Nieprzyjemna woń reform :)

Tekst pochodzi z XX numeru Liberté! „O naprawie Rzeczpospolitej”, dostępnego w sklepie internetowym Liberté! oraz za pośrednictwem prenumeraty.

 

Zmagania Trzeciej Rzeczpospolitej z systemem edukacji narodowej przypominają trochę pogoń Achillesa za żółwiem znaną z jednego z paradoksów Zenona z Elei. Chociaż Achilles biega dwa razy szybciej od żółwia, to jednak zawsze będzie się znajdował za żółwią skorupą, niezależnie od tego, że odległość między nimi w nieskończoność będzie się zmniejszać. Podobnie jest z naszą edukacją: kolejni ministrowie przekonują, że potrzeba tylko kilku drobnych zabiegów, żeby dokończyć, poprawić bądź doszlifować reformę przeprowadzoną przez Jerzego Buzka i Mirosława Handkego w roku 1998. Tylko kilka drobnych zabiegów i już wkrótce ów stan permanentnej reformy zostanie skutecznie zakończony. Niestety, trwa to już ponad 15 lat i końca nie widać, a przy każdym kolejnym zabiegu pojawiają się nowe problemy.

Hasło reform w edukacji budzi już nawet nie strach czy gniew, ale wręcz śmiech. Jeszcze jakiś czas temu w kontekście zmian edukacyjnych rodzice werbalizowali swoje niezadowolenie bądź poczucie zagubienia i niepewności. Symbolem tego poczucia pozostaje znane całej Polsce małżeństwo, które stworzyło niewielkie, acz głośne towarzystwo ludzi na tyle zamożnych i świadomych, aby pozwolić sobie na wypromowanie oddolnej inicjatywy, której celem byłoby wymuszenie na ministrze edukacji wstrzymania objęcia obowiązkiem szkolnym dzieci sześcioletnich. Trudno jednak doszukać się aktualnie większych i poważniejszych inicjatyw obywatelskich w zakresie kształtu polskiego systemu szkolnictwa. Jeszcze jakiś czas temu przynajmniej nauczyciele – protestując bądź zgłaszając swoje wątpliwości co do planowanych zmian – dawali wyraz swemu zainteresowaniu. Dziś środowisko nauczycielskie jest raczej ospałe, a całą swą ospałością daje wyraz bardziej bezradności i rezygnacji niż niezadowoleniu.

Z edukacji nie uczyniono tym samym – pomimo wielu politycznych deklaracji – obszaru o szczególnym znaczeniu dla państwa. Media masowe chętniej zajmują się zbrojeniowymi złudzeniami naszych polityków, którzy w kontekście wojny we wschodniej Ukrainie czują się zobowiązani do zabrania głosu w tej sprawie. Przez ostatnie kilka lat przeciętny Polak miał więcej okazji, by stać się specjalistą od przepisów regulujących funkcjonowanie lotnictwa cywilnego, od momentu rzekomego uprowadzenia dziecka do osadzenia zabójczyni w zakładzie karnym niemalże codziennie towarzyszył Katarzynie W., brał udział w sesjach fotograficznych pani premier, a wcześniej wsłuchiwał się w opowieści o sekcjach zwłok w wykonaniu tejże, tylko w roli pani minister… Ten przeciętny Polak oglądał już buty Jarosława Kaczyńskiego, dresik Anny Grodzkiej, jadłospis Radosława Sikorskiego, zdjęcia z podróży lotniczych Adama Hofmana, szpitalną piżamkę Leszka Millera, ale o stanie polskiej edukacji dowiadywał się czegokolwiek jedynie w trakcie medialnych ubolewań nad kolejną maturalną porażką polskiej młodzieży bądź podczas przerwy świąteczno-noworocznej, kiedy to okrutni i pozbawieni empatii nauczyciele odmówili (sic!) stawienia się w szkole. Ot, cała nasza edukacja.

Start: Reforma Handkego i Buzka

Najsmutniejsze jednak jest nie to, że właściwie w Trzeciej Rzeczpospolitej – wyłączając oczywiście okres przygotowań i wdrażania reformy edukacyjnej Handkego – brak jakiejkolwiek dyskusji, której nadrzędnym celem byłoby ustalenie, jaki kształt ma mieć system edukacyjny w Polsce oraz jakie mają być efekty jego funkcjonowania, ale to, że debata ta została zastąpiona stanem permanentnej reformy rozpoczętej w roku 1998. Kolejne kroki, tudzież etapy (choć akurat samo domniemanie, że wszystko to składa się na jakąś jedną spójną wizję reformy systemu edukacyjnego przeprowadzanego systematycznie i sukcesywnie nie ma żadnych podstaw) z reguły nie były poprzedzone konstruktywną rozmową z całym środowiskiem zainteresowanym oświatą. Wprowadzanie w życie zmian w prawie oświatowym i organizacji systemu edukacji narodowej z reguły odbywało się ad hoc i w sposób pozostawiający wiele do życzenia, bez prowadzenia odpowiedniej polityki informacyjnej oraz troski o tych, którzy konsekwencje zmian muszą ponieść w największym stopniu, czyli uczniów. Ponadto nie dokonywano nigdy rzetelnych badań efektów wprowadzanych zmian, a przywoływanie przez kolejnych ministrów wyrywkowo i często bezmyślnie wyników badań PISA czy raportów OECD trudno nazwać szczątkową chociażby formą ewaluacji.

Historia zmian edukacyjnych w Trzeciej Rzeczpospolitej rozpoczęła się oczywiście od niezwykle istotnego procesu, jakim było przejmowanie szkół przez samorządy terytorialne, a wtedy konkretnie przez gminy. Od 1993 r. samorządy gminne miały prawo do dobrowolnego przejmowania szkół podstawowych, zaś od roku 1996 wprowadzono obowiązek takiego przejmowania. W roku 1999 – w ramach reformy administracyjnej kraju sprzężonej wówczas z reformą edukacyjną rządu Buzka – szkoły podstawowe i gimnazja znalazły się przy gminach, natomiast szkoły ponadgimnazjalne zostały przekazane nowo utworzonym powiatom. Wraz z przejmowaniem szkół przez jednostki samorządu terytorialnego nałożono na samorządy obowiązki związane z finansowaniem szkolnictwa, co sfinalizowano sformułowaniem zasad naliczania części oświatowej subwencji ogólnej dla jednostek samorządu terytorialnego.

Sam fakt przekazania szkół samorządom terytorialnym nie może chyba budzić żadnych wątpliwości. Proces ten był istotnym krokiem w decentralizacji zarządzania oświatą w Polsce i pozwolił wziąć odpowiedzialność za jakość i kierunki rozwoju szkolnictwa wspólnotom lokalnym. Zabieg ów na pewno pozwolił szkoły doinwestować i zmodernizować, choć należy zdawać sobie sprawę z faktu, że proces ów odbywał się i nadal odbywa nierównomiernie, a jego przebieg jest uzależniony od zamożności samorządu i światłości lokalnych elit politycznych. Co prawda nadal toczą się dyskusje, czy słusznie szkoły ponadgimnazjalne w miastach niebędących miastami na prawach powiatu znalazły się pod zarządem samorządów powiatowych, a nie miejskich, ale chyba z dzisiejszej perspektywy okazuje się, że nie musi to rodzić większych problemów, jeśli sąsiadujące samorządy mają wolę i zdolność współpracy. Natomiast dla uczniów i rodziców – jak się wydaje – kwestia, który samorząd jest organem prowadzącym danej szkoły, pozostaje zazwyczaj bez znaczenia.

Więcej wątpliwości – żeby nie użyć sformułowania „nieustanne wątpliwości” – budzi już sam strukturalny aspekt reformy edukacji przygotowanej przez Mirosława Handkego, ministra edukacji narodowej w latach 1997–2000 w rządzie Jerzego Buzka. Zlikwidowano wówczas system opierający się na ośmioklasowej szkole podstawowej, a stworzono sześcioklasową podstawówkę i trzyletnie gimnazjum. Trzyletnie zasadnicze szkoły zawodowe zostały przekształcone w szkoły dwu- bądź trzyletnie, czteroletnie licea ogólnokształcące – w szkoły trzyletnie, pięcioletnie technika – w czteroletnie. Oprócz tego w miejsce dawnych liceów zawodowych powołano nowe twory – trzyletnie licea profilowane.

Najważniejszym i chyba jedynym niekwestionowanym sukcesem reformy strukturalnej, która weszła w życie 1 września 1999 r., było wydłużenie okresu faktycznej obowiązkowej edukacji szkolnej młodzieży z ośmiu do dziewięciu lat (6 lat podstawówki i 3 lata gimnazjum). Ustawa o systemie oświaty (art. 15 ust. 2) precyzuje, że obowiązek nauki obejmuje edukację między 6. a 18. rokiem życia, obowiązek szkolny dotyczy zaś edukacji w szkole podstawowej i gimnazjum, czyli po ich ukończeniu młody człowiek może dowolnie wybrać nie tylko szkołę ponadgimnazjalną, lecz także jakąkolwiek formę edukacji publicznej czy niepublicznej dopuszczonej przepisami prawa.

Żeby jednak unaocznić sobie ów permanentny stan reformy edukacyjnej w Polsce od tamtego czasu, trzeba przyjrzeć się całej „reformatorskiej” machinie, jaka wówczas – 1 września 1999 r. – została rozpędzona. Przekształcenia o charakterze strukturalnym dotknąć musiały wszystkich szkół i placówek w kraju. W pierwszej kolejności trzeba było podjąć decyzję, które szkoły podstawowe zostaną w nowym systemie zreformowanymi sześcioklasowymi podstawówkami, a które przekształcone zostaną w gimnazja. Retoryka reformatorów budowała wizję nowo powoływanych gimnazjów jako kontynuacji tradycji szkół gimnazjalnych uruchamianych w roku 1932 w ramach reformy oświaty przygotowanej przez Janusza Jędrzejewicza. Ówczesne czteroletnie gimnazjum po dziś dzień kojarzy się z doskonałą edukacją i głębokim wychowaniem patriotycznym, stąd też nie ma się co dziwić, że dyrektorzy szkół podstawowych zaczęli walczyć ze sobą o to, żeby dostąpić swoistego awansu, jakim miało być właśnie przekształcenie w gimnazjum. Oczywiście zapomniano zupełnie, że gimnazja przedwojenne nie miały charakteru powszechnego, ale elitarny, podczas gdy szkoła współczesna ma raczej iść w kierunku – jak zresztą zakładano – egalitaryzacji kształcenia i wychowania. Retoryka świetlanej przyszłości wykształconych gimnazjalistów działała i kusiła, a wielu jej uległo!

Nowa/stara klasa nauczycielska

W toku przekształceń strukturalnych musiało dojść do przesunięć zatrudnieniowych. Największym problemem okazali się nauczyciele szkół średnich (teraz ponadgimnazjalnych), których część nie mogła pozostać w swoich dotychczasowych miejscach zatrudnienia. Z ogólniaków miał zniknąć jeden rocznik młodzieży, czyli de facto liczba młodzieży licealnej musiała w perspektywie trzech lat skurczyć się o 25 proc. Podobnie zresztą w technikach i większości szkół zawodowych. Część tych nauczycieli musiała szukać dla siebie miejsca przede wszystkim w gimnazjach, co w środowisku niejednokrotnie było traktowane jako swoista degradacja.

Zupełnie odwrotnie rzecz się miała z nauczycielami podstawówek, którzy mieli zostać oddelegowani do pracy w gimnazjum. Taka zmiana miejsca zatrudnienia była traktowana z kolei jako swoisty awans. Cały czas naiwnie wyobrażano sobie reaktywację gimnazjum w wersji Jędrzejewiczowskiej. Miesiące targów, sporów i kłótni między dyrektorami, nauczycielami i samorządowcami nie zawsze skutkowały realizacją zamierzeń ministra Handkego (przede wszystkim zaś celem była racjonalizacja siatki szkół). W niektórych samorządach terytorialnych echa tych sporów odbijają się jeszcze teraz, czyli ponad 15 lat po wdrożeniu reformy. Nie zawsze nowa struktura terytorialna sieci szkół odpowiadała założeniom reformy, częściej stanowiła zgniły kompromis między ambicjami politycznymi lokalnych działaczy i zawodowymi ambicjami określonych środowisk nauczycielskich. W niektórych wypadkach organizacja sieci szkół już dziś nadawałaby się do poprawki, a niektórzy nauczyciele gimnazjalni z wdzięcznością przyjęliby ofertę pracy w szkole podstawowej.

Duch reformy strukturalnej zakładał również wprowadzenie nowego systemu awansu zawodowego nauczycieli, który w założeniu w większym stopniu miał odpowiadać rzeczywistemu zaangażowaniu nauczycieli w wykonywanie swoich obowiązków zawodowych. Miał to być system motywujący, a ta kluczowa motywacja miała się sprowadzać – jak nietrudno się domyślać – do finansów. Wprowadzone w roku 2000 nowe szczeble awansu zawodowego nauczycieli miały przynosić nauczycielom kolejne stopnie zaszeregowania finansowego. Absolwent szkoły wyższej miał rozpoczynać staż w szkole jako nauczyciel stażysta. Po odbyciu dziewięciomiesięcznego stażu musiał stanąć przed szkolną komisją kwalifikacyjną, która na podstawie analizy jego dorobku przeprowadzała z nim rozmowę na temat jego działalności w okresie stażu. Takim sposobem stażysta miał szansę stać się nauczycielem kontraktowym. Ten zaś po odbyciu kolejnego stażu, tym razem trwającego 2 lata i 9 miesięcy, miał stanąć przed komisją powoływaną przez organ prowadzący szkołę, która przeprowadzała egzamin pod kątem wymagań określonych w odpowiednim rozporządzeniu ministra. Nauczyciel kontraktowy stawał się wówczas mianowanym, czyli – jak mawiają niektórzy – „nietykalnym”, gdyż z tym stopniem awansu zawodowego uzyskiwał szereg uprawnień i przywilejów, między innymi tych, które utrudniają jego zwolnienie z pracy (choć – wbrew temu, co twierdzą niektórzy – zwolnienia nie uniemożliwiają). Wreszcie po kolejnym niespełna trzyletnim stażu nauczyciel stawał przed komisją kwalifikacyjną powoływaną przez organ sprawujący nadzór pedagogiczny, czyli kuratorium oświaty, które z kolei nadawało stopień nauczyciela dyplomowanego.

Przepisy te – z niewielkimi zmianami dotyczącymi procedur i wymaganej dokumentacji – obowiązują do dziś. Z założenia na każdym etapie awansu zawodowego nauczyciel musi się wykazać odpowiednim dorobkiem, zaś wymagania co do niego zostały dookreślone w rozporządzeniu. Niestety w pierwszych latach obowiązywania nowych zasad opracowywanie dorobku przez nauczycieli opierało się przede wszystkim na produkcji ton papieru, w których zamieszczano opisy, sprawozdania, zdjęcia i notatki z rozmów z uczniami, przygotowywanych walentynek czy pogawędek z młodzieżą podczas tzw. godzin wychowawczych. Rzeczywiste sukcesy o charakterze naukowym i dydaktycznym mieszały się z wątpliwymi co do poziomu realizacji i wpływu społecznego działaniami podejmowanymi przez tych, którym zwyczajnie zależało na jak najszybszym zapewnieniu sobie podwyżki.

System awansowania nauczycieli w praktyce stał się jedynie formalnością, gdyż sito rekrutacyjne właściwie nie istniało, a odmowy nadania stopnia nie dość, że były rzadkością, to niejednokrotnie kończyły się na mało przyjemnych procedurach (czasem i procesach) odwoławczych. Jeśli awans zawodowy jest tylko kwestią czasu i zależy od ilości wyprodukowanego papieru zadrukowanego literami, to czy taki system można nazwać motywującym? De facto nie ma on nic wspólnego z awansem sui generis, albowiem unika różnicowania na lepszych i gorszych, bardziej i mniej skutecznych, mniej i bardziej pracowitych. Nie chodzi, rzecz jasna, o to, by zamienić szkołę w korporację, ale dysproporcje w zaangażowaniu w pracę wśród nauczycieli – co wielu z nich werbalizuje dość głośno i nazbyt często – są znaczne i jak zwykle to nie ci lepsi są beneficjentami profitów i przywilejów.

Stopień nauczyciela dyplomowanego miał być zwieńczeniem kariery nauczycielskiej. Mieli go otrzymać jedynie ci najlepsi, tylko ci z namacalnymi i niekwestionowanymi sukcesami na polu naukowym, dydaktycznym czy opiekuńczo-wychowawczym. I początkowo – w pierwszych latach działania systemu awansu – rzeczywiście tak było. Z czasem jednak okazało się, że słabsi gonią lepszych, z tym że niekoniecznie w zaangażowaniu w pracę, ale w produkcji dokumentacji dorobku. To z reguły wystarczało.

Nowelizacją Karty nauczyciela wprowadzono jeszcze tytuł honorowy profesora oświaty nadawany przez ministra edukacji na wniosek specjalnie do tego powołanej Kapituły do Spraw Profesorów Oświaty. Kandydat na profesora oświaty musi posiadać co najmniej 20-letni staż w zawodzie nauczyciela, w tym 10-letni jako nauczyciel dyplomowany, a oprócz tego powinien wykazać się znaczącym i uznanym dorobkiem zawodowym. Tytuł honorowy profesora oświaty nie jest traktowany jako szczebel awansu zawodowego, oprócz jednorazowej gratyfikacji finansowej nie przynosi on więc nauczycielowi zmiany finansowego zaszeregowania i rzeczywiście pozostaje tytułem dość elitarnym ze względu na przyznawanie go mniej więcej dwudziestu nauczycielom rocznie. Jednakże obowiązujące w kuratoriach oświaty procedury przekazywania i kwalifikowania wniosków o nadanie tytułu profesora oświaty pozostają nader ogólne i „rozciągliwe”, a reguły gry trudno nazwać klarownymi. Mimo to ten honorowy element systemu awansu – choć przecież będący w rzeczy samej niezależnym od procedur awansowych – wydaje się tą częścią machiny wprowadzonej rzeczoną reformą, który w największym stopniu spełnia swoją funkcję: zakłada bowiem honorowanie najlepszych i nielicznych, a zamiast ślepego „równania do dołu” gwarantuje ekskluzywizm i elitarność.

Co do zasady jednak nowy system awansu zawodowego nie do końca spełnił swoją funkcję. Jeśli bowiem każdy bez większego problemu i szczególnego zaangażowania może pokonać w minimalnych terminach wszystkie szczeble, to oznacza, że system zwyczajnie nie działa. Młodzi – niejednokrotnie trzydziestokilkuletni – nauczyciele dyplomowani osiągają najwyższe laury nauczycielskie, przez co ich motywacja ginie pod ciężarem chwały najwyższego zaszeregowania finansowego. Brak kolejnej motywacji finansowej oraz brak dalszych możliwości awansu nie działają motywująco także na tych, którzy pracują z radością, a szkoła jest dla nich zwieńczeniem marzeń zawodowych. Tak przecież nie może być! Człowiek trzydziestokilkuletni dopiero zaczyna swoją karierę zawodową, a tymczasem w branży nauczycielskiej może już osiągnąć jej szczyty! Ministerstwo powinno poważnie wziąć pod uwagę rewizję niespełniającego swoich funkcji systemu awansu (ale pozostawić honorowy tytuł profesora oświaty w bieżącym kształcie). Szkoda, że nie pomyślano wcześniej, by stopień nauczyciela dyplomowanego przyznawać tymczasowo (przykładowo na 5 lat), po czym wymagany byłby kolejny staż i kolejna procedura kwalifikacyjna, dzięki czemu ciągłe samokształcenie nauczycieli zostałoby wymuszone przepisami.

Zupełnie nic nowego nie wymyślono w sprawie kształcenia nauczycieli. Dziś właściwie nauczycielem w Polsce może być każdy, kto ukończy kierunkowe (bądź pokrewne) studia wyższe oraz studium pedagogiczne, czyli nabędzie uprawnienia pedagogiczne. Powołane w toku reformy Jędrzejowiczowskiej, a istniejące do roku 1963 licea pedagogiczne – choć były „zaledwie” średnimi szkołami zawodowymi – dawały nieporównywalnie większe kwalifikacje do wykonywania zawodu nauczyciela niż współczesne studia uniwersyteckie w połączeniu z rodzącymi się jak grzyby po deszczu pedagogicznymi studiami podyplomowymi prowadzonymi przez mniej lub bardziej „dystyngowane” uczelnie państwowe czy prywatne. Brak dziś wyższych szkół pedagogicznych z prawdziwego zdarzenia, w których kształcenie podporządkowane byłoby właśnie dążeniu do przygotowania dobrych nauczycieli. Brak nowoczesnych i elitarnych centrów ustawicznej edukacji nauczycieli, które pozwalałyby na permanentne dokształcanie się przedstawicieli tej profesji, bo przecież w orientacji w tej tak szybko zmieniającej się rzeczywistości to właśnie nauczyciel powinien wyprzedzać ucznia i być o krok przed nim. Tymczasem nasz system skutkuje tym, że z dokształcania i rozwijania kompetencji nauczycielskich korzystają przede wszystkim nauczyciele realizujący staże na kolejne szczeble awansu zawodowego, zaś nauczyciele dyplomowani – choć przecież mieli być elitą elit – korzystają z tych możliwości najmniej.

Za godny powtarzania, propagowania i może częściowego przeszczepienia uznaje się duński system kształcenia nauczycieli, w którym odrębne trzyletnie instytuty pedagogiczne kształcą nauczycieli przedszkolnych, czteroletnie specjalne kolegia przygotowują nauczycieli szkół podstawowych, a w toku sześcioletnich studiów uniwersyteckich wzbogaconych 120 godzinami praktyk w każdym roku przygotowywani są nauczyciele szkół średnich. Studia pedagogiczne obejmują nie tylko kształcenie specjalistyczne, lecz także ogólnopedagogiczne, przede wszystkim zaś rozwijają talenty pedagogiczne, wrażliwość psychologiczną, uczą metodyki wychowania, a także poprawiają znajomość języka obcego. Niezwykle rozbudowany i wkomponowany w system awansu zawodowego oraz wynagradzania nauczycieli jest również system edukacji podyplomowej i kursów dokształcających. Większość z nich organizuje Wyższa Szkoła Nauczycielska w Kopenhadze specjalizująca się właśnie w obsłudze i kształceniu nauczycieli. Tak ukształtowany system sprawia, że nabór do zawodu nauczyciela w Danii nie może być przypadkowy, gdyż obwarowany jest szeregiem wymogów, które musi spełnić kandydat na nauczyciela. Trwa to z reguły minimum trzy lata, czyli absolwent szkoły średniej, już po maturze, musi zdecydować się na obranie ścieżki kształcenia w kierunku przygotowania nauczycielskiego.

Mirosław Handke doskonale zdawał sobie sprawę z konieczności zmian w kształceniu i przygotowaniu nauczycieli, dlatego reforma awansu zawodowego została sprzężona z całą reformą oświaty. W wywiadzie udzielonym jednej ze stacji radiowych w roku 2006 były minister edukacji mówił tak: „Musielibyśmy powiedzieć o systemie przygotowania, kształcenia nauczycieli, systemie motywacji, o selekcji do tego zawodu. To nie jest prosty zawód. To jest powołanie”. Często w toku dyskusji na temat nauczycieli – ostatnio chociażby podczas grudniowej przerwy świątecznej – zapomina się o specyfice tego zawodu będącego właściwie profesją, aktywnością o szczególnym znaczeniu społecznym.

Upadki pięknych idei

Chociaż system awansu zawodowego nauczycieli okazał się de facto porażką, to jednak kluczowe okazuje się zawsze dostrzeżenie tego faktu, a w dalszej kolejności przygotowanie działań zaradczych i naprawczych. Niestety również w tym zakresie Ministerstwo Edukacji Narodowej okazuje się nosicielem immanentnej niemocy ewaluacyjno-korekcyjnej – nie bez powodu klasyk znający instytucje polskie od podszewki mówił, że „państwo działa tylko teoretycznie”. Brak w Polsce albo odwagi, albo determinacji, albo rozumu, żeby wszelkie wprowadzane zmiany poddawać gruntownemu prześwietleniu, a w efekcie wprowadzać do nich korekty czy też innego rodzaju działania naprawcze. Sztandarowymi przykładami pomysłów reformatorów szkolnictwa, które okazały się totalnym fiaskiem, ale nieprędko podjęto decyzje o wycofaniu się z nich bądź o ich naprawieniu, okazały się: po pierwsze, powołane w miejsce niejednokrotnie bardzo dobrych liceów zawodowych licea profilowane, po drugie zaś, wprowadzona w 2005 r. nowa formuła ustnego egzaminu maturalnego z języka polskiego, czyli tzw. prezentacja maturalna.

Porażka liceów profilowanych była oczywista dla nauczycieli w nich zatrudnionych już po ukończeniu pierwszego cyklu kształcenia w tych szkołach, czyli w roku 2002. Wynikało to z tego, że kształcenie ogólne przygotowujące do egzaminu maturalnego na takich samych zasadach jak w liceach ogólnokształcących zostało uzupełnione kształceniem ogólnozawodowym. Co ważne, absolwenci liceów profilowanych nie uzyskiwali żadnego zawodu, lecz jedynie ogólne kompetencje w zakresie wybranego profilu (ekonomiczno-administracyjny, elektroniczny, elektrotechniczny, mechatroniczny, rolniczo-spożywczy, socjalny, transportowo-spedycyjny, usługowo-gospodarczy, chemiczne badanie środowiska, kreowanie ubiorów, kształtowanie środowiska, leśnictwo i technologia drewna, mechaniczne techniki wytwarzania, zarządzanie informacją). Już to stanowiło dla wielu młodych absolwentów zaskoczenie będące, rzecz jasna, zazwyczaj efektem niedoinformowania. Ponadto realizacja podstawy programowej kształcenia ogólnego i jednoczesne przygotowanie do egzaminu maturalnego w połączeniu z elementami kształcenia zawodowego okazało się nieefektywne. Licea profilowane po wejściu w życie w roku 2005 zasad regulujących przeprowadzanie egzaminów maturalnych staczały się po równi pochyłej: notowano coraz gorsze wyniki matur w szkołach tego typu i coraz wyższy współczynnik oblewających egzaminy. Wszystko to sprawiło, że z dniem 1 września 2012 r. szkoły te zaczęto wygaszać i nie przeprowadzono do nich naboru, ostatecznie przestały one istnieć 1 września 2014 r.

Potrzeba było 15 lat, by przychylić się do nawoływania środowiska nauczycielskiego, które od samego początku domagało się przemyślenia i poprawienia formuły liceum profilowanego. Jak to zwykle bywa (nie powiem: „jak to w Polsce zwykle bywa”), założenia były szczytne, bowiem chodziło o połączenie wykształcenia ogólnego z ogólnym przygotowaniem zawodowym, dzięki któremu przyszły absolwent mógłby po maturze podjąć albo specjalistyczne studia zawodowe czy uniwersyteckie, albo zdecydować się na jakąś inną formułę kształcenia pomaturalnego czy policealnego. Jak można było wyczytać w ówczesnej podstawie programowej liceów profilowanych celem było także „tworzenie warunków do organizacji i prowadzenia kształcenia ogólnozawodowego, z uwzględnieniem zastosowania technologii informatycznej”, a także „przygotowanie do działań przedsiębiorczych i możliwości podejmowania własnej działalności gospodarczej lub pracy w przedsiębiorstwach”. Idea stworzenia formuły szkoły kształtującej w młodych ludziach szereg kompetencji miękkich, które w przyszłości staną się dla nich przepustką albo do dalszej edukacji, albo do założenia własnej działalności gospodarczej, była wartościowa, jednak może nazbyt naiwna. Licea profilowane okazały się marnymi kopiami ogólniaków usiłującymi udawać technika, do których trafiała młodzież z reguły lepiej nadająca się do szkół zawodowych.

Niewypałem, który doczekał się dłuższego życia, acz dogorywał już od kilku lat, okazała się maturalna prezentacja w ramach matury ustnej z języka polskiego. W roku szkolnym 2014/2015 przeprowadzono pierwszy egzamin według poprawionej formuły, nawiązujący w pewnym stopniu do egzaminu ustnego z czasów tzw. starej matury. Prezentacja maturalna z języka polskiego musiała być przeprowadzona dziesięciokrotnie, żeby Ministerstwo Edukacji Narodowej wycofało się z tego pomysłu, który – pozwolę sobie przypomnieć – również od samego początku był krytykowany przez środowisko nauczycielskie, w szczególności zaś przez nauczycieli języka polskiego będących jednocześnie egzaminatorami. Jednakże i w tym wypadku intencje reformatorów były jak najbardziej czyste i – kolejny raz – szczytne. W prezentacji wybranego zagadnienia literacko-naukowego zdający egzamin maturalny miał się wykazać zdolnościami komunikacyjnymi, umiejętnościami retorycznymi i kulturą słowa, sama zaś prezentacja miała być jedynie kwintesencją jego systematycznej półrocznej pracy udokumentowanej złożonym wcześniej konspektem i bibliografią. Czym się stał egzamin maturalny w tej formule? Wylęgarnią patologii usankcjonowanych przepisami prawa. Na masową skalę rozwinął się handel gotowymi prezentacjami i wątpliwej jakości usługami internetowych quasi-przedsiębiorców. Uczniowie zaś w sposób płynny zostali wchłonięci przez tak zorganizowany system, dawali wyraz swojemu postępującemu lenistwu i szli na łatwiznę. Kolejny raz ideał sięgnął bruku. Aż dziw, że dopiero po 10 latach ministerstwo podjęło decyzję o rezygnacji z tego absurdalnego eksperymentu, który powinien być przerwany po maksymalnie dwóch edycjach.

Głębsza refleksja nie została jednak jak dotychczas podjęta w kwestii podnoszonych przez środowisko nauczycielskie problemów obecnych w szkołach gimnazjalnych. W opinii publicznej, a także według części środowisk politycznych, gimnazja okazały się kolejną – jeśli nie największą – klapą reformy oświaty. Wskazuje się na szereg problemów wychowawczych, z jakimi borykają się nauczyciele tych szkół, podkreślając przede wszystkim kwestię „trudnego wieku” gimnazjalistów i kłopotów towarzyszących „wydobywaniu się z dziecięctwa”. Temu wydobywaniu się z dziecięctwa niejednokrotnie towarzyszą narkotyki, alkohol, dopalacze, a ostatnio także coraz częściej przemoc psychiczna, seksualna czy też cyberprzemoc. Krótko mówiąc, wszystko, co złe, dzieje się w gimnazjum i pochodzi z gimnazjum.

Niektóre środowiska polityczne mamią nas populistycznymi hasłami odwrócenia reformy edukacyjnej, przywrócenia ośmioklasowej szkoły podstawowej. Takim sposobem wszystko miałoby wrócić do dawnego porządku. Tymczasem niewielu – jak się wydaje – dostrzega, że ten nowy porządek został nie tylko zdeterminowany kształtem polskiego systemu szkolnictwa, ale w zdecydowanie większym stopniu jest wykwitem współczesnej kultury, w której ogromną rolę odgrywają media i komercjalizacja; kultury, w której tabu nie istnieje, seks i erotyka są na wyciągnięcie ręki, a młody człowiek zagubiony w tej skomplikowanej rzeczywistości czasami nie potrafi znaleźć oparcia nawet w swoich najbliższych, tak skupionych na karierze i zarabianiu pieniędzy. Problemy naszych gimnazjalistów są niestety w mniejszym stopniu wynikiem struktury polskiego szkolnictwa, a w większym stopniu odpowiedzią na współczesność.

Pomstowanie na gimnazjalną porażkę zupełnie nie znajduje swojego odzwierciedlenia w badaniach Programu Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów (PISA) przeprowadzanego na 15-latkach, a koordynowanego przez Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Jak pokazują wyniki PISA z roku 2013, polscy gimnazjaliści znajdują się w czołówce europejskiej we wszystkich poddawanych ocenie umiejętnościach (czytanie, umiejętności przyrodnicze, umiejętności matematyczne), a wyprzedzają nas takie zamożna kraje europejskie jak Liechtenstein, Szwajcaria czy Finlandia, które od lat znajdują się w czołówce tego rankingu. Ostatnie wyniki pokazują, że w Polsce od 15 lat mamy do czynienia z systematycznym podnoszeniem się wszystkich badanych kompetencji, a w ostatnich latach dostrzegalny jest także wzrost liczby uczniów z najlepszymi wynikami i jednocześnie spadek wyników najsłabszych. Wszystko wskazuje na to, że sukcesem reformy okazało się wyrównanie poziomu kształcenia polskich nastolatków niezależnie od miejsca, w którym podejmują oni naukę. Dzięki temu wszyscy uczniowie gimnazjów mają równe szanse na dobre przygotowanie do egzaminów kończących szkołę oraz w rekrutacji do szkół ponadgimnazjalnych. Czy więc to nie wystarczy, żeby obronić ideę gimnazjum?

To chyba jednak trochę za mało. Ewidentny sukces w kształtowaniu kompetencji kluczowych, dostrzegalny w badaniach PISA, niekoniecznie musi iść w parze z sukcesem wychowawczym i w tym wypadku chyba rzeczywiście nie idzie. Problemy wychowawcze, z którymi borykają się nauczyciele w szkołach gimnazjalnych, są równie ewidentne i nawet bardziej namacalne. Autor reformy edukacyjnej minister Handke twierdzi, że nie można mówić o klęsce idei gimnazjum. Jego zdaniem odpowiedzialnością za te problemy należałoby obarczyć tych, którzy zepsuli jego reformę w samym momencie jej krystalizowania się. Jak wskazuje były minister, „istotą gimnazjum było oddzielenie od szkoły podstawowej, ale skierowane wyraźnie na szkołę licealną. Stąd […] zakaz łączenia gimnazjów ze szkołą podstawową”. W zamierzeniu – jak wskazuje minister – chodziło o system 6+6, czyli gimnazja miały tworzyć klasy licealne tam, gdzie nie było liceum, z kolei tam, gdzie były mocne licea, miały one tworzyć klasy gimnazjalne.

Gimnazja istniejące przy szkołach średnich nigdy nie stałyby się gettami problemów młodzieży dojrzewającej – wręcz przeciwnie, starsi koledzy nie dość, że budziliby respekt, to jednocześnie stawaliby się pozytywnym wzorcem zachowań, co zapewne odgrywałoby szczególną rolę w liceach cieszących się bardzo dobrą opinią. Duch reformy zakładał oddzielenie od siebie sześcioletniej edukacji dziecięcej od sześcioletniej edukacji młodzieżowej, co znowu zostało zaprzepaszczone głównie z powodu politycznych interesów lokalnych liderów pragnących zaspokoić oczekiwania rodzimych środowisk. Bo przecież znajdujące się w jednym zespole szkoła podstawowa i gimnazjum de facto niczym się nie różnią od dawnej ośmioklasowej szkoły podstawowej, a nie o to w reformie chodziło!

Centralizacja w służbie jakości i transparentności

Na rok 2002 planowano wprowadzenie nowej formuły egzaminu maturalnego z obowiązkowym egzaminem maturalnym z matematyki. Miało to być finalizacją procesu związanego z przekształcaniem szkolnictwa polskiego, gdyż właśnie w tym roku pierwsi absolwenci kończyliby zreformowane trzyletnie licea. Tymczasem od samego początku lewicowa opozycja hucznie protestowała przeciwko nowej maturze, zaś po przejęciu władzy przez koalicję Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Pracy i Polskiego Stronnictwa Ludowego, kiedy to ministrem edukacji narodowej została Krystyna Łybacka, natychmiastowo przyjęto przepisy wykonawcze odraczające nową formułę egzaminu, a dla uniknięcia ewentualnych protestów dano chętnym uczniom możliwość zdawania matury także według planowanych nowych zasad. Działania Łybackiej wyraźnie pokazały schizofrenię polskich elit politycznych w zakresie polityki edukacyjnej oraz brak politycznego konsensusu w tych sprawach. Nowa minister wolała wykonać krok wstecz, zamiast skupić się na działaniach informacyjnych i pomocowych, dzięki którym egzamin w nowej formule mógłby jednak zostać przeprowadzony. Dezorientację wprowadzoną przez nową ekipę rządową, nawet jeśli była spowodowana wieloma głosami środowiska nauczycielskiego, uczniów i rodziców, trudno scharakteryzować jako działanie naprawcze. Łybacka zwyczajnie postanowiła schować głowę w piasek.

Nie dość, że zaczęto polską szkołę i jej otoczenie przyzwyczajać do permanentnego stanu tzw. reformy, to o samej reformie każde środowisko polityczne mówiło innym głosem, a głos ów był niejednokrotnie tożsamy z głosem środowiska wspierającego aktualnie rządzącą ekipę polityczną. Ministerstwo edukacji pod kierownictwem Łybackiej przesunęło reformę egzaminu maturalnego o trzy lata. Co istotne, matura od tamtego czasu bynajmniej nie osiągnęła swojego finalnego kształtu. W roku 2009 rozpoczęto wprowadzanie w gimnazjach nowej podstawy programowej, co poskutkowało pewnymi zmianami w egzaminie kończącym gimnazjum. Rocznik zreformowanej podstawy programowej w 2015 r. przystąpił do matury w formule dostosowanej do nowej podstawy programowej w liceum. Zniknęła możliwość zdawania przedmiotu wybranego (historia, biologia, fizyka, geografia, wiedza o społeczeństwie itp.) na poziomie podstawowym, uczeń będzie go mógł zdawać wyłącznie na poziomie rozszerzonym. Odpowiednie sylabusy zostały zaprezentowane uczniom w ostatnich możliwych terminach, dlatego tegoroczni abiturienci dopiero po pierwszej klasie dowiedzieli się, jak mniej więcej (sic!) będzie wyglądał ich egzamin maturalny. Czy nowa (choć właściwie trzeba by powiedzieć: najnowsza) matura zda egzamin? Tego dowiemy się pod koniec czerwca, kiedy maturzyści odbiorą swoje zaświadczenia z wynikami egzaminów.

Tymczasem jednak – po doświadczeniach próbnego egzaminu maturalnego przeprowadzonego w grudniu na podstawie arkuszy przygotowanych przez Centralną Komisję Egzaminacyjną – nauczyciele i uczniowie mają wielkie obawy. Arkusze maturalne właściwie ze wszystkich przedmiotów zostały odebrane przez środowisko jako znacznie trudniejsze od tych z lat ubiegłych. Sposób punktowania zadań promuje uczniów bardzo dobrych lub wybitnych, a dyskryminuje przeciętniaków, którzy popełniając jeden błąd w kilkuelementowym zadaniu, mogą nie uzyskać za nie żadnych punktów. Nauczyciele na własną rękę i z pewnym wsparciem niektórych wydawnictw przygotowywali młodzież do tego, co może się okazać wielką niespodzianką.

Jeśli rzeczywiście wyniki tegorocznych maturzystów będą dużo gorsze od ubiegłorocznych, wówczas okaże się, że miejsca na obleganych kierunkach medycznych, prawniczych czy politechnicznych zajmą ubiegłoroczni abiturienci, którym wtedy nie udało się przekroczyć progów wymaganych przez uczelnie. Oczywiście uczelnie nie mają zielonego pojęcia, że tegoroczne i ubiegłoroczne wyniki egzaminów maturalnych de facto są wynikami niepoddającymi się porównaniu, bo czy ktoś słyszał, aby w tym roku ze względu na zmiany formuły rozszerzonego egzaminu maturalnego któraś z polskich uczelni dokonywała jakichkolwiek korekt w zasadach rekrutacji na studia wyższe? Nauczyciele przedmiotów maturalnych doskonale zdają sobie sprawę, że tegoroczne 50 proc. na maturze rozszerzonej bynajmniej nie musi znaczyć to samo co ubiegłoroczne 50 proc. Kolejny raz otrzymujemy dowód, że koordynacja działań między różnymi instytucjami naszego państwa szwankuje, a rozdzielenie ministerstwa edukacji od ministerstwa nauki zakrawa na absurd.

Tegoroczna, najnowsza formuła matury – w szczególności chodzi oczywiście o maturę rozszerzoną z wybranych przedmiotów – miała być podsumowaniem licealnego cyklu kształcenia wedle nowej podstawy programowej i na nowo rozpisanych siatek godzin. Nowa organizacja pracy w liceum niestety również pozostawia wiele do życzenia. Pierwsza klasa liceum stanowi bowiem dokończenie programu etapu gimnazjalnego (za tym pomysłem przemawia wiele argumentów), zaś realizacja przedmiotów rozszerzonych odbywa się w klasie drugiej i trzeciej (taki dwuletni kurs przygotowawczy do matury na podstawie przeładowanych wytycznych podstawy programowej, których nie sposób dobrze przyswoić w czasie założonym w rozporządzeniu).

Pod względem programowym od prawie 3 lat mamy więc w Polsce do czynienia z czteroletnimi gimnazjami i dwuletnimi liceami. Tylko czekać, aż któryś z ministrów wpadnie na pomysł przełożenia struktury programowej na strukturę organizacyjną polskiego szkolnictwa, co będzie musiało skończyć się katastrofą dla wielu bardzo dobrych liceów ogólnokształcących nieprowadzących własnych oddziałów gimnazjalnych. Nie jest to bynajmniej sprawa abstrakcyjna, bo – jeśli dobrze sobie przypominam – w którymś z dokumentów Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji pod kierownictwem Michała Boniego wprost była o tym mowa. Boże, chroń nas przed dalszym rozmontowywaniem edukacji ponadgimnazjalnej!

W obliczu reformy programowej kolejny raz wylano dziecko z kąpielą. Celem było bowiem wyjście naprzeciw oczekiwaniom szkół wyższych, które od lat podkreślają, że próg zdawalności matury (30 proc. punktów) jest zdecydowanie zbyt niski, zaś poziom licealistów, nawet tych zdających maturę rozszerzoną, pozostawia wiele do życzenia. Mamy już liczne przykłady uczelni, które we wrześniu, przed rozpoczęciem roku akademickiego organizują dla nowo przyjętych studentów korepetycje wyrównujące ich kompetencje. Jakkolwiek tego typu działanie uczelni wyższych uznać należy za chwalebne i godne naśladowania, to jednak niekoniecznie maturze w najnowszej postaci uda się zaradzić wskazywanemu problemowi.

Potwierdzeniem niech będzie następująca kwestia. Otóż ministerstwo wprowadziło obowiązek zdawania przez ucznia szkoły licealnej egzaminu na poziomie rozszerzonym z przynajmniej jednego przedmiotu. Świetny pomysł, który na pewno należałoby uznać za krok w kierunku podnoszenia poziomu kształcenia przyszłych studentów. Niestety nie wprowadzono żadnego procentowego pułapu zdawalności tego egzaminu, przez co wystarczy, że abiturient pojawi się na egzaminie, pokwituje odbiór arkusza maturalnego, rozpakuje go i zakoduje. Oddawszy pusty arkusz, będzie wiedział jedno: zdał maturę rozszerzoną, na 0 proc., ale jednak zdał! Czy w takim razie obowiązek zdawania matury rozszerzonej z przynajmniej jednego przedmiotu nie jest z założenia fikcją? Ilu lat potrzebować będzie ministerstwo edukacji, żeby wycofać się z tego absurdu?

Sam fakt wprowadzenia w 2005 r. egzaminów zewnętrznych, czyli matury sprawdzanej niezależnie przez egzaminatorów utworzonej Centralnej Komisji Egzaminacyjnej i zreorganizowanych Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych zasługuje na pochwałę. Egzaminy nie są już sprawdzane w szkołach, a ich wyniki są porównywalne – tylko dzięki temu szkoły wyższe (poza kierunkami o szczególnych wymaganiach) zrezygnowały z egzaminów wstępnych i przeprowadzają rekrutację na podstawie wyników egzaminu państwowego. Choć założenie było takie, że wszystkie wyniki zostaną opublikowane i każdy będzie mógł porównać szkoły pod kątem ich efektów kształcenia widocznych przez pryzmat egzaminu maturalnego, to jednak po dziś dzień znalezienie wyników matur uczniów konkretnej szkoły jest niemal niemożliwe. Wyniki matur publikują jedynie szkoły najlepsze, które mają się czym chwalić. Inni zasłaniają się danymi osobowymi (choć przecież nikt nie oczekuje publikacji imiennie konkretnych wyników) lub obrażają się, jeśli ich porównywać z lepszymi.

Jak jednak pokazuje ostatni raport Najwyższej Izby Kontroli, również w systemie organizacji egzaminów zewnętrznych można znaleźć mnóstwo mankamentów. Błędy w sprawdzaniu arkuszy, źle naliczane punkty, niewyciąganie konsekwencji wobec popełniających błędy egzaminatorów, niewypracowanie systemu analizy efektów i wyciągania wniosków z wyników egzaminów przez zarządzających oświatą. Pokazuje to wyraźnie, że politycy kierujący szkolnictwem unoszą się nieprzerwanie w przestrzeni iluzji, a reformy przygotowywane wybiórczo, niedokańczane, psute i niedopracowane często zaczynają żyć własnym życiem w oderwaniu od początkowych celów i motywów, jakie leżały u ich źródeł.

Brak odpowiedzi na niż demograficzny

Wreszcie – jak pokazują ostatnie lata – brakuje jakiegokolwiek kompleksowego programu zarządzania polską oświatą w dobie niżu demograficznego. Oczywiście, teraz to już raczej zbyt późno na jakikolwiek program, jednak przez ostatnie lata cała filozofia walki z niżem polegała na jednym: na likwidacji szkół. Polscy politycy, zarówno ci na szczeblu centralnym, jak i politycy lokalni przyjęli niezwykle prostą perspektywę spoglądania na logikę zarządzania edukacją: logikę pani księgowej. Trudno nazywać taką logikę kapitalistyczną czy neoliberalną, albowiem ogranicza się ona wyłącznie do zliczania cyferek i powtarzania niczym mantry formułki „Nie opłaca się”. Tymczasem żeby coś nam się opłaciło, to najpierw trzeba zainwestować. Przedsiębiorca, który chce w przyszłości dorobić się majątku, musi najpierw na określone działanie albo wydać swoje oszczędności, albo zapożyczyć się w banku. Podobnie jest przecież z edukacją: jeśli w nią nie zainwestujemy, to nie wyedukujemy młodych ludzi. Jeśli nie podniesiemy poziomu kształcenia, to nie wychowamy kreatywnych i prorozwojowo nastawionych pracowników. Wydawałoby się to całkiem oczywiste, jednak wśród naszych włodarzy kierujących się logiką pani księgowej niestety tak nie jest. Zachęcam więc, żeby nasi premierzy, ministrowie, prezydenci, burmistrzowie i wójtowie przesiedli się do tanich samochodów, wtedy może zrozumieją, że tanie rzadko jest dobre. Jakim więc sposobem coraz tańsza edukacja ma być edukacją coraz lepszą?

Likwidowanie kolejnych szkół i przekazywanie ich organizacjom pozarządowym oczywiście bardzo często ma swoje uzasadnienie, jednak w sytuacji, kiedy motywem takiego postępowania jest wyłącznie nieudolność władz samorządowych, należy takie działanie bezwzględnie potępić. To rolą władz samorządowych jest podejmowanie działań mających na celu utrzymanie racjonalnej i zarazem korzystnej dla obywateli siatki szkół. To rolą władz samorządowych jest poszukiwanie dodatkowych form finansowania prowadzonych przez nie placówek. Niestety, część gmin i powiatów nawet nie próbuje pozyskiwać pieniędzy unijnych, dzięki którym udałoby się chociaż w jakimś stopniu i na pewien czas uniknąć radykalnych działań w lokalnej oświacie, a już na pewno można by rozszerzyć ofertę dydaktyczną czy też podnieść poziom szkolnej infrastruktury.

Jeśli samorządowcy nie mają tak szerokich horyzontów, by samodzielnie wpadać na podobne pomysły, to zachęcam, aby uczyć się od najlepszych bądź zatrudniać kompetentnych urzędników, którzy są w stanie nauczyć się skutecznego pozyskiwania pieniędzy. Ponadto szkoła jako budynek wraz z całą jej infrastrukturą nie musi przecież pełnić wyłącznie funkcji edukacyjnych. Współpraca z organizacjami pozarządowymi oraz przedsiębiorczością prywatną daje możliwość pozyskiwania dodatkowych pieniędzy z najmu pomieszczeń, sal konferencyjnych czy infrastruktury sportowej. Wymaga to jednak przedsiębiorczego myślenia i działania urzędników samorządowych, dla których likwidacja placówki będzie zawsze – bo tak powinno być – ostatecznością.

Niż demograficzny powinien być asumptem do podnoszenia poziomu kształcenia. To nie likwidacja szkół i oddziałów powinna być pierwszą odpowiedzią na zmniejszającą się liczbę młodych Polaków. Powinno się zmierzać raczej w kierunku zmniejszania liczebności oddziałów klasowych, w których praca okazywałaby się bardziej efektywna, wówczas – chyba nikt nie ma co do tego żadnych wątpliwości – i realizacja założeń podstawy programowej przebiegałaby jeszcze skuteczniej. Nie zamierzam się nawet wdawać w tym miejscu w próby udzielenia odpowiedzi na nieschodzące z ust polityków pytanie: „A skąd na to wziąć pieniądze?”. To rolą władzy jest udzielenie na to pytanie odpowiedzi! Narzekać na niedobór pieniędzy potrafi każdy, a polityk i urzędnik mają wykroczyć poza to narzekanie i znaleźć sposób na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania, jeśli finansowanie państwowe czy samorządowe jest niewystarczające. Chciałbym choć raz posłuchać w czasie kampanii wyborczej nie o tym, co politycy mi dadzą „za darmo” po tym, jak wykradną mi z kieszeni kolejne złotówki, ale o tym, skąd wezmą dodatkowe pieniądze, żeby nie trzeba ich było wyciągać od podatnika.

Kiedy minister Katarzyna Hall wprowadziła konkursy na finansowanie olimpiad przedmiotowych, czyli tych form naukowej już aktywności młodzieży, dzięki którym wielu młodych Polaków może już w liceum rozwijać swoje akademickie pasje, tłumaczyła, że chodzi o racjonalizację i uporządkowanie tego sektora działalności edukacyjnej. W efekcie doprowadzono zwyczajnie do obcięcia finansowania i likwidacji szeregu wieloletnich inicjatyw umacniających w młodzieży chęć nauki, samorozwoju i przygotowujących ich do podjęcia studiów wyższych. Zastanawiające jest, czym wspieranie finansowe sportowców – którego rzecz jasna nie jestem przeciwnikiem – różni się od wsparcia finansowego młodych chemików, biologów czy historyków? Z perspektywy społecznej i rozwojowej trzeba by wręcz uznać, że to stypendium dla chemika, biologa czy historyka z większym prawdopodobieństwem przełoży się w przyszłości na rozwój gospodarczy czy technologiczny niż wspieranie finansowe biegacza czy koszykarza. Tymczasem nie widziałem jeszcze, żeby pan prezydent czy pani premier brylowali w głównym wydaniu „Wiadomości”, „Informacji” czy „Faktów” w otoczeniu laureatów olimpiady biologicznej, matematycznej czy wiedzy o Polsce i świecie współczesnym. A to właśnie tej młodzieży w przyszłości zapewne któryś z kolejnych panów prezydentów będzie wręczał tytuł profesorski. W polityce niestety zwycięża tani populizm i prymitywna demagogia, a naszym ograniczonym intelektualnie elitom należałby się raczej jakiś dotkliwy pakiet kar cielesnych niż kolejny artykuł, którego z dużym prawdopodobieństwem nie przeczytają.

Edukacja niemedialna

Mirosław Handke w przywoływanym już przeze mnie wywiadzie przekonuje: „Edukacja jest rzeczą zbyt skomplikowaną i delikatną, tu nie ma prostych rozwiązań. Dramatem jest, jeśli w edukację wchodzi polityka”. Nie do końca jednak trzeba się z profesorem zgodzić. Edukacja – jeśli mamy utrzymać edukację publiczną i powszechną – zawsze będzie zarządzana przez polityków i finansowana z pieniędzy, o których decydować będą właśnie politycy. Rzecz w tym, aby osoby prywatne, wspólnoty lokalne i organizacje samorządowe nie dały politykom wolnej ręki w decydowaniu o sprawach dotyczących oświaty. Angażowanie się w oddolne inicjatywy i protesty, a także wywieranie różnych form nacisku na naszych polityków to jedyne sposoby, dzięki którym edukacja nie zostanie pozostawiona wyłącznie politykom. W tym kontekście akcja zorganizowana przez państwa Elbanowskich jest chyba pierwszą na tak dużą skalę tego typu akcją obywatelską. Szkoda tylko, że to inicjatywa o charakterze antyedukacyjnym, u której podstaw leży niezdolność do systemowego spojrzenia na kształcenie młodego człowieka i niezrozumienie społecznego oraz kulturowego znaczenia edukacji narodowej.

Problemy edukacyjne niestety rzadko są na tyle medialne, aby trafiać do czołówek serwisów informacyjnych i porywać tłumy. Dlatego właśnie problematyka edukacyjna pojawia się w mediach standardowo dwa razy w roku: w czerwcu, kiedy to publikowane zostają wyniki egzaminów maturalnych (wtedy media i politycy standardowo wyrażają swoje ubolewanie z powodu obniżającego się poziomu kształcenia i wzrastającej liczby oblewających egzamin), oraz we wrześniu, kiedy to dzieci i młodzież ruszają do szkoły (wtedy media i politycy werbalizują swoje niezadowolenie z powodu wysokich kosztów szkolnej wyprawki i podręczników). Możliwe że tematyka edukacyjna w następnych latach pojawiać się będzie jeszcze w grudniu, kiedy to media i politycy dają wyraz swemu zatroskaniu losem biednych dzieci, które zostają w domu bez opieki (wtedy to przypomina się społeczeństwu, jak to paskudnym i leniwym nauczycielom nie wystarczają dwa miesiące wakacji letnich i dwa tygodnie ferii zimowych, a żądają jeszcze wydłużonej przerwy świąteczno-noworocznej).

Medialne są rzecz jasna również sześciolatki, których problem podbudowano już tyloma emocjonalnymi interpretacjami, że kolejne wałkowanie tego tematu w tym miejscu nic nowego nie wniesie. W sprawie sześciolatków jedno jest faktem: jest to kolejna sprawa, w której uwidacznia się ignorancja rządzących i urzędników, którzy we właściwym czasie i w odpowiednim zakresie nie podjęli się organizacji szerszej akcji informacyjnej, a za kontrolę przygotowania szkół do realizacji tego działania zabrali się poniewczasie. Tym sposobem tak ważna dla polskiego systemu edukacyjnego sprawa, jak wysłanie sześciolatków do szkoły, zamiast symbolem wyrównywania szans edukacyjnych, stała się symbolem omnipotencji bezlitosnego państwa, które zabiera dzieci ich rodzicom.

Części opinii publicznej nie przekonuje nawet to, że – jak podkreśla Mirosław Handke – „te sześciolatki de facto były już w szkole, tylko ona mieściła się w przedszkolu. Obserwowałem to na własnych wnukach. Zerówka to obecna klasa pierwsza”. Największym dramatem jest jednak pani Karolina Elbanowska siedząca w miejscu prezydenta, która potrafiła przeprowadzić gigantyczną batalię pod hasłem niepuszczania dzieci do szkoły i budowania atmosfery nieufności do całego środowiska szkolnego. Niewielu osobom spoza świata polityki w Trzeciej Rzeczpospolitej tak skutecznie udało się wzbudzić w polskim społeczeństwie przekonanie, że szkoła to anachronicznie zorganizowane więzienie, w którym zamęcza się biedne dzieci. Niewielu osobom spoza świata polityki udało się uczynić tyle zła dla wizerunku polskiej szkoły i całego polskiego systemu edukacji. Nie zmienia to faktu, że pani Elbanowska to nic w porównaniu z większością naszych polityków i włodarzy, dla których edukacja to w pierwszej kolejności zbyt duży wydatek. Obawiam się, że rację ma Handke, wskazując, że w aktualnym zarządzaniu polską edukacją „nie widać żadnego systemowego działania, nie widać pomysłu na edukację, […] działań stricte merytorycznych, ale jedynie rozporządzenia, które są wygodne z tych czy innych względów politycznych”. Nieprzyjemna woń ciągłych reform – bez pomysłu, bez sensu, bez wniosków.

O uniwersytet sprawiedliwy :)

Tekst, w którym przywołałem badania prof. Kwieka mówiące o tym, że 43 procent pracowników akademickich nie publikuje wywołał lawinę komentarzy i polemik. Zasada „uderz w stół, a nożyce się odezwą”, zadziałała i tym razem bezbłędnie. Redakcja „Liberte!” opublikowała w tej sprawie dwie ciekawe polemiki, pisane z kompletnie różnych punktów widzenia, ale warte namysłu i odpowiedzi.

W odpowiedzi polemistom
Dr Łukasz Niesiołowski-Spanò, z ruchu Obywatele Nauki, wspierając mnie w „ataku” na nieproduktywnych pracowników, postuluje zwiększenie finansowania dla tych, którzy solidnie pracują naukowo, choć są poza ścisłą czołówką badaczy. Słusznie zauważa przy tym, że „o ogólnym stanie nauki w większym stopniu świadczą stany średnie, niż szczyty”. Zgoda. Powinniśmy dążyć do zmniejszenia elitarności grantów finansujących badania naukowe, tak żeby był do nich szerszy dostęp i większa liczba dobrych projektów mogła otrzymać finansowanie.

Dr Izabela Desperak z kolei stanęła w obronie niepublikujących, przytaczając długą listę potencjalnych powodów takiego stanu rzeczy. Poniżej kilka z nich:

Założenie, że napiszę genialny tekst, roześlę go po naukowych czasopismach i ktoś się pozna na mym geniuszu jest nadmiernie optymistyczne.”

„Inni organizują konferencję. Oznacza to, że przez ponad rok biegają z papierkami, wysyłają maile, kontrolują wpłaty, oceniają abstrakty, pilnują wynajęcia i wyposażenia sal, mikrofonów i dostaw wody mineralnej, by jeszcze długo potem walczyć z fakturami. (…) gwarantuję wam, że w konferencyjnym roku dużo nie opublikują”

„Jeszcze inni mają projekty. A nawet są ich kierownikami. Co oznacza, że 90 procent ich życia zawodowego to administracja, i to niekiedy przez trzy lata.”

„Część z nas poważnie podchodzi do obowiązków dydaktycznych. Obciążeni coraz nowymi przedmiotami (…) i coraz nowymi dokumentami, które musimy generować (sylabusy, protokoły, archiwizacja prac studenckich) musimy wybierać między poświęceniem uwagi na pisanie albo poświęcenie jej studentkom i studentom.”

Przyznam, że kompletnie nie przekonują mnie te argumenty. Nie trzeba przecież napisać genialnego tekstu, żeby jakieś czasopismo go opublikowało. Jeśli nawet te lepsze i bardziej oblegane odmówią, to zostają jeszcze setki tych mniej prestiżowych, gdzie wcale nie jest aż tak trudno.
Organizacja konferencji jest oczywiście uciążliwa, ale nie aż tak, żeby na rok wyłączała człowieka z pracy naukowej. Z reguły praca organizacyjna jest przecież rozłożona na kilka osób, a najgorętszy okres trwa najwyżej kilka tygodni.

A już najbardziej zaskoczył mnie argument, że od pisania odwodzą naukowców projekty naukowe. Chyba wszyscy, którzy uczestniczyli kiedykolwiek w projektach jako kierownicy lub wykonawcy zaświadczą, że jest dokładnie odwrotnie. Grantodawcy wręcz przymuszają do publikowania, robiąc z tego warunek rozliczenia grantu.

Najciekawszy, bo też chyba najpowszechniej powtarzany w środowisku, jest argument o trudności łączenia pracy naukowej z dydaktyczną. To poważna sprawa, bo dotykająca fundamentalnego pytania o to, jaki powinien być Uniwersytet. Dlatego wymaga szerszej odpowiedzi.

Jaki Uniwersytet? Humboldtowski!

Rozumiem, że zajęcia dydaktyczne i obowiązki administracyjne wielu osobom utrudniają pracę naukową i odrywają od niej. Konieczność łączenia różnych obowiązków czyni czasem z nas, żeby użyć słów mojej wydziałowej koleżanki, „naukowców przygodnych” – przygodnie jedynie znajdujących czas na naukę, w gąszczu innych zadań służbowych i prywatnych.

Zauważmy jednak, że klasyczny, „humboldtowski” Uniwersytet, świetnie opisany na przykład przez prof. Karola Sauerlanda w artykule „IDEA UNIWERSYTETU: aktualność tradycji Humboldta?”, radził sobie z tą pozorną sprzecznością ról dydaktyka i naukowca. Zasadą było ścisłe połączenie między badaniami (nauką) i nauczaniem – należy uczyć tego, na czym uczący naprawdę się zna, czym się zajmuje naukowo. Uczeni mieli mieć dość dużą wolność w prowadzeniu badań i w nauczaniu, a celem uczelni nie miało być jak najszybsze przygotowanie studentów do wykonywania wąsko pojętego zawodu, tylko wyposażenie ich w niezbędne do dalszego życia kompetencje i umiejętności (przede wszystkim uczenia się).

Dzisiejsze uniwersytety nie odeszły aż tak daleko od tej klasycznej koncepcji, żeby nie dało się w ich ramach choć w części jej stosować. Przecież w dalszym ciągu nauczyciele akademiccy, w naukach humanistycznych i społecznych na pewno, mają olbrzymią swobodę w kształtowaniu treści programowych i doborze metod nauczania. Do części nauczanych przez nas przedmiotów są ministerialne minima programowe, ale na tyle ogólne, że mamy olbrzymią swobodę w prowadzeniu zajęć i w doborze konkretnych tematów omawianych ze studentami. A już z całą pewnością nikt nie zabrania nam, ministerstwo nawet zachęca, do włączania ich w naszą pracę badawczą.

Dydaktyka nie musi więc być przeszkodą w prowadzeniu badań – o ile będziemy chcieli trochę o tą klasyczną idee Uniwersytetu powalczyć i o ile… w ogóle prowadzimy jakieś badania.

Amunicyjny uczelnianej merytokracji

Izabela Desperak pochyla się z troską nad losem tych czterdziestoletnich adiunktów, którzy badań nie prowadzili i za brak osiągnięć naukowych stracili pracę na uczelni. Nazywa to dyktatem rynku i nawołuje, żeby nie dostarczać amunicji „zwolennikom uczelnianej merytokracji”. Tak, jestem zwolennikiem uczelnianej merytokracji, rozumianej jako metoda budowania organizacji w oparciu o kompetencje, a nie znajomości czy zasiedzenie. Warunkiem efektywnego funkcjonowania każdej organizacji jest bowiem właściwa, oparta o merytoryczne kryteria, selekcja pracowników. Jeśli jej nie ma, to organizacja ulega degeneracji, co obserwujemy przecież na wielu wydziałach.
Przede wszystkim jednak brak merytorycznej selekcji tworzy system niesprawiedliwy z punktu widzenia młodych, zdolnych naukowców. Napotykają oni zamknięte drzwi do Akademii, których nie mogą otworzyć swoimi pomysłami badawczymi, czy dorobkiem publikacyjnym. Ich miejsca okupują „wieczni adiunkci”, z umowami na czas nieokreślony, których rację bytu na uczelni określa napisany przed laty doktorat (może nawet i dobry). Niekoniecznie są to zaraz „nieudacznicy” – daleki byłbym od takich sformułowań. Po prostu osoby, które muszą odejść żeby zwolnić miejsce młodszym, może bardziej utalentowanym. Kto chce może to nazywać „bezdusznym neoliberalizmem”, ja to nazywam sprawiedliwością.

Komu cukierka? Jak rozdzielać środki publiczne na polityki rynku pracy :)

Od kilku lat debatujemy w Polsce o pieniądzach na aktywne polityki rynku pracy – od 2009 r. dzięki sztuczkom o charakterze czysto księgowym spora część budżetu rocznego Funduszu Pracy służy poprawie sytuacji sektora finansów publicznych, a nie aktywizacji osób bezrobotnych. Ministerstwo Finansów twierdzi, że odblokuje te środki, gdy tylko minister pracy zapewni efektywność ich wydawania. Pytanie o to, czym jest efektywność i jakie instrumenty ją zapewniają, nie wydaje się zatem bezzasadne.

http://www.flickr.com/photos/judy-van-der-velden/6825509981/sizes/m/
by Judy **

Z drugiej strony Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej od kilku miesięcy intensywnie informuje opinię publiczną, że planuje zmiany w ustawie o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy. Pozornie ustawa ta tworzy instrumentarium pozwalające finansować zarówno różne działania wspierające osoby bezrobotne, jak i refundować pracodawcom pierwszy okres kosztów zatrudniania pracowników o potencjalnie niższej produktywności. Pozornie, ponieważ po pierwsze, ustawa ani powiązane z nią rozporządzenia nie zawierają przesłanek pozwalających zapewniać skuteczność lub efektywność środków publicznych wydatkowanych na aktywizację, po drugie, ustawa w wielu aspektach jest wewnętrznie sprzeczna, po trzecie, ustawa „dzieli” osoby poszukujące pracy oraz przedsiębiorstwa na „lepszych” i „gorszych” na podstawie kryteriów o niejasnych przesłankach merytorycznych (np. pracodawca uzyska inne wsparcie, gdy zatrudni osobę bezrobotną od 11 miesięcy i osobę bezrobotną od 12 miesięcy, ale już takie samo, gdy zatrudni osobę bezrobotną od 12 miesięcy i od 12 lat). W konsekwencji w Polsce system wspierania osób na rynku pracy obejmuje nielicznych, nie wyznacza minimalnych standardów jakości usług oraz stwarza często niemądre bodźce i zachęty – kontrskuteczne i sprzeczne z racjonalnością ekonomiczną. Choć zatem na aktywne polityki rynku pracy wydajemy w Polsce coraz więcej pieniędzy (pomiędzy rokiem 2005 a 2009 skala wydatków na aktywne polityki rynku pracy wzrosła o 116 proc.), skuteczność ani efektywność nie wzrosły.

Wśród propozycji zmian wnoszonych przez MPiPS trudno dostrzec próbę naprawy tego stanu rzeczy. Zamiast całościowej wizji zmian pojawia się kilka nowych instrumentów, które w tej czy w innej formie mają za zadanie „przekupić” pracodawców, by… No właśnie, co konkretnie mieliby zrobić? Stworzyć miejsca pracy? Nie do końca, bo dofinansowanie przewidywane jest tylko w odniesieniu do niektórych grup osób bezrobotnych, a nie w odniesieniu do tworzenia miejsc pracy per se. Zwiększyć zatrudnienie w tych wybranych grupach bezrobotnych? Też nie do końca, bo środki przewidziane na te działania są zbyt małe, by realnie wpłynąć w skali kraju na jakkolwiek mierzone wskaźniki zatrudnienia. Może więc chodzi o przesuwanie pieniędzy od mniej skutecznych do bardziej skutecznych, tak by poprawiać efektywność wydatkowania środków publicznych? Konkretów jest na razie mało, więc trudno udowodnić, że taka właśnie jest intencja tych zmian.

Jak skonstruować system wspierania rynku pracy? Jakimi działaniami – niezależnie od koniunktury – skrócić czas poszukiwania pracy i skutecznie oraz efektywnie od strony kosztowej ułatwiać „spotkanie” pracodawcy i pracownika? A gdy już się spotkają, jak zapewnić, by nawiązali współpracę? Brak porozumienia między pracodawcą i (potencjalnym) pracownikiem wynika zazwyczaj z tego, że dla pracodawcy pracownik ceni się zbyt drogo (w relacji do umiejętności, które w danym momencie posiada), a dla pracownika oferta pracodawcy jest zbyt niska (w relacji do jego kosztów życia czy oczekiwań). Kogo w tej sytuacji przekupić środkami publicznymi, by wyrównać tę różnicę?

Pośrednictwo jest najtańsze, lecz zapewnienie powszechności kosztuje

W Polsce, jak wskazują badania pracodawców oraz Narodowego Banku Polskiego, do systemu publicznego pośrednictwa pracy trafia 10–15 proc. wakatów, a aż 50–70 proc. pracodawców w ogóle nie przekazuje informacji o wolnych miejscach pracy do urzędów pracy. Zarówno osoby bezrobotne, jak i pracodawcy „poszukują się nawzajem” w przeważającej większości samodzielnie (w tym m.in. przez internet, tj. bez wsparcia wyspecjalizowanych instytucji pośrednictwa pracy). Skutkiem tego pracy szukamy długo (przeciętnie najdłużej w UE, po usunięciu zmienności związanej z koniunkturą), a pracodawcy oceniają, że stworzenie nowego stanowiska jest drogie także ze względu na kosztowny i żmudny proces poszukiwania nowego pracownika. Z badań NBP wynika także, że zdecydowana większość „przepływów” na rynku pracy w Polsce odbywa się poprzez bezrobocie. Niewielki odsetek osób – nawet w okresie dobrej koniunktury – przepływa bezpośrednio od jednego pracodawcy do drugiego, a dla większości nieodzownym doświadczeniem na rynku pracy jest bezskuteczne poszukiwanie zatrudnienia przez kilka do kilkunastu miesięcy (w zależności od poziomu wykształcenia, wieku, miejsca zamieszkania i płci).

Podstawową przyczyną takiego stanu rzeczy jest fakt, iż w Polsce nie ma powszechnego pośrednictwa pracy. Nie zapewniają go służby publiczne, bo są zbyt nieliczne i zbyt nieskuteczne, by być w stanie objąć całość rynku pracy. Fakt, że pracodawcy nie kierują tam ofert, a aż co trzecia osoba aktywnie poszukująca pracy nie rejestruje się w urzędzie pracy (dane BAEL), wskazuje na znaczne deficyty tego interesariusza, których nie da się usunąć i rozwiązać za pomocą „nieznacznych korekt” w ustawie o promocji zatrudnienia. Rzut oka na dane wskazuje, że problem jest naprawdę znaczący: w każdym miesiącu w urzędach pracy rejestruje się ok. 250–280 tys. osób (dane PSZ), z czego mniej więcej 180 tys. osób kwartalnie traci pracę i rejestruje się w urzędzie pracy praktycznie bezpośrednio po zaprzestaniu pracy zarobkowej (dane BAEL), a 100 tys. to osoby wcześniej nieaktywne (absolwenci, powracający do rejestrów długotrwale bezrobotni, itp.). Tę ćwierćmilionową armię „obsłużyć” ma 3,5 tys. pośredników i niecałe 1,5 tys. doradców zawodowych pracujących w PUP (w UE należymy do nielicznej grupy krajów rozdzielających te dwie specjalności, w większości państw traktuje się tę funkcję łącznie, bo i trudno zrozumieć, gdzie w bezpośrednim kontakcie z osobą bezrobotną kończy się odpowiedzialność pośrednika, a zaczyna rola doradcy). A przecież poza rejestrującymi się w rejestrach pozostaje w każdym miesiącu ponad 1,5 mln osób, którymi także ktoś musi się zająć, a poza zarejestrowanymi jest 4–4,5 mln osób dziś nieaktywnych, lecz takich, które jak najbardziej można aktywizować. W skali mikro wygląda to tak, że średnio w urzędzie pracy jest zatrudnionych pięciu pośredników, a 950 osób miesięcznie przychodzi się w tym urzędzie zarejestrować, z czego 500 z nich pojawia się tam po raz pierwszy. Należy przy tym dodać, że w krajach UE przeciętnie 40 rejestrujących się przypada na jednego pośrednika/doradcę miesięcznie.

Dlaczego tyle krajów tak wiele wysiłku wkłada w zapewnienie powszechnego pośrednictwa pracy? Argument jest prosty – to najbardziej efektywny sposób wydawania środków publicznych na tak zwane aktywne formy. Efektywny, bo relatywnie niewielkim kosztem finansowym (czas i know-how pośrednika) w relatywnie krótkim czasie (więc przy niskich kosztach społecznych bezrobocia) niebagatelna część osób bezrobotnych poprawia swoją sytuację na rynku pracy. Czy w ciągu kilku lub kilkunastu tygodni można znaleźć dobrze płatną pracę marzeń? Nie, ale jakąś formę zatrudnienia już najczęściej tak, a wszystkie analizy pokazują, że najtrudniejszy jest ten pierwszy krok: po rynku pracy łatwiej się piąć (np. z umowy czasowej na bezterminową albo z umowy-zlecenia na czasową), niż na niego wejść.

Co ważne, sprawność pośrednictwa pomaga wszystkim – i pracodawcom, i pracownikom – choć niekoniecznie skutkuje spadkiem bezrobocia w krótszej i średniej perspektywie. Do tego potrzeba, by powstawało więcej miejsc pracy. Ale dzięki skróceniu czasu poszukiwania pracy przez wszystkie osoby bezrobotne zmniejszamy koszty społeczne i tzw. utratę kapitału ludzkiego, która wiąże się z przewlekłym poszukiwaniem pracy. Dzięki skróceniu tego czasu wszyscy jesteśmy bardziej atrakcyjnymi pracownikami, a pracodawcy wiedzą, że łatwiej im będzie znaleźć dobrego pracownika, nawet gdy poprzedni odejdzie – więc mniej się obawiają tworzenia nowych miejsc pracy. W dłuższej perspektywie bezrobocie jest więc niższe.

Ile takie powszechne pośrednictwo może kosztować? Biorąc za punkt wyjścia dane dotyczące przepływów na polskim rynku pracy oraz przy relatywnie wysokich stawkach (wzorowanych na rynku niemieckim) i dość ambitnych wskaźnikach skuteczności potrzeba 1,1–1,5 mld złotych rocznie. To wyliczenie zakłada, że usługodawca ma obowiązek zapewnić w okresie maksymalnie jednego miesiąca przeprowadzenie analizy indywidualnej sytuacji na rynku pracy dla każdego beneficjenta oraz że w okresie maksymalnie trzech miesięcy przedstawić minimalnie 10 adekwatnych ofert pracy (adekwatność jest spełniona, jeśli zarówno osoba poszukująca pracy, jak i pracodawca, do którego została skierowana, stwierdzą, że oferta odpowiadała zdefiniowanym przez nich wcześniej kryteriom). Usługodawca uzyskuje wynagrodzenie, tylko jeśli obie strony określą, że oferta była adekwatna. A wynagradza się go w trzech częściach: indywidualna diagnoza (stała kwota w wysokości mniej więcej 100 zł za zrealizowaną usługę); adekwatne zapośredniczenia (proporcjonalnie do wyniku, przeciętnie w krajach UE zapośredniczenie wyceniane jest na 4 euro); skuteczne zatrudnienie (proporcjonalnie do wyniku, przeciętnie w krajach UE zatrudnienie wyceniane jest na 400 euro wypłacane w połowie w momencie zawarcia stosunku pracy i w połowie w okresie od 3 do 12 miesięcy po podpisaniu pierwszej umowy, ale tylko jeśli osoba bezrobotna nadal pozostaje w stosunku pracy z tym samym pracodawcą).

Brzmi nierealistycznie? Dziś na pośrednictwo pracy (tj. etaty osób zatrudnionych na stanowiskach doradców i pośredników pracy) i tak wydajemy już ponad 250 mln zł rocznie, przy czym szacunkowo mniej niż 20 proc. zarejestrowanych osób bezrobotnych uzyskuje faktycznie możliwość skorzystania ze skutecznego i nastawionego na wyniki pośrednictwa pracy. Tyle że nie są to środki z Funduszu Pracy, a środki własne samorządów. Sam Fundusz Pracy ma natomiast obecnie 7,6 mld zł nadwyżki, przy rocznych przychodach na poziomie 8–9 mld zł. Pieniądze więc są. A inne bariery?

Czy w Polsce w ogóle da się zapewnić powszechne pośrednictwo pracy?

Przy tak niewielkiej liczbie pośredników i doradców w urzędach pracy w Polsce rozpoczęcie świadczenia usługi powszechnego pośrednictwa pracy z dnia na dzień wydaje się nierealistyczne. Ale nie tylko Polska znajduje się w takiej sytuacji. Pierwszym krokiem, który wykonały niemal wszystkie rozwinięte kraje przed nami, jest dopuszczenie zewnętrznych, niepublicznych usługodawców oraz wynagradzanie wyłącznie za wynik. My wciąż wypłacamy etat w danym urzędzie pracy, co nie jest w najmniejszym stopniu powiązane z osiąganymi przez danego pośrednika wynikami.

Po co płacić za wynik? Obecnie wiemy, że urzędy dysponujące większą liczbą pośredników w relacji do bezrobotnych niekoniecznie charakteryzują się wyższą skutecznością w zapełnianiu miejsc pracy (mierzoną procentem ofert wykorzystanych w ciągu 30 dni od złożenia – perspektywa pracodawcy) ani większą sprawnością w tym procesie (mierzoną liczbą skierowań niezbędnych do zapełnienia jednej oferty pracy). Co więcej, nie zachodzi prosta statystyczna zależność, iż mniej efektywne powiaty mają mniejszą liczbę pośredników (na bezrobotnego), mniejszy procent wykorzystanych ofert lub niższą liczbę skierowań (dane PSZ). Najsprawniejsze urzędy w Polsce wiążą się niekoniecznie z najbardziej dynamicznymi lokalnymi rynkami pracy (jest wśród nich Warszawa, ale jest także Rzeszów). Z drugiej strony najsprawniejsze urzędy stworzyły własną, bardzo rozbudowaną sieć pośrednictwa (w Rzeszowie tę funkcję pełni np. utworzony zgodnie z brytyjską metodologią JobCentre Plus – ośrodek funkcjonujący poza budynkiem urzędu pracy; w Warszawie zatrudnia się ponad 40 pośredników pracy) oraz premiujący skuteczność system motywacyjny. Pracownicy PUP – niewynagradzani za wynik – osiągają rezultaty tylko wtedy, gdy są dobrze zmotywowani. Zwiększanie puli środków dostępnych na publiczne pośrednictwo pracy bez zmiany zasad gry – nie zmieni znacząco wyników, podniesie tylko koszty.

Otwarcie na innych usługodawców to nie tylko sposób na stworzenie między pośrednikami konkurencji, która w rozsądnych ramach regulacyjnych powinna sprzyjać poprawianiu sytuacji osób bezrobotnych. To także sposób, by zwiększać liczbę osób umiejących świadczyć tę usługę. Na dziś, by być pośrednikiem, należy ukończyć specjalistyczne studia podyplomowe (lub odpowiednią specjalizację na studiach magisterskich na wybranych kierunkach społecznych). Przepis ten wprowadzono niemal 10 lat temu, by „dowartościować” merytorycznych pracowników służb zatrudnienia. Dziś jednak pełni to podwójnie złą funkcję. Po pierwsze, blokuje dostęp do wykonywania tego zawodu tym, którzy umieją to robić, lecz nie ukończyli (jeszcze?) odpowiednich studiów. Pośrednictwo to zawód praktyczny, wymagający doświadczenia, znajomości lokalnego i regionalnego rynku pracy, nieco wyczucia i psychologii – nie dyplomu. Po drugie, ponieważ te kierunki społeczne, na których można uzyskać właściwą specjalizację, nie należą do najbardziej popularnych, wymóg studiów kierunkowych daje przesłanki do negatywnej selekcji przyszłych ewentualnych pośredników. Lepsi studenci stają się konsultantami w firmach HR.

Otwierając kontraktowanie, otwieralibyśmy dostęp do zawodu. Tworząc popyt na usługę pośrednictwa – stworzylibyśmy najbardziej dynamicznym i przedsiębiorczym pasjonatom rynku pracy możliwość rozwinięcia skrzydeł i wykorzystania dziś nieskapitalizowanego doświadczenia. A jeśli dany podmiot nie spełniałby standardów jakości usługi wyznaczonych w kraju i w regionie – przenosimy środki i osoby bezrobotne do innego usługodawcy.

Komu płacić za pośrednictwo?

Gdy we wczesnych latach 90. w Polsce odbudowywano służby zatrudnienia, w krajach rozwiniętych następowała fundamentalna zmiana filozofii świadczenia usług publicznych. Choć państwo nadal finansowało, przestało mieć ambicje pełnienia funkcji usługodawcy. Filozofia ta zasadza się na prostej obserwacji: lokalna administracja będzie mogła zawsze bezkonkurencyjnie pełnić funkcje koordynatora i inicjatora zmian, ale nie jest w stanie być na raz perfekcyjnym szpitalem, szkołą, inwestorem budowlanym, teatrem, opiekunem społecznym i pośrednikiem pracy. Należy więc uczynić wszystko, co można, by poprawiać zdolności strategiczne i koordynacyjne samorządów, lecz zadania specjalizowane powierzać podmiotom, dla których to właśnie jest tak zwany core business.

W Australii, USA i Holandii pierwsze kroki zmierzające do wdrożenia tych zmian podjęto już w połowie lat 90. W zależności od przyjętego rozwiązania na początek albo pozwalano służbom publicznym dalej samodzielnie realizować usługi zatrudnieniowe w konkurencji do podmiotów niepublicznych, albo nie pozwalano tego robić. Jednak już po kilku latach w niemal wszystkich przypadkach usługi zatrudnieniowe były świadczone wyłącznie lub przede wszystkim przez podmioty niepubliczne – w tym komercyjne i niekomercyjne. A służby zatrudnienia skupiły się na zadaniu trudniejszym, ale również niezbędnym – tworzeniu, koordynacji i rozwijaniu lokalnej polityki rynku pracy.

W jaki sposób przeprowadzano modyfikację systemów świadczenia usług rynku pracy? Praktycznie z dnia na dzień. Odpowiednie zmiany legislacyjne z około półrocznym vacatio legis pozwoliły na skuteczne przeprowadzenie reformy w Holandii, Australii, Niemczech, USA, Nowej Zelandii, Belgii, a nawet w Chile. Okres vacatio legis spędzano zazwyczaj na przekazywaniu wsparcia merytorycznego zarówno zlecającym, jak i potencjalnym usługodawcom. Gdy widoczne były braki podaży, wyspecjalizowany fundusz wspierał tworzenie nowych podmiotów. Wielka Brytania zdecydowała się na pilotaże w wyselekcjonowanych społecznościach lokalnych (odpowiednikach powiatów w Polsce), obejmując nowym systemem wszystkich w danym regionie. Pilotaż dotyczył więc tylko wybranych powiatów, a nie wybranych grup osób poszukujących pracy!

We wszystkich krajach, które przeprowadziły już fundamentalną reformę, po wprowadzeniu zmian przez kilka lat monitorowano realizację założeń i wprowadzano kolejne poprawki do stosowanych rozwiązań. Co więcej, monitoring rozwiązań uwzględniał współpracę z badaczami i wszystkie problemy oraz kolejne próby ich rozwiązania zyskały dokumentację socjologiczną, prawną i ekonomiczną. Dokumentację, z której można – i byłoby warto! – korzystać przy tworzeniu własnych rozwiązań.

A co jeśli pośrednictwo nie wystarczy? Któremu dziecku dać cukiereczek?

Powszechne pośrednictwo pomoże w znacznym stopniu w długim i średnim okresie, ale nie jest cudownym lekiem na wszystkie trudności. Dla części osób może się po prostu okazać niewystarczające, bo ich dzisiejsze bariery są zbyt duże, by umożliwić podjęcie pracy. Gdy barierą jest brak właściwych kwalifikacji – wówczas właściwym instrumentem jest szkolenie zawodowe. Często jednak bariera jest złożeniem kilku czynników (nie tylko braku kwalifikacji) i wiąże się nie z defektem danej osoby bezrobotnej, lecz ze standardami lokalnego rynku pracy. Jak wówczas wspierać zatrudnienie?

W praktyce dziś większość instrumentów polega na tym, by kogoś „przekupić”. Staż czy przygotowanie zawodowe w miejscu pracy to „cukierek” dla pracodawców. W wersji optymistycznej państwo mówi: „bierz tego młodego/starego człowieka, masz go całkiem za darmo, niech coś u ciebie porobi, może się poduczy i ktoś go wreszcie zatrudni”. Podobnie działać będą proponowane obecnie przez MPiPS działania nakierowane na matki powracające na rynek pracy po dłuższej przerwie – państwo mówi: „no wiem przecież, że przewijając pieluchy, wszystko pozapominały, więc dopłacę ci do trzymania takiego felernego pracownika przez kilka miesięcy”. W wersji pesymistycznej w Polsce powiatowej lokalny pracodawca i tak mówi koledze, który jest szefem PUP: „jak frajer płacę składki na Fundusz Pracy i nic z tego nie mam, więc przyślijcie do mnie kilku stażystów rocznie, dajcie mi dofinansowanie na stworzenie miejsca pracy albo przeniosę zakład trzydzieści kilometrów dalej, do innego powiatu”. Innym rodzajem przekupywania są narzędzia takie jak prace publiczne i zatrudnienie interwencyjne – przekupujemy osoby bezrobotne, by choć przez kilka godzin w tygodniu i przez parę tygodni udawali, że choć nie dostaną żadnej realnej oferty zatrudnienia z urzędu pracy, nadal aktywnie jej poszukują.

Faktycznie jakiekolwiek wsparcie aktywizacyjne uzyskuje obecnie w ciągu roku przeciętnie mniej niż 5–8 proc. zarejestrowanych osób bezrobotnych (MPiPS błędnie podaje wskaźnik 25 proc., ponieważ odnosi liczbę osób aktywizowanych w ciągu całego roku do liczby osób zarejestrowanych w grudniu; nie jest to właściwy mianownik, bo liczba osób rejestrujących się przez cały rok jest kilkukrotnie większa niż stan zarejestrowanych w którymkolwiek miesiącu). Pieniądze na aktywizację najczęściej pojawiają się wiosną, co uruchamia zapisy na szkolenia, konkursy na dotacje, by rozpocząć działalność gospodarczą, oraz programy stażowe i zatrudnienia interwencyjnego. „Zapisy” kończą się wraz z wyczerpaniem liczby miejsc i o ile pod koniec roku z rezerwy wojewódzkiej lub ministerialnej nie pojawią się nowe pieniądze, szans na aktywizację nie ma, niezależnie od tego, czy ktoś pomocy potrzebuje i czy ma szansę na sukces. Zgłaszający się do urzędu w czerwcu nie może nawet próbować uzyskać dotacji na działalność gospodarczą aż do marca/kwietnia następnego roku, choć jego projekt może być lepszy i gwarantować tworzenie większej liczby kolejnych miejsc pracy…

Problemem jest także jeszcze inne zjawisko – bezwzględna konkurencja poszczególnych grup osób bezrobotnych. Ustawa o promocji zatrudnienia, w miejsce konkurencji usługodawców, wprowadza de facto konkurencję między poszczególnymi grupami osób bezrobotnych i nieaktywnych. Choć na świecie takie myślenie odeszło już w mrokach pradziejów, w Polsce z uporem godnym znacznie lepszej sprawy wciąż ustalamy pewne grupy priorytetowe (np. młodzież w latach 2003–2007, osoby w wieku 50+ w latach 2008–2010, teraz w modzie są „powracające matki”) i spieramy się w debacie publicznej o to, by pewną kwotę z puli środków dostępnych dla wszystkich zarezerwować dla tych konkretnych grup osób.

Problem w tym, że takie „znakowanie” nie sprzyja lepszemu adresowaniu działań, bo działania mają rozwiązywać problem, a nie konstatować sytuację życiową. W Polsce, jeśli ktoś nie spełnia ustawowej definicji (np. ma wyższe wykształcenie i lat 28, a nie 27, albo ma niższe wykształcenie i lat 49, a nie 50), uzyskanie właściwego wsparcia w poszukiwaniu pracy staje się paradoksalnie niemal niemożliwe. I nie chodzi o rozszerzenie definicji, lecz o fundamentalną zmianę filozofii! MPiPS sugeruje na przykład, że może rozszerzyć definicję osoby młodej z obecnych limitów 25–27 lat (w zależności od wyższego wykształcenia) do 30 lat, niezależnie od ścieżki edukacyjnej. Pytanie – oczywiście retoryczne – brzmi jednak, czy w dzień po 30 urodzinach bariery, które uniemożliwiały dotąd danej osobie znalezienie pracy, znikają.

Komu cukierek – pracodawcy czy pracownikowi?

Niezależnie od opisanych wcześniej patologii polskiego systemu usług zatrudnieniowych wciąż otwarte pozostaje pytanie, jak wydawać środki na aktywizację. Wydając środki – zawsze kogoś jakoś próbujemy „przekupić”. Czy patrząc na doświadczenia innych krajów, możemy wyciągnąć jakieś wnioski, co działa lepiej, a co gorzej?

Dając cukierka pracodawcy, państwo generuje dwa szkodliwe mechanizmy. Po pierwsze, utwierdza go w przekonaniu, że dana grupa pracowników jest „felerna”. Skutkiem takiego przekonania jest dyskryminacja zarówno przy zatrudnianiu, jak i przy określaniu płac. W skrajnym przypadku wiara w „feler” różnych grup może skutkować decyzją o nietworzeniu miejsc pracy w danej branży. Za parę jeszcze lat okaże się, że w zasadzie każdy na rynku pracy był w jakimś czasie „felerny”.

Drugi mechanizm jest równie szkodliwy – pracodawca w zamian za relatywnie niewielkie pieniądze „na dziś” podejmuje decyzje o dalekosiężnych skutkach. W przypadku dofinansowania nowych miejsc pracy horyzont stabilności danego stworzonego miejsca pracy będzie wyznaczony przepisami i krótkofalowymi korzyściami z dotacji, a nie rozsądnym rachunkiem ekonomicznym. W konsekwencji powstaje więcej niestabilnych, nieprzyszłościowych miejsc pracy, czyli takich, które – pomimo dotacji – znikną po roku czy dwóch, bo są nierentowne. To, że te miejsca pracy znikną, jest dobre dla gospodarki, ale jeszcze lepiej byłoby, gdyby nigdy nie powstały, bo wydane na nie środki w ciągu tych kilku lat nie zwrócą się pod postacią składek na Fundusz Pracy (jeśli zwróciłyby się dzięki zwiększonym wpływom z podatku PIT, należałoby je finansować ze środków własnych samorządu, a nie z Funduszu Pracy). Stabilne, trwałe, rozwojowe miejsca pracy najczęściej nie potrzebują stymulacji w postaci kilku czy kilkunastu tysięcy dotacji.

Dając cukierka pracownikowi, też ryzykujemy wprowadzenie złych bodźców. Przykładowo zasiłek może być przyczyną zniechęcenia do poszukiwania pracy przez pierwszych kilka miesięcy dla osób o niższych kwalifikacjach, bo w przypadku takich osób spadek dochodu (różnica między zasiłkiem a płacą przed utratą pracy) nie jest tak duża. Zjawisko to może występować szczególnie silnie, jeśli w rodzinie są inne źródła zasiłków lub ktoś regularnie pracujący, kto zapewnia poczucie bezpieczeństwa finansowego.

Z drugiej jednak strony czym ryzykujemy, dopłacając osobom bezrobotnym lub wręcz nieaktywnym, by zgodziły się obniżyć stawkę, za którą byłyby skłonne pracować? Pracodawca w ogóle musi zapłacić jakąś pensję, więc zapewni, by praca była produktywna (przynosiła mu korzyść), a więc także stanowiła użyteczne doświadczenie dla pracownika. W tym sensie dajemy osobom obecnie „niezagospodarowanym” możliwość zwiększenia swojej atrakcyjności w przyszłości. Na podstawie tej właśnie filozofii w wielu krajach UE wprowadzono rozwiązania podobne do niemieckich (np. 1€ jobs i minijobs).

Jak z tej perspektywy wyglądają najczęściej wykorzystywane programy stażowe (skierowane do osób młodych) i przygotowania zawodowego (skierowane do osób starszych) realizowane w Polsce? Niezależnie od wykształcenia, kwalifikacji i aspiracji kwota uzyskiwanego „wynagrodzenia” jest taka sama, a pracodawca nie ponosi żadnego kosztu w związku z przyjęciem stażysty. Nie interesuje go zatem, czy do maksimum wykorzystuje się możliwości danego pracownika ani czy on podnosi swoje kwalifikacje i umiejętności. Ponieważ po zakończeniu programu pracodawca nie musi proponować dalszej współpracy – tym bardziej nie jest zainteresowany rozwijaniem potencjału stażystów w trakcie jego realizacji. Nie interesuje go też, czy staż jest dopasowany do możliwości danej osoby – magister antropologii tak samo nadaje się do odbierania telefonów i robienia kawy jak i makijażystka po szkole licealnej, a o tym, kto jest skierowany na staż, decyduje urząd pracy. A nieadekwatnej osoby – po podpisaniu umowy stażowej – nie można zmienić na kogoś następnego, potencjalnie mającego szansę na dłuższą współpracę.

Jak rozwiązuje się ten problem w innych krajach? Staż rozumiany jako przyuczenie do zawodu odbywa się jeszcze na etapie edukacji, czyli przed uzyskaniem pełnych kwalifikacji w poszczególnych zawodach. Staż dla absolwenta lub pracownika, którego kwalifikacje trzeba zaktualizować, odbywa się za pełnym wynagrodzeniem uzgodnionym pomiędzy pracownikiem i pracodawcą, a cukierek polega na (współ)finansowaniu pozapłacowych kosztów pracy przez pewien okres (np. 6 miesięcy) i tylko jeśli współpraca jest kontynuowana po zakończeniu programu. Za to pracodawca może w ciągu pierwszych dwóch tygodni zrezygnować z danej osoby, jeśli okaże się, że w toku rekrutacji wybrano niewłaściwego pracownika.

Bez powszechnego i sprawnego pośrednictwa bezskuteczne poszukiwanie pracy będzie trwało dłużej, przy wyższych kosztach społecznych i z jeszcze bardziej negatywnymi skutkami dla przyszłego rozwoju kariery zawodowej. Zapewnienie standardów zbliżonych do innych krajów UE wiąże się z koniecznością zdefiniowania na nowo samej usługi pośrednictwa oraz ze stworzeniem rynku, na którym najważniejszy stanie się nie urząd (ani budżet), ale osoba poszukująca pracy.

Nie wszystkim pośrednictwo pracy wystarczy – w wielu przypadkach konieczne jest wsparcie w postaci przekwalifikowania. Jeśli jednak myśleć o wydawaniu publicznych pieniędzy na coś więcej niż programy szkoleniowe – instrumenty muszą pomagać osobom poszukującym pracy. Dofinansowywanie pracodawców przy nierozsądnym systemie zachęt nie zmienia sytuacji, lecz jedynie na chwilę i pozornie poprawia statystyki.

Poprzedni nasz tekst dla „Liberté!” kończył się przywołaniem art. 65 Konstytucji RP. Poniżej przytaczamy go ponownie. To nie autoplagiat, lecz forma pokazania, że choć minął ponad rok, te same problemy pozostają niezmiennie aktualne.

„Władze publiczne prowadzą politykę zmierzającą do pełnego, produktywnego zatrudnienia” – choć brzmi to idealistycznie i radykalnie, takie dokładnie brzmienie ma artykuł 65 Konstytucji RP. Wszyscy obywatele Polscy mają zatem – obok bezpłatnej opieki zdrowotnej, edukacji czy ochrony prawnej – także konstytucyjnie zagwarantowaną pomoc w poszukiwaniu pracy. Oczywiście, zapis ten pozostaje w znacznym stopniu fikcją, lecz – w przeciwieństwie do zdrowia, edukacji czy prawa – jako obywatele nie jesteśmy w stanie wpłynąć na status quo. Niezadowoleni z poziomu szkolnictwa możemy kształcić się prywatnie – podobnie jest z opieką zdrowotną czy pomocą prawną. Nie możemy jednak prywatnie uzyskać pomocy w znalezieniu pracy. Konwencja ILO (International Labour Organization), którą podpisały wszystkie kraje naszego kontynentu, zabrania pobierania opłaty za pomoc w znalezieniu pracy od osoby jej poszukującej. Niezależnie od potencjalnie niebagatelnej bariery finansowej w przypadku edukacji, zdrowia i ochrony prawnej – za pomocą prywatnych pieniędzy możemy próbować zaradzić niesprawności państwa. W kwestii poszukiwania pracy nie. Dlatego tym ważniejsze jest, by wreszcie zacząć naprawiać system, który po prostu nie działa tak jak powinien.

Opublikowano 6.04.2013

Rozważania o pop-polityce 2012 :)

System, jaki jest, (prawie) każdy widzi

Czy tu się głowy ścina?
Czy zjedli tu Murzyna?
Czy leży tu Madonna?
Czy tu jest jazda konna?

Czy w nocy dobrze śpicie?
Czy śmierci się boicie?
Czy zabił ktoś tokarza?
Czy często się to zdarza?

(Siekiera, Ludzie wschodu, sł. Tomasz Adamski)

System polityczny w Polsce przechodził różne fazy. Zaczęło się od setek partii i partyjek powstających jak grzyby po deszczu w wyniku zapisów ordynacji wyborczej z roku 1991, bezprogowej, niemal idealnie proporcjonalnej, co oznaczało, że każda partia posiadająca w swoich szeregach znaną osobistość, będzie reprezentowana w parlamencie (dla przykładu Unia Polityki Realnej przez Janusza Korwin-Mikkego, Ruch Demokratyczno-Społeczny przez Zbigniewa Bujaka). Dawało to poczucie reprezentatywności sejmu – bo każdy z Polaków, nawet bardzo oryginalny w swoich poglądach, mógł utożsamić się z którymś z posłów, do wyboru była wielka paleta poglądów i sposobów uprawiania polityki. Po jednym mandacie posiadały takie komitety jak Unia Wielkopolan, Krakowska Koalicja „Solidarni z Prezydentem” (czyli z Lechem Wałęsą) czy dzięki 1992 głosom zdobytym w okręgu krakowskim Sojusz Kobiet Przeciw Trudnościom Życia… Dzięki takiej ordynacji jedynie 7,33 proc. wyborców oddało głosy na komitety, które nie wprowadziły swoich reprezentantów do parlamentu. Pełnej reprezentatywności towarzyszyło jednak duże rozdrobnienie  – sejm pierwszej kadencji to czasy rządów mniejszościowego (Jana Olszewskiego) i prawie mniejszościowego (Hanny Suchockiej). Co znamienne, koniec kadencji spowodowany był niedotarciem posła Zbigniewa Dyki z ZChN-u  na głosowanie wniosku w sprawie wotum nieufności dla rządu. Podobno o losie rządu przesądziły skutki niezdrowego jedzenia… (poseł Dyka tłumaczył swoją nieobecność wizytą w toalecie).

Rodzący się system partyjny cechowały także inne groźne słabości – przede wszystkim partie pozbawione były podstawowego zaplecza materialnego (za wyjątkiem ZSL/PSL), lokali, środków na kampanie wyborcze (które zaczęły się profesjonalizować i przypominać te na zachodzie – wykorzystywać spoty, klipy i reklamy outdoorowe).

http://www.flickr.com/photos/drabikpany/5781048676/sizes/m/
by DrabikPany

Bez wątpienia właśnie wtedy narodziły się złe praktyki partyjne – choćby powszechnie stosowana „dziesięcina” – 10 proc. diet posłów, radnych samorządów, rad nadzorczych (uzyskanych z partyjnej nominacji), często też pracowników administracji publicznej trafiało do partyjnych kas jako „dobrowolne” darowizny. Wytworzył się mechanizm, w którym poza naturalnym dążeniem partii i partyjek do obsadzania  swoimi ludźmi kluczowych stanowisk (dla uzyskania wpływu politycznego), warto było o nie powalczyć dla wymiernej korzyści materialnej. Warto było nie tylko stworzyć stanowisko trzeciego czy czwartego wicewojewody, lecz także trzeciego czy czwartego wicedyrektora wydziału kultury w jakimś urzędzie wojewódzkim. Ta praktyka sięgała coraz niższych szczebli w hierarchii, obejmując zupełnie podrzędne stanowiska w administracji publicznej. Swoje apogeum osiągnęło w latach rządów AWS-u, kiedy ta koalicja wyborcza – by utrzymać spójność kilkudziesięciu tworzących ją podmiotów – musiała zaspokajać ich ambicje stanowiskami na wszelkich poziomach. Jeśli brakowało stanowisk, tworzono jakieś gabinety polityczne ministrów i wojewodów, jakichś asystentów ds. różnych i ciekawych. Administracja obrastała w etaty zupełnie niepotrzebne, podobnie wszelkie spółki własności publicznej, zakłady wydzielone i agencje.

Sól partii naszej

Mam tak samo jak Ty, miasto moje, a tam ludzi swych / Sprawy swoje, swój projekt, tu stoję, mało kolorowe sny.

(Wzgórze Ya Pa 3, Ja mam to co ty, sł. Wzgórze Ya Pa 3)

W sposób naturalny wykształciła się cała warstwa ludzi, którzy obsadzali te stanowiska – nie zawsze ich znamy, nie są to osoby publiczne – funkcjonują przy partii, wspierają ją finansowo, pomagają w kampaniach wyborczych, będąc elementem sieci wsparcia innych partyjnych. Symbioza jest doskonała – partia oferuje „swojemu człowiekowi” stanowisko, które poza profitem materialnym daje możliwość zarządzania jakąś cząstkę majątku publicznego. „Swój człowiek” pamięta zawsze o partii i jej ludziach – w ramach swoich możliwości. W momentach rekonstrukcji sceny politycznej (takich jak rozpad AWS-u w 2001 r. czy upadek SLD w roku 2005) taki „swój człowiek” musi szybko wyczuć koniunkturę – jeśli mu się powiedzie, jeśli nie jest uwikłany w konflikty personalne z liderami nowej siły, jest pożądany i staje się „swoim” już dla nowych panów.

Oczywiście, ludzie, o których piszę, nawet jeśli posiadali jakieś poglądy polityczne, dawno się ich pozbyli – bo przeszkadzałyby w spokojnym funkcjonowaniu. Są nowoczesną odmianą „dyrektorów z zawodu” – typu wyśmiewanego przez Stanisława Bareję w strukturach PRL-u, a – jak się okazuje – wiecznie żywego. Za tymi „zawodowymi dyrektorami” ciągną się świty ich akolitów, często  wędrujących za pryncypałem od stanowiska w urzędzie pracy, gospodarce komunalnej, po kulturę.  Czasem – kiedy partia jest całkiem w odwrocie – przysiadają w różnych fundacjach czy stowarzyszeniach (którym często, chwilę wcześniej, jeszcze mocą urzędnika, przydzielali środki na działalność).

„Swoi ludzie” stanowią trzon dzisiejszych partii. Głoszą poglądy, jakie obecnie głosi partia, są mierni, bierni, ale wierni. Jeśli należą do PiS-u, piętnują „kłamstwo smoleńskie” i domagają się pomnika Lecha Kaczyńskiego w każdej gminie. Jeśli zaś do PO, wyśmiewają mohery i robią europejskie miny. To oni są tworzywem spółdzielni, frakcji i frakcyjek będących w obrębie partii grupami towarzysko-
-biznesowymi. Zgodnie z prawem Kopernika, że gorszy pieniądz wypiera lepszy, wyparli już ze struktur ludzi posiadających poglądy i przerobili ich na polityczny plankton, zesłali do sfery zupełnie prywatnej. Na „swoich” bazują liderzy partyjni, tylko pozornie różniący się od własnego zaplecza.

Paradoksalnie te zmiany legislacyjne, które miały uporządkować scenę polityczną, zlikwidować bałagan, przeciąć dziwne układy kapitalizmu politycznego, dać partiom środki na działanie, nie tylko nie zlikwidowały patologii, ale wręcz je zakonserwowały i umocniły.

Kasa, misiu, kasa

Ile razy to słyszałem, że ktoś kocha, nie wierzyłem,
Bo jak wierzyć w to, gdy ktoś wyznaje dla mamony?
Ta piosenka jest prawdziwa, ja tu śpiewam,
w przekonaniu,
Że nic nie przeżywam, tylko muszę coś zarobić.

(Republika, Mamona, sł. G. Ciechowski)

Progi wyborcze zostały wprowadzone, by wykluczyć z sejmu element rozrywkowy i może trochę dokuczyć prawicy, przeświadczonej u zarania lat 90. o swojej przewadze nad wszelkimi innymi formami życia. Nauczka płynąca z wyborów w 1993 r. była bolesna, ale niestety, nie tylko dla upokorzonych liderów znajdujących się poza sejmem partii. 3,5 mln wyborców, którzy oddali swoje głosy na partie prawicowe, nie miało w parlamencie żadnego reprezentanta! (dla porównania zwycięskie SLD zdobyło 2,8 mln głosów). Oczywiście, zdecydowała pycha i polityczna głupota wodzów prawicy, ale system, który potrafi tak wielką ilość aktywnych obywateli wypchnąć na margines, wybrać tak bardzo niereprezentatywny sejm, nie jest systemem dobrym. Wybory z roku 1993 oduczyły wyborców głosowania zgodnie z własnymi poglądami, włączyły świadome lub nie myślenie „progowe” i pojęcie straconego głosu. Ofiarą tego myślenia padły kolejno KLD, UPR, UW, AWS, PD. Sondaże przedwyborcze przestały być miernikiem popularności, a zaczęły być bardzo ważnym – jeśli nie najważniejszym – elementem kreowania wyborów obywateli. Nie głosujemy na tych, którzy w sondażach wyraźnie nie przekraczają bariery 5 proc. Szukamy mniejszego zła, czym premiujemy największych graczy. Nie jest przypadkiem, że w zwycięskich kampaniach wyborczych Samoobrony, LPR-u czy Ruchu Palikota organizacje te wiele wysiłku wkładały w przebicie się do opinii publicznej z informacją, że istnieją sondaże, w których plasują się bezpiecznie ponad progiem.

Wprowadzenie od 2001 r. stałego finansowania partii z budżetu nie zlikwidowało zawłaszczania i upartyjniania administracji. Wzmocniło jedynie aparaty partyjne dysponujące tymi środkami, zwiększyło zdolność kredytową wielkich partii, zmniejszyło lub zlikwidowało tę zdolność w przypadku partii małych. W czasach, w których o popularności decyduje telewizja, a zaistnienie w niej kosztuje – przewaga ekonomiczna znowu premiuje tych, których znamy, ale niekoniecznie lubimy.

System żywi się sam i żyje własnymi problemami. Jeśli partia jest u władzy, ma dotację, dziesięcinę, szczęśliwych członków i ich rodziny na posadach w rozbudowanej strukturze administracji publicznej, agencjach, spółkach. Jeśli partia jest w opozycji, na otarcie łez pozostaje wielomilionowa dotacja i sieć fundacji i stowarzyszeń powiązanych z partią. Jeśli rodzi się nowy pomysł, to nie ma ani dotacji, ani wpływów w administracji i o ile nie jest kaprysem bogacza, jak Ruch Palikota, nie kupi billboardów, spotów, sondaży i całej reszty elementów decydujących o istnieniu. Partie mainstreamu wiedzą o tym doskonale – zbudowane na biernych, wiernych i pragmatycznych do szpiku kości – skupiają się nie na pracy programowej, pomysłach na zdobycie głosów wyborców – bo to zupełnie zbędne. Skupiają się na tym, co w obecnym systemie najistotniejsze – pilnowaniu własnej strefy wpływów, zapewnieniu partii stabilnej sytuacji finansowej, powtarzaniu ustalonych za pomocą SMS-a stanowisk wymyślonych przez specjalistę od PR, planowaniu tego, kto i za co obejmie zwolnione stanowisko zastępcy kierownika referatu w Ministerstwie Rzeczy Zbędnych. PR-
-owcy śledzą wypowiedzi konkurencji, wymyślając bardziej lub mniej dowcipne riposty. Scena polityczna systemowo stała się wsobna – partie zajmują się jedynie sobą wewnętrznie i sobą nawzajem.

Dobrze się bawią we własnym towarzystwie

Nie straszne nam wichry i burze,
Niegroźne nam deszcze ulewne,
Nie pochłoną nas bagna, kałuże,
Nasze peleryny są pewne.

(Sztywny Pal Azji, Nieprzemakalni, sł. Sztywny Pal Azji)

Przeprowadzono wiele eksperymentów, które dowiodły, że ludzie zamknięci w swoim gronie upodabniają się do siebie. Polska scena polityczna jest kolejnym dowodem na potwierdzenie tej tezy – partie są niebywale do siebie podobne. Różnią się barwami, logotypami i sprawami podrzędnymi. Nie różnią się w kwestiach podatków, systemu, budżetu, sposobu sprawowania władzy. W kwestiach kontrowersyjnych – in vitro, ACTA, reformy ZUS-u i KRUS-u, przerostu administracji – w swojej masie mają bardzo podobne stanowisko. Potrafią się jedynie godzinami spierać o twardość brzozy w lesie smoleńskim. Przewaga demokracji liberalnej nad innymi systemami polega na pobudzaniu systemu rotacji elit, uniemożliwiającego zamknięcie politycznego mainstreamu. Taka demokracja reaguje na nowe zjawiska społeczne, wymusza na reprezentantach reakcję na nie lub eliminuje ich, jeśli ważnego zjawiska nie zauważyli. Taka demokracja w Polsce nie działa – mechanizm się zaciął.

Partie w działającej demokracji reprezentują określone grupy społeczne, odwołują się do nich, proponują w kampaniach polepszenie ich bytu, pilnują, by przed kolejnymi wyborami wykazać co najmniej staranie o realizację tych spraw. W Polsce dyskurs polityczny, ku zadowoleniu i z cichym przyzwoleniem wszystkich uczestników partyjnego mainstreamu, skupia się na rzeczach trzeciorzędnych. Dzieje się to przy wsparciu głównych mediów.

Czasem się dowiadujemy

Na świecie tyle jest tajemnic,
które powinny dawno dojrzeć,
wieczorem tyle okien ciemnych
i dziurek, w które warto spojrzeć.

(Lady Pank, A to ohyda, sł. A. Mogielnicki)

Nawet tzw. afery nie wytrącają wsobnej klasy politycznej z nieustającego samozadowolenia.  Dyskurs momentalnie staje się bardzo powierzchowny, nie ma polityka ani dziennikarza, który zadałby sobie trud odpowiedzi na pytania bardziej skomplikowane niż to, czy ze stanowiska należy zdjąć jakiegoś Zdzisia czy Frania.

Weźmy tzw. aferę hazardową. Ujawniła mechanizm podobny do afery Rywina – nieuczciwych działań przy legislacji. Media gremialnie chwaliły premiera Tuska za to, że wyciągnął wnioski z tej wcześniejszej i zareagował stanowczo, dymisjonując zamieszanych w dziwny proceder. A przecież nic bardziej mylnego – właśnie zamieszanie związane z nowelizacją ustawy o grach losowych wykazało jednoznacznie, że nikt w kolejnych ekipach rządzących nie wyciągnął żadnych wniosków z „lub czasopisma”. Legislacja nadal odbywa się niejawnie, według niejasnych zasad i w sposób pozwalający wpływać na proces nieformalnym grupom interesu.

Możemy podnosić kwestie morale polityków, ich wrodzoną uczciwość (lub nieuczciwość). Mną także wstrząsnął zapis rozmowy szefa największego klubu parlamentarnego w czterdziestomilionowym kraju z jakimś drugorzędnym biznesmenem, który łajał polityka i popędzał go jak własnego fornala. Nie jesteśmy w stanie wykluczyć ludzi słabych i podatnych na złe propozycje inaczej niż przez przejrzysty system, jawną legislację na każdym jej etapie, wyraźnie określoną odpowiedzialność każdego z uczestników procesu legislacyjnego. Ale o tym cisza.

Sprawa ratyfikacji ACTA ujawniła, poza indolencją miłościwie nam rządzących, kompletny bałagan w państwowym procesie decyzyjnym. Żenujący spór pomiędzy ministrami Bonim a Zdrojewskim i ustalanie, w czyich w zasadzie kompetencjach było przygotowanie decyzji, kto ją przygotował i czy zostały, czy nie zostały przeprowadzone konsultacje społeczne. Jeszcze bardziej żenująca była opublikowana przez ministra kultury lista organizacji, z którymi rozmawiano w tej sprawie. A także bezradność oraz zagubienie premiera, który co najmniej trzykrotnie zmienił zdanie na ten temat i pod publikę „przeprowadził męskie rozmowy” z ministrami. Ile decyzji zapada w ten sam bezmyślny sposób, tylko dotyczą spraw, o których nie wiemy?

W najświeższej aferze taśmowej, gdzie odkrywamy proceder PSL-owskiego folwarku w agencjach rolnych, o którym wszyscy wiedzieli od zawsze (bo i od zawsze PSL panował w agencjach, może z krótką przerwą, kiedy to ustąpił Samoobronie), znowu skupimy się na śledzeniu, czyj szwagier był dyrektorem jakiej spółki, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Nie pytamy, po co w zasadzie istnieją agencje, po co tworzą spółki prawa handlowego i jakie mają istotne dla nas podatników interesy w Mołdawii? To tak, jakbyśmy po kradzieży samochodu nie żałowali, że straciliśmy pojazd, tylko że ukradł go nam szwagier Kowalskiego. A gdyby ukradł szwagier Malinowskiego, toby było lepiej? Sądząc po doniesieniach medialnych, robi to jakąś zasadniczą różnicę. Ja jej nie czuję.

Rewolucji nie będzie?

Zawalił się kapitalizm,
Światu but na nodze już się zapalił,
W Gawroszewie robią bomby w barach
I palą hawańskie cygara.

(Strachy na Lachy, List do Che, sł. Strachy na Lachy)

Rewolucje nie zdarzają się w każdym pokoleniu. To reguła. W Polsce rewolucję mamy za sobą – to była wielka, wspaniała i trudna rewolucja „Solidarności”. Nawet jeśli obecny system jest nieprzyjazny, zamknął się i ma wiele wad, w Polsce nie ma oburzonych. Nie ten etap. Twarda szkoła kryzysu gospodarczego lat 80. i trudnych przemian lat 90. wykształciły w większości z nas zaradność i przedsiębiorczość oparte na swoistym indywidualizmie. Jeszcze nie ma w Polsce pokolenia wychowanego w dobrobycie, które zechce kontestować bez wyznaczonego celu, okupując jakiś plac czy ulicę. Polska nadal wschodzi, daje wielkie możliwości rozwoju każdemu z nas. Zdrowy egoizm nie pozwala nam, kiedy jest źle, stać na ulicy. Polacy nie boją się handlować pietruszką na bazarze czy zarabiać na zmywaku w Londynie. Dominujący społeczny wzorzec postawy każe zdrowemu dorosłemu człowiekowi w chwilach cięższych zakasać rękawy i wziąć się do roboty, poszukać możliwości zarabiania w innym mieście czy innym kraju. Podjąć porzuconą przez jakiegoś oburzonego niskopłatną pracę w Hiszpanii.

Nie ma także środowiska politycznego zdolnego stymulować rewolucję. Mainstream nie będzie strzelał sobie w stopę. Prawica pozaparlamentarna żyje Smoleńskiem i długo pewnie jeszcze z tego ślepego zaułka nie wyjdzie. Lewica pokroju „Krytyki Politycznej” pewnie bardzo by chciała, ale zbyt jest zajęta egzegezami własnych tekstów. Socjalne manifesty tandemu Ikonowicz–Palikot także nie porwą mas, bo są pisane w duchu całkiem historycznym, opartym raczej na doświadczeniu walki Che Guevary z latynoskimi reżimami niż na realiach polskich, z rozbudowanym systemem ochrony najuboższych i niezaradnych.

Zmiana w Polsce może dokonać się jedynie przez rozpad systemu w urnie wyborczej. Tak jak to się stało w roku 2001, kiedy znikły AWS i UW, i w roku 2005, kiedy upadł wielki SLD.

Czy nadchodzi?

Here comes the rain again
Falling on my head like a memory
Falling on my head like a new emotion
I want to walk in the open wind.

(Eurytmics, Here comes the rain again, sł. A. Lennox)

Zapewne jest zbyt wcześnie, by prorokować załamanie systemu, choć widać pewne symptomy podobne do poprzednich przewartościowań. Nic nie stanie się nagle. Ale widzę analogie pomiędzy PO a SLD z kadencji 2001–2005. Ta sama pewność „niezastępowalności” na scenie politycznej, związana z poczuciem słabości opozycji i przeświadczeniem, że tak naprawdę nie ma konkurencji. Ta sama wiara w dominującego, coraz bardziej autorytarnego w swoim działaniu lidera.

Ta sama swoboda w ocenach sytuacji wokół partii rządzącej i niechęć do faktycznych zmian. Platforma wygrała swoją pierwszą kadencję dzięki powszechnemu sprzeciwowi wobec sposobu sprawowania władzy przez koalicję PiS–Samoobrona–LPR, przy jednoznacznym wsparciu większości dużych grup medialnych, głosami „wykształciuchów” i karnie stojących w kolejkach do punktów wyborczych młodych profesjonalistów, rodzącej się klasy średniej, pogardliwie przez PiS-owskich publicystów nazywanej „lemingami”. Drugą kadencję PO wygrała bezalternatywnością – pomimo czteroletniego, dosyć konsekwentnego zniechęcania do siebie tych, którzy dali jej pierwsze zwycięstwo. Wygrała drugą kadencję obietnicami Tuska, że teraz to już się poprawią. Początek drugiego okrążenia był jednak bardzo zły, spowodował rozczarowanie wielu wpływowych publicystów, dotąd podejrzewanych wręcz o bycie tubą PO. Od PO stopniowo odwraca się więc sympatia wspierających mediów, nie mówiąc już nawet o „Gazecie Wyborczej”, nawet w TVN-ie pojawiają się otwarcie krytyczne komentarze. To także analogia do początku końca AWS-u Mariana Krzaklewskiego czy SLD Leszka Millera. A do tego dochodzi ważniejsze, niż się komukolwiek zdaje, pytanie premiera na wewnętrznym spotkaniu polityków PO o to, czy łączy ich coś poza władzą. Jestem przekonany, że pierwszy w miarę trwały i powtarzalny spadek w sondażach udzieli premierowi jednoznacznej odpowiedzi – ano, nic ich nie łączy. Kiedy spora grupa posłów zorientuje się, że ich mandaty (trzecie, czwarte i kolejne w okręgu) nie istnieją, zaczną się nerwowe ruchy, przetasowania, szukanie nowych szans. Obserwowaliśmy to już w przypadku iluś partii, tam, gdzie nie ma idei politycznej spajającej grupę, integruje tylko pewność sukcesu wyborczego. Spadek w sondażach nie musi oznaczać przyśpieszonych wyborów, rząd może dotrwać do końca kadencji, ale jego dzisiejsze zaplecze im bliżej wyborów, tym bardziej będzie dystansowało się od władzy, chowając się za innymi niż PO szyldami. Tak otworzy się szansa na polityczne przetasowanie.

W lemingach jest moc

Wolność kocham i rozumiem,
wolności oddać nie umiem.

(Chłopcy z Placu Broni, Kocham wolność, sł.
B. Łyszkiewicz)

Na przetasowaniu nie zyska PiS, bo nie zaproponuje niczego, co przyciągnęłoby grupę decydującą o wygranej. Chodzi mi o te „lemingi” – grupę przez prawicę programowo odrzucaną, która dwukrotnie dała PO zwycięstwo i została dwukrotnie oszukana.

Według słynnego już tekstu w „Uważam Rze” wyznacznikiem przynależności do „lemingów” są aurisy, samsungi i kredyty frankowe. Robert Mazurek występuje tu jako rzecznik Polski kontuszowej, krytykującej chodzących w pończochach scudzoziemczałych i perfumujących się. Być może jest w tym odrobina prawdy, ale temu towarzyszą inne cechy, które umknęły komentatorowi. A przede wszystkim pewna prawda historyczna – pończochy i peruki XVIII-wiecznych lemingów zniknęły, ale ideowo ich „oświeceniowe fanaberie” wygrały. Lemingi to być może i hedoniści, ale jednocześnie dość racjonalni wyborcy o odmiennym, zapewne niezrozumiałym dla wodzów politycznego mainstreamu, profilu. Mają poczucie odniesionego sukcesu. Nie głosują chętnie, zdecydowanie wolą weekend w spa, ale są do zmobilizowania, jeśli widzą, że jest taka konieczność. Nie docierają do nich ulotki i godzinne przemówienia – dociera SMS i mem na portalu społecznościowym. Są wykształceni i oczytani – nawet jeśli nie przebrnęli przez Dostojewskiego. Są klasą średnią, ukształtowaną przez kulturę pracy w korporacjach i własnych firmach, a także umiejętność kreowania siebie i swojego życia. Nie pochylą się nad bogoojczyźnianymi sporami, ale w budżecie państwa wyczytają więcej od wielu komentatorów zajmujących się tym zawodowo. Ta grupa została oszukana przez PO – podwyżką VAT-u, blokowaniem korzystnych dla obywateli rozwiązań w sprawie in vitro, sprawą ACTA, związkami partnerskimi, przerostem administracji, wieloma innymi. Chcą słodkiego, miłego życia, ale nie tolerują marnotrawstwa środków publicznych, nie rozumieją nepotyzmu, który szkodzi funkcjonowaniu państwa.

Postrzegają wolność i tolerancję jako coś oczywistego, jak powietrze i woda, nie są w stanie rozumieć dylematów Gowina na temat konwencji w sprawie przeciwdziałania przemocy czy dotyczących związków partnerskich.

Są rozproszeni, nie mają swoich proboszczów, którzy powiedzieliby im, jak głosować i jak żyć. Jednocześnie w swoim indywidualizmie są do zmobilizowania i jako grupa zachowują się zaskakująco spójnie w swoich wyborach politycznych.

Platforma wygrała dzięki ich głosom – a tych głosów z roku na rok jest coraz więcej. Coraz mniej za to tradycyjnych wyborców, ukształtowanych na podziałach „Solidarność”–komuna, AWS–SLD, PO–PiS.

Lemingi w najbliższych wyborach nie zagłosują na PO. Jeśli nie dostaną sensownej propozycji nie zagłosują wcale – spędzą wyborczy weekend w jakichś miłych miejscach. Bardzo wątpię, by dali się po raz trzeci przestraszyć PiS-em.

Wbrew temu, co pisze Robert Mazurek, „lemingi” to towarzystwo dosyć wpływowe, opiniotwórcze i promieniujące poza ich krąg. Nie wiem, kto wygra wybory po przetasowaniu, ale wiem, że wygra ten, kto pozyska głosy „lemingów”. ◘

2012 – rok premiera Donalda Tuska i polityk roku Paweł Kowal :)

Dlaczego uważam rok 2012 za rok Tuska? Premier umiał podjąć dwie zasadnicze i trudne decyzje w kwestii podwyższenia wieku emerytalnego oraz wkraczania Polski do strefy euro. Obie podjął szybko, w tym sensie, że na początku kadencji. Im później by to zrobił, tym politycznie byłoby to trudniejsze.
Decyzja w sprawie późniejszych emerytur była konieczna ze względu na starzenie się społeczeństwa. Odwlekanie jej mogło tylko w przyszłości pogorszyć sytuację. III RP, w granicach swoich możliwości, okazała się szczodra dla emerytów (co nie oznacza, że część z nich nie znajduje się w trudnej sytuacji). Mimo poprawiającej się sytuacji gospodarczej, sprawa emerytur z uwagi na sytuację demograficzną będzie coraz większym problemem. Takie decyzje nie mogą być popularne, są zarazem trudne do wyjaśnienia tym, których dotyczą, bowiem odpowiednie kroki trzeba podejmować dzisiaj, a to że były one konieczne stanie się widoczne po roku 2020. Wtedy jednak byłoby już na nie za późno. Rząd PO zdecydował się na nie i należy to pochwalić.
Podobnie ma się z deklaracją o wstępowaniu do strefy euro. Dziś wobec kryzysu nie może cieszyć się to liczyć na szerokie poparcie. Bliższy namysł wskazuje jednak, że jest to strategicznie konieczne. Polska nie wstępuje oczywiście do strefy euro zaraz. Może to nastąpić dopiero za 4-5 lat. Jeśli do tego czasu wydarzy się gospodarcza tragedia, jaką będzie rozpad strefy euro, zwyczajnie nie będzie do czego wstępować. Jeśli natomiast sytuacja gospodarcza UE ustabilizuje się, pozostawanie poza strefą euro oznaczałoby marginalizację Polski. Wspólna waluta jest jednym z najsilniejszych instrumentów integracji europejskiej. Przezwyciężanie obecnego kryzysu polega w dużej mierze na budowaniu wspólnych mechanizmów gospodarczych wewnątrz strefy. Pozostawanie poza nią oznaczałoby dla Polski znalezienie się Europie „drugiej prędkości”, czego z pewnością nie należy sobie życzyć. Obecna trudna sytuacja strefy nie powinna przysłaniać tej perspektywy.
Na początku roku 2012 wielu zapowiadało zmierzch Donalda Tuska. Najpierw głośno było o tym w jego własnych szeregach, wśród nie zawsze lojalnych jego współpracowników. Od wiosny nastąpiła mobilizacja prawicowej opozycji, czego kulminacja nastąpiła na jesieni. Notowania PO zachwiały się i na chwilę PiS wyprzedził partię Donalda Tuska. Ale tylko na chwilę. Rok kończy się znów znaczącą przewaga PO nad najpoważniejszą opozycją, jaką jest prawica z PiS. Ostatecznie jednak politycznym przegranym roku okazuje się Jarosław Kaczyński. Mimo wielkiego wysiłku i maksymalnej zdawałoby mobilizacji własnego obozu nie udało mu się dokonać żadnego przełomu. Nie pokazał też ostatecznie pozytywnego programu i jego widowiskowe lecz spektakularne działania, zwiększyły tylko krąg osób nieufnych wobec tego polityka.
Powoli też niepowodzenia Jarosława Kaczyńskiego odsłaniają pęknięcia w obozie, dotychczas tak jednolitej prawicy. Chodzi nie tylko o „ziobrystów”, którzy też nie odnoszą sukcesów, ale i narastają opozycję „młodych narodowców”. Trudno zdefiniować ich cele polityczne, widoczne jest jednak, że z PiS-u, które te kręgi dotychczas popierały, są oni coraz bardziej niezadowoleni.
Początek roku przyniósł też zagrożenie ze strony lewicy. Sensacyjny sukces ruchu Palikota w wyborach jesieni 2011 zdawał się zapowiadać dalszą karierę. Okazało się jednak, co zresztą dla wielu było od dawna widoczne, że Janusz Palikot nie ma wiele do powiedzenia. Taktyka ciągłego zwracania na siebie uwagi przez prowokacyjne wystąpienia dość szybko sprzykrzyła się opinii publicznej. Ruch Palikota stał się nudny, a jego obecność polityczna coraz bardziej ogranicza się do wielkich bilbordów z ogólnikowymi hasłami takimi jak „mam przepis na Polskę”. Jego billbordowa twarz opatrzyła się większości i po Palikocie mało kto spodziewa się jeszcze czegoś istotnego.
Sukcesy Donalda Tuska w roku 2012 nie zapowiadają wcale, że rok 2013 będzie dla niego łatwiejszy. Unia Europejska płynie na wzburzonych falach, co Polska w oczywisty sposób musi odczuwać. I będzie to problemem dla polskiego rządu, na którego czele stoi Donald Tusk.
Na koniec zadaję sobie pytanie, kogo skłonny byłbym wybrać polskim politykiem roku 2012? Oczywiście Tusk jest poważnym kandydatem, obok prezydenta Bronisława Komorowskiego, które notowania w opinii publicznej stoją dosyć wysoko. Niestety żaden z polityków pozycji nie może w tej konkurencji obecnie wystąpić, choć dobrze aby taki się znalazł. Prócz jednego, jakim moim zdaniem jest Paweł Kowal. Oczywiście w jego wypadku miarą nie może być popularność w sondażach. Jest to jednak polityk, którego charakteryzuje wyjątkowa rzetelność, pracowitość i poważne traktowanie trudnego zawodu polityka. Paweł Kowal pokazuje, że do podejmowanych przez siebie działań ma poważne przygotowanie intelektualne (o czym świadczą jego własne publikacje, jakże rzadkie u polskich polityków). Jest politykiem-obywatelem, wśród tylu polityków-celebrytów. Za to, ja dałbym Pawłowi Kowalowi tytuł polskiego polityka roku 2012.

About these ads

GA_googleAddAttr(„AdOpt”, „1”);
GA_googleAddAttr(„Origin”, „other”);
GA_googleAddAttr(„LangId”, „58”);
GA_googleAddAttr(„Domain”, „kazwoy.wordpress.com”);
GA_googleAddAttr(„BlogId”, „21499841”);
GA_googleAddAttr(„Tag”, „polityka-polska”);
GA_googleAddAttr(„Tag”, „zapiski-obywatela”);
GA_googleAddAttr(„Tag”, „donald-tusk”);
GA_googleAddAttr(„Tag”, „pawel-kowal”);
GA_googleAddAttr(„Tag”, „podsumowanie-roku-2012”);
GA_googleAddAttr(„Tag”, „polski-polityk-roku”);
GA_googleAddAttr(„theme_bg”, „ffffff”);
GA_googleAddAttr(„theme_text”, „333333”);
GA_googleAddAttr(„theme_link”, „222222”);
GA_googleAddAttr(„theme_border”, „dddddd”);
GA_googleAddAttr(„theme_url”, „346ba4”);
GA_googleAddAdSensePageAttr(„google_page_url”, „http://kazwoy.wordpress.com/2013/01/06/2012-rok-premiera-donalda-tuska-i-polityk-roku-pawel-kowal/”);
GA_googleFillSlot(„wpcom_below_post”);

div.wpadvert>div { margin-top: 1em; }

jQuery( window ).load( function() {
if ( jQuery(„.wpadvert script[src*=’shareth.ru’]”).length > 0 || jQuery(„.wpadvert .sharethrough-placement”).length > 0 ) {
jQuery( ‚.wpadvert’ ).css( ‚width’, ‚400px’ );
}
setTimeout(function(){if(typeof GS_googleAddAdSenseService !== ‚function’){new Image().src=document.location.protocol+”//stats.wordpress.com/g.gif?v=wpcom-no-pv&x_noads=adblock&baba=”+Math.random()}},100);
} );

Jeżeli możesz to odpowiadasz. Rodowody niepokornych z KOR-u :)

Po raz kolejny czytam kanoniczny tekst polskich inteligentów „Rodowody  niepokornych” Bohdana Cywińskiego. We wstępie do ostatniego wydania z 2010 r. znajduję passus: „Duch niepokornych wobec zła znalazł na etapie mojego pokolenia swe najlepsze wcielenie w zrywie Solidarności. Zryw ten był rozpoznaniem godności człowieka wolnego i za tę swą wolność moralnie odpowiedzialnego. Podjęcie udziału w nim – wtedy w 1980 r. i w latach następnych – oznaczało decyzję służby. Służby ludziom, służby Polsce, służby Prawdzie, zgodnie z najlepszymi przekonaniami, a wbrew stale nowym propozycjom pójścia na łatwiznę. Tamte czasy twardymi ciosami uczyły jak można – i jak warto – żyć”. Czytam i, choć to brzmi bezczelnie, odnajduję się w tym doświadczeniu.

Tekst ten miał być próbą odtworzenia tego doświadczenia, a właściwie doświadczenia lat 1976–1980 – okresu uczestnictwa w Komitecie Obrony Robotników. Młody człowiek nagle włącza się w ruch o ogromnym znaczeniu. To miała być próba przywołania emocji, myśli, działań, takich, jakimi je zapamiętałem. To w żadnej mierze nie pamiętnik, tylko próba powiedzenia, co w tym doświadczeniu było ważne, i z co z niego może stanowić naukę. Ale w trakcie pisania stopniowo ułożyły mi się dwie opowieści. O tym, że inteligent sprawdza i odnawia wartości swojego społeczeństwa, czyli opowieść o kontrsymbolizacji, prawdzie i solidarności. A także opowieść o tym, że KOR był przede wszystkim doświadczeniem „możesz” i „jeśli możesz, to odpowiadasz; odpowiadasz za to, na co masz wpływ”. I nic w tym dziwnego. Po prostu uczestnik wydarzeń próbuje zrozumieć ruch, w którym uczestniczył. A może próbuje zrozumieć, czego chce od niego ruch, w którym nie może przestać uczestniczyć.

Gdyby ktoś chciał doświadczenie KOR-u zamknąć w jednym zdaniu, w jednym obrazie, brzmiałoby ono: „KOR to był problem, który przychodził do ciebie i kazał ci wybierać”.  W moim przypadku wyglądało to tak: przyszedł do mnie mój kolega z Gromady Włóczęgów, półlegalnego klubu dyskusyjnego przy 1. Warszawskiej Drużynie Harcerzy Czarnej Jedynce przy VI LO im. T. Reytana w Warszawie – Antoni Macierewicz. Opowiedział mi o procesie robotników z Ursusa i o potrzebie zorganizowania przez Czarną Jedynkę pomocy dla rodzin represjonowanych. Pamiętam długi wieczorny spacer po placu koło pomnika Bohaterów Getta. I wybór, którego trzeba było dokonać. Albo zaangażuję się w organizowanie akcji pomocy, działanie zgodne z najbardziej elementarnymi moralnymi odruchami, ale na pewno od razu pożegnam się z bardzo ważnym dla mnie działaniem w Czarnej Jedynce, a w dalszej kolejności z niedawno rozpoczętą pracą w Instytucie Badań Pedagogicznych, a kiedyś może też z wolnością, albo odmówię. Nie będzie żadnych represji, lecz nie pozbieram się ze wstydu. Dla mnie wybór był łatwy, oczywisty i tak naprawdę mało kosztowny. Nie byłem głową rodziny, moje uwięzienie nie pozbawiłoby moich bliskich środków do życia. Nie starczało mi wyobraźni, żeby zdawać sobie sprawę, czym jest zamknięcie w więzieniu. A do Czarnej Jedynki i tak już nie miałbym po co wracać. Odmawiając udziału w organizacji pomocy, zaprzeczyłbym wszystkiemu, co do tej pory robiłem w drużynie, i czego sam oczekiwałem od innych.

Ta sama sytuacja, ten sam obraz w różnych wariantach często się powtarzał w doświadczeniu ludzi KOR-u i Solidarności; nierzadko był to obraz dużo bardziej dramatyczny. Zawsze mówił dużo o istocie doświadczenia KOR-u. Będę do niego wiele razy wracał w tym tekście.

INTELIGENT SPRAWDZA I ODNAWIA WARTOŚCI SWOJEGO SPOŁECZEŃSTWA, CZYLI OPOWIEŚĆ O KONTRSYMBOLIZACJI, PRAWDZIE I SOLIDARNOŚCI

http://www.flickr.com/photos/kamil_szewczyk/4929818969/sizes/m/in/photostream/
by kamil.szewczyk

Kontrsymbolizacja

Napiszę o tym niezdarnie, bo to dla mnie trudne. Ale nie mogę tego wątku pominąć, gdyż uważam go za  podstawowy.

Zbigniew Brzeziński pisze o tym tak: „Znanym zjawiskiem na gruncie polityki jest kontrsymbolizacja. Dochodzi do niej, gdy strona słabsza przyjmuje (przynajmniej z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora) wartości i zasady gry strony silniejszej – a następnie obraca je przeciw niej.  […] W Polsce Solidarność zwyciężyła w walce z narzuconym przez ZSRR reżimem komunistycznym dzięki temu, że najpierw zmobilizowała proletariat do działania na rzecz robotników, a dopiero później rozpoczęła otwarte starania mające na celu doprowadzenie do politycznej niezależności kraju”[1].

W czasach KOR-u to ja, to my byliśmy stroną słabszą. To my organizowaliśmy się przeciwko stronie silniejszej, wykorzystując jej wartości i zasady gry w dużym stopniu świadomie. Nazywaliśmy to niewygodnym (dla przeciwnika) ustawianiem się do bicia.

Wiedzieliśmy – każdy w Polsce to wiedział – że krajem rządzi pierwszy sekretarz, ale tak naprawdę ostatnią instancją decydującą o wszystkim są bunty robotników. Poznański Czerwiec 1976 r. wyniósł do władzy Władysława Gomułkę, a bunt na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. go obalił. Czerwiec 1976 r. nie obalił co prawda Edwarda Gierka, ale zmusił go do wycofania się z podwyżki cen. Mieliśmy świadomość, że konflikt został na razie zawieszony, bo władza boi się robotników, wiedząc, że siedzi na beczce prochu. Byliśmy przekonani, że dopóki będziemy trzymać się tematu robotniczego jesteśmy bezpieczni. Bezpieczni, bo dla władzy najgorsze jest ujawnianie prawdy o tym, że w robotniczym – odwołującym się do tradycji robotniczych strajków i rewolucji – państwie ktoś musi bronić robotników przed tym robotniczym państwem. Władza nie bardzo wiedziała, co robić. Gdy udawała, że nic się nie dzieje i zostawiała nas w spokoju, pojawiali się nowi odważni. Gdy wzmagała represje i wyrzucała nas z pracy za działania zgodne z prawem i z głoszonym przez nią samą systemem wartości, zaczynały się solidarne protesty i krąg zbuntowanych się rozszerzał. A co gorsza, nieuchronnie, krok po kroku, ujawniała się prawda o tym, co się dzieje.

Trudno było nas zwalczać. Ale jednocześnie zachodził proces o wiele poważniejszy – władza stopniowo traciła swoją legitymację do rządzenia.

Pamiętam, że pierwszy raz przyszło mi to do głowy, gdy na przełomie 1976 i 1977 r. zostałem namierzony przez służbę bezpieczeństwa. Była rewizja, zatrzymanie na 48 godzin, koniec bezpośredniego zajmowania się Ursusem i – dla osobistego bezpieczeństwa – członkostwo w Komitecie Obrony Robotników. Już wcześniej zrezygnowałem z pracy w Instytucie Badań Pedagogicznych, żeby skutecznie skupić się na akcji pomocy. Musiałem jednak z czegoś żyć, więc zacząłem udzielać korepetycji z historii. Moją uczennicą była fantastycznie bystra, wrażliwa,  przygotowująca się do matury Zosia O. Rozmowy o historii szybko przekształciły się w rozmowy o KOR-ze. Zosia dowiadywała się o represjach i o akcji pomocy ode mnie, ale też w zupełnie innej wersji od swojego, bardzo dla niej ważnego, ojca. Ojciec Zosi pełnił kierowniczą funkcję w jakiejś instytucji (nie pamiętam w jakiej). Bez wątpienia robił ważne i pożyteczne rzeczy. No i oczywiście, skoro był dyrektorem, to należał do partii; nie jako prominentny działacz, ale był w zgodzie z sobą, wierzył w to, co robi on sam, i w to, co robi władza. Co więcej, miał głębokie przekonanie, że rozumie sytuację lepiej, bo ma większą wiedzę niż przeciętny bezpartyjny Polak. Wie więcej dzięki informacjom dla wtajemniczonych z zebrań partyjnych albo z poufnych Biuletynów Specjalnych. Dlatego mógł z pełnym przekonaniem mówić Zosi o tym, że nie było w Ursusie i Radomiu żadnych represji, tylko sprawiedliwa kara za chuligaństwo; że nie ma żadnej humanitarnej akcji pomocy, tylko cyniczna, oparta na kłamstwie gra cwanych politykierów, takich jak Kuroń czy Lipski, oraz naiwnych frajerów takich jak korepetytor Zosi od historii. Spór dotyczył spraw bardzo konkretnych: były „ścieżki zdrowia” czy ich nie było; w Ursusie aresztowano aktywnych uczestników wydarzeń, a zarazem najlepszych, dotąd nagradzanych robotników czy raczej chuliganów; aresztowani w Radomiu ludzie z marginesu społecznego brali udział w wydarzeniach czy też nie. W miarę rozwoju wydarzeń władze ujawniały coraz więcej szczegółów i okazywało się w sposób zupełnie jednoznaczny, że KOR mówił prawdę, a okłamywany przez swoich ojciec okłamywał Zosię. Nie wiem, jakie były dalsze losy ojca Zosi i ich konfliktu. Kilka lat później Zosia została jedną z najaktywniejszych działaczek unikatowej instytucji: Samorządu Uniwersytetu Warszawskiego.

Podobny proces trudnego przewartościowania można zobaczyć w znakomitym filmie dokumentalnym o Wandzie Wiłkomirskiej – młodej skrzypaczce zakochanej w młodym ideowym działaczu komunistycznym Mieczysławie Rakowskim i z pełną wewnętrzną uczciwością przyjmującej cały lewicowy, rewolucyjny etos sprawiedliwości społecznej. Ten system przekonań wytrzymał próbę Października i Grudnia i załamał się dopiero w konfrontacji ze szczegółową, wiarygodną relacją KOR-u: najpierw o represjach, później o niezależnym organizowaniu się robotników w wolne związki zawodowe. Wrażliwa, uczciwa i ideowa została aktywną współpracowniczką KOR-u, bez względu na wszystkie zagrożenia i trudności, jakie oznaczało to dla niej i dla jej bliskich.

Każda, nawet totalitarna władza potrzebuje swoich zwolenników – normalnych ludzi, którzy mogą powiedzieć sobie, swoim rodzinom, że są dobre racje uzasadniające ich życiowe wybory. Sama geopolityka, zależność od potężnej Rosji, czyli Związku Radzieckiego, to za mało. Nawet gdy mówimy o zaakceptowaniu Polski popaździernikowej, czyli najweselszego baraku w całym obozie. Głównym uzasadnieniem dla zwolenników władzy było szczere przekonanie o sprawiedliwości społecznej. O robotniczym państwie, w którym robotnikom, dzieciom bezrolnych chłopów z II Rzeczpospolitej, żyje się o wiele lepiej niż ich rodzicom. Mają pracę, mieszkanie, mogą kształcić swoje dzieci. Przekonanie o państwie, które mimo wszystkich swoich niedociągnięć dobrze tym robotnikom służy.

Opisywany proces erozji jedynej legitymacji, jedynego uzasadnienia dla władzy miał wielki wpływ na stosunek związanej wcześniej z partią części inteligencji do Solidarności. Stał za ostatnią, rozpaczliwą próba obrony dotychczasowych przekonań, czyli rewolucją poziomych struktur partyjnych w 1980  i 1981 r. oraz za masowym oddawaniem legitymacji partyjnych w chwili wprowadzenia stanu wojennego. W lata 80. władza wchodziła słaba, sprowadzona do nagiej siły wojskowej dyktatury niezdolnej do zmobilizowania społeczeństwa w żadnej sprawie i dlatego niezdolnej do wprowadzenia żadnych reform.

Prawda

Erozja, o której mówiłem, pisząc o procesie kontrsymbolizacji, była możliwa dzięki niezwykłej wiarygodności KOR-u. Od pierwszej chwili, od pierwszych przekazywanych informacji, KOR ogromnie dbał o prawdę. I od początku gotów był płacić za to wysoką cenę. Komunikaty KOR-u były pisane korkowcem, czyli nudnym, trudnym w czytaniu, ale bardzo konkretnym i wiarygodnym językiem. Komunikaty redagował inicjator akcji pomocy Antoni Macierewicz, ale podobnie myśleli wszyscy. Kiedy Anka Kowalska przejęła od Antoniego redagowanie komunikatów, ich język stał się bardziej zrozumiały, ale wiarygodność nie ucierpiała. KOR informował konkretnie i szczegółowo, mówił tylko o tym, co wie na pewno, i podawał na jakiej podstawie to wie.

Praca, którą wykonywał KOR, była przede wszystkim pracą informacyjną. Dlatego warto o niej mówić, używając pojęć stosowanych w procesie przekazywania informacji. Warto mówić o przekazywanych komunikatach, o ich odbiorcach i o kanale te komunikaty przekazującym. Gdy mówimy o komunikatach przekazywanych przez KOR, to ich wyróżniającą się cechą jest wspominany już nacisk na ogromną wiarygodność. O treści przekazywanych komunikatów warto mówić, patrząc na to, co stało się z odbiorcami, do których one docierały. W świadomości odbiorców komunikatów zachodziły dwa zasadnicze procesy. Pierwszy to opisywany już wcześniej proces destrukcji dotychczasowego systemu przekonań, który dotyczył przede wszystkim szerokiego zaplecza władzy, a to była dotąd większość społeczeństwa. Drugi proces to tworzenie się wokół wydawanych pism nowych środowisk. Najważniejszy był proces tworzenia się przyszłego ruchu związkowego, stopniowego wyłaniania się przywódców, zarysowywania programu. Ale olbrzymi wysiłek wydawniczy zmieniał też inteligencję. Gdy w stoczni w sierpniu 1980 r. wybuchła Solidarność, wielka część inteligencji była już gotowa przyłączyć się do wspólnego ruchu.

W ten sposób, mówiąc o przekazywanych komunikatach, powiedzieliśmy też o ich odbiorcach. Pozostaje sprawa przepływu informacji. Informacje docierały do odbiorców dwoma ważnymi kanałami: bezpośrednio przez wydawnictwa drugiego obiegu i z nasłuchu audycji radiowych, przede wszystkim Wolnej Europy. Bezpośredni kanał dostępu do odbiorców, czyli wydawnictwa drugiego obiegu, opozycja musiała zbudować sobie sama.

W bogatej w nadzwyczajne wydarzenia i osiągnięcia historii opozycji wydawnictwa drugiego obiegu zajmują miejsce szczególne i jest to bez wątpienia miejsce zwycięskie. Poza akcją pomocy w pierwszym roku KOR-u, strajkami i bogatym życiem związkowym w okresie karnawału, praca drugiego obiegu, czyli przygotowywanie materiałów, druk, kolportaż i nieraz zbiorowe czytanie, były podstawową formą działania przed 1980 r. i przetrwania po wprowadzeniu stanu wojennego. Środki techniczne i możliwości drukowania przeżyły ogromny rozwój od czasów przepisywania na maszynie i pierwszych spirytusowych powielaczy. Nigdy – nawet po wprowadzeniu stanu wojennego – nie trzeba było wykorzystywać całego możliwego do uruchomienia potencjału. Sieć kolportażu podziemnych wydawnictw budowała i utrzymywała sieć organizacji.

Kanał dostępu z nasłuchu poprzez radio nie miał organizacyjnych zalet drugiego obiegu, gdyż nie budował organizacji. Informacje przekazywały różne zagraniczne rozgłośnie, wśród których największe były zasięg i oddziaływanie radia Wolna Europa. Poważne środki techniczne zainwestowane w nadawanie do Polski praktycznie uniemożliwiały skuteczne zagłuszanie audycji. Rozgłośnie nadawały własne programy informacyjne, przekazywały informacje z drugiego obiegu wydawniczego, wielokrotnie zwiększając jego oddziaływanie, i podawały przeglądy prasy światowej. Skupienie uwagi światowych mediów na wydarzeniach w Polsce i zdobycie przez KOR statusu ich wiarygodnego informatora było niezwykle poważnym wzmocnieniem. Bardzo zwiększało siłę oddziaływania zarówno na opinię światową (ważną dla Polski mocno uzależnionej od zagranicznych kredytów), jak i polską. Zawdzięczaliśmy to naszej wiarygodności. Eugeniusz Smolar opowiadał, jak doszło do tego w BBC. Jacek Kuroń przekazał mu kiedyś telefoniczną informację o zaginięciu jednego z działaczy robotniczych. Informacja została odwołana, zanim jeszcze znalazła się na antenie, bo okazało się że zaginiony działacz po prostu zapił. Szefowie BBC poznali całą historią jako anegdotkę przy porannej kawie. Samodzielne wycofanie niepotwierdzonej informacji wywarło na nich duże wrażenie. Informacje przekazywane przez KOR zyskały w BBC status najwyższej wiarygodności i mogły być nadawane bez potwierdzenia przez drugie niezależne źródło.

Ale najważniejsza bitwa o status wiarygodnego źródła informacji rozegrała się później, w czasie strajków lubelskich w lipcu 1980 r. Władzom bardzo zależało na jak najszybszym zakończeniu strajku w lokomotywowni w Lublinie. Strajk blokował ważną dla dostaw do ZSRR drogę kolejową, narażał przebywającego na urlopie w Soczi Edwarda Gierka na kłopotliwe pytania radzieckich towarzyszy i groził dalszym rozlaniem się strajków na Lubelszczyznę i całą Polskę. A zbliżało się główne święto PRL-u – 22 lipca – i centralne uroczystości w zagrożonym strajkiem Chełmie koło Lublina. Z drugiej strony władze nie chciały zakończyć strajku porozumieniem, bo współpracujący z KOR-em strajkujący wysunęli polityczny postulat wyborów do nowej rady zakładowej, tak jak w Szczecinie w 1970 r. (to jeszcze nie wolne związki zawodowe, ale już postulat dotyczący ruchu związkowego). Dziennikarze zagraniczni z najważniejszych gazet zostali poinformowani  przez rządową agencję Interpress, że strajk w lokomotywowni jest zakończony. Opierający się na informacjach zbieranych w Lublinie przez siatkę naocznych świadków Jacek Kuroń mówił, że strajk trwa. Dziennikarze pojechali do Lublina sprawdzić na własne oczy, kto mówi prawdę. Pamiętam budkę telefoniczną w Lublinie z widokiem na wiadukt, na którym od wielu dni stała unieruchomiona lokomotywa i rozmowę ze zdenerwowanym Jackiem: „Jacku, lokomotywa stoi, jak stała”. Strajk w lokomotywowni skończył się kilka dni później zgodą na wybory do nowej rady zakładowej. Zagraniczni dziennikarze dali się jeszcze raz nabrać Interpressowi zaprzeczającemu informacjom o kolejnym strajku, który wybuchł w Chełmie. Ponownie sprawdzili ich wiarygodność na miejscu, a potem przestali chodzić do Interpressu.

Solidarność

Ale siła kontrsymbolizacji to nie tylko destrukcja, nie tylko wykazanie, że głoszone wartości są puste, że robotnicze państwo nie jest w istocie państwem robotniczym, a organizujący się robotnicy są prześladowani. Siła kontrsymbolizacji to także działanie pozytywne: przywrócenie, a nawet więcej, odnowienie wyznawanych wartości. KOR, a potem Solidarność, stały się tak silne nie tylko dlatego, że robiły to, co należy, czyli zapewniały buntującym się robotnikom obronę, którą przyniosłyby im autentyczne robotnicze instytucje, o jakich opowiadała tradycja przywoływana przez robotnicze państwo. KOR i później Solidarność przyniosły bardzo silną nową wartość – tą wartością była solidarność.

Uczestnicy ruchu KOR-owskiego mówią często, że stanowił on najważniejsze, wyjątkowe doświadczenie w ich życiu. Mówiły to osoby, które później po KOR-ze dokonywały rzeczy nadzwyczajnych, przyniosły Polsce niepodległość, zaprowadziły Polskę do NATO, stworzyły wielką gazetę. Mimo to odwoływały się do KOR-u jako do swojego najważniejszego doświadczenia, najistotniejszego przeżycia. Co więcej, tak też KOR jest postrzegany przez innych. Nie zapomnę nigdy spotkania stypendystów Ashoki – amerykańskiej organizacji sponsorującej innowatorów społecznych (czyli ludzi starających się społecznie zmieniać rzeczywistość). Znalazłem się w środowisku ludzi niezwykłych, pochodzących głównie z Europy Środkowo-Wschodniej, ale nie wyłącznie. Pod koniec spotkania, w czasie typowo węgierskiej pożegnalnej uczty z winem na otwartym powietrzu, nagle rozeszła się wiadomość, że w polskiej ekipie jest żywy członek Komitetu Obrony Robotników. Nie zapomnę, jak przybiegł do mnie jeden z Węgrów  uścisnął mi dłoń i powiedział, że to jest najważniejszy dzień w jego życiu, bo dotknął  żywego członka KOR-u. Zastanawiałem się, na czym polega ten fenomen wyjątkowości KOR-u i wydaje mi się, że go odnalazłem. Mianowicie sporo jest instytucji i niemało przedsięwzięć wyznających wielkie zasady i starających się je realizować. Ale jest ogromna różnica pomiędzy głoszeniem zasad i dążeniem do ich realizacji, a taką sytuacją, kiedy w bardzo dużym stopniu udaje się je zrealizować naprawdę. Wyjątkowość KOR-u polegała na tym, że to, co głosiliśmy, te dwie swoje fundamentalne zasady, z ogromnym wysiłkiem rzeczywiście wprowadzaliśmy w życie. Pierwsza z nich to prawda, a druga to właśnie solidarność.

Co to była ta tak wyraźnie odczuwana solidarność? Na czym polegała? Najpierw na tym, że późniejsi ludzie KOR-u znaleźli się od razu na korytarzu sądowym w czasie procesu ursuskiego, że od pierwszej chwili opozycyjne żony wielokrotnie więzionych mężów znalazły wspólny język z żonami oskarżonych robotników. Od razu były praktyczne rady i od razu był wspaniały pomysł (chyba Gajki Kuroń), żeby te kobiety dostały biało-czerwone kwiaty. Miało to ogromne znaczenie, ponieważ od tej chwili przestały się wstydzić tego, co zrobili ich mężowie, a zaczęły być z nich dumne. Solidarność polegała też na tym, że z tego odruchu szybko wyrosło zorganizowane działanie. Zwykli, często niebogaci ludzie, przekazywali pieniądze, żeby pomóc ofiarom represji. Wielu, zwłaszcza młodych, poświęcało swój czas i ryzykowało poważnymi kłopotami, aby tę pomoc dostarczyć.

Pomoc dla prześladowanych robotników strajku w Ursusie i w Radomiu skończyła się po amnestii latem 1977 r. Ale bardzo szybko, jeszcze w 1976 r., zaczęły się represje wobec ludzi stających w obronie robotników, a potem represje objęły i tych, którzy bronili obrońców robotników. Sposobności do okazania solidarności nie brakowało.

Dla mnie takim niezwykle ważnym momentem tej solidarności, momentem zapamiętanym niezwykle wyraźnie, była jesień 1976 r. Po pierwszych sukcesach KOR-u władze przystąpiły do izolowania nas, co przynosiło pewne skutki. Sam widziałem, jak znajomi zaczynali unikać kontaktu ze mną jako z tym, który wychylił się za bardzo. Uratował nas wtedy znakomity pomysł apelu o powołanie komisji poselskiej podpisany przez wielu ludzi. Osoby apelujące o powołanie tej komisji wiedziały, że robią rzecz całkowicie zgodną z prawem, ale że mogą za swój podpis zapłacić wyrzuceniem z pracy. Spotkało to między innymi moich nauczycieli z Liceum Reytana. Wielu podpisujących miało świadomość, że ich podpis może być końcem instytucji, za które odpowiadają, bo władza i w ten sposób potrafiła się mścić. Mimo to podpisywali. Ale ten jesienny festiwal solidarności to nie były tylko listy o powołanie komisji poselskiej. To był także list robotników Ursusa do Edwarda Gierka o przywrócenie do pracy wyrzuconych kolegów i niezwykła historia z listami ofiar represji w Radomiu.

Podpis pod listem robotników Ursusa, choć nie był protestem, a tylko prośbą do pierwszego sekretarza partii, w spolaryzowanej rzeczywistości jesieni 1976 r. stanowił jednoznaczny i odważny wybór. Nie groził wyrzuceniem z pracy, ale na pewno groził dotkliwymi szykanami, pomijaniem przy awansach czy nagrodach. Ale najważniejsze, że podpisywany był w miejscu, w którym zaledwie kilka miesięcy wcześniej władza mogła zrobić niemal wszystko – urządzać „ścieżki zdrowia”, masowo wyrzucać z pracy z wilczym biletem. Dlatego był tak ważny. Podpisało go 889 robotników. Kiedy zaniepokojone władze zaczęły przesłuchiwanie sygnatariuszy listu, niewielka ich część wycofała swój podpis. Lecz równocześnie list podpisało ponad stu nowych robotników i przesłuchiwanie się skończyło.

Jeszcze dramatyczniejszy był przebieg wydarzeń w Radomiu. Represje w Ursusie dotknęły faktycznych uczestników protestów, tyle że była to elita zakładów – najlepiej wykształceni fachowcy, często wcześniej nagradzani. W Radomiu represje dotknęły ludzi marginesu. Nie byli organizatorami protestu, przeważnie nie można było wykazać ich udziału w protestach. Ale byli ludźmi z dołów społecznych, pasowali do obrazu warchołów i chuliganów. Często w konflikcie z prawem, żyjący w niesłychanej nędzy. Bardzo uzależnieni od władzy. Poddani ostrym represjom kilkakrotnie przechodzili przez „ścieżki zdrowia”. Z inspiracji uczestników akcji pomocy składali oficjalne protesty. Straszeni przez SB, czasami odwoływali je i skarżyli się na nachodzących ich współpracowników KOR-u. Przy kolejnej wizycie niosących pomoc ludzi KOR-u ze wstydem znów zmieniali zdanie. Pamiętam taką dramatyczną sprawę Stanisława Wijaty: kilkakrotne pisanie sprzecznych listów i ostateczne podtrzymanie skargi przeciwko milicji też było aktem odwagi i aktem solidarności.

W doświadczeniu solidarności  bardzo ważne było to, że przede wszystkim dotyczyła ona obrony konkretnych osób, od pierwszych chwil, od spotkania w sądzie w lipcu 1976 r. A właściwie jeszcze wcześniej, od korytarzowania na politycznych procesach po Październiku 1956 r., przybierała różne formy: od zapewnienia elementarnej pomocy prawnej dla oskarżonych i pomocy materialnej dla ich rodzin po wielkie zbiorowe akcje protestacyjne w sprawie rolnika Jana Kozłowskiego czy Mirka Chojeckiego. Była nawet groźba strajku generalnego po aresztowaniu Jana Narożniaka. Zmieniała się też skala tej pomocy. Od stosunkowo skromnej, organizowanej przez wąski krąg przyjaciół w pierwszych procesach politycznych, poprzez dużą jednorazową akcję pomocy represjonowanym po strajkach 1976 r. i stałą pracę Biura Interwencyjnego KOR-u służącą wszystkim prześladowanym, aż po ogromną, obejmującą poprzez sieć parafialną całą Polskę, pracę Prymasowskiego Komitetu Pomocy opiekującego się internowanymi. Ta praca miała ogromne znaczenie praktyczne i nie mniejsze symboliczne, bo pokazywała coś ogromnie ważnego. Pokazywała, że dla nas wszystkich ważny jest każdy pojedynczy człowiek. (Trochę przypominało to Amerykanów z ich gotowością wywołania niemal wojny w obronie jednego porwanego Amerykanina.) Pomoc dla strajkujących robotników i późniejsze organizowanie się robotników w niezależne związki zawodowe podcinała ideologiczne korzenie systemu. Solidarna troska o bezpieczeństwo pojedynczych osób i ich rodzin usuwała najważniejszą groźbę totalitarnego państwa: groźbę konfrontacji pojedynczego, samotnego i izolowanego człowieka z całą nieograniczoną państwową potęgą. Od państwa, czyli od partii, zależało bardzo wiele. Mogło każdego wsadzić do więzienia, mogło cię wyrzucić z pracy, mogło pozbawić pracy twoją żonę, twoje dziecko mogło nie dostać się do przedszkola czy szkoły, do której chciało chodzić. Ale to nie wszystko. Jeśli naraziłeś się władzy, zostawałeś sam, bo odsuwali się od ciebie znajomi. Wychowywałem się w Czarnej Jedynce, której system po 1957 r. stworzył Andrzej Janowski – pedagog i psycholog społeczny. Andrzej opowiadał nam o atomizacji społecznej, tłumaczył, że totalitaryzm to ustrój, który kontroluje i rozbija związki ludzkie już na najniższym poziomie. Doświadczenie Ursusa 1976 r. to właśnie doświadczenie atomizacji, praktyczna ilustracja jego wykładów. Zaraz po czerwcu wyraźnie było widać strach i izolację tych, którzy podpadli. Żona jednego z uczestników protestów mówiła o tym w sposób zapadający w pamięć: „Zawsze, gdy zbliżasz się do Zakładów, słyszysz wokół narastające uderzenia butów ludzi śpieszących do bramy i gromkie, krótkie «cześć, cześć». Gdy jesteś żoną zatrzymanego latem 1976 r., koledzy omijają cię z daleka i słyszysz tylko swoje buty w całkowitej ciszy”. Młodzi, sympatyczni studenci przychodzący z konkretną pomocą przełamywali tę całkowitą izolację. Po kilku miesiącach, po sukcesie widocznej w środowisku dużej akcji pomocy, po kolejnym procesie ursuskim, po którym ludzie wyszli z więzienia, strach się zmniejszył. Przyszła teraz pora na kolejny krok w przełamywaniu społecznej atomizacji: list w obronie wyrzuconych z pracy. Początkowo podpisy pod listem zbierane były tylko w najbliższym kręgu na hali, tam, gdzie ludzie najlepiej się znali; łączność pomiędzy poszczególnymi halami zapewniać musieli ludzie z KOR-u. Do powszechnego zbratania w czasach karnawału Solidarności było jeszcze bardzo daleko.

Nie chodziło wyłącznie o pomoc pojedynczym ludziom; były też działania całych środowisk. Ludzi KOR-u stanowiło w ogromnej mierze pokolenie Marca 1968 r. Sam należałem do pokolenia Marca i doskonale pamiętam przeżywane wówczas poczucie osamotnienia, doświadczanie samotnego buntu studentów. Pamiętam także bezradne przyglądanie się masakrze robotników na Wybrzeżu i bierność inteligencji dwa lata później. I pamiętam taki imperatyw, który był w nas wszystkich: że to już ostatni raz, że już nigdy więcej nie damy się władzy podzielić, że już odtąd będziemy razem: robotnicy i inteligenci. To dlatego wszyscy garnęliśmy się do akcji pomocy, a KOR – i później Solidarność – były z założenia przedsięwzięciami wspólnymi. To także była solidarność, aż do 1989 r.

Wszystkie wspominane dotąd przejawy solidarności były wzajemnym wspieraniem się w obliczu wspólnego wroga. Nawet te najpiękniejsze, jak listy o powołanie komisji poselskiej. Listy broniące KOR-u stawały w obronie z trudem wywalczonej, ważnej dla wszystkich przestrzeni wolności. Rozbudzone poczucie solidarności było zjawiskiem trwałym i w dużym stopniu przyczyniło się do przetrwania, a później do ostatecznego zwycięstwa. Tyle że charakter tej solidarności lepiej oddawało sformułowanie użyte przez  KOR w drugiej fazie jego działania, po amnestii z lipca 1977 r. – to była samoobrona społeczna.

Dalej są znowu same niewiadome. I znowu napiszę o tym, bo to ważne, chociaż dla mnie trudne, i napiszę o tym niezdarnie. Będę pisał o solidarności, która przekracza ramy samoobrony społecznej. I o ulotności polskiego doświadczenia solidarności. O sprzecznych sygnałach, o solidarności, która jest i której nie ma. Spróbuję też z wszystkimi zastrzeżeniami i wątpliwościami napisać o tym, w jakim miejscu jesteśmy z tą solidarnością dzisiaj, czyli spróbuję napisać o nowej kontrsymbolizacji.

Doświadczenie solidarności przekraczającej granice samoobrony społecznej

Po pierwsze, pamiętamy ją ze wspomnień. Najsilniej ze stoczni z czasów strajku, ze stoczniowych opowieści. Ale też z wielu innych wspomnień z czasów karnawału, z wizyt papieża i, co ważne, z relacji z innych kolorowych solidarnościowych rewolucji. Na przykład z kijowskiego Majdanu. O wyraźnym, jednoznacznym doświadczaniu Solidarności mówili ludzie bardzo rzeczowi i oczywiście mówili z trudnością. Z wysiłkiem szukali słów dobrze oddających to doświadczenie: „Solidarność jako zjawisko, jako najistotniejszy fenomen tego klimatu, tych postaw, jakie tam były. W imię solidarności rozpoczął się ten strajk. W imię solidarności był kontynuowany. W imię solidarności zgłaszano i forsowano określone wnioski. Solidarności dla ludzi i solidarności dla załóg. Stosunek do innych miast, sposób przyjmowania delegatów z innych miast” (Andrzej Wielowieyski). „Chciałbym podkreślić coś, co jest dosyć niepowtarzalne i nie do opisania. Nie do opisania w prozie. Jest to – z zażenowaniem o tym mówię – pewne poczucie wspólnoty, w które człowiek przychodzący z zewnątrz, niemający tego doświadczenia, wchodził niemal natychmiast. I to poczucie wspólnoty, poczucie przynależności i więzi mieliśmy także wtedy, gdyśmy biegiem pędzili do – jak mówił Bohdan Cywiński – naszego „ekspertowa” na drugim końcu stoczni, po drodze spotykali nas robotnicy i mieliśmy okazję chwilę z nimi pomówić. Było to wreszcie poczucie takiej bardzo czystej relacji między ludźmi, co jest dosyć rzadkim zjawiskiem w doświadczeniach społecznych naszego kraju” (Bronisław Geremek).

Pamiętamy, ale wciąż nie wiemy, jak się do niej wraca

Po drugie, solidarność to także – a może przede wszystkim – Karol Wojtyła – Jan Paweł II. Nigdy nie będziemy w stanie określić, jak duży był wpływ Jana Pawła II na powstanie Solidarności i czy bez niego Solidarność by w ogóle powstała. On wpłynął na powstanie Solidarności, w ogromnym stopniu pomógł jej przetrwać, a także korzystał z Solidarności. Świadectwo, przykład Solidarności go niósł, zwielokrotniał siłę jego oddziaływania. Ale przede wszystkim papież mówił do Solidarności o solidarności. Mówił w czasie pielgrzymki do Polski w 1987 r. To ważne słowa, kluczowe dla zrozumienia problemu solidarności. Dlatego oprę je niemal dosłownie na cytatach z książki George Weigla „Świadek nadziei”: „Tygodniowa pielgrzymka w roku 1987 miała przygotować grunt pod zwycięstwo rewolucji Solidarności i wskazać podstawowe zagadnienia, wobec których wolna Polska stanie w przyszłości. Komunizm, aczkolwiek skończony jako siła historyczna, pozostawił straszny zamęt w kulturach, które poraził – szeroko rozpowszechnione poczucie, że istoty ludzkie są po prostu obiektami bezosobowych gospodarczych i politycznych oddziaływań. Ta głęboko zakorzeniona postawa była kolejną formą niewolnictwa. Kościół musi pomóc Polsce ją przełamać, tak właśnie, jak bronił narodowej niepodległości, prawa do udziału w życiu publicznym i prawa do wolności religijnej. To jest nowa ewangeliczna misja kościoła w rodzącej się nowej Polsce. Papież przypomniał, czym naprawdę jest solidarność i Solidarność”, „Solidarność to znaczy jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem we wspólnocie. A więc: nigdy jeden przeciwko drugiemu. Nigdy jedni przeciw drugim. I nigdy brzemię dźwigane przez człowieka samotnie. Bez pomocy drugich. […] Powiedziałem: solidarność musi iść przed walką. Dopowiem: Solidarność również wyzwala walkę. Ale nigdy nie jest to walka przeciw drugiemu. Walka, która traktuje człowieka jako wroga i nieprzyjaciela – i dąży do jego zniszczenia. Jest to walka o człowieka, o jego prawa, o jego prawdziwy postęp: walka o dojrzalszy kształt życia ludzkiego. Wtedy bowiem to życie ludzkie na ziemi staje się «bardziej ludzkie», kiedy rządzi się prawdą, wolnością, sprawiedliwością i miłością”[2].

Słuchaliśmy wtedy tych słów, cieszyliśmy się nimi i uważaliśmy je za znak   poparcia i wzmocnienia Solidarności w jej politycznej konfrontacji z władzą. Nie zrozumieliśmy, że to słowa do nas. Wypowiedziane po to, byśmy je przemyśleli i wiedzieli, jak zbudować tę naszą odzyskaną Polskę. A my je zaczynamy w ten sposób czytać dopiero dzisiaj.

POWRÓT DO KONTRSYMBOLIZACJI

Kontrsymbolizacja z lat 70. i 80. zeszłego stulecia przyniosła załamanie społecznej legitymizacji dla szerokiego kręgu ludzi dawnego PRL-u. Ale nie przyniosłaby takich zmian, gdyby nie towarzyszyło jej obudzenie Solidarności: nowego programu, nowej wizji i ludzi je wprowadzających. Co odsłoniłby dzisiaj nowy wysiłek kontrsymbolizacji, tym razem przeciwko nam, ludziom dawnej opozycji i Solidarności i przeciwko państwu, które zbudowaliśmy?

Myślę, że odsłoniłby dwie rzeczy. Po pierwsze to, że nie doszliśmy tam, gdzieśmy chcieli dojść. Nie zbudowaliśmy takiego państwa, jakie chcieliśmy zbudować. Po drugie to, że podobnie jak w latach 70. i 80. można odwołać się do wolnych obywateli, nawet jeśli będzie to wymagało wieloletniego trudnego wysiłku, by ich obudzić czy wychować. Podobnie jak 35 lat temu.

Wolni obywatele

Warto jeszcze raz wrócić do KOR-owskiego i solidarnościowego doświadczenia, do kluczowej, wielokrotnie wspominanej sytuacji wyboru. Była już mowa o tym, że to sytuacja kluczowa, że na tym polegało wchodzenie w ruch. Była mowa o tym, że dokonywany wybór najczęściej był wyborem solidarnej pomocy – i że na tym właśnie polegała rodząca się solidarność. Teraz warto powiedzieć o tym, co ten wybór robił z człowiekiem, który go dokonywał. W znakomitym filmie dokumentalnym Joanny Grudzińskiej pt. „KOR” jest scena spotkania Jana Lityńskiego z jego robotniczym współpracownikiem z Radomia. Współpracownik Janka Lityńskiego przypomina sobie moment, kiedy dokonał wyboru i przestał się bać. I to przypomnienie wywołuje u niego bardzo silne, zarejestrowane na filmie emocje. Podobne, chodź bardziej rozciągnięte w czasie przeżycia robotników ze strajkującej stoczni opisywał w warszawskim KIK-u w kilka dni po zakończeniu strajku Bohdan Cywiński: „Proszę sobie wyobrazić tych robotników, którzy przez dwa tygodnie żyli w atmosferze nieustannego potwierdzania jakiegoś strasznie ważnego wyboru moralnego. […] Człowiek się kręcił po rozmaitych pielgrzymkach i akcjach religijnych organizowanych przez duszpasterstwo, ale takiej atmosfery powagi i jakiejś wewnętrzności przeżycia nie miałem okazji gdzie indziej obserwować”[3]. Ten wybór ryzyka w imię wartości – według znakomitego określenia Jadwigi Staniszkis – czynił ludzi wolnymi i przywracał im godność. Nic dziwnego, że najlepszy opis strajkującej stoczni autorstwa Ryszarda Kapuścińskiego nie mówi nic o polityce, mówi o godności. „Ludzie, którzy odzyskali poczucie godności, nie zachowają w życiu publicznym postawy niemego przyzwolenia. Komunizm się skończył, była to końcówka niezależnie od tego, ile czasu minie, nim komuniści wypadną z gry”[4]. To już słowa Jana Pawła II po powstaniu Solidarności, na miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego, którego wprowadzenie nic już nie zmieniło.. Zbigniew Brzeziński wspominał, jak wkrótce po ogłoszeniu stanu wojennego w rozmowie z Janem Pawłem II i ks. Dziwiszem uderzyło ich spokojne, ale stanowcze przekonanie, że stan wojenny się nie utrzyma. I mieli rację. Wojskowi szykujący stan wojenny nie zrozumieli podmiotowej natury ruchu Solidarności. Myśleli, że internowanie tysięcy aktywnych działaczy pozbawi ruch przywódców. Ale ruch złożony z wolnych obywateli, którzy odzyskali godność, ryzykując w imię wolności, nie składał się z samych przywódców. Każdy był Solidarnością. Wszędzie tam, gdzie internowano lub aresztowano przywódców, na ich miejsce zgłaszali się następni. „Teraz ja. Teraz moja kolej”. Działo się tak mimo tego, że nierzadko przywódca, którego zastępowano, dostawał drastyczny, wieloletni wyrok więzienia. To dlatego stan wojenny nie mógł się udać. To samo zjawisko – „każdy jest Solidarnością” – zaskoczyło władzę raz jeszcze. W 1989 r. porozumienie okrągłego stołu przewidywało wybory za kilka  miesięcy. W momencie podpisywania porozumienia wszyscy wiedzieli, że Solidarność to wielka, imponująca głowa tego ruchu, ze świetnym zapleczem ekspertów i zapewne olbrzymia, choć nikt nie wiedział jak duża, ilość biernych sympatyków, może potencjalnych członków. Błyskawiczne zorganizowanie się tego ruchu, wypełnienie brakującej przestrzeni między wąską grupą przywódców a resztą i w rezultacie miażdżące zwycięstwo wyborcze było możliwe dzięki temu, że „każdy był Solidarnością” i kiedy pojawiło się wyzwanie, przystąpił do działania.

Ten potencjał podmiotowej aktywności ujawnił się po 1989 r. i nadal jest naszą największą, choć teraz uśpioną, nadzieją. Ujawnił się w zbudowaniu w bardzo niesprzyjającym otoczeniu prężnego i stale rozwijającego się sektora małych i średnich przedsiębiorstw oraz boomie edukacyjnym, to znaczy w ogromnym wysiłku edukacyjnym tysięcy młodych studentów i studentek oraz wspierających ich rodzin. A nie są to przykłady jedyne.

Państwo, które zbudowaliśmy

Państwo, które zbudowaliśmy, to inna wersja starego państwa władzy, dla którego wolni obywatele są czymś obcym. „Istoty ludzkie są tu po prostu obiektami bezosobowych gospodarczych i politycznych oddziaływań”, Tak jak ostrzegał w 1987 r. Jan Paweł II. To świat, w którym wielokrotnie można przeczytać w tej samej gazecie o kreatywności Polaków, na przykład o prężności sektora małych i średnich przedsiębiorstw i jednocześnie o wrogim temu sektorowi biurokratycznym otoczeniu mierzonym rankingiem Doing Business. Zresztą wystarczy zacytować Wiktora Osiatyńskiego z Międzynarodowej Konferencji poświęconej 25. rocznicy Solidarności: „Twierdzę, że w Polsce pomiędzy 1976 a 1980 r. stało się coś niebywałego w skali światowej. Po pierwsze, nadano sens pojęciu praw człowieka, a po drugie, prawa człowieka stały się czynnikiem spajającym polski naród praktycznie. Dotychczas naród polski był wspólnotą historyczną, kulturową, językową, religijną, natomiast był bardzo głęboko podzielony na elity, które żądały przywilejów, i masy, które domagały się ludzkich łask”[5]. Ten opis narodu zespolonego praktycznie prawami człowieka nadal może być tylko naszym programem – a opis głębokiego podziału nadal jest naszą rzeczywistością.

Stało się tak za sprawą ważnego wyboru, którego dokonaliśmy na początku transformacji. Odwołaliśmy się do najlepszego dostępnego wzoru, czyli do inspirowanej liberalizmem i społeczną nauką kościoła idei społecznej gospodarki rynkowej. Gospodarka rynkowa sformułowana w opozycji do państwa opiekuńczego kładła w swojej części społecznej nacisk na jednostkę, jej funkcjonowanie, rozwój poprzez rozwój jednostki prowadzący do wyjścia z sytuacji wykluczenia i do funkcjonowania w systemie wymiany. To droga dłuższa i trudniejsza niż charakterystyczne dla państwa opiekuńczego załatwianie problemu biedy i nierówności przez proste transfery finansowe ściągane przez budżet z podatków, z nieuchronnymi patologiami: rozrośniętą biurokracją, uprzywilejowaną pozycją grup silnych politycznie i utrzymującą podopiecznych w stanie silnej zależności i bezradności drobiazgową kontrolą. Mamy więc w systemie państwa opiekuńczego i tak krytykowane przez papieża „istoty ludzkie, będące obiektami bezosobowych gospodarczych i politycznych oddziaływań” i „masy, które domagają się ludzkich łask” o których mówił Wiktor Osiatyński. Bo środki finansowe otrzymywane decyzją urzędniczą, nie w procesie wymiany za pracę, zawsze traktowane są jak łaska. Polska odwołała się do idei społecznej gospodarki rynkowej. Wpisała ją nawet do konstytucji. Ale wprowadziła w życie system państwa opiekuńczego. Z łatwymi do przewidzenia skutkami.

Stało się to w sposób naturalny, bez niczyjej świadomej decyzji, w znacznej mierze za sprawą zamętu, o którym mówił w 1987 r. Jan Paweł II. Zamętu pozostawionego przez komunizm, w kulturach, które poraził. Nie było w tym zapewne winy polityków, często pełnych dobrej woli i chęci ulżenia biednym, ani winy przerażonych sytuacją, nie radzących sobie z nią ludzi. Był zapewne błąd w myśleniu o przyszłości i świadomym budowaniu państwa – bo dzięki książce Janusza Lewandowskiego o niemieckich ordoliberałach potrzebna wiedza była dostępna.

Był też drugi błąd. Bardziej masowy i dużo poważniejszy, choć w pierwszym okresie po odzyskaniu wolności nieunikniony. Błąd wolnych obywateli, w tym polskich przedsiębiorców. Wolni przedsiębiorcy ruszyli budować wolną gospodarkę. Ale nie ma wolności bez solidarności. Wolni przedsiębiorcy, którzy przed laty zbudowali wolna gospodarkę w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych, budowali nie tylko swój biznes, lecz także świat dookoła. Wolny czas poświęcali rodzinie i w nie mniejszym stopniu ciężkiej pracy w szkółkach niedzielnych. A szkółki niedzielne wychowały nieszczęśliwych, wykorzenionych ludzi ze wsi i imigrantów z całego świata, czyniąc z nich dobrze radzących sobie w życiu przykładnych robotników, obywateli, a czasem i przedsiębiorców. A w Polsce świat wokół wolnych przedsiębiorców stopniowo i konsekwentnie zbudowany został przez coraz silniejszą, słabo kontrolowaną władzę biurokracji i polityków. I oczywiście jest to świat biurokracji, świat „bezosobowych gospodarczych i politycznych oddziaływań”.

KOR TO PRZEDE WSZYSTKIM DOŚWIADCZENIE „MOŻESZ”

KOR był przede wszystkim doświadczeniem „możesz”. Przedstawię to doświadczenie z kilku punktów widzenia. Najpierw syntetycznie: KOR jako działanie i KOR jako budujące sprawczą tożsamość doświadczenie sukcesu, czyli doświadczenie skuteczności owego działania. Później spróbuję opowiedzieć o doświadczeniu „możesz” poprzez opis realnych doświadczeń kilku lat pracy KOR-u. To będzie przede wszystkim opowieść o „Robotniku”.

Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, na czym polegał KOR, powinien skorzystać z Internetu i obejrzeć wywiad z Konradem Bielińskim, członkiem KSS KOR, współtwórcą Nowej, odpowiadającym w tym wydawnictwie za technikę. Wywiad jest niezwykły o tyle, że Konrad opisuje możliwie wiarygodnie i możliwie prosto, co i jak w KOR-ze robił. Bo KOR tak naprawdę da się zrozumieć i zobaczyć właśnie w działaniu. KOR opierał się głównie na działaniu, na dobrze zorganizowanym konkrecie. Już od samego początku, od pojawienia się przyszłych KOR-owców na korytarzu sądu w Warszawie podczas pierwszego procesu robotników z Ursusa. Od razu były pieniądze dla rodzin ofiar przyniesione przez Jana Józefa Lipskiego, od razu była oferta pomocy prawnej, od razu praktyczny pomysł akcji pomocy docierającej do rodzin ofiar represji i determinacja w doprowadzeniu go do skutku. Od razu, w środku lata, mimo że większość ludzi była na wakacjach. I od razu były też kwiaty, biało-czerwone róże dla ofiar, kwiaty przywracające godność żonom „warchołów”. Nawet inicjatywa listów, które napisali intelektualiści, miała od razu skutek i cel praktyczny. Oczywiście listy były przede wszystkim świadectwem – pokazywały robotnikom, że nie są sami. Ale jednocześnie list Jerzego Andrzejewskiego, znanego pisarza, stał się rodzajem legitymizacji i uwiarygodnienia dla studentów jeżdżących z pomocą do Ursusa i okolic. A list Jacka Kuronia do Enrica Berlinguera rozpoczynał bardzo skuteczną i ważną akcję pozyskiwania opinii publicznej na Zachodzie. To nastawienie na praktyczne działanie od początku wyznaczało konkretne zadania, organizowało ruch zgłaszających się do akcji ludzi, przynosiło szybko wymierne rezultaty. Powołany we wrześniu 1976 r. Komitet Obrony Robotników nie służył dawaniu świadectwa, nie był wyrazem poparcia czy protestu. Był centrum potrzebnym ze względu na sporą skalę działań, organizacyjnym zwieńczeniem dużego, wieloosobowego, skutecznego przedsięwzięcia, z niemałym konkretnym dorobkiem. I od tej pierwszej chwili tak już z KOR-em było stale. Konkretnie i praktycznie.

KOR to było doświadczenie sukcesu, doświadczenie budującej sprawczą tożsamość – używając trafnego określenia Edwarda Wnuka-Lipińskiego – skuteczności działania. Przywołam swoje własne doświadczenie: pamiętam, jakby to było wczoraj, moją pierwszą podróż do rodziny Antoniego Dziełaka, oskarżonego w pierwszym ursuskim procesie. Był wczesny ranek, padał drobny deszcz, jechałem pociągiem do ostatniej stacji przed Żyrardowem. Pamiętam wąską ścieżkę i mój strach, jak to wszystko będzie. Do domu, który już wie, że się należy bać, przychodzi obcy chłopak, nie bardzo potrafiący wytłumaczyć, skąd jest i dlaczego mają mu uwierzyć. Pamiętam przeraźliwy smutek odwiedzanego miejsca i bardzo szybko wyraźną radość, że ktoś przyszedł z pomocą. Zapamiętałem to niemal fizycznie jako ciemne i smutne miejsce, w którym nagle zrobiło się jasno, jakby zabłysło światło. To były oczywiście moje emocje. Naprawdę wciąż był ten sam ciemny, deszczowy ranek. I pamiętam swój radosny powrót: załatwiłem wszystko, co miałem załatwić, zebrałem potrzebne informacje, dostarczyłem pieniądze, dostałem adresy innych represjonowanych. Ale przede wszystkim wiedziałem, że mój wyjazd miał sens, że nawet dla tego jednego wyjazdu warto się było angażować.

Ten wątek jest bardzo ważnym fragmentem opowieści o doświadczeniu „możesz”, o sprawczej tożsamości. Wszystkie wielkie KOR-owskie przedsięwzięcia składały się z pojedynczych kroków, które miały sens same w sobie. Kolejne wizyty w akcji pomocy, kolejne numery wydawanych w drugim obiegu czasopism. To dawało poczucie siły, pozwalało porywać się na rzeczy coraz trudniejsze. W maju 1977 r., po śmierci Staszka Pyjasa, kilkanaście osób, jego przyjaciół, postanowiło zorganizować bojkot zaczynających się właśnie w Krakowie juwenaliów. Byli swoim pomysłem bardziej przerażeni niż pełni doń zapału, tak bardzo wydawał się nierealny. Ale było wśród nich kilka osób z KOR-u z Warszawy, z hektografem do szybkiego drukowania klepsydr, pewnym doświadczeniem organizacyjnym i przede wszystkim z ogromnym poczuciem siły płynącym z dotychczasowych akcji KOR-u. Akcja bojkotu juwenaliów zakończyła się całkowitym sukcesem. Po niej nastąpiła jeszcze jedna próba: aresztowanie członków KOR-u. I utrzymanie dotychczasowej pracy KOR-u głównie dzięki wspaniałym kobietom – Gajce Kuroń i Halinie Mikołajskiej, które zastąpiły aresztowanych mężczyzn. A potem przyszło zwycięstwo: amnestia w lipcu 1977 r. To zwycięstwo i olbrzymie poczucie siły, zbiorowe poczucie tożsamości sprawczej stanowiło oprócz uwiarygodnienia w środowisku robotniczym główny kapitał KOR-u. Bez niego nie byłoby późniejszych oszałamiających rezultatów – zbudowania drugiego obiegu czy przygotowania liderów protestów robotniczych w 1980 r.

Doświadczenie KOR-u i później Solidarności to doświadczenie olbrzymiego sukcesu. Ludzie KOR-u zrealizowali wszystkie cele, jakie przed sobą stawiali, i mieli istotny udział w osiągnięciu, które stanowiło granice ich marzeń: w obaleniu komunizmu i odzyskaniu niepodległości. Dlatego warto przyjrzeć się poszczególnym etapom tej drogi. Etap pierwszy to walka o uwolnienie uwięzionych uczestników strajków 1976 r. i najważniejszy rezultat, czyli samo zwycięstwo. Etap drugi, w którym wszystko się rozstrzygnęło, to przygotowanie do następnej strajkowej konfrontacji z władzą, w której zamiast niezorganizowanego tłumu wystąpią zorganizowani robotnicy, i sam strajk zakończony powstaniem niezależnego związku zawodowego. Etap trzeci: od karnawału Solidarności, przez stan wojenny, po rokowania okrągłego stołu to czas, w którym zadanie polegało na tym, żeby przetrwać. Bo okazało się że powstanie i utrzymanie masowego niezależnego związku zawodowego w sprzyjających okolicznościach wystarczy do spowodowania upadku komunizmu i odzyskania niepodległości.

Etap trzeci wykracza poza ramy tego tekstu. Ale będzie w nim mowa o wydawnictwach drugiego obiegu, czyli głównym narzędziu walki. A także o tym, co oprócz świetnego przywództwa Solidarności i Lecha Wałęsy – i oczywiście oprócz bezpośredniego wsparcia Jana Pawła II – zadecydowało o przetrwaniu. Czyli o obudzeniu osobistej odpowiedzialności ludzi Solidarności.

Główną uwagę skupię na etapie drugim. Był najważniejszy.

To będzie opowieść o piśmie „Robotnik” i trochę o Wolnych Związkach Zawodowych pracujących tym „Robotnikiem”. Całe środowisko  KOR-owskie wyrosło ze skutecznej akcji pomocy robotnikom w Ursusie i Radomiu. Gdy tylko zaczęły się strajki w 1980 r. wszyscy znowu włączyli się do skutecznego informowania o strajkach i do pomocy w zakładaniu Solidarności. Po amnestii w 1977 r. większość środowiska zajęła się imponującą pracą wydawniczą. Zaowocowało to zmianą nastawienia opinii publicznej, zmianą nastawienia inteligencji i jej udziałem w ruchu Solidarności. Praca „Robotnika” i jego współpracowników była częścią tego informacyjnego wysiłku. Co więcej, wiele typowo inteligenckich czasopism i książek poprzez kolportaż trafiało do środowiska robotniczego. Były więc częścią, uzupełnieniem pracy zespołu „Robotnika”. Dlatego skupienie uwagi na samym „Robotniku” jest trochę zabiegiem sztucznym. Ale warto to zrobić. Po pierwsze, dlatego, że to jednak była praca bardzo specyficzna: obce, dopiero tworzące się środowisko, własny, odwołujący się do konkretu język, własne, specyficzne problemy. Po drugie, dlatego, że skupienie uwagi na tym nowym dla opozycji środowisku pokazuje niezwykłe rezultaty osiągnięte w ciągu kilku zaledwie lat: wyłonieni pierwsi liderzy, wyraźnie zarysowany program, wkrótce masowy ruch. Oczywiście nie byłoby tych rezultatów, gdyby nie pielgrzymka Jana Pawła II i wybuch strajków po kolejnej podwyżce cen. Ale nie byłoby ich mimo pielgrzymki i strajków, gdyby nie praca grupy „Robotnika” i Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu.

Tony Judt, autor „Powojnia” – najpoważniejszej syntezy poświęconej powojennej Europie – podkreśla konieczność mówienia nie tylko o samej Solidarności, lecz także o procesie, którego była zwieńczeniem. Pisze o tym procesie kilkakrotnie. W swoim tekście nie wspomina o piśmie „Robotnik”, ale pisze o wykonywanych przez środowisko „Robotnika” działaniach. Gdy mówi o lekcji lat 1968 i 1970 („nigdy więcej nie damy się podzielić”) i o utworzeniu Komitetu Obrony Robotników, ma na myśli cały ruch KOR-owski. Ale już słowa o zasypaniu przepaści między robotnikami i inteligencją odnoszą się do „Robotnika”, bo bez niego pierwszy krok, jakim była akcja pomocy, nie miałby kontynuacji. O „Robotniku” mówi, podkreślając ogromną rolę Karty Praw Robotniczych, opowiadając o Wolnych Związkach Zawodowych (tu tylko w tym znaczeniu że WZZ-y „pracowały «Robotnikiem»”). Także „ogłoszenie się przez KOR strajkową agencją informacyjną w 1980 r. dotyczy «Robotnika»”. Medium „strajkowej agencji informacyjnej” nie był „Robotnik”, tylko zachodnia prasa, Wolna Europa i nasłuch radiowy, ale pomysł, kierownictwo i wykonanie to Jacek Kuroń i ekipa „Robotnika”. Podobnie jak Judt mówił podczas międzynarodowej konferencji w 25. rocznicę Solidarności Timothy Garton Ash: „Jeżeli spytacie, co było najważniejszą przyczyną powstania Solidarności 25 lat temu i tego, co nastąpiło w latach 80., to odpowiedź winna brzmieć: przede wszystkim sytuacja wewnętrzna w Polsce i w bloku sowieckim”. I dodaje: „Twierdzę – ilustrując moją tezę – że rozpowszechnianie początkowo jedynie dwunastu egzemplarzy nielegalnego, z zamazanym drukiem, pisma «Robotnik» przez młodego robotnika z Ursusa Zbigniewa Bujaka miało chyba większe znaczenie niż cała polityka średniej wielkości państwa zachodnioeuropejskiego”.

Inteligenci w PRL-u byli słabi, władza się ich nie bała, ale stworzyli środowisko, byli zdolni do uczenia się na doświadczeniach i do ciągłości wysiłku. Bez względu na wielkie ofiary, czyli przede wszystkim powtarzające się wieloletnie więzienie. Bunty robotnicze były silne i zwycięskie, władza się ich bała. Ale były spontaniczne i niezorganizowane. Były ofiary, także śmiertelne, ponoszone w czasie pacyfikacji buntów. Po żadnym buncie nie powstało, a dokładniej nie utrzymało się żadne robotnicze środowisko. Nawiązanie skutecznej współpracy robotników i inteligencji nasuwało się samo. Wspominałem o naturalnym odruchu „Nie damy się więcej pacyfikować osobno” pokolenia Marca 1968 r. Do nawiązania współpracy z robotnikami nawoływał inteligentów Jerzy Giedroyc, podobnie myślał prymas (latem 1977 r., po bojkocie juwenaliów i aresztowaniu młodego KOR-u docierały do nas sygnały z ważnych kręgów kościelnych: „podciągnijcie tabory”, chodziło o robotników). Ale nie było to zadanie łatwe. Środowiska były sobie obce, nie utrzymywały żadnych kontaktów, inteligencja nie miała pojęcia o warunkach życia ani poglądach robotników. Jak w XIX w. Wyjątkową okazję stworzyły wydarzenia 1976 r., a ściślej skuteczna akcja pomocy ofiarom represji. Nawiązanie bezpośrednich kontaktów okazało się nieoczekiwanie łatwe. Od pierwszej chwili myśleliśmy o dalszym ciągu. Gdzieś w tyle głowy mieliśmy związki zawodowe jako odległy, dalekosiężny cel. Wyraźnie pamiętam takie rozmowy z Antonim Macierewiczem i Piotrem Naimskim. Ale droga do nawiązania skutecznej współpracy była bardzo długa.

Ponad rok szukaliśmy właściwego pomysłu. Stary PPS-owski pomysł spotkań dyskusyjnych, czegoś na kształt Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych, wyraźnie nie wychodził. Robotnicy się bali. Za mała korzyść, za duże ryzyko. Była wiosna 1977 r. Akcja pomocy w Ursusie dogasała. Osiągnęliśmy wszystko to, co było do osiągnięcia. Po Liście robotników Ursusa do Edwarda Gierka wyrzuceni wrócili do pracy, wprawdzie nie w Ursusie, ale w innych zakładach. Nowa działalność wyraźnie kulała. Jacek Kuroń w nagranym w 1980 r. wywiadzie mówił o tym tak: „Mam poczucie, że ludzie, którzy z początku zajmowali się Ursusem, to znaczy Czarna Jedynka, tak się zachłysnęli sukcesem, że ich działalność oklapła. Myślę, że to główny czynnik. Czarna Jedynka okazała się niezwykła, jeśli chodzi o rozpoczynanie działania, i potrzebowała dokonywać wciąż wielkich rzeczy. Natomiast do długiej, monotonnej pracy nie nadawała się zupełnie, męczyło ich to, nudziło i już myśleli o nowych historiach. Karykaturą tego typu działania jest Wojtuś Onyszkiewicz, który ma nowy, cudowny pomysł, często na pograniczu fantastyki, ale w momencie, kiedy go wymyśli i zacznie wokół niego biegać, to mu właściwie wystarcza i szuka czegoś nowego”[6]. Charakterystyka mojej osoby była bardzo słuszna, ale w tym wypadku naprawdę był potrzebny nowy pomysł. Pomysł zrobienia pisma. „Robotnik” pojawił się latem. Był rzeczywiście na skraju fantastyki. Jacek Kuroń w autobiografii mówi o tym tak: „Zamierzenia były ambitne. Ja sceptyczny. – Chcecie, żeby było na wysokim poziomie, chcecie, żeby było popularne, i chcecie, żeby było organizatorem. Według mnie musicie robić od razu trzy pisma – mówiłem im. – Wiem jednak, że jak są ludzie, którzy bardzo chcą zrobić rzecz niemożliwą, to ją zrobią”[7]. Pomysł pojawił się latem. W smutnych okolicznościach. Pamiętam, leżałem wtedy nieruchomo, z pękniętą miednicą, po wypadku samochodowym w czasie powrotu z krakowskich juwenaliów. Lato, cisza, przeraźliwy smutek sprawionego zawodu (ocalały członek młodego KOR-u, który nie potrafił skutecznie zastąpić aresztowanych kolegów). I rosnące, coraz głębsze przekonanie, że następnym krokiem  powinno być stworzenie pisma, które „samo” zorganizuje robotników, dokładnie tak jak nas wtedy uczyły do znudzenia szkolne czytanki o młodym Leninie. Potrzeba było dopiero tej ciszy. Siła tego zrodzonego z długich, samotnych dni, z lektur i rozmów „głębokiego przekonania” pozostała moim najważniejszym wkładem w opisywane działania. Pismo „Robotnik” stworzyli przekonani, wspaniali ludzie. Ja pozostałem ich skromnym, ale dzielnym i skutecznym, przynajmniej w ważnym czasie lipcowych strajków, współpracownikiem.

Merytoryczna opowieść o sukcesie „Robotnika” sprowadza się do kilku punktów. Po pierwsze sam pomysł wzięty z historii, od Lenina i Piłsudskiego. „Robotnik” to pismo organizator: kolportaż „Robotnika” tworzył późniejszą siatkę strajków i Solidarności. Zbiorowe czytanie „Robotnika” po pracy, połączone nierzadko z omawianiem problemów poruszonych w numerze, zastąpiło z powodzeniem wcześniejsze nieudane próby spotkań. Kolporterzy i ci, co czytali „Robotnika” na głos, to byli późniejsi przywódcy strajków i Solidarności. Czyli wszystko stało się dokładnie tak, jak powiedzieli Lenin i Piłsudski. Po drugie, to pismo miało znakomitą redakcję. To było bardzo sprawne organizacyjnie przedsięwzięcie. Co dwa tygodnie kolejny numer (20 stron maszynopisu), aktualny (to znaczy zdolny do reagowania na aktualne wydarzenia), dobrze zredagowany i bardzo dobry merytorycznie. „Robotnik” potrafił zachowywać wysoki poziom merytoryczny i jednocześnie operować prostym, zrozumiałym dla wszystkich językiem. Wymagało to niejednokrotnie przekładania trudnych, merytorycznych, napisanych przez wybitnych autorów artykułów na teksty proste i zrozumiałe. Pismo poruszało sprawy ogólne. Przywracało pamięć o Czerwcu 1976 r., Grudniu 1970 r., „praskiej wiośnie”, 17 września 1939 r. i zbrodni katyńskiej. Specjalny numer został poświęcony wyborowi Karol Wojtyły na papieża. Ale przede wszystkim pismo publikowało informacje otrzymywane dzięki kontaktom w zakładach pracy: o warunkach i prawie pracy, przyczynach trudności w zaopatrzeniu i ukrytych podwyżkach, o strajkach i próbach niezależnej działalności robotniczej. Wkrótce „Robotnik” stał się rzeczywistym programowym ośrodkiem rodzącego się środowiska. Po trzecie, „Robotnik” miał znakomitą technikę druku. Wymyślił ją Witek Łuczywo. Sitodruk był techniką używaną wówczas powszechnie w przemyśle i dlatego dostępną. Dzięki sitodrukowi można było w prosty sposób zadrukować dwustronnie kartkę papieru formatu A3. Dzięki zastosowaniu szpalt uzyskiwało się odpowiednik 20 stron maszynopisu wydrukowanego drobnym drukiem, niezwykle czytelnie i wyraźnie. Trudności techniczne, jakie występowały na początku głównie z farbą, która nie chciała szybko schnąć, pokonali pracownicy instytutu chemicznego, z którego niedawno wyrzucono Witka. „Robotnika” łatwo się kolportowało i łatwo drukowało za pomocą robionej ręcznym sposobem ramki. Drukować mogły dwie osoby, a gdy dokonano kolejnego ważnego wynalazku, podwieszając górną część ramki do lampy w suficie za pomocą zwykłej gumy do majtek, drukować mogła nawet jedna osoba. W ten sposób stworzony został system umożliwiający drukowanie dowolnych gazet czy książek w dowolnym miejscu w całej Polsce. Wystarczyło kilku odważnych. Od tego momentu żaden stan wojenny nie miał żadnych szans. To i jeszcze trzy ważne elementy: Karta Praw Robotniczych – wspólna platforma programowa dla grup robotniczych podejmujących niezależną działalność, Wolne Związki Zawodowe, przede wszystkim Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i zorganizowana praca informacyjna w czasie strajków 1980 r. spowodowało, że strajki skończyły się, tak jak się skończyły, i później wystarczyło tylko nie dać się zniszczyć.

Na mechanizm tego sukcesu składały się:

  • zrozumienie, co jest naszym najważniejszym zadaniem (przygotowanie przywódców robotniczych na następny strajk);
  • znalezienie właściwego pomysłu w długim wysiłku (zajęło to cały rok, jedną czwartą całego czasu);
  • właściwi ludzie, świetny zespół, który przejął odpowiedzialność za zadanie;
  • dobrze zorganizowany, systematyczny wysiłek, determinacja zespołu, zwłaszcza w pierwszym, najtrudniejszym okresie (w którym naprawdę daleko było od zrealizowania się wizji Lenina czy Piłsudskiego);
  • nastawienie zespołu na najwyższą jakość, uczenie się w trakcie i w rezultacie ogromny rozwój przedsięwzięcia:

◦       wzrost nakładu od 400 egzemplarzy pierwszego numeru po systematyczne 20 tys. w późniejszym czasie i 70 tys. w czasie strajków lipcowych, do tego coraz lepszy, coraz trafniejszy kolportaż;

◦       jakościowy rozwój druku od mało czytelnego powielacza spirytusowego do bardzo czytelnego sitodruku;

◦       zwiększenie zawartości numeru, osiągnięcie bardzo wysokiego poziomu merytorycznego przy zachowaniu prostego i zrozumiałego języka;

◦       rozwój organizacyjny całego ruchu wokół „Robotnika”;

◦       doprowadzenie do tego, że dla większości współpracowników „Robotnika” efektywna współpraca stała się „tania i łatwa”, a zarazem bardzo wymierna i satysfakcjonująca. Pisałem już o tanim i łatwym druku, Łatwy i satysfakcjonujący był też kolportaż; pismo było interesujące nawet dla inżynierów, dobrze nadawało się do zbiorowego czytania i omawiania.

JEŻELI MOŻESZ, TO ODPOWIADASZ. ODPOWIADASZ ZA WSZYSTKO, NA CO MASZ WPŁYW

Przed laty uczestniczyłem w wieloletnim ważnym przedsięwzięciu społecznym. Warszawscy licealiści sprowadzali na edukacyjne wycieczki wiejskie dzieci w zamian za ziemniaki od ich rodziców. Akcja miała dużą skalę. Co roku kilka tysięcy wiejskich dzieci w zamian za kilkaset ton ziemniaków. Licealiści wciągnęli do nieodpłatnej współpracy warszawskie restauracje, muzea, centra zabaw i rozwiązali problem karmienia bezdomnych w okresie zimowym. Sami byli pilotami wycieczek. Zdumieni rodzice stwierdzili, że ich często tak nieodpowiedzialne dzieci w sprawie wycieczek nigdy nie zawodzą. Bo wiedzą, że od ich zachowania zależy sukces kolejnej wycieczki, a w konsekwencji nakarmienie bezdomnych. Jeżeli możesz, to odpowiadasz. Odpowiadasz za to, na co masz wpływ.

W wyniku porozumień sierpniowych powstał „Tygodnik Solidarność”, a wraz z nim możliwość drukowania w dużym nakładzie niedostępnych wcześniej dla czytelników materiałów historycznych. Młody redaktor działu historycznego Andrzej Friszke nie mógł zmarnować tej szansy. Jeżeli możesz…

Gdyby nie sukces akcji pomocy i pierwszego roku KOR-u nie byłoby aż tak wielkiego poczucia odpowiedzialności za kolejne niemożliwe do zrealizowania zadanie – przygotowanie przywódców robotniczych na następny wybuch.

Gdyby nie sukces studenckiej akcji w obronie rolnika Jana Kozłowskiego nie byłoby skutecznej akcji zbierania informacji o strajkach w Lublinie.

Zasada, że jeżeli możesz, to odpowiadasz, przypomina o ogromnej roli prób i udanych precedensów w wyniku tych prób. Bez prób, bez udanych precedensów nie będzie siły społecznego działania. Przypomina o tym doświadczenie KOR-owskiej pracy zespołowej i społecznego uczenia się. Na przykład uczenia się od pierwszych nieśmiałych i prymitywnych prób przepisywania na maszynach do pisania, po profesjonalny druk dużych nakładów na maszynach offsetowych i możliwość sprawnego drukowania na ramkach niemal wszędzie. Podobnie było w innych dziedzinach. Przywrócenie społecznej, obywatelskiej aktywności musi jak zawsze polegać najpierw na długim, upartym budowaniu „możesz”. A jak znajdzie się sposób, będzie i wola.

Doświadczenie KOR-u i Solidarności przypomina, jak ogromny potencjał tkwi w działaniach społecznych. Ci, którzy to doświadczenie przeżyli, wiedzą, że myślenie o prawdziwych zmianach w Polsce, a może także i w Europie, kierować należy przede wszystkim w stronę społeczeństwa, a nie w stronę władzy. Że tam jest „punkt przyłożenia siły”. Dlatego, że te zmiany są tam możliwe.

ZAMIAST ZAKOŃCZENIA

Opisane w „Rodowodach niepokornych” pokolenie młodej Marii Skłodowskiej (przyszłej Marii Curie) weszło w dorosłe życie w czarnej godzinie po upadku powstania styczniowego, utracie nadziei na pozyskanie dla Polski tutejszych, czyli bezrolnych chłopów obdarowanych ziemią przez zaborców i energicznie edukowanych na dobrych Rosjan czy Niemców. W tej sytuacji nawet rysująca się w oddali szansa na wojnę ludów nie dawała żadnej nadziei.

Pokolenie „Robotnika” napotkało sytuację opisaną w raporcie Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość” słowami „niemożliwa do utrzymania i do zmiany”, czyli sytuację nadchodzącej katastrofy gospodarczej i jednocześnie zablokowanych dróg naprawy.

Pokolenie „Liberté!”„Kontaktu” i „Krytyki Politycznej” stoi przed koniecznością dokonania nowych, gruntownych zmian pozwalających Polsce, a zapewne także Europie, przetrwać nadchodzący kryzys o rozmiarach huraganu. Wyzwanie to dobrze opisali dawni redaktorzy „Robotnika” Henryk Wujec i Jan Lityński w „Gazecie Wyborczej”, w tekście z okazji rozpoczęcia polską prezydencję w Unii.

Mamy dobry, przechowany w tradycji, a więc w społecznej pamięci i w społecznych umiejętnościach, wzór reagowania na kryzys, na nadchodzące wyzwania. To edukacja, społeczny wysiłek edukacyjny. Wychowanie tysięcy podmiotowych Polaków, którzy podejmą wyzwanie. Tak zareagowaliśmy na rozbiory i utratę niepodległości. Tysiące wychowanków Collegium Nobilium Stanisława Konarskiego i szkół Komisji Edukacji Narodowej wzięło udział w powstaniu, poszło do legionów Napoleona, budowało Księstwo Warszawskie i na starość, po klęsce powstania listopadowego, współtworzyło kulturalną podstawę przetrwania długich lat niewoli. Pokolenie młodej Marii Skłodowskiej, tysiące młodych chłopców i panien z dobrych domów, z podręcznikiem ukrytym pod szalem, poszło „w lud”. Byli tak samo zdecydowani prowadzić dzieło tworzenia „prawdziwych Polaków” jak władze szkolić „dobrych Niemców” czy „dobrych Rosjan”. Prostymi środkami i ogromnym osobistym wysiłkiem zbudowali działalność, której rozmiary wprowadziły w osłupienie prof. Normana Daviesa. Wychowankowie tej oświatowej rewolty nie zmarnowali szansy „wojny ludów”, wywalczyli niepodległość, wywalczyli granice odrodzonej Rzeczpospolitej, obronili ją przed radziecką inwazją i zbudowali podstawy niepodległego państwa. Społeczna edukacja czasami bardziej przypominała to, co dziś nazywa się edukacją pozaszkolną. Polegała na pracy i działalności w danym czasie i danym miejscu najważniejszej i jednocześnie była edukacją. Tak było ze spółkami zarobkowymi w zaborze pruskim w Poznańskiem w drugiej połowie XIX w. Profesor Bernhard, piszący na polecenie rządu niemieckiego o przyczynach polskiego sukcesu, nie miał co do tego żadnych wątpliwości: „To tysiące chłopów i ziemian rządnych, uświadomionych fachowo i zdeterminowanych”. Podobnie było w czasach „Robotnika” i Wolnych Związków Zawodowych: drukowanie i kolportaż nielegalnego pisma, nielegalna działalność związkowa i jednocześnie dokładnie opisywana w tym tekście przemiana w podmiotowych obywateli.

Wychowankowie pokolenia „Liberté!”, „Kontaktu” i „Krytyki Politycznej” działać będą w świecie wielkich wyzwań, zmian, które podważą wiele nienaruszalnych dotąd założeń. Będą działać w świecie, którego najważniejszym wyróżnikiem jest to, że każdy organizuje go sobie sam. Jedyną ich szansą będzie własna tożsamość sprawcza i wspólnota solidarności z innymi. Muszą nauczyć się wykorzystywać swoje niepowtarzalne zdolności i budować swój indywidualny wkład. Jednocześnie będą musieli zbudować wokół siebie świat, który pomoże bezradnym zamieniać się w zaradnych i włączać ich w proces społecznej wymiany. Słowem, będą musieli uparcie budować – ograniczający do minimum społeczne wykluczenie – świat możliwie równych szans. Tak jak od wielu lat robią to w nieporównanie trudniejszych warunkach wychowani na Solidarności jej prawdziwi kontynuatorzy, działacze społeczni z kraju rzeczywistej społecznej gospodarki rynkowej z Brazylii prezydenta Luli. Do takiego zadania nie przygotuje ich dzisiejsza szkoła wymyślona ponad trzysta lat temu dla zupełnie innego świata. Podobnie jak poprzednicy będą musieli zbudować nową szkołę sami. Jej wzór zapewne jest dziś dobrze znany, podobnie jak w czasach „Robotnika” znany był prosty wzór jego działalności. Być może jest to system edukacyjny Toyoty. System edukacji pozalekcyjnej. Edukacja oparta na działaniu, procesie i trenerach, czyli nauczycielach. Działanie to tutaj nie produkcja samochodów, jak w Toyocie, ale np. działania pozarządowe: sprawne, społecznie i inżyniersko  zaprojektowane przedsięwzięcia przejmujące od urzędników kolejne dziedziny życia społecznego. Jak w zamyśle Wielkiego Społeczeństwa Davida Camerona. Tyle że jednocześnie uczące ludzi – taki system praca (społeczna) za edukację. Wspomniana wcześniej wymiana edukacyjnych wycieczek dla wiejskich dzieci w zamian za ziemniaki od ich rodziców też rozwinęła się w efektywne działanie edukacyjne. Proces to, jak mówią w McKinseyu, ustrukturyzowane podejście do rozwiązywania problemów, pozwalające rozłożyć każdy problem na części proste. Trenerzy, czyli nauczyciele, to młodzi i dorośli ochotnicy uczący tego, w czym są najlepsi na świecie. Każdy jest w czymś bardzo dobry, tylko rzadko o tym wie i jeszcze rzadziej to wykorzystuje. Kiedy Toyota z konieczności została największą na świecie instytucją edukacyjną, jej menedżerowie w zdecydowanej większości stali się jednocześnie nauczycielami. Bardzo dobrymi nauczycielami.

Taki system trzeba zbudować społecznie. Metodą osobistego wkładu. Jak w dziewiętnastowiecznych szkółkach niedzielnych, które odmieniły nasz świat. Jak u młodej Marii Skłodowskiej czy w czasach „Robotnika”. Bo tylko tak da się go zbudować, tylko wtedy będzie niezależny i tylko wtedy system wychowa ludzi solidarnych, którzy oddadzą innym to, co sami dostali. Jak to wszystko zrobić? Jest tylko jedna droga.

Jak zawsze przede wszystkim potrzeba nam głębokiego zrozumienia nadchodzących potrzeb, czyli pewności, mocnego, zbiorowego przekonania, że rzeczywiście, jak tyle razy wcześniej, potrzebni są nam obywatele, którzy poradzą sobie z nadchodzącymi wyzwaniami.

Później trzeba będzie poświęcić wiele wysiłku na znalezienie „możesz”, zbudowanie, poszukanie właściwych pomysłów, dających się zoperacjonalizować rozwiązań: tanich, łatwych, wymiernych i dających satysfakcję. Jak w „Robotniku”.

Jeżeli możesz, to odpowiadasz: tanie, łatwe, wymierne i przynoszące satysfakcją rozwiązania świadomie przyjętych wyzwań potrafią mieć moc huraganu. Jak ten huragan z przeszłości, które w beznadziejnej sytuacji Polski porozbiorowej pozwolił zbudować silną kulturę, która wygrała z zaborcami, czy ten, który zdeklasował Niemców w gospodarczej wojnie w zaborze pruskim, albo niebywały huragan oświatowy pokolenia młodej Marii Skłodowskiej, który zbudował nowoczesną Polskę. A może ten, którego sam miałem szczęście być uczestnikiem trzydzieści pięć lat temu.

Po raz kolejny czytam kanoniczny tekst polskich inteligentów „Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego. W zakończeniu wstępu do ostatniego wydania z 2010 r. znajduję passus: „Prawdziwie niepokornych nigdy nie było wielu. Mimo to okazywali się historycznie skuteczni. A niepokornym każdy z nich stawał się – mocą własnej decyzji – sam”.

To znowu słowa do każdego z nas.



[1]     Z. Brzeziński, Wybór: dominacja czy przywództwo, Kraków 2004, s. 176.

[2]     G. Weigel, Op. cit., s. 691.

[3]     „Wolność i Solidarność”, numer 2/2011, Gdańsk, s. 120

[4]     G. Weigel, Op. cit.,  s. 546

[5]     Od Solidarności do wolności: konferencja międzynarodowa Warszawa–Gdańsk 29–31 sierpnia 2005, pod red. N. Smolar, Gdańsk, s. 42.

[6] Niepokorni: rozmowy o Komitecie Obrony Robotników […], pod red. M. Okońskiego, Kraków 2008, s. 197.

[7] J. Kuroń, Taki upór, Warszawa 2011, s. 244.

Liberalizm i wspólnotowość :)

Dla mnie liberalizm i wspólnotowość to nie są przeciwieństwa. Jeżeli się to dostrzeże, to łatwiej jest się zajmować kwestiami takimi, jak polityka społeczna. Pozornie dla niektórych może być to sprzeczność – dla mnie tak absolutnie nie jest. Dla mnie przeciwieństwem wspólnoty wolnych ludzi, gdzie mamy i wolność, i wspólnotowość, jest etatyzm i konserwatyzm. Ale najpierw zajmijmy się tym, po co jest polityka społeczna i skąd się wziął system emerytalny a także tym do czego one służą. Polityka społeczna, polityka w ogóle, jest zawsze ingerencją w normalne funkcjonowanie społeczeństwa i gospodarki. A ingerencja ma to do siebie, że jak dobra by nie była, to zawsze jest trochę zła. Całkiem dobra nigdy nie będzie. Ale bycie trochę lepszym niż złym, jest szansą na zrobienie czasami rzeczy ważnych i potrzebnych. Ale podkreślam – czasami. Bo nie jest tak, że nasza światła wola jest w stanie sobie poradzić ze wszystkimi naturalnymi procesami, w sposób, który je czyni absolutnie doskonałymi. Jeżeli dokonujemy ingerencji, to zawsze jest skutek uboczny, często nie do końca zgodny z tym, co chcieliśmy osiągnąć. A do tego dochodzą jeszcze koszty, które też są skutkiem ubocznym. A koszty są zawsze dla ludzi.

Wygodny jest co prawda skrót myślowy, że koszty są ponoszone przez budżet państwa, ale jest on złudny, bo koszty zawsze spadają na ludzi. Cokolwiek byśmy nie zrobili, to generujemy koszty, a generujemy je dla ludzi. Jedyny realny podmiot, którego one dotyczą, to nie abstrakcyjni podatnicy nawet, a pracująca część społeczeństwa, w którym żyjemy. Zawsze, żeby wydać złotówkę nawet na coś najważniejszego, trzeba ją zabrać komuś, kto ją zarobił. A w dyskusjach bardzo często rozmazuję się ten fakt, mówiąc o „państwie”. Gdy mamy do czynienia z dwoma dobrami: dobrem biednego człowieka w potrzebie i dobro budżetu, to każdy człowiek, który ma serce, a także i rozum, powie: wspieramy człowieka, niech budżet płaci. Problem jest wtedy, gdy ten człowiek jest biedny, bo go wydoili podatkami, żeby zapłacić za budżet na wspomożenie go potem w jego trudnej sytuacji. Tak się też zdarza. Warto spojrzeć na statystyki, kto tak naprawdę w największym stopniu finansuje wydatki dokonywane za pośrednictwem państwa. Fundamentalną kwestią w polityce społecznej jest to, żeby pozytywny skutek, który wynika z tego, że coś zrobimy był większy od negatywnego skutku społecznego wynikającego z tego, że musimy ludzi wytrzepać z pieniędzy. Pytanie jak to jedno z drugim pogodzić. Nie zawsze można to bezpośrednio rozważyć, ale to nie jest tak, że możemy być jedynie po jednej stronie, np. realizacji słusznych celów. Jako społeczeństwo zawsze mamy z jednej strony cele, które chcemy zrealizować, z drugiej strony koszty, jakie za tym idą. Na ogół politycy są zainteresowani tym, żebyśmy tego pełnego obrazu nie mieli. To nie jest jakaś ich zła wola, ale od odkąd ukształtowała się demokracja, to byli oni po to, żeby wydawać nasze pieniądze. Oceniamy ich w zależności od tego, ile pieniędzy jest wydawanych w skutek ich decyzji. Polityk, którego decyzja uruchamia duże kwoty, to duży polityk, a którego decyzja uruchamia małe kwoty, to mały polityk. I każdy polityk ma to naturalnie wdrukowane w swoje myślenie. Jeżeli nie ograniczymy się, racjonalnie ograniczając cele, które chcemy finansować, to się finansowo nie pozbieramy. Polityka społeczna jest szczególnie trudna, dlatego, że musimy na co dzień w dyskursie społecznym konfrontować słuszne cele z jakimś paskudnym, technokratycznym, interesem budżetu państwa. I nie da się o tym „normalnie rozmawiać”. Rzecz w tym, że przez cały prawie XX wiek możliwe było zrobienie pewnej fantastycznej sztuczki. Polegała ona na tym, że przyrost demograficzny może znakomicie służyć do finansowania polityki społecznej, do zbudowania państwa dobrobytu na przyroście naturalnym. Pomysł świetny, tyle tylko, że ograniczony w czasie. I mamy tego pecha, że żyjemy w momencie, kiedy ta sprawa jest już passe. Nie może być dłużej realizowana w ten sposób. Mogło być tak w przeszłości, stąd wyobrażenia ludzi, o tym, że rząd jest w stanie wziąć pieniądze „skądś”. A skąd? Dawnej była prosta metoda – pożyczało się pieniądze od przyszłych pokoleń. A oddawało kolejne pokolenie, które będąc liczniejsze płaciło jednostkowo tyle samo, ale w sumie dużo więcej. Starczało to na oddanie wszystkich długów. Można było przyśpieszyć rozwój gospodarczy i społeczny na skutek aktywnej roli rządów, które zarządzały rentą demograficzną, jaką można nazwać Świętym Mikołajem. Święty Mikołaj naprawdę istniał: przyszedł, żył, pomagał płacić rachunki. Rzecz w tym, że biedaczek umarł. Jakieś 20 lat temu. A my nie chcemy tego zrozumieć. Protestujemy przeciwko jego śmierci, jesteśmy „oburzeni”. Chcielibyśmy go wskrzesić, zrobić coś, żeby było tak, jak było. Zjawisko o którym mowa, przyrost pokoleń było historyczne. A więc nie uniwersalne, ale konkretnie umiejscowione w czasie,mające swój początek i koniec. Początek był pod koniec XVIII wieku, kiedy skumulowane elementy postępu cywilizacyjnego doprowadziły do tego, że ludzie zaczęli żyć trochę dłużej, dzieci przestały umierać. Bardzo wzrosła długość życia, a zachowania demograficzne zostały takie same, jakie były potrzebne, żeby odtwarzać populację przy ogromnej śmiertelności. Stąd boom demograficzny. Cały XIX i ponad połowa XX wieku to gwałtowny przyrost demograficzny. Europa zaludniła pół świata: północną Amerykę, częściowo południową Amerykę i inne kontynenty. Ten boom się skończył z powodów, które demografowie nazywają przejściem demograficznym, to znaczy, że nasze zachowania demograficzne dostosowały się do sytuacji. Bardzo powoli i z dużym opóźnieniem zaczęło się rodzić mniej dzieci. To nie jest kwestia takiej, czy innej polityki-prorodzinnej lub jej braku. To spokojne dostosowanie do tego, żeby populacja odtwarzała się w mniej-więcej niezmienionej liczebności. Tak było dawniej. Zdarzały się okresy przyśpieszonego wzrostu demograficznego, ale jak się na to spojrzało w dłuższej perspektywie, to kolejne pokolenia były odrobinkę większe od poprzednich. Natomiast w wiek XIX i XX, mamy sytuacje, gdzie prawie podwaja się ludność po połowie stulecia. Wynikało to z tego, że dzieci rodziło się tyle samo, co wcześniej, tylko one nie umierały. To zupełnie sprzeczne z tym, co było wcześniej. W pewnym momencie można było z tego utworzyć piramidę finansową. To jest super sytuacja – nagle z nikąd są środki. To był genialny wynalazek, tyle tylko, że taki sam jak wynalazek Madoffa i paru panów wcześniej, którzy w dość podobny sposób robili różnego rodzaju przekręty. Ale tego typu przekręt robiony przez prywatne osoby kwalifikuje się jako przestępstwo i się za to idzie siedzieć, gdy to robią rządy, to robią, robią i robią…I nic. Tylko tym się to różni jedno od drugiego i dostrzeżenie tego faktu jest bardzo ważne. Rządy robią coś, czego robić absolutnie nie powinny. Niektórzy zaczęli to rozumieć, natomiast wciąż jest masa polityków, którzy wierzą, że to można byłoby tak dalej pociągnąć. A ci, którzy wiedzą, że to się tak dłużej nie da, pytają jak z tego bagna wyleźć. Jak z tego wybrnąć, skoro trzeba by powiedzieć ludziom: „zostaliście oszukani”? Źle brzmi, a może: „mamy problemy, nie dostaniecie swoich obiecanych emerytalnych pieniędzy, których się spodziewacie”?. Też źle brzmi. Polityk, który tak powie, zaraz musi sobie szukać innego zawodu, bo w tym już nie osiągnie właściwie nic. Czyli jest problem polegający na powiedzeniu ludziom prawdy. A prawda jest taka, że całe funkcjonowanie sektora publicznego, a nie tylko emerytalnego oparte jest na demografii. I to, że rządy mają problemy z długiem publicznym, też z tego wynika. Dawniej to się dawało jakoś rozwiązać, a dziś politycy robią coś, co jest absolutnie sprzeczne z ich naturą, czyli tną wydatki. Polityk, który chce ludziom taką brzydką rzecz zrobić, powinien się liczyć z tym, że ludzie mogą mu zrobić brzydką rzecz w czasie wyborów. Mimo to politycy w większości krajów próbują jakimiś ukrytymi sposobami, półgębkiem ciąć wydatki publiczne. Dawniej można było wydawać wiele na różne cele, dzisiaj jesteśmy biedniejsi, niż myśleliśmy, że jesteśmy. I to jest wyjątkowo nieprzyjemny komunikat. Jeśli jest puszczony w przestrzeń bez możliwości skomentowania, to jest kłopot, bo ludzie mają prawo się złości i myśleć, że się ich chce oszukać. Fakt jest prosty: to demografia rządzi światem. Jeżeli się zmniejsza liczba osób płacących składki, podatki i zwiększa liczba osób, która ma dostawać jakieś świadczenia, czy też nadal chcemy realizować słuszne cele, na które dziś już nie ma kasy, to nie ma tak naprawdę rozwiązania. To nie jest kwestia, że go jeszcze nie wymyśliliśmy, bo jesteśmy w stanie bardzo łatwo udowodnić, że takiego rozwiązania nie ma nawet teoretycznie. Bo jeżeli płaciło pięciu, a dostawał jeden, to jakoś to szło. A jak teraz płaci dwóch, a ma dostać trzech? Musi c
oś nastąpić – albo tych, co płacą przyciśniemy tak, że będą ledwo-ledwo zipać, albo ci, którzy mają dostać, dostaną bardzo niewiele. Oba rozwiązania są niedobre, przy czym one nie są symetrycznie nie dobre. Bo jeżeli ci, co mają dostać, dostaną mało to jest to wyjątkowo smutna i dramatyczna wiadomość. Ale jeżeli ci, co płacą dostaną mało, to jest to również smutna i dramatyczna wiadomość, ale ma ona także swoje konsekwencje. Ci płacący przestaną produkować, a wtedy wszyscy dostaną po plecach. Zarówno ci, którzy mieli dostawać, jak i ci, którzy mieli płacić. Bo jak nie wyprodukujemy- to nie mamy. Pieniądze i wszystkie inne byty finansowe związane z rynkami finansowymi są bytami wirtualnymi. A faktycznie istniejący, to jest pracujący człowiek, wytwarzający produkt. Wszystko inne to są wyobrażenia, które są szalenie potrzebne, dobrze, żeby właściwie funkcjonowały, ale jak zaczną źle funkcjonować, to pstryk! i ich nie ma. Ten kłopot można rozwiązać na różne sposoby, ale właściwie opierając się o jedną rzecz: to praca tworzy dobrobyt. Dobrobyt może powstawać tylko wtedy, gdy my jako społeczeństwo będziemy pracować więcej. I wtedy możemy wyjść z tej pułapki. Gdy ograniczymy to rozumowanie do systemu emerytalnego, to pracować więcej, znaczy pracować dłużej. Podniesienie wieku emerytalnego jest warunkiem absolutnie koniecznym, by mieć w ogóle szansę rozwiązać wydatków. Tyczy się to emerytur, jak i całości wydatków publicznych. System emerytalny jest najbardziej wrażliwy na starzenie, ale będąc najbardziej wrażliwym i największym pojedynczym wydatkiem w ramach finansów publicznych, jest tak duży, że jest w stanie zawalić te finanse, gdyby ich reszta nie była wrażliwa (a jest). Warto pamiętać, że systemy emerytalne zostały wymyślone kiedyś po to, żeby wspierać niedołężnych starców. Ludzi będących już absolutnie na skraju swojego życia, którzy umarliby z głodu, chłodu, gdyby reszta społeczeństwa im nie pomogła. Jeśliby to przenieść na dzisiejszą demografię, to byliby to ludzie mniej więcej 90letni. A zatem gdybyśmy dziś wymyślali system emerytalny, według kryteriów, jakie posłużyły ludziom do wymyślenia systemu emerytalnego 100 lat temu, to wprowadzilibyśmy wiek emerytalny 90 lat. Taka jest skala niedopasowania instytucji w ramach systemu emerytalnego do jego faktycznych okoliczności funkcjonowania. Gdy wprowadzano rozwiązania emerytalne w Niemczech, średnie dalsze trwanie życia wynosiło 45 lat. Wiek emerytalny w pierwszym powszechnym systemie niemieckim wynosił 70 lat, potem zmieniono go na 65 lat. Głównym celem była więc pomoc kliku niezwykle starym pracownikom, którym trzeba było pomóc nie umrzeć z głodu. Nie musimy się posuwać do aż tak skrajnej sytuacji, ale tak naprawdę jeżeli spojrzymy a nasza dzisiejszą demografię, powinniśmy przyjąć, że dzisiejsi 30-latkowie będą pracować do wieku 75 lat. I to nie dlatego, że ktoś tak sobie zdecyduje, tylko dlatego, że pokolenie ich wnuków potraktuje to jako oczywistość. Inaczej nie będzie można. Są zatem dwie możliwości. Albo powiedzieć to sobie dzisiaj i wprowadzić do programu funkcjonowania, albo oni dowiedzą się tego, jak będą starzy. Druga możliwość jest dużo gorsza. Trendy demograficzne są jasne: Możemy odpowiednią polityką demograficzną wyjść z tego dołka niskich urodzeń w jakim jesteśmy, ale to co jesteśmy w stanie zrobić, to doprowadzić do odtwarzalności pokoleń. Czyli osiągnąć poziom 2.09 dziecka na kobietę. Kilka krajów europejskich, m.in. Francja zaczęło się do tego zbliżać, ale miejmy świadomość. To jedynie spowolnienie skutków śmierci św. Mikołaja. żeby go wskrzesić, to musiałoby to być 4-5 dzieci na kobietę a łatwo się domyślić, że jest to niemożliwie. Musimy więc o tym zapomnieć i zastanowić się co możemy osiągnąć. Przypomnijmy najpierw, że poziom wypłat (stopa zastąpienia), czyli to ile wynosi świadczenie podzielone przez płacę, zależy od demografii (obciążenia demograficznego) i składki od naszych płac. Chodzi o to ilu emerytów przypada na jednego pracującego, ile wpłacamy, a ile wypłacamy. To wyjątkowo prosty wzór wynikający ze skomplikowanych modeli, który mówi nam wprost: Ważny jest realnie pracujący człowiek i ile on wytwarza oraz ile z tego jest przeznaczane na finansowanie emerytur. Warto też podkreślić, że na finansowanie emerytur odpowiednio duża część naszych finansów jest już przeznaczana. Pierwsze co zaczęli robić politycy, jak zaczął się kryzys demograficzny, to było podniesienie składek. W Polsce do 1980r. składki na wszystkie ubezpieczenia, czyli włączając tez emerytalne, wynosiły 15.5%. Po 20 latach to było już 45 i nie wystarczało. Gdybyśmy chcieli zachować wcześniejsze rozwiązania, a wziąć pod uwagę obecną sytuację demograficzną, musiałoby to być już 60%. Na takiej ścieżce jest w tej chwili większość krajów, które nie powiedziały sobie prawdy. Czyli nie uzależniły składek od wypłat. Jeżeli są od siebie oddzielone, to próbuje się oddzielnie też oddziaływać na każde z nich i się rozjeżdżają. Wiąże się to z polityką, bo chce się dać więcej pracującym zarobić i emeryci chcą więcej dostać. A tak się nie da. Nie da się dać nikomu ani grosza, nie zabierając go osobie pracującej. Można wygrażać bankierom, jak to jest teraz modne, trzeba ich mocniej opodatkować, ale to nie wystarcza. Tak naprawdę większość dochodów systemów publicznych pochodzi od niezbyt bogatych, przeciętnych ludzi. My w Polsce i Europie jesteśmy już mocno tym dociśnięci i więcej składek już nie podniesiemy. Koniec. W związku z tym pozostaje albo podwyższać wiek emerytalny, albo obniżać świadczenia. Obniżanie świadczeń jest daleko bardziej niesympatyczne od podwyżki wieku, ale skutki społeczne w postaci protestów są tak ogromne, że jak spojrzymy jak na to reagują społeczeństwa w innych krajach, to myślę, że to postulat mało popularny politycznie. Nawet takie lekkie, kosmetyczne zmiany, żeby zrównać realny wiek emerytalny dla kobiet i mężczyzn, wyprowadzą ludzi na ulice. Dziś myślimy o tym, że emerytura to taka fajna rzecz, pozwalająca nam się wyzwolić ze smutnego wyboru między czasem, a dochodem. Jak jesteśmy młodzi, to albo dużo pracujemy i mamy mało czasu wolnego, albo mało pracujemy, ciesząc się dużym czasem wolnym. A emerytura to taki świetny moment: nic nie muszę robić, a kasa leci. Dlatego każdy racjonalnie myślący człowiek lubi tego typu rozwiązania. Co więcej-umie liczyć, wie że w systemach tradycyjnych, przy braku powiązania tego co się wpłaca z tym co się wypłaca, na ogół wypłaca się więcej niż się wpłaciło. Dużo więcej. Cudowna maszynka. Jeżeli tak jest, to ten kto przejdzie na emeryturę wcześniej, więcej razy weźmie ten podkręcony poziom świadczenia, jego bonus będzie większy. W poprzednim polskim systemie emerytalnym, który na szczęście został zamknięty, ten kto pracuje choć dzień niż wynosi minimalny wiek emerytalny, to nie umie liczyć (co się zdarza), lub pracuje dla idei (co jest wspaniałe).Kontynuując pracę obniża swoje cało życiowe dochody. Ponieważ większość ludzi pracuje dla dochodu i umie liczyć, to w Polsce przechodzimy na emeryturę w wieku chorobliwie niskim. To przypadłość wielu krajów. W innych krajach ten dołek może nie jest tak wyraźny jak u nas, ale jest. Coś trzeba z tym zrobić. A nie jest łatwo. Jak ktoś usiłuje to ruszyć, to zaraz idzie demonstracja, w Paryżu chociażby. I kto w niej idzie? Młodzi ludzie, którzy nie zgadzają się na podnoszenie wieku emerytalnego. To kompletny bezsens. Ja rozumiem, że mogą tego nie chcieć ci, którzy przejdą niedługo na emeryturę, dla nich to przykra wiadomość w późnym okresie kariery zawodowej. Ale młodzi ludzie w istocie mają napisane na transparentach zupełnie coś innego, niż im się wydaje: „chcemy płacić wysokie podatki!”. Walczą o to- i wygrywa
ją. Będą właśnie płacić wysokie podatki. Ze skutkiem, że mniej będą dla siebie mieli, oraz z takim, że będą mniej pracować. Bo im się nie będzie chciało-jak komuś nie zapłacą, bo po odliczeniu składek okaże się że prawie nie zapłacą, to on nie pracuje. A jak nie pracuje, to nie ma. Społeczeństwo będzie ubożało. Nie ma przed tym ucieczki, chyba, że powie się prawdę: emerytury w przyszłości będą niższe o ile nie będziecie dłużej pracować. Ten komunikat powinien być bez przerwy ludziom przedstawiany, bo bez tego nie rozwiążemy problemu. Publikacje międzynarodowe wskazują, że nasz kraj jest na czele listy zmniejszania skali wydatków stałych. Inni mogą nam pozazdrościć. Wprowadziliśmy prostą zasadę: św. Mikołaj umarł, uznajemy realne zależności. Jeżeli ktoś nie uznaje, to będzie miał w projekcjach wyższe stopy zastąpienia, tyle tylko, że ex post się dowie, że to była kompletna nieprawda. A prawda jest taka, że jeśli mamy mniej pracujących, to nie ma takiego polityka, ekonomisty, który wymyśli jak z tego zrobić niezmniejszone świadczenia. Można za to dłużej pracować. To jest prawdziwe rozwiązanie. Po pierwsze dlatego, że ta fundamentalna zmienna, jaką jest krzywa oczekiwanej długość życia-jest nieliniowa. Ludziom się to myli i myślą, ze jest liniowa. Jak się zapyta człowieka, jak on rozumie, to, że średnia oczekiwana długość życia dla mężczyzny w jego kraju wynosi 72 lata, to co usłyszymy? Że jak ktoś przejdzie na emeryturę w wieku 65 lat, to będzie żył lat 7. To nieprawda. Będzie żył dużo, dużo dłużej. Czy są jakieś nieprawdziwe dane? Nie, po prostu jest zależność nieliniowa. I gdyby to przyłożyć faktycznie do wieku 65 lat, to okaże się, że ten mężczyzna będzie żył jeszcze około 13 lat lub więcej. Żyjąc, pchamy zawsze swoją długowieczność przed sobą. Weźmy dziadka, który ma 100 lat i sypnie się ten prosty rachunek z powszechnego rozumowania, bo okaże się że dziadek nie ma przed sobą nieokreślonej liczby lat, ale ma już minus X lat. To nieprawda i widać, że tu o coś innego chodzi. Teraz kwestia wysokości świadczeń. Jak patrzymy na różne kraje, to dostajemy informację, że wynoszą one np. 60% ostatniego dochodu. Jest to informacja częściowa. Trzeba zawsze powiedzieć w jakim wieku jest taka wysokość, bo jak się nie poda wieku, to jest to informacja wręcz nieprawdziwa. Dlatego, że im bardziej opóźnimy przejście na emeryturę, tym bardziej, bardzo silnie, zwiększymy wysokość świadczenia w nieliniowy sposób. Wypłata jest równa zakumulowanemu kapitałowi, przez średnie dalsze trwanie życia w wieku przejścia na emeryturę. To ogólna zasada. Wysoka progresja wysokości świadczeń wynika z tego, że jak pracujesz dłużej, to więcej wpłacasz. Dłużej nie wyciągasz z konta, czyli to jeszcze rośnie, a średnia oczekiwana długość dalszego życia-spada. Przedłużenie aktywności zawodowej jest rodzajem cudownego lekarstwa, jedynego, jakie może być wymyślone. Praca tworzy dobrobyt, jeżeli chcemy mieć większe świadczenia, to musimy dłużej pracować. Kraje dzielą się teraz na takie, w których ludzie już to wiedzą i na takie, w których jeszcze tego nie wiedzą. My na szczęście jesteśmy po tej stronie, gdzie to wiemy, co powoduje wiele problemów. Polski system emerytalny daje małą stopę zastąpienia, emeryci będą mało dostawać. Te niższe stopy, to nie jest od jutra, tylko za lat 20, 30, 40 i 50. Porównujemy się z innymi krajami, gdzie, te spadki będą dużo większe niż w Polsce. Tam nie będzie środków na wypłacanie świadczeń. My tego nie przewidzieliśmy, bo w przewidywaniach można się mylić, tylko my to wiemy, to jest twarda i prosta zależność, i wiadomo, co nastąpi. Tej kasy nie będzie, to świadczenia będą niższe. Polski system jest skonstruowany tak, żeby tę wiadomość dostarczać ludziom od razu, kiedy są młodzi, mogą się dostosować na różne sposoby. Najlepszy sposób: mieć więcej dzieci. Działa na poziomie zarówno indywidualnym, jak i ogólnospołecznym. Kolejny sposób: pomyśleć o tym co zrobić, by w wieku 65+ być osobą jeszcze zatrudnianą. Człowiek w tym wieku w obecnych czasach nie jest człowiekiem starym. Ale w większości przypadków ma kompletnie przeterminowane kwalifikacje zawodowe. Nawet jeśli są wysokie, bo kiedyś uzyskał wysoki poziom wykształcenia, to jest ono przekładane na kwalifikacje zawodowe, których nikt dziś nie potrzebuje. Ma wysokie, nikomu niepotrzebne kwalifikacje. Przegrywa więc z ludźmi młodymi, którzy przychodzą z kwalifikacjami świeższymi. Dlatego pracodawcy lubią takiego starszego człowieka wypchnąć na emeryturę, mówiąc: „no fajnie, dziękujemy za długoletnią pracę i cieszymy się, że Pan może już odpocząć”. W gruncie rzeczy to subsydiowanie przedsiębiorców. Mają za darmo możliwość wymiany załogi. Bo jeśliby chcieli zwolnić ludzi w normalny sposób, to muszą przejść różne kosztowne procedury i dać odprawy. A jak ktoś ma wiek emerytalny, to pstryk! i się go zwalnia. Przygotowanie do przyszłej pracy musi uwzględnić to, że czasy naszych rodziców i dziadków, kiedy zmieniali oni pracę rzadko, czasem przymusowo, czasem przypadkowo, to coś z czym my się już nie zetkniemy. Ludzie wchodzący dziś na rynek pracy powinni wiedzieć, że w najlepszym razie kwalifikacje, jakie uzyskają starczą im na 20 lat. Trzeba wiedzieć, co wtedy. Jest się człowiekiem koło 40, 50 i co? I nic. Bo nikt nas nie chce i się mówi, że takich starych ludzi się nie przyjmuje bo coś tam.Nie, nie przyjmuje się ich, bo oni nic nie umieją! Nie zawsze oczywiście, ale często. Trzeba myśleć o tym jak się zachować, gdy będzie trzeba gruntownie zmienić zawód, nie tylko czegoś się douczyć. Wykonywany zawód może zniknąć, wiele zawód znika w sposób bardzo płynny. Dlatego dotychczas spora część osób dochodziła do emerytury w gasnących zawodach w sposób bardzo płynny, bez szczególnego bólu dla siebie. Dziś będzie z bólem. Naturalny popyt pracowników na wcześniejszą emeryturę jest funkcją ich świadomości nieprzystosowania. Oni by chcieli swoje umiejętności wieźć dalej- a się nie da. Dlatego oprócz umiejętności wyniesionych ze szkół, trzeba mieć umiejętność przyswajania nowych kwalifikacji. A jeżeli praca do 75 lat stanie się faktem, to czeka nas też moment wyzwania w wieku 60 lat, kiedy do emerytury 10-15 lat, a ja już nic nie umiem. Sprawa trudna, możliwa do załatwienia, gdy przygotujemy się zawczasu, a nie gdy już buksujemy i nie mamy możliwości przystosowania się bo jesteśmy za starzy. Trzeba wiedzieć wcześniej i podjąć wcześniej odpowiednie działanie. Kolejna rzecz – oszczędność. Mówi się nam, że mamy oszczędzać, wtedy będziemy mieć lepsze emerytury. To jest trochę prawda, a trochę nie. Prawdą jest wtedy, kiedy ja będę oszczędzał, inni nie będą oszczędzać wcale, to ja będę miał wyższą emeryturę z pewnością. Ale jeżeli będziemy wszyscy oszczędzać więcej, to wcale nie znaczy, że będziemy mieć wyższe emerytury. Pułapka polega na tym, że oszczędzanie możliwe jest tylko w czymś, co jest abstrakcyjne. To abstrakcyjne coś musimy komuś sprzedać. Żeby stało się realne, musi to kupić ktoś, co coś produkuje. Bo jeżeli nie będzie realnego wytwarzania, to mamy abstrakcyjne tytuły własności. I co z nimi zrobimy? A no nic. Możemy w ich posiadaniu umrzeć z głodu przy stole zastawionym złotymi naczyniami. Trzeba znaleźć kogoś, kto będzie chciał od nas te tytuły prawne, złote naczynia odkupić. A tym kimś będzie tylko pokolenie pracujących. A jak będzie małe? To ile byśmy tych oszczędności nie mieli, to oni kupią tyle, ile potrzebują, a nie tyle ile my chcemy im sprzedać. Zatem jak wszyscy będziemy oszczędzać, to możemy nie do końca osiągnąć zakładany przez nas cel. Załóżmy jednak, że udaje nam się powrócić do wcześniejszych trendów, przyjmijmy, że każda kobieta rodzi po 4-5 dzieci, pr
zedszkola pękają w szwach? I co? Zadepczemy się! Już pół wieku temu istniały badania mówiące o tym, że świat jest na skraju przeludnienia się, że jeśli tak dalej pójdzie to nie będzie dla nas wszystkich surowców, miejsca do życia i innych rzeczy. Musimy przyjąć, że okres boomu, który stworzył pojęcie piramidy demograficznej jest już częścią historii. Tego tworu już nie ma i musimy sobie radzić sami. Gdybyśmy dziś wyobrazili sobie, że oto podnosimy wiek emerytalny w Polsce do 80 lat, to moglibyśmy przestać debatować, bo byłby to koniec problemów. Dodając do tego rozsądne oszczędzanie i zapewnienie zastępowalności pokoleń: problem spędzający sen z powiek ekonomistom, politykom- przestałby istnieć. Coraz dłużej żyjemy w dobrym zdrowiu i nie ma specjalnego powodu, żeby kończyć aktywność wcześniej. Co więcej wcześniejsze przechodzenie na emeryturę, traktowane przez wiele osób, jako wydarzenie uwalniające ich z niewoli wymiany czasu wolnego na pracę, tak naprawdę jest pułapką. Powrót po kilku latach jest niemożliwy, a przejście na emeryturę jest samo marginalizacją. Obywatele w pełni praw, to ci, którzy pracują. Dodatkowo dla bardzo wielu ludzi przechodzących na emeryturę wcześniej, dla mężczyzn szczególnie, to wielkie wzywanie. Ludzie często po przejściu na wcześniejszą emeryturę po prostu umierają, popadają w ciężkie choroby, na skutek nagłego zatrzymania aktywności. Widać to zwłaszcza na byłych funkcjonariuszach służb mundurowych. Tak wiele i tak szybko się działo, a nagle pstryk! i nie ma nic. Jest taki syndrom medyczny i mówi się, że wczesna emerytura zabija. To oczywiście pewne przerysowanie, ale zwraca uwagę na problem, że wcześniejsze przejście na emeryturę tak naprawdę nie jest dobre. Ono może być uzasadnione tylko wtedy, kiedy jest koniecznością, jak ktoś jest starcem. Natomiast ludzie zaczęli uważać, że emerytura to takie narzędzie dla człowieka, który jest jeszcze w miarę żwawy, żeby zażył trochę życia, pojechał na wycieczkę, zrobił to wszystko, czego nie mógł zrobić, bo ciężko pracował. To jest zupełne wypaczenie sensu systemu emerytalnego. On był pomyślany wyłącznie po to, żeby tam, gdzie jest potrzeba społeczna, są niedołężni starcy potrzebujący wsparcia, tam młodzi zostają obciążeni, by tej garstce pomagać. Jest nas dużo pracujących, zrzucamy się małymi kwotami, które skumulowane dają kwoty duże i załatwiamy problem społeczny, jako, że żyjąc we wspólnocie nie chcemy tych ludzi zostawiać samym sobie. Teraz zmieniły się proporcje. Ale coś jeszcze. Teraz pracujący młodzi finansują „starszych juniorów”, przechodzących na emeryturę absolutnie nie będąc starcami. System emerytalny wypłacający ludziom pieniądze od 60-tki jest po prostu głupi. On nie ma prawa obciążać młodych, którzy potrzebują mieć dom, wykształcić dzieci, zapewnić sobie podstawy funkcjonowania. A my im dokręcamy śrubę i mówimy: płaćcie, płaćcie, płaćcie, bo ten 60-paro letni człowiek powinien dostać wysoką emeryturę. I tu jest pies pogrzebany. Wpadliśmy w pułapkę stosowania pewnych pojęć, które były bardzo słuszne wiele lat temu, ale my je stosujemy do zmienionej demografii. Teraz próbuje się ustanowić różne systemy pielęgnacyjne dla ludzi starych (powyżej 80-tki). To jest po prostu wymyślanie sytemu emerytalnego od nowa. Bo w nim tak naprawdę o opiekę nad ludźmi starymi powinno chodzić. Tyle tylko, że w tym momencie mamy środki utopione w tym systemie, który nosi nazwę emerytalnego, a tak naprawdę jest systemem alokacji dochodu z okresu wczesnej młodości do okresu późnej młodości. W związku z tym, tam mamy przeznaczane środki i nie starcza na to, żeby realizować faktyczny cel społeczny, jakim jest wsparcie ludzi rzeczywiście starych i potrzebujących. Podnoszenie wieku emerytalnego jest najbardziej fundamentalnym społecznie celem, jakim można sobie wyobrazić. Ponieważ trzeba mieć środki na naprawdę potrzebujących, czyli uwolnić je z przepływu, jakim jest tzw. system emerytalny, a druga rzecz: zmniejszyć obciążenie ludzi młodych. Dane dotyczące ryzyka ubóstwa według wieku, szczególnie w Polsce, pokazują, że ryzyko ubóstwa w grupie 25-50 lat, tymi, którzy tworzą trzon siły roboczej, jest kilkakrotnie wyższe niż ryzyko ubóstwa ludzi 65+. Pokazuje to absurd, do którego doszliśmy, bo ci, którzy finansują mają się gorzej niż ci, którzy są finansowani. Gdzieś tu został popełniony błąd, polegający na tym, że ktoś tego sytemu na czas nie wyregulował. Czyli nie zmniejszył skali transferów od młodych do starych, przekraczających bariery zdrowego rozsądku. Doszło do paranoi-młodych się tak strasznie przycisnęło, że teraz to oni są w kłopocie. Co dawniej było problemem grupki społecznej, którą chcemy wesprzeć, zmieniło się w problem młodych, którzy chcą wejść na rynek pracy i nie bać się posiadania dzieci, którzy nie chcą być zmuszani do emigracji (w przypadku Polski), a za to chcą być motywowani do pracy. Bo jak się mało płaci, to ludzie nie chcą pracować. Pytanie co z tym zrobić? Wprowadzić system emerytalny, działający wg prostej zasady: ile wpłaciłeś, tyle dostaniesz. Oczywiście w wartościach odpowiednio zaktualizowanych ekonomicznie, biorąc pod uwagę upływ czasu. I tak się szczęśliwie składa, że system działający w Polsce od 1999 roku, działa dokładnie wg tej zasady. To jest rozwiązanie, które nie może zrobić deficytu-nigdy. Trzyma składkę na stałym poziomie, bardzo wysoko premiuje przedłużenie aktywności zawodowej-jeżeli ktoś pracuje dłużej, to on dostanie korzyść, jaka z tego wynika, nieliniowo narasta mu wysokość świadczenia. Motywacja do dłużej pracy polega na wskazaniu indywidualnej korzyści z niej płynącej. I najważniejszym elementem naszej reformy z 1999 roku, było właśnie zindywidualizowanie sytemu. Częściowa prywatyzacja była mniej ważnym elementem, bo dotyczyła zarządzania tym przedsięwzięciem, a nie samego przedsięwzięcia. My czasem mylimy publiczne z prywatnym. Czy OFE są systemem prywatnym? Oczywiście, że nie -to jest system stricte publiczny, a prywatne jest zarządzanie nim. Jest to partnerstwo publiczno-prywatne. Cel, nadzór i wszystko co się z tym wiąże jest publiczne, natomiast samo wykonywanie usług-jest prywatne. System jest publiczny, gdy uczestnictwo, jak i zasady- są wystandaryzowane. Wszyscy uczestniczymy na tych samych zasadach. Nie ma miejsca na podejmowanie indywidualnych decyzji. Prywatne rozwiązanie jest wtedy, gdy ja sam podejmuję decyzję, czy ja w ogóle, i w jakiej formie i na jak długo biorę w czymś udział. Ale potem biorę na siebie odpowiedzialność dotyczącą efektów. Jak zrobiłem dobrze, to świetnie, jak zrobiłem źle, to mam w plecy. I to jest moja sprawa. ZUS pewnie dobrze by się dał sprywatyzować, bez zmiany rzeczy, które robi. To nie o to chodzi, żeby stał się firmą, która zarządza, tak jak się to robi na rynkach finansowych. Chodzi o to, żeby sama instytucja zmieniała się nie system, który ona obsługuje. My zmieniliśmy cały system w 1999 roku, nie tylko OFE. ZUS po reformie zarządza nowym systemem. A to, czy on wykorzystuje rynki finansowe, czy nie, to zupełnie inna sprawa. Stary polski system emerytalny został zamknięty. To była najbardziej radykalna reforma, jaką można sobie wyobrazić. A że ZUS nadal istnieje to inna sprawa. ZUS nie jest systemem, jest instytucją, jaka nim zarządza. Tak samo jak OFE jest elementem systemu, a PTE są instytucjami zarządzającymi częścią sytemu. Zobaczenie tego ułatwia nam dyskusję o tym, czym system emerytalny jest. Najgorszą rzeczą, jaką możemy sobie w polityce społecznej wyobrazić, to dać się zwieść politykom, że Mikołaj nie umarł. Oni będą nas zwodzić, bo dawniej byli jakby dilerami tego Mikołaja. Oni dalej chcą nimi być, tylko nie mają już jakby czym handlować. Uświadomienie sobie tego, że świat się zmienił to pierwszy krok,
żeby samemu się zmienić.

Marek Góra
Marek Góra

LESZEK JAŻDŻEWSKI:

Czy w sytuacji, gdy wiemy, że wirtualnych pieniędzy w systemie emerytalnym będzie przybywać, ale realnych ubywać, jest jakiś sposób, żeby bez radykalnych reform zagwarantować wypłatę świadczeń?

PYTANIE Z SALI:

Zastanawiam się nad zmianą kwalifikanci w ciągu życia. Jak to zrobić i kto ma za to płacić? System, czy indywidualnie sama jednostka? Kolejna kwestia: czy nie powinniśmy włączyć do rozliczeń sytemu emerytalnego prac kobiet, takich jak wychowywanie dzieci i czy nie powinniśmy tego samego zrobić z „umowami śmieciowymi”?

MAREK GÓRA:

Pierwsza ważna i smutna wiadomość; pieniądze są tylko wirtualne. Zrozumienie tego, to podstawowa kwestia. One mogą być bardziej lub mniej wirtualne z dnia na dzień, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecia, to wszystkie są totalnie wirtualne. A zatem, pieniędzy długookresowych w ogóle nie ma, czy to w ZUSie,, czy w OFE. Środki, które zbieramy i nazywamy pieniędzmi, jakimiś tytułami prawnymi są tylko próbą ucywilizowania wymiany między pokoleniami. Naprawdę nieważne, czy w ZUSie są jakieś pieniądze, czy nie. Lepiej nawet, że ich tam nie ma bo ich nie straciłem. Nie jest to miejsce do trzymania pieniędzy. Notabene, OFE też nie jest takim miejscem, bo je natychmiast wydaje. W obu miejscach pozostają więc tylko tytuły prawne. Wypłacalność emerytur jest związana z jedną tylko rzeczą; trzeba obniżyć oczekiwania emerytalne. Jak będziemy oczekiwać emerytur na poziomie 60paru procent ostatniej pensji, to pieniędzy zabraknie. Jak będziemy oczekiwać na poziomie 30paru procent- to nie zabraknie. Sprawa jest taka, żeby nie tworzyć niespłacalnych zobowiązań. Na tym polegał problem ze starym systemem, że tworzył oczekiwania powyżej możliwości spłat. OFE były z innego powodu potrzebne. Dla systemu emerytalnego długookresowo to tak naprawdę nie jest wielka różnica, a jest różnica jedynie dla funkcjonowania gospodarki. Pieniędzy nie ma. Co zrobić, by były? Pracować samemu, wykształcić nowe pokolenia, żeby mogły pracować, oczekiwać tyle, ile będzie, a nie więcej. Co do kobiet i włączenia ich domowych prac do sytemu emerytalnego. Tego się moim zdaniem w sensowny sposób zrobić nie da. Problem istnieje, ale rozwiązanie go na zasadzie, że trzeba komuś coś dopisać, jest wysoce ryzykowne.Bo czemu by na przykład dodatkowo nie pomnożyć wszystkich emerytur razy dwa? Czy od tego przybędzie pieniędzy? Nie przybędzie. Kwestia przekwalifikowania. Jest to rzecz do współfinansowania ze środków każdego z nas oraz wspólnoty. Jest to w ogóle kwestia odpłatności edukacji? Powinna być płatna, czy bezpłatna? Jak się uczę, to odnoszę korzyść dla siebie, bo będę lepiej zarabiał, ale i moje społeczeństwo będzie miało z tego pożytek. W związku z połączeniem interesu publicznego i prywatnego powinno być współfinansowanie.

PYTANIE Z SALI:

Czy można by zastąpić obecny system rozwiązaniem, w którym każdy oszczędza na własne konto i decyduje, kiedy może odejść?

MAREK GÓRA:

Nie! Nie można zastąpić i nie powinniśmy sami decydować. Powód jest jeden. Wyobraźmy sobie, że każdy decyduje, czy sobie oszczędzać czy nie: Wy oszczędzacie, ja nie oszczędzam. Ja się idę zabawić. Gdy jesteśmy starzy: Wy macie, a ja nie mam. Więc biorę tablicę „oddam głos na tego polityka, który wytrzepie Wasze kieszenie brzydkich staruszków, którzy macie kasę, na mnie biednego staruszka, który kasy nie ma”, idąc z nią przed wyborami przed Sejm. I znajdę takich, którzy mi to załatwią. Oczywiście trochę żartuję. Ale rzecz polega na tym, że system emerytalny przez swoją powszechność chroni tych, którzy sami by to zrobili, przed tymi, którzy by tego nie zrobili. Nie służy więc obronie tych, co nie mieli by pieniędzy, ale tych, co by je mieli przed tym, żeby ci pierwsi ich nie oskubali. Co do wieku emerytalnego- to strasznie intuicyjna sprawa. Ludzie bardzo zaniżają to, czego będą potrzebować w podeszłym wieku. A finansowanie własnej starości to gigantyczne sumy. I nigdy sami nie uzbieramy, żeby wystarczyło. Człowiek, który ma 60 lat myśli sobie: przejdę na emeryturę, dostanę trochę kasy, ale jeszcze popracuję-połączenie tych dwóch źródeł, świetne rozwiązanie. To jest bardzo słodkie dostać dodatkowe pieniądze (zresztą bardzo malutkie) jak się jeszcze ma inne pieniądze. Ale po jakimś czasie on jest rzeczywiście stary i tych innych pieniędzy już nie zarobi. Teraz musi żyć z tego co kiedyś wystarczało jako dodatek. Pamiętajmy, że jako ludzie jesteśmy krótkowzroczni i w tym przypadku słusznie jest podjąć decyzje pewnego ograniczenia wolności nas wszystkich. Mamy pewność, że część z nas może podjąć złe decyzje, nie ze skutkiem negatywnym dla nich samych. Ktoś może powiedzieć; „Źle wybrałeś, umieraj pod płotem”. Ale ten ktoś nie będzie umierał pod płotem, tylko przyjdzie do nas po pomoc. I ją dostanie. I słusznie, że dostanie. Ale lepiej, żeby nie musiał w ogóle tego robić. Dlatego eliminujemy takie rzeczy jako społeczeństwo. I tu polityka społeczna nie kłuci się z liberalizmem. Bo wolność nie eliminuje tego, że my jako wspólnota możemy sobie narzucić pewne zasady dla dobra publicznego. Powszechny, nie za duży system jest czymś, co zwiększa nasz dobrobyt niezależnie od jakichkolwiek założeń. System emerytalny ma być mały, absolutnie powszechny a do tego niech każdy sobie jeszcze dokłada. Najgorzej jest wtedy, gdy indywidualne decyzje próbujemy wprowadzić do systemu powszechnego, bo i tak odpowiedzialność z nie spada na zbiorowość, a nie jednostkę. Jak spada na tego, kto podjął decyzję, to jest to akceptowalne, jak na innych- nieakceptowalne.

PYTANIE Z SALI:

Czy nie byłoby motywujące dla OFE, żeby ich prowizja nie była obliczana od wypracowanego dzięki nim zysku?

MAREK GÓRA:

Zmotywowalibyśmy tym OFE do podejmowania maksymalnego ryzyka. Jak wygrają (dla nas), to ich działka rośnie. Jak przegrają- to nasze pieniądze, nie ich. Opłaty byłyby za wysokie- towarzystwa zafundowałyby sobie bardzo kiepski PR. A struktura prowizji to jest wyższa szkoła jazdy, jak to zrobić, by działało. Generalnie nikt nie znalazł dobrego sposobu. W przypadku prywatnych pieniędzy, to ja umówię się z zarządzającym jak będę chciał. Jak dobrze-wygram, jak źle-przegram. Ale tu są pieniądze całego społeczeństwa. Między systemem publicznym i prywatnym jest też taka różnica, że prywatny czasem generuje wyższe stopy zwrotu. Tylko i wyłącznie dlatego, że cześć z nas nie będzie w tym uczestniczyć. Każdy system, w którym jesteśmy wszyscy daje uśredniony poziom zysku. Jeżeli przez operacje finansowe wytworzymy sobie wyższy poziom kont niż wartość wytworzonego produktu, to inflacja i ceny to przywrócą do normalności. Jednym z powodów kryzysu jest to, że uwierzono, że można konstruować bogactwo bez oparcia w realnym produkcie, który za to bogactwo chcemy potem skonsumować.

PYTANIE Z SALI:

Co z tym, że brak nadal zabezpieczenia 40% w akcjach a reszty w papierach dłużnych?

MAREK GÓRA:

Papiery dłużne w OFE są bez sensu, dlatego w ogóle ich nie powinno być. Wniosek z tego taki, nie że trzeba więcej przekazywać do ZUSu, ale że więcej trzeba inwestować w akcje.

Stracona edukacja :)

Powiedz mi, a zapomnę. Pokaż mi, a zapamiętam. Pozwól mi zrobić, a zrozumiem. Wykładowcy – pozwólcie swoim studentom zrozumieć!

„Gazeta Wyborcza” w ostatnich tygodniach opublikowała cykl artykułów pod wspólnym tytułem „Stracone pokolenie”. Dotyczy on sytuacji młodych ludzi wkraczających na rynek pracy, przytacza alarmujące statystyki mówiące, że nigdy na świecie nie było aż tak wielu młodych bezrobotnych. Na świecie, w tym również w Polsce. Eksperci, dziennikarze i sami młodzi ludzie starali się odpowiedzieć na pytanie skąd się ten fenomen wysokiego bezrobocia bierze, zwłaszcza wśród absolwentów wyższych uczelni – jedni doszukują się przyczyn w niedostosowaniu rynku, kryzysie finansowym, inni w zbyt dużej ilości absolwentów zupełnie niepraktycznych kierunków humanistycznych, jeszcze inni w za dużych oczekiwaniach młodych ludzi. Problem należy rozważyć u źródeł – a u źródeł jest edukacja.

Mam 24 lata i właśnie kończę studia, na kierunku humanistycznym. Przeszłam cały system edukacji w Polsce – od podstawówki przez gimnazjum, trzyletnie liceum i nową maturę aż po publiczną uczelnię wyższą. Jako absolwentka tych wszystkich instytucji chcę wyjaśnić dlaczego jestem rozczarowana polskim systemem edukacji.

 

Po pierwsze, to już było

 

Wprowadzenie podziału na sześcioletnią szkołę podstawową, trzyletnie gimnazjum i trzyletnie (rok krótsze niż przedtem) liceum miało w teorii poprawić jakość kształcenia w polskich szkołach. Najbardziej wymiernym efektem było jednak stworzenie systemu, w którym niektóre rzeczy powtarzane są trzy razy, a o innych nawet się nie wspomina. Weźmy przykład historii. W szkole podstawowej program historii obejmuje czasy od starożytności aż po współczesność. W gimnazjum program lekcji historii zakłada to samo, tyle że w bardziej szczegółowym wymiarze. Nie będzie chyba zaskoczeniem jeżeli powiem, że w liceum zakłada się zrealizowanie materiału od czasów starożytnych do współczesności, oczywiście na odpowiednio wyższym i bardziej szczegółowym poziomie. W teorii świetny pomysł – dziecko oswaja się z zagadnieniami, nastolatek poznaje je lepiej, a w liceum można już skupić się na bardziej przekrojowym analizowaniu tematu. To co szczytne w zamyśle okazuje się wyglądać zupełnie inaczej w praktyce. Z powodu niewielkiej liczby godzin lekcyjnych przeznaczonych na przedmioty takie jak historia, a także przez to, że uczniowie nie pamiętają tego, czego nauczyli się dwa lata wcześniej, na każdym poziomie edukacji realizuje się praktycznie ten sam zakres materiału, omawiany w takim samym kontekście i z takiej samej perspektywy.

Efektem jest to, że historię najnowszą, po II wojnie światowej w swoim szkolnym programie nauczania miałam dopiero na I roku studiów – na kierunku stosunki międzynarodowe. A co z ludźmi, którzy wybierają kierunki ścisłe albo takie, jak chociażby zarządzanie? Nie przesadzając można powiedzieć, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że jeżeli ci ludzie nie czytają gazet czy nieszczególnie interesują się historią, najnowsze dzieje zwyczajnie w swojej edukacji ominą. A jak można zrozumieć dzieje współczesne, i nazywać się człowiekiem ogólnie wykształconym bez znajomości podstawowych faktów dotyczących historii Polski i świata po II wojnie światowej? Przy całym szacunku dla dawniejszej historii wydaje mi się, że o ile warto wiedzieć coś o średniowiecznych wojnach w Europie, o tyle Zimna Wojna, kryzys irański czy wojna w Zatoce Perskiej to wydarzenia, które ułatwiają zrozumienie dzisiejszej polityki. Przykłady można mnożyć nie tylko w kontekście globalnym, ale także, a może przede wszystkim polskim – trudno sobie wyobrazić ogólnie wykształconego Polaka, który nie do końca wie co zdarzyło się w 1981 roku albo na czym tak naprawdę polegały porozumienia Okrągłego Stołu. Ale skąd ten ogólnie wykształcony Polak ma to wiedzieć skoro nieszczególnie się sam tym interesuje, a w szkole lekcje historii kończą się na wkroczeniu wojsk niemieckich do Polski w 1939 roku, i to o ile nauczyciel sprawnie realizuje materiał?

Jak można wyjść z tego ślepego zaułka? Po pierwsze lepiej skoordynować programy nauczania na poszczególnych szczeblach edukacji – jeżeli coś ma być rozszerzeniem wiedzy na temat, którego podstawy uczeń ma, to ma to być rozszerzenie, a nie powtórzenie. Na argument, że uczeń nie pamięta po dwóch latach dat czy nazwisk odpowiadam od razu – niech sobie więc doczyta. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy jednym kliknięciem myszki można zdobyć w ciągu ułamka sekundy informacje, które są potrzebne. Po drugie, wyższy poziom oznacza nie tylko zmianę podręcznika z gimnazjalnego na licealny. Powinien również oznaczać zmianę sposobu analizowania problemu – w podstawówce mówmy o Rewolucji Francuskiej jako kolejnym wydarzeniu w historii Europy, w gimnazjum zagłębmy się w jej przyczyny i skutki, ale już w liceum przeanalizujmy ją w kontekście praw człowieka, tradycji wolności, odnieśmy to do współczesności, dyskutujmy o tym, jak to wydarzenie wpłynęło na europejską myśl polityczną i społeczną. Bo przecież, kiedy i kto dowiedzieliśmy się już w podstawówce, a dlaczego i po co – w gimnazjum.

 

Po drugie, nuda

 

Ogólnokształcące licea zakładają, zgodnie z nazwą, że zdobędziemy w nich ogólne wykształcenie. I bardzo dobrze – człowiek wykształcony powinien być wykształcony wszechstronnie, powinien mieć wiedzę chociażby na poziomie podstawowym z różnych dziedzin. Ale czy musi to oznaczać, że uczniowie liceum muszą przyswajać dziesiątki definicji z biologii, chemii, fizyki i geografii – z których większość, jeżeli nie wszystkie, zapomną po tygodniu? Czy wykształcenie ogólne musi oznaczać nudne lekcje z przedmiotów, które kompletnie nas nie interesują? Jestem zwolenniczką teorii, że osoba wykształcona powinna mieć przynajmniej podstawową wiedzę z praktycznie wszystkich dziedzin – to, że uważam się za humanistkę, nie zwalnia mnie z obowiązku znajomości podstawowych działań matematycznych czy zjawisk fizycznych i odwrotnie – to, że ktoś ma umysł ścisły nie znaczy, że nie ma obowiązku znać największych dzieł literatury czy kojarzyć najważniejszych wydarzeń historycznych. Ale dlaczego nie sprawić, żeby te przedmioty, w których się nie specjalizujemy, zamiast nudną męką były ciekawym uzupełnieniem naszych zainteresowań? Na poziomie podstawowym trzeba przyswoić minimum wiedzy teoretycznej, ale przecież teorię zawsze można ilustrować przykładami. Dlaczego na lekcjach biologii, kiedy uczymy się o genetyce nie przytoczyć najnowszych odkryć w tej dziedzinie i nie wytłumaczyć ich wplatając w ten sposób teorii w praktyczną ilustrację?

Oczywiście wymagałoby to więcej zaangażowania i pracy ze strony nauczyciela – nie wystarczy wyjąć podręcznika i podyktować regułki, a następnie zrobić kartkówkę. Trzeba by czytać na bieżąco gazety, żeby samemu orientować się w najnowszych odkryciach, osiągnięciach i badaniach. Ale przecież zakładamy, że nauczyciel to osoba wykształcona, stanowiąca przykład dla innych – nie wyobrażam sobie, że ktoś kto wybiera ten zawód nie widzi potrzeby nieustannego dokształcania się. Słyszę też od razu argument o niskich pensjach i pytanie dlaczego za takie marne wynagrodzenie ktoś miałby się starać ponad minimum? Odpowiadam może nieco idealistycznie, ale zgodnie ze swoim przekonaniem – z powodu powołania, które rzekomo każdy nauczyciel powinien czuć wybierając ten zawód, z powodu poczucia odpowiedzialności za edukację rzesz kolejnych uczniów. Oczywiście, że wynagrodzenia dla nauczycieli powinny być wyższe, podobnie jak nakłady na naukę w ogóle, ale to już osobny problem, którym należałoby zająć się na poziomie ekonomicznym i politycznym. Nauczyciele są źle opłacani, więc wykonują swój zawód byle jak. W takim razie pytanie brzmi: dlaczego w ogóle wybrali taki zawód? Przecież każdy Polak wie, że bycie nauczycielem nie przyniesie większych korzyści finansowych, więc skoro brakuje powołania, po co się na to decydować? Poza tym uważam, że czytanie gazet i przygotowanie zajęć w oparciu o praktyczne przykłady to nie aż taki wysiłek, jak niektórym mogłoby się wydawać. W dobie Internetu, kiedy wszystko jest dostępne w kilka sekund – możemy czytać najnowsze artykuły siedząc wygodnie w fotelu i popijając kawę, nie ma potrzeby chodzenia do biblioteki – choć to też się przydaje – ani inwestowania pieniędzy w drogie magazyny czy gazety wydane na papierze. Prostota wniosku wynikającego z tych rozważań prowadzi do truizmu – wystarczą dobre chęci i już pierwszy krok na drodze do lepszej edukacji zrobiony.

Żeby poprzeć swoje słowa konkretnym przykładem odwołam się do dwóch własnych doświadczeń licealnych. Najlepiej z liceum wspominam lekcje polskiego – miałam szczęście za nauczycielkę mieć prawdziwą pasjonatkę zarówno literatury, jak i kultury. Moja polonistka jest kobietą wszechstronnie wykształconą, oczytaną, błyskotliwą i wybitnie inteligentną – tego samego przynajmniej w minimalnym stopniu zawsze wymagała od swoich uczniów. Oprócz tego, że motywowała nas do podejmowania dyskusji i wyrażania własnych myśli na lekcjach, wykształciła także w nas, młodych ludziach, nawyk chodzenia do teatru. I to nie tak dawno, już w dobie komputerów, internetu i seriali. Jak tego dokonała? W całkiem prosty sposób – co miesiąc czy dwa rezerwowała określoną liczbę biletów do teatru na różne spektakle i zachęcała nas do kupienia biletów w klasie – dzięki temu po pierwsze nie musieliśmy się fatygować do teatru, żeby je kupić, po drugie mogliśmy wyjście do teatru potraktować jako wydarzenie zarówno kulturalne, jak i towarzyskie, bo szliśmy wszyscy razem i wreszcie wykształciła w nas przekonanie, że nie wypada od czasu do czasu nie pójść do teatru. Przez trzy lata liceum więc w miarę regularnie chodziliśmy na różne spektakle – być może dzisiaj po latach część ludzi już tego nie pamięta, ale druga część, między innymi ja, po dłuższej nieobecności w teatrze któregoś dnia przypomina sobie, że w liceum byliśmy znacznie bardziej na bieżąco z repertuarem i w poczuciu winy dzwonimy rezerwować bilety. Nie wydaje mi się, żeby ze strony mojej polonistki ten zwyczaj wymagał wielkiego wysiłku – jedyne co poświęcała to czas na wykonanie jednego telefonu (żeby zarezerwować bilety), jedno pójście do teatru (żeby odebrać bilety) i zebranie pieniędzy za te bilety w klasie. Nie wydaje się to być aż tak wysoką ceną za wzbudzenie zainteresowania teatrem wśród młodych ludzi i sprawieniu, że lekcje polskiego to nie tylko nudne analizy pisane pod klucz odpowiedzi, ale również dyskusje o dopiero co obejrzanym spektaklu.

Drugi przykład z mojego licealnego podwórka pochodzi z lekcji fizyki. Fizyka zawsze wydawała mi się czarną magią, a w gimnazjum trudno przychodziło mi zapamiętywanie regułek i zasad, które niewiele mi mówiły. Mój licealny fizyk nigdy nie dyktował nam regułek. Właściwie niewiele w ogóle tłumaczył. Zazwyczaj zaczynał lekcję od wykonania prowizorycznej ilustracji na tablicy i zarysowaniu problemu. Później czekał na pomysły, jak rozwiązać dany problem (nie zadanie, bo sporadycznie używał liczb i wymagał obliczeń, zazwyczaj operował samymi wzorami i symbolami). Kiedy pojawiały się pierwsze propozycje zazwyczaj obalał podane rozwiązania i dorzucał coś do swojego problemu, żeby skierować nas na właściwą drogę rozumowania. I tak krok po kroku nie tylko rozwiązywaliśmy w końcu problem, ale również w jego trakcie pojmowaliśmy na czym polega teoria, którą obrazuje dany przykład. Od naszego fizyka ten zabieg nie wymagał niczego poza własną wiedzą. Jak więc widać zajęcia w liceum można prowadzić tak, żeby zmuszały uczniów do myślenia, żeby nie sprowadzały się do zapisywania definicji i regułek. Oczywiście mowa tu o poziomie podstawowym, ogólnym. Przygotowanie do matury wymaga znacznie dokładniejszej wiedzy zarówno teoretycznej, jak i praktycznej. No właśnie, matura.

 

Po trzecie, szablony

 

Idea nowej matury sprowadza się do chęci stworzenia testu, który w sprawiedliwy i ustandaryzowany sposób sprawdzi wiedzę licealisty po szkole średniej. Najbardziej kontrowersyjna w tej w kwestii jest z całą pewnością matura z języka polskiego. Część pisemna polega na a) czytaniu ze zrozumieniem (nie jest to zły pomysł, badania wykazują, że mamy ogromny problem ze zrozumieniem tego co czytamy, należy więc kształcić tę przydatną umiejętność) i b) napisaniu analizy. Zazwyczaj w arkuszu maturalnym znajduje się fragment prozy lub wiersz, który na podstawie umiejętności czytania i własnej wiedzy mamy przeanalizować. W bardzo ujednolicony sposób, tak żeby można było taką analizę ocenić według jednego obowiązującego klucza. I tak każda analiza musi mieć wstęp, w którym określamy jaki utwór analizujemy, opisujemy tło historyczne i kulturowe, piszemy zdanie wprowadzające o autorze. Problem pojawia się, kiedy przechodzimy do głównej części analizy – tutaj też wszystko trzeba zrobić według utartego schematu – najpierw opisujemy ogólny temat, później definiujemy „ja” liryczne, opisujemy emocje, analizujemy symbole i tak dalej, i tak dalej. Musimy dokładnie wstrzelić się w odpowiedzi wymienione w kluczu, inaczej nie dostaniemy punktów, a nasza ocena się obniży. Ujednolicenie kryteriów oceny – w porządku. Ale co z kreatywnością? Co z wolnością interpretowania dzieł literackich, zwłaszcza poezji? Co jeżeli dla kogoś kolor czerwony w danym utworze będzie oznaczał silne uczucie, a nie złość, jak podaje klucz? Albo liryczne „ja” komuś wyda się raczej ironiczne, a nie rozgoryczone, jak chce klucz? Nie mamy prawa interpretować utworu na własny sposób, jeżeli jesteśmy w stanie dobrze uargumentować tę interpretację? Przecież nie chodzi chyba o to, żeby wykształcać w ludziach nawyk schematycznego myślenia – w dalszym życiu potrzebna jest kreatywność i innowacyjność. Jeżeli będę chciała w przyszłości pracować w agencji reklamowej pierwsze słowo, które usłyszę to kreatywność. W gazecie – pomysł, oryginalność. Co z tego, że świetnie umiem pisać analizy wierszy, skoro w przyszłej pracy usłyszę, że moje pomysły są sztampowe i trywialne?

Poza tym jestem gorącą zwolenniczką przywrócenia egzaminów na studia. Matura to egzamin kończący edukację na poziomie średnim i niech tak pozostanie. Jeżeli ktoś chce się wybrać na studia powinien zdać egzamin, który nie będzie ogólnym sprawdzianem z historii czy polskiego. I znowu w większym stopniu dotyczy to kierunków humanistycznych, ale nie tylko. Wydaje się oczywiste, że matura z fizyki, chemii i biologii to nie to samo co egzamin wstępny na medycynę, który sprawdza określoną wiedzę wymaganą na tym kierunku. Matura z wiedzy o społeczeństwie sprawdza znajomość podstawowych pojęć z zakresu socjologii czy politologii, a także umiejętność napisania podania do urzędu gminy czy skargi do rady osiedlowej. Ale nie sprawdza wiedzy o najnowszej historii ani znajomości bieżących wydarzeń na świecie – wiedzy, która na kierunku takim jak stosunki międzynarodowe jest niezbędna. Kiedyś, żeby dostać się na stosunki międzynarodowe trzeba było zdać egzamin testowy z zakresu szeroko rozumianej polityki i historii międzynarodowej. Teraz wystarczy matura z WOS-u, nie dziwi więc, że student tego kierunku jest oszołomiony, kiedy na pierwszym roku na wykładzie z historii stosunków międzynarodowych wykładowca zakłada (często mylnie), że studenci mają podstawową wiedzę z omawianego zakresu.

 

Po czwarte, co to jest biblioteka?

 

Moje wyobrażenie studiowania zostało chyba wykształcone przez amerykańskie kino i sprowadzało się do tego, że uniwersytet to oprócz dobrej zabawy i lat beztroski to także ciężka praca, stymulujące dyskusje, długie godziny spędzone w bibliotece i mówiąc górnolotnie, poszerzanie swoich horyzontów. Tymczasem znam ludzi, którzy przez pięć lat studiów – na kierunku humanistycznym – ani razu nie wybrali się do biblioteki. Zaskakujące? Dzięki swoim studiom przeczytałam wiele fantastycznych książek i artykułów: o historii stosunków międzynarodowych, o konfliktach i problemie bezpieczeństwa, o międzynarodowym terroryzmie, o dyplomacji i protokole dyplomatycznym, o prawie międzynarodowym, o komunikacji społecznej i regionalizmie. Poza tym też o systemach politycznych, o sztuce latynoamerykańskiej, o socjologii i religii islamu, o filozofii brytyjskiej i mass mediach. Podejrzewam jednak, że jestem jedyną osobą na swoim roku, która faktycznie korzystała z list lektur podawanych nam przez wykładowców na zajęciach. Oczywiście niektórzy czytają, niektórzy przygotowują się do zajęć – ale to, co jest teraz wyjątkiem powinno być regułą. Bo jak dyskutować, jak uczestniczyć w zajęciach, jak wykorzystywać materiały z zajęć, jeżeli nie będziemy mieć żadnego zaplecza teoretycznego?

 

Po piąte, teoria

 

Już kilka lat temu badania socjologiczne wykazały, że Polacy są świetnie wykształceni teoretycznie, ale odstają od swoich europejskich rówieśników pod względem zaradności i praktycznego przygotowania do zmierzenia się z rynkiem pracy. Postanowiono temu zaradzić, zmniejszając nacisk kładziony do tej pory na dużą wiedzę teoretyczną wpajaną studentom. Problem jest jeden – nie przeniesiono nacisku na praktykę, po prostu zmniejszono wymagania wobec studentów. Słusznie? Absolutnie nie – w ten sposób studenci nie otrzymują ani solidnego wykształcenia teoretycznego ani praktycznego przygotowania do zawodu.

Jestem jak najbardziej za praktyką. Teorię można zawsze uzupełnić czytając książki, praktyki nie da się z podręczników wyczytać. Po pierwsze zajęcia. Większość ćwiczeń (czyli z zasady zajęć praktycznych) sprowadza się do formuły – dwóch czy trzech studentów przygotowuje prezentację, którą wygłasza (lub częściej odczytuje ze slajdów) przez większą część zajęć, wykładowca i reszta grupy słuchają (lub nie), później krótkie podsumowanie i do widzenia, po zajęciach. Słynne powiedzenie Konfucjusza nie straciło aktualności – „Powiedz mi, a zapomnę. Pokaż mi, a zapamiętam. Pozwól mi zrobić, a zrozumiem”. Wykładowcy – pozwólcie swoim studentom zrozumieć!

Znowu odwołam się do osobistych doświadczeń ze studiów na kierunku stosunki międzynarodowe. Dwa razy podczas pięciu lat studiów mieliśmy ćwiczenia prawdziwie praktyczne. Raz była to symulacja negocjacji WTO, drugi raz model rozmów między rządem kolumbijskim a przedstawicielami organizacji FARC. Nietrudno zgadnąć, że takie zajęcia są dużo bardziej efektywne i ciekawe niż prezentacje wygłoszone na ten temat. Po pierwsze – w symulacji biorą udział wszyscy studenci. Po drugie – wszyscy muszą się przygotować merytorycznie do dyskusji i doskonale znać stanowisko przynajmniej strony, którą reprezentują, ale żeby dobrze zaprezentować się w negocjacjach i odeprzeć argumenty drugiej strony należałoby zagłębić się w całość zagadnienia. Po trzecie – zajęcia są interaktywne, więc nikt się nie nudzi i nie zajmuje niczym innym, zwyczajnie nie ma na to czasu. Po czwarte – modele i symulacje wymagają nie tylko przygotowania merytorycznego, ale kształcą i doskonalą również umiejętności prezentacji, debaty, rozmowy. Cztery razy tak dla modelu i symulacji. A co z debatami oksfordzkimi, debatami każdego innego rodzaju, obradami wszelkiego rodzaju organizacji, konferencjami prasowymi? I tu już można rozszerzyć spektrum kierunków, o których mowa – symulacje konferencji świetnie sprawdziłyby się na historii, ćwiczenia z rozwiązywania sytuacji kryzysowych na zarządzaniu, konferencje prasowe nawet na kierunkach ścisłych. Projekty, symulacje, modele – tak; prezentacje, wykłady – nie.

Żeby studenci mogli być lepsi, wykładowcy muszą zmienić swoje podejście. Trzeba zacząć wymagać – nie tylko czytania, nie tylko przygotowania, ale też aktywności i zaangażowania, kreatywnego myślenia, pomysłów i umiejętności argumentowania. Wiadomo, że od wykładowcy więcej czasu i pracy będzie wymagało przygotowanie praktycznych interaktywnych zajęć niż wysłuchanie prezentacji, ale podobnie jak w przypadku nauczycieli szkolnych – chodzi przecież o to, żeby kształcić i poszerzać horyzonty młodych, a nie żeby jakoś przebrnąć 1,5 godziny zajęć, prawda? Niektórzy argumentują, że wykładowcy akademiccy to przede wszystkim naukowcy i że nie mają czasu skupiać się na zajęciach, bo prowadzą badania naukowe. Nie zgadzam się – wykładowcy akademiccy to w takim samym stopniu pracownicy naukowi, jak i dydaktyczni. Stanowisko czysto naukowe można znaleźć w Polskiej Akademii Nauk czy różnych centrach badawczych, uniwersytet to także placówka dydaktyczna, której misją jest kształcenie młodych ludzi.

Wielu specjalistów wskazuje, że problemem młodych ludzi wkraczających na rynek pracy jest brak doświadczenia zawodowego. Zaleca się praktyki studenckie i wszelkiego rodzaju staże. Po pierwsze jednak uczelnie w większym stopniu powinny współpracować z firmami w zakresie programu praktyk – tak, żeby na wszystkich kierunkach były dostępne praktyki studenckie. Wszystkim by się to opłaciło – dana firma miałaby rotacyjnie cały czas praktykanta, uczelnia lepiej przygotowywałaby swoich studentów do przyszłej pracy, a studentom łatwiej byłoby znaleźć miejsce do odbycia praktyk. Po drugie, musi zmienić się nastawienie wykładowców i administracji uczelnianej – jeżeli studenci mają odbywać praktyki i staże, nie można wymagać od nich stuprocentowej obecności na zajęciach, bo doba niestety ma tylko 24 godziny i nie da się zrobić wszystkiego jednocześnie. Musimy się zdecydować – albo wspieramy aktywny rozwój zawodowy studentów już w czasie studiów albo stawiamy na solidne wykształcenie akademickie. Wobec niemożliwości dokonania wyboru często nie ma ani jednego ani drugiego.

Nie utożsamiam się ze straconym pokoleniem i mówię wyłącznie we własnym imieniu. Moje zarzuty opierają się na moich własnych doświadczeniach i mimo, że zdaję sobie sprawę, że wiele jest tu uogólnień i uproszczeń, jestem przekonana, że powyższe zarzuty w pewien sposób odzwierciedlają tendencje występujące masowo w polskiej edukacji. Tendencje, które nie są dobre i które należy zmieniać.

Podsumowując, od nas – młodych ludzi – trzeba wymagać. Nie tylko przeczytania tony lektur i zapoznania się z różnorodnością myśli na świecie i najnowszymi osiągnięciami nauki, ale także, a może przede wszystkim trzeba od nas wymagać zaangażowania, zainteresowania, pasji. Chęci rozwijania tych zainteresowań, już od najmłodszych lat. Trzeba w nas wykształcić i pielęgnować ciekawość świata, trzeba nas nauczyć czytać gazety i chodzić do teatru. Trzeba wykorzenić myślenie, że skoro jestem humanistą nie interesuje mnie genetyka, a skoro jestem matematykiem, nie będę czytać książek. Bądźmy wszechstronni, bądźmy ciekawi wszystkiego wokół, bądźmy przebojowi. Może wtedy ktoś wymyśli dla nas lepsze określenie niż „stracone pokolenie”.

?

Czego nie uczą polskie szkoły? :)

Głównym celem systemu edukacji powinno być przygotowanie młodych osób do wejścia w dorosłe życie. Z wiarą, że tak właśnie będzie, młodzi ludzie chodzą do szkół i na uczelnie, chcąc zdobyć wiedzę i umiejętności, które w przyszłości pozwolą im znaleźć interesującą i dobrze płatną pracę. O tym, że jest to powszechny wybór młodych ludzi świadczy fakt, że w 2005 r. aż 63 proc. Polaków w przedziale wiekowym 20-24 lata, kontynuowało naukę. Był to najwyższy odsetek studentów wśród wszystkich krajów OECD, gdzie przeciętnie kształci się prawie połowa (49 proc.) osób w tej grupie wieku. Korzyści finansowe, jakie młodzi Polacy czerpią z wykształcenia zależą głównie od rodzaju ukończonej szkoły lub uczelni. Szczególnie wysoko premiowane jest ukończenie studiów magisterskich. Mniej profitów przynoszą natomiast studia licencjackie, których absolwenci uzyskują wynagrodzenia porównywalne do osób kończących szkoły policealne. Dane wskazują, że absolwenci z wykształceniem wyższym magisterskim otrzymują w Polsce wynagrodzenia o ok. 75 proc. wyższe niż pracownicy z wykształceniem podstawowym.

Niestety jednak, zdobyte wykształcenie nie przyczynia się znacząco do wysokiego zatrudnienia Polaków. W 2005 r. udział pracujących wśród absolwentów mających od 25 do 29 lat był w Polsce najniższy (65 proc.) w porównaniu do wszystkich krajów rozwiniętych – w OECD spośród wszystkich w tej grupie wiekowej zatrudnionych jest 72%. Jeszcze gorzej było w 2004 roku, kiedy pracowało w Polsce tylko 46 proc. młodych osób, wobec 75 proc. w krajach OECD. Te statystyki dowodzą, że wiedza i umiejętności praktyczne zdobyte w polskich szkołach są mało przydatne dla pracodawców i dlatego absolwenci doświadczają dużych problemów w przejściu z edukacji do pracy zawodowej.

Niską jakość przygotowania zawodowego przez polskie szkoły, potwierdzają też wyniki badań losów absolwentów na rynku pracy. Prawie połowa kończących średnie szkoły zawodowe negatywnie ocenia przydatność kompetencji tam zdobytych, a tylko nieco mniejszy odsetek nieprzychylnych ocen kształcenia zawodowego deklarują absolwenci studiów licencjackich (36 proc.). Kiepska opinia kształcenia zawodowego na studiach licencjackich dotyczy głównie kształcenia umiejętności praktycznych – w opinii absolwentów nawet szkoły policealne gwarantowały lepsze przygotowanie praktyczne niż zawodowe studia licencjackie. Najniższy odsetek negatywnych ocen zdobytej wiedzy deklarują absolwenci studiów magisterskich (23 proc.).

To, że do bezrobocia absolwentów najsilniej przyczyniają się kiepskie kwalifikacje zawodowe nabyte w trakcie nauki, pokazują też prowadzone w Polsce badania empiryczne. Przejściowe bezrobocie, zwłaszcza na starcie zawodowym, nie jest niczym szczególnym. Po ukończeniu nauki często potrzeba po prostu pewnego czasu by dopasować się do popytu na pracę i znaleźć satysfakcjonujące zatrudnienie. Jednak długo trwające bezrobocie świadczy już o głębszym nieprzystosowaniu względem potrzeb rynku pracy.

Organy sprawujące kontrolę nad systemem szkolnictwa w Polsce zbyt słabo uwzględniają to, w jaki sposób poszczególne typy szkół przygotowują swoich absolwentów do wejścia na rynek pracy. Władze samorządowe, które organizują na terenie swoich powiatów szkolnictwo ponadgimnazjalne nie mają narzędzi, aby kontrolować jakość pracy podległych im szkół. Także kuratoria oświaty, które nadzorują merytorycznie te szkoły nie są przygotowane do oceny realizacji programów nauczania z punktu widzenia potrzeb rynku pracy.

Średnie szkoły zawodowe oferują wiedzę praktyczną, która jest słabo związana z jakąkolwiek branżą. Brak informacji o potrzebach pracodawców uniemożliwia prawidłowe kształtowanie oferty edukacyjnej szkół zawodowych. Wiedza zawodowa nauczycieli w szkołach zawodowych jest często przedawniona. Egzaminy zawodowe w Polsce są w większości teoretyczne i dlatego nie cieszą się dużym uznaniem wśród pracodawców. Licea profilowane, które miały łączyć kształcenie zawodowe z ogólnym nie spełniają oczekiwań rynku pracy. Jednak profesjonalne kształcenie zawodowe jest drogie, wymaga dobrego zaplecza do praktycznej nauki zawodu co skutkuje tym, że samorządy wolą rozwijać tańszą edukację ogólnokształcącą. Dopasowują ofertę edukacyjną do zainteresowania uczniów, a nie do potrzeb pracodawców.

Podobnie jak samorządy, zachowują się niepubliczne szkół wyższe, które zabiegając o płacących studentów doprowadziły do intensywnego rozwoju tanich kierunków studiów, niewymagających pracowni i kosztownych zajęć laboratoryjnych. Jednak różnica jest taka, że szkoły niepubliczne to podmioty komercyjne – sprzedają usługi edukacyjne, na który jest popyt, a nie zawsze takie, które gwarantują dobrą pracę. Natomiast w uczelniach publicznych wolno zmieniające się zasoby kadrowe i materialne, powodują, że ich oferta edukacyjna nie jest aktualna wobec zmian w popycie na pracę.

Organem, który dba o jakość nauczania w Polsce jest Państwowa Komisja Akredytacyjna. Nie bierze ona jednak pod uwagę wyników, jakie absolwenci osiągają na rynku pracy, bo systematycznych badań na ten temat się u nas nie prowadzi. Należałoby uruchomić więc profesjonalny system monitoringu sytuacji zawodowej absolwentów. Pozwoliłby on ocenić jakość nauczania w szkołach i pomóc młodzież w podjęciu świadomych decyzji edukacyjnych. Dostępne dane statystyczne nie pozwalają bowiem dokładnie stwierdzić, w jakich zawodach młodzież kształci się nadmiernie, a w jakich niedostatecznie. Nie ma dobrych danych o strukturze kwalifikacyjnej wolnych miejsc pracy, nie prowadzi się również profesjonalnych prognoz popytu na pracę. W Polsce brakuje ponadto systemu informacji, który identyfikowałby potrzeby kadrowe pracodawców i oczekiwania maturzystów.

Tymczasem konsekwencje braków w początkowym wykształcenia ciągną się praktycznie przez całe życie, bo z nabytych w szkole wiedzy i umiejętności korzysta się bardzo długo. Te kompetencje z czasem uzupełnia doświadczenie zawodowe i szkolenia podejmowane już w okresie zatrudnienia, jednak praktyczna wiedza wyniesiona ze szkoły zwiększa szanse na podjęcie lepiej płatnej pracy w zawodach wymagających wysokich kompetencji. Doświadczenia innych krajów wskazują, że długie bezrobocie absolwentów, wynikające z niedopasowania ich kwalifikacji do potrzeb rynku pracy, może trwale zmniejszyć poziom wynagrodzeń, nawet o 20 proc.

Aby szkoły w Polsce mogły dobrze przygotowywać młodych Polaków do wejścia na rynek pracy trzeba zlikwidować bariery administracyjne, które fachowcom bez przygotowania pedagogicznego uniemożliwiają prowadzenie zajęć praktycznych z uczniami. Trudno znaleźć też uzasadnienie do utrzymywania wielu małych szkół zawodowych, które nie mają odpowiedniego zaplecza do praktycznej nauki zawodu. Lepiej, gdyby tych szkół było mniej, ale za to lepiej wyposażonych i z lepszą kadrą nauczycielską. Wówczas, uczniowie będą mieli większą gwarancję, że po ukończeniu takiej szkoły nie doświadczą większych problemów ze znalezieniem pracy. Koncentracja kadry akademickiej i zaplecza do prowadzenia zajęć praktycznych jest również niezbędna w przypadku szkół wyższych, także bowiem i ich absolwenci, powinni nabywać praktycznych umiejętności, aby móc łatwo wejść na rynek pracy. Podniesienie jakości kształcenia na poziomie wyższym wymaga wzmocnienia konkurencji pomiędzy uczelniami. A do tego potrzebna jest zmiana systemu finansowania szkół – pieniądz powinien iść za studentem.

Bez wprowadzenia powyższych zmian w systemie edukacji, absolwenci polskich szkół wciąż będą mieli trudności w znalezieniu ciekawej i dobrze płatnej pracy. Warto podjąć trud reformatorski, gdyż w ten sposób więcej młodych Polaków znajdzie zajęcia, które spełnią ic
h oczekiwania. Skorzysta na tym także nasza gospodarka, gdyż wzrost zatrudnienia w Polsce stanowi wciąż niewykorzystany potencjał szybszego rozwoju.

Wiktor Wojciechowski – Ekonomista Fundacji FOR

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję