Sztuczna inteligencja poprawi jakoś życia w miastach: Renata Hantle i Andrzej Jankowski gośćmi Pawła Lutego :)

Partnerem cyklu „Sztuczna Inteligencja” jest Intel

Rozwiązania wykorzystując sztuczną inteligencję już teraz zmieniają polskie miasta. W Gdyni działa voicebot, który usprawnia obsługę mieszkańców, a w Katowicach inteligentny monitoring pozwala szybciej reagować miejskim służbom oraz podnosi poziom bezpieczeństwa. Systemy i narzędzia bazujące na AI mogą poprawić naszą jakość życia, ale i usprawnić zarządzanie miastami.

W najnowszym odcinku serii Liberte Talks: Sztuczna inteligencja pokazujemy jak algorytmy zmienią transport, jakość powietrza czy interakcje z administracją samorządową. Zastanawiamy się nad tym, co musimy zrobić, aby polskie miasta były jeszcze bardziej smart oraz nad tym, jacy partnerzy muszą ze sobą współdziałać, aby zrealizować wizję naprawdę inteligentnego organizmu miejskiego.

Gośćmi odcinka są:

Renata Hantle – ekspertka Innowacji w branży nieruchomości, przynosząca kreatywną energię oraz wiedzę technologiczną, do wszystkich prowadzonych przez nią procesów. Posiada ogromne doświadczenie w tworzeniu, wdrażaniu i integrowaniu najnowszych rozwiązań dla budynków i użytkowników biurowców. Bardzo aktywna w globalnym środowisku PropTech. Akredytowana Profesjonalistka certyfikacji budynków w systemach: SmartScore, WiredScore occupied and in-development. Na codzień, w swojej roli w Colliers, wspiera właścicieli budynków w tworzeniu strategii Smart Building, prowadzi projekty wdrożeń technologicznych i integracji systemów, a także edukuje końcowych użytkowników zwiększając adopcję technologii. Renata realizuje ambitną misję cyfryzacji nieruchomości, dlatego blisko współpracuje ze start-upami oraz dużymi firmami technologicznym wspierając rozwój nowych rozwiązań dla branży.

Andrzej Jankowski zajmuje się w firmie Intel współpracą z europejskimi firmami tworzącymi systemy Sztucznej Inteligencji. Jest również zaangażowany w wysiłki firmy Intel, aby uczynić sztuczną inteligencję bardziej dostępną i zrozumiałą poprzez programy edukacyjne skierowane do młodzieży i biznesu. Poza Intelem Andrzej prowadzi zającia w Akademii Leona Koźmińskiego, gdzie współtworzył podyplomowy kurs Sztucznej Inteligencji – Biznes.AI

Host podcastu:
Paweł Luty – człowiek mediów i komunikacji. Ekspert w zakresie budowania wizerunku marek technologicznych. Były dziennikarz, współpracujący z mediami technologicznymi i biznesowymi.

Projekt realizowany jest dzięki wsparciu Google oraz Państwa darowiznom.

Przyłącz się do nas i wesprzyj naszą misję: wspieraj.liberte.pl
Jeśli chcesz wesprzeć bezpośrednio podcast zapraszamy na: wspieraj.liberte.pl/pawel-luty

You Tube

Soundcloud

Czy nasz talerz jest sprawą prywatną? – sejmowa debata o fermach :)

“Doceńmy to, co mamy!” – apelował Sekretarz Stanu Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi Lech Kołakowski podczas posiedzenia Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi oraz Komisji Zdrowia 28 kwietnia 2022 r., którego tematyką był wpływ ferm przemysłowych na zdrowie ludzi.

Nieobecność Ministerstw Edukacji i Nauki, Funduszy i Rozwoju Regionalnego oraz Rodziny i Polityki Społecznej wskazują na brak holistycznego podejścia w działaniu na rzecz klimatu, praw człowieka oraz praw zwierząt i na rzecz wdrażania polityki spójności zgodnie
z ambicjami Europejskiego Zielonego Ładu w nowej perspektywie 2021-2027.

W Polsce 2022 r., Polsce alarmów klimatycznych i zgonów z powodu chorób cywilizacyjnych, zanieczyszczenia powietrza, mamy ponad 2000 ferm przemysłowych, które są wspierane nie tylko legislacyjnie, ale także finansowo z naszych podatków. Przemysłowe fermy zwierzęce, produkujące mięso, nabiał, jaja to źródło chorób, znaczącego spadku jakości życia, utraty bioróżnorodności, produkcji niskiej jakości żywności, nie mówiąc już o prawach zwierząt. Osoby mieszkające w okolicach ferm przemysłowych od lat skarżą się na odór, który utrudnia normalne funkcjonowanie – mowa tutaj o takich czynnościach jakimi są wychodzenie na spacery czy zabawa na “świeżym” powietrzu.

“Ja jestem za tym, żeby żywność była zdrowa, żeby woda czysta, trawa zielona”, po czym wypowiedź została dopełniona przez “Jeżeli do zapisanych ustaw odległościowej, odorowej czy planowania zagospodarowania przestrzennego podejdziemy nazbyt emocjonalnie, to możemy doprowadzić do upadku polskiej hodowli. (…) Mamy hodowlę rozwijać.”. Minister Kołakowski bardzo wyraźnie określił swoje stanowisko wobec wpływu hodowli zwierząt na klimat, prawa człowieka oraz prawa zwierząt. Wzywając do zagwarantowania bezpieczeństwa żywnościowego wyraźnie pominięto fakty, które wskazują, że aż 71% gruntów rolnych w Unii Europejskiej jest wykorzystywanych do produkcji pożywienia dla zwierząt tzw. hodowlanych. Debata dotycząca unijnej strategii „Od pola do stołu” toczy się intensywnie od kilku lat. Lobby przemysłowej produkcji, produkcji zwierzęcej od lat używa argumentów takich jak: bezpieczeństwo żywnościowe, koszty dla konsumenta i konsumentki, gospodarka, przychody, eksport. Rozkładając je na części pierwsze widzimy obraz sektora, który podobnie jak paliwa kopalne uzależnia nas od rozwiązań, które zabijają: środowisko naturalne, bioróżnorodność, zdrowie, jakość życia ludzi i w przypadku rolnictwa zwierzęcego ponad 80 mld zwierząt lądowych rocznie, a w samej Polsce ponad 1,3 mld zwierząt tzw. hodowlanych i tysiące ton ryb.

Polska jest niechlubną liderką produkcji mięsa z kurczaków w UE, jednocześnie zaś ze względu na wojnę w Ukrainie sytuacja może jeszcze bardziej się pogorszyć dla środowiska, ludzi i zwierząt, a “polepszyć” dla inwestorów. Tym samym liczba ferm drobiu, których teraz jest w Polsce ponad 1400 może się zwiększać. W kontekście samej debaty o bezpieczeństwie żywnościowym powstawanie nowych ferm jest zupełnie zbędne – Polska jest liderką eksportu, wystarczyłoby przekierować miliardy wsparcia rocznie na rozwój produkcji zdrowej, zrównoważonej produkcji roślinnej i zakręcić kurek z napisem: środki dla mleczarstwa, produkcji mięsnej, produkcji jaj.

Obecnie nie działają mechanizmy, które prowadziłyby do zamykania ferm przemysłowych oraz gwarantowały dostęp do zdrowej żywności. Niestety obserwujemy dalsze rozbudowy ferm i rozwój branży – Animex, część azjatyckiego giganta Smithfield już zapowiada nowe inwestycje. Podczas debaty w sejmie Green REV Institute zadał pytanie przewodniczącemu oraz obecnym przedstawicielom Ministerstwa RiRW, Ministerstwa Zdrowia oraz Ministerstwa Środowiska i Klimatu odnośnie działań na rzecz powstrzymania takich inwestycji, inwestycji, które łączą w sobie wszystkie elementy katastrofy klimatycznej oraz przekierowania funduszy w kierunku inwestycji opartych na roślinnym systemie żywności. Niestety na sali od niektórych posłów i posłanek słychać było komentarze wyśmiewające żywność roślinną i promujące status “mój talerz, moja sprawa”.

Czy jednak talerz jest sprawą prywatną? Jesteśmy tym co jemy a żywność zwierzęca to antybiotykooporność, choroby cywilizacyjne, zawały, nowotwory. Produkcja zwierzęca to siła napędowa kryzysu klimatycznego. Państwo wspierając rozwój branży, który szkodzi, generuje koszty dla zdrowia ludzi, koszty opieki zdrowotnej, koszty związane z walką ze skutkami katastrofy klimatycznej. Zamiast gospodarki mamy antyinwestycje, zamiast zysków mamy straty i koszty, za które obywatele i obywatelki płacą swoim zdrowiem, życiem, przyszłością.

“Chciałbym powiedzieć, że jestem przyjazny ustawom, uregulowaniom, które chronią wodę, powietrze i zdrową żywność.”, niestety ta część wypowiedzi ministra nie była już przekonująca w obliczu poprzednich uwag nt. potrzeby dalszego rozwoju hodowli zwierząt w Polsce. Jednocześnie Ministerstwo RiRW zaproponowało przełożenie rozmów nt. ferm przemysłowych na później. Pytanie tylko na co czekamy? Od ponad 10 lat Rzecznik Praw Obywatelskich włącza się w działania na rzecz mieszkańców i mieszkanek miejscowości sąsiadujących z fermami przemysłowymi. Liczba protestów lokalnych społeczności wzrasta
z roku na rok. Rozwiązań prawnych nie ma. Jednocześnie rząd dopłaca miliony do odszkodowań dla hodowców, np. w przypadku ptasiej grypy.

Na sali obecni byli przedstawiciele lokalnych społeczności, niezauważani, pomijani, ofiary gospodarki i inwestycji. Ostatni sukces mieszkańców Sadkowa, gdzie ma powstać ferma krów tzw. mlecznych to tylko kropla w morzu porażek ludzi, którzy codziennie zamykają okna, wdychają zanieczyszczone powietrze, rezygnują z planów na zakup nieruchomości, walczą z systemem, który widzi korzyści tam, gdzie nie liczymy po prostu strat. Rachunek zysków i strat ferm z punktu widzenia rządu jest prosty: zyski, inwestycje, gospodarka. Jednak jeśli dodamy po stronie kosztów: dofinansowania w ramach Wspólnej Polityki Rolnej, środki na marketing i promocję żywności zwierzęcej, środki w ramach Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego, Europejskiego Funduszu Społecznego, Erasmus +, Horyzont 2020 Europa, odszkodowania oraz środki przeznaczone na opiekę zdrowotną ludzi, którzy tracą zdrowie w walce o swój dom bez smrodu, środki na opiekę zdrowotną, bo jemy żywność “produkowaną” na fermach, koszty środowiskowe, to okaże się, że nawet kreatywna księgowość nie pomoże.

Oczywiście trudno uzyskać całościowe dane: można wejść na stronę Systemu Udostępniania Informacji na temat Pomocy Publicznej, Agencji Rozwoju i Modernizacji Rolnictwa i żmudnie sprawdzać, czy dany inwestor posiada spółki, które otrzymują dofinansowanie. Komisja Europejska także uchyla się od odpowiedzi – ile konkretnie środków publicznych pompowanych jest w sektor produkcji zwierzęcej. 60 milionów euro rocznie na kampanie promujące mięso i nabiał, czy 80 milionów euro rocznie na Program Mleko w Szkole to malutka część tortu pt. Podatki dla Nabiału, Mięsa i Jaj.

Minister używając argumentu o emocjach przypomina mi przedstawicieli Animal Agriculture, którzy w ramach konferencji na temat strategii „Od pola do stołu” użyli takiego samego argumentu w stosunku do Prof. Jane Goodall i słów o konieczności zmiany diety na bardziej roślinne i zrównoważone. Argument o emocjach pada wciąż – ośmiesza starania lokalnych społeczności, organizacji pozarządowych i nauki. W końcu kto będzie słuchał emocjonalnych wystąpień, mimo, że są pełne faktów i danych? Jednak to właśnie emocji brakuje na teraz najbardziej. W miejscach, gdzie dzisiaj zabijane są miliardy zwierząt, którym podawane są hormony (np. PMSG dopalacz płodności w rolnictwie zwierzęcym) oraz antybiotyki mogłyby powstawać agroturystyki, miejsca dla młodzieży, dzieci, restauracje, inne biznesy. Miejsca, które nie będą powolnym mordercą ludzi, nie będą smrodem w imię portfeli nielicznych i nie będą stanowić wstydliwej laurki państwa.

Minister zapomina także o kosztach produkcji zwierzęcej dla kolejnych pokoleń, bo to my zapłacimy za jego prawo do kotleta i dofinansowany kartonik mleka krowiego. To my będziemy zastanawiać się nad rozwiązaniami, bo w momencie czerwonego alarmu dla klimatu przedstawiciel rządu, mając przed sobą zdesperowanych ludzi, dane naukowe, mówi – „odkładamy na potem”. Na potem, czyli kiedy? Za 5 lat, kiedy zabraknie wody? Za 10, kiedy bezpieczeństwo żywnościowe będzie pieśnią przeszłości? Czy za 20 lat, kiedy dzisiejsi decydenci nie będą się martwić o przyszłość, ale ja i osoby z mojego pokolenia będą zastanawiać się co dalej.

Podczas debaty wspomniano, że obowiązkiem Rzeczypospolitej Polskiej jest zapewnienie bezpieczeństwa żywnościowego przy jednoczesnym uwzględnieniu jakości żywności. Problem z jakością żywności został już wspomniany w najnowszym raporcie Najwyższej Izby Kontroli (https://www.nik.gov.pl/plik/id,25232,vp,27982.pdf). Polska jest liderką produkcji niebezpiecznej żywności w Unii Europejskiej i to jest fakt. Czy obecne działania osób decyzyjnych są ukierunkowane na transformację systemu żywności i poprawę jakości żywności? Wystarczy spojrzeć na ostatni program Funduszy Europejskich Pomoc Żywnościowa, gdzie nie uwzględniono kwestii klimatycznych oraz zdrowotnych,
a w dokumentach Wspólnej Polityki Rolnej umieszczono wzmiankę tylko o fermach zwierząt tzw. futerkowych. Zwierzęta pozaludzkie nie są wskazane w dokumentach, są postrzegane
i zaszufladkowane do prywatnych talerzy finansowanych z publicznych środków.

W najbliższym czasie Green REV Institute przedstawi Białą Księgę Ferm Przemysłowych, opracowywaną z Posłanką do PE dr. Sylwią Spurek. Koalicja Future Food 4 Climate (www.futurefood4climate.eu) alarmuje i mówi sprawdzam wszystkim resortom prowadząc działania rzecznicze dla transformacji systemu żywności.

Zastanawiam się czy Ministerstwo o emocjach mówiłoby także Wiceprzewodniczącemu KE Fransowi Timmermansowi, który podczas ostatniego spotkania z Youth Climate Pact
w Brukseli wyraźnie wskazał na Polskę, jako kraj, który hamuje i ogranicza reformy Europejskiego Zielonego Ładu.

Posiedzenie skończyło się po 2 godzinach (https://www.sejm.gov.pl/sejm9.nsf/transmisje.xsp?unid=10176A28EFB1DEACC125882B003D8995#). Szkoda, że emocje, tak lekceważone przez resort Rolnictwa – smutek, żal obywateli i obywatelek, desperacja osób mieszkających w pobliżu ferm, których rodziny chorują i umierają, moje emocje – związane z prawami zwierząt, człowieka, niszczeniem i destrukcją środowiska, nie wzbudziły poczucia odpowiedzialności: społecznej, klimatycznej, etycznej i gospodarczej u przedstawicieli i przedstawicielek rządu. Za chwilę na to poczucie odpowiedzialności może być za późno. Katastrofa klimatyczna, społeczna, zagrożenie bezpieczeństwa systemu żywności opartego dzisiaj na produkcji zwierzęcej, katastrofa wykorzystywania zwierząt nie poczekają na “zajmiemy się tym później” Ministra Kołakowskiego, ale zdecydowanie zapukają do drzwi, niezależnie od tego czy będą to drzwi domów decydentów i decydentek czy “zwykłych” obywateli i obywatelek.

 

Autorki: Morgan Janowicz, Anna Spurek

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Glapiński powinien odejść :)

Rozstrzyga się właśnie kwestia kolejnej, długiej sześcioletniej kadencji Prezesa Narodowego Banku Polskiego. Jeśli zostanie nim po raz kolejny Adam Glapiński będzie to kompletna kpina z zasady mierzenia efektów pracy danej osoby. Jeśli spojrzymy na wyniki jego pierwszej kadencji Glapiński zawiódł na każdej linii swoich obowiązków.

Rok 2016 początek kadencji Adama Glapińskiego: inflacja wynosi −0,6%, stopy procentowe wynoszą 1,50%, a średni kurs złotówki względem euro wynosił 1 euro = 4.35 pln. Rok 2022 koniec kadencji Adama Glapińskiego i efekt jego działań: inflacja wynosi 10,9%, stopy procentowe wynoszą już 4,5%, a kurs złotówki względem euro wynosi: 1 euro = 4,6 pln. Prezes Narodowego Banku Polskiego nie osiągnął żadnego celu jaki stawia się jego instytucji.

Obrońcy Prezesa twierdzą, że duża część kłopotów i inflacji nie wynika z jego błędów, a z nieprzewidzianych wydarzeń takich jak pandemia i wojna na Ukrainie. To prawda, ale odnosi się tylko do części tego zjawiska. Narodowy Bank Polski może takie światowe trendy łagodzić lub wyostrzać. Niestety na tle innych państw i regionów wypadamy źle. Szczególnie, że w roku 2016 startowaliśmy z naprawdę fantastycznej pozycji m.in. dzięki świetnej polityce poprzedniego prezesa NBP Marka Belki. W grudniu 2021 r. średnia inflacja w całej Unii Europejskiej wynosiła 5,3 proc, a w Polsce już 8 proc co daje nam czwarte najgorsze miejsce we Wspólnocie. Jednocześnie są inne kraje w regionie, które nie przyjęły euro, a radziły sobie znacznie lepiej. Czechy odnotowały inflację na poziomie 5,4 proc.

Warto też w tym miejscu podkreślić, że kiedy w grudniu w Polsce inflacja wynosiła 8 proc. to w strefie euro wynosiła 5 proc. Co jest jasnym argumentem za wejściem Polski do strefy euro. Obawy, że euro miałoby przyspieszyć wzrost cen są nieuzasadnione, wejście do strefy euro uchroniłoby Polskę od ryzyka kursowego i obniżyło inflację.

Można więc z powodzeniem przyjąć założenie, że około 3 – 5 procent inflacji w Polsce jest wynikiem sumy błędnej polityki Narodowego Banku Polskiego oraz proinflacyjnej polityki ekonomicznej rządu PiS. To bardzo dużo.

Dziś NBP drastycznie podnosi stopy procentowe uderzając w przyszłość milionów gospodarstw domowych kredytobiorców i prawdopodobnie będzie musiał czynić to dalej, co może zachwiać cały system bankowym jeśli na jakimś poziomie okaże się, że znacząca część kredytobiorców nie jest w stanie spłacać zobowiązań. Działania na taką skalę i w takim tempie nie byłyby potrzebne, gdyby NBP nie obniżył stop procentowych w czasie pandemii do skandalicznie niskiego poziomu, co niebotycznie podniosło zdolność kredytową setek tysięcy polskich rodzin, które zdecydowały się na inwestycje akurat w tym momencie. Wywołało to sztuczny, niezrównoważony, nagły popyt na wszelkie materiały budowalne i nieruchomości nakręcając spiralę inflacyjną. Odpowiedzialność za to ponosi Adam Glapiński.

Liczby, które podsumowują sześć lat kadencji Adama Glapińskiego, to też świetne podsumowanie całej polityki gospodarczej PiS, ponieważ rząd w nakręcaniu inflacji dzielnie wspierał Prezesa NBP.

A wielu raczyło twierdzić, że zasady prowadzenia zdrowej polityki ekonomicznej i monetarnej już nie obowiązują… Tak nie jest. Na efekty trzeba jedynie poczekać.

Autor zdjęcia: Pawel Czerwinski

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Drogie banknoty, a tanie ceny :)

Presja inflacyjna będzie się z każdym miesiącem zwiększać. Chyba będziemy musieli się przyzwyczaić wszyscy za chwilę do kilkunastoprocentowej inflacji. Do wakacji w Ciechocinku, a nie w Tunezji.

 

1 lutego jechałem wcześnie rano do pracy, a równie wcześnie co ja wstali Premier Mateusz i Prezes Daniel. O godzinie szóstej rano, na stacji Orlen ogłosili, że oto od dziś w kraju nad Wisłą mamy najtańsze paliwo w Europie. Dzięki obniżeniu stawki VAT o 15 punktów procentowych z 23% do 8%. Minęło kilkanaście minut. Zaparkowałem auto i znalazłem się w moim biurze. Odpaliłem komputer i zacząłem przeglądać maile. Napisała do mnie największa z firm transportowych obsługujących moje magazyny. Zmieniła cennik. Od tego dnia za przewiezienie palety towaru z punktu A do punktu B zapłacę średnio, jak policzyłem, 22% więcej. Parę godzin później inna firma transportowa wypowiedziała mi zakontraktowaną stawkę na stałą trasę Gdańsk-Wałcz. Już się im to nie opłaca. O konferencji Obajtka i Morawieckiego nawet nie słyszeli.

Bowiem obniżka VAT-u, moi drodzy mili, wbrew temu co mówią wam politycy, nie obniży nic a nic inflacji, a wręcz przeciwnie. W dłuższym okresie ją skokowo zwiększy. Zwykły końcowy konsument rzeczywiście przez chwilę odczuje ulgę, bo za finalny towar, na przykład litr mleka czy benzyny,  zapłaci mniej, ale to tylko na krótką chwilę. Po dłuższym chwilę będzie drożej. Właśnie dlatego, że pojawiła się ta obniżka, ale o tym za chwilę.

Łańcuchy dostaw, niezależnie od produktu, który kupujecie, są mniej lub bardziej złożone, ale złożone. W każdym z tych etapów pojawia się przynajmniej jedna firma, przedsiębiorstwo, pośrednik, spółka, osoba fizyczna prowadząca działalność, itd. Dla każdego z tych pośredników VAT jest neutralny. Pracuję w branży spożywczej od około 20 lat, prawie bez przerwy i nikt nigdy nie użył w rozmowach, które dzień w dzień, godzina w godzinę, minuta w minutę prowadzę, określenia brutto (czyli z VAT-em). Zawsze mówi się o netto (czyli bez VAT-u), bo nawet jeśli VAT płacisz, to za chwilę w 99% przypadków, wcześniej czy później, ten VAT ci zostanie zwrócony. VAT jest neutralny dla nas przedsiębiorców. Może trochę zmienić popyt, jeżeli lody, które sprzedajesz, dzięki decyzji państwa, zostaną zakwalifikowane zamiast do stawki 5% VAT, do 8% lub – o zgroza – do 23%. Ale to naprawdę drobiazg. Błahostka.

Klient pyta, czy mogę mu zagwarantować do końca roku cenę kukurydzy mrożonej w kolbach. Ciśnie mnie jako producenta, bo jego, jako kupca sieci, ciśnie właściciel sieci, a tego z kolei sam Premier Morawicki, który chce, żeby sprzedawał Kowalskiemu taniej. Tylko jak mam sprzedawać w tym roku kilogram mrożonej kolby kukurydzy taniej, jeżeli wiem, że ceny nawozów wzrosły o 700%, ceny opakowań o 70%, ceny transportu o 30%, magazynowanie o 15%, koszty pracownicze o kolejne 30%. Rok do roku. No jak? Chyba byłbym niespełna rozumu, aby pozbywać się towaru za tą samą cenę, skoro wiem, że od września – kiedy są następne zbiory – mój produkt w produkcji będzie dla mnie droższy minimum o 30%. Dlatego rozsądne jest już teraz podnieść cenę i tam gdzie mogę, ją podniosę. Finalnie będzie ją musiał podnieść również mój klient i te 5% VAT-u nic tu w ostatecznym rachunku nie da. I tak będzie drożej.

Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że wiedza ekonomiczna Polaków jest taka sama, jak i Pana Premiera, głównego, pożal się Boże, ekonomisty naszego kraju. Uwierzylibyście, że w środku światowego kryzysu, w środku pandemii, gdy nikt nie wie, jak będzie wyglądało jutro, Polacy, a wraz nimi ich gospodarstwa domowe, są już zadłużone na ponad 800 mld złotych? W ciągu dwóch lat covidowych niemal podwoiliśmy nasze zadłużenie. Około 70%-80% z tego to kredyty hipoteczne zaciągnięte przy blisko zerowych stopach procentowych. Dziś Rada Polityki Pieniężnej znowu je podniosła. Kolejny raz z rzędu. Z 2,25 do 2,75. Ale czy wy wiecie, że przy inflacji około 9%, a taka szaleje w tej chwili w kraju, te stopy za chwilę, jeszcze w tym roku, muszą być na poziomie 6-7%? Wiecie, ile wtedy będziecie płacić za ratę kredytu na swoje mieszkanie? Minister Kowalczyk, anonsowany przez niektórych na kolejnego ministra finansów, na pewno tego nie wie, co pokazał nie dawno w Radiu ZET, ale może dzięki reformie „lex Czarnek” wasze dzieci wam to wkrótce wyliczą…?

Wolne żarty… Prawda, a właściwie prawda i matematyka są takie, że przy stopach procentowych 2,25% około 1 miliard miesięcznie jest zdejmowany z konsumpcji i hamuje inflację. Jednak decyzje RPP nie mają żadnego znaczenia wobec tego, że jednocześnie rząd obniża VAT na paliwo i artykuły spożywcze do końca lutego czy lipca, co kosztuje ponad 30 miliardów i nakręci inflację jeszcze bardziej. Każdy uczeń podstawówki wie, że 30 to więcej niż kilka. Nasz rząd i RPP niestety tego nie wiedzą, dlatego scenariusz rysuje się na dalszą część roku niezbyt ciekawie. Cóż, inflacja zamiast zwolnić jeszcze przyspieszy. Raty kredytu będą coraz wyższe, a przy kasie w sklepie zostawiać będziesz coraz więcej. W związku z tym pójdziesz do szefa po podwyżkę. Nie ma na razie bezrobocia, więc ją dostaniesz, ale szef znowu podniesie cenę produktu, który pomagasz mu wytwarzać swoją pracą, bo musi sobie twoją podwyżkę odbić. Prezes Glapiński, wybrany na kolejną kadencję, to zauważy i podniesie raty, a ty pójdziesz znowu do szefa, o on…

Presja inflacyjna będzie się z każdym miesiącem zwiększać. Chyba będziemy musieli się przyzwyczaić wszyscy za chwilę do kilkunastoprocentowej inflacji. Do wakacji w Ciechocinku, a nie w Tunezji. Także dlatego, że Prezes Glapiński w zeszłym roku próbował sztucznie umocnić złotówkę, a banki za około 200 miliardów złotych kupiły obligacje NBP na 2%. Dlatego dziś nie są zainteresowane podnoszeniem oprocentowania, co niewątpliwie skłoniłoby niektórych do przemyślenia raz jeszcze zainwestowania kolejnych setek tysięcy złotych w kompletnie im niepotrzebne piąte czy szóste mieszkanie. Może w zamian za te powiedzmy 3% bogaci woleliby włożyć swoje oszczędności do banku, a wtedy inflacja i bańka spekulacyjna na rynku nieruchomości zaczęłyby choć trochę hamować? A ich wcześniej kupione trzecie i czwarte mieszkanie nie straciłoby na wartości, kiedy bańka pęknie? Może – przy okazji – inflacja by trochę przyhamowała?

Może jednak nam wszystkim taka lekcja jest po prostu pisana? Może na nią zasłużyliśmy? Może to jest jedyna droga by otrzeźwieć i zrozumieć, że ani my, ani Pan Morawiecki, ani Pan Glapiński, ani Pan Borys, ani Panowie Sarnowski/Patkowski nie mają zielonego pojęcia, co robią? Ktoś zaraz powie, że problem inflacji nie tylko nas, Polaków, dotyczy. Że państwo nas cudownie nie uratuje, jeśli sami nie umiemy liczyć. Że zawsze jest druga strona równania. Że dwa plus dwa zwykle w życiu równa się cztery, rzadko pięć, a sześć to już tylko w Amber Gold czy Skok Wołomin. Że zaciągnięte kredyty zawsze ktoś, bo niekoniecznie ty, będzie musiał kiedyś spłacić?

Problem inflacji nie dotyczy tylko Polski. Tak, zgadzam się – dziś to problem całego świata. Są państwa, które radzą sobie z nią nawet gorzej niż my. Jednak, tak jak w przypadku pandemii, są to odosobnione przypadki, a my jesteśmy na czele tego niechlubnego peletonu. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale obawiam się, że temat przewalutowania, tym razem nie kredytów frankowych, a złotówkowych, będzie za kilka lat tematem przewodnim kolejnych wyborów prezydenckich. Powstanie organizacja Stop Złotówkowemu Bezprawiu i przekaże swoje głosy nieznanemu nikomu bliżej kandydatowi na prezydenta, który dzięki ich głosom, tak jak Prezydent Duda, obejmie urząd. Najpierw ich wykorzysta, a potem ich porzuci.

Dzisiejszy problem z inflacją, z Polskim Ładem, z narastającym brakiem inwestycji wśród polskich przedsiębiorców, z rosnącą bańką na rynku nieruchomości pokazuje jedno. Można się w wielu kwestiach nie zgadzać z Leszkiem Balcerowiczem czy Grzegorzem Kołodko, ale dziś wyraźnie widać, jak brakuje nam kogoś takiego jak oni. Kogoś, kto miałby przygotowanie merytoryczne. Kogoś, kto miałby jak oni, mimo zmieniających się rządów, układów w koalicji, przebicie w polityce. Grzegorz Kołodko odpowiadał za gospodarkę w czterech gabinetach premiera. Leszek Balcerowicz podobnie. Kogoś, komu można byłoby dać zadanie, ale zarazem i narzędzia i kto nie musiałby się rozpraszać gdzie indziej. Brakuje nam stałej, przewidywalnie przez lata prowadzonej polityki gospodarczej, monetarnej. Morawiecki, historyk z zamiłowaniem do Power Pointa z tego zamętu nas z całą pewnością nie wyprowadzi. Historyk myśli ekonomicznej Glapiński również. Historia jeszcze nikogo niczego nie nauczyła. Historia jak się kołem się toczy, tak się kołem będzie toczyć. Wracamy więc znów do punktu wyjścia. Byleby go nie przegapić, bo wylądujemy znowu na korytarzu czekając aż możni tego świata znowu nas do środka wpuszczą.

 


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

 

Nowy rok, nowy świat :)

Czy postęp zawsze jest dobry? Coraz to nowe kryzysy na świecie, obejmujące praktycznie każdą sferę, oraz nieuchronnie zbliżająca się katastrofa klimatyczna podają to przekonanie w wątpliwość.

Nowy rok to czas postanowień oraz pogłębionej refleksji nad tym, jak poprawić stan aktualny. Świat również nie stoi w miejscu. Ewoluuje, według powszechnego przekonania, ku lepszemu. Ludzkość posiada coraz więcej wiedzy, a ta z kolei przekłada się m.in. na rozwój medycyny czy technologii, które w założeniu mają usprawniać życie codzienne. Trudno nie odnieść wrażenia, że doszliśmy do momentu, w którym dążenie do zaspokojenia tych nazwanych i nienazwanych jeszcze potrzeb zaczęło być w pewnym sensie postrzegane jako przymus, a konkurujące ze sobą firmy starają się znaleźć usprawnienie dla każdej, nawet najmniejszej dziedziny życia. Ale czy postęp zawsze jest dobry? Coraz to nowe kryzysy na świecie, obejmujące praktycznie każdą sferę, oraz nieuchronnie zbliżająca się katastrofa klimatyczna podają to przekonanie w wątpliwość.

Więcej znaczy więcej

Choć klimatolodzy biją na alarm, wieszcząc zbliżające się załamanie klimatu, naszą kulturę definiuje przede wszystkim słowo „dużo”. Moda przychodzi i odchodzi, ale trend na to, żeby wszystkiego było więcej, trzyma się dobrze. Modnie jest nie palić, ograniczyć, a nawet wyeliminować alkohol, niezdrowe jedzenie czy produkty zwierzęce. Sprawia to wrażenie, że w ostatnim czasie staliśmy się bardziej świadomym społeczeństwem. Problem w tym, że nasze dawne grzeszki zastąpił nadmiar, który niezależnie od tego, czego dotyczy, jest szkodliwy.

Jednym z takich przykładów jest żywność. W ciągu ostatnich dziesięciu lat modne stało bycie „foodie”, czyli miłośnikiem jedzenia. Według definicji słownika Merriam-Webster ten termin oznacza osobę „żywo zainteresowaną najnowszymi trendami kulinarnymi”, a anglojęzyczna Wikipedia dodaje do tego wyjaśnienia, że foodie „je nie tylko z głodu, ale także jako hobby”. W tym ujęciu jedzenie staje się formą spędzania wolnego czasu, a że popyt kreuje podaż, wzrost popularności tego stylu życia przełożył się na rozwój gastronomii. Raport „Polska na Talerzu” cały czas odnotowuje wzrost zainteresowania Polaków gastronomią, a także ilości pieniędzy wydawanej w restauracjach. Oczywiście, nie ma nic złego w czerpaniu przyjemności z dobrze przyrządzonego posiłku, ale niezależnie od tego, jak zdrowy byłby ów posiłek, nie można jeść w dużych ilościach bez konsekwencji. Normą stało się częste chodzenie do restauracji, gdzie porcje są raczej dość syte, a także wydarzenia kulinarne, podczas których ta ilość się dodatkowo zwiększa. Jemy także poza lokalami gastronomicznymi, a wokół bycia foodie utworzyła się odpowiednia kultura. Jak grzyby po deszczu pojawiają się nowi influencerzy i konta o tej tematyce. Często wręcz przeraża to, co się na nich pojawia, ponieważ wiele z tych stron pokazuje popularne potrawy jak burgery czy pizza, których zaletą ma być to, że są w wersji XXL, a na YouTubie popularne stały się filmiki, gdzie vlogerzy pochłaniają wielkie ilości jedzenia. Ogromna ilość humoru w Internecie, to prześmiewanie kompulsywnego podjadania czy przejadania się i przedstawianie tego nie jako problem, ale coś wręcz normalnego. Trudno wyobrazić sobie coś takiego w przypadku palenia. Alkohol jest co prawda bardziej akceptowany społecznie, ale coraz częściej krytykuje się promowanie picia, zwłaszcza w przypadku influencerów. Promuje się też akcje takie jak Dry January (ang. Suchy Styczeń), zachęcające do, przynajmniej, miesięcznej wstrzemięźliwości. Wprawdzie porusza się temat otyłości jako choroby cywilizacyjnej, ale problem pogłębia fakt, że coraz więcej ludzi staje się smakoszami oraz poszukuje lepszego jakościowo jedzenia.

Skoro się je, to musi się pojawić również kwestia spalania pochłoniętych kalorii, więc w ramach mody na zdrowy tryb życia, razem z jedzeniem modne stało się bycie w dobrej kondycji fizycznej. Przede wszystkim chodzenie na siłownię, które podobnie jak restauracje zaczęły masowo się pojawiać. Wiele firm starało się przyciągnąć do siebie pracowników oferując im kartę MultiSport. Niestety, także w podejściu do zdrowia liczył się nadmiar. O ile, znowu, nie ma nic złego w promowaniu sportu, niepokój budzi fakt, że w miejsce ogólnej zachęty do aktywności fizycznej, pojawiło się kreowanie określonego modelu i stworzenie z niego mody. Internet wypełnił się influencerami prezentującymi idealne ciała, choć później okazało się, że nie było to do końca uczciwe. Internetowi celebryci nagminnie stosują różne sztuczki, żeby na zdjęciach wyglądać jak najlepiej, a na media społecznościowe wrzucają tylko te, gdzie wyglądają idealnie. Niektórzy jednak, jak Danae Mercer, zaczęli z tym walczyć i pokazywać, jak ciało może się zmienić w ciągu kilku sekund, jeśli przyjmie się tylko odpowiednią postawę. W odpowiedzi na pojawiający się u wielu osób stres wywołany drwinami ze strony innych bywalców siłowni ze względu na wygląd ciała odbiegający od promowanego wzoru, pojawili się też influencerzy plus size, chcący pokazać, że każdy może ćwiczyć. Bethy Red, nagrywając filmik, uchwyciła właśnie taki moment, gdy jedna z dziewczyn ćwiczących na siłowni wyśmiała ją za to, co robi. Nie był to niestety odosobniony przypadek. Gdy sport stał się modą, promocja zdrowia zeszła na dalszy plan. Zaczęło chodzić o to, żeby i ćwiczeń, i mięśni było po prostu więcej. Modnie było jeść, więc modnie było spalać, ale to nie koniec listy grzechów głównych.

Możliwość dokonywania zakupów online sprawiła, że kupować można tak, jak jeść czy ćwiczyć na siłowni – dużo. Popularne platformy sprzedażowe umożliwiają konsumentom nabycie ogromnej ilości rzeczy w krótkim czasie, z błyskawiczną dostawą do domu, a często nawet i możliwością równie szybkiej wymiany. Wystarczy wcisnąć jeden guzik, żeby stać się posiadaczem nowej rzeczy,  wygoda wzmogła tylko potrzebę zdobywania ich więcej, a samo kupowanie stało się dodatkowo nowym sposobem radzenia sobie z negatywnymi emocjami. Ponieważ to znowu nie jest ani palenie, ani picie, nikt o tym nie mówi, choć już dawno zjawisko to przybrało wymiar kompulsywności. Wiele osób wręcz chwali się tym, że kupują dużo często niepotrzebnych rzeczy, albo wymieniają sprawne sprzęty na nowsze. Stan niekupowania coraz bardziej odczuwalny jest jak ten lękowy, więc gromadzimy coraz więcej. Włącznie z osobami deklarującymi chęć zmiany zachowań konsumenckich. W ten sposób stylem życia stało się kupowanie w „second handach”, ale nadal jest to często nabywanie masowe. Nowa sukienka na wesele, sylwestra, czy na zły humor. W wielu szafach półki uginają się od spontanicznie kupionych ubrań, założonych raz czy dwa, które można później zmieścić w niemałej walizce. Znowu popyt kreuje podaż, sprzedaż z drugiej ręki, będąca już stylem życia, ulega postępującej gentryfikacji. Niektórzy robią duży biznes na wykupywaniu całych worków wyszukanych ubrań, sprzedawanych później dla zysku, co oczywiście podbija ceny. Wszystko to napędza niekończącą się konsumpcję pozornie zaspakajającą ogromny, stale zwiększający się głód. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a kiedy na pierwszy rzut oka nie widać, żeby coś było szkodliwe, nie czujemy wyrzutów sumienia, gdy chcemy więcej.

Świat w protezach

W ciągu ostatnich stu lat technologia rozwinęła się tak mocno, że wyszła z etapu raczkującego i stała się w końcu nieodłącznym elementem życia codziennego. Obecnie egzystowanie bez niej jest na tyle trudne, że staje się właściwie niemożliwe, ponieważ życie „cyfrowe” wypiera to „analogowe”. Nawet gdyby ktoś bronił się przed przejściem w ten nowy wymiar, w końcu dowie się, że pewne usługi nie są już realizowane w dawny sposób. Banki naciskają na klientów, żeby zarządzali finansami przez aplikacje, a kody odbierali przez wiadomości tekstowe, miasta rezygnują z biletów kartonikowych na rzecz elektronicznych, a instytucje edukacyjne wymagają od rodziców oraz uczniów logowania się na specjalne platformy, gdzie przekazywane są istotne informacje. To tylko kilka przykładów obrazujących jak korzystanie z technologii, posiadanie komputera z dostępem do Internetu, smartfona oraz innych urządzeń powoli staje się bezapelacyjnym wymogiem. Do tego dochodzą usługi oferowane w sieci, kuszące łatwą dostępnością czy bogatym wyborem oraz sieci społecznościowe i aplikacje, bez których trudno utrzymać kontakt ze znajomymi czy być na bieżąco z ważnymi informacjami lub wydarzeniami. Na tę nieuchronność reagujemy adaptacją i przyzwyczajamy się do życia w nowych warunkach, szybko stających się dla nas normą. Pandemia, stwarzająca potrzebę bezkontaktowego funkcjonowania, jeszcze dodatkowo przyspieszyła tą tranzycję, a ludzie coraz bardziej przyswajają sobie styl życia online.

Choć wydaje się, że życie staje się w ten sposób lepsze oraz łatwiejsze, to jednak rozwój technologii zaczyna wzbudzać wątpliwości wraz z coraz liczniejszymi doniesieniami o ich skutkach ubocznych. Najwięcej dotyczy mediów społecznościowych, początkowo pełniących funkcję zabawek, a wraz z przyrostem liczby użytkowników stających się kluczowymi narzędziami do zarządzania życiem społecznym. Prasa zaczęła coraz częściej pisać o wynikach badań jednoznacznie dowodzących, że korzystanie z mediów społecznościowych może mieć zły, wręcz uzależniający wpływ na psychikę. Powstało nawet określenie FOMO (ang. Fear Of Missing Out) oznaczające chorobliwy strach przed tym, że coś nas omija w sieci, gdy jesteśmy niedostępni i skutkujący kompulsywnym sprawdzaniem różnorakich kanałów. Badania naukowe temu poświęcone wykazywały zdecydowanie negatywne skutki korzystania z mediów społecznościowych, takie jak zwiększenie poczucia osamotnienia, zazdrości, narcyzmu, niepokoju czy depresji. Alarmujące były też dane dotyczące ich wpływu na samoocenę, zwłaszcza w przypadku popularnego wśród młodych ludzi Instagrama czy Snapchata. Zwłaszcza młodzi ludzie zaczynają przyzwyczajać się do znacznie zmodyfikowanych wizerunków swojego wyglądu, które zapewniają im popularność w sieci. Okazuje się, że to przywiązanie może być na tyle silne, że zdarzają się przypadki zamawiania operacji plastycznych, mających upodobnić twarz pacjenta do jej wersji zmienionej przez, często dehumanizujące wygląd, filtry Instagrama lub Snapchata. W badaniu przeprowadzonym przez Amerykańską Akademię Chirurgii Plastycznej i Rekonstrukcyjnej Twarzy w 2017 roku, aż 55% chirurgów plastycznych w USA miało pacjentów pragnących przejść korektę twarzy tak, aby wyglądać lepiej na zdjęciach, a wytyczne były podyktowane tym, jak wychodzili na selfie. Od 2016 roku wzrost takich zgłoszeń wyniósł 13%. W 2018 roku chirurg plastyczny dr Tijon Esho nazwał zjawisko pragnienia operacyjnego dopasowania swojej twarzy do jej wersji zmienionej filtrami dostępnymi w aplikacjach „Snapchatową dysmorfią”. Coraz częściej mówi się o konieczności wprowadzenia prawnych środków zapobiegających tym trendom. W 2012 roku Izrael, jako pierwszy, przyjął prawo nakazujące oznaczanie reklam poddanych wizualnej obróbce, a w 2017 za tym przykładem podążyła Francja.

Jednak nie tylko kwestia zdrowia psychicznego budzi poważne kontrowersje dotyczące użytkowania mediów społecznościowych. Chociaż wiadomo, że pozornie darmowe serwisy zarabiają reklamując treści oparte o aktywność osób z nich korzystających, nikt nie spodziewał się, jak daleko sięga pozyskiwanie danych. Od pewnego czasu już wiadomo, że media społecznościowe mają duży wpływ na manipulowanie informacjami, a tym samym są w stanie zmieniać poglądy swoich użytkowników. Afera Cambridge Analytica była przełomowym wydarzeniem otwierającym oczy na to, że platformy takie jak Facebook mają możliwość zachwiania strukturami społeczeństwa np. przez wpływanie na wynik wyborów. Byli pracownicy oraz specjaliści ze szczegółami opowiadają, m.in. w dokumencie „Dylemat Społeczny”, o tym, w jaki sposób media społecznościowe wykorzystują dane, żeby tworzyć profile psychologiczne użytkowników, a algorytmy programuje się w sposób wykorzystujący wiedzę z zakresu psychologii tak, aby były sprytniejsze od człowieka. Swoją cegiełkę dokłada także powszechność serwisów sprawiająca, że trudno jest funkcjonować w dzisiejszym świecie bez korzystania z nich. W efekcie stają się one niebezpiecznymi narzędziami, nad którymi nie ma żadnej kontroli.

Pod koniec 2021 roku Facebook zmienił nazwę na Meta, a jego twórca Mark Zuckerberg zadeklarował chęć rozwinięcia swojej platformy w świat wirtualny. Metaverse jest przedstawiany jako nowy wymiar łączenia ludzi oraz ambitny plan rozwoju technologii. Jednak obserwując problemy pojawiające się w związku z serwisami społecznościowymi, taki pomysł zaczyna wydawać się ryzykowny, ponieważ trudno będzie oszacować, jakie skutki dla społeczeństwa, nieradzącego sobie z mediami społecznościowymi w obecnej formie, będzie miało pojawienie się Metaverse. Nie tylko z logicznego punktu widzenia, ale także atrakcyjnie wyglądających zapowiedzi wirtualnego świata Zuckerberga, łatwo wysnuć wniosek, że Meta ma być na tyle kusząca, by stanowić konkurencyjną alternatywę dla rzeczywistego świata. Jeśli na chwilę obecną ludzie pod wpływem regularnego oglądania swojego wizerunku zmienionego przez aplikacje przestają akceptować swój rzeczywisty wygląd, a media społecznościowe mają silnie uzależniający potencjał, można sobie wyobrazić, że jeszcze piękniejsza, plastyczniejsza, a przede wszystkim intensywna i zniekształcona wizja może mieć bardziej niepożądane skutki. W tym przypadku pojawia się również uzasadnione ryzyko, że technologia przekraczająca ludzkie granice będzie w stanie uszkodzić mechanizmy funkcjonowania człowieka podobnie jak wzrok mogą popsuć niewłaściwie noszone okulary.

Nie tylko w sferze mediów społecznościowych technologia wydaje się obracać przeciwko człowiekowi. Pod pozorem usprawniania życia, wprowadza się nowe rozwiązania, okazujące się z czasem, przynajmniej w jakimś wymiarze, szkodliwe. Takim przykładem są chociażby kryptowaluty, podbijające obecnie świat. Ślad węglowy „kopalni” Bitcoina jest porównywalny z emitowanym przez produkującą duże ilości wołowiny Argentynę. Zresztą dodatkową wadę ukazała afera z kryptowalutą inspirowaną popularnym serialem „Squid Game”, której twórcy zniknęli bez śladu po zarobieniu dużych pieniędzy na sprzedaży tokenów. Obecnie Internet zaczęły zalewać niewymienialne tokeny (NFT) czyli cyfrowe aktywa oparte o technologie blockchain, według Piotra Grabca ze Spider’s Web posiadające znamiona piramidy finansowej. Ale nie wszystko toczy się wyłącznie w przestrzeni internetowej. Obecnie większość ludzi przyzwyczaiła się do usług wielu firm takich jak Amazon, Uber czy Airbnb, osiągających ogromny sukces dzięki możliwościom, jakie daje im sieć. Dzięki niej rozrastają się do gigantycznych rozmiarów, dających określoną władzę. Po ponad dziesięciu latach od początku ich działalności okazuje się, że ułatwianie życia jakie oferują, może wiele kosztować.

Człowiek kontra giganci

Zakochaliśmy się w pewnych usługach, a z czasem nasza miłość przełożyła się na ogromne wpływy oraz możliwość wymykania się jakiejkolwiek kontroli dla firm, które je stworzyły. Stany Zjednoczone stanowią przyjazne środowisko dla przedsiębiorstw pragnących się rozwijać bez ograniczeń, więc stały się domem dla takich gigantów jak Google, Facebook (obecnie Meta), Amazon, Uber lub Airbnb.

Nie jest tajemnicą, że Amazon może często liczyć na ogromne ulgi podatkowe i subwencje. Imperium Jeffa Bezosa w latach 2017-2018 nie zapłaciło ani centa federalnych podatków, a gdy planowano powstanie siedziby w Nowym Jorku, Amazon mógł liczyć na 3 miliardy dolarów finansowej zachęty z budżetu miasta. Ostatecznie wycofano się z tego pomysłu ze względu na liczne protesty. Media od dawna obiegają informacje o tym, jak skandalicznie Amazon traktuje pracowników, płacąc im głodowe stawki czy nie zapewniając odpowiedniej ochrony. W kwietniu 2020 Amazon został zmuszony we Francji do ograniczenia swojej działalności za niezagwarantowanie pracownikom ochrony w czasie pandemii. W rodzimym USA nie ma jednak takich ograniczeń, więc takich doniesień jest o wiele więcej, czasami z tragicznym skutkiem. 12 grudnia 2021 świat usłyszał o śmierci sześciu pracowników magazynu, który zawalił się podczas szalejącego tornada. Z wiadomości tekstowych przekazanych przez bliskich jednej z ofiar, okazuje się, że pomimo niebezpieczeństwa, pracownicy byli zobowiązani do pozostania na miejscu pracy. Jeff Bezos do tej pory nie odpowiedział choćby w najmniejszym stopniu za masowe nadużycia w swojej firmie.

Podobnie Airbnb. Pomysł na krótkoterminowy wynajem mieszkania szybko stał się popularny. Klientów przyciągała możliwość wyjazdu w warunkach domowego komfortu, a właścicieli możliwość dorobienia sobie do wynagrodzenia czy też zmniejszenia kosztów utrzymania mieszkania. Niestety bardzo szybko wyszło na jaw, że ów innowacyjny model biznesowy jest destrukcyjny dla ludzi. Biznesmeni, fundusze inwestycyjne zaczęli masowo wykupywać mieszkania po to, by oferować je jako Airbnb. Spowodowało to między innymi wzrost cen nieruchomości, co skutkuje obecnie tym, że zwykli obywatele nie mogą sobie pozwolić na kupno mieszkania w mieście. Rodziny nie mają po prostu szans w starciu z inwestorem z ogromnym kapitałem. Pisarz i twórca filmów dokumentalnych Jared Brock pisze, że za 50 lat cena przeciętnego domu ma wynosić ponad 10 mln dolarów. Faktem jest już postępująca gentryfikacja, gdzie czynsze podbijane są do tego stopnia, że rodziny są po prostu wyrzucane ze swoich mieszkań, a inne żyją w ciągłym strachu przed nagłą utratą dachu nad głową. Zdarzają się już budynki gdzie znaczna część mieszkań jest przeznaczona na wynajem krótkoterminowy, co oznacza w praktyce zanikanie lokalnych wspólnot, negatywny wpływ na usługi czy instytucje. Lokalne przedsiębiorstwa nie są wspierane, ze szkół znikają uczniowie, inicjatywy sąsiedzkie zamierają, a goście wynajmowanych mieszkań nie przestrzegają nocnej ciszy, ani nie dbają o czystość czy bezpieczeństwo. Coraz więcej miast takich jak Berlin, Barcelona, Paryż, czy nawet Nowy Jork, wprowadza ograniczenia wynajmu, żeby powstrzymać procesy zachodzące w wyniku ekspansji Airbnb. Nie można jednak powiedzieć, że to wyłącznie wina chciwości pośredników. Airbnb płaci 13 firmom za lobbowanie w Kongresie, zatrudniło firmę PR-ową, aby 28 razy spotkała się ze szkockimi delegatami, a także finansuje ponad 400 fałszywych inicjatyw społecznych. Wszystko po to, żeby móc legalnie prowadzić dalej destrukcyjny rozwój. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że firma zbiera fundusze na walkę sądową z ponad 100 tysiącami miast. Jest więc gigantem, który chce pieniędzmi i nieuczciwymi praktykami zapewnić sobie miejsce ponad prawem.

Uber oparł swoją działalność na podobnym modelu. Przedsiębiorstwo lawirowało w przepisach, żeby nie być uznane za firmę transportową, ale internetowego pośrednika, co znacznie ułatwiało operowanie i zdejmowało sporo obowiązków, a to stanowiło nieuczciwą konkurencję dla tradycyjnych korporacji taksówkowych, muszących spełniać o wiele więcej wymagań (np. posiadać odpowiednie licencje czy pozwolenia, ochrona prawa pracy). Tę praktykę ukrócił w Europie Trybunał Sprawiedliwości UE, który uznał, że Uber ma status firmy oferującej usługi transportowe, a więc musi się stosować do tego samego prawa co inni przewoźnicy. Dodatkowym skutkiem ubocznym działalności Ubera okazał się fakt, że nie jest w stanie kontrolować tego, kto kieruje pojazdami. Przyczyniło się to do pożyczania samochodów przez krewnych czy znajomych, a to w dalszej perspektywie skutkowało wzrostem przypadków molestowania, co we Francji nagłośniła akcja #UberCestOver czyli „skończyć z Uberem”. Dodatkowy problem ujawniła pandemia przy okazji rozwoju usługi dowozu jedzenia Uber Eats czy inne platformy tego typu. W Polsce firma pobierała takie same marże jak przed zamknięciem restauracji, choć te nie generowały takich samych zysków. Wygoda, którą oferował serwis, skupiając w jednym miejscu wiele restauracji, stwarzała ryzyko, że restauracje działające poza systemem nie będą w stanie się utrzymać, co ujawniło monopolistyczny potencjał tego typu biznesów.

Powszechnie wiadomo, że medialni magnaci gromadzą dane, następnie sprzedawane za ogromne pieniądze. Wspomniana wyżej afera Cambridge Analytica dopiero ujawniła, jak szeroko zakrojony jest to proces, a pierwsze przesłuchanie Marka Zuckerberga w Kongresie, że państwo nie jest przygotowane na radzenie sobie z tego typu zagrożeniami, ponieważ rozwój gigantów znacznie wykracza poza granice znanych praktyk czy funkcjonującego prawa. Nieograniczona ekspansja prowadzona drogą nieznanych dotąd ścieżek doprowadziła do sytuacji, gdzie stare środki przestały już wystarczać. Firmy z taką władzą przestają być zwykłymi przedsiębiorstwami, a wpływami czy niezależnością zaczynają dorównywać, jeśli nie przewyższać państwa.

Pandemia to w dużej mierze katalizator, obnażający w sposób drastycznie wyraźny, co nie działa, a przede wszystkim co nas wyniszcza w zastraszającym tempie. Nowy rok, niosący nadzieję na uporanie się z szalejącym kryzysem sanitarnym, to dobry moment, żeby dokonać ewaluacji minionej dekady i zastanowić się, co możemy zmienić nie tylko w sobie, ale przede wszystkim w naszym otoczeniu. Warto przewartościować swoje nawyki. Być może wcale nie potrzebujemy tak dużo, jak nam się wydaje. Dobrze też pochylić się nad tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, a także nad tym, w jaką stronę powinien iść postęp albo jakiej technologii tak naprawdę potrzebujemy. 2022 to również okazja do zobaczenia, jak bardzo niszczące skutki ma nieograniczony wzrost gigantów. Choć może się wydawać, że jako jednostki nie jesteśmy w stanie nic z tym zrobić,

To zbiorowy wysiłek może przynieść pozytywne rezultaty. Być może dobrze zrobić krok w tył i zrezygnować z przejazdu Uberem, wynajmu krótkoterminowego, czy zakupów na Amazonie, a jedzenie odebrać bezpośrednio z restauracji. Jako społeczeństwo mamy możliwość wywierania nacisku na rząd, aby wprowadził regulacje ograniczające destrukcyjne modele biznesowe. Na chwilę obecną może się to wydawać trudniejszą drogą, ale nie ma wątpliwości co do tego, że ten wysiłek przyniósłby w przyszłości nieporównywalnie większe korzyści.

Ludzie od pieniędzy papieża na ławie oskarżonych :)

Proces, który rozpoczął się 27 lipca 2020 r. w Watykanie, nie jest tylko postępowaniem dotyczącym inwestycji finansowych Sekretariatu Stanu w Londynie. To „kapelusz”, pod którym kryje się szersze, międzynarodowe dochodzenie antykorupcyjne, a sam proces zyskał nazwę „procesu stulecia” zanim jeszcze się zaczął.

W stan oskarżenia postawiono 10 osób. Po raz pierwszy wśród nich znajduje się były kardynał, Giovanni Angelo Becciu, któremu zarzuca się przestępstwa sprzeniewierzenia, nadużycia urzędu oraz próbę zmylenia śledztwa. Na watykańskiej ławie oskarżonych, zasiądą postacie dużego kalibru, duchowni i świeccy pracownicy watykańskiego Sekretariatu Stanu, osoby z najwyższego szczebla w Urzędzie Informacji Finansowej, a także postacie z zewnątrz, które odegrały kluczową rolę w tej międzynarodowej aferze. Są nimi: były szef biura informacji i dokumentacji Sekretariatu Stanu oraz sekretarz byłego kardynała Angelo Becciu, prałat Mauro Carlino; manager i prawa ręka kard. Becciu, Fabrizio Tirabassi; były prezes UIF René Brülhart; dyrektor UIF Tommaso Di Ruzza; bankowiec i finansista Enrico Crasso; finansista i broker Raffaele Mincione; broker Gianluigi Torzi; adwokat Nicola Squillace oraz rzekoma analityczka wywiadu Cecilia Marogna. Zarzuty postawione przez watykańską prokuraturę czyli Biuro Promotora Sprawiedliwości, na którego czele stoi Gian Piero Milano, a jego zastępcą jest Alessandro Diddi – wahają się od nadużycia stanowiska, poprzez malwersację, korupcję, sprzeniewierzenie, oszustwa, wymuszenia, po pranie brudnych pieniędzy oraz własnego kapitału. Wachlarz przestępstw, który sam mówi za siebie o randze przeprowadzonego dochodzenia i samego procesu.

Białe kołnierzyki i koloratki

Kim są bohaterowie tej skomplikowanej historii, w której białe kołnierzyki mieszają się z koloratkami i gdzie purpura kardynalska robi za tło? O co w tym wszystkim chodzi?

O nieszczęsnym zakupie budynku przy Sloane Avenue 60 w Londynie, światowe media piszą już od dwóch lat. Cała sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. Jej protagonistą jest Angelo Becciu, kardynał zdymisjonowany przez Franciszka we wrześniu 2020 r., który jako prałat przez lata pełnił bardzo delikatną i odpowiedzialną funkcję substytuta do spraw ogólnych w Sekretariacie Stanu Stolicy Apostolskiej. Na stanowisko to mianował go jeszcze Benedykt XVI w 2011 r., jako „wybrańca” kard. Tarcisio Bertone, który w okresie poprzedniego pontyfikatu de factozarządzał Watykanem jako Sekretarz Stanu. Prawą ręką Becciu był prałat Alberto Perlasca, znany jako kierownik watykańskiego „sejfu” i dziś uważany przez niektóre włoskie media za świadka koronnego, który jako pierwszy zdecydował się współpracować z prokuraturą watykańską, wyjawiając cały mechanizm niejasnych inwestycji finansowych, za czym przemawiałby fakt, że jego nazwisko nie pojawia się wśród oskarżonych.

Perlasca stał na czele tak zwanego „trzeciego banku watykańskiego”, całkowicie autonomicznego od IOR – Instytutu Dzieł Religijnych, finansowego serca Watykanu i od APSA – Administracji Dóbr Stolicy Apostolskiej, odpowiedzialnej za sprawy ekonomiczne. Ta watykańska „poduszka finansowa” została utworzona już w latach 70-tych ubiegłego wieku, za pontyfikatu Pawła VI i składały się na nią głównie pieniądze pochodzące ze Świętopietrza oraz z podatków jakie Włosi dobrowolnie przekazują na Kościół. Na przykład, z tego właśnie funduszu przekazano 250 mln dolarów, jako dobrowolną kontrybucję dla ofiar bankructwa Banku Ambrosiano, szacowanego na 1,2 mld. dolarów i mającego miejsce w czasach Jana Pawła II, gdy na czele IOR stał kard. Paul Marcinkus. Watykan jest teokratyczną monarchią elekcyjną, absolutystyczną i o charakterze patrymonialnym. Wszystko więc jest własnością papieża. „Trzeci bank” to jednak pieniądze należące tylko do Ojca Świętego, które podarowali mu wierni na działalność charytatywną.

Od 2011 r., Becciu jako substytut w I sekcji Sekretariatu Stanu miał wpływ na to, jak inwestować papieskie pieniądze, aby je pomnożyć. Enrico Crasso, bankowiec i finansista, który najpierw był referentem Sekretariatu Stanu w Credit Suisse, a następnie stał się najbardziej zaufanym doradcą finansowym menedżerów w koloratkach, to druga najważniejsza postać w tej aferze. Przez dwadzieścia lat trzymał w ręku sejf Stolicy Apostolskiej, przekonał Becciu do lekkomyślnych i ryzykownych inwestycji, i jak wynika z przeprowadzonych dochodzeń, przekierował pieniądze papieża także w podejrzane ręce. To jemu Biuro Promotora Sprawiedliwości stawia najcięższe zarzuty: malwersacja, korupcja, wymuszenie, pranie brudnych pieniędzy i własnego kapitału, oszustwo, nadużycie stanowiska, fałszowanie aktów publicznych przez osobę prywatną i fałszowania aktów prywatnych.

Becciu na początku swojej kariery dominusa papieskich pieniędzy, chciał zainwestować w angolską ropę, dzięki osobistym znajomościom, które zdobył jako nuncjusz Apostolski w Angoli i na Kubie. Biznes był jednak niepewny. Crasso odradził mu go i zaproponował coś innego. Poprzez jego spółki w Lugano, watykańskie pieniądze kierowano do funduszy spekulacyjnych w rajach podatkowych, a te – po przebyciu ogromnej drogi – wracały z powrotem do kas watykańskich. Operacje przynosiły jednak zbyt niskie profity.

Afera londyńska i nie tylko

Kiedy Bergoglio został papieżem, pozostawił Becciu na swoim miejscu, najprawdopodobniej nie zdając sobie sprawy z delikatności jego funkcji. Wtedy Crasso zaproponował prałatowi inwestycję londyńską w nieruchomość należącą dawniej do sklepów Harrods. Zapadła decyzja o zakupie 45% udziałów w luksemburskim funduszu Athena Global, którego pozostałe 55% należało do finansisty Raffaele Mincione. Z Credit Suisse w Lugano wysłano 200 milionów dolarów na zakup budynku przy Sloane Avenue 60. Pieniądze, jak piłeczka pingpongowa odbijały się pomiędzy różnymi spółkami w rajach podatkowych: Luksemburg, Jersey, Malta, Mauritius i częściowo skończyły na kontach włoskiego finansisty, rezydującego w Szwajcarii i prowadzącego biuro w Londynie.

W 2018 r., Franciszek nadał Becciu godność kardynalską i mianował go prefektem Kongregacji ds. Kanonizacyjnych. Może już wtedy czuł, że lepiej byłoby, gdyby duchowny z Sardynii zajmował się kandydatami na świętych, a nie papieskimi pieniędzmi. Na jego miejsce powołał wenezuelskiego prałata Edgara Peña Parra. Nowy substytut zorientował się, że watykańskie inwestycje w luksemburski fundusz Athena oraz w inne fundusze (Retelit, Banca Carige, Sorgente), przynoszą milionowe straty. Ponadto zaciągnięto hipotekę z wysokim oprocentowaniem na nieruchomość w Londynie, która jeszcze wtedy była zarejestrowana na spółkę offshore z Jersey i nie stanowiła nawet własności Watykanu. Lekkomyślna inwestycja Becciu okazała się czarną dziurą, która wysysała sejf Sekretariatu Stanu. Peña Parra opuścił fundusz Athena i pożegnał się z Mincione. Niestety Watykan wpadł z deszczu pod rynnę…

Nowy substytut zlecił sfinalizowanie zakupu londyńskiej nieruchomości innemu włoskiemu finansiście, Gianluigiemu Torziemu. Torzi miał zostać jej zarządcą przez 5 lat. Za swoje usługi zażądał  30 mln euro i otrzymał tylko połowę. Broker okazał się osobą jeszcze mniej godną zaufania. W stosunku do Torziego, włoskie prokuratury już prowadziły dochodzenie w sprawie oszustwa i bankructwa. Nowy pośrednik miał jednak dość szerokie kontakty. We Włoszech reprezentowała go znana kancelaria mediolańska, adwokata Nicola Squillace, który też zasiadł na watykańskiej ławie oskarżonych z zarzutami o oszustwo, sprzeniewierzenie, pranie brudnych pieniędzy i własnego kapitału.

Aby sfinansować operację londyńską, Sekretariat Stanu zwrócił się do watykańskiego banku IOR o „zaliczkę” w wysokości 150 mln. euro. W tych okolicznościach, zgodnie z nowymi normami wprowadzonymi przez Franciszka, rozpoczęto wewnętrzne dochodzenie i poinformowano papieża. Jednak już w tym samym czasie prokuratury w Rzymie i Mediolanie, oraz w Szwajcarii prowadziły dochodzenie dotyczące Enrico Crasso i łapówek dla wenezuelskich oligarchów, zapłaconych pieniędzmi Watykanu.

W sierpniu 2019 r., prałat Peña Parra został przeniesiony. Dwa miesiące później doszło do bezprecedensowego przeszukania przez żandarmerię watykańską w biurach Sekretariatu Stanu i Urzędu Informacji Finansowej. Następnie zostali odwołani ze stanowisk prałat Mauro Carlino (świeżo mianowany szef biura informacji i dokumentacji Sekretariatu Stanu, a wcześniej długoletni sekretarz kard. Becciu), Tommaso Di Ruzza (dyrektor UIF) oraz Fabrizio Tirabassi, protokolant z biura administracyjnego Sekretariatu Stanu. Tirabassi był jednym z najbardziej wpływowych świeckich pracowników najpotężniejszej dykasterii kurii rzymskiej, kierował i zarządzał inwestycjami finansowymi, które z czasem przekroczyły 600 mln euro. W czerwcu 2020 r., zajęto szwajcarskie konta należące do Enrico Crasso, przez które tranzytowały pieniądze watykańskie, a do Watykanu wezwano na przesłuchanie pośrednika Gianluigiego Torzi i aresztowano go na kilka dni. Miesiąc później dokonano przeszukania w rzymskim pokoju hotelowym, w którym zatrzymał się Raffaele Mincione, demiurg „afery londyńskiej”. Później, jak grom z jasnego nieba, spadła dymisja kard. Angela Becciu.

Na liście nazwisk oskarżonych w procesie watykańskim najbardziej zaskakują te byłego prezesa i dyrektora Urzędu Informacji Finansowej. UIF został powołany w 2010 r. przez Benedykta XVI, aby zagwarantować pełną transparencję i wiarygodność watykańskiego systemu finansowego, i walczyć z procederem „prania brudnych pieniędzy”. René Brüelhart stał na jego czele od 2012 do 2019 r. Przystojny szwajcarski adwokat był nazywany „watykańskim 007”.  Biuro Promotora Sprawiedliwości zarzuca mu przestępstwo nadużycia stanowiska. Byłemu dyrektorowi UIF, Tommasowi Di Ruzza, postawiono zarzuty defraudacji, nadużycia stanowiska oraz naruszenia tajemnicy zawodowej.

Dama kardynała i rodzina na swoim

 Wśród oskarżonych jest jedna kobieta – 39-letnia Cecilia Marogna, sardyńska menadżerka, która podaje się za rzekomą ekspertkę od stosunków międzynarodowych i analityczkę wywiadu. Już przyległy do niej dwa pseudonimy: „dama kardynała” i „Lady Watykan”. Marogna jest oskarżona o malwersacje pieniędzy watykańskich. Włoska Gwardia Finansowa, wykonując międzynarodowy nakaz Interpolu, aresztowała ją w Mediolanie w październiku 2020 r. i przekazała w ręce Watykanu. Kobieta otrzymała rzekomo 500 tys. euro z Sekretariatu Stanu i miała list polecający od kard. Becciu.  Pieniądze miały być przeznaczone na tajne operacje związane z porwaniami terrorystycznymi duchownych oraz na akcje charytatywne. Przeszły przez konta jej spółek założonych w Lubianie, nie pozostawiając śladu i częściowo zostały wydane na luksusowe torebki, buty i inne przedmioty. Marogna tłumaczyła się, że były to prezenty dla żon dyplomatów i dyktatorów, aby chronić nuncjatury.

Kobieta zaprzeczyła, jakoby ją i Becciu łączyła relacja intymna. Cała historia przypomina sprawę Franceski Immacolaty Chaouqui, która zasiadła na watykańskiej ławie oskarżonych, w procesie Vatileaks 2, wraz z prałatem Lucio Angelo Vallejo Balda (jej kochankiem), jego współpracownikiem Nicola Maio oraz dziennikarzami Gianluigim Nuzzi i Emiliano Fittipaldim.

Ponadto, nad byłym kardynałem wiszą inne zarzuty, będące bezpośrednią przyczyną jego zdymisjonowania, postawione mu przez tygodnik „L’Espresso”. Wysokiej rangi duchowny miał faworyzować finansowo swoich trzech braci, przekierowując watykańskie pieniądze do ich spółdzielni lub firm.

Z przecieków do włoskiej prasy wynika również, że Becciu próbował zmylić śledztwo. Wywierał presję na prałata Alberto Perlasca, terroryzując go i pouczając, o czym poszkodowany ma mówić na przesłuchaniach. Były kardynał podobnie traktował wielu członków kurii, a nawet był w stanie „pokierować” niektórymi mediami watykańskimi, z którymi łączyły go stosunki ze względu na zajmowane wcześniej stanowisko. Becciu był przekonany, że nigdy nie dojdzie do procesu…

 

Autor zdjęcia: Nauris Pūķis

 

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

 

Maszynki do głosowania :)

Nadmiar władzy korumpuje każdego człowieka, któremu przyszło brzemię to dzierżyć. Wielu przeżartych zepsuciem jest już zanim po władzę sięgną i to zepsucie jest motorem ich żądzy władzy. Jednak wielu odnajduje w swoich rękach nadmierną ilość prerogatyw będąc człowiekiem szlachetnym, a cnoty swe traci uświadamiając sobie zakres władczych możliwości.

O czym zapomnieliśmy?

Gdy demokracja liberalna i konstytucyjne państwo prawa zostały w Polsce rozmontowane w latach 2015-21, „wyroki” sądów i trybunałów na zamówienie władzy stały się zwykłą codziennością, a kolejne przykłady pozbawiania sędziów, wydających wyroki władzy nie w smak, immunitetu i ścigania ich dyscyplinarnie poczęły budzić coraz mniejsze emocje, w zapomnienie popadło oczywiście słowo „trójpodział”. Do lamusa odesłana została stara teoria-przestroga Monteskiusza, iż każda władza niepodzielna i nieograniczona – obojętne przy tym, czy zdobyta wskutek głosowania mieszkańców kraju, wskutek zamachu stanu, przewrotu wojskowego, ulicznej rewolty, czy przyniesiona na obcych bagnetach – stanowi śmiertelne zagrożenie dla wolności i bezpieczeństwa ludzi, gdyż – co dodawał Acton – korumpuje ona absolutnie. Nadmiar władzy korumpuje każdego człowieka, któremu przyszło brzemię to dzierżyć. Wielu przeżartych zepsuciem jest już zanim po władzę sięgną i to zepsucie jest motorem ich żądzy władzy. Jednak wielu odnajduje w swoich rękach nadmierną ilość prerogatyw będąc człowiekiem szlachetnym, a cnoty swe traci uświadamiając sobie zakres władczych możliwości. Nie gra więc żadnej roli, jakiego typu partia jest u władzy. Gdy władza jej jest zbyt wielka, tragedia staje się nieunikniona, krzywdy zaprogramowane, a rozpad wspólnoty obywatelskiej pewny.

Moralistom zostawmy odpowiedź na pytanie, czy w Polsce obecnie rządzą i kasują ograniczające ich władzę instytucjonalne „bezpieczniki” ludzie już wcześniej zepsuci. Skupmy się na faktach. Fakty zaś są takie, że sądownictwo przestaje być w Polsce niezależne od egzekutywy. Gdyby wśród sędziów było więcej oportunistów, tchórzy i zwyczajnych ludzi (ludzie zwyczajni preferują mieć spokój w życiu), a mniej pryncypialistów i – pójdźmy na moment w patos – bohaterów, to już zastosowane środki wystarczyłyby do pełnego przejęcia przez rząd (i partię) kontroli nad sądami. To, że próba sił nadal tu i ówdzie trwa, wynika tylko z wyjścia na szeroką publiczną agorę świecących przykładem sędziów najwyższej próby, zdolnych zainspirować setki dalszych, także odważnych.

Ale, o czym zapomnieliśmy?

Dzisiaj wydaje się nam, że niezależność sądownictwa od innych władz stanowi istotę problemu wokół śmierci polskiego trójpodziału władzy. Że to jej stopniowy zanik jest głównym ogniwem zwycięstwa plebiscytowej demokracji nad demokracją liberalną przyobleczoną przez swoich wrogów w karykaturalny kostium „impossybilizmu”, logiki kartki wyborczej nad logiką gwarancji naszych praw i wolności. Jednak przecież zapomniane słowo nie brzmi „dwupodział”, a „trójpodział”! Zapominamy bowiem, że erozja modelu demokracji chroniącej wolność jednostki i politycznie słabszych mniejszości, nie zaczęła się wraz z atakiem na niezależność sądownictwa, jakkolwiek oczywiście jest to jej etap krytyczny i kluczowy. Zaczęła się wraz z zanikiem niezależności parlamentów (legislatywy) od rządu (egzekutywy), w polskich warunkach wraz z wykuciem się wzorca „silnego premiera”, równocześnie partyjnego przywódcy (wręcz „wodza”), który modelem zarządzania dyktatorskiego przesiąkał najpierw w swojej partii, rozstawiając innych działaczy po kątach, a nawet ich z partii i życia politycznego eliminując, niczym Cezar kierował kciuk ku górze lub w dół ustalając kształt list wyborczych, a następnie gładko z tą filozofią postępowania wchodził w role państwowe. Cenimy tych silnych liderów za sprawczość, za zdolność utrzymania porządku w szeregach. W tym samym czasie zbyt ślepi jesteśmy na szkody, jakie model ten wyrządził ustrojowi państwa, debacie publicznej i relacji władza-obywatel.

1.

Nie ma co nadmiernie idealizować czasów, gdy w niektórych krajach Europy funkcjonowały konstytucyjne już monarchie, ale niestosujące jeszcze zasady wyłaniania składu rządu/egzekutywy na podstawie większościowego układu sił w parlamencie/legislatywie. Tak naprawdę brak tzw. parlamentaryzacji ustroju był bowiem zasłoną dymną lub formułą przejściową dla monarchów, którzy zmuszeni oddać lwią część władzy z epoki „odpowiedzialności tylko przez Bogiem i Historią” (czyli przed nikim), wymusili utrzymanie prawa do dowolnego wskazywania szefa egzekutywy. Do 1830 r. większość w Izbie Gmin mogli mieć wigowie, ale król mógł woleć premiera-torysa i go sobie powoływał. W krajach skandynawskich było tak niemal do końca XIX w., a w Niemczech nawet do końca istnienia monarchii, czyli do 1918 r. W tamtych realiach ustrój taki miał głównie wady, ale istniała w nim modelowa rozdzielność pomiędzy egzekutywą i legislatywą. Uprawnienia parlamentu bywały skromne, ale wraz z upływem czasu i coraz szerszymi prawami wyborczymi rosły, aż do uzyskania daleko idących funkcji kontrolnych, przede wszystkim w zakresie finansowania państwa. Parlamentarni liderzy tamtego czasu, nie tylko ci z partii przeciwnych premierom, byli ludźmi niezależnymi i samodzielnie myślącymi, surowymi arbitrami wyposażonymi w demokratyczne mandaty, których nie miała egzekutywa. Niejeden gabinet podawał się do dymisji „zagłodzony” ustawami budżetowymi lub „zamęczony” ścisłością poselskiej kontroli. Premier nie był szefem posłów, był ich petentem.

 

2.

Rozwój systemów partyjnych i parlamentaryzacja ustrojów zmieniły logikę relacji egzekutywa-legislatywa. Premierzy mogli liczyć na partyjną lojalność większości posłów. Ważnym dla dynamiki rządzenia krajem stała się relacja pomiędzy premierem i kluczowymi ministrami a liderami frakcji partyjnych w izbach poselskich, czasami także dodatkowym czynnikiem byli whipowie. Partie polityczne przez wiele dekad XX w. potrafiły wygenerować wielkich liderów, wręcz mężów stanu (zjawisko dzisiaj w gruncie rzeczy niespotykane), i obsadzać nimi urzędy szefów rządów. A jednak i Churchill, i de Gaulle, i Adenauer musieli nieustannie „użerać się” z parlamentami i drżeć o większość dla niejednej z kluczowych ustaw. Pomimo formalnej większości swoich partii i koalicji. Działo się tak, ponieważ w polityce obok nich, tych najwybitniejszych, znajdowało się wiele miejsca dla dziesiątek, jeśli nie setek niewiele mniej wybitnych i samodzielnych polityków, którzy nie obawiali się powiedzieć „nie”. Egzekutywa i legislatywa były zrodzone z tego samego układu sił politycznych, wyłonionego w ostatnich wyborach. Ale legislatywa potrafiła zachować niezależność i niekiedy dyktować warunki, temperować zapędy ministerialnych „gorących głów”, wykrywać, kontrolować i wyciągać konsekwencje wobec przykładów łamania prawa czy korupcji wśród partyjnych kolegów. Jasne, że nie zawsze. Ale nieporównywalnie częściej niż dziś.

Partie polityczne nie były „wodzowskie”. Nie obowiązywała zasada ani utożsamiania Prezesa z bóstwem, ani logika „Kto nie z Grzesiem, tego z Mieciem”. Partyjne zjazdy, kongresy czy konwencje nie były medialnymi, reżyserowanymi dla potrzeb telewizji, show absolutnej jedności poglądów, gdzie „jedna partyjna pięść” pieje z zachwytu wobec linii partii i wielkości swojego lidera. Tam toczyły się zażarte spory, ludzie obrzucali się i argumentami, i czasem inwektywami, trzaskano drzwiami, walono pięścią w stoły, w kuluarach niekiedy fruwały krzesła. Słowem, toczyło się POLITYCZNE ŻYCIE z udziałem wolnych ludzi, o silnych przekonaniach i poglądach, i o silnych kręgosłupach. To nie były struchlałe dzieciaki przywykłe nosić teczkę za swoim patronem i w gruncie rzeczy niczego innego nieumiejące, które po latach przeistaczały się w politykierów niezdolnych do zmiany zawodu, więc przerażonych na śmierć perspektywą niebiorącego miejsca na liście wyborczej za dwa lata.

 

3.

Partie wodzowskie wykosiły tych ludzi ze swoich szeregów i z realnego życia politycznego. (Oczywiście nie wszystkich. Trzeba nadmienić, że nawet w polskiej polityce są „rodzynki”, które zagryzają zęby i zaciskają pięści i trwają w tych patologicznych realiach, aby coś zrobić dla kraju). Przestały być przestrzeniami debaty na mniejszą skalę, gdzie zamiast ludzi o różnych poglądach, ścierają się ze sobą zwolennicy jednego i tego samego nurtu ideowego, ale mający różne wizje szczegółowe lub popierający różnych liderów. Przeistoczyły się w grupy ludzi może i nawet o zupełnie różnych poglądach, ale wspólnym oddaniu jednemu i temu samemu liderowi. Gdy więc tego rodzaju partia wygrywa wybory i samodzielnie lub w koalicji z drugą partią też wodzowskiego typu zdobywa większość w parlamencie, po czym jej „szychy” obsadzają stanowiska rządowe, to jak pomniejsi działacze pozostawieni w poselskich ławach mają gwarantować niezależność legislatywy od egzekutywy? Mają nagle, po tym, jak zdobyli mandat „dzięki” uzyskanemu od lidera wysokiemu miejscu na liście, pójść z nim na wojnę, kontrolować jego wydatki budżetowe, sprzeciwiać się szkodliwym projektom ustaw, czy – o, zgrozo – upubliczniać naruszenia prawa, których sam szef, albo jakiś jego przyboczny w randze ministra się dopuścił? Może to odtąd robić tylko opozycja, ale ona ma mniejszość głosów i żadnej komisji śledczej nie powoła, żadnej ustawy nie zablokuje. Z biegiem czasu przejęte przez partie wodzowskie parlamenty przeistoczyły się w podnóżki egzekutywy, w maszynki do głosowania. Współczesny poseł nie ma już samodzielnie myśleć, nie ma być „człowiekiem zasad”, nie ma mieć – broń Boże – silnych poglądów. Ma wciskać guziki na komisjach i w sali plenarnej, ma recytować gotowce w wywiadach dla mediów, a poza tym trzymać zęby na kłódkę. Inaczej po 4 latach się mu podziękuje. Parlament ma zaś tylko dokonywać formalności o nazwie „pierwsze czytanie”, „drugie czytanie”, „odrzucenie poprawek” i „trzecie czytanie”. I to w sportowym tempie. Niczym zleceniobiorca, niczym dla zachowania pozorów podtrzymywana przestrzeń odbywania przestarzałych rytuałów demokracji.

 

Najbardziej oczywistym skutkiem tego procesu jest utrata funkcji kontrolnej legislatywy. To w kosmosie checks and balances ważny aspekt, w Polsce rzadko kiedy doceniany. Stara się to robić opozycja, pomimo nadmienionych powyżej ograniczeń. Jako że ministrowie coraz bardziej lekceważą interpelacje poselskie czy wezwania na posiedzenia odpowiednich komisji, to nowym dość zjawiskiem są przeprowadzane przez posłów opozycji „kontrole poselskie” bezpośrednio w danych instytucjach. Mahomet olewa górę, więc góra próbuje przyjść do Mahometa (oczywiście zwykle całując jego klamkę). Kontrolę może więc sprawować tylko władza trzecia, sądownicza, ale w przypadku spraw karnych sitem staje się kontrolowana przez władzę prokuratura, w polskich realiach odnoga egzekutywy. Poza tym oczywiście atak na sądownictwo to kolejny etap likwidacji trójpodziału władzy. Pozostając w tej logice, niezależność mają tracić również inne instytucje kontrolne, jak Rzecznik Praw Obywatelskich czy Niezależna Izba Kontroli. Ten etap byłby już za nami, gdyby nie dość hollywoodzka okoliczność ujawnienia rozbieżności zdań co do najmowania nieruchomości sutenerom pomiędzy szefem NIK a resztą obozu władzy, ujawniona akurat chwilę potem, jak ów nowy szef NIK stał się nieusuwalny.

W efekcie jedyną protezą dla utraconej funkcji kontrolnej legislatywy okazuje się tzw. czwarta władza (media) oraz aktywna opinia publiczna, organizująca się lepiej niż kiedykolwiek dzięki narzędziom internetowym. Kierunek kolejnego etapu „porządkowania” ustroju jest więc wiadomy i w Polsce już w znacznej mierze napoczęty.

Kastracja samodzielnej pozycji legislatywy jako organu władzy ma także dalsze skutki. Gdy zanika potrzeba układania się z innymi aktorami sceny politycznej, koalicjantami, czasem opozycją, ale przede wszystkim wpływowymi postaciami we własnym obozie partyjnym, zamknięciu ulega droga do budowy choćby namiastki konsensualnej demokracji. Cała polityka to dzisiaj dyktat. Każda różnica zdań jest postrzegana nie jako szansa, aby poznać nowe argumenty, czegoś się dowiedzieć i zweryfikować własne spojrzenie być może w ciekawy, nowy sposób, a jako akt wrogi, wypowiedzenie sojuszu, zerwanie możliwości dalszej współpracy. Nie ma ucierania stanowisk. Stanowisko zostaje określone w chwili wyłonienia lidera. Odtąd jego stanowisko to stanowisko partii. Tylko przez wzgląd na kiepskie konotacje historyczne nie stosuje się zielonych czy czerwonych książeczek dla kodyfikacji złotych myśli takiego lidera.

Jeśli tak wyglądają relacje pomiędzy kilkudziesięcioma osobami tworzącymi jądra funkcjonowania kliku istotnych dla polityki grup partyjnych, to jak można spodziewać się, że w Polsce poprawi się jakość debaty publicznej? Jak liczyć na to, że będziemy stosować narzędzia takie jak bezpośrednia demokracja, konsultacje społeczne, publiczne wysłuchania? Przy takich warunkach ramowych będą to kolejne rytuały i pozerstwo, tym razem obejmujące coraz bardziej rozczarowanych i sfrustrowanych obywateli.

Demontaż niezależności legislatywy wzmocnił pozycję partyjnych wodzów w Polsce i pozbawił ich otoczenia złożonego z ludzi silnych, którzy mogli stanowić pierwszą barierę dla rozwoju najbardziej radykalnych koncepcji destrukcji ustroju polskiej demokracji liberalnej. Prezes nie miał nikogo, kto by mu powiedział, że jest nagi albo niespełna rozumu. Od lat powstawały idealne warunki, aby wyrzucić na śmietnik cały „balast” proceduralizmu parlamentarnego i wejść w logikę samowolki. Od omnipotencji na sali plenarnej Sejmu droga do przekształcenia całego państwa we „własność” wodza i jego zauszników okazała się być nader krótka i prowadzić przez jedną kartkę wyborczą, której werdyktu potem już może nie uda się nigdy cofnąć.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Tragedia frankowa w trzech aktach :)

Frankowiczom wydawało się, że wzrost wartości kredytu do spłaty stanowi zysk banku, że byli zmuszani do wzięcia takiego kredytu, że żadnych franków tam nie było, bo dostali złotówki. To przekonanie zwykle brało się z niezrozumienia dość zawiłej materii i próby zanalizowania jej na podstawie „zdrowego rozsądku”.

Postaci:

Frankowicze: zdecydowali się na kredyt walutowy, aby kupić mieszkanie. Potem żałowali swojej decyzji i przekonują wszystkich, że wina za nią spada na wszystkich innych, tylko nie na nich samych;

Banki: zarabiają na udzielaniu kredytów, więc działają tak, aby udzielić ich jak najwięcej, a przy okazji cwaniakują, aby ugrać jak najwięcej – co odbija im się czkawką;

Regulatorzy: odpowiedzialni za cały ambaras, ale na tyle sprytnie, że mało kto to dostrzega;

Politycy: widząc szansę na zbicie politycznego kapitału najpierw blokują regulatorów, a potem obiecują pomoc frankowiczom. Zderzeni z konsekwencjami takiej pomocy, wycofują się z zapewnień ;

Złotówkowicze: frajerzy;

Sądy: konflikt toczy się tak długo, że to one zaczynają decydować o rozwiązaniu, bo one w przeciwieństwie do polityków nie mogą uciec od podjęcia decyzji. Konflikt dotyka najwyższych trybunałów polskich i europejskich. Materia jest jednak trudna, a konsekwencje decyzji daleko idące. Robią więc co się da, aby ją możliwie odwlec.

AKT I – miłe złego początki

Głód mieszkań w Polsce jest olbrzymi, a niewielu stać na zakup za gotówkę – pozostaje kredyt. Ale kredytu – nawet pod zastaw mieszkania – nie dostanie każdy. Liczy się zdolność kredytowa, zaś jej ważnym wyznacznikiem jest stosunek wielkości raty do zarobków. Regulator ustala wymogi, zaś banki, które chcą udzielić kredytów oraz klienci chcący je wziąć szukają sposobu na ich obejście. Jednym z pomysłów jest udzielenie kredytu denominowanego w walucie obcej, której oprocentowanie jest niskie. O, choćby we franku szwajcarskim. Niskie oprocentowanie to niższa rata – więc więcej osób kwalifikuje się do kredytu. A nawet te, które kwalifikowały się do kredytu złotowego, często wybierają frankowy – bo tańszy. Różnica w kosztach jest tak duża, że banki znajdują możliwości dodatkowego zarobku na kwestiach kursowych. Czasem zupełnie kuriozalne, np. wymuszając zakup waluty w banku po nierynkowym kursie. Ale korzyści dla klientów przeważają i albo tego nie dostrzegają, albo stwierdzają, że to i tak koszt wart poniesienia. Zresztą w gąszczu zapisów i finansowego lingo sami często się gubią.

Regulatorom nie wydaje się dziwne, że osoby, które były zbyt ryzykowne dla relatywnie bezpieczniejszego kredytu złotowego, nagle okazują się wystarczająco dobrzy dla dużo bardziej ryzykownego produktu. Z czasem pojawiają się wątpliwości i pewne dodatkowe obostrzenia, jednak naprawa sytuacji jest blokowana przez naciski polityczne. Ograniczanie dostępu do kredytu, a co za tym idzie do mieszkań, jest bardzo niepopularne. Tymczasem kredytowo-deweloperska bonanza trwa ku uciesze wszystkich zainteresowanych.

Akt II – gniew ludu

Zwirowania na międzynarodowych rynkach i kolejne kryzysy doprowadziły z jednej strony do umocnienia się franka, z drugiej – do osłabienia złotego. Raty kredytów poszybowały do góry. Ale nawet nie to było najgorsze – w przytłaczającej większości przypadków frankowicze dalej wychodzili na swoich kredytach lepiej niż ci, którzy wzięli kredyty w złotym. Jednak wartość kredytu do spłacenia gwałtownie rosła, często przewyższając wartość nieruchomości. Frankowicze stali się więźniami swoich mieszkaniań. Nie mogli ich sprzedać – bo pieniędzy nie wystarczyłoby na spłatę. Zaś wcześniejsza spłata przy takim kursie nie wydawała się sensowna.

Wśród frankowiczów narastała frustracja, poczucie krzywdy. W wielu przypadkach te krzywdy były urojone. Frankowiczom wydawało się, że wzrost wartości kredytu do spłaty stanowi zysk banku, że byli zmuszani do wzięcia takiego kredytu, że żadnych franków tam nie było, bo dostali złotówki. To przekonanie zwykle brało się z niezrozumienia dość zawiłej materii i próby zanalizowania jej na podstawie „zdrowego rozsądku”. W dużej mierze był to także psychologiczny mechanizm przeniesienia odpowiedzialności z siebie na chciwych i manipulujących banksterów. Banki zaś twardo stały na pozycji, że w umowach nie zmienią ani litery, chyba że byłyby do tego zmuszone prawem (jak na przykład w kwestii obowiązku przyjmowania wpłat w walucie obcej)

Emocji społecznej zaczęła towarzyszyć akcja polityczna. Politycy PiS, którzy wcześniej oponowali przeciwko ograniczaniu frankowej akcji kredytowej, zaczęli deklarować pomoc i wsparcie. Jednak po dojściu do władzy okazywało się, że kosztami nie uda się obciążyć „banksterów”, bo realizacja postulatów frankowiczów powodowałaby upadek kilku dużych banków – a tym samym zagrożenie dla oszczędności milionów Polaków. W efekcie niemałe koszty musiałby przejąć budżet, co skutecznie ostudziło zapał polityków. Tymczasem wydawało się, że z każdą kolejną spłaconą ratą problem sam się rozwiązuje.

Akt III – Sąd Ostateczny

Brak rozwiązania na poziomie systemowym spowodował parcie na rozstrzygnięcia sądowe. Procesy trwały długo i przynosiły bardzo rozmaite wyroki. Z czasem okazało się, że w tej litanii żalów były uzasadnione obiekcje. Okazywało się, że banki często stosowały tzw. klauzule abuzywne, czyli zapisy na niekorzyść klienta, które są prawnie niedozwolone. Były to najczęściej próby wyciśnięcia dodatkowego zysku z takiej umowy w postaci spreadów walutowych, poprzez zmuszenie do zakupu waluty w banku po kursie przez bank arbitralnie wyznaczonym. W sumie przy całej kwocie kredytu były to kwestie stosunkowo nieduże, ale w ostatecznym rozrachunku miały znaczenie kluczowe.

Okazało się bowiem, że wyeliminowanie takiego zapisu powodowało poważne konsekwencje dla samej umowy. Nadzieje banków, że tylko wyrównają straty klientom przeliczając raty do kursu rynkowego (lub NBP) spełzły na niczym. Niektóre sądy posuwały się do unieważniania całych umów. W zasadzie oznaczało to, że strony powinny sobie oddać wzajemnie wypłacone kwoty, a roszczenia obu stron są niezależne od siebie (teoria dwóch kondykcji). Tu kancelarie adwokackie doszły do wniosku, że w grę wchodzi też przedawnienie (które sąd może, ale nie musi uznać). Czyli jeśli kredyt jest starszy niż 3 lata, bank może nie odzyskać niczego, a sam musi zwrócić wszelkie raty z ostatnich 3 lat. To zasadniczo oznacza natychmiastowe bankructwo banku przy większej liczbie takich orzeczeń, bo po prostu traci aktywa. To wersja skrajna, która kosztować mogła banki nawet 250 mld złotych (kiedy ich całkowite kapitały to raptem 160 mld, zaś suma zysków za zeszły rok to 7,5 mld). W efekcie mielibyśmy masowe bankructwa banków (więc frankowicze i tak by pieniędzy nie zobaczyli), upadek Bankowego Funduszu Gwarancyjnego i (prawdopodobnie) przejęcie jego zobowiązań przez budżet.

Czasem sądy traktowały roszczenia per saldo z całej historii kredytu i orzekały o zwrocie jednej lub drugiej stronie tylko wpłaconej nadwyżki. Jeszcze inne wyroki traktowały kredyty jak złotowe z oprocentowaniem frankowym. Wszystko przez bankierską chciwość, aby zarobić te dodatkowe kilka procent na kursie walutowym. Chaos orzeczniczy narastał. Banki i frankowicze zaczęły grać w rosyjską ruletkę – nikt nie wiedział co przyniesie kolejny wyrok, zaś umowy z abuzywnymi zapisami były raczej regułą niż wyjątkiem. Część banków rozpoczęła niechętnie renegocjacje umów. Zaś rosnąca skłonność do renegocjacji po stronie banków spotykała się z rosnącą niechęcią do renegocjacji po stronie frankowiczów. Role odwróciły się.

Aby ograniczyć niepewność konieczne okazało się jednak ustalenie systemowe, ale skoro politycy okazali się w tym zakresie impotentami, zadanie spadło na wysokie sądy. Pierwszy, jeszcze w kwietniu, głos zabrał TSUE. I nie powiedział zbyt wiele. Zasadniczo stwierdził, że to, jak potraktujemy umowy frankowe, zależy od naszych lokalnych decyzji i zarówno ich unieważnienie, jak i przeformatowanie nie jest sprzeczne z regulacjami unijnymi. Z czego niewiele wynika. TSUE stwierdził przy tym, że unieważnianie umów powinno być ostatecznością i umowy powinny obowiązywać przy wyłączeniu klauzul abuzywnych.

7 maja Sąd Najwyższy w siedmioosobowym składzie uznał, że jeśli już do unieważnienia dojdzie, to należy stosować teorię dwóch kondykcji – czyli tej korzystniejszej dla frankowiczów. Jednak jedocześnie uznał, że przedawnienie liczy się nie od daty udzielenia kredytu, tylko od unieważnienia umowy, zażegnując największe zagrożenie dla systemu bankowego. Nie wykluczył także możliwości dochodzenia innych roszczeń przez bank – na przykład wynagrodzenia za udostępnienie kapitału. To nowy straszak banków, które często wyliczają ten koszt na poziomie przekraczającym korzyści z unieważnienia umowy dla frankowiczów – co ma ich skłonić do renegocjacji. Frankowicze twierdzą, że to nieuczciwe, aby banki stosujące niedozwolone zapisy jeszcze na tym korzystały.

Głównym efektem tej uchwały SN jest wykluczenie katastrofy – umorzenia kredytów nie będzie, przynajmniej na razie. Ale to dotyczy przypadku unieważnienia całej umowy – co wedle TSUE powinno być ostatecznością. Otwartym pozostaje pytanie, co powinno być normą. W tym celu I Prezes SN zadała pytania pełnemu składowi Izby Cywilnej SN mające dawać wiążące wskazówki wszystkim sądom, tak aby uporządkować ten chaos. Dwa pytania są tożsame z tym, co znajduje się w opisywanej uchwale SN (czyli dotyczą tego, czy powinna następować kompensata roszczeń czy należy traktować je oddzielnie i od kiedy liczone powinno być przedawnienie). Jedno dotyczy tego, czy banki mogą żądać opłat za udostępnienie kapitału. Kolejne pytanie dotyczy tego, czy można zastępować zapisy abuzywne dotyczące ustalania kursu innymi ustaleniami (czyli np. kurs ustalany przez bank zastąpić kursem NBP, czy dokonywać przewalutowania etc.). Jest ono o tyle dziwne, że TSUE już na nie odpowiedział (i odpowiedź brzmi: „zasadniczo nie”), więc jego zadanie jest nieco nietypowe. Dwa kolejne pytania dotyczą tego, czy da się umowę zamienić na złotówkową czy konieczne jest jej unieważnienie.

Odpowiedzi porządkujące ten chaos miały pojawić się 11 maja. Ale się nie pojawiły i pewnie nie pojawią się przez dłuższą chwilę, bo posiedzenie zostało odroczone bezterminowo. SN poprosił o opinię szereg instytucji – głównie finansowych (ale z jakiegoś powodu także Rzecznika Praw Dziecka). Teraz zacznie się ich pisanie, apotem analiza. Słowem, gorący kartofel został przerzucony dalej. Niewykluczone, że częściowo wyręczy nas jednak TSUE, bo i tam toczy się szereg rozpraw frankowiczów. Tymczasem, jak zwykle, nic nie wiemy.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Układ Kaczyńskiego :)

„Układ” jest ulubioną metaforą Jarosława Kaczyńskiego nazywającą patologie, przeciwko którym występował przez całą swoją karierę polityczną. Walka z układem odróżniała go od innych środowisk postsolidarnościowych, które albo układu nie dostrzegały, albo stawały się jego częścią. Układ najpierw powstrzymywał integracje z NATO i UE i rozwój gospodarki rynkowej, później był odpowiedzialny za brutalny model transformacji i pogorszenie poziomu życia, aż w końcu za uległość wobec „dyktatów brukselskich” i „ataków skrajnej lewicy”.

Układ zmieniał maski w zależności od sojuszy politycznych, które zawierało środowisko Jarosława Kaczyńskiego i linii podziału dzielących polskie życie publiczne.  Przez lata powstało wiele artykułów kpiących z paranoicznych teorii prezesa PiS, ale same teorie zdobywały zwolenników. Teoria układu była bowiem wszechwyjaśniająca, niemożliwa do sfalsyfikowania i świetnie odpowiadająca na lęki praktycznie każdej grupy elektoratu, bo układ mógł mieć wiele – nawet pozornie sprzecznych – interesów.

Na pewno nie należy odrzucać racjonalnego jądra teorii o układzie, którym był lęk z początku lat dziewięćdziesiątych opisany przez Ludwika Dorna, będącego wówczas bliskim współpracownikiem Jarosława Kaczyńskiego, który tłumaczył w Anatomii Słabości:

„[Tadeusz Mazowiecki] wierzył, że wystarczy ogłosić nowe reguły wyboru władzy, nowe demokratyczne procedury, a nowe państwo będzie już gotowe. I właśnie przeciw tej logice wystąpił Jarosław Kaczyński. Zaczął się zastanawiać, co mogłoby zastąpić to nieistniejące już państwo realnego socjalizmu. Rozumiał dobrze, że procedury demokratyczne tego nie zapewnią, bo one są tylko elementem zapewniającym wyartykułowanie pewnej substancji państwa w normalnych czasach, przy zmianie ekip przywódczych. Ale gdzie są te czynniki, które spajają urzędy i siedzący w tych urzędach i instytucjach państwowych zasób ludzki w państwo? Nie ma”.

Hasło nowego silnego państwa było więc najważniejsze dla Jarosława Kaczyńskiego od czasów Porozumienia Centrum. Bez niego odzyskane wolności mogły stać się tylko przedmiotem gry różnych grup wpływu używających kontaktów, pieniędzy i czasem nawet wsparcia zagranicznego do realizowania swoich interesów kosztem obywateli. Kiedy w 2006 został po raz pierwszy premierem mówił w swoim exposé:

„Cóż ten rząd zrobił? Nie miał – trzeba to sobie jasno powiedzieć, to i moje przyznanie się do winy, bo to był rząd mojej partii – całościowego, rozbudowanego programu, takiego jaki ma rząd Kazimierza Marcinkiewicza. Ale podniósł rękę na agentów, podniósł rękę na wojskowe służby specjalne i zakwestionował coś, co celnie zostało określone w naszej publicystyce, tej mądrej, jako nowy światopogląd naukowy. Otóż przedstawiciele tego rządu nie wierzyli, że w Polsce po roku 1989 zdarzył się cud – zdarzył się cud polegający na tym, że na zasadzie ˝fiat˝ stary aparat państwowy zmienił się w aparat państwa demokratycznego, że na zasadzie ˝fiat˝, po prostu uchwały sejmowej, powstała gospodarka rynkowa, dobrze funkcjonująca, że wszystkie stare układy, potężne przecież już w latach osiemdziesiątych, nagle przestały istnieć”.

To hasło w pewnym sensie do dzisiaj dominuje w ideologii Zjednoczonej Prawicy. Demokracja bez silnego państwa dla przedstawicieli Zjednoczonej Prawicy pozostaje tylko narzędziem różnych grup interesów. Dlatego zapewne w prorządowej prasie najczęściej używanym przymiotnikiem jest „propaństwowy”, który zawsze określa postawę sprzeciwiającą się jakimś strasznym wyczynom opozycji z pod znaku „targowicy” czy LGBTQ.

„Przejęcie sądów”, czystki w instytucjach publicznych, próba „nałożenia kagańca mediom prywatnym” jest logiczną konsekwencją tak rozumianej „postawy propaństwowej”. Celem długofalowym zawsze pozostaje wprawdzie demokracja, ale dla dobra polskiej państwowości demokracja musi być zawsze nadzorowana i kontrolowana przez partię, bo inaczej dojdzie do chaosu i osłabienia kraju.  W tym samym przemówieniu sejmowym Jarosław Kaczyński mówił:

„Panie Marszałku! Wysoka Izbo! W Polsce demokracja z całą pewnością nie jest zagrożona. Nie jest zagrożona także praworządność. Jest zagrożony układ. I my z tym układem będziemy walczyć.  My go chcemy zniszczyć. My go chcemy zniszczyć metodami prawnymi, dopuszczalnymi w państwie praworządnym. My go chcemy przede wszystkim zniszczyć moralnie. My go chcemy pokazać. My chcemy pokazać także jego obecnych obrońców. I mamy do tego prawo.  Mają do tego prawo polscy obywatele. Mamy do tego prawo, bo znów wracają zjawiska, które, wydawałoby się, już osłabły albo może nawet całkowicie zanikły”.

Piętnaście lat później Jarosław Kaczyński ma w Polsce władzę, której nie miał żaden człowiek po 1989 roku. O ile prorządowa propaganda zmieniła głównego wroga z tego zdefiniowanego jako sieć nieformalnych powiązań z czasów PRL na zewnętrznego, który jest reprezentantem Brukseli, Berlina czy ideologii LGBTQ, to sama idea dalej określa granicę propisowskiej wyobraźni. Układ istnieje dalej w sądach, kulturze czy nauce, tylko że ze strachu przed państwem, które stało się sprawcze szuka wsparcia na zewnątrz. Państwo musi więc aktywne wkroczyć w świat mediów, żeby pilnować postawy propaństwowej i pokazać sprawczość. Jarosław Kaczyński w czasie wywiadu z Michałem Karkowskim, kiedy ten zapytał o ocenę przejęcia Polska Press przez PKN Orlen, mówił:

„Media można porównać do znaczących części mózgu i jednocześnie układu nerwowego człowieka. Człowiek, któremu by to odebrano nie może funkcjonować w sposób wolny i tak samo naród, któremu to odebrano, jest w bardzo trudnej sytuacji. Nie zgadzajmy się na to. Wszystkie opowieści, że kapitał nie ma narodowości, że wszystkie mechanizmy przez wieki definiujące relacje między państwami i narodami nagle przestały funkcjonować to bajki, które najsilniejsi gracze opowiadają w sposób intencjonalny. Powodem jest wciąż silna intencja do dominowania nad słabszymi. My wskutek biegu historii, także wskutek naszych własnych win, jesteśmy wciąż w słabszej pozycji, ale idziemy dobrą drogą żeby ją bardzo wzmocnić. Jesteśmy też wciąż na tyle licznym narodem, by być siłą znaczącą. Siłą gospodarczą, militarną, ale i ducha. Tutaj media mają fundamentalne znaczenie”.

„Sprawcze” państwo znowu wygrało z układem, jak w przypadku każdej decyzji rządu Zjednoczonej Prawicy, bądź ludzi powiązanych z władzą. Tym razem pojawiła się jednak nowa postać, która wyróżniła się na froncie walki z wrogiem i wykazała się przykładną „postawą propaństwową”. W tym samym wywiadzie prezes PiS-u powiedział.

„Jeżeli będziemy szli tą drogą, która została rozpoczęta decyzją prezesa Daniela Obajtka, to będziemy mogli tę sytuację uzdrowić”.

Przed pokonaniem układu na odcinku mediów lokalnych niewiele osób  pamiętało czy w ogóle słyszało o byłym wójcie Pcimia, który po dojściu Zjednoczonej Prawicy do władzy zaczął robić zawrotną karierę. Najpierw jako prezes Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, później członek rady nadzorczej spółki Lotos Biopaliwa, prezes grupy energetycznej Energia, a od 2018 prezes PKN Orlen.

Daniel Obajtek jest ucieleśnieniem „sprawnego” państwa o jakim marzył prezes PiS. W oko.press Bianka Mikołajewska opisała sytuacje, która jest tego ilustracją i początkiem krajowej kariery Obajtka. Kiedy  Jarosław Kaczyński odwiedził rolnika, który zapytał przed kamerami ówczesnego premiera Donalda Tuska „Jak żyć?” po tym jak jego szklarnie kryte folią zostały zniszczone przez wichury, Obajtek podjechał ciężarówką załadowaną belami folii. Dziennikarka przytacza słowa ówczesnego rzecznika PiS: „Premier Tusk nic nie może. A pan wójt Wszystko Mogę Obajtek załatwił folię”[1]. Wreszcie pojawili się ludzie gotowi zbudować silne państwo sprzeciwiające się układom.

Walka z układem kosztuje wiele, dlatego powinna być odpowiednio wynagradzana. Oko.press wyliczyło, że w czasie niespełna roku bycia prezesem „Energii” Obajtek zarobił (razem z odprawą) 1 160 000. Jako prezes PKN Orlen zarobił 2 073 000 oraz naliczono mu 1 679 000 premii, która jeszcze nie została wypłacona.

Obajtek nie miał za wiele kompetencji do zajmowania się energetyką. Dwa razy był oskarżany o przyjmowanie korzyści majątkowych. Raz w firmie wuja, w której pracował, miał przyjąć 700 000, następnie jako lokalny polityk miał przyjąć 50 000. Obie sprawy zostały umorzone w 2016 roku. Już w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa Obajtek przeprowadził masową czystkę kadrową. Część osób wygrało procesy w sądzie i Agencja musiała wypłacić im odszkodowanie w wysokości 1 400 000 złotych. Masowe zwolnienia doprowadziły do chaosu i rolnicy nie otrzymali w przewidzianym czasie pieniędzy z UE. Większość z nich dostała je z opóźnieniem, ale dla wielu z nich zabrakło, ponieważ jak zauważa Mikołajewska: „Agencja przyjęła zbyt wysoką stawkę dopłat i wypłaciła części rolników zbyt wysokie kwoty, a dla innych zabrakło pieniędzy”.

Jako prezes Energii Obajtek zgodnie z polityką PiS forsował budowę bloku węglowego dla Elektrowni Ostrołęka. Energia ogłosiła przetarg za nowego prezesa. Inwestycja została zawieszona, kiedy Obajtek został prezesem PKN Orlen. Na zamrożeniu inwestycji spółka utraciła 453 000 000 złotych.

W PKN Orlen daniel Obajtek nie tylko doprowadził do zakupu Polska Press, ale też zdecydował o tym, żeby PKN Orlen stał się sponsorem strategicznym Akademii Piłkarskiej w Krośnie, którą prowadzi prezes Profbudu Paweł Malinowski. Wedle doniesień Gazety Wyborczej[2] ten sam Profbud sprzedał Obajtkowi apartament w Warszawie ze zniżką 900 000 złotych.

Gazeta Wyborcza[3] opisała również sprawę przyznania przez ministerstwo kultury 1 150 000 złotych  na remont dworku, którego właścicielem jest Daniel Obajtek. Pieniądze zostały przyznane co prawda Fundacji Pomocy i Więzi Polskiej „Kresy RP”, która powstała w 2015 roku. Dworek został użyczony przez  Obajtka fundacji w 2018 roku na 10 lat. W 2020 umowa z fundacją została rozwiązana, a dworek przekazany innej fundacji.

Oko. Press z kolei opisało wielomilionowe inwestycje w nieruchomości, które prezes PKN Orlen gromadził przez lata swojej aktywności publicznej oraz w spółkach państwowych[4].

O ile żadna z form działalności Prezesa PKN Orlen nie jest formalnie bezprawna, to cała historia odsłania model „nowej oligarchii”.  Jednego bowiem na pewno nie można odmówić Obajtkowi, realizacji założeń Zjednoczonej Prawicy, która jest bardzo doceniania. On sam zaś stanowi wzór dla innych młodych menagerów powiązanych z partią.

Sensem walki politycznej prezesa PiS była walka z układem i dlatego demokrację musi nadzorować partia, która żeby państwo było „sprawcze”, a nie „teoretyczne” powinna mieć kontrolę nad prokuraturą i sądami. Tylko tak „kliki prawnicze” mogą być poddane „demokratycznej władzy”, która przecież pochodzi z wyborów powszechnych.

Partia z kolei musi zostać otoczona kordonem sanitarnym ludzi umieszczanych w spółkach zależnych od państwa, takich jak Daniej Obajtek. Pewne transfery pieniędzy publicznych do prywatnych rąk (jeżeli są zgodne z prawem) są małą ceną za utrzymanie sprawie funkcjonującego państwa, a jednocześnie gwarantują odporność na korupcję.

Czasem nawet lepiej, żeby stanowiska w spółkach zależnych od władzy obejmowali ludzie z mniejszymi kompetencjami, bo fachowcy należą do „eksperckiego układu”, a ludzie którzy przede wszystkim pokazali, że „mogą” będą realizowali tylko interes demokracji, czyli zalecenia demokratycznie wybranych władz.

Państwo polskie wreszcie stało się „sprawcze”, silne i ma podstawy w partii rządzącej, w ludziach z partyjnego układu obsadzonych w spółkach skarbu państwa i w prokuraturze kontrolowanej przez ministra sprawiedliwości. Rządy partii i ludzi w stylu Obajtka rozrastają się na kolejne przestrzenie życia społecznego i eliminują wszelkie układy, poza PiSowskim.

No właśnie, historia „nowej oligarchii” pokazuje, że prezes PiS tak bardzo dążył do ochrony demokracji przed układem, że sam go stworzył. Kaczyński słusznie rozpoznał naturę układu, kiedy celnie opisał go w latach dziewięćdziesiątych jako „bezideową sieć powiązań wzajemnej korzyści”. Nadzieja, że układy ludzi powiązanych z PiSem będą zawsze realizować interesy ideologiczne tego rządu są naiwne. Układy, które powstały jako kordon ochronny partii będą starały się przetrwać niezależnie od rządów. Do tej pory nigdy jednak nie miały możliwości, środków i tolerancji dla takiego zakresu działania.

O tym rządzie pisano, że jest „nacjonalistyczny”, „teokratyczny”, „antykobiecy”, „dyskryminujący mniejszości”, „autorytarny”,  a nawet „faszyzujący”  – te i inne przymiotniki opisują ideologię i decyzje nią motywowane są odwracalne. Jednak metodą działania rządu Zjednoczonej Prawicy i tym co po nim pozostanie, jest przede wszystkim układ, a raczej tysiące ludzi zawdzięczających szybkie awanse powiązaniom z partią. Ludzi, z których część nie podziela poglądów rządu, ale jest powiązana więzami lojalności z PiS i to będzie wielkie wyzwanie dla odbudowy procedur demokratycznych i przejrzystości państwa po zmianie władzy. Jarosław Kaczyński tak długo szukał potwierdzeń dla swoich podejrzeń, że sam je spełnił. Środki dały skutek przeciwny do celu i wyzwaniem dla nowych rządów będzie wypracowanie innych. Jednak bez tego państwo, będzie pierwszy raz musiało naprawdę się mierzyć z równoległymi strukturami do władzy.

Nowa oligarchia osadzona w układzie, który się odsłonił pokazuje, że jeżeli Jarosław Kaczyński naprawdę wierzył w to o co walczył poniósł klęskę i to w sytuacji, kiedy praktycznie nic nie ogranicza jego władzy.

 

 

[1] Daniel Obajtek – Kim jest człowiek, który przejął lokalną prasę? (oko.press)

[2] Śledztwo „Wyborczej”: Obajtek dostał milionową zniżkę na apartament, a Orlen został sponsorem piłkarskiej akademii dewelopera (wyborcza.pl)

[3] Prezes Orlenu Daniel Obajtek remontuje swój dworek za publiczne pieniądze (wyborcza.pl) Ministerstwo odpowiada, ile zapłaciło za ratowanie dworku Daniela Obajtka. Obcięto 9 tys. zł (wyborcza.pl)

[4] 15 nieruchomości Daniela Obajtka i jego mamy. Ujawniamy nowe (oko.press)

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję