.

To wszystko jest już dzisiaj jasne. Brak nam tylko jednego. Odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim zamierza zrobić Opozycja, która zmuszona zostanie do ostatecznego zjednoczenia.

Dlatego…

 

Co dalej?

To najlepszy moment na atak, pod jednym wszakże warunkiem, że Opozycja dojrzała już do idei wspólnego frontu anty PiS. To dobry moment także dlatego, że główne partie opozycyjne są świeżo po wewnętrznych wyborach, co powinno tylko te partie wzmocnić (frakcji Petru w Nowoczesnej radzę przejść do PO). Odejść na plan dalszy mogą więc wszelkie swary i akademickie dyskusje o nowych twarzach w kierownictwie tych ugrupowań, które są zwykłą stratą czasu. To idealny moment, aby zrobić krok wyprzedzający działania prezydenta i rządu, czyli pociągnąć za sobą nie tylko elektorat własny, ale co najważniejsze, elektorat płynny, który od kilkunastu tygodni został przez PiS definitywnie porzucony. Obóz prawicowy co miał do rozdania już rozdał, teraz zaczyna kisić się we własnym sosie podziału owoców władzy i mówić wyłącznie do swoich. A moment, kiedy partia rządząca zaczyna mówić wyłącznie do własnego elektoratu, jest początkiem jej końca. Obóz władzy robi to od kilkunastu tygodni.

Jokerem w talii kart Opozycji powinno być hasło budowy V Rzeczpospolitej, całkowicie nowej Polski po PiS-ie. Francja ma swoją V Republikę (nie mówię, że to ona ma być wzorem), my możemy mieć swoją V RP, z wyraźnie nakreślonymi standardami demokracji liberalnej i wyraźnym rozdziałem państwa od kościoła, ale gwarantującą byt każdemu. Ten projekt powinien połączyć wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski. O walorach integrujących i podnoszących poparcie nie wspomnę.

Dość więc już tego biadolenia! Wiadomo, że Kaczyński zrealizuje wszystko, co zamierzał od lat i żadne protesty już tego nie zmienią. Naród chce dostać na noworoczny stół prezent od Opozycji, którym powinno być coś, co jest w stanie porwać ludzi. Same protesty, choć bardzo ważne w warstwie jednoczenia poglądów, to za mało.

Dajcie Polakom nową ideę!

Śladem Andrzeja Olechowskiego rzucam i promuję to hasło od jakiegoś czasu. Przedstawcie Polakom plan na “co dalej”. To nie może być klajstrowanie III RP, czy naprawianie IV, to musi być coś nowego, konkretnego i jasno opisanego.

Chcemy wygrać wybory? Weźmy się za bary z tą ideą.

Oto moja prywatna lista propozycji i sugestii, rozszerzona i rozbudowana, względem moich wcześniejszych tekstów na ten temat.

1. Wyraźny podział kompetencji władz. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny podział kompetencji pomiędzy ośrodkami władzy. Tak, niby jest on wyraźnie zaznaczony, ale pamiętajmy, że to co jest oczywiste dla profesora czy doktora prawa, nie musi być jasne dla zwykłego Polaka, a prawo powinno być jasne i oczywiste, aby unikać jego beznamiętnego naginania. Jak pokazuje rzeczywistość także dla wykształconych przecież publicystów prawicowych nie jest to klarowne (choć wiem, że większość z nich po prostu cynicznie gra, udając, że PiS nie łamie Konstytucji).

2. Jasne kryteria wyboru władzy sądowniczej. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźne kompetencje dotyczące wyboru władzy sądowniczej. Niech będzie jasno napisane kto i ilu wybiera członków do KRS. Tak, Konstytucję trzeba czytać całościowo, bez wyrywkowej interpretacji jej zapisów, ale zmiana ta niczego nie pogorszy, a jedynie na lata wytrąci argumenty tym wszystkim, którzy będą chcieli  Konstytucję naginać i łamać jeszcze bardziej. Mówiąc krótko: niech jasno będzie zapisany trójpodział władz.

3. Wybór członków najważniejszych instytucji w Państwie. Wprowadzić trzeba, jako zasadę naczelną wyboru do wszystkich ważnych instytucji państwowych, większość 3/5 głosów jako warunek obligatoryjny bez żadnych innych opcji, co wymusi dogadywanie się rządzących z opozycją. Tworzenie fikcji w postaci “jeśli nie uda się wyłonić większością 3/5 głosów, to wyłaniamy ją większością zwykłą”, jest po prostu kpiną. Nie obawiałbym się paraliżu, gdyż każda władza do rządzenia potrzebuje tych instytucji, więc będzie zmuszona do kompromisów. Jest wtedy szansa na złagodzenie tej latami trwającej plemiennej wojny. Dobry kompromis to nic złego.

4. Izba Kontrolna w Sądzie Najwyższym. Zgoda, stworzyć trzeba w Sądzie Najwyższym izbę kontroli sędziów, ale niech będzie ona złożona z równej liczby sędziów powoływanych przez przedstawicieli III władzy, parlament i prezydenta. Dajmy sobie spokój z ławnikami, nie twórzmy sądów ludowych. Niech taka izba powstanie. Sposób jej powołania da względną równowagę w tej izbie, a jednocześnie spełni oczekiwania części społeczeństwa. Niech i trzecia władza podlega kontroli.

5. Prokuratura i rząd to muszą być dwie odrębne instytucje. Oddzielić należy prokuraturę od rządu, ale dając jej jeszcze większą niezależność, niż było to za rządów PO/PSL. Prokurator generalny powinien być wyłaniany w wyborach powszechnych podczas wyborów parlamentarnych.

6. Niezależność religii od państwa. Religia niech będzie religią a nie polityką. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny i jednoznaczny rozdział kościołów od państwa. Zapisanie tego w Konstytucji zakończy niekończące się wojny religijne w Polsce.

7. Kompromis aborcyjny. Kompromis aborcyjny (ten, który obowiązuje obecnie) powinien być zapisany w Konstytucji, aby zdecydowanie utrudnić ciągłą grę tym tematem, zarówno przez lewicę jak i prawicę. Zapisanie tego w Ustawie Zasadniczej powinno także zakończyć niekończącą się dyskusję na ten temat.

8. Rada Podręczników i Rada Mediów. Stworzyć trzeba Radę Podręczników Szkolnych oraz Radę Mediów, aby czuwały nad właściwymi treściami w podręcznikach szkolnych i pluralizmem w mediach. Wybór członków tych Rad niech odbywa się według generalnej zasady większości 3/5. KRRiT niech odejdzie do annałów historii. Ciągła gra historią – także.

9. Sędziowie Pokoju. Wprowadzić trzeba w sądach sędziów pokoju do rozstrzygania drobnych spraw, obligatoryjną darmową mediację, niższe opłaty sądowe i prostsze zasady skargi nadzwyczajnej do SN w przypadku gdy wyroki obu instancji różnią się zasadniczo. Ten ostatni postulat można uregulować odpowiednią zmianą w Kodeksie Postępowania Cywilnego, tworząc swoistą III instancję postępowania. W procedurze karnej można by uczynić podobnie. Kasacja wyroku obecnie jeszcze obowiązująca to zwykła fikcja, a skarga nadzwyczajna proponowana przez prezydenta, to ponury żart z prawa.

10. Polityka pomnikowa. Postawić trzeba w Warszawie (i tylko w Warszawie) pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, ale jednocześnie z gwarancją, że pomnik też będzie miał Lech Wałęsa. Tym samym zakończyć ten niekończący się spektakl smoleńską grą.

11. Wybory. Wprowadzić z powrotem JOW-y w wyborach samorządowych w każdej gminie z wyjątkiem wyborów do sejmików wojewódzkich. Wyborami niech zajmują się sędziowie a nie politycy.

12. IPN i przejęcie narracji historycznej. Zapisać trzeba jasne kompetencje Instytutowi Pamięci Narodowej, nie likwidować. Niech zajmie się też wiarygodną i kompetentną oceną III RP. Żadnego mieszania polityki z historią. Członków do Rady IPN niech wybiera Sejm większością 3/5. Ministerstwo Kultury powinno przygotować kampanię społeczną odkłamującą historię z narracją historyczną akceptowalną także dla zwolenników “większego znaczenia Polski w historii świata”.

13. Ustawa o zgromadzeniach. Przywrócić trzeba obywatelom prawo do zgromadzeń. Ale rozróby pacyfikować w zarodku i bezwzględnie. Ochrona własności prywatnej, samorządowej i państwowej winna być nadrzędna.

14. Służba Cywilna. Zapisać trzeba w Konstytucji zasady funkcjonowania Służby Cywilnej jako kuźni kadr państwowych. Urzędnik powinien być wysokiej klasy specjalistą. Czym wyższy urząd, tym większy stopień specjalizacji.

15. Obrót ziemią. Dać trzeba konstytucyjne gwarancje dotyczące obrotu ziemią jak każdą własnością prywatną. Żadnych ograniczeń, a zwłaszcza faworyzowania Kościołów.

16. Reprywatyzacja. Uchwalić trzeba wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Dość tej fikcji. Prawa lokatorów winny być tak samo chronione jak prawa spadkowe i właścicielskie, zaś sądy powinny rozstrzygać czy dany właściciel kamienicy nie nadużywa władzy nad lokatorami, windując czynsze ponad rynkową wartość w danym mieście.

17. Ochrona przyrody. Przyroda powinna być chroniona konstytucyjnie. Widocznie w Polsce tak trzeba.

18. Organizacje pozarządowe. Dać trzeba gwarancję niezależności organizacjom pozarządowym. To także powinno być prawo zapisane w Konstytucji.

19. In vitro. Zagwarantować trzeba także konstytucyjne prawo obywatela do programu in vitro. Państwo powinno ten program finansować, jako jeden z programów demograficznych.

20. Związki partnerskie. Konstytucja powinna je gwarantować. W demokracji liberalnej nie ma żadnego powodu, aby ta kwestia nie była uregulowana. Adopcja dzieci w związkach partnerskich powinna zostać także uregulowana w myśl zasady, że każdy obywatel jest wobec prawa równy. Odpowiednie ministerstwo powinno wdrożyć wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat.

21. Szkoły. Zagwarantować trzeba konstytucyjny podział na szkoły państwowe, prywatne i wyznaniowe. Ze szkół państwowych musi zniknąć “obowiązkowa” religia (która obowiązkowa póki co nie jest, ale tylko teoretycznie) i krzyże ze ścian – nauka religii niech będzie autentycznie dobrowolna, a w salce do jej nauki niech wiszą symbole wszystkich najważniejszych kultów. Nauczać trzeba o każdej ważniejszej religii światowej. W pozostałych typach szkół (prywatnych czy wyznaniowych) niech będzie zagwarantowana swoboda wyboru, jakiej religii będzie się nauczać lub czy w ogóle będzie się jej uczyć.

22. Wsparcie najbiedniejszych, czyli nowy program 500+. Zagwarantować trzeba konstytucyjny obowiązek wspierania najbiedniejszych oraz samotnych matek i rodzin wielodzietnych. Należy zapisać minimum gwarantowane jako procent PKB, aby państwo miało obowiązek dzielić się wzrostem gospodarczym z tymi, którzy tego naprawdę potrzebują. Odpowiednia ustawa powinna określać dokładnie zasadny pomocy, aby unikać bezczelnego rozdawnictwa na kredyt, jako formy kupowania głosów wyborczych.

23. Program wsparcia osób starszych. Państwo, które nie dba o osoby najstarsze, jest państwem wstydu. Oddziały geriatryczne powinny być powszechne w całym kraju, a wybrane leki dla seniorów faktycznie muszą być bezpłatne. V RP powinna także stworzyć program tanich kredytów dla przedsiębiorców, którzy chcieliby otwierać specjalistyczne domy opieki dla seniorów. Opłaty za pobyt w tych placówkach także powinny być wspierane przez państwo. Opieka nad seniorami jest tak samo ważna, jak tworzenie programów prodemograficznych.

24. Program budowy mieszkań. Bank Gospodarstwa Krajowego niech wprowadzi program tanich (dotowanych przez państwo) kredytów inwestycyjnych dla deweloperów. Ziemia kupowana pod budownictwo mieszkaniowe powinna być także dotowana z budżetu. Wszystko po to, aby koszt budowy mieszkań był jak najniższy.

25. Program budowy żłobków i przedszkoli. Ze środków zaoszczędzonych na nowym programie 500+ należy budować nowe żłobki i przedszkola, a czesne w tych instytucjach należy także dotować, aby młode matki mogły jak najszybciej wracać do aktywności zawodowej, co przyniesie kolejne oszczędności w wydatkach państwa na ZUS.

26. Wielki program prywatyzacji spółek skarbu państwa. Gros środków na cele społeczne musi pochodzić ze sprywatyzowanych spółek skarbu państwa. W rękach państwowych powinny zostać tylko same strategiczne spółki (głównie stricte zbrojeniowe). Pozostałe powinny zostać sprywatyzowane poprzez publiczną sprzedaż na Giełdzie Papierów Wartościowych. To jedyny uczciwy sposób prywatyzowania. Ministerstwo Skarbu powinno przygotować wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat. Sprywatyzowane spółki wnosiłyby więcej środków do budżetu, a przede wszystkim ukrócone zostałoby polityczne rozdawnictwo stanowisk.

27. Wiek emerytalny. Wiek ten trzeba podnieść do 70 lat dla mężczyzn i 67 lat dla kobiet – to jedyna gwarancja, że państwo nie upadnie za lat kilka. Ale jednocześnie wprowadzić trzeba rozwiązania dla osób, które chciałby skorzystać ze wcześniejszej emerytury, zaznaczając jednak, że jej wysokość będzie ograniczona. Społeczeństwa żyją coraz dłużej, rośnie armia osób zawodowo nieczynnych. Państwo nie powinno także ograniczać aktywności zawodowej emerytom.

28. Konstytucja dla biznesu. Stworzyć trzeba rzetelną i realną Konstytucję Dla Biznesu, uprościć maksymalnie system podatkowy, ujednolicić VAT, a środki uzyskane w ten sposób przeznaczyć na pomoc najbardziej potrzebującym, tak aby program pomocowy nie był w istocie kredytem do spłaty przez przyszłe pokolenia. Nie utrudniać życia przedsiębiorcom. Stworzyć program finansowania inwestycji przedsięwzięć gospodarczych, pamiętając, że to małe i średnie firmy prywatne generują najwyższy dochód państwa.

29. Trybunał Konstytucyjny. Przywrócić trzeba Trybunał Konstytucyjny do życia. Wybrani prawidłowo sędziowie niech zastąpią dublerów, a nowi niech będą wybierani według zasady 3/5. Trybunał to jedyna instytucja hamująca zapędy polityków.

30. Rozliczenie polityków za łamanie Konstytucji. Aby V RP nie była obarczona grzechem zaniechania u jej zarania, niezbędne jest postawienie polityków, którzy dopuścili się złamania Konstytucji przed Trybunałem Stanu. Jest to także niezbędne dla poszanowania prawa, którego wymaga się od zwykłych obywateli.

Zapewne można by te propozycje zapisać inaczej, zapewne można by je jeszcze rozszerzyć o inne, ważne kwestie. Ale nie o szczegóły idzie. Idzie o danie ludziom nadziei, że jest plan na Polskę po PiS-ie, i że to nie jest plan naprawy czegoś, czego się już naprawić nie da i czegoś, co tak naprawdę nie spełniało oczekiwań większości Polaków. Tę potrzebę widać było już u schyłku drugiego rządu PO/PSL. Kaczyński to rozumiał i taką propozycję Polakom złożył, ale Kaczyński nie rozumie współczesnego świata. Jego pomysłem na państwo, jest państwo wszechmocne, omnipotentne, a tym samym z innej epoki.

V Rzeczpospolita powinna być państwem z jednej strony nowoczesnym i liberalnym, ale gwarantować też powinna bezpieczeństwo tym wszystkim, którzy we współczesnym świecie nie mogą się odnaleźć. I powinno być to konstytucyjnie gwarantowane. Polska będzie potrzebować odnowy, rządy obozu prawicy nie będą dobre – mimo miliardów wydawanych na propagandę sukcesu, nie da się w nieskończoność zaklinać rzeczywistości.

Twierdzę, że narracja dotycząca rujnowania państwa prawa nie przynosi już efektów. Coraz więcej ludzi rozumie, że Kaczyński zagarnął wszystkie frukty i zrobi wiele, aby ich nie oddać. Coraz więcej osób patrzy na to ze smutkiem, brak niektórym wiary, że da się to odkręcić. Dlatego konieczne jest wyprzedzenie, a tym wyprzedzeniem musi być coś, co będzie też wyzwaniem intelektualnym na tyle dużym, aby można było zebrać wokół tego projektu 2/3 głosów w przyszłym Sejmie w celu urealnienia Konstytucji oraz aby możliwe było jej zatwierdzenie w drodze Referendum. W 2019 roku przypadnie okrągła 30 rocznica odzyskania wolności, a to byłby idealny moment na rozpoczęcie procesu odnowy państwa, zapoczątkowanego zwycięstwem wyborczym Opozycji. Proponuję 30 zasad nowego państwa na 30-lecie wolności. Tak powinna powstać V Rzeczpospolita Polska.

Pora najwyższa zrozumieć, że nie da się inaczej pokonać Kaczyńskiego.

 

Good night and good luck.

 

Pisane w dniach 18-27.12.2017 roku.

 

 

 

Nie oddamy biało-czerwonej naszystom  :)

Uczestnicy Marszu Niepodległości nie podpalili tym razem żadnego wozu transmisyjnego, w telewizji, nie tylko rządowej, nie pokazano burd i zamieszek. 60-tysięczny tłum w zdyscyplinowany sposób przemaszerował przez Warszawę wznosząc uzgodnione hasła i transparenty. Skąd więc alarmistyczne nagłówki w prasie krajowej i zagranicznej? Dopóki Marsz Niepodległości przypominał taki nieco większy marsz kiboli przed derbami można było go zaklasyfikować jako chuligańskie awantury bez większego znaczenia. Dziś to już niemożliwe.

Na marsz i środowiska skupione wokół niego należy patrzeć jako na stały element politycznego krajobrazu Polski. Rasizm, ksenofobia, nienawiść do wszystkiego, co „obce” wkroczyły do mainstreamu. I już się z niego nie wyprowadzą. Naszyzm w wersji lekkostrawnej podawany jest już w Sejmie w postaci stowarzyszonej (jeszcze) z Kukizem Młodzieży Wszechpolskiej, której rzecznik określa swoje środowisko mianem „rasowych separatystów” (judeosceptycy najwyraźniej wyszli z mody). „W haśle »Biała Europa« nie ma naszym zdaniem nic złego” – wykłada karty na stół Mateusz Pławski.

Naszyzm w wersji hard jest póki co głównie na użytek wewnętrzny i do opinii publicznej dostaje się wciąż sporadycznie i przy okazji. Dziś krzyże celtyckie, „salut rzymski” czy hasła o „Polsce dla Polaków” pojawiają się jakby przypadkiem, na marszach, na forach, nieoficjalnie. Oficjalnie starannie uczesani chłopcy inspirują się „żołnierzami wyklętymi”, nauką Kościoła i historią bohaterskiej Polski. Granica przesuwa się niemal niepostrzeżenie, ale konsekwentnie. Mieczyki ONR-u opatrzyły się w miejscach publicznych, np. na oficjalnych obchodach Święta Niepodległości pod łódzką katedrą. Nikt nie interweniuje, nie zadaje pytań o to, czy ta organizacja przestrzega polskiej konstytucji (oficjalnie są za obaleniem „okrągłostołowej republiki” – czy to jest III RP? Liberalna demokracja jako taka?).

Dziś wciąż jeszcze potrzebne są niedomówienia, cieniowanie, sugestie między wierszami. Ale wraz z pojawieniem się władzy, która ksenofobiczne hasła uznaje za margines niegodny jednoznacznej oceny, za to ściga dziennikarzy za cytowanie haseł z marszu czy Obywateli RP podejmujących próbę kontrdemonstracji, naszyści na coraz więcej mogą sobie pozwolić. Wraz z nakręceniem antyuchodźczej fobii zawołania o obronie „chrześcijańskiej cywilizacji” („białej rasy” dla wtajemniczonych) przed islamskimi gwałcicielami i terrorystami będą się nasilać.

Jednym z największych atutów naszystów jest przedstawienie może infantylnej i nieprawdziwej, ale spójnej opowieści o Polsce i jej historii. Przedmurze, walka z germanizacją, Polska jako ofiara – wroga zewnętrznego (rozbiory, okupacja) i wewnętrznego (Żydzi, Ukraińcy, komuniści). Naszyści redukują bogatą i skomplikowaną historię wieloetnicznej Rzeczpospolitej do prymitywnej narracji, która świetnie odpowiada na narodowe kompleksy i fobie. Szantaż: nie kochasz Polski naszystów – nie jesteś patriotą, działa niezwykle skutecznie. Brak jest spójnej i prostej opowieści, która równie łatwo odpowiadałaby na psychiczne potrzeby znacznej części Polaków, szczególnie młodego pokolenia.

Tymczasem opowieść naszystów o Polsce to opowieść „niewolników”, którym marzy się to, że stanowią „rasę panów”. To rodzaj odżywki na szybki przyrost mięśni dla cherlawych chłopaczków, którym siłownia nie pomaga na zapadniętą klatkę. Tylko naród, któremu skrajnie brak pewności siebie, musi snuć o sobie bajkę na poziomie kolorowych książeczek o Koziołku Matołku, o „dobrych żołnierzach wyklętych”, o „zdrajcach” z Solidarności, którzy usiedli do Okrągłego Stołu, o Polsce zawsze dziewicy, bezgrzesznej i niewinnej, na której cnotę nastają na zmianę Niemcy, Rosjanie, Ukraińcy, międzynarodowa żydowska finansjera, postkomuniści, a nawet Unia Europejska i Amerykanie z NATO.

Polska potrzebuje wspólnotowego spoiwa, nowoczesnego patriotyzmu – ale w wersji dorosłej, na miarę wyzwań jakie stoją przed nami, nie dziecięcego prężenia muskułów i mizoginistycznej narodowej fantastyki Ziemkiewicza i jego towarzyszy z prawicowych pism. W tej opowieści będzie miejsce i dla zwycięstw Batorego i dla sukcesów Kazimierza Wielkiego i dla republikańskiej Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale też na wyrywanie języków innowiercom w „Polsce bez stosów”, na zachwycające pałace możnowładców zbudowane na plecach pańszczyźnianych chłopów, na Polskę nareszcie niepodległą z gettami ławkowymi i prześladowaniem Ukraińców, na Jedwabne i Akcję  „Wisła”.

W tej opowieści jest miejsce i na tragedię narodowych powstań, na „nie wiem, czy był sens, wiem, że był mus” Traugutta i na mądrą politykę zdecydowanego oporu i mądrych kompromisów pokolenia Piłsudskiego, a 60 lat później Kuronia, Borusewicza, Wałęsy i całej Solidarności – które umiało wykorzystać sprzyjającą koniunkturę do uzyskania tego, co było możliwe bez składania daniny krwi, bez wojny domowej.

Mamy wiele opowieści na czas klęsk – „ku pokrzepieniu serc”, chowania się po kościelnych kruchtach, śpiewania patriotycznych pieśni, wspominania bohaterów i wytykania palcem zdrajców. Ale dziś jest czas opowieści na czas zwycięstwa – gdzie słuszna duma pozwoli na zmierzenie się ze wstydem. Na spojrzenie historii prosto w oczy, przyznania się do słabości – i odnalezienia w sobie pokładów siły związanej z tym, że już dłużej nie trzeba przed światem i co najważniejsze – przed sobą ukrywać tych wstydliwych epizodów.

Czy naprawdę niepodległość znaczy dla nas tak niewiele, że pozwolimy, żeby zawłaszczyli ją łysi w kominiarkach? Jeśli tak, to zasługujemy na los, który chcą nam wszystkim zgotować. Wierzę jednak, że jest inaczej, że stać na to, żeby spojrzeć w twarz poprzednim pokoleniom, którzy o wolnej Polsce mogli tylko pomarzyć. Chcę poczuć znów dumę z Polski, dumę z nas.

Czas odebrać biało-czerwony sztandar naszystom.

Leszek Jażdżewski – politolog, publicysta, redaktor naczelny Liberté!

PrzePiS na przekaz. Jak działa machina pisowskiej propagandy :)

Trzeba zdać sobie sprawę z faktu, że propaganda nie musi być odziana w prawdopodobne treści. Relacja haseł do rzeczywistości praktycznie nie a żadnego znaczenia. Przykłady można mnożyć. Pierwszy z brzegu: „na demonstracje wychodzili ubecy/komuniści”. Gdy zmienił się skład społeczny demonstrantów trudno było ten mit utrzymać, bo większość z nich nie mogła, choćby z racji wieku, być rzeczonymi ubekami. W obowiązującej propagandzie rozszerzono pojęcie „ubeka” na kolejne pokolenia czyniąc z bycia „ubekiem” cechę dziedziczną. Fakt, że komunistyczny prokurator jest szefem komisji sprawiedliwości kompletnie wyznawcom nie przeszkadza. Pytanie brzmi, jak to jest możliwe? Jak możliwe jest skuteczne rozpowszechnianie mitów tak oderwanych od rzeczywistości? Jak możliwe jest, że ludzie przyjmują przekaz tak wewnętrznie sprzeczny. Otóż jednak możliwe.

Spójność przekonań.

Celem propagandy tego rodzaju jest utrzymanie spójności przekonań. Mówimy do przekonanych. To pieśń wyznawców, którym trzeba jakoś załatać poznawczą dziurę. Oto bowiem rzekoma „władza ludu” konfrontuje się z masowymi demonstracjami, w których bierze udział ponad 200 tys. osób w ponad 240 miastach i miasteczkach. Trzeba ten fenomen jakoś własnym wyborcom wytłumaczyć. Pytanie jak? „Demonstrują elity w obronie własnych przywilejów”. To niezły argument, ale dość ograniczony. Skuteczny, gdy mówi się o w miarę jednorodnych demonstracjach organizowanych przez KOD i ograniczonych do Warszawy. Można było przekonywać widzów TVP, iż to „kwik elity oderwanej od koryta”. Wytłumaczenie o tyle dobre, że nie tylko daje język własnym wyborcom do opisu zjawiska, ale także pozwala je kompletnie zbagatelizować i wyszydzić. Gdy demonstrantów jest więcej, gdy na ulice setek miast wychodzą zwykli ludzie, co raz trudniej utrzymać adekwatność poprzedniego obrazu. Wtedy zmienia się propagandowa narracja. Ubecy i dzieci ubeków nadają się na wroga jeszcze lepiej. Budzą większą niechęć niż elity i są zdecydowanie trudniej definiowalne. Być elitą to jednak bądź co bądź zaszczyt, ubek jest jednoznacznie pejoratywny.

Dlaczego ludzie są skłonni uwierzyć we wszystko? Pasek z TVP Info: „Obrońcy pedofilów i alimenciarzy twarzami oporu przeciwko reformie sądownictwa”.

Magia uogólnienia.

Najczęściej używanym chwytem propagandowym ekipy wychowanej przez Wyższą Szkołę Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu jest prosta generalizacja. Siłą propagandy jest używanie wielkich kwantyfikatorów. Wystarczy pokazać jednego byłego majora UB, by zbudować historię o tym, że wszyscy uczestnicy protestu są ubekami walczącymi o własne przywileje emerytalne. Wystarczy, by jeden sędzia otrzymał zarzut drobnej kradzieży sklepowej, co pozwala zrobić wrażenie, że generalnie sędziowie kradną i są na wskroś zdemoralizowaną kastą. I tak dalej. Pole do popisu jest praktycznie nieskończone.

Język emocji

Język tym dla propagandy jak mąka dla chleba. Dlatego dobór słów ma kolosalne znaczenie. Grudniowe protesty opozycji zostały nazwane puczem, gdyż słowo to posiada jednoznaczny i silny negatywny ładunek emocjonalny. Według tej samej reguły w Rosji organizacje pozarządowe otrzymujące środki z zagranicy, mają obowiązek przedstawiania się jako agenci. Najlepszy przykład z polskiego podwórka, to słynny „donos na Polskę”. Ciekawa i nieprawdopodobnie skuteczna konstrukcja, bazująca na poczuciu solidarności narodowej i patriotyzmu. Skuteczny, bo zawstydza nawet opozycję. Opiera się na następujących logicznych przesłankach, fałszywych nota bene w całości. Po pierwsze „donos”. Nie „donos”, bo instytucje europejskie umocowane odpowiednimi traktatami, po to zostały powołane, by rozpatrywać kwestie przestrzegania europejskiego prawa we wszystkich członkach wspólnoty. Komisja Europejska czy Parlament Europejski nie jest zewnętrznym wobec Polski, obcym ciałem, do którego można „donosić” na kogokolwiek. Słowo „donos” zakłada, że donosi się gdzieś na zewnątrz, donosi się obcemu. Polska jest równoprawnym członkiem instytucji europejskich i są one w równym stopniu polskie co hiszpańskie, holenderskie czy włoskie. Po trzecie ów „donos” propaganda przypisuje fałszywie opozycji. Autorem prośby o interwencje Komisji Weneckiej był aktualny minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski. Opozycja nie miała z tym nic wspólnego. Po czwarte „na Polskę”. To sformułowanie implicite utożsamia rząd Beaty Szydło z Polską rozumianą jako wspólnotę narodową. Delikatnie mówiąc dość odważne założenie w stylu dawno minionym: „Partia to Naród”, pamiętacie Państwo?

Wzbudzanie odrazy.

Dlaczego takie zbitki pojęciowe działają skoro jedno zdanie zawiera cztery kłamstwa? Dlatego, że nie odwołują się do racjonalnej sfery naszego myślenia, lecz do warstwy zdecydowanie głębszej, pierwotnej, wręcz odruchowej – do uczuć. Dobrze sformułowany przekaz musi budzić emocje. Bardzo dobrze sformułowany przekaz to taki, w którym emocje są tak silne, że kompletnie niwelują intelektualną refleksję. Mit o „donosie na Polskę” jest takim właśnie przekazem. Gniew i odraza wyłączają refleksję nad znaczeniem słów, z których jest skonstruowany. Przeciętny adresat takiej wiadomości nie jest w stanie ocenić jej prawdziwości, bo treść porusza go tak silnie, że on „czuje” gniew na opozycję nie zdając sobie sprawy z zawartej w niej manipulacji.

Obrazkiem po oczach.

Obraz jest bardziej skutecznym środkiem propagandy niż słowo. Obrazy budzą po prostu więcej emocji i są z „definicji prawdziwe” bo „oczy nie kłamią”. Prawda?. Prawicowa propaganda uwielbia fotomontaże. A to Tusk szepcze z Timmermansem, podpis: donos na Polskę. A to Angela Merkel w stroju niemieckiego żołnierza pochyla się nad mapą Polski itp. To prosty zabieg. Nic nie trzeba tłumaczyć. Obraz działa podprogowo i bezrefleksyjnie. Budzi emocje i jeszcze lepiej przemyca kłamstwo. Jak mam nie wierzyć skoro widzę na własne oczy, jak nagie dziewczyny taplają się w błocie na przystanku Woodstock?. Obraz budzi oburzenie i odrazę. Nie ma co tłumaczyć, wszystko jasne.

Odwracanie przyczyn i skutków.

Do świadomości opinii publicznej zazwyczaj dociera koincydencja faktów. Wiemy, że Tusk powiązany jest z Unią Europejską, i że ostatnio relacje pomiędzy Unią a rządem w Warszawie są fatalne. Sprawny propagandysta nie będzie zaprzeczał faktom. Wręcz odwrotnie, rozdmucha je jak balon. Odwróci jedynie kierunek łączącej je relacji. I tak w prawicowych mediach ukazuje się narracja, według której to Tusk psuje relacje rządu z Unią. Tusk owszem, ostrzegał przed skutkami działań rządu Beaty Szydło dla miejsca Polski w zjednoczonej Europie. Cóż prostszego niż zamienić przyczynę ze skutkiem. I mamy: „Tusk odbierze Polakom pracę w Unii. Ulimatum?” „Tusk musi wcisnąć do Polski uchodźców. Inaczej Berlin pokaże dokumenty.” „Tusk jako rzecznik Niemiec grozi Polsce wyrzuceniem z UE, jeśli ta zażąda odszkodowań za II W. S.” I tak dalej. W większości przypadków treść artykułu pod powyższymi tytułami nie potwierdza tezy zawartej w tytule. Nie ma to znaczenia, bo wiadomo, że większość czytelników wyrobi sobie zdanie właśnie ograniczając się do nagłówka. W ten sposób można ludziom sprzedać każde kłamstwo. Skutecznie.

Autorytet.

Nowoczesna propaganda oparta jest o cytaty. Fake news tworzy się od wpisów na fejsbooku, który cytowany jest przez portal na przykład Głos Gminny.pl lub newsbook.pl lub teFakty itp. takich portali są tysiące. Cytat z portalu jest już newsem i można go cytować dalej, na przykład na rzeczonym pasku w TVP. Najcenniejsze fake newsy preparuje się na podstawie „doniesień” prasy zagranicznej. Na przykład zdjęcia nagiej dziewczyny taplającej się jakoby w błocie na Przystanku Woodstok cytowane są za The Sun. Oprócz wiarygodności – prasa światowa – zabieg ten ma jeszcze jeden cel: wzbudzenie w czytelniku poczucia wstydu. Tak nas widzą na świecie. Polak to nagi brzuchaty mężczyzna z gołą kobietą w błocie. Skojarzenia ze świniami są oczywiste. Celem wywołanie oburzenia nagą kobietą, wstydu, publikacja ma miejsce za granicą, oraz głębokiej emocjonalnej awersji do opozycji i wszelkiego sposobu wyrażania niezgody z władzą. Wdzięczny tytuł nad zdjęciem bowiem brzmi: „Taplają się w błocie przeciwko rządowi”. Powoływanie się na zagraniczne media jest bardzo popularną metodą dodawania wiarygodności zamieszczanym materiałom.

Koncentracja.

Koncentracja to nic innego niż mnożenie w nieskończoność tego samego newsa. Robi się to po to by adresatów przekonać o powszechności tak podawanej „prawdy”. Ten sam obrazek widać po prostu wszędzie. W ten sposób daje się spreparowanej informacji tak zwany „społeczny dowód słuszności”. Chodzi o to by „wszyscy” pisali to samo. Propaganda zazwyczaj ma charakter skoncentrowanej fali. I tak jakiś news staje się tematem dnia i celem specjalistów od kształtowania opinii publicznej jest zrobienie wrażenia że „prawda”, którą lansują, jest wszechobecna a zatem jej wiarygodność nie podlega wątpliwości. Ostatni przykład to Przystanek Woodstok. W ciągu paru dni portale internetowe, prasa i stacje telewizyjne zostały zalane doniesieniami o skandalicznych wydarzeniach jakie miałby jakoby mieć miejsce podczas festiwalu. Co ciekawe część z tych newsów była prawdziwa, część podawana także przez niezależne media. W przypadku takich propagandowych kampanii nie ma znaczenia czy tak zwane mainstreamowe media potwierdzają czy przeczą propagandowym faktom, najważniejsze by podjęły temat. Bo celem nie jest przekonanie ludzi do konkretnych wydarzeń lecz zrobienie wrażenia. W tym przypadku wrażenia zawstydzającej katastrofy jaką jakoby był festiwal. I tak tytuły krzyczały: „Czy Owsiak zamienia uczestniczki przystanku Woodstock w muzułmanki?” „Pobity uczestnik Przystanku Woodstock w stanie krytycznym.” „Politycy PO na Woodstocku. Fala krytyki.” „Bardziej upolitycznić się nie da! Owsiak z Festiwalu Woodstok zrobił imprezę Platformy.” „Woodstok 2017 nauka wiązania hidzabu i warsztaty kultury arabskiej.” „Narkotyki, brutalne pobicie a nawet gwałt. A to pierwszy dzień przystanku Woodstok.” i tak dalej i tak dalej. Odpowiednio dobrane tytuły podane w zmasowanej formie robią wrażenie nawet na nieprzekonanym. Cholera, skoro wszyscy o tym piszą, coś w tym musi być. I o to właśnie chodzi.

Pytania

Nagłówki w formie pytań są ulubionym prostym i skutecznym narzędziem propagandy. Pytanie typu dlaczego bije pan żonę? To klasyk tak uprawianej propagandy. Pytanie to ma ukryte na pierwszy rzut oka założenie jednoznacznie imputujące pytanemu, iż bije on żonę. Pytanie ma zatem ogromny ładunek emocjonalny i zmusza obiekt propagandowego ataku do obrony. To efekt, na który liczy propagandysta. Im bardziej tłumaczy się obiekt ataku, że nie bije żony tym bardziej utwierdza widzów spektaklu, że coś w tym musi być. Przecież tylko winni się tłumaczą, prawda? Takie pytanie oparte na fałszywym założeniu ma jeszcze jedną bezcenną cechę, nie można mu zarzucić kłamstwa. Innymi słowy siła rażenia większa niż przy zarzucie wprost i gwarantowane bezpieczeństwo. Idealne narzędzie.

Fantazje

Chwyt polega na tym, żeby wymyśleć pojęciowego golema. Propagandowy twór nieistniejący w rzeczywistości, ale skonstruowany z pewnych istniejących fragmentów, w lepiej lub gorzej funkcjonującą całość, którą można wytłumaczyć niezrozumiałe zjawiska, lub straszyć własnych wyznawców. Takim konstruktem zazwyczaj bywa obcy i w Polsce mieliśmy już z nim do czynienia w postaci przenoszących zarazki i choroby, dominujących kulturowo, agresywnych i bezwzględnych „muzułmanów”. Niestety mity trwają stosunkowo krótko. W dobie mediów społecznościowych rozprzestrzeniają się błyskawicznie ale równie szybko się nudzą. Przed muzułmanami rolę straszydła pełnił skutecznie potworny gender. Teraz przez firmament prawicowych mediów przeleciał świecący jasnym światłem meteoryt propagandy w postaci mitycznego Astroturfera. Astroturfer to przerażający i wszechmocny niewidoczny potwór, który za pomocą elektronicznej dezinformacji i manipulacji dokonywanych na ich nieświadomych mózgach, wyprowadza ludzi na ulicę przeciwko rządowi. Astroturfer żył stosunkowo krótko. Nie przyjął się biedaczek. Był chyba zbyt odrealniony i trochę za bardzo niezrozumiały. Nawet jak na potrzeby prawicowych wyborców.

Jawne kłamstwa.

Jawne kłamstwa są stosunkowo rzadko i z niechęcią używane w propagandzie. Łatwo bowiem, można ujawnić ich naturę i podważyć wiarygodność źródła. Z czasem, gdy propaganda narasta, emocje szczytują, coraz częściej kłamstwo wypiera inne formy manipulacji. Choć prostackie, jest poręczne. Można je używać bezrefleksyjnie. Natychmiast.Mistrzem kłamstw mówionych wprost bez żenady, jest pani premier Beata Szydło. Dwa najsłynniejsze to „Polska przyjęła ponad milion uchodźców z Ukrainy” wypowiedziane na forum PE oraz ostatnio gdy wbrew oczywistym faktom twierdziła publicznie, iż UNESCO NIE wezwało Polski do wstrzymania wycinki drzew w Puszczy Białowieskiej.

Jak w to można uwierzyć?

Powrócę zatem do podstawowego pytania. Jak to się dzieje, że jawne kłamstwa lub oderwane od rzeczywistości manipulacje są skuteczne? Głównym celem propagandy nie jest przekonanie nieprzekonanych lecz utrwalenie lojalności własnego elektoratu.

Fundamentalną cechą myślenia autorytarnego jest spójność. Pozorny monolit poglądów wyjaśnia całość otaczających zjawisk. Polityczna sekta musi mieć jednoznaczną odpowiedź na każde pytanie. Wyłącznie w ten sposób może bowiem potrzebę spójności swych członków obsłużyć. W manichejskim obrazie świata „my” reprezentujemy samo dobro i szczere intencje, „oni” są źli z definicji. Od reguły powyższej nie ma wyjątków. Dlatego Piotrowicz jest dobry a Wałęsa to ubek. Spójność zapewniana jest przez język, którym propaganda opisuje otaczający świat. Ten język nie musi być prawdziwy ale musi być jednoznaczny i szczelny. Argumenty niezależnie od ich wiarygodności, czy jakości, trafiają na podatny grunt utrwalonych przekonań. Odbiorcy chcą być utwierdzeni w prawdziwości obrazu swego świata. Dlatego, są ślepi na błędy i głusi na zgrzyty podawanych prawd. Dzięki coraz bardziej rozczłonkowanym mediom także, społecznościowym, żyjemy wszyscy w jednorodnych społecznych bańkach Sami decydujemy jakie informacje do nas trafiają. Rozmawiamy wyłącznie z ludźmi myślącymi jak ja. Nowoczesne technologie bardzo sprzyjają propagandzie. Każdy może dostać swoją „prawdę” skonstruowaną specjalnie na miarę osobistych oczekiwań, odpowiadającą na prywatne przekonania i szytą z emocji pod wymiar unikalnej osobowości tak, by była jak najbardziej dla danej osoby perswazyjna.

Siła propagandy jest paradoksalnie także największą jej słabością. Potrzeba spójności jest tak duża, że gdy pojawia się wyraźna sprzeczność w mało elastycznej formule czarno białego obrazu, całość pęka. Proces utraty wiary można porównać do wychodzenia z sekty. Kompletny jest dopiero wtedy gdy osobę stać na refleksję: „ Jak ja mogłem w to wszystko uwierzyć?.”

tekst ukazał się w Polityce 22.08.2017

O jaką Polskę walczymy? :)

O Polskę zawsze musimy walczyć. Toczyć bez pardonu wojny, w których żadna ze stron nie bierze jeńców. Nie możemy budować Polski jak buduje się firmę, sukcesywnie, krok po kroku, mając w ręku biznes plan. My musimy o Polskę walczyć, bo gen walki mamy we krwi od czasów pierwszych Piastów, z Poznania i Gniezna.

O jaką Polskę idzie gra? Gra na pewno nie idzie o Polskę, która będzie prywatnym folwarkiem jakiejkolwiek partii czy organizacji. Gra idzie o Polskę obywatelską, w znaczeniu: należącą do obywateli. Nie od dziś wiadomo bowiem, że głównym naszym zadaniem jest budowa społeczeństwa obywatelskiego z jego najlepszymi cechami. Utopia? Być może.

Tę obywatelskość niszczono w polskim państwie od wieków, dokładniej od rozbiorów. To był pierwszy, najistotniejszy krok w procesie odsuwania obywateli od ich państwa. Po 123 latach, gdy powstańczą, listopadową, styczniową, śląską i wielkopolską krwią odzyskaliśmy na krótko niepodległość – najważniejszym celem Ojców II Rzeczypospolitej była przede wszystkim odbudowa wielonarodowościowego społeczeństwa obywateli. Nie był to łatwy proces, ale przez te krótkie 20 lat uczyniono naprawdę wiele, aby zlepić poszarpane społeczeństwo w jedną całość. Zszywanie trzech różniących się znacznie od siebie pozaborowych tkanin musiało być procesem żmudnym, ale szło to zszywanie nam nad wyraz sprawnie, co z oczywistych względów nie było po myśli hitlerowskich Niemiec i sowieckiej Rosji. Dokonując w istocie IV rozbioru Polski we Wrześniu 39 roku, Stalin kilka miesięcy później przypieczętował go mogiłami w Miednoje, Charkowie i Katyniu, a Hitler precyzyjną, niczym chirurgiczny skalpel, dekompozycją społeczeństwa polskiego podczas 6 lat okupacji.

Powstania w Getcie Warszawskim i później Powstanie Warszawskie, mimo oczywistych klęsk, były krótkim i jakże bolesnym zrywem obywatelskości właśnie – Żydzi i Polacy powstali nie tylko by bronić własnej godności, ale także by bronić państwa. Polskiego państwa. To samo przyświecało każdemu żołnierzowi spod znaku białego orła i biało-czerwonej na wszystkich frontach II Wojny.

Potem przyszły ciemne lata Polski Ludowej, celem której było całkowite zniszczenie resztek społeczeństwa obywatelskiego. Nadrzędnym zadaniem tego ustroju było stworzenie nowego człowieka, homo communistarum lub precyzyjniej – homo sovieticusa, niemającego nic wspólnego z człowiekiem obywatelem. Byliśmy jednak zdolni pokazać ówczesnej władzy, że sowietyzacja Polski to plan nierealny do zrobienia. Pokazaliśmy to w Poznaniu w 56, w Warszawie w 68, w Gdańsku w 70, w Ursusie, Radomiu i Płocku w 76 i w całej Polsce w Sierpniu 80 roku. Potem przez lata Stanu Wojennego potwierdzaliśmy to co miesiąc, każdego trzynastego. Wszystkie te zrywy były właśnie brakiem zgody na uparcie wdrażany plan demontażu społeczeństwa obywateli.

W Czerwcu 89 roku wydawało się, że zrozumieliśmy wreszcie jako społeczeństwo czym jest człowiek obywatel. Niestety, nadzieja okazała się płonna – lata komunistycznego rozmiękczania mózgów zrobiły swoje. Na tak przygotowany grunt, po kilku latach mozolnych prób budowy kapitalizmu, zasiały się dwie diametralnie różne Polski: Polska liberalna, oparta na swobodnej myśli oraz Polska interwencjonistyczna, oparta na roszczeniowej postawie społecznej, będąca mieszaniną katolicyzmu, socjalizmu o zabarwieniu narodowym i sumie wszystkich strachów, z jakimi boryka się współczesny świat. Ta druga Polska świadomie i fałszywie nazwana została Polską solidarną (w kontrze do Polski liberalnej), która z solidarnością społeczną nie ma większego związku, poza istotną z punktu widzenia polityków funkcją: część społeczeństwa wynosi na piedestał grupę osób, które budują państwo w całości odporne na kontrolę obywateli tegoż państwa. Déjà vu, prawda?

Polska liberalna nie boi się wyzwań, chce sama o sobie decydować i nie widzi państwa w roli omnipotenta, zapewniającego wszelkie dobra, bo wie, że to w dłuższej perspektywie jest niemożliwe do zrealizowania. Polska liberalna chce od państwa tylko dwóch rzeczy: wędki do łowienia ryb i prostych, jasnych reguł panujących na łowisku. Z całą resztą poradzi sobie sama.

Polska roszczeniowa wszystkiego żąda. Od gwarancji pracy do bezpłatnej służby zdrowia bez kolejek. Państwo ma dać obywatelowi pełną michę i co miesiąc finansowy grant – ochłap, który ma zagłuszyć sumienie, gdy grupka polityków zawłaszcza państwo. Podstawy i standardy demokracji są nieważne, tak samo jak nieważne jest to, co będzie z gospodarką za lat kilka. Po nas choćby potop, dziś liczy się tylko to, że impreza jest na cztery fajerki.

Polska jest podzielona Rowem Mariańskim, wyżłabianym konsekwentnie i z premedytacją od lat, którego zasypać nie zdoła nawet jedno pokolenie. Odwiedzając twitterowe profile tej drugiej Polski i czytając tam zamieszczone wpisy, porażony jestem skrótowością myślenia ich autorów. Nie znajdziesz w nich refleksji, jest za to prosta nienawiść do wszystkiego co inne. I dzika satysfakcja z polityki uprawianej w gabinecie na Nowogrodzkiej. Nie ma nawet żadnej konstatacji, że jest się zwykłym narzędziem w rękach człowieka, który realizuje swą egoistyczną wizję państwa wszędobylskiego z jednej strony i bezwzględnego z drugiej, skutecznie podlewając to pikantnym sosem narodowo-socjalno-katolickim, typowym dla państw XIX i XX wieku. Akolitom tej władzy to odpowiada bardzo, bo tak ich nauczył PRL, przepełniony ideą człowieka sowieckiego.

Polskę obywatelską próbowała odbudować koalicja platformersko-ludowa, ale nie do końca jej to wyszło. Tuskowa ciepła woda w kranie nie była tylko odpowiedzią na największy od lat światowy kryzys gospodarczy (kto to dzisiaj pamięta?). Nie była też tylko odpowiedzią na dwa lata chaosu sprezentowanego Polsce przez pierwszy rząd PiS. Ciepła woda w kranie była próbą pogodzenia obu „Polsk”, była filozofią pokoju i zgody narodowej. Tę wodę w kranach uzupełnił Tusk wielkimi inwestycjami infrastrukturalnymi, zakładając, że nowoczesny kraj połączy społeczeństwo, tworząc fundamenty pod państwo obywatelskie. Polska wyszła z kryzysu w dobrym stanie, z dobrą gospodarką i strategicznymi inwestycjami w rodzaju gazoportu w Świnoujściu. A potem stało się coś, co nie miało prawa się stać – kilku gości dało się nagrać w knajpach jak drobni geszefciarze, oddając przygotowany do ekspansji kraj w ręce żądnego władzy i zemsty bezwzględnego oportunisty.

Dziś wiemy, że część Polski liberalnej ma za złe Tuskowi tę jego filozofię mocno zrównoważonego rozwoju, ale ja uważam, że to nie ciepła woda utopiła rządy Platformy. Platformę utopiła ich zła polityka informacyjna i, co gorsza, ten sam błąd powtarza się także dzisiaj. Gdy rozmawiam czasem z ludźmi Platformy i pytam dlaczego przegrali i przegrywają z PiSem, często powtarza się ten sam zarzut. Kto dzisiaj potrafi wymienić po 3-4 sukcesy rządu Tuska i Kopacz? Tymczasem tych sukcesów i spraw załatwionych było naprawdę dużo – co z tego, gdy dzisiaj wszystkie te sukcesy zawłaszcza sobie PiS, dokładnie tak samo jak całe państwo wraz z jego historią. Platforma nie potrafi skutecznie walczyć z narracją PiSu, wmawiającą suwerenowi, że państwo polskie zaczęło się w roku 2015. Ale ja mówię: jeszcze nie.

Polska liberalna zdecydowanie nie chce dłużej państwa PiS. W tym jednym się zgadzamy. Ale jedna część tej Polski chce polskiego Macrona, druga część wręcz przeciwnie. A ja mówię: dość rewolucji i zadaję niezmiennie te same pytania – kto ma być tym polskim Macronem i na jakiej sile politycznej ma się ten nasz polski Macron oprzeć? Dziś nie czas i nie pora na tworzenie nowej siły, wzmacniać trzeba to co jest. I najważniejsze – skupić się trzeba nad rozpoczętą w poprzednim rozdaniu odbudową społeczeństwa obywateli. To jest zadanie na teraz i na dziś. Nowe siły mogą powstać później jako swoista Polska 2.0. Teraz budujmy Polskę obywatelską.

Tylko taka Polska może skutecznie pokonać państwo PiS, które:

– zawłaszcza historię ojczystą, usuwając z niej postaci i wydarzenia niezgodne z linią partii,

– bezczelnie łamie Konstytucję RP, zawłaszczając Trybunał Konstytucyjny, sądy i przepychając najważniejszą dla państwa ustawę – budżet Polski w sali bez kamer,

– przywłaszcza sobie osiągnięcia poprzedników, przemilczając, że powstały one za ich rządów,

– tworzy nową edukację, jak komunizm tworzył nowego człowieka, w której dzieli się poetów i pisarzy na swoich i obcych,

– od miesięcy nie może wyjaśnić prostych wypadków komunikacyjnych, a wyjaśnioną i w pełni zbadaną katastrofę lotniczą chce na nowo badać, wydając z publicznej kasy miliony,

– ośmiela społeczne niziny i zapewnia im bezkarność, dzięki czemu można spokojnie pobić dziennikarza i nie ponieść za to żadnych konsekwencji,

– zapewnia jednemu pomniki, ulice i wawelską kryptę, a drugiemu odbiera wszelką godność i zasługi, dlatego tylko, że inaczej myśli niż przewodnia partia,

– nęka blisko setką wezwań do prokuratury młodzieńca, za to tylko, że miał pecha, spotykając na swej drodze kolumnę aut premier rządu,

– bestialsko zabija w majestacie prawa omyłkowo zgarniętego z ulicy chłopaka, a następnie przez ponad rok tuszuje sprawę jak tylko się da,

– ma najniższy poziom inwestycji od kilkunastu lat, a wiadomo przecież, że to inwestycje są miarą siły gospodarczej kraju,

– udostępnia tajemnice śledztw szeregowemu posłowi, a minister rządu spotyka się z sędziami, którzy sądzić mają w jego sprawie,

– bez przerwy manipuluje informacją i bezczelnie kłamie, jak chociażby w sprawie rewelacyjnego wzrostu ściągalności podatku VAT, podczas gdy wzrost ten wynosi +0,2%,

– kupuje głosy wybranych wyborców kosztem innych grup społecznych, niepopierających tego państwa,

– z największej katastrofy lotniczej robi paliwo do utrzymania władzy i biznes odszkodowawczy dla wybranych rodzin,

– ściga przeciwników za wydumane afery, podczas gdy nie chce wyjaśnić afer związanych z własnym obozem władzy, jak chociażby uwłaszczenie się na majątku RSW, afery Srebrnej, SKOKów, finansowania kampanii partii koalicyjnej ministra sprawiedliwości, czy afery Caracalgate,

– flirtuje z organizacjami skrajnie prawicowymi w rodzaju ONR oraz z kibolskim półświatkiem, czyniąc z nich wzór patriotyzmu,

– niszcząc najbardziej cenny pomnik przyrody jakim jest unikatowa, dziewicza puszcza, czyni to na zasadzie “nie mamy waszych płaszczy i co nam zrobicie?”,

– przejęło media publiczne w całości, a mimo to chce jeszcze przejąć lub pozbawić możliwości funkcjonowania media prywatne,

– nie ma kompletnie żadnej jasnej wizji polityki zagranicznej, skłócone jest ze wszystkimi sojusznikami, włącznie z przebiegłymi Węgrami i zajętą sobą Ameryką,

– zachowuje się tak jakby miało już nigdy władzy nie oddać, zgodnie z zasadą komunistów: “władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”.

W zasadzie można by tak pisać i wymieniać jeszcze długo, ale robiąc to nie sposób doznać olśnienia, że w zasadzie opisujemy państwo z czasów słusznie minionych, bo w istocie, tym właśnie jest państwo PiS. Polska to obecnie dziwny kraj. Taka literacka utopia z jednej strony, szorstka i kanciasta rzeczywistość z drugiej. W swej czystej istocie faktycznie kamieni kupa. Jeszcze dobrze maskowana, ale już niedługo i to mimo naginanych mocno sondaży poparcia, robionych wakacyjną porą na Podlasiu, Rzeszowszczyźnie i Podkarpaciu. Oczywiście, droga do budowy społeczeństwa obywateli będzie trudna i długa, ale na jej końcu widać już koniec takiej Polski, fałszywej z gruntu i zakłamanej jak PRL.

Walcząc o Polskę obywatelską pamiętać trzeba o fundamentalnym znaczeniu nadchodzących wyborów samorządowych, które będą pierwszym i najważniejszym sprawdzianem nie tylko dla Opozycji, ale także i dla wyborców. Kampanii samorządowej nie można przegrać, a planem minimum jest przynajmniej zachowanie status quo w sensie ilości samorządów w rękach opozycyjnych. Każdy inny wynik będzie rzutował na kolejne trzy wybory w sposób oczywiście negatywny i wzmóc może nastroje apatii wśród i tak już leniwego elektoratu liberalnego. Pozytywny wynik jest zatem bez wątpienia ważny pod względem czysto psychologicznym.

Państwo PiS z każdym miesiącem będzie się dewaluować, nie bez znaczenia jest też coraz bardziej widoczny spór nie o Polskę, tylko o czyste ambicje pomiędzy Dudą a Ziobro i Macierewiczem. I choć nie wierzę w żadne wybicie się na niepodległość (prezydent bez PiS nie istnieje z prozaicznego braku zaplecza politycznego), to jednak przy sporach czysto ambicjonalnych prawie pewne jest pojawienie się reguły “o jedno słowo za daleko”, a to może spowodować pęknięcie, którego skleić się już nie da. Wyśmienity to czas na otwarcie ofensywy.

Czy jako zalążek liberalnego społeczeństwa obywatelskiego jesteśmy na to gotowi? Tylko w pełni świadomi obywatele, angażujący się w sprawy całego państwa, ale także i przede wszystkim w sprawy własnych małych ojczyzn, będą mogli zbudować nowoczesne, silne państwo, a przecież tego właśnie chcemy. Nie bójmy się być obywatelami, nie zamykajmy się w sobie i nie powtarzajmy, że nic od nas nie zależy. Od nas, wolnych obywateli, zależy wszystko.

 

 

 

Przygotujcie się na nową Europę :)

W autobiograficznym Świecie wczorajszym, znakomitej panoramie kultury i społeczeństwa Europy przełomu XIX i XX wieku, austriacki pisarz Stefan Zweig pokazał, jak szybko mogą dezaktualizować się kategorie i pojęcia opisu otaczającej nas rzeczywistości. Czasy przedwojenne od lat dwudziestych oddzielała raptem dekada, ale z późniejszej perspektywy okresy te wyglądały jak dwie niemające ze sobą wiele wspólnego epoki. Dla piszącego w 1940 roku Zweiga cały ten miniony świat był już niczym nieprawdopodobna legenda.

Nic dziwnego, że książka Zweiga należy dzisiaj do najczęściej czytanych i cytowanych. Poczucie, że epoka pozimnowojenna nieuchronnie zmierza ku schyłkowi (bądź już się skończyła), jest dojmujące. Wraz z nią wczorajszymi (czytaj: przestarzałymi) stały się pojęcia i przekonania, które dotąd porządkowały nasze rozumienie świata. Globalizacja i współzależność, które do niedawna uchodziły za rękojmię pokoju i współpracy, okazały się także źródłem konfliktów i instrumentami nacisku; „It’s the economy, stupid!” straciło swój dogmatyczny charakter – problemy tożsamości i kultury poruszają ludzi w nie mniejszym stopniu niż ich sytuacja materialna. Zaś wiara w nieuchronny triumf liberalnej demokracji ustąpiła pytaniom o jej alternatywy.

Takie przewartościowanie w nie mniejszym stopniu dotyka także Unię Europejską. Nie chodzi przy tym tylko o falę populizmu i eurosceptycyzmu, która przelewa się przez cały kontynent. Ważniejsze jest to, że pod jej wpływem, jak również za sprawą innych czynników (zwłaszcza objęcia przez Donalda Trumpa prezydentury Stanów Zjednoczonych), w głęboki, choć nie w pełni jeszcze widoczny sposób zmieniają się podstawowe założenia, na których dotąd opierał się projekt integracji europejskiej. Sposoby i wzorce działania właściwe danej dziedzinie określa się w nauce mianem paradygmatu. Wiele wskazuje na to, że dokonująca się dzisiaj rewizja trzech dotychczasowych paradygmatów integracji prowadzi do nieuchronnego pożegnania się ze „światem wczorajszym”. Zrozumienie natury i konsekwencji tego Warszawa, luty 2017 procesu będzie miało niezwykle istotne znaczenie z punktu widzenia kluczowego zadania, przed jakim stanie Polska w nadchodzących miesiącach i latach: konieczności odnalezienia się w nowej Europie1.

Bezpieczeństwo zamiast wolności

Integracja europejska opierała się tradycyjnie na prostej zasadzie: służyła przede wszystkim liberalizacji (rynków) i pogłębianiu otwartości (granic). Jej fundamentem są cztery wolności (przepływu osób, towarów, kapitału i usług). Tym samym w stopniu równym, a może nawet większym, co projektem pokojowym integracja była od swojego początku projektem wolnościowym. Dotyczy to także systemu wartości i zasad ustroju politycznego. Ojcowie integracji kierowali się przekonaniem, że ich projekt musi prowadzić do umocnienia liberalnej demokracji w krajach członkowskich, i że to właśnie ta forma rządów jest najlepszą gwarancją położenia kresu epoce konfliktów i wojen na Starym Kontynencie. Ten paradygmat wolności w dotychczasowym wydaniu nie był zaprzeczeniem bezpieczeństwa. Przeciwnie, wolność, liberalizacja, globalizacja – były postrzegane jako gwarancje bezpieczeństwa nie tylko ekonomicznego, ale także twardego. To rozumienie wolności, przede wszystkim w wymiarze liberalizacji rynkowej, często było krytykowane. Unia Europejska, mówi się, świetnie służy uwalnianiu sił wolnorynkowych, ale nie dba dostatecznie o zwykłych obywateli, kiedy wolny rynek potraktuje ich z właściwą sobie brutalnością. Innymi słowy, Unia znosi bariery dla handlu i inwestycji, ale nie zapewnia ochrony socjalnej.

Pod wpływem kryzysu ekonomicznego, zmian technologicznych i utrzymującego się na wysokim poziomie bezrobocia ta krytyka narasta, zaś ani państwa członkowskie, ani instytucje UE nie mogą pozostać na nią obojętne. Owszem, Unia Europejska uchwaliła niedawno pakiet liberalizacji rynku usług, który może być świadectwem działania w zgodzie z zasadami świata wczorajszego. Ale wiatr wieje dzisiaj w przeciwną stronę. O wolności coraz częściej mówi się w kontekście jej „ekscesów”, a populiści karmią się rosnącą w społeczeństwach potrzebą stabilności, pewności i ochrony stanu posiadania. Oznacza to powrót do postrzegania bezpieczeństwa w tradycyjny sposób: silnych tożsamości i odgraniczania się od świata zewnętrznego. Pracownicy zaniepokojeni tanią konkurencją na rynku pracy (dumping socjalny) domagają się większej kontroli migracji zarobkowej. Protekcjonizm (w łagodniejszym wydaniu: patriotyzm) gospodarczy powraca do łask jako instrument zabezpieczenia interesów własnych obywateli. Z kolei strach przed zamachami terrorystycznymi oraz następującymi w związku z migracją zmianami w środowisku lokalnym powoduje, że cena za zabezpieczenie się (albo jego iluzję) przed tymi niebezpieczeństwami, np. poprzez przywracanie kontroli granicznych, wielu nie wydaje się przesadnie wysoka. W rezultacie tym, co najsilniej kształtuje dzisiaj wyobraźnię polityczną społeczeństw i elit, nie jest już dążenie do większej otwartości i integracji, które było motorem zmian w Europie ostatnich dziesięcioleci, lecz przemożna chęć zwiększania bezpieczeństwa i stabilności.

Paradygmat bezpieczeństwa będzie zmieniał państwa członkowskie, a za ich pośrednictwem także UE. Jego oddziaływanie wyraźnie widać zwłaszcza we wspomnianej już sferze ochrony rynku pracy i migracji zarobkowej, nie tylko w Wielkiej Brytanii. Niemiecka minister pracy, socjaldemokratka Andrea Nahles, opowiedziała się za ograniczeniem migrantom zarobkowym pobierania zasiłków na dzieci mieszkające poza granicami Niemiec. Znacznie dalej poszedł kanclerz Austrii Christian Kern (także socjaldemokrata), który w przedstawionym na początku stycznia „Planie A” (programie dla Austrii) zapowiedział, że będzie zmierzał do ograniczenia napływu pracowników z krajów Unii Europejskiej do Austrii wprowadzając zasadę, że pierwszeństwo w staraniach o miejsce pracy będą mieli obywatele austriaccy. W przeszłości z takimi postulatami występowali tylko antyeuropejscy populiści, dzisiaj wychodzą one od lewicy głównego nurtu.

Gdyby Wielka Brytania chciała pozostać członkiem jednolitego rynku Unii Europejskiej, a jednocześnie udałoby jej się uzyskać od UE koncesje w postaci możliwości liczbowego ograniczenia napływu migrantów z Unii, przykład brytyjski mógłby być zaraźliwy. Twardy Brexit, czyli opuszczenie przez Londyn wspólnego rynku, może groźbę takiej dyskusji nieco oddalać, ale jej nie likwiduje. Działania na rzecz ograniczenia turystyki socjalnej, które mogą łatwo przerodzić się w dalej idące ingerencje w cztery wolności, to sfera, skąd elity europejskie najłatwiej mogą wysłać społeczeństwom sygnał, że rozumieją ich zaniepokojenie i potrzebę bezpieczeństwa. Niemniej głosy, że swoboda przepływu osób nie jest warunkiem prawidłowego funkcjonowania jednolitego runku, nie pochodzą tylko od starających się o poparcie społeczne polityków – z taką tezą wystąpili niedawno eksperci jednego z najbardziej renomowanych think tanków europejskich, brukselskiego Bruegel.

Być może takie działania są nawet konieczne, aby uspokoić obywateli oraz – co najważniejsze – zatrzymać ich dryf w kierunku postaw populistycznych i wrogich integracji europejskiej. Jednak nie ulega wątpliwości, że zastępowanie paradygmatu wolności paradygmatem bezpieczeństwa będzie w istotny sposób wpływać na przyszły kształt polityk i sposobu funkcjonowania UE, w tym będzie dotyczyć także kwestii jej finansów. Jednym z ważniejszych pomysłów na stabilizację strefy euro jest dzisiaj wprowadzenie wspólnego dla tego kręgu państw dodatkowego ubezpieczenia od bezrobocia na poziomie europejskim. Miałoby ono służyć za tzw. automatyczny stabilizator strefy euro (w wypadku gwałtownego wzrostu bezrobocia w jednym z państw jego koszty nie prowadziłyby automatycznie do nadmiernego obciążenia budżetu tego kraju, lecz byłyby rozkładane na całą strefę), jak również wychodziłoby naprzeciw potrzebie stworzenia filaru socjalnego UE, który budowałby zaufanie do jej instytucji i polityk, kojarzonych dotąd głównie z liberalizacją i polityką oszczędności. Realizacja takiego niewątpliwie potrzebnego projektu (dzisiaj jeszcze odległa) oznaczałaby z pewnością istotne zmiany w strukturze finansowej UE, kosztem krajów nienależących do strefy euro.

Niemniej paradygmat bezpieczeństwa nie wkracza tylko w sferę socjalną. Równie ważne są kwestie bezpieczeństwa wewnętrznego związane z terroryzmem i problemem uchodźstwa. Od tego, w jaki sposób społeczeństwa europejskie będą reagować na te wyzwania, zależy przyszłość ich modelu, opartego dotychczas na daleko posuniętych wolnościach obywatelskich oraz idei uniwersalnych praw człowieka. Niedawny raport Amnesty International o tym, jak zgodne z paradygmatem bezpieczeń- stwa ustawodawstwo antyterrorystyczne zmieniło rzeczywistość prawną w krajach członkowskich UE w kierunku ograniczenia wolności, jest dobrym przykładem tej ewolucji.

Nie mniej ważnym obszarem jest polityka wobec uchodźców. Znaczenie pytania o to, jak ograniczyć napływ uchodźców do Europy, co jest warunkiem utrzymania pokoju społecznego, przy jednoczesnym zapewnieniu wierności zasadom prawa międzynarodowego (konwencja do spraw uchodźców z 1951 roku) oraz humanitaryzmu, wykracza poza wymiar zarządzania kryzysowego. Europa oparta na wartościach nie może pozwolić sobie na ochronę granic, która łączyłaby się z pogwałceniem zasady non-refoulement (co oznaczałoby odsyłanie uchodźców bez udzielenia im możliwości złożenia wniosku o azyl) lub sprowadzałaby się do tzw. rozwiązania australijskiego (zamykania uchodźców na stałe w obozach na terytorium krajów trzecich). Jednak dążenie do szybkiego rozwiązania problemu uchodźców w imię paradygmatu bezpieczeństwa pcha europejskie elity właśnie w tym kierunku. Erozja europejskich standardów w tej dziedzinie może mieć dalekosiężne skutki, podważając aksjologiczny kościec Unii Europejskiej oraz przesuwając granice prawne i psychologiczne tego, co dopuszczalne i wyobrażalne.

Elastyczność zamiast spójności

Czy te zmiany i reformy, odpowiadające na zwiększoną potrzebę bezpieczeństwa, a także na różnicujące się interesy poszczególnych państw Unii Europejskiej, będzie można wprowadzić w gronie wszystkich 27 krajów członkowskich? Decyzja o Brexicie pokazała, że odrzucenie modelu UE jako organizmu dążącego do względnej jednolitości (nawet jeśli powody decyzji Brytyjczyków były bardziej złożone) może prowadzić do dramatycznych konsekwencji. W miarę postępów integracji, a zwłaszcza wskutek kolejnych rozszerzeń UE, dyskusja o tym, jak pogodzić różne możliwości i ambicje integracyjne państw członkowskich, przybierała na sile. Pojęcia elastyczności, zróżnicowanej geometrii, twardego rdzenia czy awangardy robiły karierę nie tylko w debatach akademickich. Zróżnicowanie integracji od dawna jest zresztą faktem. Nie wszystkie kraje uczestniczą w Schengen, nie każdy wprowadził wspólną walutę, niektóre chcą zachować neutralność wojskową, więc pozostają poza współpracą obronną. Niemniej pomimo tych uwarunkowań wyznacznikiem integracji było podejście oparte na filozofii „coraz ściślejszej unii”. Zakładało ono, że istnieje jakiś bliżej nieokreślony horyzont procesu integracji, do którego wszystkie kraje, czasem w zmiennym tempie i w różnej choreografii, zmierzają. Elastyczność postrzegana była jako niemiła konieczność, odstępstwo od reguły, raczej przejściowy problem, którym trzeba było jakoś zarządzać, niż stały element architektury integracji. Innymi słowy, wyobrażeniami o UE rządził paradygmat spójności – im więcej współpracy i bliskości między państwami członkowskimi, budujących ich współzależność i wzajemną solidarność, tym lepiej dla trwałości i stabilności tego projektu.

Klauzula o „coraz ściślejszej unii” nadal obowiązuje i nie zmieniło tego osłabiające ją przedreferendalne porozumienie Unii Europejskiej z Wielką Brytanią, które ostatecznie nie weszło w życie (miało ono przekonać obywateli brytyjskich do zagłosowania za pozostaniem w UE, co, jak wiadomo, nie nastąpiło). Jednak ani ten cel integracji, ani też paradygmat spójności nie organizują już myślenia o przyszłym kształcie Unii. W przeszłości zróżnicowana integracja była zjawiskiem, którego negatywne konsekwencje należało ograniczyć. Dzisiaj coraz częściej uchodzi ona za obiecujące rozwiązanie problemów, z jakimi boryka się Unia Europejska. Orędownicy pogłębionej elastyczności jako zasady działania UE uważają, że tylko poluzowanie gorsetu integracji i umożliwienie krajom członkowskim bardziej swobodnego decydowania, w jakie przedsięwzięcia wspólne chcą się angażować, jest metodą zapobieżenia rozpadowi UE. Dla krajów Wyszehradu „elastyczna solidarność” jest odpowiedzią na traumę próby narzucenia im mechanizmu relokacji. Francja czy Włochy sympatyzują z powrotem do pomysłu „twardego rdzenia”, dając wyraz zniechęceniu do UE rozszerzonej na wschód. Nie jest do końca jasne, jak elastyczna Unia miałaby funkcjonować – na zasadzie kręgów koncentrycznych czy ośrodków wzmocnionej współpracy w różnych obszarach polityki – ale paradygmat elastyczności niewątpliwie zawładnął umysłami polityków i analityków.

Zwolennicy elastyczności jako nowej zasady rządzącej UE argumentują, że musi ona zakładać, iż żadne państwo nie powinno ponosić negatywnych skutków odmowy uczestnictwa w projektach wzmocnionej współpracy. Chociaż postulat ten może być atrakcyjny na papierze, to jego praktyczna realizacja jest mało prawdopodobna. Spójność UE zawsze była warunkiem, wręcz synonimem, solidarności łączącej państwa członkowskie. Trudno sobie wyobrazić, by rozluźnienie więzów, polegające na wprowadzeniu łatwiej dostępnych możliwości różnicowania stopnia integracji, nie pociągało za sobą erozji tej podstawowej wartości, na której zasadza się UE. Przede wszystkim należy spodziewać się, że wzmocniona współpraca między częścią krajów w danej dziedzinie generować będzie między nimi zwiększone poczucie bliskości i solidarności, co nieuchronnie odbije się negatywnie na krajach pozostających poza tą grupą.

Strefa euro jest, oczywiście, najlepszym tego przykładem. Nawet bez wprowadzania automatycznych mechanizmów transferowych (euroobligacje) świadomość skali i konsekwencji powiązań między jej członkami powoduje, że gotowość do udzielenia wsparcia finansowego państwom w ramach strefy jest większa niż w odniesieniu do członków UE nieposługujących się euro. Utworzenie Europejskiego Mechanizmu Stabilności, polityka łatwego pieniądza Europejskiego Banku Centralnego oraz unia bankowa są wyrazem tego nastawienia, podobnie jak polityka Niemiec skłonnych udzielać wsparcia krajom Południa w imię własnego (wynikającego ze współzależności) interesu. Kolejne kroki w kierunku głębszej integracji strefy euro, takie jak wspomniane ubezpieczenie od bezrobocia, wspólny budżet lub euroobligacje, nieuchronnie będą prowadziły do negatywnych skutków dla reszty państw UE. Skutki te to m.in.: zmniejszenie solidarności finansowej z krajami nieużywającymi euro, względne obniżenie ich wiarygodności na rynkach finansowych, pogorszenie pozycji ich systemów bankowych w stosunku do strefy euro czy zwiększenie ich kosztów zadłużania się na rynkach finansowych. Co więcej, po opuszczeniu Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię kraje znajdujące się poza strefą euro będą miały znikomą zdolność do zabezpieczania swoich interesów wobec obszaru wspólnej waluty – Londyn był bowiem dotąd, we własnym interesie, ich potężnym sojusznikiem, z którym Bruksela oraz stolice narodowe musiały się liczyć.

Innym przykładem może być ewentualna wzmocniona współpraca w dziedzinie migracji i polityki azylowej. Uporządkowanie tej sfery i poddanie przepływów migracyjnych (zwłaszcza napływu uchodźców) bardziej skutecznej kontroli i ograniczeniom będzie jednym z najważniejszych wyzwań w najbliższym czasie. Trudno sobie wyobrazić, by skuteczna odpowiedź na ten problem mogła ograniczać się tylko do wzmacniania ochrony granic zewnętrznych. Jest ono niezbędne, ale dalece niewystarczające, i to nie tylko z powodów humanitarnych. Unia potrzebuje przede wszystkim bliskiej współpracy z krajami pochodzenia migrantów, głównie po to, by zapewnić skuteczność polityki readmisji tych, którzy nie otrzymali azylu w Europie. Jednak taka współpraca ma swoją cenę – jej elementami muszą być m.in.: zapewnienie legalnych kanałów migracji zarobkowej do Europy, znaczący udział państw UE w polityce bezpośredniego przesiedlania (resettlement) uchodźców z krajów trzecich do Europy (co odetnie źró- dła dochodu generującym przestępczość gangom przemytników), wspieranie tych krajów finansowo i współpracowanie z nimi w dziedzinie bezpieczeństwa. Z pewnością nie wszystkie państwa UE będą chciały uczestniczyć w takich wspólnych wysiłkach, bez których, podkreślmy, zarządzanie problemem migracji i uchodźstwa nigdy nie będzie efektywne. Jednak grono krajów, które zdecydowałyby się na wspólne podjęcie tego wyzwania i poniesienie ciężarów tak zdefiniowanej polityki, z pewnością będzie kierować się w konsekwencji dużo większą solidarnością między sobą niż względem państw, które odmówiły (z jakichkolwiek powodów) ponoszenia tej odpowiedzialności.

Obszar polityki obronnej, czyli wymiar bezpieczeństwa zewnętrznego, pokazuje także ten sam dylemat. Silniejsza współpraca części państw, polegająca m.in. na integracji ich przemysłów zbrojeniowych, wspólnych zakupach sprzętu wojskowego, łączeniu i wspólnym używaniu zasobów, wreszcie tworzeniu wspólnych oddziałów militarnych, z natury rzeczy będzie te kraje wiązać silniej niż w innych sprawach. Niewątpliwie nie każdy obszar wzmocnionej współpracy będzie generować tak silne poczucie solidarności, jak w opisanych tutaj przypadkach. Jednak najważniejsze jest to, że Europa à la carte, w której każdy kraj na własną rękę określa głębokość integracji w różnych obszarach, w ostatecznym rozrachunku wcale nie musi prowadzić do wielocentrycznej unii lub jej stopniowej dezintegracji. Przeciwnie, zakładając, że spore grono państw (na czele z Niemcami) uczestniczyć będzie we wszystkich, bądź w większości głównych przedsięwzięć integracyjnych, może okazać się, że skutkiem tego procesu będzie model z faktycznym twardym jądrem integracji oraz peryferiami pozbawionymi większego wpływu na kierunek i politykę UE.

Europa post-, a nie transatlantycka

To pytanie staje się kluczowe w związku z trzecią, być może najważniejszą, zmianą paradygmatu, wywołaną prezydenturą Donalda Trumpa. Integracja europejska zawsze była w swej istocie projektem transatlantyckim. Znaczenie Stanów Zjednoczonych nie polegało tylko na tym, że Waszyngton obejmował Europę (najpierw jej zachodnią część, potem także większą część wschodniej) gwarancjami bezpieczeństwa. Nie mniej istotne było to, że z punktu widzenia interesu Stanów Zjednoczonych jedność i bliska współpraca krajów europejskich przedstawiała ogromną wartość. Rola USA w początkach integracji europejskiej była nie do przecenienia. Także w następnych dekadach Stany widziały w zjednoczonej Europie ważnego partnera w promocji swojej wizji świata, opartej na instytucjach międzynarodowych, wolnym handlu, globalizacji, a przede wszystkim wartościach liberalnych i demokratycznych. Mimo podziałów, jak np. w okresie wojny w Iraku, ten paradygmat transatlantycki pozostawał w mocy.

Pierwsze wypowiedzi i działania prezydenta Trumpa, chwalącego Brexit, zachęcającego inne kraje do wystąpienia z Unii Europejskiej oraz krytykującego UE jako projekt służący tylko interesom Niemiec, mogą świadczyć o tym, że za jego rządów to podejście się zmieni. Świadczą one z pewnością o tym, że wartości stanowiące dotąd podstawę wspólnoty atlantyckiej nie będą już tej funkcji pełnić. Nie ulega wątpliwości, że taki kierunek ewolucji polityki amerykańskiej wobec Europy w bardzo istotny sposób dotyka jej bezpieczeństwa i stabilności wewnętrznej. Josef Joffe, znany niemiecki publicysta międzynarodowy, określił USA przed laty mianem „pacyfikatora Europy”, czyli potęgi, która dzięki swojej polityce liberalnego hegemona doprowadziła do uśmierzenia wewnętrznych waśni i konfliktów europejskich. Porzucenie przez Stany Zjednoczone przekonania, że jedność Europy jest wartością samą w sobie, może wyrządzić UE nie mniejszą szkodę niż ewentualny big deal między Waszyngtonem a Moskwą.

Znaczenie paradygmatu postatlantyckiego dla UE będzie wynikać ze sposobu, w jaki poszczególne kraje członkowskie zareagują na zmianę strategiczną (jeśli takowa się utrwali) i konkretne posunięcia administracji amerykańskiej. Niewątpliwie potencjał dezintegracyjny tych reakcji jest z punktu widzenia UE niebagatelny. Najważniejszym obszarem są oczywiście kwestie bezpieczeństwa i obronności. Krytyka Paktu Północnoatlantyckiego jako „zbędnego” sojuszu, z którą Trump wystąpił już w kampanii wyborczej, może, ale nie musi prowadzić do zwarcia szeregów Europejczyków w celu rozwijania skutecznych zdolności obronnych UE. Taki kierunek zarysował się już wprawdzie wcześniej: za sprawą europejskiej strategii globalnej przyjętej w czerwcu 2016 roku, podkreślającej – niezależnie od wyborów amerykańskich – potrzebę większych wysiłków Unii w tym zakresie. Z kolei w grudniu 2016 roku Rada Europejska przyjęła konkluzje, które wyznaczają dalszą agendę prac nad projektem „unii obronnej”. Za tym, by UE przejęła większą odpowiedzialność za własne bezpieczeństwo, już po wyborze Trumpa opowiadali się wyraźnie przywódcy Niemiec i Francji. Konsolidacja Unii Europejskiej jako odpowiedź na niepewność płynącą z Waszyngtonu – to główne przesłanie Angeli Merkel, z jakim zwraca się ona dzisiaj do partnerów europejskich.

Od tego, jak ta konsolidacja będzie przebiegać i jaki będzie stosunek do niej pozostałych krajów UE, zależy nie tylko bezpieczeństwo, ale przede wszystkim jedność Unii. Mogłyby jej zagrozić m.in. próby poszukiwania bilateralnych porozumień ze Stanami Zjednoczonymi przez poszczególne państwa bądź regiony UE, wychodzące naprzeciw sygnalizowanemu przez Trumpa transakcyjnemu podejściu do stosunków międzynarodowych. Dzisiaj nie sposób ocenić, jak silna może być pokusa takiego bilateralizmu. Szanse jego powodzenia wydają się bardzo ograniczone, zwłaszcza że to, co skłaniałoby do tej próby państwa mogące rozważać taką opcję (takie jak Polska, kraje bałtyckie, Rumunia) – a mianowicie osłabienie amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa w razie zbliżenia USA z Rosją – jednocześnie przekreślałoby perspektywy gwarancji bilateralnych. Niemniej wydaje się, że myśl o silniejszym związaniu Stanów Zjednoczonych z regionem Europy Środkowo-Wschodniej i Południowo-Wschodniej jest obecna choćby w rozważaniach nad polskim projektem Trójmorza. Wizja Polski jako lidera współpracy państw od Bałtyku po Adriatyk i Morze Czarne, szukających regionalnego partnerstwa z USA, może wydawać się atrakcyjna w kontekście przetasowań w Europie i nieufności wobec partnerów zachodnioeuropejskich, zwłaszcza w dziedzinie bezpieczeństwa. Jednak równoległe próby budowania europejskiej unii obronnej i ewentualne wysiłki na rzecz silniejszego zakotwiczenia USA w UE bądź w jej części (za jaką cenę?) mogą prowadzić do poważnych rozbieżności politycznych w ramach Unii, niezależnie od perspektyw powodzenia obu tych projektów.

Kwestia reakcji Europy na posunięcia Trumpa – czy będzie ona wspólna, czy zróżnicowana? – okaże się trudnym i niebezpiecznym testem jedności Unii Europejskiej także w wielu innych dziedzinach. Możliwe napięcia w sprawach handlowych (np. podniesienie ceł na import samochodów do USA) będą wymagały odpowiedzi UE, których wypracowanie lub ostateczny kształt (wtedy, gdy autorem będzie tylko Komisja Europejska) mogą prowadzić do konfliktów wewnętrznych. Scenariusz wojny handlowej z USA jest mało prawdopodobny, ale pytanie o to, czy w gronie 27 państw uda się znaleźć konsensus, gdyby część krajów chciała ostrzej niż inne zareagować na posunięcia Waszyngtonu, wydaje się uzasadnione. Także w sprawach konsularnych i innych podejmowane już przez Trumpa działania mogą wpływać polaryzująco na kraje UE, skłaniając jedne do większej ustępliwości, a inne do bardziej zdecydowanego stanowiska.

Taki skutek mogą odnosić także intencjonalne działania Waszyngtonu, jeśli Trump uznałby, że Unia Europejska jest bardziej konkurentem niż sojusznikiem, i zmierzał do jej osłabienia lub dezintegracji. Pozytywne reakcje części europejskiej prawicy populistycznej na wybór Trumpa, jego krytykę UE oraz antyestablishmentowy i antyliberalny język – to także świadectwo czekających Europę nowych problemów. Przede wszystkim retoryka Trumpa przesuwa granice w dyskursie publicznym w taki sposób, że jednoznacznie wzmacnia to środowiska i ugrupowania niechętne Unii Europejskiej, wartościom liberalnej demokracji i paradygmatowi wolności, który dotąd kształtował proces integracji europejskiej. Owszem, rozważania nad skutkami prezydentury Trumpa dla Europy pozostają tak długo spekulacją, jak długo nie wykrystalizuje się jego strategia wobec UE. Jednak sama niepewność związana z paradygmatem postatlantyckim stanowi poważne zagrożenie dla projektu europejskiego i sprawia, że o erze przed Trumpem tym bardziej mówić można w kategoriach „świata wczorajszego”.

Polska w nowej Europie

Europa określana przez nowe paradygmaty oznacza dla Polski środowisko międzynarodowe mniej pewne, mniej stabilne i mniej korzystne z punktu widzenia jej głównych interesów: bezpieczeństwa, dobrobytu i solidarności ze strony innych członków UE. Największym zagrożeniem byłaby głęboka erozja struktur Unii Europejskiej, a zwłaszcza jej rozpad, w tym także trwałe pozostanie Polski z boku głównego trzonu UE, który wyznaczać będą Niemcy. Ze względu na swój potencjał, szczególne znaczenie stosunków z USA i Niemcami, a także z uwagi na to, że odgrywa rolę największego państwa wschodniej części UE, Polska będzie jednocześnie istotnym aktorem procesów, które zostaną uruchomione wskutek rewizji dotychczasowych przesłanek integracji europejskiej. Dlatego odnalezienie się w nowej Europie wymagać będzie od Polski przemyślanej i odpowiedzialnej polityki, zdolności do współpracy z partnerami oraz zawierania kompromisów, a także porzucenia pokusy podejmowania działań, które mogłyby prowadzić do wzmocnienia procesów dezintegracji. Z tej oceny wynikają w szczególności cztery wnioski.

Po pierwsze, uelastycznienie UE (polegające na rozluźnieniu ram instytucjonalnych w kierunku zmiennej geometrii integracji, a nawet Europy à la carte) może być nieuniknione. Polska nie powinna jednak być orędownikiem tego zróżnicowania ani ulegać złudzeniu, że może ono służyć jej interesom. W ostatecznym rozrachunku kluczowe znaczenie będą bowiem miały nie formalne zapisy traktatowe bądź uzgodnienia międzyrządowe (np. gwarantujące otwartość kręgów wzmocnionej współpracy na inne kraje lub zapewniające o równym traktowaniu wszystkich członków UE niezależnie od stopnia ich integracji). Ważniejsze będzie to, w jakim stopniu dany kraj członkowski jest gotów ponosić współodpowiedzialność za całą Unię i współpracować w rozwiązywaniu problemów jej dotyczących. Innymi słowy, poziom solidarności ze strony innych państw członkowskich wobec Polski, ich poczucie związku z naszym krajem oraz gotowość do obrony jego bezpieczeństwa – będą proporcjonalne do stopnia zakorzenienia Polski w UE w jej głównych obszarach współpracy. Na dłuższą metę model Unii Europejskiej jako tworu składającego się z różnych, mniej lub bardziej powiązanych ze sobą, kręgów współpracy okaże się zapewne iluzją. Te kręgi współuczestnictwa (euro, polityka migracyjna, polityka obronna etc.) będą się w dużej mierze na siebie nakładać, zaś we wszystkich trzon stanowić będą Niemcy. Zwłaszcza po wyjściu z UE Wielkiej Brytanii (która w innym przypadku mogłaby być teoretycznie odmiennym ośrodkiem współpracy, zewnętrznym w stosunku do „jądra”) ta niemieckocentryczność Unii będzie wyraźna. Najbardziej istotne z punktu widzenia Polski będzie więc pytanie nie tyle o przyszły kształt bardziej „elastycznej” Unii, ile o to, czy tę elastyczność Polska będzie chciała wykorzystać do pozostania z boku, czy też do silniejszego zakorzenienia w UE. Nietrudno wyprowadzić z tej oceny dodatkowy argument na rzecz przystąpienia Polski do strefy euro.

Po drugie, Polska powinna powstrzymać się – zarówno w wymiarze symboliczno-retorycznym, jak i politycznym – od podejmowania działań, które nie służyłyby wzmacnianiu struktur i instytucji Unii Europejskiej lub przynosiły im szkodę. Dotyczy to zwłaszcza nadchodzących miesięcy oraz dyskusji nad przyszłością UE w kontekście tzw. procesu bratysławskiego i jubileuszu integracji w marcu br. Krytyka Unii jako projektu zdominowanego przez wielkie kraje (która współgra z płynącą zza oceanu retoryką Trumpa), nawoływanie do wzmocnienia państw narodowych (szczególnie silnie podkreślane przez rząd Węgier i Polski właśnie), pomysły zmian instytucjonalnych w kierunku osłabienia Komisji Europejskiej oraz wzmocnienia siły blokującej parlamentów narodowych – nie są postulatami, które pomagałyby rozwiązać aktualne problemy UE. Mogą one zaś kierować debatę w Unii na manowce. Na poziomie przekazu politycznego Polska powinna wspierać pogląd, że o ile „więcej Europy” nie jest lekarstwem na wszystko, o tyle w wielu dziedzinach nie da się stawić czoła problemom UE, jeśli będzie się jedynie utrzymywać status quo lub zdecyduje się wręcz na krok wstecz. Być może w niektórych obszarach Unia Europejska potrzebuje więcej współpracy na zasadzie międzyrządowej (a nie wspólnotowej) – ale takie stanowisko Polski będzie wiarygodne tylko wtedy, kiedy optując za tym, gotowa będzie także w pełni i aktywnie uczestniczyć w takich formach kooperacji (np. w wymiarze ochrony granic zewnętrznych UE).

Po trzecie, Polska powinna, przede wszystkim w imię swoich interesów bezpieczeństwa, działać na rzecz tego, by zarysowujący się kryzys w relacjach transatlantyckich nie doprowadził do głębokiego i trwałego rozbratu między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi. Polska (podobnie jak inne kraje UE) nie ma żadnego wpływu na to, jak będą układać się relacje między Waszyngtonem a Moskwą. W ramach Unii jej głos może mieć jednak pewne znaczenie. Ale to, na ile Polska będzie współkształtować politykę europejską w obliczu paradygmatu postatlantyckiego w zgodzie ze swoimi interesami, zależy w dużym stopniu od jej relacji z kluczowymi partnerami w Unii Europejskiej. Analogia do relacji Unia–Rosja nasuwa się sama (także dlatego, że dla unijnych elit politycznych Trump staje się nie mniejszym, a nawet większym problemem niż Putin): w obu przypadkach efektywność polskiej dyplomacji będzie w dużej mierze funkcją pozycji Polski w UE. Dlatego priorytetem Polski powinno być wzmacnianie więzów łączących ją z Unią, a nie ich osłabianie, jak również powstrzymywanie się od kroków, które mogłyby naruszać jedność Europy. Działania na rzecz utrzymania bliskości (UE i samej Polski) z USA nie mogą przekroczyć czerwonej linii, jaką jest nadrzędny interes w postaci spójności Unii. Pokusy bilateralnego lub regionalnego układania się z USA (niezależnie od iluzorycznych szans powodzenia takich prób) należy odrzucić również dlatego, że oparta na podejściu transakcyjnym i w istocie nieprzewidywalna polityka administracji Trumpa nie może być postrzegana jako gwarancja bezpieczeństwa Polski w oderwaniu od Sojuszu Atlantyckiego. Realny i wymierny charakter powiązań Polski w Europie, zwłaszcza z Niemcami, przesądza o ich priorytetowej wadze.

Po czwarte, w nowej rzeczywistości UE Polskę czeka wiele trudnych decyzji odległych od modelu win- -win, który w przeszłości kształtował wyobraźnię o integracji europejskiej jako procesie, na którym korzystają wszyscy. Ta prawda pozostaje w mocy, ale w wymiarze strategicznych posunięć nadchodzące miesiące i lata wymagać będą od Polski konieczności zawierania trudnych kompromisów i podejmowania kroków, które mogą iść pod prąd opinii większości Polaków. Ten społeczny wymiar polityki europejskiej jest bardzo ważny. Jak pokazaliśmy w niedawnej, opublikowanej przez Fundację im. Stefana Batorego analizie Polacy wobec UE: koniec konsensusu (autorzy: Adam Balcer, Piotr Buras, Grzegorz Gromadzki, Eugeniusz Smolar), przekonanie o szerokim poparciu polskiego społeczeństwa dla Unii Europejskiej jest oparte na dużym uproszczeniu. Owszem, ponad 80 proc. obywateli popiera członkostwo Polski w UE, ale gotowość do głębszej integracji i ponoszenia większej odpowiedzialności za Europę jest ograniczona. Co więcej, polskie społeczeństwo (a przynajmniej spora jego część) z uwagi na doświadczenia historyczne i system wartości jest podatne na argumentację nacjonalistyczną oraz izolacjonistyczną, niechętną obcym i Europie Zachodniej. Głębsze zakotwiczenie Polski w Europie (nie tylko utrzymanie status quo), które wydaje się najlepszą strategią na czas „nowych paradygmatów”, wymagać będzie także przekonania dużej części społeczeństwa do tego celu. „Proeuropejskość” Polaków należy zdefiniować i zakorzenić w społeczeństwie na nowo. To zadanie dla tej części sceny politycznej i elit, które utożsamiają się z wnioskami płynącymi z tej analizy. Zadanie bez wątpienia niezwykle trudne, gdyż idące wbrew dominującemu dzisiaj trendowi.

Tekst powstał w ramach programu Otwarta Europa Fundacji im. Stefana Batorego.

1Za uwagi do tekstu serdecznie dziękuję Olafowi Osicy, Katarzynie Pełczyńskiej-Nałęcz i Aleksandrowi Smolarowi.

Potrzeba socjaldemokratycznej korekty – Rozmowa Sławomira Drelicha z Andrzejem Szahajem :)

Adam Smith pisał o pracy jako o funduszu, dzięki któremu człowiek jest w stanie zagwarantować sobie dobra konieczne do przeżycia. W „Bogactwie narodów” mamy mnóstwo rozważań dotyczących ludzkiej pracy i ludzkiego wysiłku. Odnoszę wrażenie, że od tamtego czasu doszło do pewnego przewartościowania i że problematyka pracy jest dziś raczej domeną lewicy, nie liberałów. Jak do tego doszło?

Adam Smith faktycznie dużo mówił o pracy, ale głównie w kontekście jej podziału i wynikającego z niego wzrostu jej efektywności. Podkreślał także, że każde faktyczne bogactwo wynika z pracy. Wydaje się poza tym, że naiwnie zakładał pewną sprawiedliwą zapłatę za pracę jako rzecz oczywistą. Inni liberałowie podchodzili do sprawy rozmaicie. Wyróżnia się John Stuart Mill, który zdawał sobie sprawę z możliwych niesprawiedliwości w sposobie opłacania pracy oraz nowi liberałowie brytyjscy, którzy generalnie opowiadali się za czymś, co dziś byśmy nazwali sprawiedliwością społeczną, czyli łagodzeniem nierówności i traktowaniem gospodarki jako narzędzia dobrobytu dla jak największej liczby ludzi (podobnie jak dwudziestowieczny amerykański filozof liberalny John Rawls). Generalnie jednak problem pracy w liberalizmie stopniowo schodził na dalszy plan, a ostatnie dekady XX w. to już prawdziwa katastrofa. Do głosu doszedł neoliberalizm, dla którego liczy się tylko zysk, wyroki zaś wolnego rynku co do wyceniania pracy są absolutnie sprawiedliwe.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że liberalizm nie jest orientacją, która jakoś specjalnie pochylałaby się nad pracą jako fenomenem nie tylko ekonomicznym, lecz także społecznym. Nigdy nie przebiło się w nim na trwałe przekonanie – oczywiste dla innych orientacji ideowych – że praca nie jest tylko towarem. Trudno się zatem dziwić, że orientacje socjaldemokratyczne oraz chrześcijańskie miały na ten temat do powiedzenia znacznie więcej. Idea godności pracy, pracy jako czegoś, co nadaje życiu sens, czy wreszcie godnej zapłaty za pracę powstały w pewnym sensie w kontrze wobec liberalizmu, który widział pracę przede wszystkim jako element wymiany rynkowej, czyli w kategoriach towaru do sprzedania. Pozostał też całkowicie ślepy na kwestie wyzysku.

Ale czy idea sprawiedliwości społecznej nie jest współcześnie swego rodzaju mitem, za którym można ukryć coraz to nowe i coraz bardziej wymyślne sposoby ingerowania państwa w życie jednostki? Wystarczy wskazać zapis art. 2 Konstytucji RP, który mówi, że „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Przecież za tym zapisem nic się nie kryje.

Sednem idei sprawiedliwości społecznej jest kwestia nierówności. Jeśli przybierają one zbyt wysoki poziom, to wiadomo, że mamy do czynienia z systemem niesprawiedliwym społecznie. Problemem jest oczywiście określenie, co oznacza ów „zbyt wysoki poziom”. To zawsze kwestia dyskusyjna. Dziś nie ulega jednak wątpliwości, że nierówności na poziomie 0,25–0,27 wedle współczynnika Giniego mogą być znakiem tego, że ze sprawiedliwością społeczną nie jest źle, nierówności zaś przekraczające poziom 0,35 pokazują, że dane społeczeństwo jest bardzo rozwarstwione, a zatem mamy deficyt sprawiedliwości społecznej. Z pewnością sytuacja, kiedy to produktywność pracowników znacząco rośnie, a pensje stoją w miejscu, wskazuje na to, że mamy do czynienia z brakiem sprawiedliwości społecznej (tak było i jest w Polsce). Współczynnik pracujących biednych, płaca minimalna, stawka godzinowa, odsetek ludzi żyjących w bezwzględnym czy względnym ubóstwie oraz szereg innych uchwytnych socjologicznie i ekonomicznie danych może być użytych jako wskaźnik poziomu sprawiedliwości społecznej. Ważna jest też równość szans, przede wszystkim edukacyjnych. Widać zatem, że nie ma mowy o żadnym micie, ale o mierzalnym stanie społeczeństwa. Jeśli zaś chodzi o owo ograniczenie wolności jednostki, to chodzić może jedynie o podatki, które powinno się płacić, aby spełniać idee sprawiedliwości społecznej. Jeśli nie reprezentuje się postawy skrajnej, typowej dla libertarian („podatki to kradzież”), to nie ma powodu, aby się obawiać, że dążenie do sprawiedliwości społecznej może zaszkodzić wolności jednostek. To jest dopiero mit!

No i na koniec ten martwy zapis w Konstytucji RP. Intencja była dobra. Mieliśmy iść w stronę kapitalizmu reńskiego, poszliśmy w stronę najbardziej brutalnej wersji kapitalizmu anglosaskiego. Wielka szkoda.

A czy zasada sprawiedliwości społecznej powinna w jakiś sposób przekładać się na ustawodawstwo dotyczące pracy i relacji między pracownikami a pracodawcami?

Myślę, że tak. I to się dzieje. Chodzi głównie o płacę minimalną i minimalną stawkę godzinową, a także o kwestie urlopów oraz zapłaty za nadgodziny. Każde cywilizowane ustawodawstwo pracy jest de facto narzędziem zapewniania sprawiedliwości społecznej, tyle tylko, że w niektórych przypadkach idzie jedynie o pewne minimum, w innych o coś więcej. W tym sensie można np. powiedzieć, że kraje skandynawskie znacznie lepiej dbają o sprawiedliwość społeczną niż, powiedzmy, USA. Polska jest pewnie gdzieś pośrodku.

Heath1Ważna jest też skala podatkowa. Gdy jest progresywna, to znak, że kwestie sprawiedliwości społecznej są traktowane serio. Osobną sprawą jest opodatkowanie spadków oraz majątków. Jak wskazuje Thomas

Piketty, jeśli w tym aspekcie nie nastąpi rychła zmiana, to nierówności majątkowe będą narastać lawinowo. A wraz z nimi niesprawiedliwość społeczna.

Czy to jednak nie będzie skutkowało tym, że państwo coraz bardziej będzie się rozrastać? Może praca powinna być sferą dobrowolnej umowy między pracodawcą a pracownikiem? Przecież dwoje dorosłych ludzi może się umówić na określoną płacę i określony zakres obowiązków. Przykład amerykański – wskazany przez pana profesora – dowodzi, że pracownik ma możliwość zatrudnienia się w tym przedsiębiorstwie, które np. gwarantuje mu nie tylko wyższą pensję, lecz także np. więcej tzw. benefitów.

Relacja pomiędzy pracodawcą a pracownikiem rzadko jest symetryczna. Z reguły pracodawca zajmuje pozycję zdecydowanie silniejszą. I dlatego potrzebna jest specjalna ochrona pracownika. Owa niesymetryczność wynika m.in. z przymusu ekonomicznego, jakiemu podlega pracownik (musi znaleźć pracę, aby przeżyć; pracodawca z reguły może się obyć bez pracownika, a w każdym razie ma tutaj więcej swobody). Pisał o tym już Adam Smith w „Bogactwie narodów”, dostrzegając istotną różnicę pomiędzy sytuacją pracodawcy oraz sytuacją pracownika i… opowiedział się po stronie pracownika. Znamy sytuacje, w których pracownika nikt nie wspiera. To pozbawiony prawnej i socjalnej ochrony robotnik dziewiętnastowieczny, a dziś bezwzględnie wykorzystywany (wyzyskiwany) robotnik w krajach takich jak Bangladesz. Piekło życia dziewiętnastowiecznych robotników na Zachodzie (zapraszam do muzeum miejskiego w Manchesterze) czy współczesnych z tzw. Trzeciego Świata jest dobrze opisane w literaturze naukowej oraz beletrystyce.

Co do owego państwa ingerującego we wszystko, to raczej groźba papierowa. Dopóki mamy do czynienia z państwem kapitalistycznym i gospodarką wolnorynkową, dopóty państwo ingeruje z reguły tyle, ile trzeba (czasami za mało, jak np. w USA, o czym świadczą dzisiejsze nastroje w społeczeństwie amerykańskim). Doskonałym przykładem są państwa skandynawskie z bardzo rozwiniętym ustawodawstwem pracy i zarazem niezwykle efektywne ekonomicznie (Szwecja). Proponuję, aby patrzeć na całą sprawę jak na wynik długiego procesu uczenia się cywilizacji zachodniej. Starania o zrównoważenie pozycji pracodawcy i pracownika są jego rezultatem.

A czy efektywnie działające związki zawodowe nie byłyby w stanie zastąpić takiej ingerencji państwa?

Jasne, że tak. Tyle tylko, że w wielu momentach i miejscach zakładanie takowych jest blokowane przez pracodawców. Tak było i wciąż jest. Polska ostatnich 27 lat to tego dobry przykład. W tej sytuacji ingerencja państwa jest nieunikniona. Skądinąd najlepiej, jeśli o pracowników dbają zarówno państwo, jak i związki zawodowe, jak to się dzieje np. w krajach skandynawskich. Pracodawcy doskonale potrafią zadbać o siebie sami. Przy czym warto zauważyć, że tak „zadbani” pracownicy wcale nie chcą działać na szkodę pracodawców, lecz starają się wraz z nimi znaleźć najlepsze sposoby funkcjonowania przedsiębiorstw. To z kolei widać nie tylko w Szwecji, lecz także w Niemczech czy w Austrii.

Co się stało w Polsce, że związki zawodowe są tak słabe, a te, które działają, cieszą się tak złą sławą?

Wpłynęło na to wiele czynników. Przede wszystkim niechęć pracodawców, i to zarówno polskich, jak i zagranicznych. Utrudniali, jak mogli, zakładanie związków zawodowych, a państwo się temu przyglądało i nie interweniowało, co wiązało się z przekonaniem, że kapitałowi nie należy przeszkadzać w jego ekspansji, bo jeszcze się przestraszy i ucieknie. Dalej, rozpowszechnione przekonanie związane z dominującą ideologią neoliberalną, że każdy jest kowalem swojego losu i powinien myśleć tylko o sobie, doprowadziło do braku wiary w działania kolektywne i rozpowszechnienie się naiwnego przekonania, że inni może nie dadzą rady, ale ja na pewno sobie poradzę. Inny czynnik to naiwne przekonanie, że teraz już związki nie są potrzebne, bo kapitaliści będą już dobrzy. To z kolei wiązało się z paternalistycznym wzorem relacji pracodawca–pracownik, gdzie ten pierwszy kreował się na dobrego ojca, który będzie dbał o pracowników lepiej, niż oni sami zadbaliby o siebie. Wreszcie wiązanie związków zawodowych z poprzednim ustrojem, złe doświadczenia z wszelkimi radami pracowniczymi itd.

Nawiasem mówiąc, to fascynujące, jak w kraju, który wydał na świat „Solidarność”, nastąpił tak szybki i zdecydowany upadek wiary w działania zbiorowe. Rzecz bez precedensu w dziejach.

Często w naszej rozmowie przywołuje pan przykłady krajów skandynawskich. Czy dlatego, że to socjaldemokraci, a nie liberałowie lepiej rozpoznają zagadnienie pracy?

Tak, sądzę, że odrodzenie socjaldemokracji jest nieuchronne i konieczne. Po latach dominacji neoliberalizmu musi nastąpić korekta socjaldemokratyczna, inaczej będzie źle. Nierówności nie mogą się pogłębiać bez końca, podobnie jak frustracja pracowników. Co do liberalizmu, to może on obronić swoją reputację tylko pod warunkiem, że uzna ową korektę za zgodną także z jego tradycją. Nie musi to być takie trudne. Wystarczy wyrzucić na śmietnik historii neoliberalizm Friedricha Augusta von Hayeka czy Miltona Friedmana i sięgnąć po tradycje Johna Stuarta Milla czy nowych liberałów brytyjskich. Warto zawsze pamiętać, że to właśnie ci ostatni dali podwaliny ideowe pod państwo dobrobytu w Wielkiej Brytanii.

W ostateczności chodzi o konkretne posunięcia ekonomiczne i socjalne. To, z jakich pobudek ideowych wynikają, wydaje mi się sprawą drugorzędną. Historia dekad powojennych pokazuje, że można uzyskać te same rezultaty (państwo dobrobytu), wychodząc z zupełnie różnych punktów startowych. Potrzebujemy ponownie takiego konsensu ponad podziałami.

Może program „Rodzina 500 plus” to początek takiej socjaldemokratycznej korekty?

Tak, „Rodzina 500 plus” to gest przełomowy. Można nie lubić PiS-u, ale trzeba sprawiedliwie przyznać, że partia ta zdobyła się na gest, na który żadna inna partia zdobyć się nie potrafiła. Być może te pieniądze można było wykorzystać lepiej, nie przesądzam tego. Ale jedno jest pewne, to pierwszy tak wyraźny zwrot w stronę państwa socjalnego. Choć warto byłoby zapytać, jak to możliwe, że przez 27 lat nie zdołaliśmy zapewnić ludziom pracującym godnych warunków pracy i płacy, wystarczających do tego, żeby zgodnie z zaleceniami Adama Smitha pracownik mógł zapewnić byt sobie i swojej rodzinie bez niczyjej pomocy.

Program „Rodzina 500 plus” przypomina trochę sytuację w USA, gdzie państwo musi pomagać pracownikom Walmartu, ponieważ nie są oni w stanie wyżyć z płacy w tej korporacji. Wiele to mówi o współczesnym kapitalizmie. Płace stały się tak niskie, że bez pomocy państwa byt rodzin pracowników najemnych jest zagrożony. Państwo z jednej strony pozwala na rażącą niesprawiedliwość społeczną (niskie płace, narastające nierówności zarobkowe i majątkowe, bezsilność wobec ucieczki przed opodatkowaniem), a z drugiej strony leczy jej objawy, gimnastykując się finansowo (deficyty budżetowe). To polityka niemożliwa do utrzymania na dłuższą metę.

Część środowisk feministycznych krytykuje ten program jako bardzo konserwatywny czy też tradycjonalistyczny w istocie. Podobno „Rodzina 500 plus” poskutkuje dezaktywizacją zawodową kobiet.

Feministki pewnie mają rację. Najprawdopodobniej te pieniądze można było wydać lepiej, powinni się na ten temat wypowiedzieć specjaliści od polityki społecznej; mamy ich w Polsce wielu. „Rodzina 500 plus” to ruch w stronę państwa dobrobytu w stylu południowoeuropejskim (wedle klasyfikacji Gosty Espinga-Andersena). Mnie, prawdopodobnie tak samo jak feministkom, marzyłby się raczej model skandynawski. Lepszy jednak taki gest niż żaden.

Teraz „Rodzina 500 plus”, za chwilę podniesienie płacy minimalnej, minimalna stawka za godzinę pracy, możliwe, że wkrótce darmowe leki dla seniorów, wyższa kwota wolna od podatku itd. Stać nas na takie hojne państwo socjalne?

Tego nie wiem. Z pewnością trzeba tu być bardzo ostrożnym. Kluczem do sukcesu jest lepsza ściągalność podatków oraz ich inna struktura (progresywna skala podatkowa z wysoką kwotą wolną od podatku). Z pewnością nie unikniemy w tym względzie zmian. Przeprowadzi je ta władza albo następna. W Polsce wysokość podatków jest poniżej przeciętnej europejskiej i dłużej tak nie ujedziemy. Nie możemy wiecznie mieć dziadowskiego państwa. A porządne państwo wymaga lepszego finansowania.

Najwidoczniej komuś to państwo pasuje, skoro po 27 latach od początku transformacji nadal jest dziadowskie.

Oczywiście. Słabe państwo jest bardzo funkcjonalne wobec interesów tych wszystkich, którzy prowadzą niejasne biznesy, pływają w „mętnej wodzie”, opierają swój „model biznesowy” na przekrętach i nieuczciwości (w tym mafii w białych kołnierzykach). Ale także wobec wielkich korporacji, które za wszelką cenę starają się ograniczyć swoje wpłaty podatkowe i nastawione są na ekstrazysk wynikający np. z bardzo słabej ochrony pracownika. Wobec wszystkich tych, którzy dobrze żyją z „kiwania” państwa (vide afera reprywatyzacyjna w Warszawie i innych miastach). Kiedyś, w początkowym okresie naszej transformacji, także wobec naszych rodzimych oligarchów, którzy skwapliwie wykorzystywali jego nieudolność do robienia gigantycznych interesów. Zainteresowanych jego słabością zawsze było aż zbyt wielu. Dziwi mnie w tym kontekście lekceważenie tego problemu przez naszych rodzimych liberałów, którzy jakoś się tym problemem nigdy nie przejmowali. Co więcej, można odnieść wrażenie, że uważali ową słabość państwa za warunek szybkiej budowy systemu wolnorynkowego w Polsce. A przecież liberalizm głosi ideę ograniczonego, ale silnego państwa. Tymczasem w Polsce mieliśmy nie tylko ograniczone państwo, lecz także słabe państwo. W tym sensie przypominaliśmy zawsze kraje południowoamerykańskie. O groźbie latynizacji Polski pisałem już zresztą w roku 2000 w artykule pt. „Solidarność mandarynów” zamieszczonym na łamach „Polityki”.

Heath3A więc „Chuj, dupa i kamieni kupa” to słuszna konkluzja?

Boje się, że tak.

Gdzie w takim razie szukać w Polsce tych socjaldemokratów zatroskanych o losy pracowników? SLD to była parodia lewicy, PO deklarowała się jako liberalna rynkowo, PSL stoi na straży interesów korporacji okołorolniczych. Może w partii Jarosława Kaczyńskiego?

Dramatem ostatnich 27 lat było to, że jechaliśmy tylko na jednym silniku: liberalizmu skrajnie wolnorynkowego. Zabrakło porządnej, uczciwej i nowoczesnej socjaldemokracji. Zbawienna dla kapitalizmu równowaga została zachwiana. Polska lewica okazała się pseudolewicą, najczęściej bardziej żarliwą w wyznawaniu wolnorynkowej wiary niż najbardziej fundamentalistyczni liberałowie. Słabą pociechą jest to, że na kult turbokapitalizmu zapadła cała lewica europejska, vide Tony Blair i Gerhard Schröder. W puste miejsce wszedł socjalny konserwatyzm. Dobre i to. Jednak na dłuższą metę bez odrodzenia się klasycznej socjaldemokracji się nie obejdzie. W tym kontekście z nadzieją patrzę na partię Razem.

Naprawdę ma pan profesor nadzieję co do partii Razem?

Jak najbardziej.

Może po prostu nie ma w Polsce miejsca na taką lewicę? Może jedyną potrzebną lewicą jest lewica katolicka i tradycyjna, taka jak PiS?

Oczywiście, że jest miejsce. Mamy znakomite tradycje przedwojennego PPS-u, wybitnych myślicieli, takich jak Edward Abramowski, i jak każde społeczeństwo duże grupy ludzi, dla których rozwiązania socjaldemokratyczne są najbardziej korzystne. W tym sensie odrodzenie lewicy w Polsce to tylko kwestia czasu.

Jeśli chodzi o PiS, to oczywiście nie jest to żadna lewica, ale raczej prawica spod znaku konserwatyzmu współczującego. Gdybym miał jednak wybierać pomiędzy prawicą wspólnotowo-konserwatywną czułą społecznie i prawicą libertarianistyczną, lansującą socjaldarwinizm, wybrałbym tę pierwszą.

Jak czytam deklarację programową partii Razem, to nie obawiam się jedynie postulatu „Inna polityka jest możliwa”. Reszta – przepraszam bardzo – śmierdzi mi PRL-em.

To chyba nie zna pan PRL-u. Ja go pamiętam aż za dobrze. Nie widzę tych tęsknot. To raczej klasyczny program socjaldemokratyczny bez ciągotek do skrajności.

Dlaczego więc ludzie nie palą się do popierania Razem?

Jako społeczeństwo niezwykle przesunęliśmy się na prawo. Pracowały na to dwa odłamy prawicy wspomniane wcześniej: konserwatywno-wspólnotowy w sferze „nadbudowy” i libertarianistyczno-socjaldarwinistyczny w sferze „bazy”. Pierwszemu udało się przesunąć nas na prawo w kwestiach światopoglądowo-obyczajowych, a drugiemu – w sprawach ekonomiczno-społecznych. Udało im się wmówić nam, że wspólnota nie istnieje i każdy musi sam zmagać się z życiem, licząc jedynie na siebie, to zaś, czy przegra, czy wygra, zależy wyłącznie od niego. Do tego doszły: kompromitacja sił, które mianowały się lewicowymi, widmo PRL-u, które krążyło po Polsce i którym straszyło się wszystkich tych, którzy chcieli innej polityki i innego kapitalizmu, chaos intelektualny, widoczny np. w idiotycznym używaniu pojęcia „lewactwo” wobec w gruncie rzeczy umiarkowanej lewicy, systematyczne socjalizowanie młodych ludzi do egoizmu i konsumpcjonizmu (kultura masowa, reklama), jedynie pozornie pluralistyczne media, które utwierdzały ludzi w przekonaniu, że innego świata nie będzie, ten zaś, w który żyjemy, jest najlepszym z możliwych. Przyczyny można by mnożyć.

Może partia Ryszarda Petru daje nadzieję na jakiś nowy liberalizm, mądrzejszy, wyciągający wnioski z ostatniego ćwierćwiecza?

Wydaje mi się, że Nowoczesna nie dostrzega tego, że neoliberalizm poniósł klęskę. W tej sytuacji odgrzewanie neoliberalnych recept zakrawa na brak rozsądku i słaby ogląd rzeczywistości. Marny to także przepis na liberalizm, ten już wystarczająco się skompromitował neoliberalnym zacietrzewieniem. Lepiej nieco wygląda sprawa w sferze „nadbudowy”. Tu z pewnością pewne postulaty Nowoczesnej są powrotem do liberalnych źródeł. Boję się jednak, że ta część przekazu Nowoczesnej zostanie skojarzona z odgrzewaniem neoliberanych recept gospodarczych i w rezultacie całość jej przekazu wyląduje na marginesie polskiego życia politycznego, a liberalizm ponownie zacznie się źle kojarzyć. Szkoda.

W „Solidarności mandarynów” użył pan profesor określenia „klasa ludzi zbędnych”. Czy po tych kilkunastu latach podtrzymuje pan tę diagnozę? Kim dziś są owi „zbędni”?

Wtedy chodziło mi chyba o ludzi, którzy w wyniku przemian stracili pracę i nie widać było nadziei na ponowne zatrudnienie. Przypominam, że poziom bezrobocia był w owym czasie bardzo wysoki (ponad 20-proc.). Pewnie i dziś da się mówić o ludziach zbędnych w podobnym sensie, choć bezrobocie w Polsce jest dużo niższe (ale za to w wielu krajach świata bardzo wysokie). Różnica jest jednak taka, że z czasem udało się rozwinąć u nas sferę usług na tyle, że wchłonęła ona przynajmniej część ludzi, którzy utracili pracę w przemyśle. Przypominam, że w pierwszych latach transformacji utraciliśmy miliony miejsc pracy. Generalnie, jeśli wierzyć prognozom Jeremy’ego Rifkina zawartym w książce „Koniec pracy…”, problem ludzi zbędnych będzie się jednak nasilał. Pęd do wzrostu efektywności (coraz mniej ludzi wykonuje coraz więcej pracy) oraz zmiany technologiczne prawdopodobnie prędzej czy później postawią nas przed problemem ludzi zbędnych w tym sensie, że żadna gałąź gospodarki nie będzie ich potrzebować. W tym kontekście skrócenie czasu pracy, dzielenie się pracą oraz jakaś forma dochodu gwarantowanego pewnie staną się niezbędne.

Aktualnie chyba papież Franciszek jest skuteczniejszy w głoszeniu hasła sprawiedliwości społecznej.

To jest kwestia niezwykle ciekawa. Oto bowiem po latach zapomnienia za sprawą papieża Franciszka przypominamy sobie, że chrześcijaństwo nie musi być z definicji prawicowe, że istniał w nim zawsze nurt lewicowy w sensie społeczno-socjalnym, obecny np. w niektórych odmianach personalizmu chrześcijańskiego (Emmanuel Mounier) czy w niektórych ruchach społecznych (np. w ruchu księży robotników). Rozumiem przesłanie chrześcijaństwa jako stawanie zawsze po stronie słabszych. W tym sensie traktuję przesłanie papieża Franciszka jako powrót do źródeł.

Kościół katolicki w XX w. miał chyba całkiem mocne ramię solidarystyczne. Zaczęło się przecież encykliką Leona XIII „Rerum novarum”. Również Jan Paweł II był autorem kilku społecznych i propracowniczych dokumentów – od „Laborem exercens” począwszy. Czy polski Kościół pójdzie w tym kierunku?

Tak, ma pan rację. Trzeba koniecznie pamiętać o tych encyklikach. Co do Kościoła w Polsce, to nie wiem doprawdy, w którą pójdzie stronę. Boje się, że aż za dobrze odnalazł się on w rzeczywistości kapitalistycznej (przedsiębiorczość duchownych jest wszak imponująca) i trudno mu będzie teraz przypomnieć sobie o jego ciemnych stronach dostrzeżonych przez wymienionych przez pana papieży. A szkoda, bo w kraju katolickim takim jak Polska Kościół miałby do odegrania kapitalną rolę w procesie nadawania kapitalizmowi ludzkiej twarzy, tym bardziej że ma on stosowne narzędzia intelektualne w postaci społecznej nauki Kościoła, gdzie np. mówi się o godności pracy, o której całkowicie w Polsce zapomnieliśmy.

Może młodzi chrześcijanie w Polsce okażą się bardziej „franciszkańscy” niż „pałacowi” w odróżnieniu od większości naszych hierarchów?

Pewnie tak, choć trzeba by zrobić jakieś badania socjologiczne na ten temat. Zauważyłem istnienie magazynu „Kontakt”, który skupia młodą lewicę katolicką. To dobry znak.

Jednak ani Kościół, ani państwo polskie nie mają chyba żadnego pomysłu na starzenie się społeczeństwa.

Starzenie się społeczeństwa jest ściśle związane z prowadzoną polityką społeczną oraz dominującym systemem wartości. W Polsce polityką społeczną od czasu przełomu transformacyjnego był brak polityki społecznej, wszystko miało się ułożyć samo. Tam, gdzie taką politykę prowadzi się od dawna, np. we Francji, rodzi się dużo dzieci. Jeśli zaś chodzi o system wartości, to dominuje materialistyczny egoizm. W jego perspektywie posiadanie dzieci jest przeszkodą na drodze do zgromadzenia jak największej liczby rzeczy i jak największej ilości przyjemnych wrażeń. Wymaga autodyscypliny i wyrzeczeń. Tymczasem narcystyczna jednostka uważa brak możliwości permanentnego skupiania swej uwagi na sobie za nieznośny. Jest zazdrosna o samą siebie. Dzieci kradną jej czas i uwagę.

Tymczasem polskim rodzicom żyjącym w Wielkiej Brytanii rodzą się dziesiątki tysięcy dzieci rocznie, a przecież Zjednoczone Królestwo nie jest takim wzorcem państwa opiekuńczego jak chociażby kraje skandynawskie.

Nie trzeba aż państwa socjalnego w stylu skandynawskim, aby ułatwić życie ludziom i skłonić ich do rodzenia dzieci. Brytyjskie państwo socjalne na szczęście nigdy nie zostało zdemontowane pomimo starań pani Thatcher. A było ono zawsze bardzo przyzwoite. Wbrew naszemu oglądowi rzeczy nawet w bastionach neoliberalizmu – takich jak Wielka Brytania czy USA – zachowano sporo zdrowego rozsądku w sprawach socjalnych. Tylko my wykazaliśmy się żarliwością neofity w realizowaniu neoliberalnej utopii.

Niestety chyba również o edukacji nie myśli się w Polsce jako o elemencie polityki społecznej. Edukacja to wydatek, przykra konieczność. Likwiduje się małe szkoły, bo się nie opłacają, choć świetnie kształcą i organizują społeczności lokalne; tworzy się szkolne molochy, w których nawarstwiają się problemy wychowawcze; doświadczamy pseudowalki z niżem demograficznym poprzez likwidowanie szkół, a nie np. zmniejszanie liczebności oddziałów klasowych. Uczelnie wyższe są finansowane w zależności od liczby studentów; likwiduje się „nierentowne” kierunki studiów, dewaluuje się humanistykę. Edukacja to „strata kasy”, priorytetem zaś są drogi, stadiony, lotniska itp. Czasami myślę, że to szaleństwo.

Mam wrażenie, że edukacja w Polsce po roku 1989 ulegała dominującym trendom politycznym i ideowym. A była to przede wszystkim przedziwna mieszanka konserwatyzmu od góry (w sferze światopoglądowej) i skrajnego liberalizmu od dołu (w sferze ekonomiczno-społecznej). Taki bowiem był charakter dominujących w Polsce konserwatywno-liberalnych sił politycznych. Z jednej strony mieliśmy zatem edukację opartą na konserwatywnych wzorach narodowo-katolickich (jest świetna książka na ten temat poznańskiej badaczki Evy Zamojskiej), a z drugiej strony pasujących do nich jak pięść do nosa skrajnie indywidualistycznych wzorach neoliberalnych. Wychowankowie otrzymywali sprzeczne sygnały wychowawcze. W ostateczności jednak neoliberalna presja przeważyła i szkoła stała się elementem socjalizacji do pracy w ramach systemu skrajnie wolnorynkowego, do „wyścigu szczurów”. Jest na ten temat sporo publikacji, przede wszystkim Tomasza Szkudlarka, Eugenii Potulickiej i Joanny Rutkowiak.

Amerykanie przechodzili w latach 80. przez coś, co można by nazwać „zwątpieniem w humanistykę”, i to zjawisko znajdowało swoje odzwierciedlenie w zmianach w edukacji. W 2013 r. w Cambridge powstał raport „The Heart of Matter”, w którym tę politykę mocno skrytykowano i wskazano konkretne, namacalne i negatywne skutki, jakie dla gospodarki przynosi słabość wykształcenia humanistycznego. Dlaczego nie uczymy się z wniosków, jakie inni wyciągali ze swoich błędów?

Odwrót od humanistyki to znak utowarowienia wszystkich sfer naszego życia. Turbokapitalizm nie toleruje niczego, co nie da się szybko zamienić na pieniądze. W tej perspektywie humanistyka zaczyna być traktowana jako marnotrawstwo sił i środków, trudno bowiem założyć biznes filozoficzny czy filologiczny. Ponieważ zaś państwa stają się zakładnikami myślenia ultrakapitalistycznego, zamieniając się w agencje wielkiego kapitału, ich polityka wobec humanistyki staje się siłą rzeczy wroga. Czasami niestety sami humaniści przyjmują tę durną narrację o braku użyteczności humanistyki za dobrą monetę i starają się wykazać, że jednak są jakoś rynkowo pożyteczni, zamiast głośno powiedzieć, że cios w humanistykę to cios w samo serce tradycji zachodniej cywilizacji, cios samobójczy. Gdy cywilizacja ta zapomni o sobie, o swej tradycji, także jej instytucje zaczną się chwiać wraz z wolnym rynkiem, który nie może wszak istnieć bez prawa, norm i wartości dla niej typowych. A co najważniejsze, ludzie Zachodu duchowo skarleją i choćby żyli w nie wiem jak wielkim dobrobycie materialnym, zamienią się w żałosny cień swych wychowanych na humanistyce przodków. Prorokowany przez wielu myślicieli i pisarzy upadek Zachodu stanie się faktem.

Potencjał polityki światowej – wywiad z Leszkiem Moczulskim :)

Marcin Celiński: Jaka jest pańska ocena sytuacji geopolitycznej Polski? Na ile zmieniła się ona w ostatnim dwudziestopięcioleciu i w jakiej skali możemy ją ocenić jako dobrą, a w jakiej skali jako złą? Co z tego wynika?

Leszek Moczulski: Sytuacja geopolityczna zmieniła się w niewielkim stopniu. Jest wyjątkowo dobra nie tylko dziś, lecz także w obliczu nadchodzących zagrożeń. Trudny okres dla Europy niewątpliwie się zbliża, ale my – z racji położenia – będziemy w lepszej sytuacji niż większa część Europy, zwłaszcza kraje śródziemnomorskie. Przed ćwierćwieczem nasza sytuacja dość raptownie uległa radykalnej zmianie. Niektórym trudno się do tego przyzwyczaić, gdyż ciągle żyjemy w cieniu krytycznego położenia geopolitycznego ostatnich kilku stuleci. W XVII w. znaleźliśmy się w kleszczach szwedzko-tureckich, później rosyjsko-pruskich czy niemieckich, wreszcie pod dominacją rosyjsko-sowiecką. Obecnie wracamy do stanu z połowy minionego tysiąclecia, choć w zupełnie innym charakterze. Wtedy byliśmy mocarstwem integrującym formalnie dwa państwa, a w istocie wcześniej istniejące cztery czy nawet pięć, o potencjale geopolitycznym, który zapewniał nam prymat w naszej części Europy. Dzisiaj taką potęgą nie jesteśmy, ale patrząc z perspektywy bezpieczeństwa państwa, znów aktualne stają się wersy z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Aktualne napięcia na linii Polska–Rosja, elementy wojny propagandowej wokół agresji na Ukrainę nic istotnego nie zmieniają.

Nasza sytuacja się polepszyła, bo osłabła Europa, a stało się to głównie dlatego, że walczyła sama z sobą. Groźne dla nas wcześniej niebezpieczeństwa europejskie bardzo zmalały albo przestały istnieć. Kontynent, na którym nie są prowadzone działania wojenne, siłą rzeczy jest bardziej bezpieczny, a ten stan został radykalnie umocniony przez załamanie potęgi naszych agresywnych sąsiadów z czterech stron, choć pamiętamy tylko wschodniego i zachodniego. Niebezpieczeństwo z Zachodu pojawiło się później, bo dopiero w XVIII w., i już szczęśliwie minęło. Mocarstwo wschodnie przez trzy stulecia napierało na Europę i samo zniszczyło własną potęgę. Obecnie zmienia się w samoredukujące się geopolityczne vacuum, otoczone przez rzeczywiste mocarstwa, które niedawno weszły w sferę przyśpieszonego rozwoju. Chiny, Indie, rozpoczynający integrację świat islamski, ale także zjednoczona Europa to podmioty, które trzy–cztery pokolenia temu praktycznie jeszcze nie istniały, zaktywizowały się dopiero w latach życia ostatniej generacji. Takie generalne przeobrażenie relacji potencjałowych, gdy silna jest społeczna i indywidualna pamięć poprzedniego układu geopolitycznego, z ogromnym trudem przebija się do świadomości powszechnej, także polityków. Tworzy to pozornie niestabilną sytuację, w której możliwe są nieracjonalne zachowania polityczne, co może prowadzić do lokalnych nieszczęść. Ale ten czas szybko mija.

Europa po bardzo przykrych doświadczeniach szuka dla siebie formuły i zaczyna ją znajdować. Nie jest to jeszcze formuła w pełni świadoma, dochodzimy do niej metodą prób i błędów. Nie wystarcza wezwanie: „integrujmy się!”. Sama koncepcja integracji jest przecież wieloznaczna. I Karol Wielki chciał zintegrować Europę, co szybko doprowadziło do uformowania walczących z sobą państw narodowych – i Hitler chciał zintegrować Europę, co doprowadziło do jej katastrofy. Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej. Przypomnijmy: Rzeczpospolita Obojga Narodów była dualistyczna tylko zewnętrznie. W rzeczywistości tworzyła federację ponad 70 sejmików, z których każdy w swojej ziemi czy w powiecie dzierżył cząstkę suwerenności, a reprezentanci wszystkich podejmowali jednomyślne decyzje w sprawach wspólnych. Tak zorganizowane państwo przez trzy stulecia działało zupełnie dobrze, póki nie pojawiły się przeważające zagrożenia zewnętrzne. Upadło, bo – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – nie broniło go morze. UE docelowo będzie się składała z blisko 40 krajów członkowskich, a już przy sześciu w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej były problemy. Największy kryzys, jaki dotknął integrację europejską, zdarzył się w początkowej fazie jej historii, gdy Charles de Gaulle zablokował możność podejmowania decyzji – czyli sparaliżował działalność formującej się dopiero wspólnoty. Nie oznacza to, że obecnym kryzysem UE nie należy się przejmować. Wszystkie trzeba rozwiązywać, lecz byłoby dobrze, gdyby Donald Tusk – nominalny prezydent tej wspólnoty – nie ograniczał się do zawierania kompromisów mających godzić różniące się w swoich dążeniach strony, lecz zainicjował prace, a co najmniej dyskusję nad świadomą i pełną formułą integracyjną. Dziś tonie ona w swarach euroentuzjastów i eurosceptyków – całkowicie nierozumiejących, że działają dokładnie przeciwko temu, co pragną osiągnąć.

Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej.

Integracja to po prostu łączenie osobnych podmiotów, a w zasadzie cała historia Europy (Europy politycznej, Europy cywilizacyjnej, Europy kulturowej, Europy gospodarczej) to długi warkocz splotów i rozłączeń. Jedność kulturową, a także gospodarczą osiągnięto szybko, później polityka zaczęła tworzyć podziały. Nas interesują integracje i dezintegracje państwowe. Powodziły się na ogół integracje lokalne, aby osiągnąć stopień wystarczający do obrony przed innymi. Znacznie gorzej było z regionalnymi, a katastrofalnie z paneuropejskimi. Przyczyna była prosta – przez tysiąc lat, odkąd uformowała się geopolityczna Europa państw narodowych, głównym narzędziem integracji terytorialnych były: podbój, dominacja, narzucanie interesu silniejszego. To przesądzało o ich niepowodzeniu. Przymusowe integracje budzą opór. Silniejszy uważa swój interes za najważniejszy i narzuca swoją wolę innym, a słabsi się buntują. Jeżeli mają większość, łączą się i narzucają swoją wolę silniejszemu. Obie strony dochodzą więc do wniosku, że integracja zagraża ich żywotnym interesom. Tak wytwarza się nierównowaga uniemożliwiająca racjonalne funkcjonowanie wspólnoty i wymuszająca dezintegrację. Unia Europejska na razie uniknęła tego błędu. Spora w tym zasługa Niemiec, które ciągle jeszcze pamiętają, że w niedawnej przeszłości dwukrotnie chciały narzucić swoją hegemonię w Europie siłą, doprowadzając własny kraj do straszliwej katastrofy. Dziś zresztą nie ma w Europie państwa, które byłoby w stanie zdominować wszystkie pozostałe, lecz dyrektoriat trzech czy czterech wielkich jest możliwy. Niestety, powrotu tych złych formuł nie można wykluczyć. Możemy je nazywać integracją imperialną, ale przede wszystkim jest to integracja narzucona. Nie chodzi zresztą o samo preferowanie interesu najsilniejszych, tylko o lekceważenie potrzeb mniejszych państw, tych liczących mniej niż 10 mln mieszkańców. Stanowią one w UE większość – i nikt ich nie zatrzyma, jeśli będą chciały odejść. A to oznacza koniec paneuropejskiej integracji.

Czy taka rzeczywistość wyklucza dalszy rozwój integracji zmierzającej do przekształcenia związku państw w jedno państwo federalne? Na pewno nie. Łatwo sobie wyobrazić moment, gdy nadejdzie taki czas. Mówiąc obrazowo, wówczas, gdy Finów i Portugalczyków połączą nie tylko interesy, lecz także albo przede wszystkim poczucie wspólnego losu. Kiedy będą jednym narodem. Wymaga to czasu liczonego w pokoleniach, a wszelkie polityczne próby przyśpieszenia tego procesu tylko go hamują.

Euroentuzjaści pragną przekształcić UE w państwo federalne. Najprostszą drogą do tego ma być tzw. demokratyzacja Unii. Parlament UE, uznany za naczelny organ wspólnoty, byłby wybierany w wyborach powszechnych proporcjonalnie do liczby mieszkańców. Da to bezwzględną większość reprezentantom czterech najludniejszych państw i natychmiast uruchomi procesy dezintegracyjne. Wszystkie wcześniejsze wymuszone integracje tego doświadczyły. Eurosceptycy, obawiając się przyśpieszenia takiego rozwoju wydarzeń, pragną maksymalnie ograniczyć kompetencje wspólnych organów. Są przekonani, że bronią suwerenności państw członkowskich, ale w rzeczywistości osłabiają ich bezpieczeństwo w zglobalizowanym świecie. Przyda się im doświadczenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W końcu XVIII w. modernizację ustrojową, dzisiaj również konieczną, przeprowadzaliśmy przed stworzeniem armii wystarczająco silnej, aby te przemiany obronić. Skutki są wiadome. Współcześnie, w ustawicznych starciach potężnych sił pojedyncze państwa mogą się okazać bezbronne. Dotyczy to zarówno konfliktów politycznych, jak i coraz częściej ekonomicznych. Największym niebezpieczeństwem jest samoizolacja.

Połączmy te dwa wnioski. Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne, natomiast przekazywanie organom wspólnym niektórych kompetencji rządów narodowych – w tym także dotyczących obrony – zapewnia suwerennym państwom bezpieczeństwo, jakiego same, w pojedynkę, nie są w stanie sobie zapewnić.

Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne.

No właśnie, ale Unia Europejska to taki projekt, który powstał w obliczu pewnych zagrożeń, wynikających choćby z tego, że małe państwa europejskie (one są wszystkie małe w zestawieniu z Chinami albo Stanami Zjednoczonymi) mają mniejsze możliwości oddziaływania i potrzebny jest związek ponad państwami narodowymi, żeby wytworzyć pewien potencjał. Jeśli chodzi o potencjał gospodarczy, to do jakiegoś stopnia już go wypracowaliśmy. Integracja gospodarcza została skonsumowana, ale pojawiają się wyzwania, które nas martwią bardziej bądź mniej, w zależności od poglądów, jak np. kwestia rosyjska. W tym momencie można zadać pytanie o politykę obronną i politykę zagraniczną, czyli – przyzna pan – podstawowe atrybuty suwerennego państwa.

Tak, to są podstawowe atrybuty, ale nie traktujmy ich absolutnie. I Unię Europejską, i NATO tworzą suwerenne państwa, ale jest między tymi organizacjami istotna różnica, obecnie jakby niedostrzegana. W środkach masowego przekazu raz po raz pojawiają się alarmy, że większa część respondentów jakiegoś kraju niechętnie patrzy na jego czynny udział w obronie innego państwa członkowskiego paktu. Nawet wybitni i inteligentni komentatorzy obawiają się dzisiaj, że w wypadku agresji rosyjskiej na kraje bałtyckie czy Polskę zachodni sojusznicy, przymuszeni przez własną opinię publiczną, ograniczą się do protestów. Otóż NATO jest tak pomyślane i zorganizowane, aby w wypadku agresji – głośny dziś art. V – nie reagować ani na opinię publiczną, ani na postulaty środków przekazu, ani na debaty parlamentarne, tylko działać automatycznie. Współczesne możliwości techniczne pozwalają zresztą, aby samo działanie było prawie niewidoczne, zaś jego skutki – bardzo wyraźne. Niedawny, ale ostatni z całej serii przykład to błyskawiczne obezwładnienie elektronicznego systemu dowodzenia armii Muammara Kaddafiego. Rosjanie określają to jako „doświadczenie libijskie”, szczególnie ważne przy przeprowadzanej obecnie generalnej przebudowie ich sił zbrojnych. Po prostu Kaddafi nagromadził dość petrodolarów, aby zakupić w Rosji najnowocześniejszy system elektronicznego kierowania operacjami. Gdy Organizacja Paktu Północnoatlantyckiego zdecydowała się na interwencję, w ciągu kilku godzin system libijski został obezwładniony. Po raz kolejny, poczynając od wojny nad Zatoką Perską, przez działania wojenne w Afganistanie i Iraku, amerykańska technologia militarna, bardziej nowoczesna, już na wstępie rozstrzygnęła losy konfliktu zbrojnego (gorzej, a nawet bardzo źle było w wypadku konfliktu politycznego). Modernizując armię, Rosjanie mają „libijski” problem; na pewno pracują nad lepszym systemem, lecz jak na razie zdecydowali się tak przebudować siły zbrojne, aby uzyskały pełną zdolność prowadzenia wojen lokalnych i regionalnych; konflikt z NATO nie jest rozważany. Środki przekazu mało o tym wiedzą; wolą pokazywać kolumny czołgów czy rakiety eksponowane na defiladach, albo – z większą częstotliwością – zbliżające się do granicy Donbasu.

Unia Europejska funkcjonuje na innej zasadzie. Decyzje podejmowane są wspólnie i jednomyślnie. Przedstawiciele suwerennych państw, ich rządy, które chcą wygrać następne wybory, bardzo liczą się z opinią publiczną, słupkami sondaży, naciskami środków przekazu oraz – oczywiście – debatami parlamentarnymi. Jest to prawie całkowite odwzorowania Sejmu Pierwszej Rzeczpospolitej. Posłowie ziemscy przybywali z dokładnymi instrukcjami swoich sejmików, mimo to w niektórych nadzwyczajnych kwestiach zwyciężała „cnota obywatelska” – rezygnowano ze sprzeciwu, przyłączano się do zdania większości. Dzisiaj rządy Austrii czy Węgier są niechętne sankcjom nałożonym na Rosję, lecz pod wpływem europejskiej opinii publicznej wstrzymują się od sprzeciwu. Weto jest jednak narzędziem dobrze znanym i bywało niejednokrotnie stosowane, także już w początkach funkcjonowania EWG. Sejm Rzeczpospolitej był bardziej wstrzemięźliwy; pierwsze skuteczne liberum veto padło po 150 latach funkcjonowania tej instytucji.

Sprzeczność pomiędzy funkcjonowaniem NATO i UE jest oczywista i bardzo niebezpieczna. W wypadku zagrożenia militarnego – a w perspektywie następnej dekady będzie ono bardzo poważne – może sparaliżować zdolność decyzji bloku euroatlantyckiego.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne. Działając pojedynczo, wszystkie państwa europejskie kolejno padną. Integracja militarna nie oznacza utraty suwerenności. Dowodzą tego liczne przykłady. Połączenie sił zbrojnych krajów zachodnich pod wspólnym dowództwem w końcowych latach II wojny światowej dało druzgocące zwycięstwo na froncie zachodnim (a pośrednio także na wschodnim) i w niczym nie ograniczyło praw suwerennych USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Kanady, Południowej Afryki, Australii, Nowej Zelandii itd., a tylko ich niepodległość umocniło. Nie zależy ona bowiem od stopnia podziału kompetencji władzy państwowej pomiędzy organa narodowe i wspólne, tylko od źródła władzy. Jeśli pochodzi ona od wewnątrz – to państwo jest niepodległe, jeśli z zewnątrz – to zależne.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne.

Jednocząca się Europa bardzo długo była porozumieniem gospodarczym. Przypomnijmy, kiedy zaczęła być porozumieniem politycznym: otóż w czasach Ronalda Reagana, gdy w latach 80. zaostrzył się konflikt między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Europa Zachodnia bała się, że zostanie w ten konflikt uwikłana, i robiła wszystko, by w nim nie uczestniczyć. Niektóre kraje, takie jak Republika Federalna Niemiec w czasach kanclerza Helmuta Schmidta, zbliżały się do sytuacji pełnej neutralności. Zagrożeniem były i Związek Radziecki, i dezintegracja w obrębie EWG – to zagrożenie podziałało i wtedy pojawiła się koncepcja – już nie formalna, ale realna – żeby EWG przekształcić w Unię Europejską, żeby nadać wspólnocie mocniejsze ramy. Traktat z Maastricht miał być taką spóźniona próbą. Choć to nie całkiem się udało, to proszę spojrzeć, co było wcześniej, przed upadkiem ZSRR. Szukano własnej polityki, lecz nie w obliczu realnego zagrożenia, jakie mógł stanowić Związek Radziecki, tylko w warunkach zagrożenia sojuszniczego. USA były sojusznikiem, który zapewniał bezpieczeństwo Europy, lecz stanowcza polityka Waszyngtonu wobec agresywnej i hegemonistycznej polityki Sowietów budziła niepokój bronionych. Skoro bezpośrednio nie byli oni zagrożeni, postawę USA uznali za niebezpieczną dla siebie. Pytanie, czy tak odczuwane zagrożenie doprowadziłoby do wzmocnienia EWG/UE kosztem osłabienia NATO i jakie byłyby tego skutki. Zabrakło tego doświadczenia, bo zawalił się Związek Radziecki…

No, tego bym akurat nie żałował…

Ja oczywiście też tego nie żałuję, ale widzę korzyści z czynnika czasu w integracji. Doświadczenia na własnej skórze są konieczne, zwłaszcza gdy politycy nie są w stanie skorzystać z nauk słabo znanej im historii. A szkoda. Dzisiaj widać wyraźnie, że czołowi przywódcy UE nie sięgają wyobraźnią zbyt daleko i za szczyt polityki uważają administrowanie. Przerabialiśmy to już w naszych dziejach. Pierwsza Rzeczpospolita wyróżniała się rozwiniętym systemem demokracji, Jean-Jacques Rousseau uznał jej ustrój za doskonały, żyrondyści w okresie Wielkiej Rewolucji Francuskiej starali się go naśladować. Bardzo dobrze działał na dolnym poziomie, gdzie o wszystkich swoich sprawach rozstrzygali sami obywatele – na sejmikach tzw. gospodarczych i poza nimi, doraźnie. Na najwyższym szczeblu był jednak niezdolny do odpierania zagrożeń zewnętrznych. Gdzie Unia Europejska ma osiągnięcia? Na tym dolnym szczeblu. Poszczególne kraje, poszczególne społeczności – w Polsce widać to bardzo wyraźnie – naprawdę się wybijają. Mimo to niektóre tego nie potrafią, możliwości rozwojowe zjada im nadmierny skok konsumpcji, jutrzejszą sytość zamieniają na doraźny dobrobyt. Ale to wyjątki. Generalnie integracja przyniosła Europie widoczny postęp w demokracji, gospodarowaniu, warunkach bytowania. To wszystko skutki dobrego administrowania. Jest regres w rozmaitych dziedzinach, np. w kulturze, poziomie edukacji ogólnej, lecz ten regres jest spowodowany zupełnie czymś innym, nie ma nic wspólnego z integracją, wynika zaś z niesprzyjającej fazy przemian cywilizacyjnych.

Spokojne administrowanie – na poziomie zarządzania możliwościami i zasobami – wymaga spokoju zewnętrznego. Od ćwierćwiecza Europie nic nie zagraża, do żadnego wielkiego wstrząsu w rodzaju amerykańskiego 11 września nie doszło. Historia, która nie ma końca (chyba że przestanie istnieć czas), wypełniona jest jednak głównie przemianami i konfliktami, nie zna stanu bezruchu. Ta prawda wydaje się zapomniana. Od kilku pokoleń politycy europejscy przeobrazili się w administratorów. De Gaulle i Konrad Adenauer nie mają następców. Blisko pół stulecia o bezpieczeństwo Europy dbali Amerykanie, w ostatnim ćwierćwieczu groźby zewnętrzne zanikły, mężowie stanu postrzegający rzeczywistość z perspektywy globalnej przestali być potrzebni. Świat, jak zawsze, jest pełen konfliktów, lecz Europa izoluje się od nich, jak tylko potrafi. Luki w wyobraźni stają się niebezpiecznie duże. Pani kanclerz Angela Merkel – pierwsza osoba na europejskiej scenie politycznej – przyznała, że nie rozumie Władimira Putina. Nie chodzi o to, że nie rozumie postsowieckiego myślenia. To kaszka z mlekiem. Ona nie rozumie, jak polityk może myśleć kategoriami konfliktu, gdy przecież wszystko można rozwiązać kompromisem. To szkoła myślenia, która zrodziła się w latach 30. minionego wieku, w zgoła innych warunkach. Wówczas jednak demokracjom zachodnim brakowało siły, dzisiaj mają jej nadmiar. Administratorzy odrzucają jednak konflikt niejako doktrynalnie, gdyż utrudnia on lub wręcz uniemożliwia racjonalne zarządzanie.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca. Łatwiej zrozumieć, że bez instytucjonalnego przygotowania do zduszenia, a przynajmniej powstrzymania zewnętrznego zagrożenia, może dojść do tragedii. Hulające po świecie konflikty wcześniej czy później zaczną się integrować. Już dzisiaj łatwo dostrzec, gdzie i dlaczego rodzą się zagrożenia. Można je dostrzegać bezpośrednio, choć występują w różnej skali – lokalnej czy kontynentalnej. Pojawiają się już nie jako groźba potencjalna, lecz na granicach UE. Widać je na Łotwie czy na Sycylii. Tymczasem – co pan już sam powiedział – Unia Europejska nie jest przygotowana ani do prowadzenia polityki zagranicznej, ani do prowadzenia polityki obronnej. Szkoda będzie, gdy z lekcji ukraińskiej nie wyciągnie głębszych wniosków odnośnie do własnych słabości.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca.

Tutaj dochodzimy do innego kluczowego problemu. Zawodzi system powoływania władzy. Współcześnie w Europie w znacznym stopniu rządzą ludzie i środowiska, których to zadanie przerasta. Dominują politycy zaściankowi, którzy są nie tylko ślepi na zagrożenia zewnętrzne Europy, lecz także nie potrafią zrozumieć, na czym polega sens uczestnictwa ich krajów w UE. Gdy administracyjna obrona cech etnicznych wyrasta ponad problemy dobrego urządzenia Europy, polityka spada do grajdołka.

Źródła tego stanu rzeczy mają charakter uniwersalny, lecz można wskazać na kilka kluczowych czynników. To przede wszystkim gwałtowny, dziesięciokrotny wzrost liczby ludności świata w ciągu 250 lat – mniej więcej dziesięciu pokoleń. W połączeniu z rozwojem wolności i równości, uzyskiwaniem praw politycznych i zwykłych, ludzkich, świat się przeobraził. To generalnie zmiana bardzo korzystna, lecz ma również skutki uboczne. Równość uśrednia, podnosi dolny poziom i obniża górny. W krajach rozwiniętej cywilizacji, a zarazem najbardziej zamożnych, dominuje ten drugi proces. Doprowadził on już do ogromnego obniżenia standardów intelektualnych. To widać już nawet nie z pokolenia na pokolenie, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecie. Dotyczy wszystkich, również zajmujących się sprawami publicznymi. Proszę spojrzeć na polityków europejskich czy polskich sprzed trzech pokoleń i na dzisiejszych. Są przyzwyczajeni i nauczeni obracania się w świecie stereotypów, a w następstwie przygotowani psychicznie, mentalnie, a także intelektualnie tylko do jednej formy polityki – w zakresie stosunków międzynarodowych jest to polityka porozumienia i kompromisu. Wobec konfliktu stają się bezradni. Widać to nie tylko w powstrzymywaniu Putina, lecz także – może nawet jeszcze wyraźniej – w rozwiązywaniu kryzysu greckiego. Dzisiejsi politycy europejscy nie potrafią się poruszać w sytuacji konfliktu – zarówno zbrojnego, jak i dyplomatycznego. Nie potrafią reagować i ocenić zagrożenia.

Kontynuujmy wątek przywódców i elit. Dyskutujemy w naszym środowisku o tym, co się stało, że ich w tej chwili nie mamy, że możemy o nich czytać w podręcznikach do historii, że nie znamy nikogo, kto mógłby do obecności w tego rodzaju podręcznikach aspirować. Wszyscy skupili się nie na rządzeniu, ale na bieżącym administrowaniu.

Jeżeli wyjdziemy poza politykę, jeżeli pan sięgnie do nauki, do kultury, do ekonomii, to zobaczy pan – choć może to nie będzie tak wyraźne – że tam jest to samo. Tych krytycznych uwag nie chciałbym ograniczać tylko do polityków. W naukach ścisłych badaczy i odkrywców coraz częściej zastępują techniczni racjonalizatorzy, a w humanistyce – przepisywacze. Finansowane ze środków publicznych wyższe uczelnie mają dostarczać kadr i innowacji prywatnej gospodarce (60 lat temu Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej za cel funkcjonowania szkolnictwa wyższego uznał dostarczanie kadr dla realizacji planu sześcioletniego; półanalfabeta Władysław Gomułka już tej bzdury nie powtórzył, choć realizował ją w praktyce). Ale wejdźmy na pańskie podwórko – środki masowego przekazu. Jak dalekie są one od XIX-wiecznego ideału wolnej prasy! Tam zaś, gdzie ta wolność istnieje rzeczywiście – na forach internetowych, w tzw. mediach społecznościowych, widzimy tylko jej karykaturę. Ilu pan dzisiaj wyliczy poważnych publicystów w Polsce? Czy trzeba wskazywać palcem prezenterów telewizyjnych, w dużej mierze kształtujących opinię publiczną, z widocznym znudzeniem podających informacje ważne, lecz ożywiających się natychmiast, gdy dotyczą one sportu albo rankingu piosenkarek?

No tak, ale to jest spowodowane umasowieniem się mediów. Zgadzam się z pańską tezą, że średnia bardzo się obniżyła…

…przynajmniej dzisiaj, bo nadchodzi lepszy okres. Eksplozja demograficzna rozpoczęła się w Europie – lecz w tejże Europie dobiegła końca. Przed początkiem następnego stulecia wygaśnie na całym globie. Prymat ilości zostanie zastąpiony dominacją jakości. Ludzkość przeżywała to już wielokrotnie. Przykładowo po załamaniu przyśpieszenia demograficznego w XIV w. Europa dość szybko weszła w epokę renesansu. Jeśli tylko zdołamy okiełznać narastające obecnie konflikty globalne, to czeka nas podobna przyszłość, w której jakość przeważy nad ilością.

Oczywiście, pojawią się nowe problemy. Zahamowanie przyrostu ludności, a nawet pewna redukcja zaludnienia świata przełoży się m.in. na koniec ustawicznego rozwoju gospodarczego. To nic nowego: znamy epoki historyczne, liczone w stuleciach, gdy ilościowy wzrost produkcji towarów i usług był niepotrzebny. Jedynym celem gospodarki jest zaspokajanie indywidualnych i zbiorowych potrzeb ludzi. Ekonomika wysunęła się na plan pierwszy, gdy trzeba było zapewnić środki przeżycia lawinowo powiększającym się populacjom. Przypuszczam, że pan jako liberał łatwo przyjmie tezę o błędzie pierworodnym myśli marksistowskiej. Karol Marks zbudował swoją teorię na ustaleniach Thomasa Malthusa, że liczba ludności wzrasta szybciej niż produkcja żywności. Prowadzi to do pauperyzacji najbiedniejszych, czyli proletariatu, a nawet braku środków do życia. Jedynym rozwiązaniem miała być redystrybucja dóbr. Ponieważ kapitaliści nie będą chcieli oddać zawłaszczonych środków produkcji, trzeba ich zlikwidować jako klasę. Uspołeczniona gospodarka pozwoli na sprawiedliwy rozdział dóbr. W czasie, kiedy żył Marks, zaludnienie świata ledwo przekraczało miliard. Teraz, proszę pana, jest nas ponad 7 miliardów. Proszę pomyśleć czy sama redystrybucja była w stanie zapewnić środki przeżycia tak gwałtownie rozradzającej się ludzkości? Oczywiście, że nie. To była ślepa uliczka. Tylko rozwój gospodarczy, ilościowy wzrost środków przeżycia zapewnił przetrwanie ludzkości, a także stopniowe jej wydobywanie z niedostatku.

Cóż jednak będzie, gdy boom ludnościowy się skończy? Już dzisiaj znaczna część środków produkcji jest niewykorzystywana. Blisko wiek temu gospodarka światowa została sparaliżowana kryzysem nadprodukcji – i te stany depresyjne zaczęły się powtarzać cyklicznie. Wzrost ilościowy przestaje być potrzebny, co spowoduje, że gospodarka z pozycji dominującej spadnie bardzo nisko. Dojdzie do tego w sytuacji społecznego przyzwyczajenia, że bez rozwoju gospodarczego świat nie może funkcjonować, a większa część ludzkości aktywna jest w tej właśnie dziedzinie. Nie chcę wdawać się w opis konsekwencji takiego stanu rzeczy. Zwrócę tylko uwagę, że do tej nowej sytuacji trzeba jakoś ludzi przygotować. Zwłaszcza w krajach rozwiniętych gospodarczo. Kreowanie popytu, sprowadzanie aktywności gospodarczej do spekulacji papierami wartościowymi to droga donikąd.

Mając takie doświadczenie historyczne, zapewne można znaleźć nowe obszary i nowe rynki, tak jak swego czasu zrobiła Hiszpania. Poradziła sobie z faktycznym bezrobociem wśród szlachty, kolonizując Amerykę Południową.

To zupełnie inne zagadnienie. Będziemy mieli do czynienia nie z koniecznością szukania nowych rynków zbytu ani nowych terenów aktywności społecznej, tylko z ilościowym nadmiarem produkowanych dóbr. Przekształcenie społecznych potrzeb z ilościowych na jakościowe zmieni to w niewielkim stopniu. Jeśli chodzi o ekspansję hiszpańską, to warto zauważyć, że masa energii społecznej skierowana za Atlantyk rzeczywiście stworzyła Amerykę Łacińską. Tyle tylko, że osłabiona tym wylewem potencjału Hiszpania sama się zawaliła.

W którymś momencie Ameryka Łacińska stała się dla Hiszpanów atrakcyjniejsza od Hiszpanii.

Nie. Chętnie wracają ci, których na to stać. Natomiast w Hiszpanii już w XVIII w. zabrakło energii społecznej. Energia społeczna została wyeksportowana. Proszę pomyśleć: to jest doświadczenie dla współczesnej Europy. Kierowanie energii na zewnątrz, poza Hiszpanię, przypomina współczesne wykorzystywanie rezerw tzw. krajów Trzeciego Świata. Europa czy też kraje cywilizacji zachodniej dość chętnie się w to wszystko angażują, lecz jest to eksport energii społecznej. Dla doraźnych korzyści gospodarczych osłabia się bazę.

Wróćmy na nasze podwórko. Przywołał pan cytat z „Wesela”. Pasuje on w tym momencie i do Polski, i do Europy, ale ja patrzę na ten obszar, który pan jeszcze kilkanaście lat temu w książce „Geopolityka: potęga w czasie i przestrzeni” określił jako próżnię, jeśli dobrze pamiętam, czyli przestrzeń między Polską a Rosją, mówimy o Białorusi i Ukrainie. W tej próżni coś nam się dzieje. Nie sposób przy tej „polskiej wsi spokojnej” zapomnieć o Donbasie…

Dziś ta luka strategiczna, ten pusty obszar geopolityczny to już przeszłość.

Co się z nim stało?

Przesunął się na wschód. Prawdziwa próżnia powstaje dzisiaj w Rosji. Niech pan spojrzy na otoczenie i bliskie sąsiedztwo tego kraju: Japonia, Korea Południowa, Chiny, Indie, Pakistan, Iran, Turcja, jednocząca się Europa. Wszystkie one mają potencjał większy albo przynajmniej taki jak rosyjski. Demograficznie Rosja się kurczy, jej otoczenie wschodnie i południowe ciągle jeszcze rośnie. Rosji jeszcze ustępuje być może Korea, lecz w najbliższym ćwierćwieczu, po nieuniknionym zintegrowaniu Korei Południowej z Północną, łączne zaludnienie tego kraju zrówna się z rosyjskim na poziomie ok. 120 mln. Proporcje gospodarcze są jeszcze gorsze. Charakterystyczne jest porównanie Produktu Krajowego Brutto Rosji i Korei Południowej. Przy wysokich cenach ropy naftowej rosyjski PKB jest wyższy, ale przy ich spadku relacja się zmienia. Korea ma rozwinięty nowoczesny przemysł, Rosja jest państwem surowcowym. Nie ma wątpliwości, kto tę rywalizację wygra. Porównania z innymi wskazanymi krajami nie wymagają wyjaśnień. Rosja jest najrozleglejszym państwem na świecie, lecz połowę jej terytorium stanowi wieczna zmarzlina, a blisko połowę pozostałych ziem porastają tundra i borealne lasy iglaste. Głównym brakiem jest niedostateczna do zagospodarowania tak rozległego kraju liczba ludności. Potężne Stany Zjednoczone posłużyły się milionami dobrowolnych emigrantów z Europy i niewolniczych z Afryki. Rosja próbowała to czynić zesłańcami syberyjskimi. Jeśli do tego dodamy, że ten kraj w minionych 250 latach więcej wydał na armię i zbrojne ekspansje niż na zagospodarowanie własnej ziemi, regres Rosji będzie bardziej zrozumiały. Apogeum potęgi Rosja osiągnęła dokładnie 200 lat temu, tuż po epoce napoleońskiej. Od tej pory przeżyła liczne, coraz gorsze załamania. Były one przerywane paroma wzniesieniami, lecz szczyt był za każdym razem niższy. Teraz powoli przekształca się w geopolityczne vacuum. Przykrywa to mocarstwową propagandą, lecz to nie starczy na długo. Po prostu tam, gdzie nie ma ludzi, gdzie jest ich coraz mniej – powstaje próżnia.

Kraje zaś, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą. Prawdopodobnie Białoruś wejdzie do UE wcześniej niż parę razy większa Ukraina.

Kraje, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą.

Proszę jednak spojrzeć, jak ta Ukraina błyskawicznie się wybiła! I jak cofnęła się Rosja. Niech pan sobie przypomni sytuację sprzed dwóch lat. Ukraina wydawała się wówczas krajem bez przyszłości, coraz bardziej rozkładającym się wewnętrznie, całkowicie zależnym od Moskwy. Jakoś uznawała to nawet Julia Tymoszenko, bohaterka pierwszego Majdanu. Rosja wracała do grona potęg. Miała udoskonalać stosunki z Niemcami, zresetować te ze Stanami Zjednoczonymi, pamiętamy uściski i uśmiechy Tuska i Putina na Westerplatte, prawda? Żyć nie umierać… Najważniejsze – globalny prestiż. Putin brylował na salonach, kierowane przez niego państwo było cennym partnerem politycznym i ekonomicznym głównych państw Zachodu. Właśnie w 2010 r. rozpoczął kompletną reorganizację i modernizację sił zbrojnych, siecią rurociągów pętał Europę, inicjował sojusz z Chinami jak równy z równym.

I co z tego zostało? Anektował Krym, ale utknął w Donbasie. Zdobycz niewielka i tylko czasowa, a koszty straszliwe. Prysnął mit Rosji jako współkonstruktora globalnego porządku, współkierownika światowej gospodarki. Państwo Putina znalazło się w politycznej i gospodarczej izolacji. Zachód obłożył je sankcjami, Chiny traktują je jak satelitę, dostawcę surowców za cenę ustalaną w Pekinie. Gospodarka się cofa, płaci wielka cenę za agresję. Spadek cen ropy opróżnia kasę. Odrobienie dotychczasowych strat wymaga wieloletniego wysiłku. Rosja znalazła się w politycznym, militarnym i gospodarczym impasie, a wyjście z tego coraz głębszego dołka wymaga całkowitej zmiany władzy. W tak nieprzyjaznej sytuacji Związek Radziecki od 1920 r. się jeszcze nie znalazł, bo w chwili największych załamań – w roku 1941 czy w roku 1991 pomocną dłoń podawała wielka Ameryka.

Wręcz przeciwny proces zachodzi na Ukrainie. Gdy Wiktor Janukowycz ugiął się przed Moskwą, przeciw hegemonii rosyjskiej wystąpili Ukraińcy. Majdan przetrwał i mrozy, i krew. Kolaborancka, złodziejska władza upadła. Niepodległa i demokratyczna Ukraina formuje się szybciej, niż my budowaliśmy Trzecią Rzeczpospolitą po roku 1989. W ciągu kilku miesięcy przeprowadzili wybory prezydenckie i parlamentarne, podczas gdy nam to zajęło dwa lata. Spuścizna zacofania, bezhołowia i korupcji jest na Ukrainie wielokroć większa, niż była w Polsce, lecz wola jej zwalczenia jest silniejsza niż u nas. Kraj ustabilizował się politycznie, szybko buduje siły zbrojne, reformuje administrację. Trudności przed nim olbrzymie, lecz wysiłek, by je pokonać, jest widoczny. Sytuacja się poprawia, nie pogarsza. Mimo kłopotów, mimo strat i problemów, z którymi sobie ciągle nie radzą. Proszę spojrzeć na Rosję, która Ukrainę miała praktycznie w ręku. I co jej zostało? Kłopot na karku.

Analizujemy sytuację, mierzymy potencjały, oceniamy skalę ryzyka i relacje sił. Ale liczą się imponderabilia. Ukraińcy upomnieli się o swój honor. Moc daje im determinacja przeważającej części narodu, podczas gdy Rosjanie potrafią tylko klaskać i narzekać. Potencjał moralny Ukrainy jest większy od materialnego. To dzięki niemu ten wcześniej marginalny kraj teraz przyciąga uwagę świata i wygrywa pojedynek z Rosją.

No właśnie, ale dyskusja o Wschodzie trwa nadal. Wspomniał pan o Westerplatte. To z tej okazji minister Radosław Sikorski opublikował duży tekst, w którym stwierdził, że tak naprawdę cała doktryna Jerzego Giedroycia, myślenie o współpracy ze Wschodem to przeżytek, archaizm, który trzeba odrzucić na rzecz porządnej koncepcji piastowskiej, w której z jednej strony współpracuje się z Niemcami, a z drugiej strony rozmawia z Rosją. Ostatnie wydarzenia wymusiły zmianę polityki, ale w Polsce wciąż trwa dyskusja dotycząca tego, czy mniejsze państwa powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego są naszymi partnerami, czy tylko niedodefiniowaną strefą buforową pomiędzy nami a prawdziwym naszym partnerem – Rosją.

Obok Ukrainy, Białorusi i Litwy Giedroyc widział jeszcze Rosjan. Przystosował koncepcję Józefa Piłsudskiego do rzeczywistości pojałtańskiej, którą uważał za trwałą. Jego wizję przyszłości tworzył humanistyczny socjalizm. Równolegle Giedroyc marzył o stworzeniu wewnątrzobozowej przeciwwagi. Dziś to pomysł przestarzały, a zawsze był nierealny. Co do Radka Sikorskiego, znam go od 1987 r. chyba. Poznałem go jeszcze jako młodego początkującego dziennikarza w Londynie, wrócił akurat z Afganistanu. Nauczył mnie pisać na komputerze. To bardzo inteligentny chłopak. Szuka wielkich koncepcji, co jest największą zaletą polityka. Przeszkadza mu jednak PRL-owskie wykształcenie, które daje właśnie takie efekty. To powszechna przywara społeczna, która zginie, dopiero gdy odejdzie tamto pokolenie. Sikorski przeciwstawieniu Polski piastowskiej i Polski jagiellońskiej nadał inne znaczenie: opcja zachodnia czy opcja wschodnia. Jednak potrafił zaangażować się w Partnerstwo Wschodnie, a później w obronę Ukrainy tak, jakby za rękę prowadził go Piłsudski. Nawiasem mówiąc, realizację koncepcji wyjścia na Wschód – czyli tzw. jagiellońskiej, zapoczątkował Kazimierz Wielki, który akurat był Piastem.

Dla publiczności symbole…

Prawdziwe pomagają zrozumieć, fałszywe ogłupiają. Proszę pomyśleć, to przecież o tym mówiliśmy przed chwilą. Zadania przerastają powołanych do ich wykonania. Patrząc na poziom byłych czy aktualnych europejskich ministrów spraw zagranicznych albo szefów parlamentów europejskich, tacy politycy jak Radosław Sikorski to czołówka – i to wcale nie jest komplement. Niech pan spojrzy choćby na tych nieszczęsnych Francuzów, na prezydenta, który już w chwili elekcji przegrywa następne wybory. Na męża stanu wyrasta pani, która myśli kategoriami sprzed prawie stu lat. Kraj pełen symboli, rewolucja bez morderstw, wielkość bez klęski, równość dla wszystkich – z wyjątkiem tych nierównych, tolerancja powszechna – ale nie dla odwołujących się do innych symboli. Czy należy się dziwić, że tam od kilkudziesięciu lat brakuje dojrzałego polityka?

Chcę nawiązać do możliwych czarnych scenariuszy dla Polski. Zakładając hipotetycznie, że UE jakoś się rozluźni, jakoś zdezintegruje – znane są choćby nastroje brytyjskie, a i Niemcom, jako najbogatszym krewnym, może się w którymś momencie znudzić – a w Stanach Zjednoczonych pojawi się prezydent, który obieca to, co Barack Obama, i zacznie to realizować, czyli skupi się na polityce wewnętrznej… Zgodzimy się zapewne, że NATO bez Stanów Zjednoczonych czy z małą aktywnością Stanów Zjednoczonych jest fikcją. W sytuacji jakiegoś zagrożenia ze Wschodu, ze strony Rosji, która jest państwem o strukturze gospodarczej państwa kolonialnego opartym na wpływach z surowców, z PKB faktycznie porównywalnym z niewielkimi krajami, no ale nadal mającym sporą liczbę czołgów, nadal mającym iskandery, głowice jądrowe, w związku z czym stanowiącym dla nas śmiertelne zagrożenie – to gdzie są strategie, gdzie jest plan B? Plan A znamy – on się wiąże z reakcją NATO i z UE. Jeżeli on z jakichś przyczyn nie zadziała, to czy jest plan B?

Nie podzielam pańskiego pesymizmu, jeśli chodzi o UE i o NATO. Zgadzamy się, że poziom przywódców, generalnie całej polityki systematycznie się obniża. Nie jest to jednak czynnik decydujący. Losy zaś tych wybitnych są bardzo pouczające. Wiemy, jak skończył Richard Nixon, najwybitniejszy z powojennych prezydentów USA. Wcześniej przeobraził system światowy z dualistycznego w trialistyczny, polityka w trójkącie Waszyngton–Moskwa–Pekin automatycznie tworzyła warunki do katastrofy ZSRR. Reagan potrafił to wykorzystać, wygrał dla Zachodu zimną wojnę – było to ostatnie wielkie zwycięstwo USA, choć przez bzdurną aferę Iran-contras niemalże spotkał go los poprzednika. Przypomnijmy wielkiego człowieka klęski – Napoleona Bonapartego – który o dwie głowy przerastał swoich przeciwników (niedawno minęła dwusetna rocznica bitwy pod Waterloo). Można przegrać jak Nixon i zapewnić zwycięstwo. Można wygrywać jak Bonaparte, aby doprowadzić do katastrofy, z której, prawdę mówiąc, Francja do dzisiaj się w pełni nie podniosła.

Reagan wygrał, bo konflikt czysto polityczny przekształcił w potencjałowy. Wywindował wyścig zbrojeń tak wysoko, że ZSRR musiał pęknąć. Taki skutek taką samą polityką mógł osiągnąć każdy z powojennych prezydentów amerykańskich. Nawet Gerald Ford, gdyby nie miał hamulca w postaci Henry’ego Kissingera – miłośnika Świętego Przymierza. Zapytałem go kiedyś, czy warto było przegrać wojnę w Wietnamie, aby pozyskać Chiny, ale zmienił temat rozmowy. No tak, decydował przecież prezydent.

Polityka światowa to gra potencjałów (krajowa zresztą też, tylko trochę innych). Amerykanie dysponowali tak ogromną przewagą nad Sowietami, że mogli to wykorzystać w każdej chwili. Nie wszyscy prezydenci to rozumieli, a pozostali nie chcieli rozumieć. Czuli się bezpiecznie, a ZSRR – panujący nad wschodnią częścią Europy i północną Azji – pomagał im utrzymać stabilizację światową. Status quo wydawało się wieczne, złamała je mała Polska. Sowieci po trzech dekadach zimnej wojny już wyraźnie osłabli, a do tego zaangażowali się gdzie indziej – i zabrakło im siły, aby przywrócić porządek u krnąbrnego satelity. Reagan, wybrany na prezydenta miesiąc przez stanem wojennym w Polsce, wykorzystał okazję. Nie była nią słabość sowiecka, tylko oburzenie zachodniej, a zwłaszcza amerykańskiej opinii publicznej na zdławienie Solidarności. Zapału na zwalczanie Imperium Zła starczyło na parę lat. Gdy wiosną 1987 r. – już po aferze Iran-contras – rozmawiałem z ówczesnym wiceprezydentem George’em Bushem, uprzedzał mnie, że system PRL-owski zliberalizuje się na pewno, lecz na niepodległość Polska nie ma co liczyć, bo najpierw musiałby upaść ZSRR – a to przecież niemożliwe. Już chciałem wykrzyknąć, że właśnie pada, lecz ugryzłem się w język. Wystarczy, że wariat, który przyjechał z Warszawy, rozpowiada o upadku komuny w Polsce za dwa–trzy lata, a jeśliby jeszcze zaczął wieścić, że marny los czeka takie wielkie mocarstwo, byłoby już za wiele! Cztery lata później Bush – już jako prezydent – 1 sierpnia 1991 r. w Kijowie zapewniał Radę Najwyższą Ukrainy o szczęśliwej przyszłości zdemokratyzowanego ZSRR. Pech, bo trzy tygodnie później ten sam organ ogłosił niepodległość.

Nie przejąłem się słowami Busha i widoczną zmianą polityki Waszyngtonu, bo uruchomiony potencjał prze dalej i ciężko go wyhamować. Zaatakowany automatycznie podejmuje obronę. Politycy mają ogromne możliwości: są w stanie uruchamiać potencjały geopolityczne swych państw oraz orientować je w pożądanym kierunku i wykorzystywać lepiej czy gorzej. Lecz te potencjały istnieją i funkcjonują niezależnie od nich. Mogą słabnąć i zanikać – lecz to wymaga czasu. ZSRR wyszedł z wojny jako jedno z dwóch supermocarstw, więcej – biegunów polityki światowej. Szybko podjął globalną rywalizację – co było działaniem ponad siły. Trzeba było jednak dwóch kolejnych pokoleń, aby doszło do katastrofy potencjałowej. To się nie dzieje z dnia na dzień.

Mogę być krytyczny wobec rzeczywistości politycznej, lecz jestem optymistą, gdyż potencjał geopolityczny krajów cywilizacji zachodniej nadal dominuje nad światem. Nie jest już tak wielki, jak sto dwa lata temu. Wówczas co czwarty mieszkaniec tej planety żył w Europie. Ogromna kumulacja energii społecznej w ciągu jakichś dziesięciu pokoleń doprowadziła do skoku cywilizacyjnego, który zmienił oblicze świata. Dzisiaj w geopolitycznej Europie bytuje mniej niż 10 proc. populacji światowej. Regres jest znaczny, lecz nie tragiczny. Zachód nadal dominuje – i nie widać odpowiednio silnego konkurenta. Ci, co mówią o Chinach, nie dostrzegają, że nieusuwalna sprzeczność pomiędzy systemem politycznym a systemem ekonomicznym wchodzi w stan krytyczny. Może uda się przekształcić Chiny ewolucyjnie – bo zmiany eksplozyjne byłyby bardzo kosztowne dla całego świata.

Niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej. Potężny Zachód wchodzi w niebezpieczną przełęcz. Przyrost energii społecznej jest bliski zera, gdy w innych rejonach świata będzie trwać jeszcze kilkadziesiąt lat. Nie naruszy to istotnie proporcji potencjałowych, gdyż wysiłkiem poprzednich pokoleń kraje euroatlantyckie wybiły się na dostatecznie wysoki poziom naukowy, gospodarczy i kulturowy, aby skutecznie zwielokrotnić moc energii społecznej. Problem stanowi różnica w dynamice. Przykładowo, od początków XX w. ludność krajów islamskich pomiędzy Atlantykiem a Indiami zwiększyła się dziesięciokrotnie – i nadal rośnie. Nie dysponują wystarczająco wielkim potencjałem geopolitycznym ani nie są w stanie powiększać go dostatecznie szybko. Stabilizacja pęka, rozpaczliwy ruch ogarnia miliony. Dzisiaj to problem, za jakieś dwadzieścia lat będzie śmiertelnym zagrożeniem. Nadchodzące dwie dekady tworzą margines naszego bezpieczeństwa. Jest dostatecznie szeroki, aby podjąć najrozmaitsze przeciwdziałania. Taki miecz Damoklesa nad głową z reguły ożywczo działa na polityków, prowadzi do brutalnej selekcji, wymusza szukanie rozwiązań. Sprawa Ukrainy, jak wspomniałem, to ważny sygnał ostrzegawczy.

Przejdźmy do wspomnianych przez pana szczegółów. Unia Europejska zrobiła parę poważnych błędów, nadmiernie, a często i bezmyślnie wychodząc do przodu. Teraz powinna się zatrzymać, dopasować projekty do możliwości krajów członkowskich oraz ich społeczeństw. Rozpad Unii nie grozi. Grecja jest najlepszym dowodem, że nawet buntujące się społeczeństwa nie chcą opuszczać ani UE, ani nawet Eurolandu, co nie przeszkadza być niezadowolonym. Skoro Bruksela tak chętnie dawała pieniądze i przyjmowała każde rozliczenie, czemu teraz tak rygorystycznie domaga się spłaty długów? Korzyści płynące z integracji są naprawdę znaczne, a ludzie przyzwyczaili się do nich tak dalece, że trudno sobie wyobrazić, aby chcieli rezygnować. Właściwie w imię czego?

Mieliśmy już rządy zdecydowanie antyunijnej partii w Austrii, lecz Austria jest krajem marginalnym. Co gdyby Marine Le Pen czy Nigel Farage nadawali ton polityce swoich krajów? Czy wówczas reszta państw UE miałaby siły i środki, żeby ratować projekt UE?

Czy pani Le Pen ogłosiłaby, że nie będzie dopłat dla rolników, że każdy musi granicę przekraczać z wizą i paszportem, opłacić cło itd.? Niektórzy politycy nie chcą integracji doktrynalnie, inni głoszą taki program, bo chcą pozyskać niezadowolonych wyborców. Tylko że w momencie, kiedy dochodzi się do władzy i chce się tę władzę utrzymać, nie sposób działać jawnie wbrew oczywistym interesom ludzi.

Czyli liczy pan na ucywilizowanie przez władzę?

Niekoniecznie ucywilizowanie, wystarczy zwykły instynkt samozachowawczy. Radykalizm jest przywilejem opozycji. Tak za każdym razem postępuje PiS. Uważa na przykład, że należy prowadzić „ostrzejszą politykę” w stosunku do Rosji. Nie bardzo wiem, co to znaczy „ostrzejsza polityka” w stosunku do Rosji. Głośniej na nich krzyczeć, używać mocniejszych słów? Przecież nie wypowiemy im wojny ani nie ogłosimy embarga na wszystkie ich towary, ani nie zabronimy eksportu naszych. Można skrajnie zaostrzyć propagandę, co im w niczym nie zaszkodzi, ale zaostrzyć politykę? Już jest wystarczająco ostra, wręcz wroga. O ile opozycja nie jest pociągana do odpowiedzialności za swoje żądania, o tyle rządzący za swoje już tak. Kaczyński nie wypowie wojny Rosji ani nie wyśle czołgów, by odbijały Krym, Marine Le Pen nie skieruje przeciwko sobie rolników, turystów, przemysłowców, rentierów, młodzież. Wie, że nie zdąży wystąpić z UE, bo wcześniej odbiorą jej władzę. Francuzi to potrafią.

Mówił pan o słabości elit europejskich. Obaj się zgodzimy, że potrzebujemy trochę lepszych elit, takich z szerszymi horyzontami, także w Polsce.

To kwestia stworzenia mechanizmu. Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w. Brytyjski system parlamentarno-gabinetowy, francuski model trójpodziału władz zostały stworzone w zupełnie innej rzeczywistości, dziś nie przystają do przekształconych społeczeństw. Ponadto wszystko w czasie ulega korupcji, zepsuciu. Co jest w Polsce władzą ustawodawczą? Nie sejm, bo sejm nie przygotowuje ustaw, ustawy przygotowuje rząd, a ludzie rządu w sejmie głosują za tymi ustawami. Sejm przestał być organem ustawodawczym, natomiast stał się nim rząd. Ale od kogo zależy los gabinetu? Od sejmu, a nawet od pojedynczego posła – jak było w wypadku gabinetu Hanny Suchockiej. Podobnie upadł rząd Leszka Millera. Bez głosowania prezydent Aleksander Kwaśniewski odebrał mu poparcie grupy posłów. Przy większej liczbie stronnictw w koalicji najważniejsza jest ta malutka partyjka pośrodku, gdyż to ona decyduje, komu oddać władzę. Tyle tylko, że sama nie jest w stanie przepchnąć żadnej ustawy. Podział władz miał ograniczyć kompetencje dziedzicznego monarchy, ale to się dawno skończyło. Dziś, co Konstytucja RP bardzo silnie podkreśla, wszystkie organa państwowe podlegają jedynej, zwierzchniej władzy narodu. Nie wolno jej ograniczać, pozbawiać uprawnień. Mamy trzecią władzę, wymiar sprawiedliwości w dwóch odmianach – oddzielną prokuraturę i oddzielne sądy. Patrząc trochę z boku i nieco krzywo – to samouzupełniające się zawodowe korporacje. Trudno tylko dopatrzyć się, w jaki sposób jest realizowana zwierzchnia władza narodu nad nimi. To zresztą nie dziedzictwo po brytyjskich wigach, tylko swojskim PRL-u.

Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w.

W XVIII w. życie toczyło się z szybkością dyliżansu, dzisiaj tempo nadaje łączność elektroniczna. Tylko procedura podejmowania kluczowych decyzji jest taka sama, a przestrzeganie weekendu pozostaje świętością. Proponowane modernizacje sięgają często do rozwiązań antycznych, bo takie są sławetne jednoosobowe okręgi wyborcze, w referendum zaś mają o tym rozstrzygać ludzie, którzy w większości nie wiedzą, że działają one przeciwnie niż projektodawcy przypuszczają. Właściwie trudno się dziwić. Od kierowcy autobusu, nim siądzie za kółkiem, wymaga się dłuższej praktyki i kilku trudnych egzaminów. Jest to konieczne, bo od jego umiejętności zależy bezpieczeństwo, a nawet życie 40 pasażerów. Za los 40 milionów odpowiedzialność można przekazać każdemu – zgodnie ze świętym prawem równości rozwiniętym twórczo przez niejakiego Lenina: nawet kucharka może być premierem.

Poczynając od trzeciej kadencji sejmu, wyniki wyborów w Polsce są wprost proporcjonalne do wydatków wyborczych poszczególnych list. Decydują pieniądze, a nie obywatele. Nie jest to sprzeczne z innym przekonaniem, że o wyniku wyborów decydują środki masowego przekazu z telewizją na czele. Teraz dowiadujemy się, że programy wyborcze są zbędne, bo zawierają same fałsze.

Właściwie trudno się dziwić, że elity polityczne zostały zastąpione przez klasy polityczne. Elity były przygotowane i miały wyrobione poczucie obowiązku. Klasa polityczna, tak jak klasa robotnicza, żyje ze swojej działalności. Nie jest to wartościowanie ludzi, dzielenie na lepszych czy gorszych – tylko wartościowanie funkcji publicznych. W tym wypadku decyduje interes wspólny, a nie jednostkowy. Jeśli tego nie zrozumiemy, gorszy pieniądz wypierać będzie lepszy – i na nic się zdadzą narzekania, że z kadencji na kadencję wybieramy coraz słabszych. To zresztą wcale nie jest takie oczywiste, bo resztki dawnych elit politycznych, zwłaszcza wykształconych w demokratycznej opozycji – przecież zaprzeczeniu oportunizmu – nadal funkcjonują. Kierunek procesu trzeba tylko odwrócić.

Najpilniejsza jest reforma systemu wyborczego. Mniej ważne, jaki system zostanie wybrany: proporcjonalny czy większościowy. Kluczową kwestią jest to, by obywatel miał pełną świadomość, kogo i po co wybiera. Wszystkie chyba wybory w Trzeciej Rzeczpospolitej miały jedną ujemną cechę: znaczna część głosujących na daną listę, jeśli ta okazała się zwycięska, w końcu żałowała swego wyboru. To spowodowało, że wszystkie rządy poza jednym były u władzy tylko przez jedną kadencję albo jeszcze krócej. W tym kontekście można powiedzieć, że z punktu widzenia interesu całej Rzeczpospolitej prawie wszystkie wybory były nieudane.

Przyczyny są dwie. Znaczna część wyborców nie wie, na kogo głosować, ale idzie do urny, twierdząc, że to obowiązek, i stawia krzyżyk przypadkowo. Druga grupa też nie wie, ale wierzy jakiemuś autorytetowi. Może nim być polityk albo sąsiad, sprzedawczyni w sklepie, ksiądz czy nauczyciel lub tylko twarz częściej pokazywana w telewizji, względnie inaczej propagowana przez środki przekazu. Takich wyborców jest chyba więcej niż połowa – i to oni głównie czują się zawiedzeni przez swoich wybrańców.

Uczestnictwo w wyborach to prawo, a nie obowiązek – mimo że łowiące głosy stronnictwa sugerują coś przeciwnego. Ludzie ulegają rzekomym autorytetom i oddają własny głos do dyspozycji innych. Masowość takich postaw rodzi głęboką przepaść pomiędzy oczekiwaniami wyborczymi a wynikami wyborów. Skutki stają się coraz bardziej opłakane.

Ograniczanie głosów przypadkowych i sugerowanych zdecydowanie poprawi jakość parlamentu. Można to osiągnąć różnymi metodami. Omawianie ich wychodzi poza zakres naszej rozmowy. Podobnie jak wskazywanie na cechy i umiejętności kandydata, niezbędne do wykonywania mandatu poselskiego. Generalnie chodzi o maksymalne ułatwienie wyborcy dokonania rzetelnego i racjonalnego wyboru. Trzeba likwidować uboczne wpływy na indywidualny wybór, tępić komercjalizację i reklamiarstwo kampanii wyborczych, rzetelnie informować o tym, co ważne w pracy parlamentarnej. Bez tego żadna reforma ustrojowa się nie powiedzie. W demokracji najważniejszy jest głos obywatela – od tego wszystko zależy. Jeśli chcemy żyć w państwie demokratycznym, to musimy walczyć o jakość tego głosu, o autentyczność indywidualnego wyboru.

Stoimy przed wyzwaniem. Dopóki nie zmienimy systemu, dopóty będziemy produkowali miałkich polityków i w najlepszym wypadku otrzymamy to, na co pozwalają ich szczytowe możliwości. Kierowcy autobusów, ta elita szos, nie mają się czego obawiać.

No ale wpadliśmy w pułapkę, bo ten system i tę konstytucję mogą zmienić tylko ci politycy, innych w Zgromadzeniu Narodowym nie mamy.

Wpadliśmy w pułapkę, ponieważ w okresie rządów AWS-u powstał, a za rządów SLD został umocniony system dotacji partyjnych. Kampanie wyborcze są coraz droższe, a subwencje budżetowe gwarantują, że dana partia po kolejnych wyborach znajdzie się w parlamencie. Tak powstał zamknięty klub stronnictw, które władzę przekazują sobie nawzajem. System zresztą sam się niszczy, bo członków ubywa tylko przez samokompromitację. Po kolei odchodzą albo stopniowo zanikają wszyscy. Teraz doszło do krytycznego momentu, bo zapewnione miejsce w klubie mają tylko dwie partie. Jednak sytuacja tak się ułożyła, że przegrywające stronnictwo pod ciężarem klęski najpewniej się rozsypie. Pozostanie więc tylko jedna partia, która będzie rządzić sama. Rządzenie wymaga jednak poparcia obywateli, bo jeśli oni stoją z boku i patrzą, co z tego wyjdzie, to kto będzie realizował projekty rządowe? Przyjmijmy, że zwycięska partia uzyska 50 proc. głosów przy 50-proc. frekwencji. Poparcie czwartej części obywateli budzi obawy co do skuteczności i trwałości rządu. Tak rodzi się pokusa rządów silnej ręki i otwarcia drogi do dyktatury. Bo jak inaczej mniejszość miałaby zachować władzę?

Doszedł nowy element. Nadchodzący krach klubu partii parlamentarnych widoczny jest gołym okiem. Na wpół świadoma reakcja społeczna jest natychmiastowa: „Dobić trupa, co nam tak długo zamykał drogę!”. Najbardziej dynamiczne, bo młode i niezadowolone środowiska zerwały się do ataku. Tyle tylko, że nie są to stronnictwa przygotowane do prowadzenia polityki czy rządzenia krajem. Na razie widać, że nie wiedzą, czego chcą, a jeśli wiedzą, to nie znają mechanizmów, jak to osiągnąć. Może potrafią się zorganizować, bo jeśli nie, to wniosą z sobą chaos. A ten również otwiera drogę do dyktatury.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne. A szkoda marnować uzyskany już dorobek. Tak wyglądają sprawy. Zobaczymy, czy październikowe wybory będą wystarczająco rozumne, aby sobie z tym poradzić.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne.

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”. Styczeń/Marzec 2016. 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję