Niesprawiedliwa sprawiedliwość :)

Zawiązująca się właśnie koalicja szła do wyborów z deklaracjami zmiany stylu władzy, cofnięcia PiS-owskich deform ustrojowych. Deform nie tylko formalnych, ale także mentalnych – ustawę można zmienić w moment – zmiana mentalności to lata i pokolenia. PiS zapoczątkował w Polsce skrajnie lewicowe przekonanie, że się należy za nic. Osiem lat to dużo, ale jeszcze na tyle mało, by to zatrzymać i powrócić na ścieżkę wzrostu, rozwoju.

Przez 8 lat PiS nauczał nas, czym jest prawo, a czym sprawiedliwość. Emerytom rozdamy czternastki, przedsiębiorcom podniesiemy podatki. Jednym rozdamy 500+, innych obciążymy składką. Jak podniesiemy emerytury, to najlepiej kwotowo. Przecież komuś, kto latami płacił tyle co nic, należy się tyle samo co temu, który oddawał ZUS-owi majątek. Te przykłady można mnożyć. Oczywiście o słuszności każdej z wymienionych kwestii można rozmawiać, pewnie niektóre z nich znajdą swe uzasadnienie. Jednakże żadne z nich nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Sprawiedliwość społeczna nie jest bowiem, jak to głosi lewica, tożsama z solidarnością społeczną. Są to pojęcia wręcz przeciwstawne. 

Niestety pierwsze tygodnie nowej kadencji sejmu pokazują, że 8 lat PiS-owskiej nauki nie poszło w las – pierwsze ustawy procedowane przez nową większość wskazują na całkowite pomylenie pojęcia sprawiedliwości. Obowiązujące przez minione dwa lata wakacje kredytowe nie były rozwiązaniem szczęśliwym. Stanowiły bezzasadną ingerencję państwa w rynek, kolejny raz dowodząc, że ludzie mają prawo być lekkomyślni. Przecież państwo kolejny raz przyjdzie i uratuje skórę, oczywiście na koszt innych obywateli. Tym razem na koszt banków – koszt może nie tyle bezpośredni, co utraconych korzyści, ale jednak. Tak jak sądy i trybunały w majestacie prawa pozwalają frankowiczom wyłudzać darmowe kredyty, tak PiS uznał, że biorąc kredyt i świadomie podpisując umowę na zmienne oprocentowanie można udawać, że nie znało się ryzyka. Gdy frank był po 2 złote, a „starzy” kredytobiorcy frankowi szybko spłacali swoje kredyty, robiąc biznesy życia, nikt nad losem banków nie płakał. Nikt też nie ronił łez, gdy WIBOR szorował po dnie, a depozytariusze lokat tracili po kilka, kilkanaście procent swych oszczędności rocznie. Przecież nawet po podwyżce do niemal 7% stopy nie odpowiadały inflacji.

Zarówno kwestia frankowiczów, jak i wakacje kredytowe są w istocie skutkiem niedorzecznego kierunku, w którym poszło zachodnie prawo ochrony konsumentów. Słuszne przekonanie o potrzebie ochrony słabszej i nieprofesjonalnej strony umowy wypaczono do stanu, gdzie konsument może wszystko i za nic nie odpowiada. W istocie znaleźliśmy się w tym samym miejscu, gdzie amerykański wymiar sprawiedliwości twierdzący, iż przeciętny dorosły obywatel może nie wiedzieć, że świeżo zaparzona herbata jest gorąca, a drzwi od lodówki to nie huśtawka. Póki co pociesza fakt, że pozwy „wiborowe” są przez sądy traktowane z większym rozsądkiem niż „frankowe”.

PiS-owskie wakacje kredytowe mimo wad miały jedną zaletę – były sprawiedliwe – równe dla wszystkich. Tak, ich powszechność była sprawiedliwa – człowiek bogaty to także obywatel i ma takie samo prawo do świadczeń czy wszelkiej pomocy państwa co jego uboższy sąsiad. W pewnym sensie wręcz można byłoby stwierdzić, iż to prawo ma większe, skoro płaci wyższe podatki. Nikogo przecież nie oburza, że w tym samym hotelu goście w droższych pokojach czy ci regularnie z niego korzystający mają dodatkowe przywileje. Lewicowe pojęcie sprawiedliwości stanowi zaprzeczenie jej logiki językowej. Sprawiedliwie to znaczy równo dla wszystkich lub proporcjonalnie do zasług. Trudno uznać, by zasługą kogokolwiek z nas było samo to, że się urodziliśmy. Jeszcze trudniej uznać, iż z faktu pojawienia się na tym świecie cokolwiek nam się należy. Tymczasem lewica oczekuje wdzięczności świata dla każdego, kto ten świat zaszczycił swą obecnością. Co więcej, swą karkołomną definicją sprawiedliwości oczekuje wyrównania stanu posiadania tych, którzy w życiu radzą sobie gorzej niż przeciętna społeczna. Podobne wypaczenie pojęcia sprawiedliwości wykazała w ostatnich dniach Trzecia Droga, kierując do Sejmu własną ustawę wakacji kredytowych – mieliby do nich prawo kredytobiorcy, dla których rata kredytu przekracza 40% wynagrodzenia. Dlaczego 40, a nie 30 lub 70? Tego nikt z 3D nie wyjaśnia. Nie wyjaśnia także, dlaczego ten system miałby być w jakimkolwiek stopniu sprawiedliwy. W swej istocie stanowi on odwzorowanie Funduszu Wsparcia Kredytobiorców, co więcej, będąc pozbawionym zasady „złotówka za złotówkę”, doprowadzi do sytuacji, gdy części kredytobiorców będzie się opłacało nie dostać premii, prowizji lub w inny sposób obniżyć nieznacznie swe dochody, by załapać się w widełki. Wsparcie otrzymają także osoby z dużymi kredytami, które w ostatnich miesiącach kończącego się roku przekraczały drugi próg podatkowy. Na domiar złego wnioskodawca określa ten system mianem sprawiedliwego, co w najlepszym wypadku można nazwać pomyłką retoryczną, a w najgorszym jawną kpiną w twarz elektoratu. Trzecia Droga przemówiła tu bowiem językiem PiS-u. Sprawiedliwe wakacje kredytowe to wakacje obejmujące wszystkich kredytobiorców w równym stopniu lub nikogo. Złożony na zasadzie wrzutki projekt PiS jest daleki od ideału. Trzymając się zapisanych w nim limitów 400 i 800 tysięcy, objęte powinny nimi być nie wszystkie kredyty do 400 tysięcy ale wszystkie, co najwyżej degresywnie względem kwoty kapitału. Czyli do wartości kapitału 400 tysięcy pełne wakacje, za część między 400 a 800 tysięcy połowa raty, natomiast za część przekraczającą 800 tysięcy kredytobiorca płaci już całość rat. W żadnym stopniu nie powinna być przy tym brana sytuacja finansowa kredytobiorców – od rozwiązywania problemów ze spłatą mamy wspomniany Fundusz Wsparcia Kredytobiorców, nie jest potrzebna żadna dodatkowa zmiana ustawowa. 

Ludzkość nie jest żadną wielką rodziną – jesteśmy ludźmi, którzy dziełem czystego przypadku żyją koło siebie w tych samych czasach. Mamy z tego powodu wspólne interesy, ale zasadniczo nie mamy wobec siebie zobowiązań. Pewna skala solidarności społecznej w nowoczesnym i rozwiniętym państwie jest koniecznością – nie chcemy przecież skrajności na poziomie Ameryki Południowej czy Indii, umierających z biedy ludzi pomiędzy pałacami ociekającymi luksusem czy otoczonych murami dzielnic, poza które strach wyjść bez ochrony. Tyle że komunistyczna w istocie Skandynawia nie jest żadnym złotym środkiem, a przeciwnym biegunem dla opisanego powyżej. Tworem przypominającym półotwarte więzienie, gdzie skazani od urodzenia mogą demokratycznie wybrać klawiszy. Formą zoo dla ludzi, gdzie urodzone w niewoli zwierzęta z radością oczekują opiekuna ze smakołykami. Szczęśliwe i nieświadome wolności czekającej za więżącym je murem. Nie chcemy takiej Polski.

System rynkowy nie jest idealny, ma wiele wad, a także obiektywnych niesprawiedliwości. Można toczyć akademickie dysputy, czy to w porządku, że ratująca życie pielęgniarka przez całe życie zarobi tyle, co dający przecież rozrywkę piłkarz w godzinę czy co najwyżej w jeden dzień. Tyle że to taka sama dyskusja jak ta, że pijak i profesor mają po jednym głosie w wyborach. Lepszego systemu jak rynkowy nie mamy, a spośród wszystkich znanych socjalizm jest tym najgorszym. Ingerencja w rynek bywa dopuszczalna, ale precyzyjna i tylko w tych obszarach, gdzie rynek trwale zmierza w złym kierunku. W przypadku kredytów czy, szerzej, rynku nieruchomości diagnoza jest doskonale znana, a wysoki koszt kapitału relatywnie przejściowy. Poza tym to nie są skutki defektu rynku – to są skutki ręcznego nim sterowania – najpierw wywołano inflację sztucznie niskimi stopami procentowymi i zamknięciem gospodarki, a potem stopy gwałtownie podniesiono. Kolejne interwencje na tym rynku to gaszenie pożaru benzyną, dajmy mu się wreszcie naturalnie wyregulować. Co dał kredyt dwa procent? Podwyżki cen mieszkań! Zyskali ci, którzy wzięli ten kredyt latem, wszyscy inni, włącznie z nieuprawnionymi do tego programu dziś płacą więcej za mieszkania i cała korzyść niskiego oprocentowania została zjedzona wysokością kredytu. Kolejne brawa dla keynesistów, naprawdę nie trzeba było jasnowidza, by to przewidzieć.

Zawiązująca się właśnie koalicja szła do wyborów z deklaracjami zmiany stylu władzy, cofnięcia PiS-owskich deform ustrojowych. Deform nie tylko formalnych, ale także mentalnych – ustawę można zmienić w moment – zmiana mentalności to lata i pokolenia. PiS zapoczątkował w Polsce skrajnie lewicowe przekonanie, że się należy za nic. Osiem lat to dużo, ale jeszcze na tyle mało, by to zatrzymać i powrócić na ścieżkę wzrostu, rozwoju. Tłumaczenie, iż sprawiedliwość oznacza tyle, co solidarność, to droga do kontynuacji tej katastrofy społecznej. Wygasające właśnie wakacje kredytowe czy wyjątkowo już szkodliwy kredyt 2% to jedne z pierwszych tematów, w których nowa koalicja ma szansę pokazać inną jakość swoich rządów. Jakość, którą mimo różnic widzieliśmy u wszystkich ekip rządzących naszym krajem poza PiS – od Solidarności po postkomunistyczne SLD. Wszystkie rozumiały, iż do rozwoju naszego kraju potrzebujemy liberalnej gospodarki motywującej ludzi do pracy – nie rozdawnictwa społecznego i kultu lenistwa, jaki wychowała w ludziach komuna. Światełko w tunelu i nadzieje na zmiany dostrzegła już Bruksela – mamy odblokowane KPO. Pieniądze zatrzymane dla Polaków, nie partyjnych cwaniaków. Odblokowane na zachętę, przecież formalnie się jeszcze nic nie zmieniło. Nawet zamiast rządu mamy wygłupy Andrzeja Dudy i Mateusza Morawieckiego. Ale wszyscy czują wiatr odświeżającej zmiany, wszyscy potrzebujemy zmiany na lepsze. Trzecia Droga prezentowała konkretny program – nie był nim w istocie program PiS-bis. Chcę wierzyć, że to się po wyborach nie zmieniło.

Ta nasza polskość ze strachu zrodzona :)

Istotą liberalizmu społecznego jest prosty apel: „Żyj jak chcesz i pozwól innym żyć jak chcą”. Oczywiście, uprzedzając ataki wrogów liberalizmu, pamiętać należy o ograniczeniu sformułowanym przez Johna Stuarta Milla, że granicą wolności jednostki musi być wolność innych ludzi. Jeśli więc poglądami, które się głosi i działaniami, które się podejmuje, nie powoduje się w przestrzeni publicznej sytuacji ograniczających swobodę myślenia i działania innych ludzi, w szczególności powodujących czyjąś krzywdę, nic innego nie powinno nas ograniczać. Kierując się tą zasadą, jakże wiele norm prawnych i społeczno-kulturowych traci rację bytu, zwłaszcza tych mocno zakorzenionych w tradycji i dominującej religii. Z tego punktu widzenia, na przykład związki partnerskie, zwłaszcza osób tej samej płci, czy aborcja, nie powinny być przedmiotem regulacji prawnej ani oceny społecznej.

Jedynie tolerancja zapewnia egzekwowanie praw człowieka

Kim są ludzie kierujący się podstawową zasadą liberalizmu? Przede wszystkim są to ludzie wolni i świadomie moralni, bo nie nadużywający swojej wolności do krzywdzenia innych, którym pozostawiają taki sam zakres swobody myślenia i działania jak samym sobie. Są pozbawieni uprzedzeń, które innych tak często nastrajają wrogo do Bogu ducha winnych ludzi tylko dlatego, że różnią się pochodzeniem, orientacją seksualną, swoimi upodobaniami czy stylem życia. Dzięki braku tych uprzedzeń człowiek wolny jest otwarty na współdziałanie z każdym, kto dzięki swojej wiedzy i umiejętnościom może być pomocny w realizacji takiego czy innego celu. Nie znaczy to, że człowiek tolerancyjny i nie oceniający innych za ich osobiste wybory gotów jest tych innych naśladować i łatwo zmieniać swoje upodobania. Czyjeś poglądy i zachowania, chociaż nie powodujące niczyjej krzywdy, mogą mu się nie podobać ze względów estetycznych lub obyczajowych, ale przyznaje innym do nich prawo, bo dzięki temu, że ich nie krytykuje i ich nie zabrania, sam czuje się wolny. Przypomina się w tym miejscu słynne powiedzenie Woltera: „Zupełnie się nie zgadzam z twoimi poglądami, ale jestem gotów oddać życie, abyś mógł je głosić”.

W warunkach naturalnego pluralizmu postaw jedynie tolerancja zapewnia egzekwowanie praw człowieka. Rolą państwa i kultury społecznej jest reagowanie jedynie na przejawy ludzkiej krzywdy, czyli na ograniczanie praw człowieka. Ustrój, w którym konsekwentnie przestrzegana jest ta zasada nosi nazwę demokracji liberalnej, w której mamy do czynienia ze społeczeństwem obywatelskim, będącym skutkiem dominacji identyfikacji zadaniowej w kulturze społecznej. Przy tym typie identyfikacji ludzie łączą się ze sobą, aby realizować ważne społecznie cele dotyczące rozmaitych zadań, projektów i przedsięwzięć. Ten rodzaj identyfikacji jest otwarty na innych i nieantagonistyczny, typowy dla społeczeństwa obywatelskiego, gdzie ludzie łączą się w rozmaitych grupach zadaniowych, w których uczestnictwo jest zwykle tymczasowe. Takie cechy, jak pochodzenie etniczne, wyznanie, orientacja seksualna i inne cechy tożsamościowe nie mają tutaj znaczenia integracyjnego, liczą się bowiem tylko te, które sprzyjają realizacji wspólnego celu.

Ludzie, dla których najważniejsza jest wolność osobista, bo dzięki niej mogą realizować swoje plany życiowe we współpracy z ludźmi reprezentującymi różne środowiska, ale podzielającymi te same wartości, to ludzie dojrzali do demokracji liberalnej. Niestety, tacy ludzie nie stanowią większości nie tylko w państwach, w których od niedawna próbuje się wprowadzić ustrój demokracji liberalnej, ale także w państwach zachodnich, gdzie ustrój ten w większym lub mniejszym stopniu funkcjonuje od dawna. Gdyby było inaczej nigdy w Stanach Zjednoczonych Trump nie zostałby prezydentem, w Wielkiej Brytanii nie doszłoby do brexitu, a w wielu państwach Unii Europejskiej ruchy populistyczne i faszyzujące nie zyskałyby tak na znaczeniu. Powszechnie mówi się o kryzysie praw człowieka, będącym reakcją na liberalizm społeczny związany z restauracją idei oświeceniowych, zwłaszcza po II wojnie światowej.

Identyfikacja zadaniowa vs. identyfikacja tożsamościowa

Tej reakcji należało się spodziewać, biorąc pod uwagę, że identyfikacja zadaniowa w kulturze społecznej jest absolutną nowością w porównaniu z identyfikacją tożsamościową, która od tysiącleci jest narzędziem sprawowania władzy i kontroli społecznej nad jednostką. Identyfikacja tożsamościowa rodzi oczekiwanie, aby członkowie wspólnoty narodowej, wyznaniowej czy jakiejkolwiek innej podzielali te same wspólnotowe wzory kulturowe. Tak więc członkowie wspólnoty narodowej powinni reprezentować ten sam wzór patriotyzmu, a członkowie wspólnoty religijnej powinni tępić wszelkie odstępstwa od narzuconej im ortodoksji. To ten rodzaj identyfikacji sprawia, że ludziom nie wystarcza, że sami myślą i zachowują się w sposób, który im odpowiada, ale dążą do tego, aby inni myśleli i zachowywali się tak jak oni. Są to ludzie, dla których bezpieczeństwo jest ważniejsze niż wolność. Różnorodność jest przyczyną ich lęku, bo pozbawia poczucia pewności i siły, jaką daje jednolitość kulturowa środowiska, którego jest się członkiem. W przeciwieństwie do zadaniowej, identyfikacja tożsamościowa prowadzi do zamknięcia danej wspólnoty przed nowymi członkami i do antagonistycznego jej stosunku do swojego otoczenia, w którym upatruje się zagrożenia, a nie pomocy w czymkolwiek.

Od czasów plemiennych zawsze bano się obcych, którzy mogli najechać, pobić, zabrać dobytek i pozbawić ziemi lub terenów łowieckich. Ten strach przed obcymi utrwalił się genetycznie i do dzisiaj towarzyszy ludziom w kontaktach z obcymi. Dlatego za naturalne można uznać dążenie do ścisłej integracji w grupach etnicznych lub wyznaniowych, albo w obu tych grupach łącznie, czego przykładem może być zbitka pojęciowa „Polak-katolik”. Poczucie tożsamości z grupą chroni przed lękiem osamotnienia, ale wymaga podporządkowania się grupowym normom i wzorom zachowań. Daje to poczucie bezpieczeństwa, ale zarazem pozbawia wolności. Jednostka staje się bowiem integralną częścią grupy i musi reagować na wszystko, co dotyczy grupy jako całości, a niekoniecznie jej samej. Jeśli więc ktoś oskarża o coś grupę, oskarża zarazem wszystkich, którzy się z nią utożsamiają, choćby ze względu na czas i miejsce nie mieli nic wspólnego z przedmiotem oskarżenia. Tożsamość wymaga solidarności, czyli rezygnacji z osobistego sądu i wyboru, bo tylko wtedy grupa staje się silna i zdolna do przeciwstawienia się wrogiemu otoczeniu.

Czy można się dziwić, że władza czy to państwowa, czy kościelna, zawsze starała się wykorzystać ten strach przed czymś nowym i obcym dla swoich celów? Spośród tych celów najważniejszym było pozyskanie poparcia w jak najszerszych kręgach społecznych. Im więcej ludzi uwierzy w zagrożenia ze strony innych państw lub określonych grup społecznych wewnątrz kraju, tym łatwiej poświęcą oni własną wolność i zjednoczą się wokół władzy, która zapewnia im obronę przed tym, czego się boją. Im bardziej sugestywnie ludzie władzy potrafią przedstawić jakieś zagrożenie i im większe potrafią wzbudzić emocje, tym skuteczniej mogą wykorzystać wywołany strach i determinację.

Jarosław Kaczyński okazał się pilnym uczniem faszystowskiego ideologa Karla Szmidta, który strategię wywoływania strachu w społeczeństwie zalecał jako najbardziej skuteczną w pozyskiwaniu zwolenników. Kaczyński zarówno wtedy, gdy dążył do władzy, jak i podczas jej sprawowania, nie ustawał w mnożeniu wrogów zewnętrznych i wewnętrznych, strasząc nimi swoich zwolenników. To, co robił we właśnie zakończonej kampanii wyborczej zarówno on, jak i Morawiecki i pozostali jego akolici, strasząc skutkami dojścia do władzy opozycji demokratycznej, jest już tak absurdalne i infantylne, że może być wiarygodne tylko dla ślepych i głuchych na wszystko inne wyznawców PiS-u. Przykładem mogą być ostrzeżenia, że Unia Europejska nakaże nam jeść robaki zamiast mięsa i zabroni zbierania grzybów, Tusk odda połowę Polski Rosjanom, a drugą – Niemcom, zaś w naszych miastach płonąć będą budynki i samochody podpalane przez tabuny nielegalnych imigrantów.

Granica między racjonalnym patriotyzmem, a nacjonalizmem jest cienka

Żeby straszenie przyniosło oczekiwane efekty, trzeba równocześnie wspomagać identyfikację tożsamościową. Nic tak bowiem nie wspomaga władzy jak patriotyczne lub religijne wzmożenie narodowe. Strach w połączeniu z identyfikacją tożsamościową jest pożywką dla najgorszych, najbardziej zbrodniczych ideologii, jakimi są nacjonalizm, fundamentalizm religijny, rasizm, antysemityzm czy wreszcie faszyzm. Oczywiście, nie zawsze muszą one dominować w społeczeństwie, ale należy pamiętać, że granica między racjonalnym patriotyzmem, a nacjonalizmem jest cienka. Aby ją przekroczyć, wystarczy poddać się emocjonalnym porywom. Autorytarna władza zawsze do tego dąży, aby podporządkowanych im ludzi uczynić zaangażowanymi wykonawcami jej celów, którzy będą gotowi popełniać największe zbrodnie i nawet oddać własne życie w przekonaniu, że służą świętej sprawie. Temu właśnie służy sakralizacja identyfikacji tożsamościowej. Stąd jakże częsta jest bogoojczyźniana retoryka, obfitująca w akty strzeliste miłości do Boga i ojczyzny, tworzenie mitów, baśni i legend dla pokrzepienia serc. Ta retoryka ma zdolność porywania ludzi. Ulegają jej, przynajmniej w części, także ludzie skądinąd racjonalni i skłonni raczej preferować identyfikację zadaniową. Jednak emocjonalna presja większości i obawa o posądzenie o brak patriotyzmu skłania często do uczestnictwa w dziwacznych rytuałach oddawania czci chimerze zwanej polskością. Artur Schopenhauer nazwał ten rodzaj narracji zatrutą strawą niszczącą umysły.

Egzaltowana narracja jest jednak tylko pierwszym krokiem w kierunku pozbawienia ludzi krytycznego, indywidualnego oglądu zdarzeń. Ten drugi krok polega na wpojeniu im skrajnie subiektywnego i nadwrażliwego reagowania na oceny faktów niezgodne z idealistycznym wzorcem polskości. Pod nazwą polityki historycznej upowszechniany jest skrajny subiektywizm ocen faktów historycznych, a także bieżących zdarzeń. Celem jest odróżnienie swoich, zawsze dobrych, szlachetnych i przez to krzywdzonych przez złych i podłych przedstawicieli innych nacji i wewnętrznych wrogów politycznych. Pod rządami Zjednoczonej Prawicy doszło nawet do tego, że za krytyczne uwagi pod adresem Polski i Polaków w dowolnym okresie historycznym grozi odpowiedzialność karna. Kuriozalna nowelizacja ustawy o IPN pod naciskiem międzynarodowego otoczenia została wprawdzie wycofana, co nie znaczy, że w stosunku do własnych obywateli władza zrezygnowała z rozmaitych form nacisku, aby ich oduczyć podporządkowania się „pedagogice wstydu” w stosunku do polskiego narodu. Głowy podnieśli będący na usługach tej władzy „obrońcy polskości”, ludzie cyniczni lub przewrażliwieni na punkcie polskiego honoru, polskiego munduru i polskiej prawości, którzy skłonni są zaprzeczać oczywistym faktom. Do tych ludzi należą członkowie rządu, którzy upowszechniają kłamstwa tak miłe uszu szowinistycznie nastawionej części społeczeństwa, spragnionej dumy z przynależności do wyjątkowego narodu. Próby krytyki wyników badań historycznych nad Holokaustem i zniechęcanie naukowców i ośrodków naukowych przez rozmaite szykany i odmowę finansowania badań dotyczących tej problematyki, oznaczają znaną z czasów komunistycznych zamianę nauki w propagandę. Świetny film Agnieszki Holland „Zielona granica” pokazujący tragedię ludzi na granicy z Białorusią, został przez pisowską władzę okrzyknięty antypolskim, a na reżyserkę spadł grad najbardziej obrzydliwego, chamskiego hejtu ze strony przedstawicieli najwyższych władz państwowych – prezydenta, premiera i ministra sprawiedliwości. Trudno się dziwić tej wściekłości, bo to oni właśnie są tej tragedii winni, nie potrafiąc w sposób humanitarny rozwiązać problemu, przed którym postawił polskie władze bandycki plan Łukaszenki. To oni splamili polski mundur stawiając Straż Graniczną, wojsko i policję przed dylematami moralnymi, które zawsze wydobywają z ludzi najgorsze instynkty, tłumione i zagłuszane cyniczną propagandą o powinności obrony polskich granic, patriotyzmie, honorze i tym podobnych wzniosłych banałów.

Niestety ludzie zarażeni bogoojczyźnianą narracją, pozbawieni krytycznego osądu, bo przekonani, że prawdziwy Polak zawsze jest uczciwy i dobry, chętnie wierzą w te bajki i tłumią w sobie wszelkie humanistyczne skrupuły i odruchy. W końcu jak wielu z nas odważy się przyznać, że nie abstrakcyjna Polska jest najważniejsza, ale konkretny człowiek, bez względu na miejsce urodzenia, kolor skóry, wyznanie czy orientację seksualną? Populistyczna większość traktująca identyfikację tożsamościową jako podstawę patriotyzmu, natychmiast nazwałaby tych, którzy tak sądzą zdrajcami i zaprzańcami. Prawdziwy Polak nie powinien za dużo myśleć, bo myślenie często prowadzi na manowce. Prawdziwy Polak powinien mieć utrwalone przez prawicowych ideologów, takich jak autor podręcznika Roszkowski czy minister Czarnek, gotowe wzory reagowania na różne sytuacje i kierować się sercem i wiarą, a nie złudnym rozumem, nie wspominając już o demoralizujących wytycznych liberalizmu. Im Polak będzie bardziej ograniczony i bezmyślny, tym bardziej będzie przydatny w służbie autorytarnej władzy.

Jest wreszcie trzeci krok autorytarnej władzy, który polega na wykorzystaniu już dobrze przygotowanych swoich zwolenników do szczucia na tych, których władza uważa za swoich wrogów. Ludzie odpowiednio wystraszeni, zakochani w heroicznej wizji polskości i przekonani, że honor, dobro i racja zawsze są po ich stronie, ochoczo staną do walki z wszystkimi, których władza im wskaże. Jeszcze na razie nie muszą ich bić i do nich strzelać, jeszcze wystarczy opluwać ich jadem nienawiści, który przedstawiciele władzy sączą im codziennie w swoich mediach. Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy nie miała przyjaciół w otoczeniu międzynarodowym, bo cóż znaczy Orbán i kilku przywódców faszyzujących partii w Europie Zachodniej. Kaczyński przy swojej chorobliwej megalomanii potrafił pokłócić się z każdym, kto ma odmienne zdanie choćby w drobnej sprawie. Ostatnio spotkało to nawet Ukrainę. Trudno mu nie stracić kontaktu z rzeczywistością i nie pleść bzdur, skoro całą zagranicę i co najmniej połowę Polski uważa za wrogów, bo nie uznają jego szczytnych celów i osobistej doskonałości.

Model patriotyzmu nie może być dłużej oparty na identyfikacji tożsamościowej

Rozwój techniki, a zwłaszcza rewolucja informacyjna spowodowały, że dawny model państwa narodowego, jako tworu zamkniętego i egoistycznego, dbającego wyłącznie o własne interesy stał się przeżytkiem. Dziś każde państwo, aby przetrwać, uczestniczyć musi w międzynarodowej sieci współpracy. W związku z tym zmienił się również model patriotyzmu, który nie może być dłużej oparty na identyfikacji tożsamościowej. Zamiast niej potrzebna jest identyfikacja zadaniowa, przy której unieważniane są granice państw, bo partnerów do współpracy poszukuje się na całym świecie. Nie duma z przynależności narodowej jest przy tym ważna, tylko tolerancja, empatia i zaufanie do innych.

Autor zdjęcia: Dawid Małecki

Idę na wybory… :)

Kto za to zapłaci? Jak mawiał Nikoś Dyzma: „Wtedy będzie rządzić opozycja”. (…) Prywata finansów publicznych, notoryczne łamanie praworządności, skłócenie społeczeństwa czy opresyjność państwa skutkują wzrostem ryzyka politycznego gospodarki. Wzrost ryzyka to każdorazowo koszty. Koszty, które poniesiemy wszyscy.

Osiem lat temu Polska znajdowała się w ruinie. Przynajmniej tak głosiła propaganda wyborcza PiS:

  • 3,3% wzrostu gospodarczego;

  • 0,1% inflacji;

  • 9,8% bezrobocia;

  • 51,3% PKB dług publiczny;

  • 23 tysiące złotych na obywatela;

  • 20,4% stopy inwestycji w gospodarce.

Czy były to wskaźniki optymalne? Z poziomu długu publicznego (i tak już zachachmęconego kradzieżą OFE) Donald Tusk nie jest w stanie się wytłumaczyć. Bezsprzecznie było to największe obciążenie rządów Platformy, które nawet po latach należy wypominać. Jednakże z identyczną pewnością nie są to dane przedstawiające upadłe państwo, starające się wyrwać z wojennej pożogi. Ocena dorobku gospodarczego każdego rządu wymaga uczciwego porównania wyników wraz z panującym otoczeniem – nie na wszystko rząd ma wpływ. Co więcej – na większość wydarzeń rząd nie ma wpływu, a tym, czym w przypadku hipotetycznego niesamowitego rozwoju uczciwy premier mógłby się pochwalić, jest jedynie „nie zepsułem”. Rozwój gospodarczy to bowiem sukces przedsiębiorców i ciężko pracujących obywateli. Rząd choćby chciał, nie jest w stanie zbyt bardzo im w tym pomóc – może tylko nie zepsuć i nie przeszkadzać, tworząc warunki do stabilnego rozwoju. Zdejmując regulacje, obniżając podatki, stabilizując prawo czy prowadząc zrównoważoną politykę pieniężną.

Co po 8 latach zostawia nam PiS?

  • 0,7% wzrost PKB;

  • 12,6% inflacja;

  • 5% bezrobocia;

  • 38% długu publicznego;

  • 53 tysiące złotych długu na obywatela – z tego 10 tysięcy poza kontrolą parlamentu;

  • 16,8% stopy inwestycji*.

*dane za rok 2022

Przejmując władzę w 2015 roku PiS budził obawy, ale też częściowe nadzieje. Przy ówczesnym marazmie i zmęczeniu PO samą sobą dawało to nową dynamikę i nadzieję na zmiany. Pamięć lat 2005-07 pozwalała liczyć, iż PiS wyciągnął pewne wnioski, a na tle Ewy Kopacz obiektywnie nawet Beata Szydło była pewnym postępem. Zaprezentowane przez Mateusza Morawieckiego diagnozy problemów naszej gospodarki były słuszne, a instytucji jak Polska Fundacja Narodowa czy PFR wyraźnie brakowało. Wysoki poziom ubóstwa i nierówności społecznych, niskie inwestycje – zwłaszcza na badania i rozwój, oparcie gospodarki o konsumpcję czy niską jakość instytucji państwowych. CV Mateusza Morawieckiego także wydawało się dawać nadzieję na profesjonalistę w rządzie – rozum każe myśleć, iż człowiek, który w swej karierze wiele lat stał na czele prywatnego, podkreślmy, banku, nie powinien przecież brukać swego nazwiska i tej kariery przekreślać.

PiS ze swych poprzednich rządów wyciągnął wnioski najgorsze z możliwych, a obecnym nadał niespotykaną wcześniej dynamikę. To instytucje państwa są złe, więc te instytucje trzeba zlikwidować – demontaż TK, uczynienie z prokuratury dyżurnej komórki partii, zamiana policji państwowej w partyjną bojówkę. Na koniec przejęcie sądów tak, by orzekały po myśli I sekretarza.

By w tych warunkach zarządzać populacją, PiS zastosował dobrze znaną metodę dziel i rządź. Dla jednych 500+, dla drugich podwyżka podatków. Całość wsparta toporną propagandą telewizji publicznej tylko z nazwy. Czy w tych warunkach mógł się udać rozwój gospodarki? Zanim odpowiemy prostym tak lub nie, przeanalizujmy przyczyny słusznych diagnoz postawionych w KPO.

Prawdą jest, iż mimo obiektywnego sukcesu transformacji doprowadziła ona do nierówności społecznych. Nie wszyscy na niej skorzystali, a wielu wręcz straciło, zostając niejako wpisanym w koszty. Choć prawa ekonomii są bezwzględne, po ludzku można rozumieć frustrację pozbawionej legalnego zatrudnienia pracownicy sklepu osiedlowego. Bez urlopu, ubezpieczeń socjalnych, dostępu do kredytu i z pensją na poziomie minimum socjalnego – w sytuacji, gdy właściciel tegoż sklepu wiódł zamożne życie. Tylko że rozwiązaniem tego systemowego problemu jest uzdrowienie rynku, a nie przejęcie przez państwo jego roli. Programy typu 500+ nie rozwiązują żadnego problemu. Stanowią doraźne wsparcie, a długofalowo uzależniają beneficjentów od tej formy pomocy. Szybkie i niewspółmierne do sytuacji gospodarczej podnoszenie płacy minimalnej to wyłącznie populizm wyborczy. Dziś po latach płacimy za to inflacją, beneficjenci podwyżek co najwyżej wyszli na zero. Płacą za to wszyscy zarabiający powyżej płacy minimalnej – także ci zarabiający niewiele ponad minimum.

Jak zauważył Mateusz Morawiecki, barierą w pułapce średniego rozwoju jest niski poziom inwestycji. Od lat nasze PKB opiera się na konsumpcji, także słynna zielona wyspa z poprzedniego kryzysu bazowała na konsumpcji bieżącej. Niestety, ta konsumpcja jest na kredyt, a osiągnięcie wysokiego poziomu rozwoju wymaga lat nakładów inwestycyjnych, szczególnie na nowe technologie i zaawansowaną produkcję. Czego oczekują inwestorzy? Między innymi stabilnego prawa, sprawnego wymiaru sprawiedliwości; chcą by ich inwestycje były bezpieczne, a ich ryzyko miało charakter czysto biznesowy. Osiem lat PiS-u to zmiana ustaw późno w nocy, by weszły w życie rano oraz dewastacja wymiaru sprawiedliwości. Oprócz utraty wiarygodności to także dwukrotne wydłużenie czasu postępowań. Dziś na prawomocny wyrok czeka się dwa razy dłużej niż w 2015 roku. Jest bardzo możliwe, że składając dziś pozew o zapłatę, gdy otrzymam wyrok, moja firma może już zbankrutować lub zwyczajnie nie będzie z kogo wyegzekwować należności. Dziękujemy, panie Ziobro!

Inwestycje to w dużej mierze dotacje unijne. Dzięki łamaniu elementarnych zasad praworządności UE nie otrzymaliśmy ogromnych funduszy z KPO, a z podstawowych dotacji potrącane są nam setki milionów kar TSUE – za nielegalne dyscyplinarki dla sędziów czy takie kompromitacje, jak Turów. Bilans – zamiast wzrostu inwestycji mamy ich spadek z 20,4% do ledwie 16,8% PKB. Wynik najgorszy w regionie, niepokojąco niski w skali UE.

PiS chciał nam pokazać, że jednak umie w inwestycje. Jak się Staszek sprawdzi w biznesie, to i mierzeję przekopie. Rok minął, mierzeja stała się wyspą, czasem kilku wędkarzy przepłynie pontonem. Mało? Udało się z wodą, pójdzie i z powietrzem. Dzięki skutecznej i konsekwentnej polityce rządu Warszawa zyskała nową dzielnicę – Radom. Przynajmniej tak nazywa się radomskie lotnisko. Tak, to samo, co miało więcej pracowników niż odprawionych pasażerów. Tym razem ma jednak lepiej – LOT pokasował trasy z Warszawy, by te same otworzyć z Radomia, tzn. Warszawy. Radomia? Prezes mówi, że decyzja była biznesowa. Ja prezesowi wierzę. Zresztą plany są ambitniejsze – CPK. PiS w Warszawie przegrywa, więc Warszawy nienawidzi. Do tego stopnia, że planuje ją pozbawić lotniska. Wydając miliardy planuje niewytrzymujący żadnej merytorycznej krytyki megalomański twór gdzieś w polu między Łodzią i Warszawą. Taki, który pozbawi lotniska Warszawę, a przy okazji zabije pozostałe porty w kraju.

Barierą rozwoju miała być także niska jakość instytucji i usług publicznych. Tezę potwierdzi każdy, kto choć raz miał kontakt z dowolnym urzędem w Polsce. Czy jest lepiej? Do lekarza można iść jedynie prywatnie, szkołami rządzi Czarnek, tempo pracy sądów to nieśmieszny żart. Prokuratura umarza wszelkie niewygodne władzy postępowania, sanepid w covidzie wydaje bez podstawy prawnej nakazy wstrzymania działalności – z natychmiastową wykonalnością. Policja zachowująca się wręcz przeciwnie niż powinni stróże prawa. Na koniec Ministerstwo Spraw Zagranicznych sprzedające wizy w krajach trzeciego świata. Przynajmniej w urzędach dowiedzieli się, co to internet – można już wysłać maila. Niestety, wciąż odsyłają gołębia.

PiS miał też pomysły na elastyczną dyplomację czy wsparcie rozwoju gospodarczego. Polska Fundacja Narodowa miała promować polski interes w mniej oficjalny sposób, którego z oczywistych względów nie wolno stosować, np. MSZ. Kupować spoty w amerykańskich mediach, programy, sponsorować wydarzenia – być elementem bardziej swobodnego i miękkiego promowania polskiego interesu. Pomysł był dobry, realizacja pisowska – już na początku swej działalności PNF zasłynął szczuciem na sędziów, pozbawiając się wszelkiej szansy na jakąkolwiek wiarygodność. Mając wspierać innowacyjne projekty bez sztywnych ograniczeń konkursowych, PFR także był dobrym pomysłem. Niestety, skutkiem tej swobody jest mataczenie finansów publicznych i prywata wydatkowa Mateusza Morawieckiego.

Dzięki tej prywacie nie jesteśmy w stanie nawet poznać, ile kolejnych pokoleń zadłużył Mariusz Błaszczak swym zakupowym eldorado. Pozbawione sensu i logiki zakupy MON to już nie dziesiątki, a setki miliardów wydane na kredyty o niejasnych warunkach spłaty. Miliardów, które mogłyby służyć rozwojowi kraju, nie tylko wyborczym fotografiom ministra. Obok kosztów zakupu za granicą zyskujemy koszmar logistyczny, będący obciążeniem w każdym potencjalnym konflikcie. Wszystkie armie świata dążą do ujednolicenia sprzętu – mniej modeli to większa elastyczność, niższe koszty utrzymania, szkolenia. PiS z wojska robi encyklopedię współczesnego inwentarza wojennego – miejmy wszystko, co się mieć da. Kto za to zapłaci? Jak mawiał Nikoś Dyzma: „Wtedy będzie rządzić opozycja”.

Czy PiS zrobił cokolwiek dobrego dla naszej gospodarki? Przy najlepszych chęciach zachowania dziennikarskiego obiektywizmu – nie umiem znaleźć takiej rzeczy. W ograniczonym stopniu można za sukces uznać zmianę struktury zadłużenia, lecz po pierwsze traci to na znaczeniu przy skali wzrostu tego długu. Dwa, trudno jest tak do końca ocenić to zadłużenie, nie znając warunków koreańskich i amerykańskich kredytów MON oraz całego zadłużenia BGK i PFR. To, co w gospodarce zadziało się pozytywnego, działo się mimo rządu, a nie dzięki niemu. Postawiłbym wręcz tezę, że działania PiS nasz rozwój hamowały, a przy innym rządzie byłby on znacznie szybszy. Mateusz Morawiecki i jego plan odpowiedzialnego rozwoju okazał się nowymi Tezami Karola Marxa. Słuszne diagnozy, lecz tragiczne rozwiązania. Prywata finansów publicznych, notoryczne łamanie praworządności, skłócenie społeczeństwa czy opresyjność państwa skutkują wzrostem ryzyka politycznego gospodarki. Wzrost ryzyka to każdorazowo koszty. Koszty, które poniesiemy wszyscy.

Piętnastego października idę na wybory – chcę żyć w normalnym, nowoczesnym i zamożnym kraju. Szanowanym i lubianym na świecie, w którym kobieta jest człowiekiem – nie inkubatorem czy inwentarzem swego mężczyzny. Takim, gdzie religia jest prywatną sprawą obywatela. Gdzie instytucje państwa są pomocą dla obywatela, gdzie widząc policjanta normalny obywatel widzi pomoc, a nie zagrożenie. Kraju, w którym za mały błąd nie idzie się na resztę życia do więzienia, a sąd, wydając wyrok, ocenia, kto ma rację – nie wujka ministra.

Mamy wolność, o którą walczyli nasi przodkowie – nie spieprzmy tego ponownie!

O dobrostanie na talerzu :)

W skali roku aż 80 miliardów zwierząt lądowych oraz ponad bilion morskich, trafia na nasze talerze oraz do koszy na śmieci, bo żywność marnujemy w sposób przerażający.

Podczas tegorocznych Igrzysk Wolności w ramach panelu o „Dobrostanie zwierząt hodowlanych” wspólnie debatowały Morgan Janowicz (Green REV Institute), Karolina Kuszlewicz (prawniczka), Karolina Chodkowska (LabFarm), Aleksandra Ozimek (Otwarte Klatki) oraz prowadząca spotkanie Magdalena Gałkiewicz (Partia Zieloni, Koalicja Obywatelska).

Ich rozmowa odbyła się zaledwie kilka dni po wygłoszeniu przez Ursulę von der Leyen corocznego przemówieniu na temat stanu Unii Europejskiej (The State of The Union #SOTEU), w którym przewodnicząca Komisji Europejskiej znacząco przemilczała kwestię rewizji obecnej legislacji w kontekście dobrostanu zwierząt z hodowli przemysłowych oraz nie poruszyła tematu stworzenia prawnych podwalin pod budowę zrównoważonego systemu żywnościowego (Sustainable Food System Law). To wyraźne poparcie dla postulatów Europejskiej Partii Ludowej (EPP), jednej z największych frakcji w Parlamencie Europejskim, która od wybuchu wojny na Ukrainie buduje poparcie dla sektora hodowlanego i stara się nie dopuścić do jego reformy w ramach Europejskiego Zielonego Ładu.

A jest co reformować. Według ONZ w skali globu marnujemy jedną trzecią żywności, przy czym w samej Unii Europejskiej corocznie wyrzucamy do śmieci około 88 milionów ton żywności. Ten system jest niewydolny. Z jednej strony oferuje bardziej uprzywilejowanej części świata żywność z całego globu, „ponad sezonami”, „ponadlokalnie”, w dowolnej ilości, z drugiej – aż 811 milionów ludzi (9,9% populacji ziemi) głoduje i cierpi na niedożywienie.

Często za utrzymaniem dotychczasowego status quo pada argument o rosnącej liczbie ludności na świecie. Jednak zwiększanie produkcji zwierzęcej nie pomoże wyżywić świata, a wręcz przeciwnie – to sektor hodowlany jest motorem katastrofy klimatycznej, zabija bioróżnorodność, niszczy zasoby wody, gleby, zanieczyszcza i wywołuje choroby cywilizacyjne. Zamiast produkować paszę dla zwierząt powinniśmy odbudowywać dziką przyrodę i produkować żywność roślinną dla ludzi, zamiast zabijać zwierzęta – odbudowywać zasoby wodne i rozwijać obszary wiejskie, zamiast podawania żywności z antybiotykami – edukować i wzmacniać świadomość na temat roli rolnictwa i systemu żywności.

Dyskusja na temat dobrostanu to ciągle dyskusja na temat zwierząt na naszych talerzach i ubóstwie żywnościowym, które stanowi rzeczywistość i realne zagrożenie dla miliardów osób na całym świecie. Kolejne śledztwa organizacji pozarządowych, które pokazują okrucieństwo, nadużycia i realia ferm przemysłowych nie trafiają do polityków. W końcu dopóki zabijanie zwierząt w imię zysków koncernów mięsnych i mleczarskich będzie normalizowane, dopóty Komisja Europejska na kolejne apele organizacji pozarządowych będzie odpowiadać, tak jak w lipcu 2023 kiedy w odpowiedzi na kampanię francuskiej NGO L214 przeciwko mieleniu piskląt kaczych wystosowano komunikat: “Unia nie może zakazać zabijania kacząt z powodów czysto moralnych”. I tu leży pies pogrzebany. W obecnej sytuacji prawnej dobrostan zwierząt znajduje się w części: żywność i jej produkcja, a nie w legislacji dla ochrony zwierząt przed cierpieniem, chorobami, okrucieństwem. Gdyby taka legislacja miała powstać jej cel musiałby być jasny – zamknięcie hodowli.

Pytanie czy jeśli kwestie moralne i empatia względem zwierząt nie są wystarczającym powodem do zmiany prawa, to czy taką okolicznością stanie się jakość życia i zdrowie ludzi mieszkających na obszarach wiejskich w sąsiedztwie ferm hodowlanych? Czy po prawie 40 latach dojdzie do reformy unijnej legislacji w obszarze dobrostanu zwierząt z hodowli przemysłowych? Politycy nie chcą słuchać społeczeństwa, wolą rozmawiać z grupami interesu, dlatego dopóki zwierzęta nie będą miały silnej, zdecydowanej i bezkompromisowej reprezentacji dopóty osoby decyzyjne będą konsekwentnie wspierać tych, którzy mają okrutną strategię karmienia świata katastrofą moralną, klimatyczną, społeczną i zdrowotną na talerzu. Dlatego rozmawiając na temat dobrostanu warto zastanowić się nad mocnym działaniem dla zielonej, sprawiedliwej transformacji systemu żywności i sprawiedliwości dla wszystkich zwierząt.

_________________________________________________________________________________________

Może zainteresować Cię także:

Panel: Dobrostan zwierząt hodowlanych

  • Karolina Chodkowska – naukowczyni, lekarka weterynarii, kierowniczka naukowa w LabFarm Sp. z o.o.,
  • Morgan Janowicz – KOO ds. Partnerstwa Green REV Institute,
  • Karolina Kuszlewicz – adwokatka i założycielka „Kancelarii nad Wisłą”,
  • Aleksandra Ozimek – specjalistka do spraw rzecznictwa politycznego w Stowarzyszeniu Otwarte Klatki, lekarka, specjalistka ginekologii i położnictwa.

Moderacja: Magdalena Gałkiewicz – Sekretarzyni Zarządu Krajowego, Radna Krajowa oraz współprzewodnicząca łódzkiego koła Partii Zieloni.

Ścieżka: Zielone 100 dni

Współorganizator: European Climate Foundation

Jak w dzisiejszych czasach postrzegamy zwierzęta? Jako czujące, godne poszanowania istoty czy jako źródło białka? Czy jesteśmy wrażliwi na krzywdę zwierząt hodowanych na fermach przemysłowych? A może nie wiemy co tam się dzieje lub – uwiedzeni obrazkiem szczęśliwej świni na opakowaniu mięsa – wcale nie chcemy wiedzieć? Jakie korzyści w zakresie redukcji gazów cieplarnianych przyniesie globalne przestawienie się na dietę roślinną? I czy jesteśmy już na tej drodze?

fot. Agnieszka Cytacka

Punkt zwrotny dla kultury :)

Tak jak przywołujemy istotne punkty zwrotne w kulturze na przestrzeni dziejów – Renesans, który przyniósł rewolucję w sztuce, naukach i myśli filozoficznej, co zapoczątkowało kaskadę zmian, czy Rewolucję Przemysłową, która w XIX wieku spowodowała ogromne zmiany w kulturze i społeczeństwie, poprzez rozwój technologii, urbanizację i zmiany w sposobie życia ludzi, tak życzyłabym sobie, by już dzisiaj rozpoczął się proces zmiany, stawiający kulturę na należnym jej miejscu, a potomni przywoływali ten moment jako początek nowej epoki kulturalnej. 

„Punkt zwrotny dla kultury” brzmi dobrze, a może nawet obiecująco, bo za tymi słowami kryje się obietnica zmiany, i to zmiany na lepsze. Kultura w Polsce, jej twórczynie i twórcy, odbiorcy i odbiorczynie zasługują na punkt zwrotny, na to, by z wielu bodźców społecznych, ekonomicznych i technologicznych wyłonił się jakiś nowy kształt, forma, sposób myślenia, który wyznaczy kierunki rozwoju. I tak jak dzisiaj przywołujemy istotne punkty zwrotne w kulturze na przestrzeni dziejów – Renesans, który przyniósł rewolucję w sztuce, naukach i myśli filozoficznej, co zapoczątkowało kaskadę zmian, czy Rewolucję Przemysłową, która w XIX wieku spowodowała ogromne zmiany w kulturze i społeczeństwie, poprzez rozwój technologii, urbanizację i zmiany w sposobie życia ludzi, tak życzyłabym sobie, by już dzisiaj rozpoczął się proces zmiany, stawiający kulturę na należnym jej miejscu, a potomni przywoływali ten moment jako początek nowej epoki kulturalnej. 

Punkty zwrotne w kulturze są nieodłączną częścią jej ewolucji. Są momentami, w których stawiamy pytania o to, kim jesteśmy, jakie są nasze wartości i jak chcemy kształtować przyszłość. Upadek komunizmu w 1989 roku otworzył drzwi do wolności wyrażania siebie i rozwoju kultury niezależnej i nowych modeli instytucji artystycznych. Polska kultura od tego czasu doświadczyła wielu zmian, zarówno w sferze artystycznej, jak i społecznej. Rewolucja cyfrowa i rozwój nowych mediów, Internet, media społecznościowe i platformy streamingowe fundamentalnie zmieniły i zmieniają sposób, w jaki tworzymy i odbieramy sztukę. Innym istotnym punktem zwrotnym jest zwiększona świadomość społeczna i walka o prawa człowieka, równość i zrównoważony rozwój. Ruchy społeczne, takie jak globalne #MeToo, Strajk Kobiet w Polsce czy Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, zapoczątkowały zmiany w sposobie myślenia i działania, wzrost świadomości społecznej w kwestiach związanych z prawami człowieka i różnorodnością, kierując uwagę na nowe potrzeby i wyzwania. 

Punkty zwrotne w kulturze są zarówno szansą, jak i wyzwaniem. Otwierają przestrzeń refleksji, przemyślenia postaw, warunków i sposobów tworzenia i konsumowania sztuki. Jednocześnie mogą wprowadzać niepewność i rodzić konflikty, gdyż zmiany nie zawsze są łatwe do wprowadzenia i zaakceptowania. Obecny moment jest szczególny – październikowe wybory i to, co po nich nastąpi, znacząco wpłynie na kondycję sektora kultury, na warunki do tworzenia i odbioru sztuki, na sytuację ekonomiczną artystów i artystek. Optymiści wierzą, że wyniki wyborów umożliwią punkt zwrotny dla kultury. Umiarkowani optymiści rozpatrują punkt zwrotny jedynie w kategorii potencjału – gdyby tak wybory przyniosły zmianę rządu, to może wtedy udałoby się skutecznie zająć bolączkami sektora kultury. Pesymiści… w ogóle nie wierzą w punkty zwrotne.

W ciągu ostatnich 8 lat rząd Prawa i Sprawiedliwości wprowadził szereg zmian w zarządzaniu instytucjami kulturalnymi, w tym w teatrach, muzeach i mediach publicznych. Rząd PiS prowadził także kontrowersyjną politykę historyczną, której emanacją była chociażby ustawa o IPN, która miała na celu kształtowanie narracji historycznej i karanie tych, którzy „szkalują Polskę”. Ta polityka wywołała spore kontrowersje zarówno w kraju, jak i za granicą. Rząd PiS również wpłynął na finansowanie kultury w Polsce, zwłaszcza na dystrybucję środków, zwiększając środki na niektóre projekty i instytucje, jednocześnie ograniczając dostępność funduszy dla niezależnych inicjatyw artystycznych i mniejszych instytucji kulturalnych. I trudno nie stawiać pytań o równość dostępu do finansowania i wpływ rządu na agendę kulturalną, wolność artystyczną i wpływ polityki na kulturę. W kontekście punktu zwrotnego w kulturze Polski, działania rządu odgrywają istotną rolę. Stanowią one część szerszej debaty na temat kierunków rozwoju kultury i równowagi między zachowaniem tożsamości kulturowej a respektowaniem wolności twórczej i różnorodności kulturowej.

Czego potrzebuje sektor kultury w punkcie zwrotnym? Potrzebuje stabilnego i adekwatnego wsparcia finansowego zarówno ze strony rządu, jak i sektora prywatnego. Wzrost budżetów dla instytucji kulturalnych, projektów artystycznych i niezależnych inicjatyw jest kluczowy dla rozwoju kultury w Polsce. Bez sfinalizowania prac i przyjęcia ustawy o statusie artysty zawodowego nie zapewnimy warunków pracy, opieki socjalnej, a tym samym rozwoju artystek i artystów. Ważne jest, aby zapewnić niezależność twórców i instytucji kulturalnych od politycznych nacisków oraz gwarantować wolność artystyczną, która jest fundamentem kreatywności i wyrazu artystycznego. Konieczne jest zapewnienie równości dostępu do kultury dla wszystkich obywateli, niezależnie od ich lokalizacji czy statusu społecznego. To oznacza zarówno dostępność instytucji kulturalnych, jak i programów edukacyjnych czy wsparcia dla mniejszości kulturowych. Inspirowanie innowacji kulturowych jest krytyczne dla rozwoju sektora. Wsparcie dla wschodzących artystek i artystów, startupów kreatywnych, nowych form ekspresji artystycznej przyczyni się do bogactwa, różnorodności i witalności sektora. Polska ma bogate dziedzictwo kulturowe, które wymaga ochrony i promocji. Inwestowanie w konserwację zabytków, muzeów i działań związanych z dziedzictwem kulturowym przyczynia się do rozwoju turystyki kulturowej. Edukacja kulturalna jest istotna, aby kształtować świadomość kulturową społeczeństwa. Warto promować programy edukacyjne, warsztaty i działania mające na celu zwiększenie zrozumienia i szacunku dla kultury. Współpraca z innymi krajami w obszarze kultury może pomóc w promocji polskich artystów i twórców za granicą oraz przynosić inspiracje z innych kultur. Inwestycje w nowoczesne obiekty kulturalne, teatry, muzea i przestrzenie artystyczne mogą służyć zarówno jako miejsca tworzenia, jak i prezentacji dzieł kultury. Regularne badania i analizy sektora kultury mogą pomóc w zrozumieniu jego potrzeb i trendów, co umożliwia lepsze podejmowanie decyzji dotyczących polityki kulturalnej. Współpraca między sektorem kultury a innymi sektorami, takimi jak nauka, technologia czy gospodarka, może prowadzić do innowacyjnych projektów i rozwiązań. Wszystkie te potrzeby stanowią kompleksowe wyzwanie, które wymaga zaangażowania ze strony rządu, społeczeństwa obywatelskiego, twórców i instytucji kulturalnych. Powinniśmy mobilizować siły, by budować warunki do rozwoju kultury, która jest zarówno odzwierciedleniem dziedzictwa narodowego, jak i inspirującym źródłem nowych idei i wyrazu artystycznego.

Psuje się szybko, naprawia powoli. Dlatego perspektywa punktu zwrotnego dla kultury – gdyby optymistycznie przyjąć, że nadchodzące wybory otworzą drogę do niego – nie jest zawołaniem do rewolucji, a zaproszeniem do zmiany myślenia o kulturze. Wszelka zmiana w myśleniu z kolei podlega regułom ewolucji, by była trwała i głęboka. Już Darwin pisał, „każdą umiejętność i każdą zdolność umysłową można osiągnąć jedynie stopniowo”. Podążając za naukami Darwina, Denis Dutton w Instynkcie sztuki dowodzi, że potrzeba sztuki jest naszym ewolucyjnym osiągnięciem: „Sztuka w całej swojej okazałości nie jest bardziej oddalona od powstałych wskutek ewolucji cech ludzkiego umysłu i osobowości niż dąb od gleby i podziemnych wód, które żywią go i utrzymują przy życiu. Ewolucja homo sapiens w ciągu milionów lat nie jest tylko historią o tym, jak posiedliśmy zdolność widzenia barw, chęć jedzenia rzeczy słodkich i chodzenia w pozycji wyprostowanej. To również historia o tym, jak staliśmy się gatunkiem mającym obsesję na punkcie tworzenia doświadczeń artystycznych, które nas bawią, szokują, ekscytują i zachwycają, od dziecięcych zabaw do kwartetów Beethovena, od oświetlonych ogniem jaskiń do nieustannej poświaty ekranów telewizorów na całym świecie” (przeł. J. Luty). Pozostaje nam liczyć na to, że potencjał zaklęty w haśle „punkt zwrotny dla kultury” będziemy krok po kroku realizować – zaczynając do wyborów, których każdy z nas dokona przy urnie, przez zaangażowanych polityków realizujących mądrą (i naprawczą) politykę kulturalną, po szerokie koalicje włączające we wspólną sprawę pozytywnych zmian w sektorze kultury wszystkich tworzących, edukujących, zarządzających i odbierających kulturę. I taki „instynkt sztuki” poprowadzi nas do kolejnego ewolucyjnego osiągnięcia. 

oczywiste nieoczywiste :)

Najbardziej nieoczywiste jest to, że jako gatunek obdarzony wyobraźnią i zdolny do twórczego kreślenia scenariuszy przyszłości tak łatwo rezygnujemy z korzystania z niemal nieograniczonych zasobów ludzkiej kreatywności, by wprowadzać korekty do kursu, jakim podążamy. Czy popadliśmy w słodką ignorancję z lenistwa, czy niczym przerażone zwierzę w światłach nadjeżdżającego pojazdu zastygliśmy w oczekiwaniu na nieuniknioną katastrofę, nie jest tak istotne jak to, że (na szczęście) wciąż daje się usłyszeć sygnał pobudki, wyrywający nas z odrętwienia. 

 

Oczywiste jest to, że dobiegła końca kolejna belle époque, poczucie bezpieczeństwa i spokoju zostało zachwiane, a społeczeństwo (względnego) dobrobytu nie może być pewne swojego statusu. Nieoczywiste zaś jest to, że nadal ślepo kroczymy w mylnym przekonaniu, że wszystko jest w porządku, albo przynajmniej „jakoś to będzie”. Oczywiście mamy wystarczającą wiedzę i wystarczająco danych, by widzieć rzeczywistość w jej bolesnej dosłowności katastrofę klimatyczną, kryzys demokracji, wzrost populizmu, nietolerancji, ekonomiczne i społeczne nierówności. W sposób nieoczywisty odwracamy wzrok od tej wiedzy, przekierowując uwagę na tematy zastępcze, trywializujące wyzwania, unikające konfrontacji. A najbardziej nieoczywiste jest to, że jako gatunek obdarzony wyobraźnią i zdolny do twórczego kreślenia scenariuszy przyszłości tak łatwo rezygnujemy z korzystania z niemal nieograniczonych zasobów ludzkiej kreatywności, by wprowadzać korekty do kursu, jakim podążamy. Czy popadliśmy w słodką ignorancję z lenistwa, czy niczym przerażone zwierzę w światłach nadjeżdżającego pojazdu zastygliśmy w oczekiwaniu na nieuniknioną katastrofę, nie jest tak istotne jak to, że (na szczęście) wciąż daje się usłyszeć sygnał pobudki, wyrywający nas z odrętwienia. Wdziera się w uszy i natrętnie o sobie przypomina kultura krytyczna, podważająca i kontestująca, odzierająca ze złudzeń, zachęcająca do refleksji i zapraszająca do poszukiwań nowych, lepszych rozwiązań.

enough not enough

Niewielkie Santarcangelo w prowincji Emilia-Romania, w pobliżu Rimini – kurortu i miasta Felliniego, od ponad pięciu dekad szczyci się jednym z najważniejszych włoskich festiwali teatralnych. Od 2022 roku jego dyrektorem artystycznym jest Tomasz Kireńczuk, współzałożyciel krakowskiego Teatru Nowego Proxima i współtwórca programu Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Dialog – Wrocław w latach 2011-2019. Wybrany w międzynarodowym konkursie, Kireńczuk pełni tę funkcję przez trzy kolejne edycje do 2024 roku. W jego pierwszym autorskim programie, o którym pisałam na tutejszych łamach rok temu, usłyszeliśmy polifonię wypowiedzi artystycznych z wielu zakątków świata w odpowiedzi na hasło zeszłorocznej edycji, „Can you feel your own voice?”. W tym roku Kireńczuk poszedł dalej, zestawiając ze sobą takie propozycje artystyczne, które stawiają opór zastanemu porządkowi spraw i stanowią wyraz sprzeciwu wobec status quo – tak wybrzmiewa przewodnie enough, za którym podąża not enough, rezonując oskarżycielsko – za mało, wciąż za mało zrobiliśmy i robimy na rzecz lepszej rzeczywistości dla wszystkich. 

Hasło przewodnie najstarszego włoskiego festiwalu sztuk performatywnych, „enough not enough” [dosyć – za mało] podkreśla, że doszliśmy do granicy obecnego status quo – dość już tego, basta, stop! Z drugiej strony to wołanie o przebudzenie – żeby zobaczyć, że nie zrobiliśmy jeszcze wystarczająco dużo, by uporać się z kryzysami, które sami na siebie sprowadziliśmy. Pozornie niespójne enough not enough znakomicie odzwierciedla obecną sytuację społeczno-polityczną, znajduje oddźwięk w doświadczeniu jednostki, ale równie głęboko rezonuje ze wspólnotowym. Santarcangelo dei Teatri od dawna przyzwyczaja swoją wierną i ciekawą publiczność do wspólnych poszukiwań i konfrontacji. Enough not enough jest nie tylko pobudką, ale także wezwaniem do działania społecznego. W ten sposób festiwal spełnia ważną rolę – jest platformą dla śmiałych poszukiwań i eksperymentów artystycznych, ale staje się także pomostem łączącym to, co wyobrażone z tym, co rzeczywiste, ulotne z powszednim, niedopowiedziane z nazwanym. Zbliżając ze sobą i budując połączenie pomiędzy artystycznym doświadczeniem i codziennym życiem, festiwal staje się zalążkiem zmiany, wywołując poruszenie emocjonalne, intelektualne, fizyczne. Jak pisze w eksplikacji na stronie festiwalu Tomasz Kireńczuk: „Bo czymże innym powinno być doświadczenie festiwalu takiego jak Santarcangelo, jeśli nie próbą i okazją do wyłamania się z utartych schematów myślenia i skonfrontowania się nie tylko ze światem, w którym żyjemy, ale przede wszystkim z rzeczywistością, w której moglibyśmy i chcielibyśmy żyć? Wychodząc od tych propozycji artystycznych, szukamy odpowiedzi na kilka pytań: gdzie są nasze granice przyzwolenia i punkty krytyczne, które wywołują sprzeciw? Gdzie i kiedy zaczyna się zmiana? Żyjemy w świecie pełnym nierówności, niesprawiedliwości i wyzysku. Czy jesteśmy gotowi ogłosić, że przekroczyliśmy granicę? A jakie są konsekwencje?”

minimalne maksymalne

O kilkudziesięciu spektaklach prezentowanych w tym roku na festiwalu można by długo pisać, lecz wykracza to poza zadanie tego tekstu, który ma ambicję zasiać ziarno ciekawości i wzbudzić apetyt, by może w kolejnym roku czytający te słowa zechcieli odwiedzić piękne włoskie Santarcangelo i przeżyć ten festiwal po swojemu. Docenić przede wszystkim chcę bogatą paletę propozycji artystycznych – od bardzo subtelnych, zasadzonych na osobistych historiach przedstawieniach, po te, które zmierzyły się z wielkimi narracjami. To, co uderza w propozycjach artystek i artystów zaproszonych do Santarcangelo, to maksymalna siła często minimalnego gestu. Moc uniwersalizmu wywiedziona z indywidualnego doświadczenia. Jedno ciało spychane na skraj wytrzymałości, by wiele innych obserwujących je ciał mogło poczuć swoje granice. 

Dojmujący krzyk z jednego gardła daje głos cierpieniu tysięcy ludzi krzywdzonych, prześladowanych i torturowanych. „Minuta krzyku dla Białorusi” Jany Shostak, polsko-białoruskiej artystki i aktywistki, zapoczątkowana w 2021 roku przez nią pod przedstawicielstwem Unii Europejskiej w Warszawie, wybrzmiała na głównym placu Santarcangelo, wdzierając się w uszy i dusze apelem o zdecydowane działania wobec reżimu Łukaszenki. 

W „workpiece” Anna-Marija Adomaityte w monotonnym ruchu na bieżni testuje granice wydajności i produktywności. Choreografię zbudowała na podstawie własnych doświadczeń i opowieści pracowników sieci McDonald, wykonujących wyczerpującą, powtarzalną i skrajnie zautomatyzowaną pracę.

Niewielki gest z wielkimi konsekwencjami studiuje Wojciech Grudziński w spektaklu „Bow A Study”, stanowiącym metarefleksję nad znaczeniem i konotacjami aktu ukłonu, w historii tańca, ale i w osobistym doświadczeniu („Kiedy nauczyłeś mnie kłaniać się, uwierzyłem ci. Myślałem, że dajesz mi szczęście, ale wiedziałeś, że mnie zabijasz”), by poddać go dekonstrukcji. Z aktu uległości pójść drogą odzyskiwania mocy i sprawczości. 

W plenerze, na rżysku nieopodal miasteczka, zaprezentowano spektakle Chiary Bersani „(nel) SOTTOBOSCO”, Sary Sguotti „S. O. P.” („Some Other Place”) oraz Alexa Baczyńskiego-Jenkinsa „Unending love, or love dies, on repeat like it’s endless”. Trzy różne propozycje, a każda przez ciało, ruch i tę szczególną scenerię opowiedziała ważną historię. Bersani buduje przestrzeń spotkania osoby z niepełnosprawnością z innym ciałem tancerki. Na białej scenie pokrytej słodkimi piankami zacierają się kontury pomiędzy ciałami, które na co dzień dzieli wiele, liczy się tylko intensywność kontaktu. Sguotti eksploruje granice pomiędzy przewidywalnym a zaskakującym ruchem, wpisując się w zastaną scenerię, by po chwili gwałtownie z niej wyskoczyć. Spektakl Alexa Baczyńskiego-Jenkinsa z kolei to propozycja niemal medytacyjna, hipnotyzująca pięknem trojga tańczących, spokojem emanującym z precyzyjnego dialogu ciał i gestów, uwodząca niezwykłą muzyką. W tej choreografii było wszystko, co obiecywał tytuł – nieskończoność miłości, która przechodzi nieskończenie wiele metamorfoz, uśmiercając jedną formę, by odrodzić się w innej, a to wszystko w naturalnie zmieniającej się scenerii – od złotego i ciepłego światła zachodzącego słońca nad świeżo zebranym zbożem, po zmierzch i wreszcie chłodne światło niebieskich reflektorów kontrastujących z wieczornym niebem.

Jednym z najbardziej dojmujących spektakli był „Whitewashing” Rébeki Chaillon, który wierzę, że wkrótce będzie można obejrzeć również w Polsce. W białej przestrzeni dwie czarnoskóre kobiety zmywają podłogę. Zadanie syzyfowe, gdzie zmyją, tam z zawieszonych nad sceną pojemników spadają brunatne krople. Chaillon, masywna, wysmarowana jest białą farbą, ukrywającą niezdarnie kolor jej skóry, a oczy ma pokryte bielmem. Druga aktorka, Aurore Déon, pomaga jej zmyć białą maź i odzyskać swój kolor. Chaillon pozbywa się imitujących bielmo soczewek i zaczyna czytać ogłoszenia towarzyskie z kolorowej prasy, podczas gdy Aurore plecie jej długie warkocze, przywiązując je w różnych miejscach widowni: 

„Biały mężczyzna, Francuz po pięćdziesiątce, kulturalny, czysty, elegancki, wysportowany, metr wzrostu i 73, 72 kilogramy. Szuka swojej «czarnej perły» we Francji, aby stworzyć poważny i trwały związek”.

„Biały mężczyzna po sześćdziesiątce, wdowiec, młody, niepalący, czuły, twardo stąpający po ziemi, szuka czarnej kobiety, nieskrępowanej, bardzo zmysłowej, do małżeństwa i szczerych uczuć. Pomysły na randkę: klub, pchli targ i las”.

„Rozpaczliwie samotny, 60 lat, rozwiedziony, pozna afrykańską partnerkę, zabawną, szczupłą, mieszkającą w Paryżu”.

Bolesna scena osiąga swój kres – obie kobiety znajdują wyzwolenie. Rébecca za pomocą zapalniczki uwalnia się z pęt warkoczy, Aurore zrzuca strój sprzątaczki i zakłada atrybuty Kreolskiej księżniczki. Ze sceny padają ważne słowa, które – jak i hasło festiwalu – brzmią jak oskarżenie i jak postulat zmiany: „Wszystko, co zostało zniszczone, trzeba złożyć z powrotem. Trzeba przypomnieć wszystko, co zostało zapomniane. Wszystko, co nas stworzyło, musi zostać odzyskane. Musimy na nowo odkryć nasz utracony język i fryzury. Eksploruj tajemnicze ogrody i zbroje ochronne. Oczyszczajmy dżunglę naszej genealogii, aby pewnego dnia stać się rośliną tak dziką, że aż się wyzwoli”. 

Dlaczego Francja płonie? :)

W ostatnich tygodniach Polskę obiegły doniesienia o dramatycznych wydarzeniach we Francji. Rozbój, zrabowane sklepy, podpalone samochody nie są czymś, do czego przywykli Polacy. PiS chętnie wykorzystuje to zaskoczenie, grając na strachu opowieściami o zgubnych skutkach wpuszczania imigrantów z krajów muzułmańskich, traktując obrazki z Francji jako przestrogę przed wielokulturowym społeczeństwem. To co można było zobaczyć w wiadomościach wyglądało apokaliptycznie, ale czy faktycznie oznacza, że Francja przeżywa swój upadek?

Śmierć Nahela M.

Wydarzenia z 27 czerwca wyglądały w dużym skrócie tak: policjanci zatrzymali żółtego Mercedesa za łamanie przepisów drogowych. Jak twierdzą, wyciągnęli broń po to, żeby nakłonić kierowcę, 17-letniego Nahela M., do wyłączenia silnika. Z kolei według współpasażerów zamordowanego nastolatka, funkcjonariusze byli agresywni, zaczęli chłopaka uderzać bronią z dwóch stron, grożąc mu śmiercią, aż jego noga zsunęła się z hamulca, a ponieważ samochód miał automatyczną skrzynię biegów, momentalnie ruszył. W momencie doprowadzającego do śmierci chłopaka strzału, obie wersje stają się zbieżne. Co ciekawe, samochód będący punktem centralnym tej tragedii, został zarejestrowany w Polsce. Policjantów zatrzymano, jeden z nich jest oskarżony o zabójstwo.

We Francji mało kiedy niezadowoleniu społecznemu nie towarzyszą manifestacje. Zamieszki to stały element protestów we Francji. Niewątpliwie ludzie są już do tego mniej lub bardziej przyzwyczajeni, ale to, co zaskoczyło tym razem, to fakt, że zaatakowano również budynki mieszkalne i użytku publicznego. Zatarła się granica między tym, co reprezentuje państwo i lud. Nie było taryf ulgowych. Były mer Bondy, jednego z tzw. „popularnych” przedmieść, gdzie mieszkają najbiedniejsi, nie ukrywa zdruzgotania po obejrzeniu filmów z grabieży lokalnych sklepów sieci Darty i Conforama, gdzie „każda rodzina w Bondy zna kogoś, kto tam pracuje”.

Grupy młodych, przeważnie zamaskowanych zadymiarzy nie tylko brały udział w starciach z policją, ale też rozbijały szyby, okradały sklepy, podpalały i dewastowały budynki, stanowiąc zagrożenie dla zwykłych ludzi. Zaczęły pojawiać się kartki z prośbami, żeby nie niszczyć mienia prywatnego, niektórzy prosili wprost. Na jednym z nagrań z Villeurbanne widać kobietę idącą w stronę zamaskowanej grupy, krzyczącą błagalnie, by oszczędzili szkołę. Największy szok wzbudziła jednak napaść na dom mera podparyskiej miejscowości L’Haÿ-les-Roses, Vincenta Jeanbruna. Agresywni uczestnicy zamieszek staranowali ogrodzenie posesji samochodem, który następnie podpalili. Przebywająca wówczas w domu żona mera uciekła z dwójką małych dzieci do ogrodu sąsiada. Jest ranna, jeden z maluchów również. Sprawę zakwalifikowano jako usiłowanie zabójstwa. Słusznie.

Nikt nie protestuje przeciwko wymierzaniu sprawiedliwości przestępcom. Nie ma wątpliwości, że zatrzymani sprawcy na nią zasłużyli. Jednocześnie pojawiają się pytania o to, kim są tak naprawdę, a przede wszystkim, dlaczego zrobili to, co zrobili. Dziennik „Le Monde” postanowił to sprawdzić, zadając pytania osobom skazanym, dlaczego wzięły udział w rozboju. Odpowiedzi szokują. Nie wyłania się z nich, jak pragnęliby populiści, chaotyczna grupa muzułmanów z zagranicy, ale młodzi ludzie, którym najwyraźniej czegoś brakuje w życiu. Jedni pracują, inni to uczniowie szkół zawodowych, jeszcze inni to licealiści. Zdarzają się też pracujący na czarno imigranci. Jednym z nich jest niekarany wcześniej 35-letni pomocnik rzeźnika Mohamed z podparyskiego Créteil. Przybył z Algierii w 2017 roku, na co populiści zapewne mogliby zacierać ręce, ale w jego motywacji próżno szukać czegokolwiek związanego z inną kulturą czy islamem. Wyszedł po piwo. W trakcie okolicznych zamieszek był pijany i dlatego wrzucił palącą się koszulkę przez wybite szyby do ciężarówki. Został za to skazany na sześć miesięcy pozbawienia wolności. Kolejny przypadek 19-letniego Yannisa, bezrobotnego bezdomnego, wyrzuconego przez przemocowego ojca z domu. Zazwyczaj spał pod mostem, ale jego materac był przemoczony, więc chciał znaleźć schronienie w sklepie Lacoste. Zapytany przez sąd, dlaczego w ogóle zdecydował się na spanie w okradzionym sklepie, powiedział, że dla niego to jak urbex, czyli eksplorowanie opuszczonych budynków. Wycofano oskarżenie o kradzież, zostawiając tylko znieważenie policji i stawianie oporu. Inny bezdomny, Michel z Marsylii, został zatrzymany przy wyjściu z okradanego supermarketu, skąd wynosił brzoskwinie i morele. Do kradzieży skłoniła go tęsknota za owocami, których nie jadł od roku. Niektórzy po prostu ulegli pokusie wejścia w posiadanie rzeczy za darmo. Nie brakuje tłumaczeń „wszyscy brali, to też wziąłem”. 27-letni Jérôme z Marsylii, mający przejąć firmę po ojcu, jest sądzony za kradzież dżinsów ze sklepu Hugo Bossa. Nie brał udziału w napaści. Po prostu wziął spodnie rzucone przez kogoś na ulicę. Teraz żałuje. Pewnie podobny los spotkał dziewczynę widoczną na nagraniu z rabunku sklepu Zara w Strasbourgu, wynoszącą ubrania. Umalowana, schludna, bez zakrytej twarzy. Nie wygląda jakby planowała się tam znaleźć. Raczej to nie ona rozbiła szyby, a „tylko” skorzystała z okazji.

Oczywiście, wśród skazanych trafiają się również tacy, którzy chcieli po prostu wywołać bójki z policją. Jordan, lat 28, rzucał materiałami pirotechnicznymi w żandarmów za to, że dostał od nich mandat za hałasowanie. Osiemnastoletni Adrien rzucił granatem z gazem łzawiącym. Z kolei 19-letni Aboudramane, uczący się w zawodówce na elektryka, odpierając zarzuty, twierdził, że nie brał udziału w zamieszkach. Przeczą temu znalezione na Snapchacie wiadomości z godziną i miejscem spotkania, a także nagrania aktów przemocy. Niekarany wcześniej. Choć wyłania się z tego obraz bezsensownej agresji powodowanej niedojrzałością, wielu zadaje sobie pytanie: „Dlaczego?” Skąd w młodych ludziach aż tak przemożna chęć niszczenia, coraz bardziej wymykająca się spod kontroli. Nie znajdzie się tu jednak żadnej manifestacji odrębności religijnej czy kulturowej, jak sugeruje skrajna prawica.

Nieprzenikające się dwa światy

Przepaść społeczna między „popularnymi” przedmieściami a resztą kraju jest ogromna. Obserwujący napięcia w tych rejonach obwiniają za ten stan trwającą od lat gettoizację. Biedne rejony tworzą rządzącą się innymi prawami hermetyczną rzeczywistość. Bezrobocie utrzymuje się na wyższym poziomie niż w innych miejscach. Często najlepszą karierą, na jaką można liczyć, to kierowca Ubera. Handel narkotykami może wydawać się w porównaniu z tym dość kuszącą opcją, mając na uwadze wysokość zarobków, raczej nieosiągalnych w legalny sposób. Wielu młodych ludzi z „popularnych” przedmieść przedwcześnie rzuca szkołę, ponieważ nie widzi w niej realnych perspektyw. Według sędziego Youssef Badr skazani w wieku 20-25 lat, z którymi miał styczność, w większości skończyli edukację bardzo wcześnie, ponieważ, jak sami przyznają, zeszli na złą drogę.

Przepracowani rodzice, często wykonujący wymagające czasowo oraz fizycznie zajęcia, nierzadko też w ciężkiej sytuacji życiowej, nie mają możliwości poświęcić wystarczająco dużo uwagi swoim dzieciom. Dziewczęta częściej przebywają w domach, a chłopcy głównie poza. Przestrzeń zewnętrzna staje się ich nieformalnym królestwem, gdzie w jakimś sensie pełnią władzę. Tam udowadniają swoją wartość, walcząc o pozycję, choćby poprzez bunt. Żyją w świecie stereotypów podobnie jak dziewczęta, dla których ucieczkę od powielenia losów swoich rodziców stanowi najczęściej szkoła.

Niestety edukacja w „popularnych” przedmieściach jest na fatalnym poziomie. Nauczyciele często nie umieją pracować z wymagającą wsparcia, trudną młodzieżą, właściwie pozostawioną samą sobie. Tym bardziej, że często sami pochodzą z innego środowiska. Ci, którzy mieli trochę więcej szczęścia i trafili jakimś cudem do lepszych szkół (np. ze względu na czasowe mieszkanie w innym miejscu, dające jednocześnie możliwość kształcenia na wyższym poziomie) nauczyli się jak się dopasowywać, by móc swobodnie poruszać się po dwóch nieprzenikających się światach. Dla działaczy społecznych zajmujących się pomocą osobom z „popularnych” przedmieść to podstawowa umiejętność, umożliwiająca porozumienie.

Skrajna prawica, do której obecnie dołączyła partia Republikanów, rozwiązania problemu upatruje w zaostrzeniu prawa migracyjnego dla osób spoza Unii Europejskiej, jednocześnie nie ukrywając, że jej celem są głównie osoby przybywające z Afryki oraz krajów muzułmańskich. Choć Zgromadzenie Narodowe bardziej obserwuje niż zabiera głos, wie, ile może ugrać na strachu. Pomocny w tym zadaniu staje się Éric Zemmour ogłaszający „wojny cywilizacji” i mówiący o biednych przedmieściach jako o „obcych enklawach”. Podobnie jak przewodniczący Republikanów w Senacie, Bruno Retailleau, który w związku z zamieszkami mówi o „regresie w kierunku pochodzenia etnicznego” w odniesieniu do drugiego i trzeciego pokolenia imigrantów. Niestety są to opinie rugujące ze świadomości konieczność zmierzenia się z faktem, że problemy mieszkańców przedmieść są nieustannie spychane na margines, o którym bogatsze warstwy społeczeństwa nie chcą wiedzieć. Faktycznie, pierwsze pokolenie mogło przyjechać do Francji w nadziei na lepsze życie, ale dzieci czy wnuki już tej perspektywy nie znają. Za to boleśnie odczuwają, że choć są prawnie Francuzami, funkcjonują jako obywatele gorszej kategorii, stając się obcymi we własnym państwie. Kultura, w jakiej żyją, jest obca, ale nie przyszła zza granicy. Powstała z biedy i towarzyszącego jej wykluczenia. Samorządowcy z „popularnych” przedmieść apelują o zrozumienie, przekonując, że likwidowanie zasiłków czy zaostrzenie prawa imigracyjnego nie rozwiąże problemu zakorzenionego głównie w braku edukacji, a jedynie może pogłębić istniejące podziały. Wskazują również na konieczność większej koegzystencji, by osoby z różnych warstw społecznych miały ze sobą styczność, co przyczyniłoby się do niwelowania różnic i wyrównywania szans (np. w bardziej zbliżonym poziomie edukacji). 

Niestety, prawda dla wielu osób jest niewygodna. Łatwiej odciążyć kolektywne sumienie, jeśli przyjmie się, że zagrożenie było importowane, a nie pojawiło się ze względu za to, że państwo gdzieś zawiodło. Dlatego skrajnie prawicowa retoryka nierzadko pada na podatny grunt, o czym świadczy chociażby wynik zbiórki dla policjanta, zabójcy Nahela, zapoczątkowanej przez nacjonalistę Jeana Messihę (związanego poprzednio ze Zgromadzeniem Narodowym Marine Le Pen, a obecnie ze skrajnie prawicową partią Rekonkwista Érica Zemmoura) – 1,6 miliona euro. Ponieważ zbiórka dla rodziny zamordowanego nastolatka osiągnęła o wiele gorszy wynik, Messiha umieścił tweeta, w którym cieszy się z pokonania „lewackich-progresistów”, jego zdaniem „zszokowanych cichym powstaniem Francji wspierającej swoją policję w reakcji na powstanie nie-Francji”. Rodzina Nahela chce złożyć skargę na zbiórkę Messihy, a aktywiści apelują do GoFundMe, by usunęli „zbiórkę wstydu”. Warto w tym miejscu wspomnieć o oburzeniu urodzonego w Egipcie Messihy, gdy w 2017 roku został poinformowany na Twitterze przez konto związane z telewizją ARTE, że według statystyk, każdy kto nie urodził się Francuzem liczy się jako imigrant, nawet jeśli był naturalizowany. Czyżby była to gorliwość neofity, obawiającego się zakwalifikowania do tej drugiej, gorszej kategorii? 

Gniew w stanie zapalnym

Oprócz młodzieńczej inklinacji do głupich, nieodpowiedzialnych zachowań, zamieszki niewątpliwie stanowiły ujście akumulującego się od lat poczucia niesprawiedliwości i rasizmu systemowego. Historia zresztą zatoczyła koło. Cały czas żyje pamięć podobnych wydarzeń z 2005 roku w Clichy-sous-Bois, gdy grupa nastolatków, wracając ze stadionu, przechodziła koło placu budowy. Pracownik sąsiadującego domu pogrzebowego, podejrzewając, że ci młodzi ludzie mogą być złodziejami, zawiadomił policję. Gdy chłopcy zobaczyli funkcjonariuszy z bronią, zaczęli uciekać. Trzech ukryło się w stacji transformatorowej, co doprowadziło do tragedii. Dwóch zostało śmiertelnie porażonych prądem, trzeci został uratowany, choć dozał bardzo ciężkich oparzeń. Tragiczna śmierć Zyeda Benny i Bouny Traoré’ego doprowadziła do ogromnych zamieszek w kraju. Dwa lata później miejscowością Villiers-le-Bel, w departamencie Val-d’Oise, wstrząsnął kolejny wypadek z udziałem policji. Prowadzony z nadmierną prędkością radiowóz śmiertelnie potrącił dwoje nastoletnich chłopców jadących na motorynce. Prawie pięć lat zajęło lokalnej społeczności postawienie policjantów uczestniczących w wypadku przed wymiarem sprawiedliwości za fałszywe zeznania w sprawie prędkości.

Kolejna fala niezadowolenia wylała się w 2016 roku, gdy na posterunku żandarmerii w Persan zmarł 24-letni Adama Traoré (zbieżność nazwisk przypadkowa) w wyniku brutalnego aresztowania przez funkcjonariuszy. Żandarmi chcieli zatrzymać jego brata Bagui. Adama, który przebywał razem z bratem, nie stanowił przedmiotu zainteresowania funkcjonariuszy, ale nie miał przy sobie dokumentu tożsamości (jak zeznaje rodzina, złożył podanie o wyrobienie nowego dowodu, a następnego dnia po zatrzymaniu powiadomiono, że jest gotowy do odbioru). Podjął próbę ucieczki, jednak został złapany i pobity. Jeden z żandarmów miał go przygnieść swoim ciężarem do ziemi. Zgon nastąpił w wyniku uduszenia. Jak wynika z raportów medycznych, przyczyniły się do tego obrażenia poniesione w wyniku napaści. We Francji, Adama Traoré stał się symbolem policyjnej przemocy analogicznym do George’a Floyda, a w reakcji na wydarzenia w Stanach Zjednoczonych zorganizowano marsz w imieniu Adamy, który zgromadził ponad 20 000 osób pomimo zakazu ze względu na zagrożenie pandemiczne. Podobny marsz odbył się teraz, 8 lipca na placu République w Paryżu. Znowu nielegalnie, ale tym razem ze względu na sytuację spowodowaną zamieszkami. W mediach społecznościowych pojawiły się nagrania brutalnych zatrzymań przez specjalną zmotoryzowaną jednostkę policji BRAV-M, powołaną do reagowania w przypadku manifestacji, oskarżaną o agresywność. Nietrudno te zarzuty zrozumieć. Wśród nagrań obiegających sieć można zobaczyć między innymi, jak funkcjonariusze z BRAV-M biją niezależnego dziennikarza Clémenta Lanota, na innym – zbiorowo rzucają się na mężczyznę.

Nieustannej krytyce podlega również fakt, że bez takich nagrań w wielu wypadkach nie byłoby mowy o jakimkolwiek dochodzeniu sprawiedliwości. Nie wiadomo, czy byłoby możliwe nagłośnienie śmierci Nahela, gdyby młoda kobieta nie nagrała całego zajścia i nie opublikowała go w sieci. Wieczorem 21 listopada 2020 roku, czarnoskóry producent muzyczny, Michel Zecler, wracał do swojego studia nagrań, gdy dwóch policjantów zatrzymało go za brak maseczki. Policjanci aresztowali go za stawianie oporu i przemoc wobec służb porządkowych. W studiu jednak znajdowały się kamery, które zarejestrowały całe zdarzenie, gdzie widać jak Zecler był kopany i bity przez funkcjonariuszy przez 6 minut, wbrew ich wersji zdarzeń. Producent zeznał również, że został nazwany „brudnym czarnuchem”, czemu policjanci również zaprzeczali. W następstwie tych wydarzeń Emmanuel Macron wycofał się z propozycji kontrowersyjnego prawa, mającego zabraniać filmować funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa. Takie rozwiązanie miało zapewniać im oraz ich rodzinom ochronę przed ewentualnymi prześladowaniami. Ale w takim wypadku, kto zapewni ochronę obywatelom, siłą rzeczy nie będącym w stanie obronić się innymi środkami przed niesprawiedliwością ze strony służb?

Resentyment wśród biedniejszych, zwłaszcza o ciemniejszym kolorze skóry rośnie wraz ze świadomością o statusie obywatela drugiej kategorii. Niesprawiedliwość znieczula też na przemoc. Ali Soumaré, rzecznik rodzin w Villiers-le-Bel, przypomina niepokoje po wspomnianym wypadku z radiowozem w 2007 roku, gdy widział matki pozwalające swoim synom przenosić kosze na śmieci w celu ich podpalenia, w czym dostrzega „pewien rodzaj nienawiści i wściekłości pomieszanych z rywalizacją”. Gdy państwo zawodzi, a wręcz staje się wrogiem, łatwo o szukanie ratunku gdziekolwiek można go znaleźć, niezależnie od formy, jaką przyjmuje. Dlatego w tych środowiskach rozwijał się religijny radykalizm, ponieważ stwarzał przestrzeń, w której dyskryminowani na co dzień mieli możliwość odzyskać godność. Według opublikowanych w lutym wyników sondażu Rady Reprezentatywnej Osób Czarnoskórych, 9 na 10 osób czarnoskórych doświadcza dyskryminacji rasowej. To samo badanie wskazuje, że jedna trzecia Francuzów (31%) zareagowałaby „źle”, gdyby ich dziecko poślubiło osobę czarnoskórą, a prawie połowa (46%), jeśli byłaby to osoba pochodzenia maghrebskiego (w przypadku osób tej samej płci niezadowolenie wyraziłoby 36% ankietowanych). Dominacja osób o ciemniejszej karnacji w biedniejszych dzielnicach jest faktem, tak samo jak gettoizacja tych rejonów, ale nie wynika to, jak sugerują populiści, z ich niechęci do asymilacji, ale ograniczonego dostępu do awansu społecznego czy samej akceptacji. Oczywiście, wśród bogatszych Francuzów również można spotkać osoby czarnoskóre bądź pochodzenia maghrebskiego, ale z perspektywy skali makro należą do mniejszości, której udało się przebić przez dostęp do lepszej edukacji czy mniejszy lub większy łut szczęścia. Aczkolwiek nie oznacza to, że nigdy nie spotykają się z rasizmem, a nierzadko dochodzi do tego również odrzucenie przez tych biedniejszych, którzy postrzegają sukces społeczny jako zdradę. 

Niewątpliwie pomysły populistów dyskryminacji imigrantów czy marginalizowania islamu nie są niczym innym niż chwytem propagandowym, bazującym na strachu reszty społeczeństwa, podobnym do straszenia chorobami wywoływanymi rzekomo przez maszty 5G. Nie przyczynią się w żaden sposób do zwalczenia problemu, a nawet wręcz przeciwnie, doprowadzą do jego pogłębienia. Nie ma innego rozwiązania niż łączenie ze sobą dwóch, obecnie obcych sobie, światów mozolną pracą w postaci zasypywania nierówności, większego przemieszania społecznego, lepszej edukacji dla biedniejszych, a przede wszystkim aktywna praca na rzecz rozmontowywania krzywdzących stereotypów. Dopóki jednak Francja nie przestanie rugować ze świadomości tej niewygodnej prawdy, dopóty będzie żyć od zamieszek do zamieszek, a płonące samochody będą bardziej rozpoznawalnym symbolem niż bagietki.

Zatrzymać błędne koło historii :)

Na własnej skórze odczuwamy skutki biegu dziejów, np. doceniając, jakie znaczenie ma paszport europejski. W kontaktach z cudzoziemcami dostrzegamy cechy charakterystyczne dla danych narodów, które nas różnią, a są wynikiem wyłącznie takiego, a nie innego obrotu historii. Innymi słowy, bez historii nie ma tożsamości. Dlatego każde państwo pielęgnuje pamięć o przeszłości.

 

W polskim systemie edukacji stosunek do nauki historii jest bardzo osobliwy. Z jednej strony nikt nie podważa jej znaczenia oraz konieczności nauczania w szkole, z drugiej traktuje się ją po macoszemu. Każdy uczeń w procesie kształcenia jest uczulany na wagę oraz znaczenie historii poprzez liczne akademie, wycieczki szkolne czy konkursy. Jednocześnie ci, którzy nie zamierzają zdawać egzaminu maturalnego z tej dziedziny wiedzy, postrzegają pochylanie się nad przeszłością jako stratę czasu. Narzekają na czas „zmarnowany” na naukę do kolejnych sprawdzianów, gdy mogliby przygotować się z przedmiotów potrzebnych im na studia. Bardzo dobrze pamiętam docinki znajomych z klas ścisłych, wieszczące humanistom słabo płatne prace, gdzie ich umiejętności nie będą w ogóle się liczyć. Historia w życiu codziennym została więc zaklasyfikowana do zakucia, zdania i zapomnienia, jak wszystko, co nie przyda się w karierze zawodowej.

W rzeczywistości jednak historia zajmuje centralne miejsce w życiu każdego narodu, wyznaczając mu ramy istnienia, czyli odrębną tożsamość. Choć możemy zadawać sobie pytanie, po co nam wiedza historyczna, to zdajemy sobie podświadomie sprawę z tego, w jak ogromnym stopniu ukształtowała nasze otoczenie. Na własnej skórze odczuwamy skutki biegu dziejów, np. doceniając, jakie znaczenie ma paszport europejski. W kontaktach z cudzoziemcami dostrzegamy cechy charakterystyczne dla danych narodów, które nas różnią, a są wynikiem wyłącznie takiego, a nie innego obrotu historii. Innymi słowy, bez historii nie ma tożsamości. Dlatego każde państwo pielęgnuje pamięć o przeszłości.

To pamiętanie w każdym kraju wygląda inaczej, ale praktyką podobną na całym świecie jest przedstawianie historii w sposób subiektywny. W szkole poznajemy przede wszystkim historię swojego kraju, przedstawioną w szczególny sposób. Dobre strony są podkreślane, te negatywne pomijane, a w najlepszym stopniu zdawkowo wspomniane. Godzimy się na wybiórczą ekspozycję historii, dostrzegając w tym korzyść w postaci budowania w młodych obywatelach poczucia przynależności, chociaż, co należy podkreślić, dla większości wytworzenie więzi z miejscem, gdzie zapuściło się korzenie, jest ważne. Ciężko też oczekiwać, żeby nauczyciele historii nie podkreślali tego, co dla danego państwa stanowi wartość. Problemy pojawiają się wtedy, gdy fakty zostają wypaczone bądź wręcz wycięte.

 

Jedyna właściwa prawda

Pisanie historii od nowa to przede wszystkim domena państw autorytarnych. Znaczne sukcesy w tej dziedzinie odniosła Rosja, opierając się cały czas na metodach wypracowanych jeszcze w Związku Radzieckim. Nie mogąc przodować w wielu dziedzinach, wyspecjalizowała się w tworzeniu własnej prawdy o wielkości rosyjskiego narodu. Jeśli nie można czegoś osiągnąć, można to dopisać, a jeśli coś zbrukało dobry wizerunek państwa, po prostu można to przemilczeć, a nawet usunąć. Dlatego młodzi Rosjanie mogli dowiedzieć się z podręczników, dlaczego komunizm Lenina był doskonalszy niż ten Marksa, że Niemcy byli odpowiedzialni za zbrodnię katyńską, a gdyby rosyjscy racjonalizatorzy mieli możliwość opatentowania swoich wynalazków, kto inny byłby znany jako twórca maszyny parowej, radia czy innych przełomowych osiągnięć naukowych. Władza bolszewicka dbała, aby żadnej polemiki z „właściwą” prawdą nie było. Opinie krytyczne, a także i krytycznie usposobieni ludzie rozpływali się w powietrzu. Listy wychodzące z oblężonego w czasie II wojny światowej Leningradu, opisujące jak ludzie masowo umierali z głodu, były przechwytywane przez biuro cenzury i nie docierały do odbiorców. O tym, jak wiele może kosztować sprzeciw przekonał się polski chemik ze Lwowa, Jakub Parnas, który w wyniku wojennych zawirowań znalazł się w Związku Radzieckim, gdzie miał możliwość kontynuowania kariery naukowej. Górze nie spodobało się, że krytykował pseudonaukowe teorie Trofima Łysenki, aprobowane przez komunistyczną władzę. Parnas, sprzeciwiając się radzieckiej prawdzie, wydał na siebie wyrok. Zatrzymano go w styczniu 1949 roku, co w tym systemie oznaczało rozpłynięcie się w powietrzu. Według dokumentów zmarł w dniu aresztowania podczas przesłuchania na Łubiance. Jego nazwisko znalazło się na czarnej liście. Takich przypadków było więcej.

Koniec komunizmu niewiele zmienił. Rosja Putina działa tak samo. Na temat wojny w Ukrainie oficjalna wersja prawdy zaprzecza zbrodniom na cywilach, a cała wojna nie jest inwazją, tylko wielkoduszną pomocą niesioną Ukraińcom rzekomo oczekującym wyzwolenia od lokalnych władz, według rosyjskiej narracji – nazistowskich. Oczywiście oprócz Rosji podobne praktyki, niekiedy nawet bardziej restrykcyjne, stosują inne państwa autorytarne, jak Chiny i Korea Północna, znajdujące się kolejno na dwóch ostatnich miejscach (179, 180) rankingu wolności prasy. Rosja wypada trochę lepiej, jest „zaledwie” 164. Polska znajduje się zdecydowanie wyżej na liście, bo na miejscu 57, jednak jak można dowiedzieć się z komentarza towarzyszącego ocenie polski „rząd zwielokrotnił próby zmiany linii redakcyjnej prywatnych mediów i kontrolowania informacji na tematy drażliwe”. Jednym z narzędzi do realizacji tego celu jest, nic innego jak system edukacji.

 

Szkoła na straży mitów

Choć Polska jest demokratycznym krajem, niełaskawy bieg historii wymusił specjalne praktyki w celu zachowania tożsamości narodowej. Cykliczne tracenie niepodległości na przestrzeni ostatnich stuleci stwarzało zagrożenie dla utrzymania polskości, którą trzeba było tak pielęgnować, by przetrwała zabory, a po dwudziestoleciu międzywojennym, okupację niemiecką oraz następujący po niej komunizm. W tak trudnych czasach Polacy potrzebowali być z czegoś dumni. W sukurs przyszła literatura pisana „ku pokrzepieniu serc”, w której Polacy byli przedstawiani w momentach chwały, gdzie odznaczali się męstwem, pobożnością, gorliwym patriotyzmem oraz innymi przymiotami postrzeganymi wówczas pozytywnie. Jednocześnie poczucie tej wyższości zderzało się z rzeczywistością. Bolesna świadomość utraconej wolności oparła część tożsamości narodowej na martyrologii, poczuciu Polaka-ofiary, skrzywdzonego przez złe mocarstwa. W XIX wieku pod zaborami rozwinął się mesjanizm polski, który na dobre zadomowił się w polskości.

Kolejne pokolenia były wychowywane w tym duchu, co utrwalało tę narrację jako wieloletnią tradycję, której nie wolno zmieniać. Stąd częsty głos dorosłych zawzięcie stojących na straży tradycyjnego kanonu lektur, przekonanych, że w młodzieży nie utrwali się polskość, jeśli nie przejdzie swojej gehenny z literaturą pamiętającą czasy zaborów i nie zaszczepi w niej wartości tworzonych w tamtych czasach. Szkoła stanowi podstawowe narzędzie w przekazywaniu patriotycznej pochodni. Anna Landau-Czajka, historyczka i socjolożka, badająca elementarze i podręczniki od czasów Komisji Edukacji Narodowej z XVIII wieku, jednoznacznie wskazuje, że w polskiej edukacji nie ma czegoś takiego jak model patriotyzmu czasu pokoju. Zdecydowana większość czytanek nadal odnosi się przede wszystkim do walki zbrojnej.

Program kształcenia również przewiduje zaszczepienie w uczniach bardzo tendencyjnego, narodowo-katolickiego obrazu Polski. Historii nie poddaje się ocenie krytycznej. Z lekcji najczęściej wyniesiemy wrażenie, że Polacy w odróżnieniu do innych narodów zawsze postępowali bohatersko i szlachetnie. To, co było złe, stanowiło margines. Na przykład w podręczniku Nowej Ery Wczoraj i dziś dla klasy VIII dopuszczonym w 2021 roku, przeczytamy o bohaterskich Polakach ukrywających Żydów, ale już nie o szmalcownikach czy Jedwabnem. Przeczytamy także o rzezi wołyńskiej okraszonej zdjęciem ciał pomordowanych Polaków. Uczniowie jednak nie poznają kontekstu napiętych relacji polsko-ukraińskich sięgających 1919 roku i stosunku, jaki polscy narodowcy mieli do Ukrainy. Pochodzący z Galicji Wschodniej Lewis Namier, wyemigrował do Wielkiej Brytanii, gdzie jako urzędnik w Foreign Office pisał raporty docierające bezpośrednio do premiera Lloyda George’a. Uznany niesłusznie za zdrajcę przez środowiska prawicowe, ostrzegał, by Galicja Wschodnia nie przypadła Polakom, wiedząc, jak duże są napięcia na terenach, gdzie Ukraińcy stanowili de facto większość. Narodowcy, tacy jak Roman Dmowski przekonywali, by zastosować kryteria historyczne. Ostatecznie 25 czerwca 1919 roku państwa ententy uznały tymczasową administrację Polski nad Galicją Wschodnią jako terenem spornym, co zapoczątkowało rozlew krwi w tym regionie.

Z kolei, w podręczniku Nowej Ery dla klasy IV znajdują się cztery rozdziały: „Z historią na Ty”, „Od Piastów do Jagiellonów”, „Wojny i upadek Rzeczypospolitej” oraz „Ku współczesnej Polsce”. Raczej wątpliwe, by w takim układzie jakikolwiek temat został gruntownie omówiony, może oprócz Jana Pawła II, któremu poświęcono 6 stron ze wspomnieniem kard. Stefana Wyszyńskiego. Dla porównania, część poświęcona „Solidarności”, stanowi wojennemu i obradom okrągłego stołu miała tyle samo stron. W ten sposób spłaszcza się całą historię, wraz z jej niuansami, do piktogramów. W późniejszych klasach tematy wprawdzie zostają rozwinięte, porusza się też kwestie z historii powszechnej, jednak trudno nie odnieść wrażenia, że program IV klasy ma za zadanie ustawić w głowie młodego obywatela odpowiednie priorytety. Język książki jest subiektywny, sugeruje uczniowi, w jaki sposób ma postrzegać pewne wydarzenia oraz postacie, co ma być dla niego ważne.

Program nauczania nie przybliża obrazu Polski wieloetnicznej. Mniejszość żydowska niemalże nigdy nie pojawia się jako integralna część społeczeństwa polskiego, ale odrębna ludność egzystująca gdzieś obok. Temat omawiany jest głównie w odniesieniu do doświadczeń II Wojny Światowej, gett czy Janusza Korczaka. Kiedyś w kanonie lektur figurował Mendel Gdański Marii Konopnickiej o trudnym procesie asymilacji polskich Żydów, wystawianych na próbę przez pogromy organizowane przez chrześcijan. Jednak w rozporządzeniu MEiN z 2021 tej pozycji już nie znajdziemy. W temacie lektur zastanawia fakt, dlaczego w podręcznikach, gdzie wymienia się polskich noblistów, nie pojawia się postać Isaaca Bashevisa Singera. Co prawda, zaliczany powszechnie do pisarzy amerykańskich Singer urodził się w mazowieckim Leoncinie w 1902 i spędził w Polsce pierwsze 33 lata życia. Podczas swoich wizyt w Polsce z okazji wydarzeń poświęconych pamięci pisarza, syn Israel Zamir wielokrotnie podkreślał emocjonalne przywiązanie ojca do kraju pochodzenia. Wiele jego powieści jest zresztą osadzonych w Polsce. Chociażby Dwór czy Spuścizna. Wydawnictwo Literackie reklamuje swoje wydanie powieści słowami „Tam, gdzie kończy się Lalka Prusa, zaczyna się Dwór Singera”.

O innych mniejszościach pojawiają się co najwyżej szczątkowe wzmianki, często nacechowane negatywnymi stereotypami. Lista lektur z 2021 przewiduje w zakresie rozszerzonym pozycję Gdy brat staje się katem Krystyny Lubienieckiej-Baraniak o Wołyniu oraz czasach powojennych, gdzie Ukraińcy są przedstawieni jako zwyrodniali mordercy. Pozytywni w tej opowieści są tylko Polacy.

Ze swojej edukacji pamiętam, że już w szkole podstawowej zetknęłam się z pejoratywnymi określeniami Niemców czy Rosjan jak „szkopy”, „szwaby” czy „kacapy”. Nawet jeśli w dobie trwającej wojny negatywne uczucia względem tych ostatnich odżywają ze względu na zbrodnie popełniane przez armię rosyjską w Ukrainie, trudno zrozumieć samo zjawisko wpajania od małego, kto jest odwiecznym wrogiem, którego należy bezwzględnie nienawidzić, niezależnie od upływu czasu. Skutki takiej edukacji widać w akceptacji przez część polskiego społeczeństwa antyniemieckiej retoryki upolitycznionych mediów. W podręczniku do HiT-u Wojciecha Roszkowskiego dotychczasowe grono wrogów jest poszerzone o gender, „lewaków”, „wojujących ateistów” i „europejskie zboczenia”.

Pomimo wolności wyznania szkoła również stara się zakorzenić w narybku społeczeństwa przekonanie o nadrzędności katolicyzmu. Nie tylko poprzez formalne uprzywilejowanie religii (według raportu „Prawa ucznia w Polsce” opublikowanego w 2023 roku blisko 54 proc. respondentów deklaruje domyślne zapisywanie uczniów na lekcje religii w ich szkołach), ale też ponadnormatywną reprezentację treści poświęconych katolickiej wierze w programie nauczania różnych przedmiotów. Pisarze wyraźnie pragnący przekazać swój płomienny stosunek do wiary pojawiają się w cyklu edukacji wielokrotnie. Przykładowo Mickiewicz i jego Inwokacja, Dziady Cz. III, czy Potop Sienkiewicza, gdzie brak zasad moralnych Szwedów jest tłumaczony ich protestanckim wyznaniem, a wyższość Polaków katolicyzmem. Gdyby to nie wystarczyło, w 2021 dołożono do spisu Jana Pawła II oraz kardynała Stefana Wyszyńskiego. Wreszcie podręcznik Wojciecha Roszkowskiego do przedmiotu HiT wyraźnie zrywa z tradycją subtelnego delikatnego tworzenia obrazu Polaka-katolika, stawiając wyraźnie Kościół katolicki jako jedyne lekarstwo na zepsucie Europy, a konkretniej mówiąc Zachodu.

 

Polowanie na czarownice

Upadek komunizmu oznaczał dla wielu Polaków koniec z przekłamywaniem historii, a więc i z potrzebą krytycznej analizy przeszłych i współczesnych wydarzeń. Stopniowo od 1989 roku polski stosunek do historii zaczynał coraz bardziej przypominać czytanie piktogramów. Należało hołubić właściwe symbole oraz rocznice, a potępiać to, co kojarzono z antypolskością. Historią mieli się zajmować historycy. Reszcie miała wystarczać znajomość odpowiedniej narracji. Niestety, osoby reprezentujące zbyt krytyczne myślenie mogły narazić się na nieprzyjemności. Przekonała się o tym chociażby Anda Rottenberg, która w 2000 roku wywołała skandal, wystawiając w Zachęcie rzeźbę Maurizio Cattelana, przedstawiającą Jana Pawła II przygniecionego meteorytem. Posłowie Witold Tomczak i Halina Nowina-Konopka zaadresowali list do premiera Jerzego Buzka oraz ministrów kultury i sprawiedliwości: Kazimierza Michała Ujazdowskiego oraz Lecha Kaczyńskiego, by zamknęli wystawę, odwołali dyrektorkę „żydowskiego pochodzenia”, a następnie postawili ją przed sądem. Choć Lech Kaczyński nazwał list „głupim i antysemickim”, nie brakowało poparcia dla oburzenia. W swojej książce Proszę bardzo wspomina tamto wydarzenie: „Wszystko to razem wydawało mi się absurdalne, a zatem bardzo śmieszne. Zmieniłam zdanie, kiedy połowa polskiego parlamentu uznała zarówno akcję w Zachęcie, jak i ten list za racjonalne i zasadne”. Byli też tacy, którzy świetnie zdawali sobie sprawę, jaki realnie panuje w Polsce klimat społeczno-polityczny. Bronisław Geremek należał do grona takich osób. Jan Paweł II zasugerował Geremkowi start w wyborach prezydenckich, na co ten odmówił. Powiedział papieżowi, że zdaje sobie sprawę z tego, jak obrzydliwe, antysemickie reakcje by to wywołało, z czym jego rozmówca się zgodził.

Po upadku komunizmu nikt nie zadbał o to, aby uwspółcześnić model polskości. Nastąpiło coś wręcz przeciwnego. Właśnie w tym okresie Kościół, odwołując się do swoich zasług dla wolności, dołożył starań, aby taki narodowo-katolicki model utrwalić. Większość osób żyje w przekonaniu, że upadek komunizmu dużo zmienił w kwestii odkłamywania historii, dopóki nie zderzy się z systemem, tak jak wspomniana Anda Rottenberg. Inni pewnie wciąż wierzą w konieczność podkreślania tylko tego, co dobre dla utrzymania tożsamości narodowej. Jednak dla dumnego i bohaterskiego narodu prawda nie może być problemem. Polskość, która przetrwała zabory, wojny i komunizm, przetrwa i konfrontację z historią bez jej pudrowania. 

Oczywiście można zapytać po co rozgrzebywać to, co stawia Polskę w złym świetle, ale to tak, jakby pytać, czy lepiej chodzić na regularne badania, czy żyć w błogiej nieświadomości. Pewnych problemów po prostu nie da się rozwiązać bez stawienia czoła niewygodnym faktom. Za to pojawia się szereg negatywnych konsekwencji.

Przede wszystkim, kreując się na obrońcę narodowych mitów, bardzo łatwo można manipulować społeczeństwem, przez stworzenie atmosfery zagrożenia. Na przykład bardzo łatwo oskarżać Niemcy o wszystko co możliwe, powołując się na historyczne zadry. Dzisiejszy Niemiec, tak jak ten z czasów nazistowskiej III Rzeszy czy dokonujących rozbiorów Prus, ma zawsze czyhać na niepodległość Polski. Podobnie w przypadku przewodniczącego Platformy Obywatelskiej Donalda Tuska. Przekaz partii rządzącej powielanej przez państwowe media o „dziadku z Wehrmachtu”, trafił już do wielu Polaków na poziomie samego hasła, wzmacnianego jeszcze dodatkowym „przypomnieniem” o działaniu „für Deutschland”. Ale wystarczy znajomość historii, żeby wiedzieć, że tereny, gdzie mieszkała rodzina przewodniczącego PO były wcielone jako część Rzeszy, a mieszkańcy regionu, potraktowani tym samym jako obywatele, byli siłą wcielani do armii. Zresztą w rozmowie z Igorem Janke na kanale YouTube „Układ otwarty”, bliski władzy historyk Sławomir Cenckiewicz stwierdził, że historia „dziadka z Wehrmachtu” miała żerować na niewiedzy. Bez uwzględniania kontekstu, dlaczego ktoś w armii niemieckiej w ogóle się znalazł. Wszystko po to, by przełożyć się na pożądany skutek wyborczy.

Środowiska prawicowe, powiązane z partią rządzącą, organizują nagonkę na prof. Barbarę Engelking, badającą Zagładę, mówiącą o niewygodnym fakcie, że wielu Polaków było szmalcownikami, a niechęć do Żydów mocno rozpowszechniona. Rząd już zasygnalizował wprowadzenie własnych porządków. W rozmowie z TVP Info minister edukacji Przemysław Czarnek zapowiedział finansowanie wyłącznie instytucji naukowych, które dowodzą „faktów” zgodnych z linią partii. Zapowiedział też, czego należy się spodziewać w przyszłości – osoby nie posiadające „kulturalnego i propolskiego” wykształcenia mierzonego interesem PiS, będą w jakiś sposób, choć nie określono jeszcze jaki, represjonowane. 

Prowadzona przez partię rządzącą polityka historyczna stanowi zresztą ryzyko dla dobrych relacji z innymi państwami. Bardzo możliwe, że niechęć Niemców do Polaków stanie się w którymś momencie samospełniającą się przepowiednią. Ile czasu można znosić jawne krzewienie niechęci do sojusznika? W naszym położeniu geopolitycznym szukanie przyjaciół blisko granic leży w interesie narodowym. Nie inaczej z Ukrainą. Wojna otwiera we wzajemnych relacjach nowy rozdział. Trudno jednak sobie wyobrazić chęć Ukraińców do budowania partnerstwa, jeśli Polacy będą krzyczeć o pomszczeniu Wołynia. Teraz istnieje świetna szansa, żeby czarne karty historii rozliczyć wspólnie, w celu budowania lepszej przyszłości. Na pewno pojednaniu nie sprzyja prezentowanie chęci mordu, zaprezentowanej w lekturze Gdy brat staje się katem jako czegoś tkwiącego w ukraińskiej mentalności. 

Co najważniejsze, brak zdrowego podejścia do historii i do polskiej tożsamości, nie tylko z tym co dobre, ale też tym co złe, szkodzi Polsce na poziomie najbardziej jednostkowym. Podziały w społeczeństwie wzmagają wzajemną wrogość, utrudniając kluczową dla rozwoju współpracę. Okazuje się, że Polacy są w stanie zaakceptować każdy przekręt, jeśli rząd uderzy w narodową nutę. Każda wina może być przebaczona, jeśli odmieni się słowo patriotyzm przez wszystkie przypadki. Symbolicznym, acz wymownym ukoronowaniem tego wszystkiego było wprowadzenie z okazji 100. rocznicy odzyskania niepodległości, święta wszystkich Polaków, paszportów patriotycznych z hasłem „Bóg, Honor, Ojczyzna” i portretem Romana Dmowskiego – antysemity sprzeciwiającemu się prawom kobiet, chcącego polonizować Ukraińców na Kresach. 

Można zrozumieć, dlaczego ten temat wywołuje aż takie poruszenie. Większość osób została wychowana w określonej narracji i jej zmiana może być rozumiana jako porzucenie polskości oraz sprzeniewierzenie się poprzednim pokoleniom walczącymi z zaborcami, najeźdźcami czy komunizmem. Ale czasy się zmieniły. W czasach wolności patriotyzm nastawiony na nieustanne pokrzepianie serc, nawet za cenę prawdy, już się nie sprawdza. Nowoczesny patriotyzm to faktyczna duma ze swojego kraju, takiego jaki jest. To umiejętność spojrzenia zarówno na dobre, jak i złe cechy. To duma z sukcesów i sprawiedliwe rozliczanie przewinień. Tak, jak stwierdził profesor Wojciech Sadurski w rozmowie z Adamem Bodnarem w ramach podcastu „Nie tylko o prawach człowieka”: prawdziwy patriotyzm musi być krytyczny. A jeśli nie może się taki stać, jeśli bez tych bajek nie może istnieć, to ile jest warta taka rachityczna polskość?


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Polska, kraj wysokiego ryzyka :)

Niepewność to ryzyko, a ryzyko to koszty. To stwierdzenie wydaje się tak oczywiste, że powinny je zrozumieć nawet małe dzieci. Niestety jego zrozumienie zdaje się być obce rządzącym naszą gospodarką, tym obecnym szczególnie obce.

 

Niepewność to ryzyko, a ryzyko to koszty. To stwierdzenie wydaje się tak oczywiste, że powinny je zrozumieć nawet małe dzieci. Niestety jego zrozumienie zdaje się być obce rządzącym naszą gospodarką, tym obecnym szczególnie obce. Choć chwalą się rosnącym PKB, zapominają, że rozwój zapewniają inwestycje, a nie konsumpcja. Tymczasem zarówno dziś, jak i w czasie kryzysu 15 lat temu to wysokie PKB napędzane było konsumpcją, nie inwestycjami. Fajnie jest wyjść do restauracji na dobry obiad, tyle że tym się majątku nie zbuduje. W tej materii gospodarka nie różni się od prywatnego portfela. Inwestycje w polskiej gospodarce zawsze wypadały blado na tle Europy, ba, nawet na tle naszych sąsiadów. O dziwo i słusznie zauważył to Mateusz Morawiecki w swym słynnym planie… tzn. slajdach z PowerPointa. Ba, dostrzegł nawet, co jest tego przyczyną – niestabilność prawa i ryzyko polityczne. Każdy inwestor oczekuje bowiem bezpieczeństwa swojej inwestycji, a by odpowiednio skalkulować ryzyko biznesowe, potrzebna jest przewidywalność warunków. Czy ktokolwiek z nas wybudowałby dzisiaj hotel na wschodzie Ukrainy? Może chociaż kupił mieszkanie pod wynajem? No właśnie, nawet gdyby się znalazł taki odważny, to musiałaby to być finansowa okazja życia – cena tak niska, że opłacałoby się podjąć ryzyko utraty tego mieszkania w najbliższym bombardowaniu. Choć przypadek jest ekstremalny, to tak samo działają wszystkie nieprzewidywalne zmiany prawne. Inwestuje się u nas mniej i oczekuje za to wyższego zwrotu. Niestety jakość prawa w Polsce od lat stoi na niskim poziomie – zmiany na szybko, bez konsultacji, poszanowania elementarnych zasad prawotwórstwa. Nie jest to specjalność PiS-u – kradzież OFE jeszcze wiele lat będzie się nam odbijać czkawką, proces o PZU z Eureko też jest pamiętany. Choć ilość nowelizacji wydawanych przez parlament przez ostatnie 20 lat to po części skutek akcesji do UE i konieczności dostosowania prawa, to jej przytłaczająca ilość także nie pomagała. W praktycznie wszystkich dużych polskich miastach plany zagospodarowania ma raptem połowa powierzchni. Kupując działkę inwestor nie wie, co będzie mógł na niej wybudować, a decydować będzie o tym dobra wola urzędnika lub w gorszym przypadku hojność łapówki.

O ile jednak przez lata było źle, o tyle PiS rozbił bank. Niezależnie od dyskusji czy sądownictwo to nasz krajowy temat, faktem jest, że odbiło się echem na świecie. Skutek? Brak zaufania do polskich sądów, a w konsekwencji mniejsza skłonność do inwestowania w Polsce. Polski Ład? Pisana po kątach na kolanie kompleksowa zmiana systemu podatkowego. Sam sposób procedowania tej ustawy był skandaliczny i niedopuszczalny w żadnym cywilizowanym państwie. Jej treść niewiele lepsza. W trosce o inwestycje PiS był gotów na wywłaszczenie największej amerykańskiej inwestycji w Polsce – nacjonalizację TVN. Wszystko to działo się w tle Ukrainy – najpierw Krym i Donbas, potem pełnoskalowa wojna. Do tego covid i jawna dywersja gospodarki przez prezesa NBP deklarującego blokadę przyjęcia Euro dopóki on jest prezesem NBP.

Wojna na Ukrainie odciska swoje piętno – droga ropa, złoty tracący na wartości, napływ uchodźców. Stosunek inwestycji do PKB w 2022 roku mieliśmy trzeci najgorszy w UE. Zaraz po Grecji i Bułgarii. W tym ponurym krajobrazie z odmętów pisowskiego sabotażu polskich interesów wyłania się Andrzej Duda. Wetuje wywłaszczenie TVN, dwukrotnie wyrywa polską szkołę z Czarnka mocy czy o dziwo blokuje nowelę ordynacji wyborczej do PE, która miała PiS-owi zagwarantować dobrze płatne mandaty w PE niczym PZPR miał w Sejmie. Andrzej Duda lata od Kijowa do Waszyngtonu, jak nie klepie po ramieniu Zełenskiego to poucza Scholtza czy Macrona. Niektórzy zapomnieli już nieporadnego Andrzejka, co to miał tylko godnie przegrać wybory z Bronisławem Komorowskim. Ba! Gotowi byli nawet wybaczyć podeptanie konstytucji, zaprzysięganie sędziowskich uzurpatorów czy skok na Sąd Najwyższy. Niestety, 29 maja 2023 Andrzej Duda przypomniał ekstremum swych kwalifikacji – potańczy bączka na światowych dniach młodzieży, poświęci obraz w Rychwałdzie. Tego stopnia poniżenia urzędu Prezydenta RP nie praktykował nawet Ignacy Mościcki.

Lex Tusk można rozpatrywać na kilku płaszczyznach – mieliśmy komisję McCarthy’ego, mieliśmy trójki stalinowskie, była też lustracja Macierewicza. Wszystko łączy jeden wspólny mianownik – prawda nie miała większego znaczenia. Jedynym celem było zniszczenie politycznych przeciwników. Tak samo jedynym celem pisowskiej komisji ds. wpływów rosyjskich jest atak na przeciwników politycznych. Abstrahując od legalności sankcji, jakie miałaby orzekać, ich wdrożenie przed nadchodzącymi wyborami jest kalendarzowo nierealne. Do powołania nowego rządu zostaje pięć miesięcy, jest niewykonalnym zapadnięcie prawomocnego orzeczenia w sądach administracyjnych do tej pory. Co jest celem? Jedynie wyborcza hucpa. Niestety po raz kolejny w świat wysyłany jest sygnał, że Polska to dziki kraj bezprawia, w którym o prawie zasiadania w rządzie decydować mają komisarze polityczni. Na wzór swych stalinowskich braci dostali uprawnienia przesłuchiwania adwokatów, lekarzy, terapeutów. Duchownym się upiekło, tajemnica spowiedzi obowiązuje. Politrucy dostali też ustawową gwarancję bezkarności – cokolwiek zrobią w ramach prac w komisji, ujdzie im na sucho. Literalnie tortury dozwolone.

Praworządność to nie tylko ładnie brzmiące słowa, hasło z demonstracji czy jakaś fantasmagoria. W cywilizowanym państwie – takim bez prywatnych armii i grasujących band – prawo to jedyne, co chroni obywatela przed rządem. I tyle wystarczy, przynajmniej dopóki to prawo jest przestrzegane. Tak, zawsze trafi się głupi policjant, sędzia czy minister – to tylko ludzie. Ale system działa – prawo i uczciwy wymiar sprawiedliwości są gwarancją praw obywatelskich, ale też własności, którą potencjalny inwestor ma zainwestować. Zarówno krajowy, jak i zagraniczny. Niezależnie od losów przywołanej ustawy, kolejny raz wysłaliśmy w świat sygnał, że Polska nie jest krajem zachodniego świata, z cywilizowanym systemem prawnym i politycznym. Jednym głupim aktem prawnym wyrzuciliśmy do śmietnika miesiące dorobku zbudowanego na wojnie na Ukrainie i jedyną nadzieją na zmianę tego postrzegania jest zmiana rządu w kolejnych wyborach. Na jakikolwiek, gorzej już nie będzie. Nie wyjdziemy z pułapki średniego dochodu, dopóki nie będziemy stabilnym i przewidywalnym państwem praworządności. Obrazki z 4 czerwca dają nadzieję, nie schrzańmy tego znowu.

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję