Czy Polska przestanie być państwem wyznaniowym? :)

Skoro oddolny ruch sfrustrowanych obywatelek i obywateli może się stać największym zrywem od czasu upadku komunizmu, to jak to się stało, że do tej sytuacji w ogóle doszło? Rozwiązanie tej zagadki leży po części w przemianach po 1989 roku, a konkretniej w punkcie gdzie ich zabrakło, czyli w zdefiniowaniu Polski od nowa.

Wybory przyniosły rządzącym triumf, a zwolennikom opozycji dużo gorzkich emocji i trudnych rozliczeń. Ciężki okres powyborczy to czas wielu analiz, także oskarżeń i rozpaczliwych prób znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego, pomimo tak wielkiej mobilizacji, nie udało się osiągnąć sukcesu. To samo pytanie pojawiło się przy okazji strajku kobiet. Skoro oddolny ruch sfrustrowanych obywatelek i obywateli może się stać największym zrywem od czasu upadku komunizmu, to jak to się stało, że do tej sytuacji w ogóle doszło? Rozwiązanie tej zagadki leży po części w przemianach po 1989 roku, a konkretniej w punkcie gdzie ich zabrakło, czyli w zdefiniowaniu Polski od nowa.

Kościół na straży polskości

Kościół zapisał się w historii drugiej połowy XX wieku jako enklawa obozu antyrządowego. Księża byli represjonowani jako element wrogi władzy, uczestniczyli w ważnych wydarzeniach tamtego okresu i, co ważniejsze, zagrzewali ludzi do walki o wolność. Msze czy ważne dla Kościoła wydarzenia, tak jak pogrzeb księdza Popiełuszki, miały potencjał by stać się manifestacjami całego ludu przeciw opresyjnej, komunistycznej władzy. Nawet posyłanie dziecka na religię (odbywającą się wtedy w salkach parafialnych) czy chodzenie do kościoła, były czymś, co każdy patriota czynić powinien. To właśnie wtedy polski Kościół związał się mocno z polityką, zapisując się w świadomości zbiorowej Polaków jako organizacja, która walczyła o polską suwerenność. Był ostoją działalności opozycyjnej na długo zanim powstała Solidarność z Wałęsą na czele. Nic więc dziwnego, że kiedy Polacy odnieśli wreszcie zwycięstwo, chcieli uhonorować tych, którzy udowodnili swój bezgraniczny patriotyzm.

Za swoje zasługi przy upadku komunizmu w Polsce i w okresie transformacji Kościół uzyskał liczne prawa i przywileje, na których zbudował obecną pozycję ekonomiczno-społeczną. W maju 1989 roku jeszcze Sejm PRL uchwalił ustawę, gwarantującą Kościołowi duże możliwości w zakresie obrotu posiadanymi nieruchomościami, a przede wszystkim odzyskiwania zagrabionego w latach minionych mienia. Kluczowy był w niej chociażby zapis o ostateczności orzeczeń Komisji Majątkowej, który broni Kościół przed ewentualną koniecznością oddania ziem pozyskanych nielegalnie (np. na podstawie fałszywych wycen gruntów). Później uchwalono konkordat, którego istnienie gwarantuje Konstytucja (art. 25), wprowadzający m.in. lekcje religii w szkołach.

Co prawda, kwestia finansowania Kościoła zależy od Funduszu Kościelnego powołanego do życia w 1950 roku, ale sfera ta nie została do tej pory stosownie uregulowana, co powoduje wiele nieścisłości. Fundusz finansuje wszystkie związki wyznaniowe, ale głównym beneficjentem jest Kościół katolicki. Fundusz Kościelny miał być rekompensatą za poniesione przez Kościół straty w czasie II wojny światowej. Dzięki ustawie z 1989 roku i powołaniu Komisji Majątkowej przeszłe szkody zostały wynagrodzone dwukrotnie.

Wisienką na torcie pozycji Kościoła był tzw. „kompromis aborcyjny”. Hierarchowie katoliccy rozpoczęli starania o zaostrzenie ówczesnych przepisów w zasadzie od początku odzyskiwania swojej uprzywilejowanej pozycji. Obecny stan prawny dotyczący aborcji uchwalono ostatecznie 7 stycznia 1993, co spotkało się z wyrazami wdzięczności ze strony hierarchów. Dokładnie trzy lata później Kościół mógł świętować kolejne zwycięstwo, jakim była klauzula sumienia, która została dodatkowo wzmocniona orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego w 2015 roku.

Nawet jeśli te zmiany w prawie budziły mniejsze czy większe kontrowersje, to jednak mimo wszystko cieszyły się społecznym przyzwoleniem. Nikt wtedy raczej nie myślał kwestionować rangę Kościoła, który, bądź co bądź, zapisał się w pamięci zbiorowej Polaków na tyle dobrze, że nawet osoby niezwiązane z wiarą katolicką, nie buntowały się przeciwko nowej, uprzywilejowanej pozycji Kościoła. W tej atmosferze po ‘89 roku rodziła się „nowa” Polska.

Nowa Polska „tylko katolicka”

Entuzjazm z końca znienawidzonej epoki przyćmił konieczność zdefiniowania tożsamości narodowej na nowo. Tożsamości, która przez kilkadziesiąt lat była systemowo łączona z totalitarnym ustrojem i jego wartościami. Całkowicie zignorowano fakt, że rozwód z Polską Ludową oznaczał powstanie luki w miejscach wcześniej starannie wypełnianych komunistyczną propagandą. Nagle poluzowano reżim i pojawiło się pytanie, „w jakim kierunku ma zmierzać wolna Polska”, na które nikt nie chciał udzielić odpowiedzi. Kierunek wyznaczył się więc sam, na podstawie nastrojów z końca lat 80-tych. Zatem nikt nie protestował, kiedy Kościół postanowił dalej wzmacniać swoją pozycję i zająć kluczowe miejsce także w świeckim życiu Polaków.

W efekcie tożsamość narodowa ściśle związała się z wyznaniem rzymsko-katolickim, jego wartościami i interesami. Stało się naturalne, że życie każdego Polaka powinno odbywać się zgodnie z wytycznymi katolicyzmu. Dlatego za naturalne przyjęto przyjmowanie sakramentów lub chodzenie na religię. Te czynności w normalnych warunkach powinny wynikać z wiary i szczerej chęci realizowania jej postanowień, ale w Polsce przybrały wymiar zdecydowanie kulturowy i zaczęto je traktować jako swoiste wyznaczniki polskości. Dzieci były więc chrzczone, bo „tak wypada”, następnie w większości posyłane na religię, a za równie naturalne przyjęto także śluby kanoniczne. Wiara czy stosowanie się na co dzień do jej zasad przestały mieć kluczowe znaczenie. 

Nie można powiedzieć, że ten proces odbył się bez żadnych szkód dla Kościoła, ponieważ w kwestii właśnie samej wiary doszło do poważnych wypaczeń i aberracji. Sakramenty traktowane jako element kulturowy przestały być brane na poważnie. Młodsze generacje nie czuły już takiej potrzeby chodzenia do kościoła, ale miały głęboko zakorzenioną konieczność formalnego przynależenia do instytucji i doświadczenia obrządków o tym decydujących. Skutki były opłakane dla wymiaru duchowego tych ostatnich, ponieważ utarły się jako coś, co „każdy Polak powinien”. Dlatego dzieci przystępowały do komunii dla prezentów, nastolatki zaś do bierzmowania, żeby móc w przyszłości wziąć ślub, bez którego dorośli zwyczajnie nie wyobrażali sobie życia. W dalszej perspektywie skutkowało to nawet sytuacjami, kiedy opiekunowie obawiali się, że brak możliwości przyjęcia owych sakramentów jest poważną przeszkodą dla młodego człowieka w życiu i może spotkać się np. z odrzuceniem ze strony potencjalnego partnera, pragnącego, jak większość, ślubu kanonicznego. Ta sama potrzeba sprawiła, że wielu osobom zależało na unieważnieniu poprzedniego związku małżeńskiego, kiedy chcieli zawrzeć kolejny, mimo że prawo kościelne teoretycznie na to nie zezwala (m.in. niedawna sprawa powtórnego ślubu kościelnego Jacka Kurskiego). Wielu Polakom, niezależnie od ich religijności, nawet nie przychodziło do głowy, że można inaczej. W ekstremalnych przypadkach znane są historie, gdy ofiary przemocy ze strony duchownych były dyskredytowane lub uciszane zgodnie z zasadą, że „o księżach nie można mówić źle”, lub że „w sprawy Kościoła nie wolno się mieszać”. Sprowadzenie religii do punktu usługowego z sakramentami zabolało wielu katolików, dla których wiara jest czymś ważnym, czemu dawali wyraz m.in. w apelach o zbieżność działań z przekonaniami, a także o wzrost świadomości religijnej, żeby sakramenty nie były odzierane ze swojego duchowego wymiaru. Niestety, bezskutecznie.

Ale Kościół na tym także zyskał, zwłaszcza w sferze wpływów. Dzięki funkcji kulturowej, jaką spełniają sakramenty, stworzył sobie duży, a co ważniejsze stały, popyt na swoje usługi. Nawet jeśli ławy kościelne świecą coraz większymi pustkami, to duchowni doskonale zdają sobie sprawę, że nie muszą się tym zbytnio przejmować, gdyż większość mieszkańców przyjdzie ich prosić o dopuszczenie do sakramentów. One z kolei obwarowane są konkretnymi wymaganiami, a co za tym idzie, zależność pretendenta od woli księdza staje się decydująca. Duszpasterz może takiej zgody nie wydać, więc pojawia się problem, z którego rozwiązaniem może przyjść inny duchowny za odpowiednią sumę lub przysługę. Dodatkowo, z uwagi na brak dostatecznego uregulowania finansowania Kościoła (tak jak np. jest w Niemczech), duchowni za swoje usługi są wynagradzani na zasadzie „co łaska”, a ta łaska zazwyczaj jest bardzo hojna. „Wierzący niepraktykujący”, nawet jeśli w kościele pojawiają się od święta, stanowią stałe źródło dochodu parafii, bo zawsze trzeba kogoś ochrzcić, pochować, posłać do komunii lub na bierzmowanie, albo zorganizować ślub. Oczywiście oficjalne stanowisko Kościoła tego nie popiera, ale wielu duchownych świadomych takiego mechanizmu, przymyka oko na te praktyki, zdając sobie sprawę, że zbyt krytyczne podejście skutkowałoby znacznym uszczupleniem budżetu. 

Kulturowa pozycja kościoła to także ważne narzędzie w grze o władzę. Skoro większość Polaków jest ochrzczona, Kościół ma mocną kartę przetargową w staraniach o uzależnienie prawa od swojej doktryny. W końcu, skoro zdecydowana większość obywateli to katolicy, to dlaczego prawo miałoby nie przychylić się do ich przekonań religijnych? Z tego powodu coraz więcej osób decyduje się na apostazję, a wielu duchownych stara się ten proces utrudnić lub nawet uniemożliwić.

Silna pozycja społeczna Kościoła jest również odpowiedzialna za mariaż polskich duchownych z władzą. Rządzącym zależy na dobrych kontaktach z instytucją, bo dzięki temu znajdują uznanie w oczach dużej części ludzi, przez doświadczenia przeszłości mówiące, że prawdziwy Polak powinien stać murem za Kościołem. Instytucja legitymizuje władzę w oczach ludzi, za co dostaje lukratywne dotacje i „wsparcie prawne”. Opcje światopoglądowe czy politycy, którzy idą w oderwaniu od religii (jak np. Lewica), na chwilę obecną nie są w stanie uzyskać większości, a centrum sceny politycznej (np. KO czy Hołownia) stara się, aby nie naruszyć pewnego status quo gwarantującego możliwość powoływania się na związki z katolicyzmem (takim drażliwym tematem jest chociażby wspomniany „kompromis aborcyjny”, którego opcje centrum ruszać nie chcą ani w jedną, ani w drugą stronę). Łatka „antyklerykała” w polskiej polityce ma swoje konsekwencje i nawet jeśli kiedyś dojdzie do zmian w regulacji stosunków na linii państwo-Kościół, to nie za sprawą polityka cieszącego się taką opinią.

Rzeczpospolita na rozdrożu

Jednak trzydzieści lat po upadku komunizmu wpływ Kościoła na sferę świecką zaczyna uwierać. Młodzi, choć nadal często przywiązani do katolickich obrządków, chcą wieść życie, które nie przystaje do kościelnej doktryny. To, co dziadkom czy rodzicom wydawało się czymś nierealnym, dla młodych jest już czymś tak oczywistym jak powietrze. Rośnie także społeczna świadomość, a wraz z nią akceptacja i otwartość wobec chociażby ludzkiej seksualności, praw osób LGBT czy kobiet. Wiele osób zaczyna zdawać sobie sprawę, że ucierpiało przez tak uprzywilejowaną pozycję Kościoła. A stawka często jest wysoka. Tożsamość narodowa oparta na wartościach kościelnych przegrywa z fundamentalnymi potrzebami człowieka. Kościół nie ma już takiego immunitetu jak w okresie PRL-u czy zaraz po nim, a do głosu dochodzi coraz więcej osób skrzywdzonych przez duchownych, mniej lub bardziej bezpośrednio. Ofiary pedofilii czy nadużyć ze strony osób duchownych, których sprawy nagminnie tuszowano, wreszcie dochodzą do głosu, a współczesne, młode pokolenia nie uznają już „milczenia dla dobra wiary” za wytłumaczenie. Kwestia wyznania też schodzi na dalszy plan, kiedy czyjeś losy mogą zostać przesądzone przez brak dostępu do środków antykoncepcyjnych czy zabiegu aborcji, albo kiedy konserwatywny rodzic wyrzuca swoje homoseksualne dziecko z domu powołując się na swoje religijne przekonania. Dodatkową, przysłowiową łyżką dziegciu są buta oraz nierzadkie, karygodne zachowania duszpasterzy przekonanych o swojej pozycji. Nastroje antyklerykalne rosną, ponieważ zbyt duże wpływy duchownych w sferze prywatnej, przyprawiły już wielu młodych ludzi o traumatyczne wręcz doświadczenia. Ten sam powód, który zmuszał rodziców czy dziadków do zwrotu przeciw władzom komunistycznym, dziś sprawia, że coraz więcej Polaków zmienia stosunek do wiary z neutralnego na wrogi. Po kontrowersyjnym wyroku TK, który bardzo ciepło przyjęły środowiska katolickie, „jak dokonać apostazji” było jednym z najczęściej wpisywanych pytań w wyszukiwarce Google.

Rzecz pospolita, a nie kościelna

Rewolucja francuska zrodziła koncepcję republiki opartej na trzech fundamentalnych zasadach: suwerenności państwa, podziału władz i laickości. Te wartości po dziś dzień są dla Francuzów świętymi dogmatami, z którymi się nie dyskutuje. Ostatnim tego dowodem były działania podjęte w sprawie tragicznej śmierci nauczyciela Samuela Paty’ego. Na mocy prawa SILS z 2017 roku, zamknięto na okres sześciu miesięcy meczet Pantin, który na swojej facebookowej stronie umieścił filmik potępiający lekcję francuskiego profesora. Co prawda prawo to powstało w odpowiedzi na zagrożenia terrorystyczne, ale czy można sobie wyobrazić, że podobne prawo dałoby się wprowadzić w Polsce, aby na jego mocy świątynie angażujące się w agresywną agitację czy goszczenie bojówek młodzieżowych zamknąć na pół roku? Spór o krzyże w salach lekcyjnych czy na sali sejmowej to już znany temat, ale we Francji nie podlegałby nawet pięciominutowej dyskusji. Podobnie jak ingerencja związków wyznaniowych, traktowanych na równi z innymi organizacjami, w prawo świeckie. Ale trzeba realnie przyznać, że w naszym kraju nie ma warunków do „laickości” na wzór Francji – nie ta historia, tradycje, nawet prawo. 

W Polsce funkcję takiej rewolucji spełnił poniekąd upadek komunizmu, bo otworzył drzwi do wolnego państwa. Nie podjęto jednak stosownej debaty nad tym, w jakim kierunku Polska powinna zmierzać po 1989 roku i nie wypracowano świeckiej polskiej tożsamości narodowej. W ciągu minionych 30 lat okazało się jednak, że oparcie ducha narodowego na religii musiało zacząć w którymś momencie uwierać. W ostatnich latach zwiększa się liczba apostatów, zniesmaczonych nadużyciami Kościoła czy presją społeczną do bycia katolikiem. Pojawia się też coraz więcej osób, które wychowały się w rodzinach ateistów lub agnostyków i przynależności do religii (także tej kulturowej) nigdy nie miały. Owocem wolnej Polski jest też coraz więcej osób innych wyznań (np. konwertyci, obywatele naturalizowani, dzieci z mieszanych małżeństw). Niekatolickie związki wyznaniowe rozwijają się prężniej niż wcześniej. Rośnie liczba Polaków, którzy pomimo poczucia przynależności do kraju, nie identyfikują się z żadnym z elementów traktowanych jako wyznacznik jego zbiorowej tożsamości. Do tego dochodzi wiele nieprzyjemnych incydentów, kiedy Polacy niewierzący lub wyznający inne religie są stawiani w opozycji do polskich chrześcijan jako element obcy, (czego efektem była chociażby dewastacja zabytkowego meczetu oraz mizaru w Kruszynianach, a wśród symboli użytych przez sprawców pojawił się m.in. znak „Polski Walczącej”).

Część osób być może przymykała na to oko i wpasowała się w model „wierzących niepraktykujących”. Byli przyzwyczajeni z domu do pewnych obrządków, ale niekoniecznie czuli się zobowiązani do życia według religijnych zasad. Wiele osób nie odczuwało bardzo boleśnie obecności kościoła w swoim życiu. Jak nie chcieli, to nie chodzili do kościoła, a same zakazy czy nakazy nie miały żadnej mocy wiążącej. Pomimo wyznania na papierze identyfikowali się raczej ze współczesnym, tzw. zachodnim stylem życia niż wartościami starszych pokoleń. Jednakże w miarę zwiększającego się wpływu duchownych na władzę zorientowali się, że powinni stać się podmiotem politycznym, mogącym decydować o obowiązującym ich świeckim prawie. Pomimo tego, że teoretycznie taka sytuacja nie powinna mieć miejsca, okazało się, że Kościół bardzo chętnie sięga po argument chrztu „wierzących niepraktykujących”, żeby usprawiedliwić swoje ingerencje w kwestie świeckie, a także bliskie stosunki z polityką. Duchowni przekonywali, że to również wystarczające uprawnienie do tego, aby narzucić w państwie prawo oparte na doktrynie katolickiej. „Wierzący niepraktykujący” to kolejna grupa, która przekonała się, że podmiotowe miejsce Kościoła w społeczeństwie stanowi poważne zagrożenie dla ich wolności osobistej.

Nagle bardzo duża grupa Polaków zorientowała się, jak bardzo niebezpieczne jest zostawienie „niedomkniętych drzwi” w kwestii laickiego charakteru państwa. Niestety stało się także jasne, że bardzo trudno pozbyć się z życia świeckiego Kościoła, który przez 30 lat zdążył bardzo dobrze wrosnąć w definicję polskości. Mimo że państwo jest demokratyczne i wystarczy w teorii wygrać wybory, to każda partia pragnąca ten cel osiągnąć, musi liczyć się z siłą kleru. Ugrupowania lewicowe, deklarujące postulaty przeciwne kościelnej doktrynie, a co więcej domagające się rozdziału państwa od instytucji religijnych na wzór zachodni, nie mają szansy na decydujące poparcie. Polityczne zwycięstwo nierozerwalnie łączy się z faktem, że trzeba coś Kościołowi „oddać”. Najbardziej liberalne ugrupowania o największym poparciu zdają sobie sprawę, że w pewnych sprawach nie mogą zająć zdecydowanego stanowiska i narazić się duchownym. Z kolei partia rządząca zbudowała swoje potężne poparcie dzięki demonstrowanej religijności oraz współpracy z Kościołem. Choć sama w sobie instytucja teoretycznie nie ma władzy, to posiada ogromny wpływ na to, kto ją będzie dzierżył. Ta „usługa”, podobnie jak sakramenty, swoje kosztuje, a „ofiarą na tacę” okazują się rozmaite przywileje, dotacje, a w końcu prawa kobiet, osób LGBT czy innych mniejszości. Wiadomo już, że ta zależność państwa od Kościoła jest szkodliwa, ale perspektywa jej przerwania rodzi pytanie o nowy fundament tożsamości narodowej w kraju tak silnie związanym z wiarą. Czy Polska na wzór Francji może wypracować sobie świecką państwowość, która łączy obywateli niezależnie od wyznania czy przynależności etnicznej?

Jesienny Strajk Kobiet to bezprecedensowe wydarzenie w historii wolnej Polski, gdyż obywatele po raz pierwszy otwarcie, a przede wszystkim na tak masową skalę, wystąpili przeciwko Kościołowi. Przekroczona została granica, której nikt wcześniej nie odważył się przekroczyć, a to oznacza złamanie pewnych skostniałych wzorców i otwiera drogę do zmian. Kościół popierając naruszenie tzw. „kompromisu aborcyjnego” otworzył przysłowiową puszkę Pandory, a możliwość drastycznego zmarginalizowania jego pozycji czy nawet renegocjowania konkordatu stała się osiągalna. Zwłaszcza, że warunki do negocjowania z Watykanem jeszcze nigdy nie były tak korzystne. Istnieje więc duża nadzieja, że ów październikowy zryw doprowadzi do metaforycznego oczyszczenia, umożliwiającego zdefiniowanie tożsamości narodowej na nowo. Ten reset może doprowadzić do transformacji, mającej potencjał stworzyć świecką Polskę z „przyjaznym rozdziałem” tronu i ołtarza, będącą państwem traktującym praworządność oraz wolność jako dogmaty, a przede wszystkim otwartym dla każdego, kto pragnie czuć się jego częścią. 

Świątynia sztuki… nie tylko naiwnej :)

Świątynia sztuki… nie tylko naiwnej – z Monika Pacą-Bros i Johannem Brosem rozmawia Magdalena M. Baran

Magdalena M. Baran: Galeria, świątynia sztuki, miejsce niezwykłe. Miejsce, któremu oddaliście serce, które odpłaca się pięknem i życzliwością ludzi. Ale przygoda szybu Wilson, jako przestrzeni wystawienniczej to niecałe dwadzieścia lat. Wcześniej była tu kopalnia.

Monika Paca-Bros: Rzeczywiści funkcjonował tutaj szyb. Zaczęto go budować pod koniec XIX wieku, później przyszedł czas rozbudowy, aż do stanu, jaki widzimy teraz. W pierwszej przestrzeni, która teraz jest halą wystawienniczą – w przyległych pomieszczeniach – siedział nadzór górniczy. Na ścianie wisiał wizerunek świętej Barbary patronki górników, była też fontanna. Tutaj przed zjazdem na dół do kopalni, wiecowali górnicy. W kolejnej sali, jeszcze większej, mieściły się łaźnia i cechownia. W tej ostatniej każdy, kto przychodził do pracy – a z reguły miał wtedy jakieś 17 lat – dostawał numerek, który towarzyszył mu już do końca życia. Tam wieszał swoje ubranie górnicze, stamtąd wychodził do pracy i tam też wracał.

Johann Bros: Ten numerek to się nazywał marka i rzeczywiście górnik związany był z nim przez cały okres swojej pracy. Architektami tego powstałego przez Wielką Wojną obiektu byli bracia Zillmann, kuzyni z Berlina. Zbudowali nie tylko to osiedle, ale również prężnie działali na Śląsku, dostrzegając również jego wartość i potencjał.

MP-B: Wartości twórcze były jednym z motywów powstania festiwalu Art Najf. Dość powiedzieć, ze przez lata właśnie tutaj, w szybie Wilson, spotykała się Grupa Janowska – z jednej strony grupa twórców, ale jednocześnie grupa ezoteryków poszukujących kamienia filozoficznego.

Do Grupy Janowskiej wrócimy za chwilę. Powiedzcie mi najpierw jak trafiliście na to miejsce? To największa przestrzeń prywatna wystawiennicza w Polsce, budynki postindustrialne, miejsce przepiękne, oddane sztuce, kulturze, w jakimś sensie przywrócone ludziom. Jak się wpada na pomysł, że „to właśnie tu”?

MP-B: Gdy w latach 90′ Johann wrócił z emigracji zajął się browarem Mokrskich w Szopienicach. Już wtedy było wiadomo, że to miejsce z niezwykłym potencjałem. Zaczął go rewitalizować… Szczerze mówiąc był wtedy pionierem, bo na poważnie nikt nie zajmował się tego rodzaju obiektami, w Polsce nikt wtedy nie myślał o nadawaniu im nowych funkcji, nowego życia. 

JB: Można powiedzieć, że to był łańcuch pozytywnych zdarzeń. Żeby zacząć trzeba wspomnieć postać nieżyjącej już konserwator miejskiej Stefanii Adamczyk, która była miłośniczką takiej techniki i architektury postindustrialnej. To ona była prawdziwą pionierką, ratującą poniekąd to, co z tej techniki zostało. Na początku lat 90’ jak wszyscy zachłysnęli się nowym stylem, nowoczesnym budownictwem. Tymczasem skarby popadały w ruinę. Można to nawet porównać do chwili, gdy pojawiają się barbarzyńcy i niszczą kulturę właściwą podbijanemu właśnie miejscu. Na szczęście ona była taką osobą, której zależało. Uczyła się  historii sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim u Karola Estreichera i miała zakorzenione rozumienie wartości sztuki i kultury. I szacunek do nich. Ja długo do tego dochodziłem. Już wcześniej, w latach 80’, byłem zafascynowany cegłą w Hamburgu i miastach hanzeatyckich. Widziałem też jak dla budynków postindustrialnych właśnie znajdowano tam różne nowe funkcje. Pomyśleliśmy sobie: „Skoro Europa może, to dlaczego nie tutaj?” Równocześnie w Polsce zaczął się wspomniany boom na niszczenie tego rodzaju dziedzictwa. Ojcowie miasta nie widzieli tego potencjału. My jednak dostrzegliśmy możliwości i zaczęliśmy działać w Szopienicach.  Wtedy też Stefania zaczęła naciskać na kopalnię, która początkowo chciała zburzyć te budynki,  pokazując, że jest alternatywa. Wtedy się poznaliśmy. Zaprowadziła nas do kopalni Wieczorek i powiedziała: „Zróbcie coś, zróbcie coś”. 

MP-B: Bezpośrednio zwrócił się do nas ówczesny dyrektor Hampel, pytając czy jako osoby z doświadczeniem – bo wtedy już postępowała rewitalizacja dawnego browaru – nie zajęlibyśmy się tym miejscem.

Wyzwanie zostało przyjęte. Inaczej nie rozmawialibyśmy teraz o galerii czy festiwalu. Ale przecież wasza droga, aby uratować to miejsce, by oddać je ludziom i sztuce, nie należała, a w jakimś sensie wciąż nie należy do łatwych.

MP-B: Gdy przyszłam tu pierwszy raz zobaczyłam martwe zwierzęta, gruz, powybijane szyby. Budynek krok po kroku rozbierali złomiarze. Zabierali co się tylko dało. Jeszcze parę miesięcy i niewiele by zostało. Ale… w jakimś sensie to wszystko nie było ważne. Od dziecka pasjonowałam się sztuką i pierwsze co tu zobaczyłam to piękną przestrzeń i piękne światło. 

Było piękne światło… a to otwiera wrażliwość i zawsze pozwala zobaczyć więcej. W tym przypadku chyba przyszłość dla miejsca, które dla wielu wydawało się nie mieć przyszłości.

MP-B: To prawda. I to światło nadal tu jest. Piękne.

JB: Szczególnie w maju! Przepraszam, jest taki moment, taki dzień, że przychodzi chwila takiego zachodu, że słońce wpada do środka i rozświetla wszystko. Dziś pada na obrazy, na rzeźby, ale wtedy… To było jak mistyczne objawienie.

Czyli weszliście tak naprawdę do ruiny, w której była mistyka. I wiedzieliście, że…

MP-B: …że to będzie świątynia sztuki.

I to się udało. Mam wrażenie, że spotkały się tu ze sobą różne światy. W opowieści o samym miejscu o kopalni, o waszych fascynacjach, pojawia się naturalna tu opowieść o sztuce naiwnej, o tej Grupie Janowskiej, o mistyce. I tak z ruiny, po latach zaniedbań, powstałą wyjątkowa galeria.  To miejsce jest niezwykłe, przesiąknięte miłością, ale też zaangażowaniem i ciężką pracą. A przecież nie było łatwo.

MP-B:  Mąż doprowadził miejsce do stanu obecnego własnym wysiłkiem. Na początku był pomysł, ale  najpierw trzeba było uporządkować całą masę rzeczy. Doprowadzić do tego, aby złomiarze zaprzestali niszczenia tego szybu, by przestali nielegalnie wydobywać węgiel… bo kopali, co było niebezpieczne, tak dla ludzi, jak i dla bezpieczeństwa budynków. To wszystko wyglądało inaczej. Nikt nie pracował, wokół kompletny upadek. Ulica nazywała się Oswobodzenia, ale dzieci tu nie widziały swoich rodziców wychodzących z domu do pracy. Gdy zaczynaliśmy pracę wokół panował straszny marazm, ale i wykluczenie społeczne. Mieszkające tu kobiety były podwójnie wykluczone. Jako młode dziewczyny nie chodziły do szkoły, bo były wychowywane na żony górników. Z kolei mężowie utracili pracę, to ani wykształcenia, ani pieniędzy na dom i na życie nie było. Było bardzo ponuro. Gdy wjeżdżaliśmy przez bramę Szybu Wilson, to dzieci bez przerwy bawiły się w piasku na ulicy. Tak raz, drugi, trzeci… Ale ile razy można przejeżdżać obojętnie? Trzeba się było zająć również tymi dziećmi. Organizowaliśmy kolonie, półkolonie, kursy breakdance’u c różne warsztaty, korepetycje też. Przez lata zajmowaliśmy się tymi dziećmi, ale równocześnie trzeba było pracować nad stworzeniem galerii. 

W tamtych czasach artyści ze Śląska nie byli jeszcze tak otwarci na współpracę. W kwietniu 2001 roku  zaprosiliśmy dziesięciu artystów z krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych Pojawili się między innymi Wit Pichurski i Paweł Orłowski. Staraliśmy się zachować równowagę. Była i rzeźba i malarstwo, i instalacje, kilka wideo-instalcji. To był właściwy początek zmiany. Zresztą wystawa nazywała się „Druga zmiana”.  Organizowaliśmy wystawy i koncerty. Było „Requiem” Brittena – grały tu dwie orkiestry symfoniczne, śpiewały chóry, soliści – było też Męskie Granie, pierwszy i drugi Tauron Festival, Kongres Kultury Śląska… A jednocześnie nieustanna „rewizalizacja społeczna” okolicznych mieszkańców. Przywracanie życia. 

JB: Przychodzili lokalni politycy. Na początku trochę się dziwili, ale w końcu zobaczyli, że  stare przestrzenie mogą mieć nowe funkcje, że nie trzeba przeć po „nowe, nowe”. Tak powstał później ośrodek Elektrownia w Czeladzi, tak powstało Muzeum Śląskie i wiele innych. Niestety nie udało nam się uratować cementowni w Będzinie, a był to przepiękny obiekt, ale niestety zwyciężyło tam lokalne myślenie o „modernizacji”. Na szczęście świadomość wzrasta, udaje się przetrzeć nowe szlaki. Daliśmy sygnał na zewnątrz, że można inaczej. 

Zawsze jest tak, że ktoś musi zacząć, że skądś musi iść ten dobry przykład, a równocześnie musi się zobaczyć, że coś działa. Że wielowymiarowo opłaca się dawać takim miejscom nowe życie, jednocześnie ofiarowując lokalnej społeczności rodzaj szansy.

J: Nad tym elementem też dużo pracowaliśmy. Ludzie musieli przejść taką przemianę w psychice… I teraz rzeczywiście przychodzą tu ludzie, którzy znali to miejsce niejako od wewnątrz, którzy przez lata tu pracowali. 

MP-B: Tu trzeba powiedzieć, że cały czas prowadzimy rewitalizacje społeczną, poprzez sztukę, bo nie można ludzi zostawiać samych.

Jak ta rewitalizacja społeczna przez sztukę wygląda? Zaczęło się od pomocy dzieciom, ale wasz cel był jasny. Galeria to jednak biznes, a przecież zyskaliście sympatię, zaufanie mieszkańców. Byli złomiarze i nielegalne wydobycie węgla… a wam udało się ludzi do siebie, do waszego projektu przekonać.

MP-B: Na ten pierwszy wernisaż postanowiliśmy osobiście zaprosić wszystkich mieszkańców z okolicy. Osobiste zaproszenie trafiło do każdej skrzynki. Przed galerią rozpaliliśmy ogień. To z jednej strony archetypowe, ale i takie na odnowienie wspomnień z czasów ich pracy,  kolejne zaproszenie aby się zainteresowali i przyszli. Działaliśmy z potrzeby, ale i rozsądku. Po to aby mieszkańcy nas tu dobrze odebrali i przyjęli. A jednocześnie wiedzieliśmy, że trzeba do nich wyjść, bo wtedy tym ludziom żyło się wyjątkowo ciężko.. 

Wchodząc w tą przestrzeń staraliście się żeby była przyjazną również dla nich. Oswajaliście to miejsce dla jakichś celów zewnętrznych, ale też dla miejscowych, aby poczuli się… Kiedyś właśnie tu biło serce tej społeczności, to było miejsce ich pracy, ich trudu, ich spotkań. Stąd wychodzili dalej, aż coś się skończyło. A może – w kontekście tego co widzimy dziś – lepiej powiedzieć… coś się zmieniło.

JB: Kiedyś było ściernisko, a teraz jest San Francisco (śmiech). Ale to się udało tylko po części. Trudno to zmierzyć, zbadać, bo ta młodzież,  powędrowała gdzieś po okolicy, porozjeżdżała się po świecie…

M: Zmiana była ogromna. Dla wszystkich. Dzieciom, o których wspominałam chcieliśmy po protu dać wybór, żeby mogły sobie uświadomić, że jest coś więcej, nie tylko życie w stagnacji, beznadziei, w perspektywie wykluczenia. Pokazywaliśmy im, że są u siebie, a jednocześnie, że mogą wybrać. Że to, co będą robić w życiu zależy od nich. I nie muszą żyć tak, jak ich rodzice. To się w znacznej mierze udało, może z wyjątkiem dwojga dzieci z upośledzeniem umysłowym.. Ci młodzi ludzie poradzili sobie w życiu.  Lepiej, gorzej, ale każdy pracuje, mają swoje zawody; część mieszka tutaj, inni wyjechali za granicę, ale generalnie…

Pomogliście im wyjść poza schemat. Zobaczyli, że można inaczej, że jest inny świat, inne możliwości. A jednocześnie obdarzyliście ich szacunkiem…

MP-B: Często zapraszaliśmy ich na wydarzenia organizowane w Galerii. Na wystawy, koncerty, warsztaty. Przychodzili chcieli wejść, byli ciekawi i otwarci. Pamiętam premierę filmu, na któą przyjechała „Warszawa”. Wszystko zarezerwowane, miało być „tylko dla VIP-ów” . A tu przyszły dzieciaki po 16-17 lat…

JB: Groźna młodzież (śmiech)…

MP-B: Nie taka znów groźna  była..

 JB: Dorastająca młodzież. 

MP-B: Rzecz w tym, że w opcji „wszystko dla VIP-ów” nie chcieli ich wpuścić…

Ale to była wasza młodzież

MP-B: To prawda, nasza młodzież. Myśmy wtedy z mężem wyszli do organizatorów i mówimy: „Albo ich wpuszczacie, albo odwołujemy całą imprezę”.

Dla każdej ze stron to musiał być ciekawy moment. Młodzi zostali docenieni, mogli poczuć się ważni, na miejscu, u siebie. Impreza się ostatecznie odbyła, prawda? 

MP-B: Tak, odbyła się, wpuścili ich. Głowna organizatorka nie byłą szczególnie zadowolona, ale ich wpuścili. I  było fajnie. Wszyscy byli zadowoleni, a my zyskaliśmy to, że nigdy od tej młodzieży, od ludzi z tej okolicy nie doświadczyliśmy niczego złego. Staliśmy się bardziej „swoi”.

JB: Ludzie z okolicy mówią o Szybie Wilson: „Nasza galeria”. To jest bardzo ważne.

Staliście się częścią tego miejsca, nie odizolowaliście się, nie odcięliście się ludzi i pokazaliście, że to do nich należy i to jest dla nich wielka wartość. 

MP-B: Inaczej byśmy tu nie przetrwali.  Co ważne, to pociągnęło za sobą kolejne otwarcie. Mieszkańcy przychodzili, że chcieliby zrobić spektakl, albo wystawę fotografii. Zaczęli się interesować, ale też angażować. W ten sposób wystawiliśmy mnóstwo spektakli, odbyło się sporo wystaw lokalnych. Tym samym osiągnęliśmy drugi etap. Zyskaliśmy akceptację, a ludzie sami zaczęli do nas przychodzić. 

Jednak nie poprzestaliście na tym otwarciu. Były, są kolejne kroki.

M: Tak, ale musimy jeszcze coś zrobić: musimy promować Nikiszowiec i samą Galerię, otwierając ją na świat. To był mój pomysł by zachęcić ludzi do chodzenia do galerii, pokazać im, że nie ma się czego bać. Bo ludzie bali się przychodzić, nie wiedzieli, czy ich ktoś nie zapyta po co tu są, czy ktoś nie będzie wobec nich podejrzliwy. 

JB: Opór był. Ktoś kiedyś zapytał: „Proszę pana, czy tu można sobie przychodzić, ot tak?” Podobnie pytała starsza pani. Powiedziałem, że oczywiście, że można. Ale był taki wewnętrzny strach…

Myślę, że ten wewnętrzny opór zrodził się w ludziach z wielu przyczyn. Przez lata, gdy chodziliśmy do muzeów, to kojarzyły się one z kimś kto pilnował, żeby niczego nie dotknąć, żeby nie przekroczyć linii itd. Coś z tego zostało, nawet teraz, gdy muzea są inne, otwarte, często interaktywne. Edukacja dotycząca sztuki też była marna, a same galerie przez lata wytwarzały rodzaj dystansu, elitaryzmu, jakiegoś wykluczenia. Nawet dziś można usłyszeć, że ktoś boi się wejść do galerii, bo od razu czuje na sobie wzrok pilnujących… jakby z założenia miał narozrabiać… To jest brak oswojenia się ze sztuką, z kulturą. Pokutujące przekonanie, że to nie dla nas”. Brakuje edukacji, rodzaju „pracy u postaw”. 

JB: Dokładnie. Brakuje nam tego systemu szwedzkiego. Tak powinno być. Brakuje nam tej otwartości, a za tym idzie sztuczność i podział na „my, ty, wy, oni” co z kolei tworzy blokady wewnętrzne. Tego za wszelką cenę należy unikać. 

A jednak – jak pokazują lata waszej pracy – udaje się to przezwyciężyć. Jest jednak inna strona, bardziej formalna. Co tu był najtrudniejsze?

MP-B: Myślę, że destrukcja…

J: Nie destrukcja… raczej obojętność. Każdy się boi podjąć jakiejkolwiek decyzję, jesteśmy w takim marazmie. Ten obiekt wymaga troski, modernizacji. Trwamy dzięki determinacji naszej i całej załogi. Są tu ludzie, którzy identyfikują się z ty miejscem, to dla nich kawał życia. Z drugiej strony jest właśnie taka, jakby to nazwać obojętność, zimność urzędnicza, taka polska… Nikt nic nie wie, nikt nie chce brać odpowiedzialności… Wciąż brak decyzji. Rozbudowaliśmy ta przestrzeń, a urzędnicy nie wiedzą co mają z tym zrobić. Co roku idą stąd wielkie pieniądze, de facto dla państwa, ale decyzji co do statusu miejsca, co do wsparcia ciągle brak. Kiedyś, może przez zbytni idealizm, nie dopilnowaliśmy struktury prawnej, słuchaliśmy powtarzanego wciąż: „Później, później”. Tkwimy w takiej pustce, ale wciąż pracujemy, angażujemy się, wykładamy własne fundusze… Nie możemy inaczej, bo to by było nieprzyzwoite.

MP-B: W normalnym świecie już dawno byłoby to załatwione…

W normalnym świecie pewnie tak, ale… my wciąż jesteśmy skazani na niedecyzyjność i spychologię.

JB: Czasem mam wrażenie że mierzymy się z systemem iście kawkowskim. Jesteśmy między przysłowiowym młotem a kowadłem, tymczasem ludzie – również ci z zaangażowanej społeczności –  pytają „Co dalej?” Nie możemy teraz zrezygnować i to nie tylko dlatego, że nasza pracą, ale i same obiekty, architektura, najpewniej popadłaby w ruinę. Bierzemy odpowiedzialność za to dzieło, które nas w jakimś sensie przerosło. 

Trwacie. Trwa też stworzony przez was festiwal – Art Najf. Międzynarodowy Festiwal Sztuki Naiwnej. To już XIII edycja. Zaczęło się w roku 2008…

MP-B: Właściwie były cztery główne motywy, które pchnęły nas ku pomysłowi organizacji takiego właśnie festiwalu. Chcieliśmy zachęcić ludzi do chodzenia do galerii, do kontaktu ze sztuką, a sztuka naiwna jest tu fantastycznym medium. Oznaczało to jednocześnie promocję Grupy Janowskiej. Ten film, na którego premierę nie chciano wpuścić młodych ludzi, to był Angelus Lecha Majewskiego.  Film był kręcony m.in. w głównej sali Szybu Wilson, bo właśnie tu spotykali się ci artyści. Teofil Ociepka, Erwin Sówka, Ewald Gawlik czy Paweł Wróbel –  to był trzon tej grupy. Mamy nawet kolekcję prac Erwina Sówki. To był ten element, drugi motyw. Trzeci… najzwyczajniej zależało nam na okolicznym Nikiszowcu, chcieliśmy go promować.

To był moment, gdy o Nikiszowcu zaczęło być głośno – z jednej strony Galeria, ale też opowiadający o tym miejscu Czarny ogród Małgorzaty Szejnert…

MP-B: Dokładnie, dokładnie

JB: Warto dodać, że o nas też pisała w tej książce….

Mamy też wspomniany motyw czwarty, czyli?

M: Można powiedzieć, że ratowanie architektury, właśnie obiektów poprzemysłowych. Chcieliśmy pokazać jak można zadziałać, co zrobić żeby kolejne obiekty nie były burzone. To był czwarty motyw. Ale najważniejszym jest chyba sama „sztuka naiwna”. Odpowiada na tak wiele potrzeb, jest sztuką niezwykle pozytywną. Artyści są bardzo szczerzy, a sztuka ta jest osobista, niezwykle świeża, barwna, bywa radosna, ale i refleksyjna, filozoficzna, zaangażowana społecznie. To jest sztuka niemalże uniwersalna. Generalnie podoba się i są w stanie ją odbierać ludzie z różnych środowisk, bez względu na wykształcenie, pochodzenie, bez względu na wiek. 

Pokazuje zupełnie inne spojrzenie na świat, może takie, jakiego nam często brak, a jednocześnie pozwala na dzielenie się tym światem. 

JB: Chodzi też o zjawisko społeczne, gdzie malarstwo jest jednym z elementem rozwoju. Jest medium. Pozwala tworzyć prace, które łączy ta prostota, naiwność…  Czasem świat przedstawiany przez tych artystów jest jakby wyalienowany. To świat bez przemocy, bez wojny, bez wirusa , świat o jakim marzymy, świat anielski, prosty, oniryczny. Tam niekoniecznie musi być wielki malarski kunszt. Może być po prostu potrzeba i zaangażowanie. Same obrazy są przepiękne, a ludzie, którzy je tworzą są trochę jak rodzina.

I to rodzina wielonarodowa, bo chociaż Festiwal zaczynaliście tutaj, na Śląsku, to bardzo szybko przekroczył granice. Gościcie artystów z sześciu kontynentów, a bywa, że prace trudno pomieścić w tej ogromnej przecież Galerii.  

MP-B: Z sześciu kontynentów, 45 krajów, samych artystów z zagranicy mamy 220-230, z Polski około 100. Od początku współpracowaliśmy z Jacquesem Dubois, pasjonatem sztuki naiwnej, który wcześniej robił podobny festiwal we Francji, w miasteczku Verneuil Sur-Avre w Normandii. Jego była już żona jest jedną z wybitnych malarek sztuki naiwnej. Współpraca polegała na tym, że najpierw odbywał się francuski festiwal, a później dochodziło wiele prac, a ja transportowałam wszystko tutaj. Tak było przez pierwsze 3-4 lata. To nam ułatwiało start, pozwoliło też rozpropagować Festiwal wśród samych artystów. Teraz to jest już ich miejsce spotkań. Jedyne w Polsce, największe w Europie i najbardziej przyjazny na świecie festiwal. Oni tu wszyscy przyjeżdżają, z Brazylii, z Wysp Zielonego Przylądka, z całej Europy, ze Stanów, z Kanady, z Australii. Angażują się. Na przykład Angela Gomez, która wygrała jedną z edycji Festiwalu, poprosiła czy może być jego ambasadorką w Brazylii. Dziś jest jedną z najlepszych na świecie. 

Przy takiej różnorodności mamy ogromne bogactwo. I nie mówię tu o liczbie prac i artystów, ale o bogactwie kulturowym, o tym, jak każdy opowiada z wnętrza swojej kultury, z wnętrza swojej tożsamości. Opowiada… A jednak konfrontując się z tymi dziełami rozumiemy je… w zasadzie intuicyjnie. 

MP-B: Bo to jest sztuka zmysłów, a nie intelektu. Tematy twórczości artystów naiwnych są podobne, przychodzą z zewnątrz. Oni mają taką siłę, potrzebę ekspresji, że to daje fantastyczne efekty. Rzeczy mogą być takie same, ale są przecież różne w zależności od tego, kto na nie patrzy. Są tacy różni, a jednocześnie tak bardzo podobni. Z jednej strony to co i jak tworzą jest zależne od szerokości geograficznej, strefy klimatycznej, od sytuacji gospodarczej w jakiej żyją, od kultury, czy też statusu społecznego. Czasem to ludzie wykształceni, kiedy indziej bardzo prości, jak na przykład przysyłający nam obrazy pracownicy kibucu z Izraela. Ale to co tworzą jest naprawdę piękne, koi ducha i raduje serce. I to dla każdego od 2 do 92 roku życia.

JB: Czasem są to osoby, które żyją w swoim świecie, ale ta sztuka ich łączy. Co więcej, ta sztuka zawsze będzie się rozwijać, a jej twórcy będą dla siebie szukać miejsca. A myśmy dali im schronienie, miejsce i możliwości. Sami artyści kochają ten festiwal, czekają, przyjeżdżają z całej Polski, z całej Europy, ze świata. I wracają do nas, ale też na spotkanie ze sobą nawzajem. Podobnie ma się rzecz z odwiedzającymi…

Co ważne – zarówno dla artystów, jak i dla miłośników sztuki naiwnej – mimo pandemii tegoroczny Festiwal nie został odwołany. Co więcej, nie przeniósł się do sieci, ale wydarza się w swojej zwykłej, choć przez kłopoty z wysłaniem dzieł z niektórych krajów, nieco okrojonej formie.

MP-B: Tak, nie odwołaliśmy festiwalu. Nie moglibyśmy zawieść ani artystów,  ani miłośników sztuki. Festiwal odbędzie się, choć nie bez kłopotów, w tym również finansowych bo nie możemy liczyć na wsparcie miasta (mam jednak nadzieję, że to się zmieni),. Pracowaliśmy nad organizacją festiwalu przez cały rok, miał być poświęcony Brazylii, Miał być promowany przez przepiękny motyw związany z Nikiszowcem i namalowany przez artystę z Ekwadoru. Sytuacja wymusiła jednak zmiany. Mamy więc „pandemiczny” obraz artystki z Kanady, Pauliny Constancii. Mamy też wielkie nadzieje, że motyw brazylijski, wraz z wieloma artystami z Ameryki Południowej, którzy nie byli w stanie dosłać swoich prac, wróci do nas w przyszłym roku. I mamy nadzieję, że… przetrwamy.

Tegoroczny Festiwal to już XIII. edycja…  Jak przetrwacie tą „czarną trzynastkę”, to może być już tylko lepiej.


Monika Paca-Bros – była prokurator, radczyni prawna, przedsiębiorca, pionierka rewitalizacji przestrzeni poprzemysłowych oraz rewitalizacji społecznej na Górnym Śląsku. Inicjatorka wydarzeń kulturalnych, mecenas sztuki, współtwórczyni prywatnej galerii sztuki współczesnej „Szyb Wilson” w Katowicach, Fundacji EKO-ART  Silesia oraz pomysłodawczyni i dyrektorka Międzynarodowego Art Naif Festiwalu.Zarządza rewitalizowanym Browarem Mokrskich w Szopienicach. Członkini Partii Zieloni. Pasjonatka sztuki, ekolożka i estetka.

Johann Bros – Prezes Zarządu Pro Inwest Sp. z o.o. w Katowicach. Urodzony na Śląsku, ma wykształcenie kupieckie. Prowadził przedsiębiorstwo w Hamburgu, z końcem lat ‘80 wrócił do Polski i tu przeniósł swoją działalność do  branży zarządzania nieruchomościami. Prekursor aktywności na rzecz rewitalizacji terenów poprzemysłowych na Śląsku (Galeria Szyb Wilson, Browar Mokrskich). Przedsiębiorca oraz członek partii Zieloni 2004. Kolekcjoner i mecenas sztuki, współtwórca fundacji Eko Art. Silesia. Z zamiłowania filozof i esteta; poszukiwacz prawdy i piękna.

Edukacja podatkowa (Podatki, podatki… jak nie zapłacisz trafisz za kratki) :)

Idą kolejne wybory. Właśnie poznałam wspaniałego polityka! Jest postacią fikcyjną, ale przecież nikt nie jest doskonały…

Zbliżają się kolejne wybory (a zapewne jak czytacie ten tekst jest już po nich) i nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znowu wszystkie partie zaczynają przypominać sobie o nas, sobie o nas przedsiębiorcach. Oczywiście nie o wszystkich, bo demokracja to takie ustrojstwo, że wygrywa większość, a większość przedsiębiorców w Polsce to mikrusy, czyli mikroprzedsiębiorstwa, a skoro większość decyduje to dowalmy średnim i dużym, jednocześnie łechtając drobnicę. Tym mniejszym obniżymy CIT, a drudzy za to zapłacą np. zniesieniem wielokrotności stawek płaconych do ZUS. Tylko, że wszyscy zapominają , że zdecydowana większość mikro firm w Polsce przynosi straty, zatem jest to pusty gest, lub patrząc z innej perspektywy… wynagradzanie patologii, bo przecież nikt nie prowadzi biznesu po to by przynosił straty.  

Redystrybucja podatkowa w Polsce AD 2019 nie ma już żadnego sensu, bo dzięki ciągłym wyborczym oszustwom system podatkowy został tak zepsuty, że nikt już nie wie co jest grane i wbrew pozorom to akurat nie jest wina Tuska. To znaczy jest, ale nie jego jedynego. Każdy kto chociaż przez chwilę był aktywnym przedsiębiorcą i miał rozliczać VAT wie, że przed komisją Marcina Horały ds. rzekomych wyłudzeń VAT jako pierwszy powinien stanąć ojciec tego systemu, profesor Witold Modzelewski. Najpierw, jako wiceminister maksymalnie go skomplikował, a następnie, przechodząc na drugą stronę ulicy, jako pierwszy w Polsce zarejestrowany w 1997 roku doradca podatkowy zaczął – bynajmniej nie pro bono – doradzać jak go interpretować.

Następnie, przez 30 lat, podatki psuł niemal każdy poseł czy senator z dowolnej opcji politycznej, który bezmyślnie wciskał przycisk do głosowania. Przed samym sobą stanąć  powinien również przewodniczący tej komisji – Marcin Horała. To ci ludzie są  odpowiedzialni za te podatkową karuzelę, z którą borykamy się każdego dnia. Oni są jej twórcami. Oni czerpnią z niej polityczne korzyści. Przekupując jednych kosztem pozostałych. Oni reżyserują ten spektakl, a inni tylko w nim grają napisane przez nich role. Jedni policjantów. Drudzy złodziei. W końcu z czegoś trzeba żyć.  

Teza: W Polsce najpierw trzeba zająć się radykalnym uproszczeniem podatków, a dopiero później zastanawiać się, czy je obniżać, czy podwyższać, czy mają być regresywne, czy progresywne. Podstawowym problemem polskiego systemu podatkowego jest jego skomplikowanie, przez co praktycznie każdy może optymalizować podatki według swojego uznania.

Przykład mikro: Popularną formą prowadzenia działalności w Polsce jest spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Tylko w 2016 roku założono ich ponad 43 tysiące, co stanowi 81% wszystkich założonych spółek. Jednak takiej spółki w Polsce nie opłaca się prowadzić jeżeli jest dochodowa, gdyż w tym rodzaju spółki dochód jest opodatkowany podwójnie. Najpierw, w zależności od wybranej formy, płaci się 18%, lub 19% podatku dochodowego jako spółka, ale jeżeli chce się wyciągnąć z niej zysk np. w postaci dywidendy, to tym razem już właściciel musi zapłacić kolejny raz od tego podatek dochodowy, co w przypadku przekroczenia najwyższego progu podatkowego skutkuje wejściem w skalę obciążenia – 32%, a zatem efektywna skala podatku dochodowego zbliża się niebezpiecznie do 50%. 

W związku z tym przedsiębiorca, by zoptymalizować płacony podatek zakłada spółkę komandytową z ograniczoną odpowiedzialnością, gdzie udziałowcem jest poprzednia spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, która przestaje de facto prowadzić działalność operacyjną, przejętą przez nową spółkę komandytową. Dzięki temu podatek dochodowy daje się obniżyć efektywnie do 19%, bo tylko spółka komandytowa płaci podatek, osoba fizyczna już nie. Minusem tego rozwiązania jest prowadzenia podwójnej księgowości dla spółki matki, jak i dla nowej komandytowej, co oczywiście kosztuje. W Gdyni około 500 złotych miesięcznie więcej niż zwykłej z o.o, nie licząc kosztów zakładania kolejnej firmy(notariuszy, przepisania umów kredytowych, rejestracji, itp.). Koszt tej optymalizacji to minimum 6 tysięcy złotych rocznie. Opłaca się rozważyć jej założenie, gdy dochód spółki przekracza około 15 tysięcy złotych miesięcznie, przy dwóch wspólnikach, co jak pokazują statystyki i zdrowy rozsądek jest zwykle praktykowane w tego rodzaju spółce.

W przypadku przekroczenia średniego dochodu miesięcznego spółki komandytowej powyżej 50 tysięcy złotych zaczyna opłacać się skorzystanie z oferty doradców podatkowych i przeniesienie działalności do innego kraju. Aktualnie najbardziej popularny jest kierunek brytyjski. Wtedy można efektywnie – i legalnie – obniżyć swój podatek dochodowy do 9%. Oczywiście nie jest to bezkosztowe, ale przy tym progu dochodowym zaczyna być opłacalne. Jeżeli zbliża się do około 100 tysięcy zysku miesięcznie, to możemy pomyśleć o kierunku cypryjskim, a później, analogicznie przy przekraczaniu kolejnych progów, o kolejnych rajach podatkowych. 

Polski system podatkowy składa się właściwie z samych wad:

• Zbyt wysoki koszt pobierania podatków. We wszystkich znanych mi badaniach, opracowywanych w ostatnich latach przez kilka różnych instytucji, pod względem kosztów poboru podatków Polska lokuje się na jednym z ostatnich miejsc w Unii Europejskiej, czy też patrząc pod kątem OECD, czy państw rozwiniętych. Szczególnie niekorzystnie wyglądamy na tle państw z naszego regionu, na przykład w porównaniu z Czechami. Kolejny przykład – w niektórych miastach koszty poboru podatku od nieruchomości wynoszą ponad 20% wpływów. 

• Zła struktura poboru podatków. W Polsce głównym źródłem wpływów do budżetu jest podatek VAT. Tymczasem podatek VAT jest podatkiem kosztownym w administrowaniu, przy czym koszty te są stałe względem stawki podatku. To oznacza, że czym niższa stawka, tym wyższy jest koszt osiągnięcia jednej złotówki dochodu. Z drugiej jednak strony wysoka stawka VAT, tak zresztą jak wysoka stawka każdego innego podatku, wiąże się z niekorzystnymi następstwami ekonomicznymi.

• Czasochłonność. Według badań przeciętną firmę obsługa obowiązków na rzecz administracji publicznej kosztuje ponad 10 tysięcy złotych, zaś przeciętny przedsiębiorca poświęca na nie jedną trzecią czasu pracy. Obowiązki podatkowe mają w tym swój znaczący udział. Statystyczny polski przedsiębiorca poświęca 286 godzin rocznie na spełnienie 18 obowiązków podatkowych, stanowiących 41,6% jego zysku. Według badań wykonanych przez Ministerstwo Gospodarki w 2013 roku, w skali całej gospodarki obciążenia te generują łączne koszty rzędu 77 miliardów złotych.  Ciekawe ile dziś? Tego nie wiem, ale według zeszłorocznego zestawienia Paying Taxes, przygotowywanego przez Bank Światowy, w 2016 roku czas potrzebny do obsługi podatków wynosił 260 godzin. W 2017 roku, dzięki „dobrej zmianie” były to już 334 godziny, co obsunęło nas w rankingu z dalekiego 51 miejsca na jeszcze bardziej odległe 69. By sobie uzmysłowić jak zły to wynik wystarczy wspomnieć, że na Litwie czynności podatkowe zajmują przedsiębiorcom 99 godzin, 218 godzin w Niemczech, na Słowacji 192 godziny, w Czechach 230 godzin, a na rządzonej przez reżim Łukaszenki Białorusi 184 godziny. Ten wynik pokazuje, że przez te trzydzieści lat udało nam się wyhodować najbardziej męczący system podatkowy w tej części Europy. Mitomania obecnej władzy dotycząca rzekomej luki VAT, która trafiła na podatny grunt niewiedzy podatkowej większości społeczeństwa oraz, co ważne, większości opinii publicznej, każe mi przypuszczać, że będzie jeszcze gorzej. I to niezależnie od tego kto wygra nadchodzące wybory. Ten błędny i dewastujący polską przedsiębiorczość kurs będzie utrzymywany. 

• Chwiejność prawa. „Wymyślona” niedawno nowa karuzela vatowska – split payments  która z dnia na dzień sprawiła, że z mojej i podobnych firm parających się importem jednego dnia wyparowało  5% obrotówki, a ja średnio dwa razy w miesiącu muszę się stawiać w urzędzie podatkowym z nowym pismem o zwrot podatku. Gdyby ktoś chciał zapoznać się bliżej z mechanizmem podzielonej płatności na przypadku mojej firmy, to informuję, że państwo pieniądze z VAT nakazuje zamrozić na rachunku bankowym, ale nie określa w jaki sposób będzie je zwracać. O zwrot swojej własności – tj. pieniędzy z rachunku VAT – można prosić Naczelnika Urzędu Skarbowego. Zwrot powinien nastąpić w 60 dni, przynajmniej tak głosi teoria. Czasami jednak zwrot się nie pojawia, na przykład dlatego, że do pewnego momentu pismo bez opłaty skarbowej jest „ok”, a od pewnego momentu dzięki nowej interpretacji przepisów z Warszawy już nie jest „ok”. I musisz je od nowa wysłać i dołączyć dowód opłaty w wysokości 30 złotych. I czekasz, czekasz, czekasz… bynajmniej nie na Godota. Może trzeba się zastanowić, czy aby przypadkiem wciąż zaskakująco niskie prywatne inwestycje nie są spowodowane nowymi regulacjami skarbowo-podatkowymi, za którymi ani my przedsiębiorcy, ani urzędy skarbowe, ani biura księgowe, ani informatycy, nie są w stanie nadążyć?

• Różne stawki podatkowe to różne interpretacje. Podam przykład z mojej branży opisywany  na blogu Liberte! ,,Nie wiadomo dlaczego kiedyś stawki VAT na lody były 7%, ale przy podwyżce VATu z 22% na 23% VAT lody nagle znalazły się w stawce preferencyjnej 5%. Pewnego zaś razu do siedziby firmy P.P.H. Ewal wkroczył Urząd Skarbowy i kontrolerzy po kilkunastu latach działania firmy, nagle stwierdzili, że produkuję ona nie lody, a napój owocowy. W związku z tym przedsiębiorca będzie musiał zapłacić nawet do miliona złotych zaległego podatku VAT. Dla niego oznaczało to zamknięcie biznesu i utratę dorobku życia. Spór pomiędzy przedsiębiorcą a organami skarbowymi dotyczy tego co tak naprawdę jest produkowane w niewielkim zakładzie. Dla obciążeń podatkowych ma to kolosalne znaczenie. Ponieważ dla lodów stawka VAT-u jest preferencyjna: 5 % (wcześniej 7 %), a dla napojów już nie: 23 % (wcześniej 22 %). Kontrolerzy skarbowi stwierdzili, że lizaki lodowe były sprzedawane wyłącznie w stanie płynnym; że zaliczają się do grupy produktów «pozostałe napoje bezalkoholowe» oraz że ten produkt nie powinien korzystać z żadnych preferencji podatkowych. W skardze do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego przedsiębiorca napisał «Prowadząc postępowanie dowodowe organ skoncentrował się na stanie skupienia w jakim lody były transportowane do hurtowni czy też sklepów, a nie na tym w jakim stanie lód trafia do konsumenta ostatecznego» oraz «w żadnym przypadku, nawet jeżeli lód wodny był dostarczony przeze mnie w formie płynnej – produkt ten nie był sprzedawany konsumentowi ostatecznemu inaczej niż w postaci zamrożonej (…)»”. Pan Kowalczyk zamknął firmę i poszedł na zasiłek. Jakiś czas  temu wygrał z fiskusem i wszyscy podatnicy, więc również Ty, mój drogi czytelniku, złożymy się na przynajmniej milion złotych odszkodowania. Dodatkowo firmy nie ma, ludzie stracili pracę, a urzędnikom państwowym, którzy do tego doprowadzili włos z głowy nie spadnie.

• Kosztowność systemu. Aktualnie w mojej mikrofirmie, przy przychodzie około 800 tysięcy złotych miesięcznie, około 30 fakturach sprzedażowych i około 5 dokumentach importowych, sama obsługa księgowa kosztuje mnie około 1800-2000 złotych netto miesięcznie. Nie liczę tutaj programu księgowego, kosztów kilkudziesięciu wizyt w samych urzędach skarbowych, straconego czasu, papieru, nerwów, kosztów bankowych przelewów itp.

Niesprawiedliwość systemu preferującego duże firmy, które stać na prawników i indywidualne interpretacje skarbowe, a przy których zwykły Urzędnik Skarbowy jest bez szans, kosztem tych mikrofirm, na których ten Urzędnik Skarbowy może się wykazać, by odreagować swoją bezsilność w starciu z korporacją. W przypadku opisanej powyżej historii pana Kowalczyka na duże korporacje typu Algida, Zielona Budka czy Nestle początkowo padł  blady strach, bo gdyby idąc tym samym tokiem rozumowania urzędnik stwierdził, że sorbety lodowe produkowane przez te firmy to też zamrożona woda z owoców to domiar podatkowy z 5% na 23% za 6 lat wstecz może nie wysadziłby ich w powietrze, ale z pewnością zmiótłby kadrę zarządzającą, bo ktoś by musiał ponieść karę. Nic więc dziwnego, że firmy te szybko wystąpiły do miejscowych urzędów skarbowych o indywidualne interpretacje skarbowe i odpowiednio za nie płacąc mogły się czuć bezpiecznie, a mniejsi przedsiębiorcy, których nie było stać na dobre kancelarie prawnicze, w każdej mogli się spodziewać niespodziewanego… I to wcale nie hiszpańskiej inkwizycji…  

Generuje złe takie jak na przykład pobłażanie podmiotom, które nie opłacają wymagalnych wierzytelności. W Polsce nagminnym problemem jest niepłacenie faktur. W Niemczech ta przypadłość praktycznie nie występuje, eliminuje ją tamtejszy system podatkowy. W Polsce jak wystawisz klientowi fakturę, a on jej nie zapłaci, to i tak musisz uiścić od niej VAT. Co więcej, nawet niezapłacona faktura generuje dochód. To czy kontrahent zapłacił nikogo nie interesuje. W Niemczech natomiast państwo (mówiąc w wielkim uproszczeniu) odzyskuje należny podatek dopiero w momencie opłacenia wierzytelności. Nic więc dziwnego, że w trosce o swoje dochody niemiecki fiskus dosyć szybko eliminuje oszustów i krętaczy. Natomiast nasz system eliminuje uczciwych kosztem nieuczciwych, którymi państwo się nie interesuje, bo i po co, skoro ma już swoje pieniądze, za które się przecież wyżywi.

Tą listę mógłbym ciągnąć w nieskończoność. Jedyne rozwiązanie tych problemów podatkowych możliwe na dziś to odpowiednia KOLEJNOŚĆ. Najpierw uproszczenie, czyli wprowadzenie liniowej stawki podatkowej przy jednoczesnej likwidacji większości ulg. Ważne jest oczywiście, by pamiętać o zasadzie nie działania prawa wstecz, o czym notorycznie zapomina obecna administracja oraz o daniu czasu, by obywatele, biznes i otoczenie mogli się na to przygotować. Dopiero później można myśleć o tym, jakie podatki są potrzebne i czy należy je stopniować myśląc o dalszej redystrybucji dochodu z bogatszych na biedniejszych. Podatek liniowy – takie rozwiązanie zasadniczo zmniejszy administrację i zwiększy jej efektywność, a także będzie radykalnym ułatwieniem dla obywateli i przedsiębiorców. W Polsce największym problemem gospodarki jest to, że wciąż opiera się ona na państwowym (największy udział w PKB-25% państwa w gospodarce w UE i wśród państw rozwiniętych obok Turcji). Dzieje się tak, gdyż w porównaniu z jakimkolwiek innym państwem członkowskim mamy najmniej małych, średnich, czy dużych firm przypadających na 1000 mieszkańców w UE. Głównym powodem jest to, że system podatkowy utrudnia/uniemożliwia/nie skłania do rozwoju mikroprzedsiębiorstw do małych, a małych do średnich. Tego problemu nie ma w Czechach, Rumuni, czy w innych krajach, które przeszły z gospodarki centralnie sterowanej do rynkowej. Nie ma, bo pozwala im na to system podatkowy. Tylko radykalnie zmieniając system podatkowy, czyli upraszczając go, uniknąć losu Włoch i Grecji, które w latach 80tych-90tych wspaniale rozwijały się za unijne pieniądze, a później  albo popadły w stagnację gospodarczą – jak Włochy, albo ich gospodarka skurczyła się o 25% jak w Grecji. Demografia, rola państwa w gospodarce tych krajów oraz ich systemy podatkowe każą mi przypuszczać, że obecnie idziemy ich drogą, w najlepszym przypadku w kierunku pułapki średniego rozwoju (patrz Włochy), lub niestety w kierunku Grecji.

Idą kolejne wybory. Właśnie poznałam wspaniałego polityka! Jest postacią fikcyjną, ale przecież nikt nie jest doskonały…

Ekonomia Stranger Things 3 :)

W XXI wieku seanse kinowe, zakupy, rozmowy ze znajomymi i salony gier w części przeniosły się do Internetu. Życie w Hawkins, czy to sezonowa praca w lodziarni, czy wypad do kina, zaczyna toczyć się wokół zbiorowiska sklepów.

 

Welcome to Hawkins

Ekonomia to niekończąca się opowieść. Snują ją modele ekonomiczne, politycy, rozpadające się slumsy na obrzeżach Buenos Aires i twoja karta kredytowa (wtedy masz szczęście, jeśli nie jest to mroczna historia o zeszłonocnej imprezie). Sam najczęściej słucham pełnych akcji opowiadań z rynku finansowego i sagi godnej Władcy Pierścieni, którą stale rozwija ekonomia rozwoju. ,,Ekonomia polega na tym, że ludzie ludziom opowiadają o ludziach”[1].

Popkultura – zbiór mitów na miarę naszych czasów – stale mówi o ekonomii. Gdzie byłby Batman bez odziedziczonego majątku, dlaczego korzysta z niego żeby tłuc superzłoczyńców, czemu nie pozbędzie się ich raz na zawsze, tylko stale wysyła przestępców (na koszt podatnika) do Arkham Asylum, a w końcu co ta oglądana, czytana, grana i słuchana przez miliony historia o szlachetnym bogaczu mówi o nas samych? Popkultura to ważne i niedoceniane źródło ekonomicznej Never Ending Story.

Zatem, Panie i Panowie, tym razem Welcome to Hawkins. Zapraszam, jeśli tylko interesują was wątki ekonomiczne w „Stranger Things 3” i, o czym lojalnie ostrzegam, jeśli nie boicie się spoilerów (tak, w tekście są spoilery trzeciego sezonu serialu).

Galeria handlowa jako źródło wszelkiego zła

Między 2-gim, a 3-cim sezonem w Hawkins zbudowano amerykańską agorę, Starcourt Mall. Centrum handlowe w latach 80-tych pełniło rolę jak współcześnie, tyle, że do kwadratu. W XXI wieku seanse kinowe, zakupy, rozmowy ze znajomymi i salony gier w części przeniosły się do Internetu. Życie w Hawkins, czy to sezonowa praca w lodziarni, czy wypad do kina, zaczyna toczyć się wokół zbiorowiska sklepów.

Starcourt Mall, jak każde centrum handlowe, to ucieleśnienie konsumpcjonizmu. Istnieje tylko by generować transakcje. Transakcje z kolei mają sprawić, że będzie smacznie, zabawnie, modnie, przydatnie, ładnie. Innymi słowy, Starcourt Mall chce twojej kasy w zamian za szczęście przelane w nowe buty i hot-doga na patyku. Żyjesz by mieć i masz żeby żyć, a „Starcourt Mall has it all!”. Zresztą, spójrz!

Za sznurki konsumpcji pociąga niewidzialna ręka rynku – indywidualne egoizmy tworzące powszechny dobrobyt. Jednak świątynia kapitalizmu zostaje splugawiona u samych korzeni; w podziemiach galerii handlowej mroczne rytuały odprawiają komuniści. Pod przykrywą amerykańskiego snu kwitnie radziecka inwazja, a przejście do kolorowego świata towarów i usług mają zastąpić wrota obrzydliwej krainy śmierci. Łupieżca umysłu nie bawi się w subtelności: „Zamierzamy zakończyć ciebie, a kiedy zginiesz, zakończymy twoich przyjaciół. A potem zamierzamy zakończyć wszystkich”.

Starcourt Mall sam w sobie nie jest zły. Staje się „źródłem wszelkiego zła” za sprawą, jakby nie patrzeć, ludzkiej żądzy władzy, gotowej otworzyć bramy piekieł żeby tylko osiągnąć cel. Z drugiej strony, świątynia kapitalizmu nikogo nie uświęca. Kiedy przychodzi do finałowej walki dobra ze złem, staje się wyłącznie polem bitwy. W samym centrum Starcourt Mall, pośród materialnych towarów i kas z pieniędzmi, bohaterowie pokonują zło dzięki zaufaniu i współpracy. Dzięki wartościom zupełnie niematerialnym i niepieniężnym.

Szczątki Starcourt Mall zdają się mówić: niewidzialna ręka rynku może dać szczęście, może wzbogacić, ale to nie ona rozwiąże część poważnych problemów. Słowa klucze są podobne jak w przypadku walki z Łupieżcą Umysłu: #zaufanie i #współpraca. Zaufanie między stronami transakcji znacznie zmniejsza jej koszty np.: poszukiwania wiarygodnego kontrahenta, negocjacji, zabezpieczenia umowy i monitorowania jej wykonania. Z kolei tylko współpraca jest niezbędna przy rozwiązaniu wielu globalnych problemów typu kryzys klimatyczny, konflikty zbrojne, kryzys migracyjny. Innymi słowy, Starcourt Mall nie ma wszystkiego.

Nieudolna władza na wschodzie i zachodzie

Władza w Stranger Things zawsze zawodzi. Skorumpowany burmistrz Hawkins, który zasłania się prawem i jednocześnie sam łamie prawo? ✓. Amerykański rząd prowadzący niebezpieczne eksperymenty, które wymykają się spod kontroli? ✓. Armia Radziecka, która jakimś cudem buduje superlaboratorium pod amerykańskim centrum handlowym, a następnie przegrywa z ekspedientką, fanem teorii spiskowych, policjantem i grupką wścibskich dzieciaków?

Nawet szeryf Hopper staje się skuteczny dopiero kiedy przestaje działać w ramach policyjnej struktury. W „Stranger Things” skuteczni są ci, którzy mają więcej wspólnego z indywidualizmem, niż rozkazem np. pomysłowe dzieci, zrozpaczona matka, zakochany nastolatek. Wszystkie problemy wynikały z niekompetencji kolektywistycznej władzy i wszystkie problemy rozwiązano, kiedy indywidualistom-bohaterom pozwolono działać. Laissez faire, pozwólcie działać – do tego hasła jest najbliżej bohaterom. Byłoby dużą przesadą napisać, że serial jest hołdem dla ekonomicznego leseferyzmu, ale z pewnością podkreśla zawodność państwa oraz rolę przedsiębiorczości, pomysłowości i indywidualizmu jednostki.

Sklepikarze vs. Centrum handlowe

Epizodycznym wątkiem w trzecim sezonie jest protest drobnych sklepikarzy przeciwko Starcourt Mall – nowe centrum handlowe doprowadza ich do ruiny. I tak historia o potworach, Armii Radzieckiej i grupce przyjaciół pyta o istotę konkurencyjności. Sklepikarzom pracę odebrał nie tyle Starcourt Mall, co ich własna nieatrakcyjność, a w efekcie klienci, którzy postanowili zagłosować portfelem. Nic dziwnego, że to rozzłościło przyzwyczajonych do starego układu sił handlarzy z downtown. To właściwie mówi czarny charakter, burmistrz Larry Kline, choć nie jest łatwo przyznać mu w tym przypadku rację (jest paskudniejszą postacią od wszystkich potworów razem wziętych).

Kategoria wielkości przedsiębiorcy oczywiście odgrywa istotną rolę (sklepik i supermarket mają inne możliwości, ryzyko, potrzeby), ale z perspektywy konkurencji nie jest ona jedynym czynnikiem. W końcu istnieją, wręcz w obok siebie, targowiska i supermarkety. Czasem w grę wchodzi specjalizacja np. bazarek na którym można kupić zdrową żywność prosto od rolnika, czy niewielki sklep z autorską odzieżą. Innym razem może być to lokalizacja (osiedlowy sklepik do którego wszyscy mają blisko), czy nawet relacja (z taką panią Halinką sklepową to i pogadać można chwilę, pośmiać się, a nawet dowiedzieć czegoś nowego). Co więc powinni zrobić sklepikarze z Hawkins? Z całą pewnością nie marnować czasu i sił na protesty, tylko np.: znaleźć przewagę konkurencyjną, a być może – tu słowo klucz – zacząć ze sobą współpracować.

Inną sprawą jest wątek prawny. Działający pod przykrywką komuniści nakłaniają burmistrza Hawkins do bezprawnej pomocy w zdobyciu nieruchomości wokół Starcourt Mall. W serialu widzimy też aresztowanego człowieka, któremu władza nielegalnie zabrała własność. Ani ochrona własności, ani wolności nie są dane obywatelom raz na zawsze. Nie trzeba komunistycznego spisku z istotami z innego wymiaru w tle by je stracić. Wystarczy nieuczciwa, choć demokratycznie wybrana władza.

Dziesięciolatka i jej przyjaciel, kapitalizm.

Dziesięcioletnia Erica zostaje poproszona przez bohaterów o prześlizgnięcie się przez szyb wentylacyjny i otworzenie od środka drzwi do tajemniczego hangaru komunistów. Dziewczynka zdradza się ze swoją sympatią do kapitalizmu („Wiecie co najbardziej lubię w tym kraju? Kapitalizm”) i wyjaśnia na czym on polega: „To oznacza, że obowiązuje wolny rynek. To znaczy, że ludzie dostają wynagrodzenie za swoje usługi w zależności od wartości ich wkładów. I wydaje się, że moja umiejętność zmieszczenia się w tym małym otworze jest dla was bardzo, bardzo wartościowa”. Erica podaje cenę za udział w misji: darmowe lody do końca życia.

Erica odkrywa jedną z funkcji rynku: wycenę. Rynek, czyli ludzie i ich decyzje, wyceniają towary i usługi przez miliony większych i mniejszych negocjacji, licytacji, czy poszukiwań lepszej oferty. Alternatywnym systemem wyceny jest np.: gospodarka centralnie planowana (czyli nie najlepsze towarzystwo). Dziś żaden rynek nie jest w pełni wolny. Trwa odwieczny spór o granice wolności (np. o zasadność płacy minimalnej, czy niektórych zasad wyceny praw autorskich), ale całkowicie wolny rynek to utopia, przeciwko której był również liberał Adam Smith, twórca ekonomii klasycznej.

Kiedy jednak ktoś mówi o godnej zapłacie albo słusznej cenie trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie kto będzie poszukiwał godności zapłaty i decydował o słuszności ceny, jeśli nie wolne strony dobrowolnej transakcji? Państwo? Wypowiadający słowa o godności i słuszności? Bardzo łatwo dokonywać za kogoś wyceny, gdy w grę wchodzą cudze pieniądze. Ingerencja państwa, niekiedy konieczna (np. prawo antymonopolowe), powinna być wyjątkiem od zasady, którą wyłożyła dziesięcioletnia Erica. Nawet za cenę darmowych lodów do końca życia – nadmierny interwencjonizm państwowy kosztuje znacznie więcej.

 

 


 

[1] T. Sedláček, ,,Ekonomia dobra i zła”, tłum. D.Bakalarz, Wydawnictwo Studio EMKA, Warszawa 2012

Fort Georgette :)

Desygnowana przez Donalda Trumpa (wymarzonego prezydenta polskiej prawicy), nowa ambasador USA w Warszawie stała się nagle obiektem nienawistnych ataków prorządowych „dziennikarzy” i zwykłych pisowskich trolli w social mediach. Pomimo głębokiej wspólnoty ideowej, podobnego spojrzenia na Unię Europejską, globalizację, imigrację i nacjonalizm, nagle jeden TVN okazał się na linii PiS – Georgette Mosbacher być kością niezgody. Polscy prawicowcy z wielkim podziwem spoglądają na Trumpa, gdy ten beszta przedstawicieli wolnych mediów we własnym kraju. Ubóstwiają go, gdy nazywa CNN czy New York Timesa „fake newsami”. Uwielbiają, gdy każe praktykantkom wyrywać im mikrofony z dłoni w trakcie konferencji prasowych. Rechoczą, gdy pokazuje na nich palcem i podburza przeciwko nim tłumy zwolenników na swoich politycznych rautach. Fascynuje ich, gdy roztacza wizje ustaw o zniesławieniu, umożliwiających generowanie bankructw krytycznych wobec władzy mediów. Chcieliby oczywiście robić tak jak on.

Straszne rozczarowanie musi więc przynosić moment, gdy okazuje się, że „co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie”. Nagle okazuje się, że wspólnota ideowa wspólnotą ideową, ale to jednak dolar stanowi dużo mocniejsze spoiwo dla ludzi takich jak Trump. Nie ma więc żadnego znaczenia, jaką linię ma TVN, a jaką rząd PiS. Ważne jest tylko, że TVN jest inwestycją amerykańskiego biznesu, a rząd PiS sprowadzonym do parteru klientem prezydenta USA, który nie ma żadnych geopolitycznych alternatyw, jak tylko całkowita podległość Waszyngtonowi.

Do takiego stanu polską pozycję międzynarodową doprowadziły 3 lata rządów PiS. Relacje Polska poprawiła w tym czasie tylko z Węgrami (państwem irrelewantnym z punktu widzenia narodowego bezpieczeństwa Polski) oraz (nieznacznie) z Białorusią, niepogorszone od 2015 r. relacje mamy z Rosją, zaś ze wszystkimi innymi państwami poza USA mamy relacje pogorszone, niekiedy radykalnie. Do państw, z którymi stosunki dobre w 2015 r. spadły do poziomu bardzo złych należą Francja i wszystkie państwa Europy zachodniej, co wiąże się z polityką europejską rządu PiS oraz zmianami konstytucyjnymi forsowanymi w kraju przez tą ekipę. Jeśli z Niemcami relacje są nieco lepsze niż z resztą Europy zachodniej, to jest to wyłącznie efekt tego, że rząd Merkel zachowuje się jak zakochany po uszy zalotnik, który udaje, że nie dostrzega głębokiej niechęci ze strony swojego obiektu wzdychań. Relacje z Ukrainą zostały całkowicie zrujnowane, i to z premedytacją.

Tak czy inaczej, skutkiem tych wszystkich procesów jest bezalternatywność bliskiego sojuszu z USA dla zapewnienia bezpieczeństwa Polski. Wszelkie inne opcje zabezpieczające zostały świadomie przekreślone. Oczywiście, także w systemie NATO rola Amerykanów w naszej strategii bezpieczeństwa narodowego zawsze miała być kluczowa, co jest pokłosiem realistycznej oceny potencjału naszych sojuszników z Paktu. Jednak utrzymanie tej współpracy w ramach multilateralnego uniwersum NATO służyło osadzeniu Polski w całej sieci bezpieczeństwa zbiorowego, w którym – na życzenie zresztą samych Amerykanów, a obecnej administracji w szczególności – wkład i rola Europejczyków miały stale rosnąć. Inicjatywa konstruowania przez UE własnych sił zbrojnych, jako dodatkowego filaru, jest projektem przyszłości, który Polska PiS programowo bojkotuje.

Skutki? PiS celuje w model osadzenia całego bezpieczeństwa w dwustronnej współpracy z jednym państwem, które od kilkunastu lat wysyła sygnały o malejącym zainteresowaniu naszym regionem świata, które politycznie staje się coraz mniej stabilne, w którego polityce coraz silniejszy jest głos tzw. Putinversteher, którym kieruje człowiek o biznesowym modelu rozumowania, które w końcu jest bardziej niż kiedykolwiek podatne na nagłe zwroty w polityce zagranicznej wraz ze zmianami administracji wskutek pogłębiającego się konfliktu międzypartyjnego i zaniku zjawiska konsensusu w tamtejszej kulturze politycznej. Co gorsza, Polska proponuje zastąpienie opartego o wspólne idee (oczywiście tylko formalnie i w ramach politycznego rytuału) sojuszu w ramach NATO, zwykłym dealem pieniężnym: żołnierze za dolary, który jako taki deal w sposób bezceremonialny i zupełnie jawny paraduje. Podważenie takich gwarancji bezpieczeństwa jest nieskomplikowane niczym bułka z masłem, gdyż kryteria są włącznie ilościowe, bez barier jakościowych.

Najgorsze zaś jest to, że Polska PiS straciła zaufanie innych państw i nie będzie mogła szukać pomocy gdzie indziej, gdy Waszyngton podniesie cenę, albo zerwie deal. Zdumiewające, że rosyjskie zabawy cenami z gazem i zakręcaniem kurka w środku zimy, polityków polskiej prawicy niczego nie nauczyły. Że tak przez wszystkie przypadki w polityce energetycznej odmieniane słowo „dywersyfikacja” w polityce obronnej popadło w zapomnienie. Efekt jest odczuwany już dziś i jest nim poziom pewności siebie demonstracyjnie wręcz ujawniany przez Georgette Mosbacher. To nie przypadek, że właśnie do Warszawy Trump przysłał szczerą do bólu i konkretną bizneswoman, a nie owijającego w bawełnę, wiecznie uśmiechniętego i udającego głupka dyplomatę z wielkimi oczami. Tu nie ma potrzeby się cackać. Tu nie ma potrzeby uprawiania klasycznej dyplomacji. Nie ma potrzeby mówienia nieprzyjemnych rzeczy w przesadnie wręcz uprzejmy i obcukrzony sposób. Tutaj starczy zwykła kawa na ławę. Typu: jak będziecie krytykować dziennikarzy amerykańskiego koncernu medialnego, to „nie będą już wam mogła pomóc”. Typu: lepiej nam zawczasu mówcie, jakie wy tu ustawy chcecie uchwalać, bo kolejny taki fakap, jak z „Holokaust law”, i Fort Trump odpływa w siną dal. A wszystko to z kryzysem na Morzu Azowskim w tle. Dzięki polityce PiS szef MSZ nie może pani Mosbacher wezwać na dywanik. Może tylko kazać dyspozycyjnym „dziennikarzom” trochę pomarudzić, a trollom PiS na Twitterze dać po kilka złotych, aby wytwittowali pisowskie frustracje. Na tym kończy się pole swobody dyplomatycznej reakcji rządu wobec USA.

Prezydent Andrzej Duda pojechał niedawno do USA, aby zaproponować Trumpowi pieniądze za inwestycję nad Wisłą z jego nazwiskiem na murach. Tyle, że miał to być Fort Trump – baza wojskowa zamiast hotelu. Duda chyba nie obejrzał żadnego z licznych filmów dokumentalnych o prezydencie USA i jego bilansie w branży nieruchomości i nie wiedział, że takich gierojów jak on, to on wystrychał na dudki każdego dnia między pierwszym i drugim śniadaniem. Trump być może dawno uznał, że mniejszym kosztem i ryzykiem zarobi nad Wisłą więcej instalując tutaj nie Fort Trump, tylko Fort Georgette. A Polska PiS z najwyższą wdzięcznością oceni, że to deszcz pada.

Zmiana ustawy o IPN: Polska wciąż czuje się obrońcą swojej historii przed innymi :)

W środę 27 czerwca, na wniosek Premiera Morawieckiego, Parlament wycofał się z przepisów nowelizacji ustawy o IPN – art. 55 a i b.

Autorem nowelizacji ustawy o IPN jest Patryk Jaki, wiceminister Sprawiedliwości. Nowelizację tę wysłał do Sejmu już pod koniec 2016 roku. Przez półtora roku była konsultowana z ambasadą USA i Izraela. Obie wypowiedziały się negatywnie na jej temat. Polski MSZ w zaginionej w niejasnych okolicznościach notatce ostrzegał przed negatywnymi efektami jakie ustawa może wywołać na arenie międzynarodowej. Posłowie zapytali też o zdanie Polską Fundację Narodową – która z zamyśle fundatorów miała współtworzyć polski wizerunek za granicą a znana jest przed wszystkim z bardzo drogich nieudanych kampanii reklamowych. Fundacja Helsińska, mimo że nie została zaproszona do konsultacji, opracowała obszerny dokument krytykujący ustawę.

Na początku tego roku, mimo negatywnych opinii nt. nowelizacji, Prawo i Sprawiedliwość zdecydowało o tym, że ją poprze. Nieoficjalnie doradcy partyjni przyznawali, że był to pomysł ministra Jakiego na kampanię wyborczą na Prezydenta Warszawy. Jaki, mając w ręku opinie ambasad, spodziewał się protestów ze strony organizacji żydowskich, na które liczył, bo planował zaprezentować się jako „obrońca dobrego imienia Polski przed antypolskimi opiniami Żydów”. Wiceminister jest jednocześnie przewodniczącym komisji weryfikacyjnej ds. reprywatyzacji w Warszawie, która bada czy w Warszawskim ratuszu nie doszło do nieprawidłowości przy oddawaniu przez urzędników związanych z PO majątków które w dużej mierze w Warszawie są po żydowskie. Minister był też autorem ustawy reprywatyzacyjnej, która miała raz na zawsze wyjaśnić sytuacje nieruchomości, które państwo Polskie po wojnie przejęło. „Minister liczył na to że połączy walkę z Żydami o dobre imię Polski z walką o kamienice w Warszawie” – mówi doradca PiS, który prosi o anonimowość.

Po półtora roku od zgłoszenia do Sejmu w PiS zdecydowano o powrocie do nowelizacji ustawy o IPN.

26 stycznia Sejm przegłosował przyjęcie poprawek Jakiego. W odpowiedzi na nie główny kontrkandydat obecnego szefa Izraelskiego rządu w zbliżających się wyborach, Ja’ir Lapid powiedział: „Były polskie obozy śmierci i żadne prawo tego nie zmieni”. Po tych słowach wydarzenia nabrały błyskawicznego tempa. Następnego dnia w trakcie obchodów 73. rocznicy wyzwolenia obozu w Auschwitz ambasador Izraela Anna Azari skrytykowała ustawę: „Izrael traktuje ją jako możliwość kary za świadectwo ocalonych z Zagłady”. Słowa te obiegły cały świat. Należy przypuszczać że pani ambasador użyła ich po konsultacjach ze swoim ministerstwem, a padły one jako pokłosie walki politycznej przed wyborami do Knesetu.

Po tych słowach powstała niezliczona liczba protestów przeciw ustawie. Autorem jednego z nich jest autor tego artykułu. Polska która trafiła na czołówki większości gazet na świecie nie dawała o osobie zapomnieć. Serię niefortunnych zachowań i wypowiedzi zaliczył premier Morawiecki. 17 lutego złożył wieńce przy grobach żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych, która w końcowym etapie II wojny światowej kolaborowała z niemieckimi nazistami.

22 lutego na konferencji w Monachium powiedział: „Tak, jak byli żydowscy sprawcy, tak, jak byli rosyjscy sprawcy, czy ukraińscy – nie tylko Niemcy”.

Słowa o „żydowskich sprawcach” wywołały nową falę krytyki międzynarodowej.

7 marca na konferencji poświęconej nagonce na Żydów w marcu 68′, premier powiedział „Marzec powinien być dla Polaków powodem do dumy, nie do wstydu”, czym wywołał kolejny skandal. Wiatr w żagle poczuli poczuli drugorzędowi politycy, w Semie atakowano badania nad antysemityzmem prowadzone przez prof. Michała Bilewicza, atakowano wystawę w Muzeum Polin poświęconą antysemityzmowi marca 68′. Senator PiS Waldemar Bonkowski „zasłynął” serią antysemickich wpisów w internecie. Izraelscy politycy nie zostawali dłużni. Skrajnie prawicowy minister edukacji Naftali Bennett powiedział: „To fakt historyczny, że wielu Polaków współpracowało przy mordowaniu Żydów”. Szef centrowej partii Jest Przyszłość, Ja’ir Lapid tweetował: „Żadne polskie prawo nie zmieni historii. Polska jest współwinna Holocaustu.”

Szybko pojawili się też dziennikarze którzy wyczuli z której strony wiatr wieje. Rafał Ziemkiewicz i Marcin Wolski (dyrektor TVP 2) opowiadali na antenie TVP2 antysemickie kawały. W programie Magdaleny Ogórek i Jacka Łęskiego pokazywanym na antenie TVP Info na pasku pokazywano antysemickie wypowiedzi, a prowadzący pozwolili na antysemickie ataki na swojego gościa Adama Sandauera.

Antysemici w Polsce poczuli że jest przyzwolenie na antyżydowskie wypowiedzi.

Pojawiła się fala wpisów w internecie, na murach domów, były też antysemickie ulotki. Organizacje żydowskie i ambasada Izraela zaczęły dostawać liczne antysemickie listy, telefony z pogróżkami a członkowie społeczności żydowskiej zaczęli porównywać panującą atmosferę do tej z marca 68′. Zaczęły się podnosić głosy o tym że Żydzi powinni uciekać z Polski.

W zażegnaniu kryzysu z pewnością nie pomógł konflikt w Polskim MSZ. Przez ponad pół roku nie mieliśmy ambasadora w Izraelu, bo dyplomaci nie mogli porozumieć się co do tego, kto nim powinien zostać. Nie pomogło też to, że po wyborach w 2015 r. zdecydowano o nietworzeniu stanowiska koordynatora ds. relacji z diasporą żydowską przy premierze lub prezydencie, co było tradycją w poprzednich kadencjach. Przez pół roku w państwie Polskim nie było urzędu, który miałby kompetencje i wiedzę do tego, aby starać się zażegnać konflikt.

Ustawa, która miała „bronić dobrego imienia Polski” spowodowała że w sposób dotychczas niespotykany rząd wypromował za granicą hasła, z którymi chciał walczyć , tj.: „Polish Holocaust”, „Polish camps” (co pokazują google trends). Zaczęto mówić o Polsce jako kraju rewizjonistów Holokaustu, kraju w którym ogranicza się wolność badań naukowych i wypowiedzi. Stanęliśmy w obliczu kryzysu nie tylko z Izraelem, społecznością żydowską, ale także z USA, które do tej pory były przedstawiany jako czołowy sojusznik Polski za granicą. Pięćdziesięciu dziewięciu senatorów USA podpisało protest przeciwko „Poland’s Holocoust bill”. W maju prezydent Trump odmówił spotkania z polskim prezydentem, który przyleciał do USA.

W wyniku prowadzonej polityki zagranicznej ochłodzeniu uległy relację Polski z większością sąsiadów.

Z powodu naruszenia przepisów o praworządności Polska znalazła się w konflikcie z Unią Europejską. Ustawa zapędziła rząd Morawieckiego do rogu. Jednym wyjściem było wycofanie się. Zdecydowano o zrobieniu tego tak, aby ograniczyć krytyczną dyskusję. Nowelizacja styczniowej nowelizacji o IPN dokonała się w ekspresowym tempie. 27 czerwca w ciągu kilku godzin przeszła przez Sejm, Senat, przez co często zaskoczeni parlamentarzyści musieli głosować nad zmianami, których nie mieli nawet czasu przeczytać. Po południu ustawę podpisał prezydent. Wieczorem premierzy Izraela i Polski wydali wspólne triumfalne oświadczenie.

W następnych dniach organizacje żydowskie w Polsce i za granicą pochwaliły zmiany.

Przewodniczący Światowego Kongresu Żydów Ronald Lauder napisał: „To zrozumiałe, że Polacy denerwują się, gdy Zagłada dokonana przez nazistowskie Niemcy i obozy określana jest jako „polska” tylko dlatego, że działo się to na okupowanej przez Niemców polskiej ziemi. Jednak karanie tych, którzy dopuszczali się takich wypowiedzi, byłoby ogromnym błędem”.

Rzeczniczka Departamentu Stanu USA Heather Nauert napisała, że jej kraj z zadowoleniem przyjął nowelizację.

David Harris z American Jewish Committee, powiedział: „Skorygowanie tych niepotrzebnych przepisów jest ważnym krokiem do przywrócenia zaufania i postępu w relacjach Polski, świata żydowskiego i USA”.

Jonathan Greenblatt, w imieniu Anti-Defamation League powiedział, że pomimo pozostałych problemów prawnych, poprawka „rozwiąże większość tego sporu”.

Gmina Żydowska w Warszawie i Związek Gmin Wyznaniowych Żydowskich oświadczyły; „Naszym zdaniem, wprowadzone na początku tego roku i uchylone dzisiaj przepisy mogłyby ograniczać wolność słowa, swobodę badań naukowych, świadectwo i pamięć o Holokauście”.

Z tymi słowami wydają się nie zgadzać naukowcy.

Yehud Bauer, słynny historyk Holokaustu, twierdzi, że Netanjahu uległ polskiej stronie i poparł polską narrację historyczną. Zdaniem Bauera Izrael i badacze Holokaustu zostali „zdradzeni”. Polski badacz, prof. Grabowski powiedział „Czy PiS wycofa te przepisy, czy nie, to efekt mrożący został osiągnięty. Polscy doktoranci trzy raz pomyślą, zanim zaczną badać historię delikatną i trudną.”

Najsilniejszym politycznym sojusznikiem uchwalenia styczniowych zmian w ustawie, a jednocześnie największym krytykiem wycofania się z nich, jest partia Kukiz 15′. Jej liderzy: Stanisław Tyszka, Marek Jakubiak, czy sam Paweł Kukiz nie kryli swego oburzenia zarówno sposobem procedowania zmiany, jak i treścią zmian. „USA i Izrael tupnęły nogą i rząd szybciutko wycofał się ze zmian w ustawie o IPN” – napisał poseł Tyszka i dodawał w radiowej „Trójce”: „Wczoraj był bardzo smutny dzień. Polska została ośmieszona i poniżona na arenie międzynarodowej. Okazało się, że nasze prawo jest pisane poza granicami kraju przez Izrael i USA”.

Wycofanie się z ustawy nie spowoduje, że przyzwolenie dla antysemityzmu w Polsce wróci do poziomu ze stycznia tego roku.

Premierzy nie zadeklarowali też w jaki sposób zamierzają doprowadzić do polepszenia relacji między krajami. Nie zadeklarowali jak będą wspierać dialog obywatelski. Nie zadeklarowali, że państwowe instytucje badające okres wojny będą pracować nad wspólną wersją historii obu narodów. Wydaje się wręcz, że wypracowane rozwiązanie umocni oba kraje w przeświadczeniu, że są jedynymi obrońcami swojej historii, o którą muszą walczyć z innymi narodami.

Zdjęcie tytułowe: Adam Jones, Ph.D. (CC BY-SA 3.0)

Krótka historia Nowoczesnej :)

W maju 2015 roku powstała Nowoczesna (wtedy NowoczesnaPL) jako liberalna alternatywa dla Platformy Obywatelskiej, nadzieja dla wolnościowego elektoratu, który nie chciał głosować na mniejsze zło. Początkowo szło jej nieźle, osiągnęła dobry wynik w wyborach parlamentarnych, a w pewnym momencie stała się partią z szansami na dominację na scenie politycznej. Niestety, niecałe 3 lata później jej historia dobiega końca po zawarciu koalicji z tą właśnie Platformą Obywatelską na warunkach bezwarunkowej kapitulacji. Co poszło nie tak?

31 maja 2015 roku 6 tysięcy osób spotkało się w hali Torwar na spotkaniu założycielskim ruchu Ryszarda Petru. Na scenie politycznej istniała spora próżnia. Liberalny elektorat zniechęcił się całkowicie do PO – wszyscy pamiętali nijaką politykę „ciepłej wody w kranie” zamiast reform, a nieco ponad rok wcześniej właśnie PO skonfiskowała 153 miliardów złotych z OFE. Jednocześnie upadał Twój Ruch Janusza Palikota, jako że lider nie był w stanie się określić czy jest liberałem czy socjaldemokratą. Panowało oczekiwanie, że liberalną partię założy Leszek Balcerowicz, ale zamiast niego zadania się podjął jeden z jego uczniów, czyli właśnie Petru. Na inauguracyjnym spotkaniu przebijało wolnorynkowe nastawienie do gospodarki, przedsiębiorczość i zniesienie finansowania partii z budżetu. Było to na tyle zachęcające, że od Torwaru włączyłem się w budowę Nowoczesnej.

Z czasem program się konkretyzował. Jednym z najważniejszych punktów stało się zniesienie progresji podatkowej. Przebiły się też – nieobecne na Torwarze – dwa światopoglądowe postulaty: związki partnerskie i „Świecka szkoła”. Do wyborów szliśmy z wolnorynkowym programem gospodarczym z lekkimi akcentami światopoglądowymi.

Po wyborach Ryszard Petru spraw światopoglądowych unikał. Ciśnienie w partii jednak było spore, by chociaż sprawą związków partnerskich zająć się z większym zaangażowaniem. Wbrew liderowi część warszawskich struktur Nowoczesnej – z udziałem czworga posłów! – wzięła udział w Paradzie Równości w 2016 roku, niosąc emblematy partii. Rok później udział Nowoczesnej w Paradzie był już oficjalny, a w 2018 roku partia przygotowała dobry projekt ustawy o związkach partnerskich. I byłaby to świetna wiadomość, gdyby nie fakt, że to chyba jedyny przykład, kiedy ewolucja ideowa partii poszła we właściwym kierunku.

Inne postulaty światopoglądowe, choć określane przez ich inicjatorów mianem liberalnych w rzeczywistości kierowały Nowoczesną w stronę lewicy. Choć szczęśliwie na Radzie Krajowej w grudniu 2017 udało się odrzucić pomysł „parytetów” i „suwaków” na listach wyborczych (parytety to zaprzeczenie równości płci – z równością mamy do czynienia wtedy, kiedy płeć NIE JEST kryterium ustalania list), to wiele radykalnych haseł lewicy stawało się oficjalnym stanowiskiem partii. W polityce miejskiej co chwila na zasadzie „wrzutek” pojawiały się propozycje ograniczania ruchu samochodowego i postulaty lewicowych „aktywistów” na planowanie przestrzenne ignorujące interesy właścicieli nieruchomości. Wreszcie wyjątkowym kuriozum okazał się projekt ustawy o tzw. „przemocy ekonomicznej”, za której to nowomową miała się kryć ingerencja w to jak gospodarstwa domowe dzielą między swoich członków swój majątek.

W pewnym momencie sprawy światopoglądowe zupełnie przesłoniły sprawy wolności gospodarczych. Nowoczesna zupełnie zapomniała o postulacie podatku liniowego. Znaczącym krokiem wstecz był program z 2016 roku, w którym postulat ten został rozmyty – pozostał w programie, ale odłożony na czas „po uporządkowaniu finansów publicznych”. Było tam też za wiele innych socjalnych wrzutek jak choćby płacy minimalnej (wprawdzie zregionalizowanej, ale na wysokim poziomie 50% średniego wynagrodzenia w powiecie).

Niesatysfakcjonujące było podejście Nowoczesnej do programu 500+. Elektorat liberalny oczekuje likwidacji tego socjalistycznego rozdawnictwa, tymczasem Nowoczesna kluczyła. W programie z 2016 r. zapisano, że nie będzie likwidowany, a jedynie reformowany. W 2017 r. o likwidacji powiedziała Kamila Gasiuk-Pihowicz, a następnie przedstawiono propozycję zastąpienia go programem Aktywna Rodzina. Później wypowiedzi jednych posłów o likwidacji 500+ natychmiast inni łagodzili.

Choć program z 2016 roku niósł wiele rozczarowań, to były też pozytywy. Bardzo liberalny charakter miał – w założeniu mający być najważniejszym elementem programu – „Dekalog Nowoczesnej”. Podkreślona w nim została ochrona własności prywatnej, wolności osobistych i gospodarczych. Ale z tą ochroną własności Nowoczesna postępowała różnie. Niepotrzebny atak Nowoczesnej na prawo właściciela ogródka do wycinki drzewa kosztował zapewne utratę sporej części poparcia. Ostatecznie – po mojej publicznej krytyce stanowiska Nowoczesnej – projekt ustawy jaki partia zgłosiła był pewnym kompromisem między ochroną przyrody a prawem własności, ale niesmak pozostał. Wolnorynkowy zryw miał miejsce przy okazji akcji „Kupuję kiedy chcę”, gdzie partia słusznie protestowała przeciwko zakazowi handlu w niedziele narzuconemu przez PiS, „Solidarność” i Kościół. I może dałoby się odzyskać poparcie liberałów, gdyby nie polityczna gra, która na zawsze pozbawiła
partię wiarygodności i sensu istnienia.

Wszystkie uwagi programowe są niczym wobec kapitulacji Nowoczesnej (partii, której celem było „kruszyć partyjny beton”) przed PO. Katastrofa ta przebiegła w dwóch etapach. Pierwszym było oddanie walkowerem wyborów w Warszawie. Tu szansa na zwycięstwo była realna, choć wymagała zapewne zamiany mało znanego Pawła Rabieja na bardzo popularną Kamilę Gasiuk-Pihowicz. Ryszard Petru w panice oddał Warszawę PO, gdy jego otoczenie zaczęło zdawać sobie sprawę tuż przed konwencją, że poparcie dla Katarzyny Lubnauer – kontrkandydatki na fotel przewodniczącego partii – rośnie. Stąd decyzja o „wywróceniu stolika”. Paradoksalnie, wszystko wskazuje, że gdyby nie ta ecyzja, to wybory wygrałby Petru. Katarzyna Lubnauer została przewodniczącą w nadziei na odwrócenie tej kapitulacji. Niestety – to drugi etap katastrofy – nie tylko nie dała rady, to jeszcze walkower ten rozszerzyła na inne miasta i sejmiki województw. W czasie negocjacji ze skompromitowaną PO poparcie dla Nowoczesnej drastycznie topniało. Po co komu Nowoczesna jako podróbka PO, w której idee się nie liczą? Tak właśnie upadła Nowoczesna – zabiła ją utrata wiarygodności.

Życie polityczne nie znosi próżni. Elektorat połączonej PO i Nowoczesnej ustabilizuje się na poziomie takim jak miała sama PO, czyli między 15 a 25%. Tymczasem ideowy, wolnościowy elektorat leży odłogiem i jest mniej więcej tam, gdzie był przed powstaniem Nowoczesnej. Jeśli chcemy pokonać PiS to nie da się tego zrobić przyłączając kolejną cegiełkę do bezideowej PO. Musi powstać siła, która PiSowi przeciwstawi idee wolnościowe.

Czy czeka nas rewolucja na rynku mieszkaniowym? :)

(…)

Polska ma słabo rozwinięty rynek mieszkań na wynajem – jedynie 4,5 proc. Polaków wynajmuje mieszkania po cenach rynkowych. Nie odbiegamy pod tym względem jednak od pozostałych państw regionu – mediana w regionie to 4,3 proc. W gospodarkach UE-15 niemal 5-krotnie większy odsetek osób wynajmuje mieszkania– mediana 19,8 proc.

Ważną przyczyną tego stanu rzeczy jest brak prywatnego rynku wynajmu w Polsce i krajach naszego regionu przed 1989 rokiem. W toku transformacji duża część państwowych mieszkań była prywatyzowana, co siłą rzeczy podniosło odsetek osób posiadających swój lokal na własność (Augustyniak et al., 2013). Jednocześnie jak dotąd polityka państwa poprzez takie programy jak „Mieszkanie dla Młodych” wspierała w Polsce zakup mieszkań, podnosząc jego atrakcyjność względem wynajmu.

Bariery migracji wewnętrznych, takie jak brak rozwiniętego rynku mieszkań na wynajem, mogą pogłębiać nierówności społeczne i dawać bodźce części osób do emigracji za granicę. Polacy, podobnie jak mieszkańcy innych pokomunistycznych państw członkowskich UE i Europy Południowej, rzadko zmieniają miejsce zamieszkania.

Współcześnie, kiedy produktywność pracy i w efekcie płace są silnie powiązane z miejscem zamieszkania wewnątrz kraju (Hsieh i Moretti, 2017; Gyourko et al., 2013), migracje wewnętrzne są kluczowe dla równych szans obywateli. Jeżeli zarobki w Warszawie są znacznie wyższe niż w reszcie kraju, to polityka publiczna powinna działać w kierunku ułatwiania migracji do Warszawy. Jeżeli takie migracje są trudne, to rosną nierówności dochodowe (Ganong i Shoag, 2017) i wiele osób może wybrać emigrację za granicę.

Większy odsetek własności nieruchomości w stosunku do wynajmu jednocześnie ogranicza mobilność pracowników i utrudnia zakładanie rodziny. Osoby posiadające dom na własność są mniej skłonne do szukania pracy poza miejscem zamieszkania. Potwierdzają to Blanchflower i Oswald (2014), którzy pokazują, że w USA w latach 1985-2011 większy odsetek domów na własność w danym regionie był skorelowany z wyższą stopą bezrobocia i mniejszą mobilnością na rynku pracy.

Poza tym mieszkanie trudniej jest kupić niż wynająć, szczególnie młodym osobom. To w efekcie oznacza, że nie mając dostępu do rozwiniętego rynku mieszkań na wynajem młodzi ludzie dłużej mieszkają z rodzicami, później zakładając własną rodzinę. Mulder i Billari (2010) argumentują nawet, że z tego powodu kraje rozwinięte o rozwiązaniach mieszkaniowych opartych na własności zamiast wynajmu, charakteryzują się niższą dzietnością.

Jednym z głównych powodów hamujących pełen rozwój rynku mieszkań na wynajem w Polsce są bariery eksmisji nieuczciwych lokatorów.

Trudność eksmitowania niepłacących lub niszczących mieszkanie lokatorów podnosi ryzyko właścicieli, co przekłada się na wyższe ceny najmu lub wyższe depozyty (Augustyniak et al. 2013; NBP, 2012; Gromnicka i Zysk, 2003). W rezultacie, w najbardziej atrakcyjnych miejscach, czyli tych o najwyższej produktywności pracy i w konsekwencji najwyższych zarobkach, czynsze wynajmowanych mieszkań są często wyższe niż raty kredytów hipotecznych (NBP, 2014, wykres 15 na str. 12 – później NBP zaprzestał publikacji tego wskaźnika).

Dzieje się tak dlatego, że czynsze muszą być wystarczająco wysokie, żeby kompensować ryzyko właścicieli mieszkań. W rezultacie powstaje silny bodziec w kierunku zakupu mieszkań zamiast wynajmu (Augustyniak et al., 2013).

Regulacje eksmisji lokatorów w Polsce są najbardziej restrykcyjne wśród wszystkich państw OECD dla których dostępne są dane.

(…)

Zaproponowana w ustawie nowa forma umowy najmu z uproszczoną procedurą eksmisyjną wychodzi naprzeciw rekomendacjom od lat formułowanym przez ekspertów rynku mieszkaniowego w Polsce.

Jeżeli zgodnie z oczekiwaniami jej wejście w życie przyczyni się do pełniejszego rozwoju rynku mieszkań na wynajem w Polsce, to może pomóc przeciwdziałać wzrostowi nierówności dochodowych, poprawić funkcjonowanie rynku pracy, a nawet przyczynić się do wzrostu dzietności.

Rafał Trzeciakowski – ekonomista FOR, doktorant w Katedrze Międzynarodowych Studiów Porównawczych Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, absolwent ekonomii i ekonomicznej analizy prawa w SGH, stypendysta na University of Wisconsin-Madison w USA i Fudan University w Chinach

Literatura

Augustyniak, H., Łaszek, J., Olszewski, K., & Waszczuk, J. (2013). „To rent or to buy – analysis of housing tenure choice determined by housing policy”. NBP Working Paper No. 164, Economic Institute, Narodowy Bank Polski.

Blanchflower, D. G., & Oswald, A. J. (2015). „Does high home-ownership impair the labor market?” Najnowsza dostępna wersja: https://www.researchgate.net/publication/256062745_Does_High_HomeOwnership_Impair_the_Labor_Market, 10.08.2017.

Ganong, P., & Shoag, D.W. (2017). „Why Has Regional Income Convergence in the U.S. Declined?”. NBER Working Paper No. 23609.

Gromnicka, E., & Zysk, P. (2003). „Polish Tenancy Law and the Principles of European Contract Law”, [w:] „National report in the framework of EUI Private Law Forum and Research Project” co-financed by the Grotius Programme for Judicial Co-operation in Civil Matters.

GUS (2016). „Gospodarka mieszkaniowa w 2015 r.” Główny Urząd Statystyczny.

Gyourko, J., Mayer, C., & Sinai, T. (2013). „Superstar cities”. American Economic Journal: Economic Policy, 5(4), 167-199.

Hsieh, Ch.-T., & Moretti, E. (2017). „Housing Constraints and Spatial Misallocation”. NBER Working Paper No. 21154.

Mulder, C.H., & Billari, F.C. (2010). „Homeownership Regimes and Low Fertility”. Housing Studies 25(4).

NBP (2014). „Informacja o cenach mieszkań i sytuacji na rynku nieruchomości mieszkaniowych i komercyjnych w Polsce w III kwartale 2013 r.”. Narodowy Bank Polski.

NBP (2012). „Raport o sytuacji na rynku nieruchomości mieszkaniowych i komercyjnych w Polsce w 2012 r.”. Instytut Ekonomiczny we współpracy z oddziałami okręgowymi, Narodowy Bank Polski.

NIK (2013). „Gospodarowanie lokalami komunalnymi w budynkach mieszkalnych. Informacja o wynikach kontroli”. Najwyższa Izba Kontroli.

Od redakcji: powyższy tekst to fragment analizy pt. „Umowa najmu instytucjonalnego ułatwi Polakom wynajem mieszkań”, opublikowanej przez Forum Obywatelskiego Rozwoju. Dziękujemy za możliwość publikacji na naszych stronach. Zachęcamy do zapoznania się z całością analizy. Skróty, tytuł i lead od redakcji. 

Samochody nie robią zakupów. Ludzie tak. :)

[K]ażdy, kto jeździ samochodem, chodzi pieszo czy ma bilet miesięczny na metro, gdy tylko przekroczy próg własnego domu uważa się za eksperta od transportu. To jak postrzega ulicę, ma ścisły związek z tym, jak się przemieszcza po mieście. Dlatego w każdym mieście mamy tylu zaangażowanych obywateli aż tryskających dobrymi intencjami, którzy ciągle kłócą się ze sobą nawzajem.

Eksperci od wszystkiego

[…] Modyfikacje w komunikacji miejskiej, który mogłyby skrócić czas dojazdu kilkudziesięciu tysięcy ludzi, bywają blokowane z powodu obaw o utratę kilku miejsc parkingowych lub po prostu wątpliwości, czy pomysł się sprawdzi.

Trudność nie leży wcale w inżynierii lub planowaniu. Debaty uliczne poświęcone ulicom z zasady opierają się na nieracjonalnych założeniach o tym, jak dana zmiana wpłynie na konkretnego mieszkańca — dojazd do pracy, miejsce do parkowania, poczucie bezpieczeństwa, obroty lokalnego sklepu. Praktycznie w każdym mieście, jakie odwiedzam, ludzie pytają, jak przekonywać obywateli do ingerencji w przestrzeń publiczną.

Najsilniejszym argumentem za radykalnymi zmianami — poza bezpieczeństwem i mobilnością, które powinny stanowić priorytet — jest ekonomiczny potencjał prawidłowo wyważonej ulicy. Mówienie językiem gospodarki popartym twardymi dowodami to znakomita broń przeciwko oskarżeniom rzucanym przez, jak ja to nazywam, Klubem Opowieści Dziwnej Treści.

Często po ogłoszeniu propozycji wprowadzenia zmian na ulicy pojawia się grupka krytyków, którzy wieszczą zagładę lokalnego handlu, twierdzą, że pojawią się korki, dostawczaki nie dojadą do sklepów, a klienci nie będą mieli gdzie zaparkować. Te mity podchwytują potem media i cytują je w materiałach poświęconym planowanym inwestycjom. Tymczasem tego rodzaju stwierdzenia nie znajdują odzwierciedlania w faktach.

Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze jesienią 2010 r., kiedy niewielka grupka mieszkańców zebrała się na 14 ulicy w East Side, żeby zaprotestować przeciwko zmianom na Pierwszej i Drugiej Alei, gdzie miały powstać buspasy, pasy rowerowe i bezpieczne przejścia dla pieszych. „Bloomberg pobudował te wszystkie ścieżki nie dla dobra środowiska i nie dla ludzi, tylko żeby dokopać kierowcom”, taka wypowiedź organizatora protestu pojawiła się na łamach bloga Gothamist. „Słyszałem to od kogoś z Urzędu ds. Transportu”.

Organizator utrzymywał, że w wyniku tego drogowego spisku zniknęły miejsca postojowe, a okoliczne sklepy straciły „kupę forsy”. Inna z protestujących osób mówiła, że coraz liczniejsi rowerzyści na ulicach Nowego Jorku wyglądają „idiotycznie”. Powtórzyła też oklepane: „To nie Amsterdam”. DOT [Departament Transportu Nowego Jorku] nie dysponuje Amsterdamometrem i nie mierzy zmian na ulicach w skali od jednego do dziesięciu wiatraków.

Analiza skutków ekonomicznych to skomplikowane przedsięwzięcie. Inżynierowie ruchu nie mogą przecież wchodzić do każdego sklepu w mieście i prosić o księgi rachunkowe albo sugerować sprzedawcom, żeby liczyli klientów, którzy wchodzą do sklepu i zapisywali, ile każdy z nich wydaje.

Uzyskanie prostej informacji o tym, jak inwestycja przekłada się na lokalny biznes — pozytywnie czy negatywnie — służy nie tylko podniesieniu ego urzędników. Analiza ekonomiczna jest równie istotna dla przetrwania inwestycji, co jakość samego projektu. Umożliwia też zastosowanie takich samych rozwiązań w innych miejscach.

[…] [W] sprawie 14 ulicy każdy miał swoje zdanie. Jednak niezależnie od tego, czy miał na jego poparcie jakieś argumenty czy nie, do mediów przebijały się tylko radykalne twierdzenia. Czy ktoś widział kiedyś samochód zatrzymujący się przed kawiarnią na kanapkę albo kręcący się przed witrynami eleganckich butików? Ja też nie. Samochody nie robią zakupów. Ale ludzie tak.

Przepustowość? Niekoniecznie

Mamy coraz więcej danych, które dowodzą, że im lepsze ulice, tym lepiej prosperuje biznes. Zmiany, które ułatwiają poruszanie się po mieście komunikacją publiczną, pieszo czy rowerem, zwiększają atrakcyjność ulicy, co przekłada się na lepszą sprzedaż w sklepach. To nie jest zero-jedynkowa korelacja. Ale trzeba wiedzieć, co mierzyć.

Opracowany w 2009 r. raport z programu Zielone Światła dla Midtown stanowił w swoim czasie najbardziej rozbudowaną analizę drogową, jaką kiedykolwiek przeprowadziliśmy. Poza danymi informującymi o tym, jak zamknięcie odcinka Broadwayu wpłynie na ruch kołowy w okolicy, oszacowaliśmy też konsekwencje dla komunikacji miejskiej, handlu i ruchu pieszego.

Był to pierwszy przypadek, kiedy drogowcy spojrzeli na ulicę z punktu widzenia wszystkich użytkowników, stojący w ostrym kontraście do typowej perspektywy inżyniera skupionego obsesyjnie na utrzymaniu przepustowości ulicy. Wszystkie zebrane dane wydatnie pomogły nam w rozwianiu kontrowersji otaczających Times Square, ale — nawet jeśli to było nasze największe przedsięwzięcie — to był tylko jeden projekt.

Dobre wyniki nie gwarantowały taryfy ulgowej przy wszystkich przyszłych inwestycjach. Zainstalowaliśmy kilkaset kilometrów buspasów i infrastruktury rowerowej, odzyskaliśmy kilkadziesiąt hektarów powierzchni ulic dla pieszych. W 2012 r. wpływ na handel powinien być już widoczny.

Niektórzy przedsiębiorcy narzekali, że każde utracone miejsce parkingowe na korzyść ścieżki rowerowej lub placu to kolejny gwóźdź do ich trumny, ale nie mieliśmy żadnych dowodów, żeby obalić takie oskarżenia. Zarządy dróg miejskich zazwyczaj nie zbierają danych ekonomicznych.

Wiedzieliśmy, że jeśli chcemy odnieść długofalowy sukces, to musimy robić pomiary inteligentnie. Jednak zbieranie danych nie jest łatwe. Po pierwsze potrzebna nam była metodologia ekonomiczna. Nawiązaliśmy współpracę z kolegami z miejskiego Urzędu Finansowego, odpowiedzialnego za zbieranie podatków w Nowym Jorku.

Otrzymaliśmy od nich szczegółowe, sumaryczne dane dotyczące sprzedaży wypracowanej przez kilkadziesiąt sklepików, restauracji i targów zlokalizowanych przy ulicach, gdzie zbudowaliśmy pasy rowerowe, buspasy i place. Porównaliśmy wyniki z tendencjami w handlu detalicznym w całym okręgu i w całym mieście, które posłużyły nam za grupę kontrolną.

Rezultaty były zaskakujące: sklepy umiejscowione przy przeprojektowanych ulicach osiągały lepszą sprzedaż, znacznie wyprzedzając firmy w swoim okręgu. Zestawienie danych ekonomicznych opublikowaliśmy w raporcie „Measuring the Street” (Mierzymy ulice). Żadne miasto nie opublikowało równie szczegółowej analizy poprawy jakości ulicy na biznes.

Bardziej przyjazne ulice, większa sprzedaż

Na Pearl Street na Brooklynie, w miejscu, gdzie w 2007 r. przeprowadziliśmy pierwszą próbą oswajania przestrzeni publicznej i wyremontowaliśmy dawny parking pod Manhattan Bridge, w ciągu pięciu lat przedsiębiorcy odnotowali obroty wyższe o 172 procent.

Restauracje i kawiarnie też prosiły o zorganizowanie ogólnodostępnych miejsc do siedzenia na ulicy. Kilka miejsc parkingowych zmieniło się w publiczny ogródek. Okoliczne sklepy odnotowały większą sprzedaż. Foto: NYC DOT
Restauracje i kawiarnie też prosiły o zorganizowanie ogólnodostępnych miejsc do siedzenia na ulicy. Kilka miejsc parkingowych zmieniło się w publiczny ogródek. Okoliczne sklepy odnotowały większą sprzedaż. Foto: NYC DOT

Ten skokowy wzrost wydaje się naturalny, gdy obecnie spojrzy się na okolicę. Trójkątna przestrzeń kiedyś była parkingiem, dzisiaj tętni życiem, bo na placyku przesiadują pracownicy okolicznych firm i mieszkańcy, popijając kawę lub przegryzając drugie śniadanie, które często kupują w pobliskich kawiarniach lub sklepach.

Na Dziewiątej Alei na Manhattanie, gdzie powstał pierwszy pas rowerowy oddzielony od jezdni parkującymi samochodami, na odcinku między 23 a 31 ulicą liczba poszkodowanych w wypadkach spadła o 58 procent, a sprzedaż sklepów wzrosła o 49 procent. W całym okręgu z kolei sklepy odnotowały zaledwie trzyprocentowy wzrost.

Przedsiębiorcy na Bronksie protestowali w 2008 r. przeciwko nowym buspasom, które miały zabić handel wzdłuż Fordham Road. Dane z 2012 r. rzuciły na tę kwestię nowe światło. We wszystkich małych sklepach przy tej ulicy sprzedaż zwiększyła się o 71 procent, czyli trzy razy więcej niż w całej dzielnicy, gdzie handel zyskał 23 procent.

Czy to możliwe, że niektóre sklepy radziły sobie dużo lepiej niż reszta? Oczywiście. Ale koniec końców po wprowadzeniu zmian na ulicach handel kwitł, niezależnie od tego, co sklepikarze myśleli o nowej organizacji ruchu. Przez ileś lat — i pewnie ciągle tak jest — ciężko było znaleźć restauratora albo właściciela sklepu oburzonego, że po wytyczeniu pasa rowerowego, buspasa albo placu koniunktura spadła. Według naszych danych było wprost przeciwnie.

Po mieście szybko i bezpiecznie

Ale dane sprzedażowe to nie wszystko. Dzięki informacjom z rynku nieruchomości udało się nam ustalić, że przy Union Square, który w 2011 r. też został objęty programem reorganizacji Broadwayu, liczba pustych lokali komercyjnych spadła o 49 procent. Z kolei na 14 ulicy, gdzie anonimowe sklepy przy Pierwszej i Drugiej Alei miały tracić „kupę forsy”, aż 47 procent mniej lokali świeciło pustkami.

A to tylko wisienka na torcie — autobusy jeździły o 18 procent szybciej, przewoziły o 12 procent więcej pasażerów (i to mimo tego, że w tym czasie ogólna liczba użytkowników autobusów w mieście spadała), na ulicy pojawiło się o 177 procent rowerzystów więcej, czas przejazdu samochodem się skrócił, a liczba wypadków kończących się obrażeniami zmniejszyła o 37 procent.

W 2012 r., gdy fala krytyki przeszła, i kilkaset realizacji z nowości stało się oswojonymi elementami miejskiego krajobrazu, dane dotyczące początkowo kontrowersyjnych projektów zaczęły żyć własnym życiem — retorycznym oraz politycznym. Dowodziły, że przeprowadzone interwencje rozwiązały problemy, poprawiły bezpieczeństwo, a przy tym miały neutralny lub nawet pozytywny wpływ na płynność ruchu i biznes.

Debata publiczna przestała skupiać się na anegdotach i nabrała bardziej analitycznego charakteru. Upubliczniliśmy zastosowaną przez nas metodologię, żeby inne miasta mogły skorzystać z naszych metod. W nadchodzących latach informacje o ekonomicznym wymiarze transportu będą równie ważne, co prędkość przejazdu i ilość pojazdów. Jeśli miasta nie będą gromadziły takich danych, będą narażone na bezpodstawne oskarżenia o szkodzenie przedsiębiorcom.

Piesi kupują więcej

Poza ukazaniem realnego wpływu zmian transportowych na handel zebrane dane pomogły nam też rozbroić nieuzasadnione założenia o tym, kto jest użytkownikiem ulicy. Zdaniem sklepikarzy gros ich klientów stanowili kierowcy, dlatego uważali, że pasy rowerowe i place dla pieszych im zaszkodzą. […]

W siedmiu z dziewięciu dzielnic, gdzie przeprowadziliśmy sondaże, 85 do 93 procent ludzi przyjechało na zakupy bez samochodu. Największy wynik odnotowaliśmy w Jackson Heights, na Queensie. Nawet w New Dorp na zakochanej w autach Staten Island tylko 39 klientów przyjechało własnym samochodem lub taksówką. Te liczby wywróciły do góry nogami twierdzenie, że miejsca parkingowe to dla małych sklepów sprawa życia i śmierci.

Te wnioski nie dotyczą tylko Nowego Jorku. Na całym świecie nie brak dowodów, że to piesi są najważniejszą klientelą sklepów położonych na parterze. W wielu miastach kierowcy wydają mniej niż inni klienci. Sklepikarze konsekwentnie przeszacowują ich wartość, za to nie doceniają klientów, którzy przychodzą na własnych nogach, przyjeżdżają rowerem lub transportem publicznym.

W 2011 r. Transport for London zlecił przeprowadzenie indywidualnych wywiadów z właścicielami sklepów w piętnastu dzielnicach handlowych brytyjskiej stolicy. Badacze odkryli, że klienci, którzy przyjeżdżali autem, rzeczywiście wydawali więcej przy pojedynczej wizycie, ale za to ludzie, którzy docierali do sklepu pieszo, metrem lub autobusem przychodzili częściej i w ciągu tygodnia bądź miesiąca wydawali w sumie pięć razy więcej niż kierowcy.

Podobne wyniki uzyskało miasto Portland w Oregonie w tym samym roku. Badanie dotyczyło dzielnic handlowych w całym mieście i okazało się, że „klienci, którzy przyjeżdżają samochodem, wydają w każdym sklepie najwięcej w trakcie pojedynczej wizyty, ale na przestrzeni miesiąca to rowerzyści wydają najwięcej”. Rowerzyści wydają 75,66 dolarów, a kierowcy 61,03 dolara.

W San Francisco dwie trzecie sklepikarzy przy Valencia Street w Mission District odnotowało wzrost sprzedaży po zainstalowaniu pasów rowerowych i poszerzeniu chodników w 1999 r. W Dublinie właściciele sklepów przy Henry Street szacowali, że 19 procent ich klientów przyjeżdża autem, podczas gdy w rzeczywistości było to ledwie 9 procent. Połowa pierwotnych szacunków.

Na Grafton Street, innej handlowej ulicy Dublina, sklepikarze zakładali, że 13 procent ludzi to kierowcy. Jak sprawdzili badacze było to 10 procent, czyli przedsiębiorcy przeszacowali o jedną czwartą.

W Auckland w Nowej Zelandii ratusz postanowił usunąć w centrum miejsca parkingowe i stworzyć deptaki, dzięki czemu nastąpiła koncentracja ruchu pieszego. Wzrost obrotów — 140 procent. Podobnie przy O’Connel Street, wąskiej śródmiejskiej uliczce, która przeobraziła się w buzującą energią i przyjazną ludziom ulicę […]. Obroty skoczyły o 430 procent.

Auckland (Nowa Zelandia). Przed...
Auckland (Nowa Zelandia). O’Connel Street przed zmianami…

Dzięki tego rodzaju danym można podejmować istotne decyzje transportowe — przeorganizowywać ulice, ograniczać ruch prywatnych aut i ułatwiać poruszanie się osobom korzystającym z transportu publicznego, pieszym lub rowerzystom. […]

... i po. Foto: Auckland Design Office, Rada Miasta Auckland.
… i po. Foto: Auckland Design Office, Rada Miasta Auckland.

Janette Sadik-Khan – miejska aktywistka, ekspert do spraw transportu i urbanizacji; z wykształcenia politolog i prawnik; pracowała m.in. w Departamencie Transportu w Waszyngtonie i międzynarodowej firmie transportowej Parsons Brinckerhoff; w czasie rządów burmistrza Michaela Bloomberga w Nowym Jorku, w latach 2007-2013 pełniła funkcję komisarza do spraw transportu, założycielka Bloomberg Associates – organizacji odpowiedzialnej za modernizację miast na potrzeby ludzi; przewodnicząca National Association of Transportation Officials

Seth Solomonow – absolwent Columbia University Graduate School of Journalism, dyrektor strategiczny ds. medialnych Departamentu Transportu podczas kadencji Janette Sadik-Khan, odpowiedzialny za promocję i marketing wprowadzanych przez zespół Janette Sadik-Khan zmian urbanistycznych; manager w Bloomberg Associates

Tłumaczenie: Weronika Mincer

Walka o ulice

Od redakcji: Powyższy tekst to fragment rozdziału dwunastego pt. „Mierzymy ulice” wydanej w 2017 roku przez Wydawnictwo Wysoki Zamek książki pt. „Walka o ulice. Jak odzyskać miasto dla ludzi”. Książka jest do nabycia m.in. na stronie internetowej wydawnictwa . Dziękujemy wydawnictwu Wysoki Zamek za możliwość opublikowania fragmentu książki w serwisie Liberte.pl. Tytuł, śródtytuły, lead i skróty (w tym pominięcie przypisów) od redakcji. Zdjęcia: materiały prasowe.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję