Polska stawka w wyborach w USA :)

Prawdopodobne zwycięstwo Joe Bidena w wyborach prezydenckich 2020 roku w USA byłoby dobrą wiadomością dla Europy i Polski. Ale nawet jeśli pójdą za tym dążenia do zawarcia nowego partnerstwa transatlantyckiego, odbudowa tego sojuszu oznaczać będzie szereg trudnych decyzji. Podczas gdy prezydentura Bidena wpłynie na stan bilateralnych relacji polsko-amerykańskich, to bardziej istotne mogą okazać się jej skutki dla polskiej polityki europejskiej.

Miejsce Polski w polityce Stanów Zjednoczonych zawsze było funkcją ich strategii wobec Europy. Inne czynniki odgrywały tylko podrzędną rolę. Polska była beneficjentem amerykańskiego zaangażowania na rzecz stabilizacji Europy po 1989 roku, czego efektem było rozszerzenie NATO i poparcie Waszyngtonu dla przyjęcia nowych członków przez Unię Europejską. Symbioza między USA a Europą zakłócona została wojną w Iraku, ale do czasów Trumpa nie doszło do rozbratu między nimi. Przez cały okres do 2016 roku proatlantyckie nastawienie Warszawy było ważne dlatego, że Waszyngtonowi nie tylko zależało na bliskiej współpracy z Europą, ale Europa stanowiła (nawet jeśli w malejącym stopniu) kluczowy punkt ciężkości w amerykańskiej polityce zagranicznej.

W ostatnich czterech latach Polska była na swój sposób beneficjentką zupełnie innej strategii USA wobec Starego Kontynentu: wymierzonej w jedność Unii Europejskiej i mającej antyniemieckie ostrze. Trump starał się – choć był w tym nie w pełni skuteczny – rozgrywać i wykorzystywać napięcia między krajami członkowskimi UE, spośród których Polska była dla niego szczególnie przydatnym partnerem. Ciepłe relacje z rządem i prezydentem PiS (związane też z powinowactwem ideowym) kontrastowały ze stosunkiem Waszyngtonu do Berlina i Brukseli, służąc uwydatnieniu podziału Europejczyków na „lepszych” i „gorszych” (dla USA). Polska pomagała Waszyngtonowi realizować inicjatywy polityczne krytycznie postrzegane przez partnerów w UE (konferencja bliskowschodnia), ale mogła liczyć na przychylność w kwestiach o tak dużym dla siebie znaczeniu, jak obecność amerykańskiego wojska w Polsce, kwestia wiz dla obywateli RP czy sankcje wobec Nord Stream 2.

Prawdopodobne zwycięstwo Joe Bidena w wyborach prezydenckich będzie oznaczało początek zupełnie nowego etapu w relacjach między Europą a Stanami Zjednoczonymi, co istotnie wpłynie na pozycję Polski. Jeśli Warszawa będzie chciała zachować status ważnego sojusznika Waszyngtonu, to nie wystarczy w tym celu odwołanie się do tradycyjnego atlantycyzmu. Konieczne będą zarówno zmiany w polityce wewnętrznej, jak i reorientacja w polityce europejskiej.

W kierunku nowego partnerstwa transatlantyckiego

Jeśli rzeczywiście w tym roku dobiegnie końca era Donalda Trumpa, zostanie prawdopodobnie zapamiętana nie jako anomalia w stosunkach transatlantyckich, lecz swego rodzaju burzliwy okres przejściowy: między dawnym partnerstwem Europy ze Stanami Zjednoczonymi a jego nowym modelem, którego kształtu na razie nie znamy. Powód jest prosty. Jakkolwiek napięcia między Unią a USA spowodowane były konfrontacyjnym stylem polityki Trumpa, wyznawanym przez niego podejściem America first i tendencją do podejmowania nieuzgodnionych z sojusznikami (lub nawet wrogich im) kroków, to zmiany definicji interesów amerykańskich w świecie nie są produktem ostatniej kadencji. Konieczność przeformułowania tych relacji oczywista była już za czasów Baracka Obamy. Prezydentura Trumpa charakteryzowała się niemożnością realizacji tego celu, ale go nie unieważniła. Co więcej, w drastyczny sposób ukazała także możliwość rozejścia się dróg Europy i Stanów Zjednoczonych oraz skalę problemów, jakie częściej dzielą niż łączą obu partnerów. Nowe uwarunkowania wynikają zresztą nie tylko ze zmian w polityce USA. Unia Europejska jest dzisiaj także w innym punkcie niż w 2016 roku: w związku z brexitem, kryzysem rządów prawa, ale także z nowymi wysiłkami na rzecz wzmocnienia jej od wewnątrz, czego świadectwem jest nowy budżet na lata 2021–2027 i fundusz odbudowy. Unia stawiająca na Zielony Nowy Ład i silniej nastawiona na obronę swojego porządku (np. za pomocą instrumentów polityki konkurencji) jest już innym partnerem niż kilka lat temu.

Ewentualne zwycięstwo demokraty Joe Bidena nastąpi więc w zupełnie nowych warunkach: osłabionych fundamentów partnerstwa USA–Europa i przekonania, że jego filary trzeba ustawić na nowo. Nie należy oczekiwać zatrzymania się ewolucji w kierunku większej asertywności USA, ich mniejszego zaangażowania w rolę strażnika ładu międzynarodowego czy skupienia uwagi na Chinach (a nie na Europie). Wygrana Bidena prowadziłaby bez wątpienia do znaczącego obniżenia napięć między USA a Europą i do powrotu współpracy przynajmniej w wielu istotnych obszarach (polityka klimatyczna, prawa człowieka, dyplomacja wielostronna, prawdopodobnie też Iran). Oczywiście zwycięstwo kandydata demokratów nie będzie jednak oznaczało prostego powrotu do normalności w stosunkach transatlantyckich. Co najważniejsze, dopiero prezydentura Bidena może okazać się prawdziwym sprawdzianem, czy Unia Europejska potrafi zbudować nowe relacje z USA, oparte nie tylko na wzajemnym zaufaniu, lecz także na innym podziale odpowiedzialności i przyjęciu na siebie większej liczby zadań. Wiążą się z tym duże szanse, lecz także nie mniejsze oczekiwania pod adresem Europejczyków.

Paradoksalnie prezydentura Trumpa była z tej perspektywy łatwiejszym wyzwaniem, bo „zwolniła” Europejczyków z konieczności podchodzenia do takiego testu. Otwarta wrogość Trumpa wobec Unii jako takiej i Niemiec w szczególności uczyniła opcję odnowy partnerstwa iluzoryczną. Większości ważnych decyzji Trump nie konsultował z Europejczykami (np. wycofania wojsk z Syrii) albo podejmował je wbrew ich interesom (wypowiedzenie porozumienia z Iranem). W tym kontekście wysuwane przez Trumpa oczekiwania – dotyczące tak ważnych spraw, jak wydatki zbrojeniowe czy kwestie handlowe – mogły być traktowane z dystansem lub jako kolejny przejaw niechętnej niedawnym sojusznikom polityki. Innymi słowy, prezydentura Trumpa dostarczała Europejczykom (zwłaszcza Niemcom oraz Francji) dobrego pretekstu, aby odsuwać od siebie także te kwestie w relacjach transatlantyckich, które wymagają nowego ułożenia niezależnie od tego, kto rządzić będzie w Waszyngtonie.

Wybór Bidena na prezydenta położy kres tej polityce: Unia Europejska będzie musiała przystąpić do poważnej rozmowy ze Stanami Zjednoczonymi o podziale obowiązków w świecie i o nowym ułożeniu relacji wzajemnych. Świadomość większej wspólnoty interesów i wartości będzie bez wątpienia kluczową zmianą w stosunku do ery Trumpa. Ale w równym stopniu pewne jest, że warunkiem bliskiej i opartej na odbudowanym zaufaniu współpracy z administracją Bidena, jakiej życzyłaby sobie większość krajów UE, powinna być gotowość Europy do wyjścia naprzeciw USA w szeregu kluczowych dla nich spraw. Takie nowe partnerstwo tym przede wszystkim różnić będzie się od poprzedniego, że amerykański parasol bezpieczeństwa się skurczy, zaś Europa część ważnych dla siebie problemów będzie musiała rozwiązywać sama lub przy ograniczonym zaangażowaniu Stanów Zjednoczonych. Wyznacznikiem postawy proatlantyckiej przestanie być już tylko przywiązanie do NATO i amerykańskiego przywództwa w świecie. Kluczowym jej miernikiem okaże się wkład w budowę takiej Unii Europejskiej, która będzie w stanie w stanie efektywnie odciążać USA na arenie międzynarodowej w rozwiązywaniu problemów globalnych. Ta ewolucja przyniesie szereg wyzwań dla Polski.

Sojusz demokratów

Słowa Joe Bidena, który w debacie prezydenckiej jednym tchem wymienił Białoruś, Polskę i „reżimy totalitarne”[1], nie były wymierzone bezpośrednio w Polskę, lecz odczytywać je należy jako odzwierciedlenie priorytetu jego agendy politycznej: obrony demokracji przed tendencjami autorytarnymi i antyliberalnymi. „Triumf demokracji i liberalizmu nad faszyzmem i autokracją legł u podstaw wolnego świata. Ale ta walka nie definiuje tylko naszej przeszłości. Będzie ona definiować także naszą przyszłość” – napisał Biden w programowym artykule na temat swojej planowanej polityki zagranicznej na łamach „Foreign Affairs”[2]. W oczywisty sposób tak sformułowany cel jest pochodną problemów amerykańskiej polityki wewnętrznej i zagrożeń dla porządku demokratycznego związanych z działaniami Donalda Trumpa. Wezwanie do odnowy demokracji w USA i postawienia jej wzmocnienia na agendzie globalnej to związane ze sobą i wzajemnie warunkujące się cele. Biden zamierza zorganizować międzynarodowy Szczyt Demokracji, chcąc „wzmocnić instytucje demokratyczne i otwarcie wystąpić przeciwko narodom, które nie przestrzegają reguł [backsliding]”. I zapowiada, że pod jego przywództwem Stany Zjednoczone będą chciały wymóc na uczestnikach takiego szczytu dalsze zobowiązania dotyczące trzech obszarów: walki z korupcją, obrony przed autorytaryzmem oraz promowania praw człowieka w tych państwach i poza ich granicami.

Demokratyczna ofensywa Bidena w oczywisty sposób stanowić będzie problem dla rządu Prawa i Sprawiedliwości. Biden określa w swoim tekście Trumpa jako przedstawiciela obozu przeciwnego, który „układa się z autokratami, a okazuje pogardę dla demokratów”. Trudno sobie wyobrazić, by Polska – depcząca rządy prawa, pozostająca pod pręgierzem organizacji monitorujących przestrzeganie demokracji i praw człowieka oraz sympatyzująca z Orbánem – mogła być postrzegana przez Bidena jako ważny partner w realizacji jego kluczowego zadania. Pod przywództwem Bidena Stany Zjednoczone będą raczej uwiarygodniać (jeśli nie otwarcie wspierać) działanie takich instytucji, w tym Unii Europejskiej, które mają na celu przywrócenie standardów demokracji liberalnej w Polsce. Pryncypialność Bidena w tej kwestii może sugerować, że Waszyngton nie będzie ograniczał się do interwencji dyplomatycznych tylko w wypadkach, gdy zagrożone są amerykańskie interesy biznesowe (np. kwestia własności mediów w Polsce). Podczas gdy regres demokracji w Polsce nie zaważył na relacjach z USA za czasów Trumpa, w przypadku Bidena stanie się to kluczowym wyzwaniem – nadmierna bliskość z osuwającą się ku rządom niedemokratycznym Warszawą podważałaby wiarygodność agendy politycznej amerykańskiego prezydenta.

Waszyngton – Berlin –Warszawa

Joe Biden uchodzi za prawdopodobnie ostatniego amerykańskiego prezydenta, który przywiązywać będzie wyjątkowe znaczenie do relacji z Europą[3]. Inaczej niż Trump widzi w Unii Europejskiej nie przeciwnika, lecz potencjalnego partnera w rozwiązywaniu problemów, które mają dla Stanów Zjednoczonych kluczowe znaczenie. Nawet jeśli część wyzwań definiuje podobnie lub tak samo jak Trump (konieczność zdecydowanego wystąpienia przeciwko Chinom, ograniczenie zaangażowania wojskowego w świecie czy nałożenie na sojuszników większych zobowiązań w dziedzinie bezpieczeństwa), to jego strategia dochodzenia do tych celów będzie odmienna: nie poprzez szantaż, konfrontację i działania jednostronne, lecz dzięki dążeniu do współpracy i wykorzystywaniu instytucji multilateralnych[4].

Takie podejście oznaczać będzie gruntowną reorientację polityki wobec Unii Europejskiej. Bidenowi zależy na silnej, nie słabej Unii, nawet jeśli w szeregu spraw różnice interesów między Europą a Stanami Zjednoczonymi nie znikną.

W tej strategii szczególną rolę odgrywają Niemcy. Julianne Smith – jedna z najbliższych doradczyńBidena do spraw polityki zagranicznej – sugeruje, że swoją pierwszą wizytę zagraniczną nowy prezydent powinien złożyć właśnie w tym kraju[5]. Smith podkreśla, że Niemcy są krajem, który był najbardziej niesprawiedliwie krytykowany przez Trumpa. Jej zdaniem Biden powinien wygłosić w Berlinie przemówienie nakreślające wizję nowego partnerstwa transatlantyckiego, skoncentrowanego wokół idei obrony wartości demokratycznych przed autorytaryzmem oraz definiującego nie tyle obietnice USA (jak w przeszłości), lecz amerykańskie oczekiwania wobec Europy.

Stanom Zjednoczonym pod przywództwem Bidena zależeć będzie na odbudowie znajdujących się w kryzysie relacji z Niemcami, nawet jeśli pozostanie wiele bilateralnych problemów i napięć – w odniesieniu do Nord Stream 2, kwestii handlowych, wydatków na obronę czy polityki wobec Chin. Tym samym Berlin powróci do roli głównego interlokutora administracji amerykańskiej w Europie jako kraj o największym wpływie na kierunek polityki Unii Europejskiej, z którą USA poszukają możliwości współpracy, a nie konfrontacji. Dla Polski oznacza to powrót do sytuacji z czasów prezydencji Baracka Obamy (a nawet wcześniej), kiedy to przedstawiciele Waszyngtonu wyraźnie komunikowali Warszawie, że USA oczekują ścisłej współpracy i dobrego porozumienia między Berlinem a Warszawą. Za prezydentury Bidena znaczenie Polski jako partnera USA zostanie w dużej mierze uzależnione od tego, czy zdoła ona odbudować swoje relacje z Berlinem. Aktualne napięcia w dwustronnych relacjach z Niemcami będą postrzegane jako niepotrzebnie komplikujące politykę europejską Waszyngtonu.

Bezpieczeństwo nie tylko na wschodzie

Prezydentura Bidena – którego krytyczny stosunek do Rosji i przywiązanie do NATO są dobrze znane – pozytywnie wpłynie na bezpieczeństwo Polski. Nie należy się spodziewać, aby cofnięte mogły zostać decyzje o wzmocnieniu obecności wojskowej USA w Polsce podjęte przez administrację Trumpa. Biden może natomiast doprowadzić do rezygnacji z zapowiedzianego przez Trumpa zmniejszenia amerykańskiego kontyngentu w Niemczech, co miałoby negatywny wpływ na bezpieczeństwo wschodniej flanki NATO. Także w kwestii przyszłości gazociągu Nord Stream 2 nie należy spodziewać się istotnej zmiany stanowiska Waszyngtonu – krytyczny stosunek Bidena do tego projektu nie skłoni go do wycofania się z polityki sankcji skierowanych przeciwko tej inwestycji, tym bardziej, że kluczową rolę odgrywa tutaj Kongres, a nie administracja prezydencka.

Podczas gdy kierunek polityki wschodniej Waszyngtonu zgodny będzie z interesami Polski, zaś zmiana na stanowisku prezydenta zredukuje nieprzewidywalność polityki amerykańskiej, nie mniej ważny jest jej inny aspekt: polityka wobec Rosji i wschodniego sąsiedztwa UE nie stanie się znowu głównym obszarem rozmów i współpracy transatlantyckiej. Po pierwsze, USA nie wrócą do roli aktywnego gracza w Europie Wschodniej (z której zrezygnowały już za Obamy). Po drugie, USA będą oczekiwały od Unii Europejskiej większego zaangażowania w regionach o strategicznym dla nich znaczeniu, czyli obszarze Indopacyfiku. Po trzecie, USA kontynuować będą wycofywanie z obszarów o strategicznym znaczeniu dla Europy, czyli z Bliskiego Wschodu i Afryki (zgodnie ze słowami Bidena, kładąc wreszcie kres „niekończącym się wojnom”)[6].

Tradycyjna postawa proatlantycka (wsparcie dla NATO) już nie wystarczy jako odpowiedź na te nowe okoliczności. Poważny dialog między Europą a Stanami Zjednoczonymi na temat bezpieczeństwa – teraz wreszcie możliwy – dotknie szeregu kwestii mieszczących się poza listą priorytetów polskiej polityki zagranicznej. Czy i jaką rolę NATO ma pełnić poza Europą? W jaki sposób kraje Europy mogłyby wypełnić pustkę po Stanach Zjednoczonych w jej południowym sąsiedztwie? Czy odpowiedzią na nowy kontekst strategiczny ma być budowa europejskiego filaru NATO (i jak miałby on wyglądać?)? A może chodzi raczej o rozwój europejskiej „autonomii strategicznej”, czyli niezależnych od USA zdolności działania?

Co istotne, należy się spodziewać, że także administracja Bidena oczekiwać będzie od Unii Europejskiej, aby ta ostatnia samodzielnie była w stanie przejąć odpowiedzialność z bezpieczeństwo tam, gdzie Amerykanie nie zamierzają się już w pełni angażować. Sojusz ze Stanami Zjednoczonymi oznacza gotowość do aktywnego zaangażowanie także w tym zakresie. Oczy Waszyngtonu z pewnością silniej zwrócą się ku Francji jako krajowi nie tylko mającemu interesy bezpieczeństwa w tym obszarze, lecz także dysponującego prawdziwymi zdolnościami i wolą działania. Ta ewolucja od bezwarunkowej wspólnoty bezpieczeństwa do partnerstwa opartego w większym stopniu na interesach i podziale zadań prędzej czy później postawi pytanie o to, jaki wkład we wspólne wysiłki europejskie włożyć są w stanie inne kraje, w tym Polska.

Wnioski

Niezależnie od wyniku wyborów prezydenckich 2020 roku, Stany Zjednoczone pozostaną w nadchodzących latach krajem silnie skupionym na narastających problemach polityki wewnętrznej, a w wymiarze międzynarodowym na rywalizacji z Chinami. Europa i jej problemy wewnętrzne odgrywać będą mniej istotną rolę, niewspółmierną do rangi, jaką miały w przeszłości. Niemniej spodziewana prezydentura Joe Bidena będzie dla Polski i Europy ogromną, być może ostatnią, szansą na odnowę i wzmocnienie partnerstwa transatlantyckiego. Wystawi ona jednak i Unię Europejską, i Polskę na trudną próbę. Szczególnie w interesie Polski jest to, aby nowy kształt partnerstwa z USA okazał się trwałą i nośną konstrukcją. Ale sprostanie oczekiwaniom USA oraz stawienie czoła konsekwencjom długofalowych trendów w polityce amerykańskiej wymaga reorientacji w wielu ważnych obszarach polityki. Dla Warszawy pierwszorzędnym problemem staną się kwestie demokracji i rządów – bez zmiany kursu Polska z hołubionego partnera Waszyngtonu zmieni się w przedmiot krytyki i nacisków. Ale niezależnie od tego fundamentalne znaczenie będzie miała dyskusja w ramach Unii Europejskiej, jaką uruchomi konieczność nowego ułożenia relacji z USA.

Perspektywa rządów przyjaznej Europie administracji w Waszyngtonie może do pewnego stopnia osłabić zwolenników budowy „suwerenności europejskiej” (zdolności UE do niezależnego, także od USA, działania na arenie międzynarodowej), do których Polska dotąd nie należała[7]. Ostatecznie jednak tylko taka Unia Europejska, która jest samodzielnym i skutecznym podmiotem w relacjach międzynarodowych, będzie przydatnym partnerem, jakiego Stany Zjednoczone mogą traktować poważnie. Nawet jeśli Biden wygra, Europa nie uniknie poważnej dyskusji o tym, jak do tego doprowadzić. Tym samym odnowa partnerstwa transatlantyckiego i budowa europejskiej suwerenności będą musiały postępować równolegle – i wzajemnie się warunkować. Nowy model polskiego atlantycyzmu oraz znaczenie Polski dla USA są nieodłącznie związane z odpowiedziami, jakich udzielimy na trudne pytania dotyczące przyszłości Unii.

październik 2020

 

[1] Joe Biden wymienia Polskę razem z Białorusią, Węgrami i „totalitarnymi reżimami”, https://www.onet.pl/informacje/onetwiadomosci/wybory-w-usa-joe-biden–wymienia-polske-razem-z-bialorusia-i-wegrami/2fgzkt7,79cfc278, dostęp 20 października 2020.

[2] J. Biden, Why America Must Lead Again, Foreign Affairs, March/April 2020, https://www.foreignaffairs. com/articles/united-states/2020-01-23/why-america- -must-lead-again.

[3] J. Kirkegaard, Europe Needs to Be Prepared to Jump through a “Biden Window of Opportunity”, https://www. gmfus.org/blog/2020/10/09/europe-needs-be-prepared- jump-through-biden-window-opportunity, dostęp 20 października 2020.

[4] Por. J. Traub, The Biden Doctrine Exists Already. Here’s an Inside Preview, https://foreignpolicy. com/2020/08/20/the-biden-doctrine-exists-already-heres- an-inside-preview/, dostęp 20 października 2020.

[5] J. Smith, What the Next President Can Do to Save Our Alliances with Europe, https://washingtonmonthly.com/ magazine/january-february-march-2020/what-thenext-president-can-do-to-save-our-alliances-with-europe/, dostęp 20 października 2020.

[6] Por. M. Overhaus et al., Sieben Trends, die die Innenund Außenpolitik der USA prägen werben, https://www.swp-berlin.org/publikation/usa-langfristige-trends-inder-innen-und-aussenpolitik/, dostęp 20 października 2020.

[7] J. Puglierin, Touching the elephant: European views of the transatlantic relationship, https://www.ecfr.eu/article/commentary_touching_the_elephant_european_views_of_the_transatlantic_relati, dostęp 20 października 2020.

Tekst pochodzi z forum Idei Fundacji Batorego.

Autor zdjęcia: Michael

ECFR wraz z Fundacją im. Heinricha Boella są organizatorami serii debat online „Świat pod lupą” z udziałem międzynarodowych ekspertów, które skierowane są do wszystkich osób zainteresowanych aktualnymi wydarzeniami na świecie i w Europie. 5 listopada o 16.00 tematem debaty będą wyniki wyborów w USA. Szczegółowy program oraz link rejestracyjny dostępne są na www.swiatpodlupa.eu.

 

Stulecie prohibicji :)

Słowo „prohibicja” kojarzymy z alkoholem i w istocie zakaz jego konsumpcji jest już niewyobrażalny. „Wychowanie w trzeźwości” ogranicza się do takich celów, jak usuwanie reklam, podwyższanie akcyzy, ograniczanie czasu i punktów sprzedaży, czy jednodniowe rekonstrukcje historyczne z okazji przyjazdu papieża. Ale przecież żyjemy nadal w świecie prohibicji.

16 stycznia 1920 roku w Stanach Zjednoczonych weszła w życie 18. poprawka do konstytucji, a wraz z nią ustawa Volsteada, która w szczegółowy sposób regulowała zasady obowiązywania zakazu produkcji, transportu, sprzedaży oraz konsumpcji odurzających trunków alkoholowych. W tym miesiącu obchodzimy więc setną rocznicę tego wydarzenia. Warto zatem wrócić do dziejów prohibicji, jej wprowadzenia, egzekwowania i obalenia. Warto przy tej okazji zastanowić się, czy aby na pewno wyciągnęliśmy trwałe wnioski z tego społeczno-prawnego eksperymentu?

W Stanach Zjednoczonych wprowadzenie prohibicji było przełomem pomiędzy epokami. W kraju zbudowanym na idei jak najszerszej wolności, pomysł zakazania ludziom dorosłym konsumowania czegokolwiek, pomysł użycia instytucji państwa do głębokich kontroli w prywatnej sferze życia, pomysł aby moralne koncepcje jednych określały zakres praw drugich, był mentalną rewolucją. Siły stawiające moralność ponad wolność długo musiały pracować nad opinią społeczną, aby rezultat ten umożliwić. Walka o delegalizację alkoholu trwała zatem ponad pół wieku i oparta była o wiele czynników, które także i we współczesnym rozumieniu polityki tworzą istną plejadę antyliberalnych impulsów.

Antyliberalne filary

Pierwszym zjawiskiem, które zrodziło wołanie o prohibicję, była nierówność płci i tradycyjne role społeczne. W XIX-wiecznym świecie amerykańskiej prowincji czas wolny i rozrywka była domeną wyłącznie mężczyzn (kobietom pić absolutnie „nie wypadało”). Owszem, pracowali oni oczywiście ciężko fizycznie i na ich barkach spoczywała odpowiedzialność za przetrwanie rodziny. Z tego wywodził się społeczny i rodzinny porządek ścisłego patriarchatu, gdzie funkcja kobiet polegała na prowadzeniu domu i pomniejszej pracy w gospodarstwie, zaś niepodzielne władztwo nad rodzinami dzierżyli ojcowie. Gdy w ich życiu alkohol zaczynał odgrywać nadmierną rolę, rodzinie – dosłownie – grozić mogła zagłada. Ewolucja ról społecznych płci była wówczas jednak nie do pomyślenia, odebranie pijakowi rządów w domu niemożliwe. Jak pokazał przebieg zdarzeń, łatwiej niż władzę, można było mężczyznom odebrać butelkę. To właśnie kobiety, pozbawione praw wyborczych i głosu w debatach politycznych, stworzyły siłę ruchu na rzecz prohibicji w jego najwcześniejszym etapie. Co ciekawe, ich zaangażowanie – choć przy okazji do tego właśnie miało doprowadzić – nie było zorientowane na emancypację społecznej roli kobiety. Było raczej konserwatywnym odruchem mającym na celu ratowanie świata męskiej dominacji i odpowiedzialności przed męskim pijaństwem i nieodpowiedzialnością.

Sprzymierzeńcami kobiet byli protestanccy kaznodzieje. Szybko niemal wszystkie protestanckie kongregacje (z istotnym wyjątkiem luteranów) zaangażowały się w ruch prohibicyjny, zaś po 1920 r. w surowe przestrzeganie norm prawa. W państwie ufundowanym na idei religijnej wolności i wielości kościołów, a przede wszystkim konstytucyjnego rozdziału kościoła od państwa, prohibicja była pierwszym przypadkiem świadomego odrzucenia gorsetu apolityczności religii na ogólnonarodową skalę. Już w XX w. organizacje religijne zupełnie otwarcie angażowały się w kampanie polityczne konkretnych, prohibcjonistycznych kandydatów i bezpośrednio lobbowały w procesie legislacyjnym. To zjawisko było prekursorem religii upolitycznionej w USA, która w drugiej połowie XX w. stanie się wręcz standardowym składnikiem politycznego krajobrazu w tym kraju. 

Najzupełniej oczywistym jest, że filarem prohibicji była idea paternalizmu państwa. Także ludzie niezbyt wierzący, popierając prohibicję z innych powodów, podpisywali się pod koncepcją państwa ustawą określającego ramy moralności obowiązującej, pełniącego wobec obywatela rolę niańki, nadzorcy, kontrolera, czy anioła-stróża, który za rękę prowadzi swe formalnie tylko dorosłe, ale przecież niezdolne do samodzielności dzieci-obywateli przez meandry niebezpiecznego świata, chroni przed pokusą, pomaga uciszyć wewnętrzne demony. 

Prohibicja wyrosła ponadto na żyznym gruncie religijnych, kulturowych i etnicznych resentymentów. Przekucie w powszechne prawo przekonań niektórych kościołów o niemoralności picia alkoholu było oczywistym narzuceniem zasad jednej religii wyznawcom innych wierzeń. Dodatkowo było ono pomyślane jako cios w społeczności nieanglosaskich imigrantów i ich kulturę. Na przełomie XIX i XX wieku trwała kolosalna fala imigracji do USA, w skutek której rosły społeczności imigrantów niemieckich, skandynawskich, włoskich, irlandzkich, żydowskich oraz środkowoeuropejskich (w tym także polskich). Ludzie ci osiedlali się przede wszystkim w wielkich miastach i przekształcali wiejski, rolniczy kraj w archipelag wielkich metropolii. Ta kulturowa rewolucja, multikulturalizm i urbanizacja, wprawiły w panikę anglosaskich protestantów. Zakaz konsumpcji alkoholu był więc narzędziem, aby katolikom i luteranom pokazać, że muszą się dostosować, że nie są w USA u siebie. Szczytem tych animozji były kluczowe dla losów 18. poprawki lata I wojny światowej. Nienawiść wobec cesarskich Niemiec została przekuta nie tylko w niechęć wobec Amerykanów niemieckiego pochodzenia, ale także stała się zachętą aby wyprowadzić ostateczny cios w zdominowaną przez Pabstów, Schlitzów, Blatzów i Millerów branżę browarnictwa, która do czasu włączenia się USA decyzją Wilsona do wojny otwarcie sympatyzowała z państwami centralnymi. 

Co ciekawe, także odchodzenie od gospodarczego liberalizmu okazało się impulsem na rzecz prohibicji. Nie chodzi tylko o to, że w imię moralności uznano likwidację piątej co do wielkości branży w kraju i niezliczonych miejsc pracy za niewygórowaną cenę. Otóż, wprowadzenie prohibicji stało się finansowo możliwe dopiero dzięki wprowadzeniu podatku od dochodów osobistych. W epoce przed PIT podatki od sprzedaży i licencjonowania producentów oraz sprzedawców alkoholu stanowiły lwią część budżetu rokufederalnego (od 1/3 u końca wojny secesyjnej po aż niesamowite 70% około 1905). „Odkrycie” w postaci PIT nowego źródła dochodów uniezależniło rząd federalny od dochodów branży i uczyniło prohibicję potencjalnie, a następnie realnie wykonalną.

W końcu filarem prohibicji była także typowa dla przeciwników liberalizmu, naiwna wiara w to, że złożone problemy społeczne, takie jak plaga pijaństwa, można rozwiązać prostymi metodami, takimi jak jedna ustawa. Ludzie nie zmieniają swojej natury, postaw i potrzeb tylko dlatego, że tak zadekretowano. Nie pomaga nawet kłamliwa propaganda. Sugerowanie, iż już jeden drink może śmiertelnie uszkodzić przewód pokarmowy człowieka (co Amerykanom wpajał ruch na rzecz prohibicji) naraża na śmieszność. Próba urzeczywistnienia prohibicji w latach 1920-33 pokazała dobitnie nieskuteczność projektowania na siłę ludziom „nowego, lepszego świata”.

Kto „suchy”, kto „mokry”

Pozytywne skutki prohibicji w postaci zmniejszenia konsumpcji alkoholu ograniczyły się do kilku pierwszych lat obowiązywania. Następnie stała się ona teatrem niemocy państwa, kombinatorstwa, obywatelskiego nieposłuszeństwa, dywersji, bolesnych finansowych reperkusji, a także oczywiście rozkwitu świata przestępczości. 

Zaczęło się od wyjątków. Jeden powinien współczesnym czytelnikom wydać się znajomy – sprzedaż „whisky do celów medycznych” w aptekach. Najszybciej wyjątki jednak zapewnili sobie duchowni: legalne było wino mszalne (zamówienia parafii poszybowały), alkohol konsumować mogli także rabini (ich liczba przebiła niejeden sufit, niewielu było wśród nowych rabinów etnicznych Żydów), wolno było przez pewien czas robić domowe wino i cydr, specjalnym klubom pozwolono zachować trunki zakupione przed 16.01.1920, a niektórym z nich zapasy wystarczyły do roku 1933. W efekcie, już na starcie, prohibicja naraziła się na niejedną śmieszność (zakaz noszenia piersiówek – nawet pustych – uchwalono już w końcowej fazie prohibicji).

Największą przeszkodą egzekwowania nowego prawa okazał się jednak rozmiar popytu. Był on kolosalny wśród tzw. zwyczajnych obywateli. Owszem, prohibicja miała poparcie wśród wielu ludzi politycznie i społecznie wpływowych. Popierali ją liczni przemysłowcy (np. Henry Ford), bo chcieli mniej pijaństwa i przypadków kaca przy taśmach produkcyjnych. Popierali aktywiści afroamerykańscy i południowi rasiści spod znaku Ku-Klux-Klanu oraz ustaw Jima Crowa (z zaskakująco podobnych przyczyn). Popierała większość Republikanów, których wyborczą bazą byli prowincjonalni biali protestanci (w tym wszyscy trzej prezydenci czasu prohibicji: Harding, Coolidge i Hoover – choć żaden z nich prywatnie nie wierzył w powodzenie przedsięwzięcia) i dla których istotna była religia; przeciw była liberalna mniejszość wielkomiejskich republikanów o nieanglosaskim backgroundzie. Wśród Demokratów blisko połowa partii była za prohibicją, do czego doliczyć trzeba wielu polityków oportunistycznie ukrywających swój sprzeciw. Za prohibicją było progresywne skrzydło partii z byłym trzykrotnym kandydatem na prezydenta Williamem Jenningsem Bryanem na czele. Ich pierwotne stanowisko było raczej na rzecz dobrowolnej abstynencji, ale w toku debaty poparli stronę prohibicyjną w trosce o poprawę położenia klasy robotniczej. Po stronie prohibicji opowiedziało się także południe Demokratów, czyli skrzydło rasistowskie (Dixiekraci), które w eliminacji alkoholu dostrzegało nadziei na torpedowanie rewolty afroamerykańskiej przeciwko ustawodawstwu segregacyjnemu. Większość Demokratów – skrzydło liberalne – była jednak „mokra”, byli to z jednej strony liberałowie gospodarczy, którzy liczyli straty dla gospodarki, politycy katoliccy, nieanglosascy lub wielkomiejscy, oraz obyczajowi liberałowie o antyreligijnym zacięciu. W toku trwania prohibicji zdobyli oni w końcu przewagę w partii – w 1924 r. udało im się tylko zablokować w prawyborach kandydata „suchych” i sympatyka Konfederacji Williama G. McAdoo, ale już w roku 1928 przeforsowali kandydaturę ultraliberała i katolika Ala Smitha na prezydenta. 

Podczas gdy wśród elit do końca lat 30-tych większość miała strona „sucha”, tak społeczne doły były zbyt „mokre”, aby prohibicja miała szanse. Zwłaszcza, że wraz z upływem lat 20-tych wielkie miasta USA dodatkowo „wilgotniały”, gdy ogarnęła je pierwsza w historii rewolucja obyczajowa i seksualna. Łamanie ustawy Volsteada stało się powszechne, modne i w dobrym guście. Był to naturalny odruch nieposłuszeństwa, napędzany jego wszechobecnością. W miastach z Nowym Jorkiem na czele powstały setki tysięcy tzw. speakeasies, czyli nielegalnych barów. Stanowiły one wesołą i rozśpiewaną hydrę – każdy zamknięty generował powstanie dwóch nowych, czasem za drzwiami obok. Rozbijanie speakeasy przez agentów biura prohibicji było dla klientów dodatkową atrakcją, konsekwencje prawne dla nich samych były do roku 1928 znikome. Zwłaszcza, że społeczne doły, które bojkotowały prohibicję, składały się nie tylko z klientów barów. W ich skład wliczyć należy większość funkcjonariuszy policji miejskiej w wielkich miastach. Niekiedy wręcz aktywnie torpedowali oni wysiłki „federalnych” z prohibicyjnych specsłużb. Burmistrzowie i gubernatorzy niektórych stanów celowo wybijali zęby prawu. Ustawa  Volsteada dla swojego sukcesu potrzebowała także udostępnienia przez nich funduszy lokalnych. Stany New Jersey, Washington i Maryland odmówiły jakiejkolwiek partycypacji w kosztach. Podobnie zachowywali się niektórzy sędziowie, grupowo skazując np. setkę złapanych na piciu na minimalne mandaty w kilkuminutowych postępowaniach. Zarówno oni, jak i prokuratorzy, jak i policjanci byli oburzeni koniecznością marnowania czasu na walkę ze sprzedażą alkoholu, gdy sprawy o poważniejsze przestępstwa leżały odłogiem.

Rząd puchnie, społeczeństwo się sypie

Instytucje państwa przygniotła liczba obowiązków i zadań związanych z egzekwowaniem prohibicji. Republikanie, nominalnie najczęściej zwolennicy prohibicji, byli równocześnie za małym rządem, który ograniczał swoje funkcje, wydatki i zadania. Ta filozofia była całkowicie niekompatybilna z 18. poprawką. W efekcie, w pierwszych latach w wielu miejscach zakaz alkoholu był fikcją, gdyż nie było po prostu na miejscu dosyć sił, aby za jego złamanie kogoś ścigać. Potem zaś, gdy już przestępcze organizacje wykorzystały stworzoną przez prohibicję wielką szansę i stały się finansowymi potęgami, zaś zbrodnia rozlała się na ulice Ameryki w bezprecedensowym stopniu (rozwój przestępczości jest najbardziej znaną konsekwencją wprowadzenia prohibicji, więc w tym tekście tylko to dla porządku odnotujmy), niemoc państwa objawiła się z całą mocą. Wydatki państwa musiały eksplodować. Tak oto, i to pod rządami Republikanów, prohibicja stała się zarzewiem nowej filozofii big government. Gdy w 1928 roku do obrazu rzeczywistości dołączył wielki kryzys, opinia publiczna odnotowała, że dla Hoovera walka z alkoholem jest ważniejsza od pomocy pogrążającym się w nędzy ludziom. To właśnie ten moment zdecydował o przejęciu niedługo potem władzy przez Demokratów na 20 lat.

Prohibicja była nie tylko pierwszym impulsem dla koncepcji państwa o rozbudowanych funkcjach i wielkim budżecie, ale także dla państwa inwigilującego obywatela. Walcząc z alkoholem, rząd USA po raz pierwszy użył w sposób nielegalny podsłuchów. Naruszenia prywatności, przeszukania w domach i rewizje osobiste stały na porządku dziennym. Gdy w roku 1929 frustracja ludzi Hoovera sięgnęła zenitu, wprowadzono wręcz obowiązek konfidenctwa, pod sankcją karną każdy był zobowiązany denuncjować sąsiadów pędzących bimber lub parających się bootleggingiem. Rozpaliło to nienawiść międzyludzką w wielu społecznościach, gdzie dotąd w dobrym tonie było pilnowanie własnego nosa.

Oczywiście wszechobecna była korupcja. Nie tylko wielkie mafie alkoholowe miały w kieszeni polityków i stróżów prawa na masową skalę. Także drobni handlarze z łatwością budowali sieci zaufania na swoich lokalnych obszarach działalności. Powstanie służb ds. prohibicji umożliwiało lokalnym politykom obsadzenie dodatkowych stanowisk swoimi przyjaciółmi czy członkami rodziny, którzy nie mieli pojęcia o tych zadaniach, ale zwykle nikomu to nie przeszkadzało, gdyż w zasadzie nikomu nie zależało, aby byli w jakimkolwiek stopniu skuteczni. Jednak każdy taki przypadek pogłębiał śmieszność państwa, narażał na szwank jego wizerunek, odzierał je z szacunku obywateli i pogłębiał demoralizujące procesy zobojętnienia wobec prawa.

Druga strona, ideowych zwolenników prohibicji, popadała we frustrację i reagowała. Naruszenia praw obywatelskich przez brygady biura prohibicyjnego były powszechne. Jednak posuwano się nawet do celowego wprowadzania do obiegu alkoholu zatrutego metanolem. Można to było czynić bezkarnie, gdyż oczywiście pędzony nielegalnie bimber nieraz okazywał się trucizną i o przypadkowych zgonach wskutek konsumpcji nielegalnego alkoholu media informowały od pierwszych lat prohibicji. Jej zwolennicy, z Waynem Wheelerem, liderem Anti-Saloon League na czele, nie ukrywali satysfakcji z powodu tych przypadków śmierci, nazywając ofiary „dobrowolnymi samobójcami”. Strategia celowego trucia pijących świadomie zatruwanym przez służby federalne alkoholem stanowiła jednak już nową jakość, dobitnie pokazując do jakiego punktu jest w stanie posunąć się rzekomo moralna krucjata. 

Prohibicja ma przyszłość?

Winston Churchill (oczywiście pytanie brzmi, czy jego głos można uznać za obiektywny) nazwał prohibicję „zniewagą dla całej historii ludzkości”. Niewątpliwie miał on na myśli to, że wprowadzenie tego rodzaju zakazu jest równoznaczne z oświadczeniem ludzkości, człowiekowi jako takiemu, że nie jest zdolny do samodzielności, że nie potrafi zachować umiaru i rozumnie żyć korzystając niekiedy z używek. W tym sensie prohibicja była afrontem wobec człowieczeństwa i wyrazem pogardy dla jego  kondycji. Można oczywiście dywagować, czy mogłaby się udać w innym społeczeństwie. Gdyby ruch na jej rzecz odniósł sukces szybciej, krótko po jego inicjacji około 1840 r., gdy USA były krajem wiejskim i niemal całkowicie anglosaskim. W realiach XX w., rosnącej przewagi wielkich metropolii, ekspansji mody na wielkomiejski styl życia, przemian społecznych, zróżnicowania religijnego i Wielkiego Kryzysu nie miała się już szans ukorzenić. Gdy krótko po odzyskaniu przez Demokratów Białego Domu Roosevelt podpisał najpierw ustawę dopuszczającą piwo, a następnie pilotował cofnięcie 18. poprawki, Ameryka stała się zupełnie innych krajem. Nawet ten swoisty apartheid kieliszkowy się zakończył. Inaczej niż przed prohibicją, kobiety stały się pełnoprawnymi klientkami pubów i barów. Dawno też przestały stać w pierwszym szeregu zwolenniczek prohibicji. W latach 30-tych wiele aktywistek walczyło o jej zniesienie. Mężczyźni zaś przestali chodzić do knajp po to, aby odpocząć od żeńskiego towarzystwa, a raczej po to, aby go poszukiwać.

Można powiedzieć – stare dzieje, dziś to wszystko nie do pomyślenia w zachodnim świecie. Czy aby jednak na pewno? Słowo „prohibicja” kojarzymy z alkoholem i w istocie zakaz jego konsumpcji jest już niewyobrażalny. Wayne Wheeler nie miałby teraz żadnych szans. „Wychowanie w trzeźwości” ogranicza się do takich celów, jak usuwanie reklam, podwyższanie akcyzy, ograniczanie czasu i punktów sprzedaży, czy jednodniowe rekonstrukcje historyczne z okazji przyjazdu papieża. Ale przecież żyjemy nadal w świecie prohibicji.

W roku 1937, 4 lata po powrocie legalnego alkoholu, w USA wprowadzono federalny zakaz palenia marihuany, chociaż opublikowany rok wcześniej raport o jej szkodliwości pokazał, że jest niższa od zalegalizowanych właśnie trunków. Znów u podstaw prohibicji znalazł się strach o rodzinę, tym razem o młode dziewczęta uwodzone w klubach z jazzem. Ta prohibicja w USA przetrwała o wiele dłużej – właśnie teraz domyka się dopiero proces jej upadku, a mamy rok 2020! Czyżby dlatego, że przez dużą część tego czasu konsumpcją marihuany zainteresowane były głównie mniejszości, ale tym razem rasowe? Na pewno ta prohibicja była dużo łatwiejsza do wprowadzenia, gdyż popyt na zakazane dobro był i nadal jest nieporównywalnie mniejszy niż w przypadku alkoholu, dużo mniejsze są straty finansowe dla gospodarki, dużo mniej wiarygodni i wpływowi się w tym przypadku przeciwnicy prohibicji. Wielu krytyków zakazu marihuany twierdzi, że alkohol zalegalizowano dlatego, że chcieli tego ludzie biali. I z tego samego powodu w latach 20-tych XXI wieku wszystko wskazuje na legalizację marihuany w USA. Od subkulturowego zjawiska przeszła do pozycji mainstreamowej i od 20 lat nie kojarzy się już wyłącznie z mniejszościami etnicznymi i żyjącą na marginesie społeczeństwa młodzieżą. Blisko 80% skazanych w USA za nielegalny handel konopiami to Afroamerykanie lub Latynosi. Ponad 90% właścicieli licencji na legalny handel w tych stanach, które już dopuściły „rekreacyjną” marihuanę, to biali. Interesujące, prawda?

Prohibicja zaczyna się od niewielkiej grupy „zaniepokojonych” obywateli, którzy uważają coś za niemoralne. Następnie tworzą zestaw argumentów na rzecz potępienia zjawiska i obrzydzenia go. Często niektóre z nich są zupełnie trafne. Trudno przecież zaprzeczyć, że nadużywanie alkoholu ma negatywne skutki zdrowotne i społeczne. A tymczasem ktoś na tym nieszczęściu przecież zarabia! Dlatego następnie identyfikuje się lobby producentów/handlarzy i obsadza w roli czarnych charakterów. To mogą być niemieccy browarnicy popierający Kaisera, katoliccy papiści, niebezpieczni czarni gangsterzy. Potem mnoży się nachalną propagandę, która zwiększa oddziaływanie na opinię publiczną. Następnie przychodzi aktywizm, pracuje się nad poglądami młodego pokolenia – przyszłych wyborców, uzyskuje się polityczny wpływ, uchwala „pilotażowe” ustawy lokalne. Potem jest czas na zakaz ogólnokrajowy. Czy można wykluczyć, że XXI wieku nie będzie prób wprowadzenia nowych form prohibicji? Papierosy? Mięso i produkty zwierzęce? Nie wykluczałbym.

Technologia, głupcze! :)

Każdy Koreańczyk pytany o źródła dynamicznego gospodarczego i technologicznego rozwoju swojego kraju podkreśla, że po prostu nie ma innego wyjścia, jak rozwijanie nowoczesnych technologii i tworzenie nowych produktów, które będą najlepsze na świecie lub co najmniej konkurencyjne pod względem jakości i ceny dla najlepszych produktów z innych krajów.

Korea Południowa, kraj o podobnej liczbie ludności co Polska osiągnął bezprecedensowy sukces i od lat 50’ ubiegłego wieku z jednego z najuboższych przeistoczył się w jeden z najbogatszych i najbardziej technologicznie zaawansowanych krajów na świecie. Podobnie jak Polska dopiero od lat 90’ ubiegłego wieku mógł dokonać transformacji ustrojowej. Z autorytaryzmu przepoczwarzył się w demokrację parlamentarną i zbudował aktywne społeczeństwo obywatelskie. Jeszcze zanim doszedł do demokracji rozpoczął transformację gospodarczą. Obecnie Korea Południowa jest siódmą gospodarką świata i piątym eksporterem. Wartość koreańskiego rocznego eksportu to około 600 miliardów euro. Korea Południowa eksportuje towary o wartości trzy razy większej niż Polska… Osiągnięcie tego poziomu wymagało ogromnej determinacji oraz dyscypliny, bo jeszcze w połowie XX wieku Korea była jednym z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych krajów świata.

Tocząca się w latach 1950-53 Wojna Koreańska zakończyła się podziałem Półwyspu Koreańskiego na komunistyczną północ i kapitalistyczne południe, które było ochraniane przez Stany Zjednoczone. Od tego momentu losy obu części tego kraju stały się diametralnie różne. Południe, które przed wojną było znacznie biedniejsze, otrzymało dużą amerykańską pomoc gospodarczą. To amerykańscy doradcy ustawili tamtejszą gospodarkę i wytyczyli kierunki jej powojennego rozwoju. Japończycy, którzy wcześniej okupowali Koreę, inwestowali przede wszystkim na północy. Stało się tak między innymi dlatego, że południowa część Korei ma niewielkie zasoby naturalne i trudne warunki do rozwoju rolnictwa. Większość terytorium stanowią góry i zaledwie 30% powierzchni kraju nadaje się do uprawy i hodowli. Tu warto zaznaczyć, że cała powierzchnia tego kraju to zaledwie trzecia część Polski. 

Na tym niewielkim górzystym półwyspie mieszkają dziś 52 miliony ludzi. Prawie połowa – około 25 milionów – w aglomeracji tworzonej przez Seul i miasta sąsiadujące ze stolicą. Ta zaś to jedno z największych i najnowocześniejszych miast na świecie. W ostatnich dekadach została zabudowane tysiącami wieżowców. W Warszawie tego typu budynków jest obecnie kilkanaście… Stara tradycyjna zabudowa prawie zupełnie zniknęła. Zachowały się jedynie nieliczne małe osiedla, mające dziś status zabytkowych. Seul ma nowoczesny skoordynowany system komunikacyjny składający się z rozbudowanego gigantycznego systemu metra oraz niezliczonych linii autobusowych. Stolica jest opleciona gęstą siecią autostrad i obwodnic. W centrum pełno jest ogromnych elektronicznych ekranów reklamowych. Niektóre okazałe budynki mają fasady zaopatrzone w systemy służące do wyświetlania obrazów i krótkich artystycznych animacji. Seulski ratusz to stary zabytkowy budynek zdominowany przez dobudowany obok szklany gmach o niezwykłych proporcjach i kształcie. Na dachu starego i wewnątrz nowoczesnego funkcjonują przepiękne ogrody. Miasto dopłaca wspólnotom mieszkańców, które decydują się na zakładanie podobnych ogrodów na dachach swoich budynków. Miejska zieleń jest dumą mieszkańców i władz miasta. Opiekuje się nią ogromne wyspecjalizowane przedsiębiorstwo zarządzane przez ratusz. W wielkomiejskim Seulu jest dzięki temu sporo urokliwych zaułków, parków, ścieżek spacerowych, kunsztownie zaprojektowanych i wykonanych wysepek zieleni i kwiatów. 

Każdy Koreańczyk pytany o źródła dynamicznego gospodarczego i technologicznego rozwoju swojego kraju podkreśla, że po prostu nie ma innego wyjścia, jak rozwijanie nowoczesnych technologii i tworzenie nowych produktów, które będą najlepsze na świecie lub co najmniej konkurencyjne pod względem jakości i ceny dla najlepszych produktów z innych krajów. Na światowych rynkach Korea konkuruje z Japonią, krajami Unii Europejskiej, Stanami Zjednoczonymi a w ostatnich dekadach również z szybko modernizującymi się Chinami. 

Z polskiej perspektywy wyraźnie widać potęgę technologiczną i gospodarczą Korei Południowej. Telefony komórkowe, AGD, samochody, komputery, telewizory, sprzęt biurowy i audio, klimatyzatory oraz wiele innych – to produkty obecne dziś w każdym polskim gospodarstwie domowym. Koreańskie koncerny i marki mają dziś najwyższą międzynarodową pozycję. Samsung, LG, KIA, czy Hyundai i kilka innych, mniej w Polsce znanych, to firmy i marki globalne. Koreańska elektronika oraz motoryzacja konkurują dziś z powodzeniem z najlepszymi i najpotężniejszymi producentami z Europy, Japonii, USA czy Chin. Korea  jest również potęgą w przemyśle stoczniowym, energetycznym, chemicznym oraz – mało kto o tym w Polsce wie – spożywczym. 

Koreański koncern spożywczy SPC ma roczne obroty na poziomie 60 miliardów USD i 7 tysięcy sklepów na całym świecie. W ciągu 10 lat planują dojść do 20 tysięcy placówek. Najważniejsze rynki zagraniczne dla SPC to: Chiny, Stany Zjednoczone, Singapur oraz Francja. Menadżerowie tej firmy mówią, że każdy rynek jest dobry i są gotowi podejmować wyzwania praktycznie wszędzie. Ich zakłady produkują codziennie 600 typów pieczywa i ciast. Nikt na świecie nie jest w stanie utrzymywać tak zróżnicowanej produkcji. Kolejny pod względem różnorodności amerykański koncern produkuje sto gatunków pieczywa i ciast. Oprócz tak wielkiej różnorodności strategicznym celem koreańskiej firmy jest jakość premium. SPC ma własne centrum badawczo-technologiczne. Współpracuje również z Seoul National University. Koncern ma liczne patenty na technologię produkcji pieczywa i żywności. Dysponuje dwudziestoma fabrykami na świecie, między innymi w Chinach, Stanach Zjednoczonych, Francji i Rosji. W każdym miejscu dostosowują się do lokalnych upodobań klientów. We Francji udało się im wypromować własne ciastko nadziewane masą ze słodkiej czerwonej fasoli, które podbiło francuski, czyli najbardziej konkurencyjny i wymagający rynek! W Korei natomiast jedna z marek, pod którymi SPC sprzedaje swoje produkty, nosi nazwę Paris Baguette. Kawiarnie i spożywcze butiki tej marki spotyka się na każdym kroku. Firma oferuje Koreańczykom rozbudowany system lojalnościowy. Dzięki temu jej klientami są prawie wszystkie koreańskie gospodarstwa domowe.

W Polsce swoje centrum produkcyjne ma koreański koncern LS a dokładnie jego dział LS Cable, produkujący kable, światłowody i podzespoły komunikacyjne i energetyczne. Warto podkreślić, że Koreańczycy wysoko oceniają poziom polskich współpracowników. Liczą na rozwój i korzyści płynące z położenia naszego kraju w pobliżu największych europejskich rynków. 

W relatywnie krótkim tekście nie sposób opisać całej koreańskiej gospodarki i narodowej strategii rozwoju. Warto jednak zauważyć, że cechuje ją konsekwencja rządzących, odpowiedzialność inwestorów oraz legendarna dyscyplina i oddanie pracowników. To podstawowe filary koreańskiego sukcesu. Wszyscy koreańscy menadżerowie i eksperci powtarzają, że ich kraj – nie mając bogactw naturalnych i znajdując się w bardzo niebezpiecznej sytuacji politycznej z powodu agresywnego komunistycznego reżymu na północy oraz w otoczeniu silnych gospodarczych rywali, jak Japonia, Tajwan i Chiny – nie ma innego sposobu na sukces jak rozwijanie nowoczesnych technologii oraz eksportu i ekonomicznej ekspansji na międzynarodowy rynek.

Korei udało się osiągnąć sukces dzięki skoordynowanej polityce kolejnych rządów i jasno określonym celom strategicznym, a także oryginalnej strukturze organizacji narodowej gospodarki w formie tzw. czeboli, czyli konglomeratów firm z różnych dziedzin. Obecnie funkcjonuje kilkanaście czeboli, trzeciej już generacji. Ta forma uzyskiwania efektu synergii ewoluowała przez kilkadziesiąt lat. Jak bardzo? Wystarczy uświadomić sobie, że Hyundai był na początku skromnym sprzedawcą ryżu…

Nie bez znaczenia ma tu również pracowitość Koreańczyków, których tydzień pracy wynosi dziś 52 godziny robocze. Ta liczba jest kompromisem zawartym między pracodawcami a silnymi związkami zawodowymi. Za dodatkowe godziny pracodawcy muszą płacić wyższe stawki. Ponad 60% Koreańczyków pracuje w potężnych i bogatych koncernach, które płacą bardzo dobrze, ale stawiają również bardzo wysokie wymagania. 

Dlatego w Korei panuje kult wykształcenia

Młodzi ludzie starają się dostać na prestiżowe kierunki studiów, których ukończenie gwarantuje atrakcyjną i dobrze płatną pracę. Niepowodzenie na egzaminie wstępnym jest życiową tragedią. Poprawka wymaga skończenia intensywnego rocznego kursu przygotowawczego, który jest drogi i wymaga od uczestników całkowitego poświęcenia. Na wykształcenie zdolnych potomków składają się często całe rodziny. Jednak szkoły prowadzące takie kursy są oblegane, bo dostanie się na prestiżową uczelnię stanowi przepustkę na dobre studia, które z kolei są warunkiem zawodowej kariery i dobrobytu.  

W Korei działa system wspierania start-upów i tak zwane inkubatory przedsiębiorczości, finansowane wspólnie przez sektor prywatny i fundusze państwowe. Twórcy innowacyjnych projektów nawet przez kilka lat mogą liczyć na solidne wsparcie, a ryzyko bankructwa w przypadku niepowodzenia jest amortyzowane przez pieniądze sponsorów. Zarządzający start-upami podkreślają, że każdy projekt musi trafić w swój czas i często bywa tak, że to co początkowo jest niepowodzeniem, po rozwiązaniu jakiegoś technologicznego problemu lub na skutek zmian w strukturze społecznych potrzeb staje się szansą i sukcesem. Obecnie narodowe programy rozwoju obejmują także wspieranie takich dziedzin jak elektryczne ogniwa wodorowe, które mają stanowić część rewolucji w transporcie. Koreański gigant motoryzacyjny Hyundai (piąte miejsce na świecie z roczną produkcją na poziomie 8 milionów pojazdów) sprzedał właśnie pierwsze kilkaset aut Hyundai Nexo napędzanych prądem wytwarzanym z wodoru. Odbiorcą jest miasto Paryż, które przeznacza te pojazdy na potrzeby korporacji taksówkowych. Efektem spalania wodoru jest czysta woda. Auto ładuje się w sześć i pół sekundy. Jego zasięg wynosi ponad sześćset kilometrów. Koreańczycy produkują już również ciężarówki i autobusy z takim napędem. Motoryzacja oparta na energii elektrycznej wytwarzanej z wodoru od kilkunastu lat jest rozwijana jako narodowy priorytet. Dzięki wsparciu państwa oraz ośrodków badawczych Hyundai wyprzedził w tej dziedzinie wszystkich konkurentów i jako pierwsza firma na świecie jest w stanie zaoferować bezpieczny, ekologicznie czysty system pojazdów i stacji tankowania. W dobie walki o czyste powietrze i ochronę środowiska to szansa na ogromne zyski i zajęcie uprzywilejowanej konkurencyjnej pozycji na świecie.

Kolejny strategiczny cel Korei to budowa systemu G-5. Koreańskie firmy budują i oferują na całym świecie najnowocześniejsze podzespoły na potrzeby układu telekomunikacyjnego oraz informatycznego, który oplecie wkrótce cały świat. Koreańczycy są tu w światowej czołówce, zarówno pod względem badań naukowych, jak i wdrożeń technologii w powstające systemy. Z tym projektem związany jest kolejny strategiczny cel, jakim jest zbudowanie rewolucyjnego komputera kwantowego. Tu również trwa technologiczny wyścig, w którym Korea wiedzie prym. Nad tą technologią pracują koreańskie start-upy wspierane przez państwo, kapitał prywatny oraz uczelnie. Umiejętność konstruowania komputerów wielokrotnie wydajniejszych niż obecnie stosowane, będzie miała kapitalne znaczenie dla przyszłości koreańskich firm, które mają szansę na miejsce w pierwszym szeregu technologicznych liderów. Twórcy innowacyjnych pomysłów nie stają się ofiarami bankructwa swojego projektu, ale mają szansę rozwijać go dalej oraz pracować przy innych. To kapitał ludzki, bez którego żadna firma ani kraj nie ma szansy na sukces. Zatrudnienie najbardziej twórczych umysłów i powstrzymanie tak zwanego drenażu mózgów, który jest plagą Polski, w Korei jest traktowane jako strategiczny cel państwa.

Koreańczycy postawili również na naukę. Kilka koreańskich uniwersytetów jest notowanych w pierwszej pięćdziesiątce listy najlepszych światowych uczelni. Seoul University jest na dwunastym miejscu na świecie. Dla porównania, najwyżej notowany polski uniwersytet jest na tej liście pod koniec piątej setki… Dzięki rozbudowanemu systemowi stypendialnemu Koreańczycy studiują także na najlepszych uczelniach świata. Koreańskie koncerny zlecają wyższym uczelniom zadania badawcze niezbędne do rozwoju technologii. Jeśli są to projekty strategiczne – finansuje je również państwo.

Obecnie Korea Południowa ma kilka narodowych projektów rozwijanych przez koncerny i wspieranych przez państwo. Są to między innymi: sztuczna inteligencja, analiza wielkich baz danych (BIG DATA), komputery kwantowe, ogniwa wodorowe do samochodów elektrycznych i bezpieczny system tankowania, pojazdy autonomiczne, system 5G, systemy telekomunikacyjne, telefonia komórkowa, ekrany telewizyjne i inne. 

Wizyta w koreańskim sklepie ze sprzętem AGD pokazuje, jak oryginalne pomysły mają lokalni producenci. W tej chwili Samsung i LG wprowadzają na rynek nową generację telewizorów o rozdzielczości 8K. Gwarantują one dwa razy wyraźniejszy obraz niż najlepsze u nas telewizory 4K… W Korei można kupić innowacyjne pralki, które czyszczą ubrania z minimalnym użyciem wody w formie pary. To rewolucyjny wynalazek, bo brak czystej słodkiej wody staje się jednym z największych problemów ludzkości. Lodówki, które przez Internet zlecają sklepom uzupełnienie swojej zawartości oraz odczytują terminy przydatności do spożycia to już standard. Koreański odkurzacze nowej generacji jest już wydajniejszy niż najlepsze produkty europejskiej i amerykańskiej konkurencji. Koreańczycy promują (najpierw u siebie) nieznane dotąd wielofunkcyjne urządzenia domowe, które mogą pełnić jednocześnie funkcję routera wi-fi, wysokiej jakości sprzętu audio, grzejnika, filtru i nawilżacza powietrza i innych, a mają kształt pufa, który można postawić przed ulubionym fotelem albo sofą. Projektanci liczą na zainteresowanie tym, zajmującym niewiele miejsca urządzeniem, właścicieli niewielkich mieszkań, czyli potencjalnie każdego mieszkańca współczesnych miast w Korei i na całym świecie. Urządzenie kosztuje znacznie mniej niż „jego elementy” kupowane oddzielnie, a na dodatek można je konfigurować według indywidualnych potrzeb. Czy odniesie sukces? Przyszłość pokaże, ale jest ono typowym przykładem koreańskiej kreatywności w poszukiwaniu sposobów zaspokajania ludzkich potrzeb, na których można zarobić. Jest przykrą powinnością zaznaczyć w tym miejscu, że nasz kraj, jeśli chodzi o wynalazki oraz innowacyjność jest na szarym końcu krajów cywilizowanego świata.

Czego obawiają się Koreańczycy? 

Korea Południowa rozwijała się szybko nieprzerwanie przez kilkadziesiąt lat. Jednak obecnie jej menedżerowie nie kryją obaw przed światowym spowolnieniem, które nieuchronnie musi dotknąć również ich uzależnioną od eksportu gospodarkę. A na światowych rynkach widać już jego objawy. Bogate kraje starzeją się, słabną i tną wydatki. Kupują głównie w krajach rozwijających się, których rozwój również w ostatniej dekadzie wyraźnie zwolnił. Koreańscy eksperci widzą wyraźnie wysokie prawdopodobieństwo globalnego kryzysu. Jednym z największych zagrożeń jest konfrontacja USA i Chin, która przyjmuje formę wojny celnej. Korea sprzedaje ogromne ilości gotowych produktów w Stanach oraz technologicznych komponentów do Chin. Wojna celna między światowymi gigantami to dla Korei Południowej poważny problem i zagrożenie. W kraju trwa dyskusja, jak dostosować politykę rządu do wymagań nowych czasów. Istotną sprawą jest wspieranie małych i średnich firm, które radzą sobie dużo słabiej niż wielkie koncerny i czebole. Innym problemem jest starzenie się społeczeństwa, spadek liczby ludności oraz zmiany modelu życia. W Korei zaczyna brakować rąk do pracy, a nowe pokolenia odrzucają model, w którym dominuje absolutne poświęcenie pracy i karierze kosztem rodziny, a nawet zdrowia. Jednak w Korei wciąż dominuje przekonanie, że tylko systematyczną, dobrze zorganizowaną i wydajną pracą można dojść do dobrobytu. Ostatnim osiągnięciem związków zawodowych jest ustalenie tygodniowej liczby godzin pracy na poziomie 52. Oczywiście Koreańczycy pracują zacznie dłużej, ale za godziny nadliczbowe pracodawcy muszą więcej płacić. Te ustalenia są przestrzegane w wielkich koncernach. W małych rodzinnych interesach nie ma tego rodzaju limitów.

Na koniec zostawiam pytanie, co z koreańskiego sukcesu może być inspiracją  dla Polski?

Pociąg do kosmosu – Rozmowa z Grzegorzem Broną, szefem Polskiej Agencji Kosmicznej :)

Kosmos jest jednym z ostatnich obszarów, w którym można tak naprawdę coś odkryć lub osiągnąć. To trochę jak dawni podróżnicy – Kolumb czy Vasco da Gama – płynęli na statkach w tę ówczesną „nieskończoność”, za horyzont. Teraz domeną odkryć jest właśnie podbój kosmosu mówi Grzegorz Brona, szef Polskiej Agencji Kosmicznej (PAK). Z Olgą Łabendowicz rozmawia o roli i ambicjach PAK, współpracy ze strukturami międzynarodowymi, tym, czy w Polsce możemy liczyć na pojawienie się rodzimego Elona Muska i o „pociągu do kosmosu”.

Olga Łabendowicz: Jak obecnie Polska Agencja Kosmiczna postrzega swoją misję pod kątem dalszych eksploracji satelitarnych? Jakie są najbliższe plany?

Grzegorz Brona: PAK postrzega swoją misję szerzej niż zapewnienie zdolności satelitarnych jako takich, dlatego że jeśli mówimy o sektorze kosmicznym w Polsce, który jest dość młodym obszarem działalności, to myślimy o czterech – czasami konkurencyjnych, czasami synergicznych – obszarach.

Pierwszy z nich stanowią firmy, które potrafią działać na rynku międzynarodowym. Realizują rozwiązania wykorzystywane w misjach kosmicznych lub koncentrują się na przetwarzaniu danych satelitarnych na Ziemi. To bardzo szerokie spektrum firm, które stanowią tak naprawdę ¼ całego tego sektora.

Drugi obszar – równie istotny – dotyczy rozwoju badań i nauki. Tutaj mówimy znów o dwóch dziedzinach – o czystej nauce, czyli badaniu kosmosu, i o nauce inżynieryjnej – inżynierii kosmicznej czy naziemnej, która w jakiś sposób przyczynia się do eksploracji kosmosu. W tym zakresie mamy bardzo dużo podmiotów naukowych, zarówno w tej pierwszej kategorii – naszych sławnych astronomów – jak i w tej drugiej – mamy w tej chwili kilka liczących się w Europie instytutów naukowych.

OŁ: Na przykład jakich?

GB: Przykładem jest Centrum Badań Kosmicznych PAN (CBK), które powstało w latach 70. Z początku uczestniczyło w misjach radzieckich, potem – w latach 90. – zaczęło się powoli włączać do Europejskiej Agencji Kosmicznej i do wspólnych misji, także z NASA. IMAP (Interstellar Mapping and Acceleration Probe – przyp. red.) to amerykańska misja, która będzie badała heliosferę i oddziaływanie strumienia wiatru słonecznego ze strukturami międzyplanetarnymi, np. cząstkami pochodzącymi z innych gwiazd. W CBK konstruowany jest jeden z dziesięciu przyrządów do tego zadania.

Zatem widać, że aktywne są nie tylko polskie podmioty przemysłowe, które dostarczają elementy do misji kosmicznych dla odbiorców międzynarodowych, lecz mamy także naukowców tworzących układy badawcze, które następnie lecą w kosmos.

Trzeci filar obejmuje wojsko. Kosmos od zawsze stanowił obszar związany z zabezpieczaniem różnych możliwości operacyjnych i związanych z wczesnym rozpoznaniem na Ziemi. Sam podbój kosmosu rozpoczął się od rakiet V2, wystrzeliwanych przez Niemców w celach dalekich od pokojowych (ostrzeliwanie miast krajów alianckich – przyp. red.). Nomen omen Wernher von Braun – konstruktor tych rakiet – urodził się w Polsce, a kiedy nasz kraj odzyskał niepodległość, wyemigrował do Berlina. Także aspekt obronności zawsze „ciągnął” do kosmosu, w niektórych momentach nawet bardziej niż pozostałe obszary. Obejmuje on także telekomunikację, rozpoznanie optyczne czy radarowe i nawigację. Jeden z generałów amerykańskich, zapytany po co Ameryka inwestuje w kosmos, powiedział, że nie wie, bo gdyby on miał wybierać, to do walki wystarczyłby mu nóż i GPS. To jest zatem ten trzeci obszar – wojenno-obronnościowy, z akcentem na aspekt obronnościowy, który nie dotyczy wyłącznie wojska, lecz także innych służb, takich jak choćby straż pożarna czy służby kryzysowe.

Czwarty filar sektora kosmicznego to administracja w szerokim ujęciu – centralna, regionalna i lokalna. Ta pierwsza korzysta chociażby ze zobrazowań i map satelitarnych, aby porównać, jak rozwijają się plony, czy sprawdzić, w jaki sposób susza wpłynęła na spadek upraw w danym roku. Ale w to też wpisuje się telekomunikacja – międzyrządowa, między służbami w państwie czy na szczeblu rządowym. Schodząc trochę niżej – do administracji niecentralnej – dotyczy ona tych regionów, które w jakiś sposób rozwijają własną działalność przy wykorzystaniu danych satelitarnych. Jednym z takich elementów, którym zajmujemy się w Polskiej Agencji Kosmicznej, jest próba rozpropagowania informacji na temat tego, gdzie te zdolności satelitarne można zastosować i spożytkować na poziomie województw czy gmin.

Wracając do pytania, co robi PAK. Próbujemy połączyć te cztery obszary. Mogłyby się one bowiem rozwijać niezależnie w różnych kierunkach, ale nie o to chodzi. Polska polityka kosmiczna powinna łączyć decyzje dalekosiężne i takie, które rzeczywiście wykorzystują potencjał każdego z tych czterech obszarów. PAK jest poniekąd pośrednikiem pomiędzy poziomem politycznym, firmami, nauką, wojskiem i szeroko rozumianą administracją.

Ale to nie jedyna rola agencji. PAK próbuje również w miarę możliwości zintegrować Polskę ze strukturami europejskimi, zarówno tymi pojawiającymi się w obszarze Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA), jak i ze strukturami Unii Europejskiej, która ma swój program kosmiczny.

OŁ: Możemy przybliżyć jego założenia?

GB: Program ten ma różne, bardzo specyficzne agendy, jak m.in.: łączność rządowa pomiędzy państwami UE, obrazowanie satelitarne, zabezpieczenie zdolności dostępu do kosmosu czy wykrywanie śmieci kosmicznych. Polska powinna być w tych dziedzinach aktywna – z jednej strony po to, żeby wiedzieć, co się w tych obszarach dzieje, ale z drugiej strony po to, żeby zalokować nasze zasoby krajowe w strukturach na poziomie europejskim.

W tej chwili jest dyskutowany nowy program UE – przewidywany po 2021 roku – który obejmuje 17 miliardów euro wydanych przez Unię na program kosmiczny. To program mający zapewnić Unii Europejskiej zdolności dostępu do kosmosu.

Idąc jeszcze dalej – Polska Agencja Kosmiczna próbuje nawiązać szereg relacji ze swoimi odpowiednikami na całym świecie – czy to w Europie, czy poza nią. Spotykamy się z przedstawicielami innych agencji, np. w czerwcu odbyliśmy serię spotkań z reprezentantami NASA. Pewnie w niedługim czasie może to zaowocować bardziej bieżącą współpracą.

OŁ: Został podpisany też list intencyjny z Izraelem.

GB: Tak. Mamy w planach kolejne umowy z innymi krajami. Oczywiście te umowy nie przerodzą się natychmiast we wspólne przedsięwzięcia, bo w kosmosie projekty planuje się na wiele lat do przodu. Chodzi bardziej o to, żeby rozpoznać grunt po drugiej stronie, zobaczyć, kto jest zainteresowany rzeczywistą współpracą, a nie tylko umową na papierze. Potem krok po kroku wciągnąć te nasze cztery filary w bilateralną współpracę międzynarodową. Tym generalnie zajmuje się PAK – łączeniem różnych obszarów w całym sektorze kosmicznym.

OŁ: A jak układa się dotychczasowa współpraca Polski z ESA?

GB: Dołączyliśmy do Europejskiej Agencji Kosmicznej w 2012 roku. Jako kraj członkowski Polska jest zobligowana do płacenia pewnej składki finansowej do agencji.

OŁ: Pewnie pokaźnej.

GB: To mniej więcej 36 milionów euro rocznie, co stanowi poniżej jednego procenta całej składki Europejskiej Agencji Kosmicznej. Jeśli zatem spojrzymy na wkład takich państw, jak Niemcy, których składka stanowi 20%, Francji, Hiszpanii, Włoch czy Wielkiej Brytanii, to nie jest to duża kwota. Gdyby przełożyć ją na obciążenie finansowe naszych obywateli, to okazuje się, że każdy Polak płaci poniżej 4 złotych rocznie na podbój kosmosu w ramach ESA. To koszt biletu komunikacji publicznej.

OŁ: Czyli jesteśmy w korzystnej sytuacji?

GB: Właśnie w nie do końca korzystnej, dlatego że pieniądze, które wpłacamy do ESA, pozwalają nam na równie procentowy udział w projektach kosmicznych. Więc niewielka składka przekłada się, niestety, na małe zamówienia dla polskich firm.

Jeszcze bardziej przykre jest to, że mamy nieznaczną decyzyjność w Europejskiej Agencji Kosmicznej. Ale nasze podmioty radzą sobie bardzo dobrze w tym dość trudnym środowisku – potrafią wywalczać projekty w otwartej konkurencji, choć jeszcze nie tak jakbyśmy chcieli, dlatego wciąż obejmuje nas specjalny program przeznaczony dla nowych krajów członkowskich, który nieco pomaga polskim podmiotom uzyskiwać zamówienie.

Niemniej jednak już od dwóch lat nasze firmy są w stanie wywalczyć duże kontrakty w otwartych konkursach ESA. Ten okres przejściowy, który faworyzuje podmioty z Polski, mija w przyszłym roku. Od 2020 roku nie będziemy już mieć żadnych wskazań na to, żeby nasz kraj był traktowany jako młodszy brat, który się wciąż uczy. Wtedy powinniśmy już rzeczywiście konkurować na równi z innymi państwami.

Wydaje mi się, że nam się to uda, choćby dlatego, że firm, które bardzo poważnie traktują sektor kosmiczny, w Polsce jest już około pięćdziesięciu. A w 2012 r. było ich dwie czy trzy. Od tego czasu zwiększyliśmy zaangażowanie naszych podmiotów prywatnych, które działają na coraz większą skalę – budujemy już nie tylko pojedyncze elementy, ale powoli przechodzimy do poziomu systemów czy podsystemów. Niektórym przedsiębiorcom świtają nawet w głowie projekty związane z konstruowaniem pokaźnych systemów satelitów czy konstelacji satelitarnych.

OŁ: Wygląda na to, że nasz rynek kosmiczny zaczyna się coraz bardziej rozwijać.

GB: Jeśli spojrzymy szerzej, czyli na kwestię start-upów w Polsce, to jest mnóstwo ludzi bardzo ambitnych, chętnych do rozwoju, do budowania nowych rozwiązań technologicznych. Jednak często borykają się oni z różnymi problemami.

Mam tu na myśli przede wszystkim problem rynkowy – w jaki sposób zaistnieć na rynku międzynarodowym, nie mając jakichś szczególnych doświadczeń? Mamy zapewniony dla nich rynek – Europejską Agencję Kosmiczną, która jest odbiorcą produktów. Jeżeli nasza firma pozyska kontrakt z ESA, to zostaje tam wyznaczony człowiek, który nadzoruje dany projekt. To nie jest osoba, która wyłącznie rozlicza projekt, jak często myślimy o oficerze prowadzącym po stronie agencji finansującej. Jest to w istocie naukowiec, który służy wiedzą, sprawdza działanie projektu na każdym poziomie, a jeżeli potrzebna jest pomoc, to takie wsparcie oferuje albo pomaga ją uzyskać.

Zatem, oprócz zastrzyków finansowych dla naszych firm, dochodzi do dzielenia się wiedzą i doświadczeniem. A więc młodzi ambitni ludzie w start-upach nie tylko uzyskują dostęp do rynku, ale też do cennego know-how, co jest właściwie ewenementem na skalę europejską. Duże pieniądze, które są przeznaczane na te start-upy, bez wątpienia przekładają się na ich sukcesy. Wciąż jednak nie na taką skalę, na jaką byśmy sobie życzyli.

OŁ: Czyli za parę lat możemy się spodziewać polskiego Elona Muska?

GB: Pewnie Elona Muska to nie, bo w końcu Elon Musk jest jeden (śmiech). Podobnie jak nikt się nie spodziewa drugiego Billa Gatesa czy Steve’a Jobsa. Mamy własnych wielkich biznesmenów, takich jak młody Kulczyk, który obecnie ambitnie inwestuje w obszary proinnowacyjne. Pewnie w sektorze kosmicznym również pojawią się takie osoby. Zresztą już teraz niektóre firmy bardzo mocno interesują się tą właśnie branżą.

Do tej pory wspomnieliśmy o ESA, ale na sektor kosmiczny trzeba popatrzeć szerzej. W tej chwili pojawia się na rynku trend – zapoczątkowany zresztą właśnie przez Elona Muska – znany pod nazwą „Space 4.0”, a związany z komercjalizacją kosmosu. Wcześniej za programy kosmiczne odpowiadały poszczególne kraje. W tej chwili państwa głównie pomagają takim ludziom, jak Musk, by ich firmy prywatne mogły z sukcesem zaistnieć w branży kosmicznej. Stąd rzeczywiście bierze się dużo start-upów, które wkraczają w ten sektor.

Start-upy mają to do siebie, że podważają trwające na rynku, zasiedziałe idee i schematy. Starają się zrobić wszystko taniej, szybciej, lepiej – co często im nie wychodzi na dobre, ale czasami rzeczywiście okazuje się, że produkty opracowywane w trendzie „Space 4.0” są strzałem w dziesiątkę. Przykładem są rakiety Elona Muska, loty Virgin Galactic z turystami na pokładzie (które mają się rozpocząć już wkrótce) czy hotel Bigelow, który zostanie zbudowany na orbicie.

Widać więc swoistego rodzaju próbę odrzucenia pewnych naleciałości związanych z eksploracją kosmosu jeszcze z lat 90., kiedy to mówiło się wprost, że coś, co nie leciało, to już nie poleci, a niczego nowego nie dopuszczano do sfery kosmicznej. Teraz się od tego odchodzi, w związku z czym młode firmy przeżywają swoje pięć minut, które potrwa zapewne do około 2025–2030 roku, gdy to znów nastąpi łączenie się tych mniejszych firm w giganty. Być może w 2030 roku zobaczymy nowego Boeinga, Airbusa czy Talesa.

OŁ: A w Polsce dostrzega Pan jakieś podmioty, które faktycznie mają szanse zrealizować tak ambitny plan również na naszym rynku?

GB: Takich podmiotów jest wiele. Pojawiły się jak grzyby po deszczu w 2012 roku. Część firm, która podeszła do sektora kosmicznego trochę niepoważnie, już nie istnieje. Funkcjonują natomiast podmioty, które wykiełkowały na tym rynku i rozwijały się krok po kroku.

OŁ: W jakim sensie niepoważnie?

GB: Kosmos jest jednak bardzo wymagającym środowiskiem – nie wybacza błędów. Jeżeli człowiek rezygnuje z jakichś starych rozwiązań, to musi mniej więcej wiedzieć, jak te nowe sprawdzą się w kosmosie. W związku z tym kilka podmiotów dość szybko wypłynęło, zdobyło kontrakty, a potem słuch o nich zaginął.

Istnieje jednak około 10–15 podmiotów typowo polskich, które pojawiły się po 2010 roku i które mają szanse się przeskalować. Jest tylko jeden problem: część z tych podmiotów ciągle jest przywiązana do finansowania publicznego, chociaż to nie ma przyszłości. Oczywiście mogą one liczyć na PAK i ESA, ale globalny rynek prywatny jest najbardziej opłacalny w dłuższej perspektywie. PAK może udzielać wsparcia przy jednym czy drugim projekcie badawczym, natomiast tylko na rynku prywatnym te podmioty mają szansę znacząco zwiększyć skalę działalności. Kilka przedsiębiorstw już spogląda w tym kierunku.

Drugi rodzaj podmiotów, które też dobrze rozwijają się na naszym rynku, to firmy, które sprowadziliśmy częściowo z zagranicy. Na polskim rynku działa sporo przedsiębiorstw, które są spółkami firm zagranicznych, co ma swoje dobre i złe strony. Oczywiście stanowią one pewne zagrożenie dla wciąż niewielkich rodzimych firm, ale jednocześnie sprowadzają do naszego kraju ogromne doświadczenie – szkolą ludzi, których część już zostanie w Polsce, chętnie współpracują z naszymi podmiotami, szukają podwykonawców.

Co z tego będzie? Zobaczymy. Obie te strony są istotne, ale ważne, aby działały harmonijnie.

Istnieją także instytuty naukowe. To z kolei stosunkowo zróżnicowane placówki. Część z nich działa jak firmy – pozyskują zlecenia na rynku otwartym, czy to w ramach współpracy z NASA, czy z ESA, czy z inną agencją kosmiczną – dla nich nie ma to zasadniczo znaczenia. Patrzą na to, by projekt „domykał się” pod kątem biznesowym i w jaki sposób można go potem przeskalować. To jest naprawdę niesamowite podejście, nowe w polskiej nauce.

OŁ: Dla przykładu?

GB: Znowu wrócę do Centrum Badań Kosmicznych, które ma bardzo ciekawą linię produktów, a mianowicie zasilacze kosmiczne. Umieszcza się je na satelitach i są niezmiernie ważne, bo jeśli zasilanie przestanie działać, to los ten spotyka także całego satelitę. CBK od lat się specjalizuje w tym temacie i co roku nowe, przygotowane przez nich zasilacze trafiają w przestrzeń kosmiczną.

Jeden z takich systemów poleciał w kosmos wraz z sondą ExoMars dwa lata temu – obecnie krąży po orbicie i zasila kamerę, która wykonuje zdjęcia Marsa w 3D. Drugi taki zasilacz znajduje się w tej chwili na międzynarodowej stacji kosmicznej. To są misje pierwszego gatunku, realizowane przez bardzo poważne agencje kosmiczne. I CBK w tym właśnie się specjalizuje.

Co więcej, część z polskich instytutów naukowych posiada swoje spin-outy, które pojawiają się jako firmy „odpryskowe” od głównych centrów. CBK ma taki spin-out, który się zajmuje wkrętłami wiercącymi w powierzchni planetoid, tudzież planet. Na marginesie możemy dodać, że już 26 listopada na Marsie wyląduje sonda InSight właśnie z systemem wkręcającym tego spin-outu CBK. To duże wydarzenie realizowane w ramach ważnej misji NASA, która rozpoczęła się w maju tego roku.

OŁ: Od lat zajmuje się Pan zagadnieniami, o których rozmawiamy, także pod względem wykształcenia i pracy zawodowej. Skąd u Pana taki pociąg do kosmosu?

GB: Pociąg do kosmosu – to jest dobre pytanie. Mnie się kiedyś wydawało, że w kosmos będzie się jeździć windą (śmiech). Abstrahując od pytania – czy Pani wie, kto wymyślił windę kosmiczną? W latach 90. XIX wieku Konstantin Ciołkowski (o polskich korzeniach), znany z podstawowych dzieł związanych z astronautyką, był w Paryżu i gdy zobaczył wieżę Eiffla, zainspirował się nią i zaproponował zbudowanie windy kosmicznej. Japończycy właśnie zaczynają testować taki układ w kosmosie – może jeszcze nie całą windę jako taką, ale prototyp windy kosmicznej.

Wracając do Pani pytania: kosmos jest jednym z ostatnich obszarów, w którym można tak naprawdę coś odkryć lub osiągnąć. To trochę jak dawni podróżnicy – Kolumb czy Vasco da Gama – płynęli na statkach w tę ówczesną „nieskończoność”, za horyzont. Teraz domeną odkryć jest właśnie podbój kosmosu.

Astronautą nigdy nie będę, pewnie jestem za wysoki, by wejść do kapsuły (śmiech). Natomiast zawsze był to dla mnie na tyle interesujący obszar, że postanowiłem się nim zająć zawodowo. Przez dłuższy czas nie miałem za bardzo w Polsce takiej możliwości. W momencie, gdy kończyłem studia na wydziale fizyki, studiowałem też przez jakiś czas astronomię – której co prawda nie skończyłem, ale mam mniej więcej rozeznanie, z czym astronomowie się borykają. Następnie pracowałem przez trzy lata w CERN, gdzie zetknąłem się z inżynierią na najwyższym poziomie. Tam więc nauczyłem się rzeczy związanych z technologią, po czym wróciłem do Polski.

Już w kraju „liznąłem” trochę biznesu kosmicznego, zobaczyłem jak to wygląda od drugiej strony. Teraz jestem w administracji rządowej – wydaje mi się, że moje doświadczenie jest w miarę dobre. Zobaczymy, na ile wpłynie ono na zdynamizowanie agencji, bo PAK rzeczywiście musi aktywnie działać w obliczu rynku, który teraz bardzo się zmienia.

OŁ: I tego życzymy. Dziękuję ślicznie za rozmowę.

Wywiad zrealizowany w trakcie Europejskiego Forum Nowych Idei, Sopot 26-28.09.2018 r.

Zdjęcie: materiały PAK

Moja łyżka dziegciu :)

Platforma naciera, narzuca narrację, stawia rządzących pod ścianą i mówi “sprawdzam”. Platforma żyje. Gdyby jeszcze Nowoczesna pozbierała się z podłogi i poszła w ślady Platformy, PiS gryzłby już swoje kłykcie, a nie tylko pazurki same. Ale już niedługo. Liczba wpadek jakie notuje ostatnio rząd oraz Biuro Polityczne na Nowogrodzkiej i kąsanie Platformy, powoduje, że obgryzanie paznokci nie wystarczy. Bo to albo Berczyński się trafi, albo sędzia Morawski, albo róże białe okażą się kwiatem nienawiści, albo sąd w pięć minut obali “misternie” przygotowywaną ustawę o zgromadzeniach, albo komisja ds. Amber Gold pokaże, że to PiS ułatwiał czerwonemu sweterkowi okradanie ludzi. Noż cholera, wtopa za wtopą. A to przecież jeszcze nie koniec. Czekają nas kolejne dowody nieudolności władzy prawicy, jak chociażby powołana właśnie do życia komisja ds. reprywatyzacji, którą każdy normalny polski sąd rozjedzie, niczym walec dżownicę na drodze. Zadziwiające jak oni sami się podkładają.

Tymczasem Platforma rzuca rękawicę PiSowi i woła na debaty. Sprytnie to pomyślane jest, bo przecież wiadomo, że do żadnych debat nie dojdzie – prezes przecież samobójcą nie jest. Będzie więc wymyślał cuda – wianki, jasełka różne tworzył i uniki robił, ale do debat ani sam nie stanie, ani nie pozwoli stanąć swym wystruganym kukiełkom. Lepszej pozycji Opozycja wybrać sobie nie mogła, pod warunkiem, że cisnąć dalej będzie, ośmieszając PiS z każdym dniem coraz bardziej.

PiS broniąc się nieudolnie, wezwał Platformę do tablicy, na której odblaskową kredą w kanarkowym kolorze, niczym żakiecik Pani Premier, napisał cztery zdania:

Czy PO zlikwiduje CBA i IPN?

Co zrobi z programem 500+?

Czy podwyższy wiek emerytalny?

Czy przyjmie muzułmańskich imigrantów?

I tu właśnie pojawia się w mej dociekliwej głowie pytanie: czy na pewno nieudolnie? W odpowiedzi sięgam po leżącą na stole łyżkę, gdzie tuż obok stoi w słoiku dziegieć i zanurzam ją w tej ciemnej gęstwinie, dodając ze smutkiem do miseczki z pachnącym słodkością miodem. I z lekka zażenowany jestem… Czym? Sposobem, jakim Platforma rozmyła genialnie utkany plan przyparcia debatami PiS do muru, udzielając mało odważnych odpowiedzi na pytania, które PiS zawiesił w publicznej przestrzeni.

Pal licho, że pierwszego dnia odpowiedzi te nie były w ogóle przygotowane, gorzej, że gdy były już gotowe, spowodowały konsternację przynajmniej w jednej, ale za to najważniejszej dla przyszłych pokoleń sprawie. Po kolei więc.

CO SIĘ STANIE Z CBA?

Według PO, dziś to bardziej policja polityczna, a nie służba do zwalczania korupcji. Nie ściga podejrzane sprawy polityków władzy (np. oświadczenia majątkowe ministra Szyszko), za to skupia się na zwalczaniu opozycji. Kompetencje CBA chce PO przekazać do Komendy Głównej Policji i do Centralnego Biura Śledczego. To dobry pomysł według mnie. Głównie z powodów takich, że CBA to dublowanie służb i zachodzenie na siebie tych samych kompetencji. Przemawiają do mnie też oszczędności na kosztach państwa – ograniczanie administracji, to właściwa droga. Za likwidacją CBA przemawia też to, że służba ta zawsze była mniej lub bardziej polityczna. Za rządów PiS szefami byli lub są politycy PiS (Kamiński i Bejda), zaś za rządów Platformy Paweł Wojtyniuk dał się nagrać u Sowy.

Za ten pomysł daję mocną 6.

CO BĘDZIE Z IPN?

Platforma chce likwidacji IPN – dziś to narzędzie tworzenia nowej, zafałszowanej historii. Zadania Instytutu mają być podzielone na: PAN – pion historyczny i naukowy oraz Prokuraturę Generalną – pion śledczy. Przywrócona ma być Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa.

W tej sprawie przemawia do mnie jedynie oszczędność na administracji, choć nie są to jakieś wielkie oszczędności oraz dublowanie kompetencji z prokuraturą. Ale uważam, że likwidacja IPN to pijarowo fatalny pomysł. Likwidując Instytut, PO podkłada się PiSowi i poddaje się narracji o wspieraniu postkomuny. Nie jestem tym zachwycony. Szedłbym raczej w zmianę trybu wyboru prezesa IPN, tak aby wybierany był większością kwalifikowaną 3/5 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Taki sposób wyboru jest zapisany w Konstytucji.

Za pomysł likwidacji IPN daję 3. Obawiam się więcej szkód niż pożytku. Sama idea IPN nie jest zła, należy tylko przywrócić bezstronny i historyczno-naukowy aspekt Instytutu.

CO DALEJ Z PROGRAMEM RODZINA 500+?

Platforma chce zachować ten program, rozszerzając go także na pierwsze dziecko (również w rodzinach 2+1), przy równoczesnym powiązaniu go z obowiązkiem zatrudnienia lub aktywnego poszukiwania pracy.

Nieszczęściem tego programu jest to, że jest on swoistą pętlą u szyi dla Polski. Z dwóch powodów: nie da się wygrać wyborów likwidując ten program, a z drugiej strony program ten niemiłosiernie zadłuża budżet państwa. Na pewno wymaga korekty. Nie wiadomo też, czy PO zamierza wprowadzić kryterium dochodowe. Moim zdaniem to konieczne.

Na temat tego programu napisałem już sporo, według mnie powinien on być mocno okrojony, a zaoszczędzone środki powinny pójść na budowę żłobków i na dofinansowanie opłat za nie.

Moja ocena 4, jeśli dodane będzie kryterium dochodowe.

CZY PRZYJMIECIE IMIGRANTÓW?

W tej sprawie mamy obraz najbardziej klarowny, choć początkowo był wyjątkowo zagmatwany, czego zrozumieć się nie dało, ze względu na decyzje rządu PO/PSL. Potrzeba było dwóch dni, aby sprawę wyraźnie nakreślić. Najważniejsze jednak jest to, że nie ma tu zgrzytów takich, jak w innych sprawach. Platforma jasno powiedziała “TAK” dla zweryfikowanych uchodźców, “NIE” dla imigrantów wyznania muzułmańskiego. Jednocześnie jednoznacznie i jasno tłumaczy, że Polska jako kraj Unii Europejskiej ma wobec tejże Unii zobowiązania. Tłumaczyć to trzeba z uporem maniaka, bo przeciwnicy zapomnieli już ilu Polaków wyemigrowało z Polski w ciemnych czasach PRL, ilu za chlebem, ilu za wolnym państwem. Przeciwnicy nie chcą słuchać też, że nie da się brać kasy od Europy i odwracać się jednocześnie od niej plecami. A rzucając argumenty o milionach uchodźców z Ukrainy, rząd PiS tylko Polaków w oczach Europejczyków ośmiesza.

W tej sprawie mogę mieć tylko uwagę taką, że Platforma, i szerzej Opozycja, za słabo wciąga PiS w tę ich niecną grę i nie stawia PiS do tablicy, używając argumentu, że przyjąć mamy przecież syryjskich chrześcijan. Narzucać trzeba tę narrację, to PiS ma się tłumaczyć, bo jest u władzy. Niech się tłumaczy katolicka prawica, co ma przeciwko chrześcijanom z Aleppo.

Posłanka PO, Izabela Leszczyna, napisała na swoim profilu FB tak:

“Różnica pomiędzy Platformą Obywatelską a PiS-em w kwestii imigrantów i uchodźców polega na tym, że my mówimy o tych ludziach z szacunkiem, uchodźcom współczujemy i szukamy rozwiązania ich problemów. A te problemy, w sposób najbezpieczniejszy dla nas-Polaków, można rozwiązać tylko wspólnie z innymi krajami UE. To jest zadanie rządu, które skutecznie realizował rząd Platformy Obywatelskiej. Czy PiS to potrafi? Nie sądzę, bo póki co przegrywa 27:1!

Różnica pomiędzy PO a PiS polega także na tym, że my nie straszymy Polaków zarazkami przenoszonymi przez uchodźców, nie wykorzystujemy w haniebny sposób strachu przed terroryzmem do osiągania partyjnych celów.

Różnica pomiędzy PO a PiS polega także na tym, że my nigdy nie odmówimy pomocy kobietom i dzieciom, ofiarom wojny, że zawsze będziemy chcieli przyjąć 10 sierot z Aleppo, żeby uratować im życie”.

Dlatego moja ocena podejścia do tej kwestii przez PO, to mocna 6.

CO DALEJ Z EMERYTURAMI?

I tutaj łyżka w moich dłoniach rośnie do rozmiarów chochli. Czy ja śnię? Nie wierzę po prostu. Podstawy obecnego systemu emerytalnego wymyślił kanclerz Niemiec Otto von Bismarck w 1880 roku. Średnia długość życia wynosiła wtedy 45 lat, a wiek emerytalny – 70 (później granicę wieku emerytalnego obniżono do 65 lat). Od tamtej pory przeciętna długość życia Europejczyka wydłużyła się do 75 lat, czyli o 30 wiosen! Z pieniędzy z systemów emerytalnych przeprowadzono dwie wojny światowe, odbudowano Europę ze zgliszcz i rozbudowano armie świata do niebotycznych rozmiarów. Tych pieniędzy po prostu nie ma i nie przybędzie ich od skracania okresu składek. Nawet reforma systemu z 1999 roku wprowadzająca III filary ubezpieczeń – ZUS, OFE, IKE – niewiele pomogła, skoro prywatne fundusze emerytalne i tak inwestowały środki obywateli w papiery dłużne państwa. Wiek emerytalny po prostu MUSI być podniesiony i wymaga tego zwykła odpowiedzialność za przyszłe pokolenia. Wiem, że to niepopularne jest i że nie przysparza głosów, ale konieczne bezwzględnie. Fantasmagorią jest już oddawanie decyzji w ręce obywateli, żeby sami decydowali jakich emerytur chcą, a co dopiero nie podwyższanie granicy wieku.

Tymczasem czym nas Platforma uraczyła? Ano tym, że ni stąd, ni zowąd nie chce podnosić wieku emerytalnego, za to mówi o jakiś zachętach, aby obywatele chcieli pracować dłużej. Taką zachętą ma być 13 emerytura. Ale co to w ogóle jest ta 13 emerytura i jak ma wpływać na zachęcanie do dłuższej pracy? Tego na razie nie wie nikt, bo śmiem twierdzić, że i w samej Platformie pomysł to nie do końca przedyskutowany.

Ja rozumiem, że w tej materii nie można ciągle majstrować, bo to nie są klocki lego i że to PiS swoją nieodpowiedzialną decyzją i głupią, wprowadził zamęt, za który przyjdzie nam zapłacić słono, ale od powrotu do granicy 67/65 nie da się uciec. Ja rozumiem, że polityka, że trzeba przyciągnąć elektorat płynny, który decyduje kto wygrywa wybory, ale przyciągając jednych, pamiętać trzeba, żeby nie stracić drugich, czyli tych mniej płynnych. Ludzie nie kupią już fałszu, tak jak nie kupili referendum na temat JOWów, ogłoszonego po I turze wyborów prezydenckich. Po latach relatywistycznych rządów PiS, gdzie prawo i Konstytucję można sobie dowolnie kształtować, wyborcy chcieć będą jasnych deklaracji. Nie kupią diametralnych zmian o 180 stopni. Nie kupią Platformy, która wprowadziła podwyższony wiek emerytalny, ignorując głosy tych, co chcieli referendum w tej sprawie, a dzisiaj się z tego wycofuje. Rządzenie wymaga odwagi i wprowadzania niepopularnych rozwiązań, dokładnie tak samo jak w przedsiębiorstwie trzeba czasem podjąć trudne decyzje, gdy firma traci zyski. Polski nie stać na luksus wczesnego wieku emerytalnego. Nie ma na to środków i nie będzie. Odpowiedzialność za przyszłe pokolenia wymaga, aby podwyższyć ten wiek arbitralnie.

Za totalną dezercję w tej kwestii wystawiam ostrzegawczą ocenę 2. Robię to z bólem i z troską jednocześnie, bo mleko się już rozlało i teraz każda zmiana nawet w nieodzownie słusznym kierunku, będzie wykorzystana do pokazania chwiejnej postawy Platformy. Nie pojmuję, jak można to było tak rozegrać?

Ale odpowiedzi Platformy na powyższe pytania klarują nam scenę polityczną po stronie Opozycji. Widzimy bowiem coraz bardziej, że Platforma chce być łagodnym barankiem, przyciągającym niezdecydowanych swym konserwatywnym programem, zaś Nowoczesna uzupełniać będzie ofertę programową, kreując się na partię dbającą o liberalne pryncypia. To jest moim zdaniem dobry kierunek marszu. Obie partie, jak wiadomo, są na siebie zdane, a taki konglomerat spowoduje, że poszerzyć się może krąg wyborców. Takie rozwiązanie może być też w miarę bezpieczne, bo ci co nie zaakceptują niezrozumiałych zwrotów Platformy, przejść mogą do partii Petru, a nie do Kukiza, co w rezultacie spowoduje, że suma procentowa nie zmniejszy się.

W tym kontekście nie ekscytowałbym się też zbytnio polubieniem przez Donalda Tuska tweeta Marka Migalskiego, w którym wypomniał on Platformie rozluźnienie po dobrych wynikach sondażowych. Nie wierzę, aby w głowie Donalda Tuska było zwarcie z Grzegorzem Schetyną – obaj panowie są zbyt mocno wyrobionymi politykami, aby bawić się w takie gierki w obliczu coraz głębszego zawłaszczania państwa przez partie prawicowe. Obaj panowie wiedzą jaki jest cel, do którego trzeba dojść wspólnie. Polubienie tweeta traktuję raczej jako rodzaj mobilizacji, niż uszczypliwości. Nie należy zbyt mocno ufać też mediom w ich uwielbieniu dramatyzowania relacji między politykami, sprowadzanymi do utartego schematu szorstkich przyjaźni.

Na koniec kilka krótkich rad, skromnym moim zdaniem skreślonych:

1. Platforma powinna cały czas narzucać narrację wokół debat. To świetny plan.

2. Oddalać ataki PiS wokół czterech pytań, pokazując odpowiedzi na nie.

3. Pochylić się raz jeszcze nad kwestią wieku emerytalnego, aby nie dać narzucić sobie narracji PiS o niestałym stanowisku w tej sprawie.

4. Narzucić narrację w kwestii przyjęcia chrześcijan z Syrii. Niech się PiS tłumaczy dlaczego katolicka prawica nie chce chrześcijan z ogarniętego wojną państwa.

5. Nowoczesna niech nie boi się liberalnej retoryki. W Polsce jest około 10-15% zagorzałych liberałów – tylko niech uwierzą w to, że partia Petru będzie ich głosem.

 

A tak w ogóle to alleluja i do przodu, Opozycjo!

 

 

 

Nie tak czarna przyszłość gospodarki rynkowej :)

W roku 2016 Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) po raz drugi współorganizowało panel podczas Igrzysk Wolności w Łodzi. Rok temu tematem moderowanej przeze mnie dyskusji był raport FOR „Następne 25 lat” oraz reformy, jakie Polska powinna przeprowadzić, by dogonić Zachód. Filary diagnozy przedstawionej przez FOR – niska stopa inwestycji, coraz wolniejsze tempo wzrostu produktywności czy spadająca liczba osób w wieku produkcyjnym – pojawiły się także w najważniejszych dokumentach rządowych opracowywanych pod nadzorem wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Tym, co z pewnością różni raport FOR „Następne 25 lat” od planu czy strategii wicepremiera z rządu Prawa i Sprawiedliwości, są rekomendacje, które w opracowaniu FOR-u opierają się przede wszystkim na wzmacnianiu, a nie osłabianiu mechanizmów rynkowych w Polsce.

17 Newsha Tavakolian, Listen (Imaginary CD Covers), 2011W roku 2016 znów spotkaliśmy się podczas Igrzysk Wolności, aby porozmawiać o przyszłości – tym razem jednak o przyszłości gospodarki rynkowej nie tylko w Polsce, lecz także, a może przede wszystkim, w Europie i na całym świecie. Igrzyska miały swój nieformalny początek nieco ponad tydzień przed oficjalną inauguracją w Centrum Dialogu im. Marka Edelmana, podczas wizyty w Polsce doktora Toma Palmera, amerykańskiego publicysty, wolnościowca, wiceprezesa Atlas Network. Jego wizyta w Łodzi i Warszawie związana była z promocją wydanej także w języku polskim książki „Czy wojny są nieuchronne? Czyli pokój, miłość i wolność”. Najważniejszą w mojej ocenie lekcją wynikającą z tej książki jest to, że bardzo ważnym czynnikiem ograniczającym konflikty pozostaje międzynarodowy handel, a więc jeden z fundamentów globalnej gospodarki rynkowej. „Jeśli towary nie będą przekraczać granic, to zrobią to armie” – powiedział kiedyś wybitny francuski ekonomista i filozof Frédéric Bastiat. Także w Unii Europejskiej, będącej ostatnio pod ostrzałem przeciwników różnej maści, to właśnie międzynarodowa współpraca gospodarcza jest spoiwem, które łączy kraje europejskiej wspólnoty i które zastąpiło w relacjach europejskich popularną łacińską sentencję: „Jeśli chcesz pokoju, to przygotuj się na wojnę”.

Wspomniana książka zawiera m.in. rozdział napisany przez amerykańskiego psychologa Stevena Pinkera, który bazuje na innej, wydanej także w Polsce, pozycji: „Zmierzch przemocy: lepsza strona naszej natury”. Mimo że praktycznie codziennie media zarzucają nas negatywnymi informacjami – przestępczość, katastrofy naturalne, konflikty, akty terroru czy wojny (inwazję na irackie miasto Mosul, kontrolowane przez radykalnych islamistów, można było niedawno obserwować na żywo na Facebooku) – to jednak, jak pokazuje Pinker, żyjemy w najbardziej pokojowej epoce w historii ludzkości.

Również z perspektywy gospodarczej i społecznej ostatnie dekady to mnóstwo dobrych wiadomości, od setek milionów ludzi na całym świecie, którzy przestali żyć w skrajnej biedzie, poczynając. Jednak w wieczornych wiadomościach bardzo rzadko usłyszymy, że nie ma problemu głodu w północnym Londynie albo że współczynnik umieralności niemowląt w którymś z krajów Afryki spadł o kolejną 0,1 pkt. procentowego. Dobre wiadomości nie są dla mediów tak atrakcyjne jak złe wiadomości.

W skali globalnej dobre wiadomości gospodarcze można prześledzić m.in. na stronie <humanprogress.org> prowadzonej przez Cato Institute, a także przekonać się, jak ważny wkład w te naprawdę „dobre zmiany” na świecie miały: globalizacja, handel międzynarodowy, kapitalizm i szereg innych mechanizmów przypisywanych gospodarce rynkowej. Nie tylko Polska powinna być uznawana za kraj sukcesu gospodarczego. Dotyczy to także kilku innych krajów naszego regionu. Nawet jeśli niektórzy próbują ukryć sukces naszego kraju za populistycznym hasłem o „Polsce w ruinie”. My naprawdę żyjemy w bardzo dobrych czasach i tę dobrą nowinę warto głosić. Jest ona bowiem dowodem na to, że fundamentów gospodarki rynkowej opłaca się bronić.

Zapominając na chwilę o tym, że media mają odchylenie w kierunku złych informacji, możemy mieć wrażenie, że sytuacja na świecie jest bardzo zła. Rosnący nacjonalistyczny i etatystyczny populizm w niektórych krajach Europy, wygrana Donalda Trumpa w dziwnych wyborach prezydenckich w USA, w których zmagali się dwaj bardzo nielubiani kandydaci, brexit i problemy wewnętrzne UE, konflikty zbrojne nie tylko na Bliskim Wschodzie, lecz także niedaleko granic Polski, sytuacja w Rosji, Chinach, Grecji, niekonwencjonalna polityka pieniężna, wzrost zadłużenia – lista mogłaby się ciągnąć jeszcze długo. Czy w związku z tym możemy powiedzieć, że dobrze już było? I czy gospodarka rynkowa stanie się jedną z pierwszych ofiar antyrynkowego populizmu? Po pierwsze, nie popadajmy w histerię – masa złych, podkręcanych medialnie informacji nie oznacza, że czeka nas szybka i nieunikniona katastrofa. Po drugie, gospodarki rynkowej nie da się tak łatwo zniszczyć, a dodatkowo ma ona tendencję do samoodradzania się – zarówno ze względu na oddolną inicjatywę, jak i na wyciągnięcie wniosków przez polityków, którzy uznają lub są zmuszeni uznać porażkę wcześniejszych rozwiązań antyrynkowych.

Przykładowo jeden z fundamentów gospodarki rynkowej – handel pomiędzy osobami i podmiotami prywatnymi – występuje nawet w krajach, gdzie rynek jest agresywnie zwalczany (wtedy ludzie handlują często poza strukturami państwa). Nawet surowe zakazy nie są w stanie powstrzymać wszystkich, którzy poprzez handel pragną poprawić swoją sytuację bytową czy zdobyć rzadkie dobra. Handel dobrami i usługami stał się nieodłącznym elementem ludzkiego życia. Dobrowolna wymiana handlowa jako gra o sumie dodatniej (positive sum game) przynosi korzyści obu stronom transakcji. Ma to swoje odbicie w języku. Płacąc za zakupy w sklepie, często słyszymy od sprzedawcy „dziękuję”, a w odpowiedzi, odbierając resztę i nabyte towary, także odpowiadamy „dziękuję”. To podwójne podziękowanie stało się, jak podkreśla we wspomnianej już książce dr Tom Palmer, językowym odzwierciedleniem gry o sumie dodatniej. Ludzie tak łatwo nie wyrzekną się wzajemnych korzyści.

Tym, co jest źródłem poważnego ryzyka dla gospodarki rynkowej, jest walka z globalizacją poprzez wzmacnianie rozwiązań protekcjonistycznych, o których mówił m.in. Donald Trump. Protekcjonizm nie jest niczym nowym, choć w dzisiejszych czasach przybiera nowe formy – kiedyś dominowały głównie cła, dziś wiele krajów posługuje się różnymi barierami pozacelnymi uniemożliwiającymi lub utrudniającymi obecność na danym rynku.

Zamknięcie się Stanów Zjednoczonych na świat to jedna z najgroźniejszych obietnic nowego prezydenta USA, która uderzy szczególnie w kraje mniejsze, takie jak Polska. Nasz wpływ na decyzje Trumpa jest znikomy, ale obrony globalnego handlu przed wyborczymi obietnicami muszą się podjąć republikańskie otoczenie prezydenta i niektóre organizacje międzynarodowe. Ponadto konsumenci w USA i innych krajach powinni zostać uświadomieni, że walka z globalizacją to jednocześnie walka o droższe towary. Podwyżki dotoczyłyby szczególnie dóbr, które powstają dzięki globalnej wymianie handlowej. Koszty protekcjonizmu dla setek milionów mieszkańców, w tym przede wszystkim osób o najniższych dochodach, to najważniejszy merytoryczny oręż w obronie otwartej gospodarki rynkowej.

Także na polskim podwórku musimy skutecznie walczyć z będącymi na szczęście w mniejszości lokalnymi protekcjonistami. Z ostatnim przykładem antyglobalistycznej i antyrynkowej propagandy mieliśmy do czynienia w sprawie CETA, czyli umowy o wolnym handlu pomiędzy Kanadą i Unią Europejską. Na szczęście jak na razie rząd Prawa i Sprawiedliwości deklaruje poparcie dla CETA, co jest bez wątpienia najlepszym działaniem podjętym przez PiS w pierwszym roku rządów. Z mitami na temat CETA doskonale zmierzył się na portalu <liberte.pl> Jacek W. Bartyzel w tekście „Czy polskiego rolnika zjedzą zmutowane kanadyjskie korporacyjne kurczaki – czyli 33 pytania i odpowiedzi na temat CETA i wolnego handlu”. Potrzebujemy więcej tego typu „odkłamywaczy” i napisanych zrozumiałym językiem poradników, aby skuteczniej odrzucać próby zastraszania społeczeństw nieistniejącymi potworami – owymi zmutowanymi kurczakami, czyhającym na każdym kroku neoliberalizmem czy ideologią gender.

Gospodarki rynkowej nie da się też tak łatwo zastąpić ze względu na marność alternatywy. Co prawda dla niektórych pokoleń realny socjalizm, gospodarka centralnie planowana czy zimna wojna są wyłącznie opowieściami historycznymi, ale to na tyle mocne przykłady porażki systemów alternatywnych, że wciąż skutecznie zniechęcają do ich powtarzania. Ponadto – na nieszczęście osób mieszkających w krajach socjalizmu – wciąż na świecie mamy systemy takie jak na Kubie czy w Korei Północnej. Głośny jest też ostatnio przykład Wenezueli – kraju, który praktycznie zbankrutował, choć posiada największe na świecie zasoby ropy naftowej, a jego mieszkańcy nie mają dostępu do podstawowych produktów – z żywnością i papierem toaletowym na czele. Porażki socjalistów i etatystycznych populistów wrogich mechanizmom rynkowym powodują niestety cierpienie milionów ludzi. Ale są też ważną lekcją, która powinna skutecznie odstraszać od odchodzenia od gospodarki rynkowej i jej fundamentów. Nie zmarnujmy tej nauki. Część osób krzyknie pewne: „A co z modelem skandynawskim?”.

Jak trafnie pokazuje Nima Sanandaji w wydanej w Polsce książce „Mit Skandynawii, czyli porażka polityki trzeciej drogi”, kraje skandynawskie odniosły sukces, zanim wprowadziły „państwo opiekuńcze”. Co więcej, wraz z rozrostem wydatków socjalnych od lat 60. pozycja np. Szwecji w międzynarodowych porównaniach (przykładowo jeśli chodzi o tempo wzrostu PKB) zaczęła się pogarszać. Zmarły w 2012 r. Johnny Munkhammar, były poseł Moderata Samlingspartiet (Umiarkowanej Partii Koalicyjnej), podkreślał z kolei, że „przyczyny sukcesu tego [szwedzkiego] modelu przypisywano często błędnie rozrostowi państwa, który tak naprawdę niszczył godny do pozazdroszczenia szwedzki dobrobyt”. Dodatkowo rozwój skandynawskich państw opiekuńczych doprowadził do pogorszenia się jakości kapitału społecznego – wzrosło przyzwolenie na oszukiwanie i naciąganie systemu, co podkopuje fundamenty tamtejszych „państw opiekuńczych”, które były możliwe do utrzymania, jak uzasadnia Sanandaji, m.in. dzięki etyce i uczciwości mieszkańców charakterystycznej dla tego regionu. To fundamenty gospodarki rynkowej stoją za sukcesem krajów skandynawskich, a rozrost „państwa opiekuńczego” nie był w stanie tych fundamentów i dobrobytu zniszczyć. Najlepszymi inspiracjami z modelu skandynawskiego dla innych krajów powinny być więc te elementy, w których siły gospodarki rynkowej są najsilniejsze. Jeśli przyszłość gospodarki rynkowej miałaby się opierać na tym, co było prawdziwym źródłem bogactwa krajów takich jak Szwecja czy Dania, to trzeba nam więcej rynku, a nie mniej.

Tym, co w mojej ocenie działa na korzyść gospodarki rynkowej, są także nowe technologie, narzędzia mobilne i innowacyjne modele biznesowe. Roli cyfryzacji i ekonomii współdzielenia (sharing economy) poświęcony jest piąty numer „4Liberty.eu Review”, w którym pokazano szereg korzyści płynących ze zmian technologicznych. Pozwalają one na dostarczanie usług, które nie były do tej pory możliwe (lub ich cena była dla wielu osób zaporowa), ułatwiają zastąpienie państwowych regulacji samoregulacjami zależnymi od klientów oraz szybkie zestawienie potrzeb dostawców i odbiorców usług. Zmiany związane z rozwojem tzw. ekonomii współdzielenia są faktem i w mojej ocenie coraz więcej dóbr i usług będzie w przyszłości dostarczanych w ten sposób. Same technologie nie są jednak lekiem na całe zło, ponieważ ich istnienie nie rozwiązuje jeszcze problemu słabnącej innowacyjności, o którym pisali Fredrik Erixon i Björn Weigel w wydanej w roku 2016 książce „The Innovation Illusion: How So Little Is Created by So Many Working So Hard”. Autorzy zwracają uwagę na dwie przyczyny coraz słabszej innowacyjności. Po pierwsze, mamy na świecie coraz mniej prawdziwych kapitalistów innowatorów, których zastępują wynajęci menedżerowie, fundusze inwestycyjne, fundusze emerytalne, mające niższą skłonność do ryzyka, które jest niezbędne w tworzeniu przełomowych innowacji. Po drugie, nadmierne regulacje (zwiększające koszt innowacji i ograniczające poziom podejmowanego ryzyka), ciągłe ustalanie kolejnych „standardów” i, szczególnie w Europie, ślepe przywiązanie do „zasady ostrożności” (precautionary principle) szkodzą innowacyjności i kapitalizmowi. Choć zmiany technologiczne oznaczają, że część zawodów zniknie, to jednak – jak podkreślają autorzy – „źródłem choroby, na którą cierpi Zachód, nie jest nadmiar innowacyjności i kreatywnej destrukcji, tylko zbyt małe natężenie tych zjawisk”. Dlatego potrzebujemy jeszcze silniej działającej gospodarki rynkowej, aby wzmacniać innowacyjność, oraz jeszcze więcej innowacyjności i nowych technologii, aby skuteczniej bronić gospodarki rynkowej. Wykorzystanie efektów synergii pomiędzy technologią i gospodarką rynkową jest ważne dla budowy dobrobytu.

Jak przestrzegałem na początku artykułu, nie powinniśmy popadać w paraliżującą histerię. W przeszłości doszło na świecie do wielu niepokojących zdarzeń, dochodzi do nich teraz i będzie dochodzić dalej. Złe zmiany nie powinny paraliżować, tylko mobilizować. Populistyczne rządy partii prawicowych i lewicowych (a często łączącej różne złe pomysły na państwo i gospodarkę „lewoprawicy”) w wielu krajach na świecie powinny mobilizować do działania na rzecz ograniczenia wpływu państwa i polityków na nasze życie. Receptą na populizm socjalny czy narodowy nie jest jeszcze większy populizm opatrzony inną etykietką, ale wzmacnianie wolności jednostki i fundamentów otwartej gospodarki rynkowej. Mechanizmów rynkowych, które poprawiły sytuację większości osób na świecie, nie da się tak łatwo zniszczyć. Z pewnością warto ich bronić i motywować do tego innych.

Nie opłaca się ratować kobiet. :)

Cóż, zostałyśmy zdradzone. Już nie tylko nazwa „Prawo i Sprawiedliwość”, ale także „Nowoczesna” i „Obywatelska” okazały się przewrotne i fałszywe. Powinniśmy mówić „Wybiórczo Nowoczesna” i „Na Wpół Obywatelska”. Ale czy to jeszcze kogoś dziwi? Polki są przecież od czasu transformacji ustrojowej przedmiotem nieustającego, bezczelnego handlu politycznego – towarem, który sprzedaje się Kościołowi katolickiemu w zamian za wyborcze komendy wydawane maluczkim z kilkudziesięciu tysięcy złoconych ambon. Naszym reprezentantom żal taką ofertę odrzucić w imię jakiejś tam, mało kogo obchodzącej przyzwoitości. Nie opłaca się ratować kobiet.

Pokrętne tłumaczenia, jakoby i tak nie było dziś szans na liberalizację, ośmieszają wypowiadających je polityków i polityczki. Wysyłają oni PiSowi jednoznaczny sygnał – będziemy bronić „kompromisu”, ale za to nie zrobimy ani kroku w przód. Czy to aby na pewno jest dobra pozycja negocjacyjna do utrzymania przyczółku „kompromis”? Niestety nie – ponieważ negocjacje nie zostały rozpoczęte zgodnie z regułą BATNA, to ich przyszły rezultat został zakotwiczony w zupełnie innym miejscu niż obecne regulacje. Jesienią będziemy prawdopodobnie dyskutować nie o tym, czy zaostrzać ustawę antyaborcyjną czy też ją zliberalizować, ale o tym czy wprowadzić wszystkie zaproponowane przez Fundację Pro-prawo do życia zaostrzenia, czy tylko ich część. I to nie z winy PiSu, ale z winy partii, które mając czelność szczycić się hasłami o poszanowaniu liberalnej demokracji i praw człowieka.

Próby zamarkowania wstydu za pomocą stwierdzeń o światopoglądowym charakterze aborcji, wyłączającym ją spod dyscypliny sejmowej, ośmieszają liberałów. Pogwałcenie praw reprodukcyjnych, należących do katalogu praw człowieka jest niewątpliwie sprawą polityczną, a nie światopoglądową. Zostałyśmy właśnie pozbawione reprezentacji w polskim sejmie, o co pretensje do partii podających się za liberalne są mocno uzasadnione.

Raport Europejskiego Komisarza Praw Człowieka z czerwca tego roku na temat stanu ochrony praw człowieka w Polsce określa wyraźnie liczne obszary ich łamania wobec kobiet i nie pozostawia na naszym państwie suchej nitki (https://wcd.coe.int/com.instranet.InstraServlet?command=com.instranet.CmdBlobGet&InstranetImage=2924344&SecMode=1&DocId=2378084&Usage=2). Brak dostępu do edukacji seksualnej, ograniczony dostęp do antykoncepcji, brak dostępu do bezpiecznego i legalnego przerywania ciąży w sytuacjach przewidzianych prawem, stosowanie klauzuli sumienia w gabinetach i aptekach, utrudnienia w dostępie do badań prenatalnych – to obszary łamania wobec kobiet praw człowieka, które gwarantują nam międzynarodowe konwencje. Polska już trzykrotnie przegrała sprawy dotyczące przerywania ciąż przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Dwukrotnie ETPCz orzekł, że Polska naruszyła zakaz tortur oraz nieludzkiego i poniżającego traktowania kobiet poszukujących dostępu do legalnego przerwania ciąży lub testów prenatalnych związanych z tym zabiegiem.

To przecież kuriozalne i szokujące… Dlaczego w takim razie partie określające się jako centrowe, liberalne, proeuropejskie i postępowe odcinają się od liberalizacji prawa aborcyjnego a nawet, o zgrozo, blokują debatę na temat łamania praw kobiet w Parlamencie Europejskim?!

Ze strony Platformy Obywatelskiej to chyba syndrom strachu o pogłębienie rozkładu i tak już podzielonej partii. Żałośnie rozpaczliwy gest fazy schyłkowej, jak deklaracja Grzegorza Schetyny o obraniu chadeckiego kursu i oparciu PO na „prawej nodze”. W dodatku przecież kobiet tam niewiele, jeszcze mniej w pierwszym szeregu, a większość konserwatywnych. Ale ze strony Nowoczesnej? Przecież jej sejmowy trzon stanowią niemal wyłącznie kobiety! Niezmordowane wojowniczki o Trybunał Konstytucyjny i filary demokracji – Kamila Gasiuk-Pichowicz, Katarzyna Lubnauer, Joanna Szmidt, Joanna Scheuring-Wielgus, Monika Rosa – świetne kobiety o niewątpliwie postępowych poglądach – w imię czego dały się namówić na zepchnięcie kwestii własnych praw na wyjęty spod dyscypliny sejmowej margines „światopoglądowości”? Jak to możliwe, że łudzą się w kwestii możliwości utrzymania „kompromisu” bez jednoczesnej kontrofensywy?

Czy to strach przed kościołem trzyma Nowoczesną na pozycjach obronnych? Czy nowoczesność tej formacji jest tylko walką o to, by nie dać się zepchnąć do kompletnego ciemnogrodu? Nie warto kapitulować przed kościołem na równi ze Schetyną. Jeśli nie z przyzwoitości, to choćby dlatego, że może to być równia pochyła.  Fakt, że Ryszard Petru ma dzieci w katolickiej szkole nie powinien być wystarczającym powodem do oddania Polek w czujne objęcia kleru. Kościół się w Polsce panoszy, bo partie na to pozwalają, a nie odwrotnie. Poparcie, jakiego Nowoczesna udzieliła obywatelskiemu projektowi Świecka Szkoła, dawało nadzieję że to formacja, która rozumie ten mechanizm.

A może to jednak zwyczajna małostkowość? Może powodem deklaracji braku poparcia dla ustawy liberalizującej prawo antyaborcyjne jest fakt, że złożył go komitet, któremu przewodniczy Barbara Nowacka, w jesiennej kampanii wyborczej wróg nr 1 Ryszarda Petru? Gdyby to była prawda, to jest na to przecież prosty sposób – zamiast lekceważenia zaleceń Komisarza Praw Człowieka, zapisów ratyfikowanych przez Polskę dokumentów międzynarodowych i lekceważenia podstawowych praw 52% polskiego społeczeństwa – własna propozycja nowelizacji ustawy. Tylko to lub zmiana deklaracji w kwestii głosowania mogłoby w tej chwili zrehabilitować nadszarpniętą reputację tej partii.

A sprawa jest śmiertelnie poważna, tu idzie o ludzkie życie. Niewyedukowani politycy, najczęściej płci męskiej, z intelektualnego lenistwa, lekceważenia i konformizmu dający się wciągnąć w narrację o „nienarodzonych dzieciach”, tracą z horyzontu krzywdę kobiet, widzą zaś żywe inkubatory. Nie tylko nadają zarodkom i płodom pełne prawa człowieka, ale też stawiają je ponad prawami żywiących je własnymi ciałami i kosztem własnego zdrowia kobiet. Ludzi.

O ile ignorancja niektórych mężczyzn w kwestii praw reprodukcyjnych kobiet niespecjalnie zaskakuje, to dziwi bardzo stosunek wielu kobiet do dyskusji o aborcji – zasłaniając się stwierdzeniem, że ich ten problem już albo wcale nie dotyczy, nie tylko wykazują postawę aspołeczną, brak solidarności z innymi kobietami, ale także niezrozumienie, że całkowity zakaz aborcji jako gwałt na prawach człowieka zaważy także na ich statusie społecznym i prawnym, nawet jeśli są niepłodne, już niepłodne lub nie planują potomstwa.

Dziwi także całkowite milczenie w tej kwestii ze strony Komitetu Obrony Demokracji. Czy Komitet wierzy, że demokracja jest możliwa bez poszanowania praw człowieka?! Jeśli tak, to nadzieja gaśnie. Jeśli nie, to stanowczo oczekujemy konkretnych deklaracji i działań ze strony zarządu KOD wobec zbliżających się jesiennych głosowań nad obydwoma projektami. Brak reakcji wobec tej kwestii, w obliczu jednoznacznie krytycznego stanowiska Komitetu Praw Człowieka, Komitetu CEDAW ONZ, Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, Amnesty International i wszystkich bodaj pozarządowych organizacji zajmujących się prawami kobiet byłby całkowicie kompromitujący.

Pozbawiając nas praw reprodukcyjnych chcecie z nas uczynić rozpłodowe samice – zmuszane do rodzenia po gwałcie, mimo zagrażającej choroby, mimo nieodwracalnego lub śmiertelnego upośledzenia płodu. Chcecie to zrobić na życzenie Kościoła katolickiego, mimo że jest to złamaniem wszystkich konwencji międzynarodowych i pogwałceniem praw człowieka. Po to, żeby się podlizać  instytucji trzymającej w Polsce władzę, którą sami wepchnęliście w jej ręce.

Dziękujemy za takie państwo. My wykształcone i pracujące mieszkanki miast bez wątpienia sobie poradzimy. Co więcej, nie damy się wpędzić w narrację „grzechu”. Cierpieć będą tylko najsłabsze z naszych sióstr – to one będą rodzić dzieci swoich gwałcicieli, patrzeć na cierpienie i śmierć swoich donoszonych upośledzonych dzieci, trafiać do więzień za poronienia.  I umierać przy pokątnych zabiegach. Jak zauważa we wspomnianym raporcie Komisarz Praw Człowieka i jak wynika z wieloletnich, przerażających doświadczeń katolickich krajów Ameryki Południowej, całkowity zakaz przerywania ciąży nie zmniejsza liczby aborcji. Prowadzi jedynie do wykonywania nielegalnych zabiegów, które zwiększają śmiertelność kobiet. Ludzi.

Grillowanie brukselki :)

I. Mroczne Widmo nowego roku…
Nowy rok , to przede wszystkim nowe marzenia, wyzwania i ambicje. Ich spełnienie uzależnione jest  od splotu wielu czynników wśród których prym wiodą determinacja, samodyscyplina , pasja i chęć przeprowadzenia zmian. Nie inaczej 2016 rok rozpoczyna się dla rządzącego niepodzielnie Prawa i Sprawiedliwości. Będzie to rok ogólnopolskiego sprawdzianu dla formacji, która wygrywając wybory prezydenckie i parlamentarne podniosła społeczny apetyt na nienotowany do tej pory  poziom roszczeń i oczekiwań.  Weryfikacyjne  „sprawdzam” nastąpi w obszarze polityki społecznej i gospodarczej. Wokół takich filarów jak  program 500 plus, opodatkowanie banków i innych instytucji finansowych, sklepów wielkopowierzchniowych oraz obniżenia wieku emerytalnego, podwyższenia kwoty wolnej od podatku i stawki godzinowej do 12 zł brutto oraz likwidacji obowiązku szkolnego od 6 roku życia. Nie samo wywiązanie się z tych obietnic poprzez uchwalenie stosownych ustaw będzie stanowiło trzon kryterium końcowej oceny , a – co nie może dziwić –  jakość przeprowadzenia zbiorczej  ” Dobrej zmiany „.
Trybunał Konstytucyjny jest już melodią przeszłości, dokonana  zmiana w systemie mediów publicznych i służbie cywilnej to krok drugi. Następne posunięcie  nowego porządku to poszerzenie sfery niekontrolowanej inwigilacji prywatnych korespondencji i rozmów przez organy ścigania i przywrócenie prokuratury w sferę politycznego władztwa ministra sprawiedliwości.   Czy jak pisze w brytyjskim dzienniku The Guardian oxfordzki historyk  Timothy Garton Ash filary polskiej demokracji ulegają zniszczeniu ?

II. Atak ( eurosceptycznych ) klonów ?
Warto podkreślić, że jednym z meta-filarów polskiej polityki zagranicznej lat’ 90 była integracja Polski z Unią Europejską. Cel ten został osiągnięty po 14 latach żmudnych przygotowań i negocjacji, w sposób ścisły, łącząc się z koniecznością dostosowania polskiego systemu prawnego i wskaźników ekonomicznych do wymagań stawianych przez Brukselę. W traktacie akcesyjnym z 2003 r. zobowiązaliśmy się do respektowania filarów Unii Europejskiej. W związku z dekompozycją Trybunału Konstytucyjnego i uchwaleniem tzw. małej ustawy medialnej, nie trzeba było długo czekać na reakcje ze strony przedstawicieli unijnych instytucji. Wzorcem dla tej  prewencyjnej reakcji są niewątpliwie Węgry, które stanowią dla Jarosława Kaczyńskiego punkt odniesienia w zakresie mapy drogowej ku  real politik jaką stosuje Wiktor Orban.  W związku z tym, że istnieje uzasadnione podejrzenie, że Naczelnik Państwa chce sklonować model zarządzania państwem i faktycznie uczynić z ” Warszawy Budapeszt „, przypomnieć należy, że polskie społeczeństwo w referendum akcesyjnym przy ok. 60% frekwencji wyraźnie ( ok. 80 % głosów  ) opowiedziało się za członkostwem Polski w tym największym projekcie integracji europejskiej. A skoro tak, to musimy mieć świadomość, że od 2004 roku nieprzerwanie korzystamy z dobrodziejstw polityki spójności polegającej na wyrównywaniu dysproporcji rozwojowych pomiędzy państwami członkowskimi za pomocą środków z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego , Europejskiego Funduszu Społecznego i Funduszu Spójności. Oczywiście nie oznacza to, że mamy w ramach wdzięczności nie zabierać głosu krytycznego wobec ustaleń gremiów unijnych zwłaszcza w aspektach najbardziej z nami związanymi jak wspólna polityka bezpieczeństwa , energetyczna  rolna, czy imigracyjna… Inna natomiast kwestią , którą wyraźnie trzeba rozróżnić jest podważanie stabilności wewnętrznego porządku dzięki , któremu, w tym elitarnym europejskim klubie się znaleźliśmy. Miejmy więc intelektualną odwagę powiedzieć, że to nie Unia o nas zabiegała ( choć na naszych rynkach zbytu jej zależało ) , a raczej my aspirowaliśmy do przekroczenia bram unijnego raju.  Z pełną odpowiedzialnością i stanowczością trzeba więc przypomnieć, iż „Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości.

III. Zemsta Euro-Sithów

Wartości te są wspólne Państwom Członkowskim w społeczeństwie opartym na pluralizmie, niedyskryminacji, tolerancji, sprawiedliwości, solidarności oraz na równości kobiet i mężczyzn. ” Wyżej opisane cele i zasady UE uregulowane w art. 2 Traktatu o Unii Europejskiej ( TUE ) są kręgosłupem dla tej europejskiej wspólnoty narodów. Proceder ich naruszania i obchodzenia, a z takim mamy po 25 października do czynienia może spotkać się z retorsją państw członkowskich.  Zgodnie bowiem z art. 7  TUE na uzasadniony wniosek jednej trzeciej Państw Członkowskich, Parlamentu Europejskiego lub Komisji Europejskiej, Rada, stanowiąc większością czterech piątych swych członków po uzyskaniu zgody Parlamentu Europejskiego, może stwierdzić istnienie wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia przez Państwo Członkowskie wartości, o których mowa w artykule 2. W ostateczności Rada  większością kwalifikowaną, może zdecydować o zawieszeniu niektórych praw wynikających ze stosowania Traktatów dla tego Państwa Członkowskiego, łącznie z prawem do głosowania…Oczywiście brukselica jest chorobą dolegliwą…. standaryzacja , unifikacja…. od krzywizny bananów, energooszczędnych żarówek ( w toaletach ? ) , aż po Krajowe Ramy Kwalifikacyjne i mega-papierologię –  wszystko to plus bizantyjsko rozdęte struktury unijnej administracji, z wysokimi dietami, zniechęca przeciętnych europejczyków do Unii….Integracja Europejska wokół wspólnych wartości, stanowiących fundament nowoczesnej Europy , nie może oznaczać, że Unię uwielbiamy i respektujemy jej standardy, jedynie gdy ta przelewa Polsce miliardy Euro na inwestycje. A gdy po 2020 roku pieniędzy tych będzie znacząco mniej, staniemy ramię w ramię, z liderami państw-eurosceptycznych….W tej perspektywie uwagi niemieckich euro-polityków Martina Schultza i Guenthera Oettingera wobec sytuacji w Polsce ( przez pryzmat casusu Węgier )  choć kontrowersyjne i w swoim wydźwięku zbyt mocne, powinny stanowić  zimny-orzeźwiający  prysznic dla polityków PiS…

Polska zwyczajna nienormalność – rozmowa Tomasza Chabinki z Janem Sową :)

Panie profesorze, kiedy w Polsce będzie wreszcie normalnie?

To ciekawe pytanie, bo tłumaczy, dlaczego w Polsce non stop coś się reformuje. Mocniejszą wersją określenia „normalnie” jest „jak w cywilizowanym kraju”. Kiedy coś w Polsce nie działa, to często można usłyszeć, zwłaszcza w mediach, że „w cywilizowanym kraju to nie do pomyślenia”.

O jaki to kraj chodzi, tego nigdy się nie doprecyzowuje, ale na pewno nie chodzi o Chiny, Indie czy kraje Ameryki Południowej, chociaż bez wątpienia istnieją cywilizacje: chińska, hinduska czy latynoamerykańska. To sformułowanie odnosi się więc przeważnie do państw należących do głównego nurtu kultury zachodniej.

Historycznie rzecz biorąc, Polska to nazwa pewnej formacji, która definiowała się poprzez odrębność od Zachodu. Kiedyś zamiast kapitalizmu kupieckiego i rewolucji przemysłowej mieliśmy system folwarczny, zamiast monarchii absolutystycznej – demokrację szlachecką. Dziś zamiast świeckiego państwa mamy specyficzny układ Kościoła i władzy. Na pewno nie jest to państwo wyznaniowe, takie jak na przykład Mauretania czy Iran, ale nie jest to też państwo laickie. To jest państwo, w którym konkordat jest niezgodny z konstytucją, a więc mamy do czynienia z państwem dualistycznym, stojącym w rozkroku.

Odpowiedziałbym więc prowokacyjnie, że w Polsce nigdy nie będzie normalnie. Jeżeli miałoby być normalnie, to Polska musiałaby przestać być Polską. Ewentualnie zachowalibyśmy samą nazwę, która oznaczałaby wtedy coś zupełnie innego.

Ale przecież – tak przynajmniej się wydaje – jeszcze przed II wojną światową było normalnie, a większość problemów, z którymi borykamy się obecnie, ma swoje źródła w zmianach, do których doszło między rokiem 1939 a 1989.

Wciąż mieliśmy wówczas relikty feudalizmu. Nawet sąsiednie Czechy były wtedy zupełnie gdzie indziej, nie mówiąc o Francji czy krajach Europy Północnej. Studia Józefa Obrębskiego na Polesiu pokazują, że wciąż istniał wówczas świat niewolniczo-feudalny. Nie wiem zatem, czy to było „normalnie”.

My mieliśmy relikty feudalizmu, ale Zachód miał swoje kolonie, przeniósł tę strukturę i wynikające z niej problemy na zewnątrz.

Tak, zgoda, ja też nie jestem jakimś bezkrytycznym apologetą nowoczesności. Państwa zachodnie mogły wyeksportować pewne negatywne konsekwencje swojego rozwoju wewnętrznego. Polska takich możliwości nie miała, bo swoją kolonię – Ukrainę – straciła wcześniej. Przez długi czas to tam eksportowano negatywne konsekwencje działania modelu folwarcznego. Ukraińcy wciąż świetnie to pamiętają i nie mogą tego Polakom wybaczyć.

Dwudziestolecie międzywojenne to był taki kocioł. Trudno mówić o normalności, ale na pewno zdarzały się próby normalizacji, jak na przykład systematyczne inwestycje gospodarcze w COP-ie. Od mojego kolegi Piotra Korysia, socjologa i ekonomisty, wiem jednak, że wszystkie te próby były zbyt słabe, podejmowane za późno i nieudolne.

Ciekawe były dla mnie reakcje na książkę Andrzeja Ledera ze strony apologetów dwudziestolecia, którzy podkreślają impulsy reformatorskie po prawej stronie. Mówi się, że w 1941 r. miały się odbyć wybory parlamentarne, w których wystartować zamierzała cała plejada postępowych polityków. Wyciąga się też list Edwarda Rydza-Śmigłego, w którym pisał, że trzeba znieść resztki pańszczyzny i uwłaszczyć chłopów. Porównajmy to z rzeczywistością: pierwszą ustawę wprowadzającą reformę rolną obalono jako niezgodną z konstytucją, a druga okazała się w dużej mierze nieskuteczna. Według szacunków do roku 1939 tylko 20% gruntów zostało rozparcelowanych zgodnie z tą ustawą. Nie jestem więc przekonany, czy zwolennicy Drugiej Rzeczpospolitej mają rację.

Ale można też sięgnąć nieco głębiej, do czasów Pierwszej Rzeczpospolitej. Wydaje się, że wtedy byliśmy nie tyle normalnym krajem, ile krajem wyprzedzającym swoją epokę, z demokracją szlachecką, gdzie król był praktycznie równy szlachcie i gdyby nie te wstrętne zabory, to prawdopodobnie po dziś dzień nieślibyśmy sztandar postępu…

Traktowanie demokracji szlacheckiej jako prekursorki nowoczesnej demokracji jest wielkim nieporozumieniem. Ona ma przecież o wiele więcej wspólnego z demokracjami antycznymi, na przykład demokracją grecką, niż z demokracją nowoczesną.

W nowoczesnej demokracji, jak to ujmuje Konstytucja RP, posłowie są przedstawicielami narodu, nie swoich wyborców, ich głos jest więc wolny. W Pierwszej Rzeczpospolitej było zupełnie inaczej, bo posłowie byli związani instrukcjami sejmikowymi. Byli też związani instrukcjami, które przekazywali im w nieformalny sposób różni możnowładcy.

Pamiętajmy też, że z definicji demokracja szlachecka była zamknięta, a nowoczesna demokracja jest otwarta. Pierwsze demokracje przedstawicielskie w XVIII w. są wciąż zamknięte na poziomie praktyki, są natomiast całkowicie inkluzywne na poziomie ideałów. Dominują sformułowania „wszyscy”, „każdy” i tak dalej.

Demokracja szlachecka taka nie jest. Wypełnia miejsce władzy w bardzo szczelny sposób, stawiając tam kolektywne ciało szlachty. Wyraźnie określono, że tylko szlachta jest pełnoprawnym uczestnikiem i beneficjentem tego systemu. Wiadomo zresztą, że Polak to szlachcic. Można odwołać się do Claude’a Leforta i jego „pustego miejsca władzy”. Tego miejsca ewidentnie nie było. Nie ma żadnej sensownej linii ewolucji, która rozwinęłaby demokrację szlachecką w ustrój demokratyczny we współczesnej postaci.

A co z Konstytucją 3 maja?

Konstytucja 3 maja jest efektem wpływów zachodnich. Środowisko „Monitora” stanowili reformatorzy, którzy jeździli na Zachód. Szlachta zresztą robiła, co mogła, żeby wpływ myśli zachodniej ograniczyć. Jerzy Jedlicki w swojej książce „Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują: studia z dziejów idei i wyobraźni” zwraca uwagę, że szlachta bardzo ściśle broniła wszystkich swoich praw i tylko w jednej kwestii żądała ograniczenia samej siebie. Żądała mianowicie zakazu podróży dzieci szlacheckich na Zachód, bo wracały stamtąd „zepsute”. Podobną sytuację mamy teraz. Program Erasmus ma gigantyczny wpływ modernizacyjny na Polskę, na pewno większy niż różne projekty stymulowane przez rząd.

Konstytucja 3 maja to triumf tego oświeceniowego, zachodniego dyskursu. Ona kończy z porządkiem szlacheckim, wycina wszystkie jego filary. Kończy się liberum veto, wolna elekcja, ale nie ma w niej żadnych autonomicznych polskich idei. Przede wszystkim naśladuje to, co dzieje się na Zachodzie, nie jest wynikiem naszej wewnętrznej formacji. Jeśli Konstytucję 3 maja uznać za triumf polski szlacheckiej, to Okrągły Stół trzeba by nazwać triumfem PRL-u.

Czy wobec tego istnieje możliwość stworzenia autonomicznego pojęcia normalności dla Polski, bez odwoływania się do wzorców zachodnich, z uwzględnieniem „dziedzictwa chrześcijańskiego”? Na przykład: „sprawne państwo – tak, zgnilizna moralna (np. prawa dla osób LGBTQ) – nie”.

Bardzo dobrą koncepcję nowoczesności, która świetnie się w tym kontekście sprawdza, ma Fredric Jameson. Według niego nowoczesność składa się z dwóch komponentów: modernizacji – czyli wszystkich kwestii infrastrukturalnych i organizacyjnych – oraz modernizmu – czyli pewnego zestawu wartości emancypacyjnych, które dotyczą sposobu funkcjonowania jednostek.

Projekt konserwatywnej modernizacji, bo tak naprawdę o nim mówisz, to pomysł, by mieć samą modernizację bez modernizmu. Musimy się zmodernizować i być silni, by Zachód niczego nam nie narzucił. Musimy być potęgą gospodarczą, żeby nie być zmuszonym do podpisania Karty praw podstawowych UE. Bo jak będziemy słabi, to nas zdominują i narzucą swoje zgniłe wzorce.

Można próbować coś takiego osiągnąć, ale wątpię, czy to się okaże skuteczne. Weźmy na przykład kwestię praw kobiet. Bez wątpienia kapitalistyczny rynek pracy jest czynnikiem emancypacyjnym. Po prostu rozbija tradycyjny sposób istnienia rodziny będący podstawą dla patriarchatu, który zakłada, że kobieta siedzi w domu, opiekuje się dziećmi, gotuje i sprząta, a mężczyzna idzie do pracy. Ponieważ kapitalizm stwarza ekonomiczną konieczność pracy jednej i drugiej osoby, to podstawowy argument „Skoro ja pracuję i przynoszę pieniądze, to ty siedź cicho i mnie słuchaj” zostaje wytrącony z ręki. A nie da się stworzyć nowoczesnej, wydajnej gospodarki, w której pracują wyłącznie mężczyźni.

Czy Japonia nie jest kontrprzykładem? To chyba gospodarka dosyć nowoczesna, a struktura feudalna i patriarchalna wciąż się tam utrzymują.

Japonia niesamowicie się w XX w. zreformowała społecznie i kulturowo. Rzeczywiście, pewne elementy dawnej formacji kulturowej wciąż trwają, ale widać, jak negatywny wpływ mają na sytuację Japonii. Problemy gospodarcze, cała historia z awarią elektrowni atomowej w Fukushimie… Ludzie na wysokich stanowiskach zawalili, a ci, którzy byli ich podwładnymi, po prostu respektowali te decyzje, nie chcieli ich podważać. Nie jestem absolutnie zwolennikiem całkowitego determinizmu, że nadbudowa dostosowuje się w pełni do bazy, ale wydaje mi się, że uczestnictwo w globalnym kapitalizmie wymusza jednak określone przemiany społeczne.

Jest jeszcze jedna kwestia. Japonia to o wiele bardziej zamknięty system. To jednocześnie wyspa i cywilizacja. Polska nigdy nie była wyspą. Cywilizacją, co prawda, starała się być – mam na myśli całą formację sarmacką – ale ten projekt został przekreślony. W tym momencie nie mamy zasobów, które by pozwoliły całkowicie odciąć się od tych przemian.

W Warszawie tylko połowa par zawierających związek małżeński bierze ślub kościelny. To jest proces, który – jeśli nic gwałtownie się nie zdarzy – będzie postępował. Całkowicie oddolnie, często zupełnie nieświadomie, nie ze względu na jakiś odgórny cel emancypacyjny, ale po prostu ze względu na praktykę życia i funkcjonowania.

Jeżeli chodzi o autonomiczny polski projekt, który mógłby się jakoś wygenerować, to trzeba pamiętać, że nowoczesność to nie jest zestaw gotowych reguł, których należy przestrzegać. Michael Foucault w tekście „Czym jest Oświecenie?” wraca do rozważań Immanuela Kanta z końca XVIII w. i pokazuje, że nowoczesność to gotowość nieustannej rewizji tego, co się robi, ze względu na warunki, w których się działa. Taka skierowana na samego siebie refleksyjność i gotowość do rewizji wszystkiego na podstawie danych, które mamy. Albo – mówiąc po heglowsku – próba przemyślenia aktualności.

Może w takim razie powinniśmy przemyśleć nowoczesność w taki (prawicowy) sposób:

Prawa człowieka są OK, prawa kobiet też są akceptowalne, ale nie ulegajmy temu zachodniemu feminizmowi trzeciej fali, bo przyjdą islamiści i nas zjedzą”?

Janusz Korwin-Mikke usiłował niedawno w Parlamencie Europejskim wejść do frakcji z holenderskimi eurosceptykami, którzy jednak powiedzieli mu coś takiego: „W wielu kwestiach się z tobą zgadzamy, ale mamy jeden problem: jesteś homofobem. Tolerancja wobec homoseksualizmu to jest wartość kultury europejskiej przeciwko islamowi, w związku z tym nie chcemy być z tobą w koalicji”. Środowisko LGBTQ jest coraz lepiej widoczne, więc teza, że to są degeneraci, którzy psują społeczeństwo, się nie utrzyma. Demonizacja była możliwa w czasach, kiedy te osoby musiały się ukrywać. A teraz weźmy takiego Roberta Biedronia, który jest po prostu grzecznym, dobrze wychowanym i chodzącym w garniturze młodym człowiekiem.

Kościół w Polsce, w przeciwieństwie do Kościoła na przykład niemieckiego, postawił na absolutną konfrontację z nowoczesnością. Nie chce ustąpić ani kroku, broni Okopów Świętej Trójcy. Wszędzie dookoła widzi zło. Z jednej strony Polska w wielu aspektach przypomina kraj wyznaniowy, a z drugiej strony Kościół uważa, że żyje w czasach apokalipsy i rządów Szatana. Ma syndrom oblężonej twierdzy i wydaje mi się, że się na tym przejedzie.

Teoretycznie istnieje środowisko skupione wokół „Znaku”, „Tygodnika Powszechnego” czy „Gazety Wyborczej”, ale nie jestem pewien, czy rzeczywiście ma siłę, by zmodernizować polski Kościół.

Czas, gdy to środowisko było opiniotwórcze, się skończył, to już przeszłość, choć w latach 90. „Gazeta Wyborcza” rzeczywiście dyktowała, co ludzie mają myśleć. Szkoda, że nie zastanowiła się wówczas, czy rzeczywiście „bezrobotni są nierobotni” i tak dalej, bo wtedy mielibyśmy dzisiaj zupełnie inną sytuację.

Rzeczywiście, tradycyjne media tracą swoją siłę, partie też jej chyba nie mają. Kto więc w najbliższych latach będzie kształtował dyskurs?

Będziemy mieli sytuację znacznie bardziej amorficzną, bez wyraźnego centrum.

Zostaniemy z polityką ciepłej wody w kranie, z duopolem PO i PiS na scenie politycznej i będziemy tak trwać?

Wydaje mi się, że bardzo dużo zmieni się na skutek przemiany pokoleniowej. Trzy czwarte, może nawet 90 proc. głównych rozgrywających to ludzie, którzy zaczynali swoją karierę w PZPR-ze albo Solidarności. Politycy postsolidarnościowi często płacili za swoje zaangażowanie ogromną cenę, ich postawa była heroiczna.

Ławki rezerwowych tych partii są bardzo słabe. Dzisiaj elity partyjne są kształtowane przez działania koniunkturalne. Kto jest gotów, by przez 10 lat dawać się wykorzystywać w młodzieżówce jakiejś partii, ten awansuje. To produkuje takich miałkich osobników jak Adam Hofman czy Sławomir Nowak.

Dzisiejsi przywódcy – Bronisław Komorowski, Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz – w pewnym momencie skończą się w sensie biologicznym. Nie sądzę, żeby zostali zastąpieni przez kogoś, kto będzie w stanie utrzymać formacje polityczne w dzisiejszym kształcie. To będzie moment na jakąś zmianę w polityce i wydaje mi się, że mówimy tu o perspektywie najbliższych 20 lat.

A jaka przyszłość czeka lewicę? Czy jest szansa, że pojawi się jakaś znacząca siła, która będzie promować postulaty gospodarcze? Skupi się na prawach pracowniczych czy związkowych?

Wydaje mi się, że lewicowy sposób myślenia przebija się do głównego nurtu myślenia ekonomicznego. Na przykład raport i prognoza OECD ogłoszone pod koniec listopada 2014 r. Mówi się tam o zagrożeniu stagnacją w Europie, a recepty szuka się – co wydaje mi się bardzo obiecujące – po stronie pobudzenia popytu.

To fundamentalne przekształcenie tego, co znaliśmy do tej pory, czyli skupienia się na podaży. Neoliberalizm należy do grupy ekonomii podażowych, które zakładają, że problemy w gospodarce zawsze należy rozwiązywać przez skupienie się na stronie podażowej, ułatwiać życie przedsiębiorcom i producentom, bo to oni tworzą miejsca pracy. Teraz zaczyna się przebijać do powszechnej świadomości, że ludzie mają za mało pieniędzy, a skoro tak, to nie kupują, a gdy nie kupują, to nie można produkować i mamy deflację. Jeżeli natomiast kupują to…

produkty ze Wschodu, z Chin

Dokładnie. I to też nie tworzy miejsc pracy w Europie. Mainstreamowe organizacje zaczynają zauważać, że problemem jest niedostateczny popyt – to jest „lewicowy” sposób patrzenia na gospodarkę. Używam określenia „lewica” ostrożnie, bo podobnie jak Alain Badiou uważam, że jest to dzisiaj nazwa problemu, a nie rozwiązania.

Ta cała formacja koniunkturalistów z post- czy neosocjaldemokratycznych partii, która nazywa się lewicą, to nie jest żadna lewica – Tony Blair i Gerhard Schröder dobrze symbolizują ten upadek. Sam paradygmat polityki gospodarczej, odwołujący się do klasycznego socjalizmu czy keynesizmu, również wydaje mi się wątp-liwy. Tak samo myślą radykalni krytycy marksistowscy tacy jak Michael Hardt czy Antonio Negri.

Ten ostatni napisał zresztą książkę „Goodbye, Mr Socialism”, w której mówi między innymi, że trzeba wyjść poza opozycję państwo–rynek i szukać gdzieś indziej. Jego zdaniem – uważam, że ma rację – rozwiązanie kryje się w innym paradygmacie gospodarczym, w dobrach wspólnych.

Jest też głośna, pisana z pozycji nie neomarksistowskich, ale socjaldemokratycznych książka Thomasa Piketty’ego. Jednak to wszystko dzieje się na Zachodzie, a w Polsce ton debacie ekonomicznej wciąż nadaje środowisko skupione wokół Leszka Balcerowicza.

Tak? A mnie się wydaje, że nawet „Gazeta Wyborcza”, która kilka lat temu „broniła profesora”, dzisiaj podchodzi do jego tez z rezerwą. Mówi coś w stylu: „Co innego Balcerowicz historyczny, z którym się zgadzamy i któremu dużo zawdzięczamy, a co innego Balcerowicz dzisiaj” i że gdyby dzisiaj „stary Balcerowicz” usłyszał „młodego Balcerowicza”, toby się za głowę złapał i uznał go za lewicowego dziwaka. Balcerowicz nie ma już tej siły co kiedyś. Widać to po tym, co się stało z OFE. Przecież Balcerowicz i jego Forum Obywatelskiego Rozwoju zrobili, co mogli, żeby tę reformę powstrzymać.

Problemem jest to, że nie ma kogoś, kto mógłby go zastąpić. To podejście fundamentalizmu rynkowego i ekonomii podażowej naprawdę bardzo skutecznie zdominowało dyskurs. A nie da się wciąż przywoływać w kontrze Tadeusza Kowalika. Potrzeba jakieś młodej, charyzmatycznej i inteligentnej osoby. Takiego polskiego Piketty’ego.

SLD chyba też nie zmieni się na tyle, by pojawili się tam tacy ludzie.

SLD jest formacją skończoną. Największym nieszczęściem, które się przydarzyło polskiej lewicy w ciągu ostatnich 10 lat, jest to, że nie dobito tego ugrupowania w momencie, kiedy można je było dobić. Niestety, część towarzyszek i towarzyszy wolała podlansować się wtedy, symbolicznie wyciągając rękę do SLD. I tak na przykład „Krytyka Polityczna” w swoim czasie przyczyniła się do utrzymania autorytetu tej partii.

Kto przejmie dotychczasowych wyborców lewicy? Jakieś nowe środowisko polityczne? Partia chadecka?

Myślę, że ostatnie wybory samorządowe dobitnie pokazały, że lewicowe hasła będą przenikać do mainstreamu. Pamiętam z protestów Occupy taki slogan: „Politicians don’t lead, they follow”. Politycy głównego nurtu po prostu przechwytują hasła, które stają się chodliwe, i wykorzystują je do tego, żeby zwiększyć swoją popularność. Joanna Erbel przegrała wybory z kretesem, ale nie można tego powiedzieć o jej ideach, bo sporą część podchwycił zespół Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Warto przyglądać się ruchom miejskim, które często uciekają od tradycyjnych podziałów politycznych. Z jednej strony na kwestie dotyczące własności, przestrzeni publicznej czy reprywatyzacji potrafią patrzeć oczami Henriego Lefebvre’a czy Davida Harveya. Z drugiej strony dystansują się wobec polityki, mówią, że obchodzą ich konkretne sprawy – miasto – a to, co ktoś uważa o aborcji, to jego sprawa.

Lewica powinna też przyjrzeć się wysypowi ruchów politycznych po prawej stronie, politykom, którzy nie boją się politycznej niepoprawności i mówią to, co uważają za słuszne. Powinna się od nich uczyć. Nie szukać w środku, nie mówić tylko tego, co spodoba się przeciętnemu czytelnikowi „Gazety Wyborczej”, bo to droga donikąd. Centrum jest niesamowicie zagęszczone. Zamiast tego należy – jak zrobił to na przykład Bush – pójść do ekstremów.

Wyborcy coraz chętniej będę głosować na populistów, na przykład na Prawo i Sprawiedliwość.

Trzeba zrobić coś, żeby ludzie biedni przestali być biedni, a nie tylko starać się im wmówić, że są biedni ze swojej własnej winy. Być może nie mają takich środków symboliczno-dyskursywnych, żeby z tym walczyć, ale gdy przyjdzie populista, to na niego właśnie zagłosują, bo to będzie ktoś, kto ich potraktuje podmiotowo, kto zaprzeczy, że są winni swojej własnej biedy. Oni się z taką osobą utożsamią, tak po prostu działa demokracja.

Dlaczego najbardziej prorynkowe reformy wprowadzały rządy, które miały oparcie w związkach zawodowych? Najpierw Solidarność, która przecież mówiła o „socjalizmie z ludzką twarzą”, a wprowadziła plan Balcerowicza, później cztery wielkie reformy rządu AWS-UW i wspomniany już PiS.

I rząd SLD, który po wygranych wyborach w roku 2001 chciał likwidować bary mleczne i sklepy z odzieżą używaną…

Wydaje mi się, że to wszystko jest konsekwencją bardzo głębokiej transformacji, która dokonała się równolegle w Solidarności i w PZPR-ze w drugiej połowie lat 80. Gdyby nie było dekady lat 80., gdyby Okrągły Stół nastąpił zaraz po strajkach sierpniowych, żylibyśmy w zupełnie innej rzeczywistości.

Niestety, stan wojenny zdał egzamin, spełnił swoją funkcję. Zniszczył Solidarność jako gigantyczny, oddolny, horyzontalny ruch społeczny. Solidarność, która po stanie wojennym się powoli odradza i wraca formalnie w roku 1986, jest zupełnie inną formacją.

Program I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ Solidarność z września–października 1981 r. to był dokument naprawdę radykalnie lewicowy, wręcz komunistyczny. W ogóle nie pojawia się w nim słowo „kapitalizm”. Robotnicy chcieli po prostu, by władza ludowa zrobiła to, co deklarowała: państwo dla klasy robotniczej. Równe, sprawiedliwe i demokratyczne. I by to oni mogli rządzić tym państwem zamiast zwyrodniałej elity.

Po stanie wojennym wiele się zmieniło. Radykalnie zmieniła się też elita partyjna. Jadwiga Staniszkis, z której wieloma opiniami się nie zgadzam, przeprowadziła trochę rzetelnych badań i pokazała, jak w drugiej połowie lat 80. nastąpiło uwłaszczanie elity partyjnej. Zakładowi sekretarze, dyrektorzy przedsiębiorstw zaczynają bardzo szybko prowadzić swoje biznesy.

W roku 1989 po jednej stronie jest Solidarność – występująca nie jako związek zawodowy, lecz jako ruch normalizacyjny żądający skopiowania zachodnich rozwiązań, po drugiej Partia, w której też nie ma żadnych ideowców, którzy wierzyliby w socjalizm, tylko sami pragmatycy, którzy chcieliby modelu chińskiego, czyli liberalizacji gospodarczej, ale gdyby mogli utrzymać władzę. To się nie udaje, więc chcą pozostawić władzę, ale zachować jak najwięcej wpływów. Kiedy takie dwie strony spotkały się, żeby negocjować, to rezultatem nie mogła być żadna „trzecia droga”.

Czy gdyby się to nie stało, żylibyśmy dziś w drugiej Szwecji?

Być może żylibyśmy w świecie globalnie innym. To radykalnie rynkowe przekształcenie bloku postsowieckiego miało gigantyczny wpływ na legitymizację pewnego typu polityki gospodarczej. W „Końcu historii” ten ówczesny triumfalizm świetnie ujął Francis Fukuyama. Okazało się, że wolny rynek, własność prywatna i nieskrępowana przedsiębiorczość wygrały. Droga obrana wówczas przez Polskę i resztę obozu postradzieckiego była najlepszym empirycznym dowodem. Nie było już co o tym gadać, tylko trzeba było brać się do roboty i wcielić tę politykę w życie.Myślę, że to był moment o znaczeniu analogicznym do tego, jakie przypisuje się rewolucji na Haiti. Ona przyjęła ideały rewolucji francuskiej i uczyniła je w ten sposób uniwersalnymi. Pokazała, że nie są one wzorcem rozwoju konkretnego społeczeństwa, tylko wyrażają dążenie ogólnoludzkie. Ludzie w zupełnie innym kontekście chcą tego samego. Identyczną rolę dla neoliberalizmu odegrało przekształcenie Europy Środkowej w bloku postsowieckim.

Polska w ten sposób naprawdę zyskała miejsce w historii powszechnej. Gdyby ten region wybrał jakąś inną drogę i ona zakończyłaby się sukcesem – co mogłoby się zdarzyć, nie mówię, że na pewno by się zdarzyło – to krajobraz instytucjonalny na świecie byłby zupełnie inny. W tym sensie Polska nie byłaby drugą Szwecją, bo Szwecja pełni dziś funkcję takiego kuriozum, na które można popatrzeć i ze zdziwieniem powiedzieć: „O, jest taka Szwecja z równym społeczeństwem i tempem wzrostu na poziomie Stanów Zjednoczonych”.

W którą stronę powinniśmy zatem spoglądać, szukając zmian na lepsze?

Stawiałbym na Amerykę Łacińską jako takie koło zamachowe, awangardową przestrzeń wyprowadzającą ku przyszłości jakieś nowe rozwiązania.

Bardziej w kierunku radykalnej demokracji czy autorytaryzmu?

Zdecydowanie w kierunku radykalnej demokracji. Urugwaj to państwo – mówiąc po heglowsku – prowadzące ludzkość do przodu. Wystarczy spojrzeć na fantastyczne zdjęcie przedstawiające prezydenta Urugwaju czekającego na wizytę u lekarza w zwykłej kolejce. Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie tego ani w Europie, ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Chinach, ani w Rosji, nigdzie. Warto dodać, że to nie był element żadnej kampanii wyborczej, tylko coś, co wyszło zupełnie naturalnie.

Oczywiście, w Ameryce Łacińskiej są też ogromne nierówności społeczne, system bywa często bardzo opresyjny. Jest jednak przestrzeń, w której mogą się narodzić nowe idee społeczne.

Europa jest zrezygnowana, zmęczona tym wszystkim, co się tu wydarzyło, i napakowana infrastrukturalnie. Chiny w ciągu najbliższych lat zaczną pewnie dominować gospodarczo, ale to kraj z ogromnymi napięciami wewnętrznymi. Stany Zjednoczone nie są zaś wcale tak innowacyjne, jak by się wydawało. Po prostu mają pieniądze, by ściągać najlepszych naukowców z całego świata i na tym budować swój wzrost. W Ameryce Łacińskiej jest natomiast mnóstwo młodych ludzi, jest niesłychana energia. Jeśli uda się jeszcze trochę podnieść poziom życia, wyeliminować radykalną biedę i zainwestować w infrastrukturę, to ten rejon stanie się laboratorium przyszłości.

Artykuł pierwotnie został opublikowany w XX numerze drukowanego wydania Liberté!

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję