Nowa umowa o liberalizm :)

O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

 

Dobić liberalizm

Kryzys to zjawisko, nad którym wszyscy deklaratywnie ubolewają. Trudno, aby było inaczej. W końcu pod pojęciem kryzysu kryje się czas, w którym położenie dużych grup ludzi się pogarsza, rosną obawy o przyszłość, ludzie tracą wiarę w siebie i optymizm, nastroje pikują, smutek i przygnębienie się upowszechniają. Od kilkunastu lat świat zachodni – w tym Europa – przeżywa nieustannie jakiś kryzys. Podobnie jak w przypadku pandemii koronawirusa (która sama w sobie stanowi oczywiście jedno z ogniw tego ciągnącego się bez końca łańcucha kryzysowego), wiara w to, że w końcu z kryzysów wyjdziemy i życie wróci do „normy”, dawno chyba przeminęła. O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

Teoretycznie wszyscy ubolewają, że dobre czasy za nami, może nawet bezpowrotnie. Jednak na stronie, gdy szersza publika nie słucha, różnie ze szczerością tego ubolewania bywa. Kryzys to bowiem ogień, na którym świetnie można upiec niejedną polityczną pieczeń. Wie to doskonale amerykańska prawica, która na kryzysie po 11 września 2001 upiekła „wojnę z terrorem”, świetne biznesy dla wielu swoich sponsorów oraz ustawy ograniczające prawa obywatelskie Amerykanów. Wie to nawet lepiej europejska skrajna prawica, która na kryzysie uchodźczym zbudowała swoją potęgę, zrealizowała brexit, a dzisiaj jest w niektórych krajach tzw. starej Unii o krok od przejęcia władzy (pomimo wszystkich zaklęć o rzekomo „ustabilizowanej i okrzepłej” tam demokracji). Na kryzysie rynków finansowych

2008 r. oraz późniejszym europejskim kryzysie zadłużenia w strefie euro pieczeń coraz skuteczniej piecze zaś młoda lewica, która ogłasza pokoleniową rewolucję potrzeb i wizji świata, w której królem w hierarchii wartości stanie się równość materialna ludzi.

Wspólnym mianownikiem wszystkich tych ideologicznych przemian niesionych przez poszczególne kryzysy jest oczywiście teza o upadku liberalizmu. W końcu świat sprzed tych kryzysów (to rzeczywiście raczej poza dyskusją) został oparty o aksjologiczny paradygmat liberalizmu. Nie był może światem całkowicie i pod każdym względem zaprojektowanym w zgodzie z liberalną doktryną, ale w swoich zasadniczych zrębach – co trafnie oddał Fukuyama, równocześnie popełniając tragiczny błąd w zakresie prognozowania dalszych tego świata losów – był światem liberalnym. Skoro więc popadł on w pętlę kryzysów, to musi oznaczać, że zawiódł liberalizm. Polityczna pieczeń, którą na tej tezie usiłują teraz piec konserwatyści, klerykałowie, populiści, nacjonaliści i socjaliści, zasadza się więc na marzeniu o dobiciu liberalizmu i przejęciu odeń ideologicznej hegemonii.

Odsłony liberalizmu

Ale liberałowie nie mogą w obliczu tych kryzysów oddawać inicjatywę swoim krytykom i wrogom. Ich naturalną reakcją jest głowienie się nad tym, co dalej. Racjonalna analiza sytuacji i pragmatyczne podejście to sprawdzona droga reformowania i modyfikowania liberalizmu, stosowana wielokrotnie w jego, obejmującej już kilkaset lat, historii intelektualnej. Obecny nie jest bowiem pierwszym kryzysem, w jakim liberalizm się znalazł (aczkolwiek jest to pierwszy kryzys, który nastąpił w realiach istnienia ustanowionego już liberalnego paradygmatu i dominacji nad alternatywnymi nurtami myślenia o polityce, państwie i relacjach między jednostką ludzką a społeczeństwem). Tak więc, gdy formułowane przez różnych autorów koncepcje „nowego liberalizmu” dla pokolenia Y czy Z, zrywającego z boomerami i dziadersami, wyrastają jak grzyby po deszczu, ma to swoją tradycję. Różne epoki stawiały przed liberałami różne wyzwania, dlatego i liberalizm miał kilka odsłon.

Pierwsza odsłona liberalizmu była w gruncie rzeczy przełożeniem ducha i wartości Oświecenia na język postulatów politycznych. Był to liberalizm konstytucjonalizmu, rządów prawa i prymatu parlamentu nad monarchą, a jako taki stanowił reakcję na ekscesy arbitralnych rządów z „boskiego nadania”, koronowanych głów odpowiedzialnych wyłącznie przed „Bogiem i historią”, oraz na niesprawiedliwość stanowego społeczeństwa ludzi nierównych wobec prawa.

Druga odsłona liberalizmu była konsekwentną realizacją założeń filozofów klasycznie liberalnych. Był to liberalizm prymatu parlamentu, którego władza pochodzi jednak teraz już z nadania suwerena, czyli ogółu uprawnionych do udziału w życiu politycznym obywateli, liberalizm szeroko zakrojonej wolności w życiu prywatnym człowieka, praw naturalnych i umowy społecznej oraz państwa świeckiego, w którym antyklerykalizm został w pełni urzeczywistniony przez rozdział Kościoła od państwa. Ten liberalizm był reakcją na ekscesy elit władzy, korupcję, powstawanie klik i grup oligarchicznych. Jego myśl przewodnia to good governance, którego brak powodował także opóźnienie w gospodarczym rozwoju państw.

Trzecia odsłona liberalizmu była ekspresją radykalnego egalitaryzmu politycznego. Był to liberalizm demokratyczny, powszechnych praw wyborczych i zaangażowania całego społeczeństwa w procesy polityczne, ale także radykalnego indywidualizmu, państwa ograniczonego do minimum, prężnego kapitalizmu opartego na ideach wolnej konkurencji i wolnego handlu (w tym międzynarodowego). Ten liberalizm był z jednej strony reakcją na logiczny po poprzednich etapach upodmiotowienia wzrost świadomości politycznej mas społecznych, na ich nowe aspiracje i potrzeby, w tym te wyższego rzędu, w postaci usunięcia poczucia wykluczenia z procesów kontroli rzeczywistości. Z drugiej strony jego ostrze ponownie kierowało się przeciwko zastygłym strukturom władzy, teraz zwłaszcza gospodarczym monopolom i interesom na styku polityki i biznesu (których owocem był protekcjonizm, także w polityce celnej), które winny być rozbijane przez państwo.

Czwarta odsłona liberalizmu była redefinicją wyzwań dla wolności w zmieniającym się świecie industrializacji, urbanizacji, masowej migracji ludzi i spadku gospodarczego znaczenia rolnictwa. Był to liberalizm socjalny, równości szans, który przestał postrzegać państwo jako głównego wroga wolności, umieszczając w tym miejscu korporacje przemysłowe zorientowane na uzyskiwanie przywilejów wykraczających poza logikę gry wolnorynkowej. Był reakcją na konflikty pomiędzy warstwami społecznymi o różnych interesach, na zagrożenie dla ładu liberalnej demokracji ze strony ruchów skrajnej lewicy (komunistów), na rosnące rozwarstwienie materialne społeczeństwa, które „zszywać” miała warstwa średnia (często budowana za pomocą zwiększenia liczebności zatrudnionych w administracji publicznej różnego typu), na generowane tak zagrożenie totalitaryzmem. Wizją tego liberalizmu stał się dostęp do partycypacji w wolności poprzez stworzenie palety usług publicznych udostępnianych szeroko przez administrację państwa.

W końcu, piąta odsłona liberalizmu była modyfikacją tego podejścia w warunkach stabilizacji społeczeństw, dużego poczucia bezpieczeństwa socjalnego i dość szerokiej prosperity, stopniowego spadku znaczenia przemysłu na rzecz usług i rozwoju poprzez innowacje technologiczne, który to model wymagał o wiele większej dynamiki i elastyczności. Był to liberalizm zawężenia aktywności gospodarczej państwa, wolności ekonomicznej, ograniczenia regulacji i biurokracji, który usiłował połączyć ideę szerokiej wolności dla przedsiębiorczych z dostępem do usług publicznych dla potrzebujących wsparcia. Był on reakcją na rozrost biurokracji i jej kosztów, spowolnianie innowacyjności, zanik konkurencji wolnorynkowej ze stratą dla interesów konsumenta oraz nowo powstających przedsiębiorstw niosących nowe idee, uzależnienie się wielu firm od subsydiów, podatność na inflację i zbyt wysokie podatki.

W nowej rzeczywistości kryzysu społeczno-ekonomicznego od roku 2008 zwłaszcza piąta odsłona liberalizmu znajduje się pod dużą presją krytyków. Rzekomo obnażyła się jej klęska, jednak możliwa też jest taka ocena, że ten model miał swoją zasadność i skuteczność w warunkach swojego czasu, ale czas ten upłynął. Podobnie jak w czterech wcześniejszych przypadkach. Rozwiązaniem nie jest jednak powrót do nieadekwatnych dzisiaj rozwiązań z przeszłości. Tak oto pojawia się więc przestrzeń dla projektów modyfikacji programu liberalnego w sposób uwzględniający realia XXI wieku, w tym zmieniającą się mentalność mieszkańców Zachodu, których oczekiwania, aspiracje, potrzeby i wartości po prostu są inne niż w latach 80. poprzedniego stulecia. Ale ujawniają się też pułapki, polegające na skłonności do sięgania po proste zapożyczenia z arsenału ideowego przeciwników liberalizmu.

Wrogowie liberalizmu

Jak w większości przypadków w przeszłości, pożądaną byłaby refleksja nad taką modyfikacją i „uaktualnieniem” liberalnego przesłania, które jednak pozostałoby na gruncie jego fundamentalnych założeń ideowych (ochrona wolności jednostki i jej zdolność do ponoszenia indywidualnej odpowiedzialności za swoje czyny). To liberalne przesłanie skupiałoby się przede wszystkim na obiektywnych przeobrażeniach świata – związanych ze skutkami globalizacji, postępem technologicznym, zawinionymi przez działalność człowieka zmianami klimatu, migracjami posiadającymi przemiany demograficzne w tle, robotyzacją i jej wpływem na przyszłość rynku pracy, humanistycznym postępem w postaci np. uwrażliwienia na los zwierząt – a jednak mimo wszystko mniej na schlebianiu modom intelektualnym czy wywracaniu filarów doktryny do góry nogami w pościgu za przychylnością młodego pokolenia, którego ambicją numer jeden jest więcej czasu wolnego. W tym kontekście metoda „reformowania” liberalizmu polegająca na wyrzucaniu na śmietnik istotnych jego elementów i inkorporowania w ich miejsce postulatów pochodzących z innych, obecnie dzisiaj bardziej modnych, nurtów myśli politycznej, nie wydaje się najszczęśliwszą.

Zważyć należy przecież, które nurty są obecnie w natarciu, gdy liberalizm jest w defensywie. Są to niewątpliwie populizm, socjalizm oraz konserwatyzm (przy czym ten ostatni nie w swojej klasycznej formule – społeczeństwa zachodnie bez zmian nadal stają się stopniowo coraz mniej konserwatywne, a w sensie punktowym, związanym z potrzebą przynależności do wspólnoty narodowej, rozwoju tak skonstruowanej tożsamości, także kosztem wzmacniania jej ksenofobicznymi odruchami wobec „obcych”). Jest wysoce wątpliwe, czy liberalizm „zreformowany” do postaci hybrydy z którymkolwiek z tych sposobów politycznego myślenia byłby udanym nowym etapem w rozwoju jego myśli i – przede wszystkim – w zmaganiach o wolność człowieka.

Czy aby na pewno chcemy, aby liberalizm był bardziej populistyczny, wynajdywał i wskazywał wrogów (antyszczepionkowców? Rosję? ludzi źle korzystających z 500+? – na pewno i liberalizm byłby w stanie wyselekcjonować sobie kandydatów na wrogów publicznych i straszyć nimi resztę obywateli, łaknąc ich poklasku), aby był mniej technokratyczny, merytokratyczny, proceduralny i nudny „jak flaki z olejem”, a za to odnalazł swoją „polityczność” i odrobił „lekcję z Carla Schmitta”? Czy aby na pewno chcemy spajać liberalizm z nacjonalizmem i ryzykować wzięcie na zakładnika przez logikę zamykania się przed światem, zwłaszcza w obliczu pamięci o kilku ponurych wątkach z historii liberalizmu, gdy taki właśnie flirt prowadził dobrych liberałów na manowce? Czy aby na pewno – to pewnie najtrudniejsze pytanie, bo opory tutaj wydają się najmniejsze – chcemy uzupełniać liberalizm wątkami socjalistycznymi, wyrzec się całości dorobku liberalnej refleksji o gospodarce i stać się czymś na kształt umiarkowanej socjaldemokracji w czasach, gdy i ona (toczona podobnym kryzysem) oddaje pola lewicy radykalnej?

Tymczasem trzeba na serio wziąć pod uwagę hipotezę, że przyczyna kryzysu liberalizmu nie jest inherentna, nie wynika z jego wewnętrznej natury, aksjologii, z filozofii czy wizji człowieka, które liberalizm promuje. Może jest jednak tak, że przyczyna kryzysu liberalizmu leży w załamaniu się zaufania części ludzi w perspektywy ich przyszłości? Zaś praprzyczyną tego załamania jest strach.

Populizm wlewa strach w serca ludzi. To on jest kluczowy z tej triady wygrywających dzisiaj z liberalizmem wrogów. To on uwypukla złe wiadomości, fatalne prognozy, wskazuje śmiertelne niebezpieczeństwa, każe nam drżeć o fizyczny dobrostan i materialną przyszłość naszych rodzin. Gdy już jesteśmy przerażeni do szpiku kości, wówczas cała trójka zgłasza się nam ze swoimi receptami. Populizm stawia na proste rozwiązania bardzo skomplikowanych problemów. Treść jego recept w zasadzie nie ma znaczenia, istotna jest ich prostota w formie. Sprowadzają się one do oddania władzy tym, którzy najgłośniej krzyczą, najśmielej błaznują, najmocniej nienawidzą „establiszmentu” i instytucji, najgorliwiej chcą wszystko istniejące rozszarpać na strzępy. Nacjonalizm oczywiście proponuje etniczną homogeniczność, przegonienie lub zneutralizowanie „obcych”, dumę z historii i pochodzenia, życie w glorii dawno minionej chwały pokoleń przodków. Socjalizm oferuje wspólnotę solidarności, której ostoją nie jest jednak solidarność człowieka wobec człowieka, a instytucje państwa, które rozdzielą pieniądze bardziej równo, dadzą poczucie nie tylko siatki bezpieczeństwa socjalnego pod nami, ale i może pozwolą zostać w domu zamiast iść do pracy.

Przemiana potrzeb

W ten sposób odpowiada się na trzy autentyczne potrzeby ludzkie, które obecnie odpowiednio przedstawione w narracji politycznej jako niezaspokojone, nabrzmiałe i uwypuklone, stanowią bariery dla działań na rzecz podtrzymania dawnego liberalnego paradygmatu Zachodu. Pierwszą jest oczywiście potrzeba bezpieczeństwa, którą operuje najchętniej konserwatyzm (z zastrzeżeniem operowania potrzebą bezpieczeństwa socjalnego także przez lewicę). Drugim jest pragnienie równości, którym operują socjaliści. Elementem trzecim jest zapotrzebowanie człowieka na odczuwanie sprawczości, które staje się przeszkodą dla liberalizmu, gdy – w nakreślony powyżej sposób – operować nią poczynają siły populistyczne.

Podłożem współczesnej formuły internalizowania tych potrzeb stał się właśnie strach. Strach wzmaga potrzebę bezpieczeństwa, odziera nas z wiary w samych siebie i każe szukać złudnego poczucia spokoju we wsparciu instytucji. W tym samym czasie nie dostrzegamy, że ceną tego złudzenia są zagrożenia związane z wdzieraniem się instytucji władzy do naszej prywatnej sfery życia i z narzucaniem nam oficjalnej, urzędowej aksjologii. Strach skłania nas by żądać równości materialnej, bo – świadomi własnej słabości – liczymy na lepsze samopoczucie, gdy słabsi będą wszyscy wokół. Nie dostrzegamy zaś, że warunkiem powstania większej równości materialnej jest nierówne traktowanie przez władzę, a za takim kategoryzowaniem ludzi kryje się prawdziwa pogarda. Gdy nierówne traktowanie urośnie zaś do rangi zasady, to w połączeniu z jeżdżącą na pstrym koniu łaską rządzących, łatwo możemy sami znaleźć się w pozycji upośledzonej, miast uprzywilejowanej. W końcu strach stanowi impuls do uciekania się pod skrzydła silnej władzy i uzyskiwania poczucia sprawczości, gdy taką władzę w głosowaniu wybieramy. Chcemy czuć sprawczość, choć ona wtedy dawno już została delegowana w ręce tego czy innego przywódcy. A potem tzw. silna władza wkracza oczywiście w kolejne przedziały życia i odziera nas z realnej sprawczości, tej z naszego poletka, tej potrzebnej nam, gdy chcemy wychowywać dzieci, rozwijać karierę zawodową, prowadzić firmę, czy wydawać własne pieniądze.

Reformując się więc, liberalizm powinien skupić się na tym, aby jak największa część ludzi gdzie indziej zaczęła dostrzegać źródła zagrożenia, w inwigilacji przez własny rząd, w stanowieniu absurdalnego i niesprawiedliwego prawa, w utracie sojuszników międzynarodowych, we wdzieraniu się oficjalnej ideologii i jedynej prawomyślnej religii w prywatne życie i do szkół naszych dzieci. Aby jak najwięcej z nas wróciło do pojmowania pożądanej równości jako równości szans, czyli dobrych usług publicznych, wyśmienitej szkoły, skutecznej ochrony zdrowia, racjonalnego transportu publicznego, zamiast zrównywania redystrybucyjnego. Aby jak najwięcej z nas sprawczość rozumiało jako własną moc w zderzeniu z administracją rządową i samorządową, a nie jako moc rządu w zderzeniu z grupą współobywateli, których nie lubimy.

Tak jak strach jest wspólnym mianownikiem opacznie pojętych bezpieczeństwa, równości i sprawczości, tak kluczem do przezwyciężenia kryzysu liberalizmu i nadania tym trzem potrzebom bardziej liberalnego charakteru jest odwaga. I to ona jest najpierwszym zadaniem w procesie reformy liberalizmu na XXI wiek. Liberałowie wydają się potrzebować odwagi i obywatele wydają się jej potrzebować. Sami liberałowie potrzebują jej, aby z większą determinacją bronić własnych wartości przed nacjonalistami, socjalistami i populistami. Ale także potrzebują odzyskać zdolność wlewania w serca ludzi otuchy, odwagi i optymizmu.

Jeśli więc mówimy o nowej umowie społecznej dotyczącej liberalizmu przyszłości, to mówimy o wielkim ruchu wyzwolenia ludzi z niemocy i stuporu. Pesymizm generuje zrezygnowanie, ono potęguje marazm, a marazm rodzi pesymizm – to zaklęty krąg. Odwaga to zastrzyk optymizmu, aby wstać i się ruszyć. Tylko tędy wiedzie droga ku wyjściu poza łańcuch kryzysów.

Tylko żadnych idei mi tutaj, proszę! :)

Aby obnażyć ideologizację polskich szkół przez rządzących krajem ultrakonserwatystów, trzeba posiadać jej alternatywną wizję. Wizję szkoły, w której klasyczna idea wolności uczy, jak ważna jest przestrzeń swobody pozwalająca każdemu człowiekowi i każdemu uczniowi na pielęgnację własnych wartości. 

Są takie rzeczy, które wszyscy popierają. Pomimo tych głębokich politycznych różnic. Najbardziej klasycznym przykładem jest demokracja – nikt, kto nie chce dać się zepchnąć na margines zaludniony przez różnych dziwaków, nie opowie się przeciwko niej. Ba, nawet krytyka jej niektórych aspektów zwykle nie wchodzi w grę. Podobnie jest z ochroną zwierząt. Każdy twierdzi, że je chroni i chce ich dobra, co nie przeszkadza oczywiście różnym ludziom rozumieć „ochronę” w zdumiewający sposób. Jednak hipokryzję szczególnego kalibru wykazują politycy, którzy domagają się lub wyrażają pragnienie „światopoglądowo neutralnej szkoły”.

To obecnie temat dość nośny w tym, co nad Wisłą nazywa się na wyrost „debatą publiczną”. Politycy rządzącej prawicy filarem swojej wizji szkolnictwa uczynili uwolnienie go od wpływu wszelakich ideologii. Szkoła ma w ich ocenie dostarczać młodemu człowiekowi wiedzy i kompetencji, ale wpajanie wartości winno być rzekomo wyłączną domeną domu rodzinnego. Rodzice w sposób całkowicie nieograniczony innymi czynnikami wychowania powinni mieć możliwość kształtowania światopoglądu swoich dzieci, oczywiście – w domyśle – na własny obraz i podobieństwo. To wielka dobroduszność jaskrawo wyrazistych konserwatystów, którzy niepodzielnie rządzą krajem i wszystkimi jego instytucjami. W końcu, gdy na co dzień obserwujemy ich aktywność w politycznym „świecie dorosłych”, nie możemy mieć wątpliwości, że ich światopogląd, wartości, idee i złożona z nich ideologia są dla nich bardzo ważne. Przecież nieustannie słyszymy, jak mówią oni o ojczyźnie, tradycji, rodzinie, prawie i porządku, bezpieczeństwie, autorytetach do naśladowania, wierze i religii, umieraniu za niepodległość, biologicznej płci i rolach matki i ojca, szacunku dla najwyższych urzędników, dla starszych, dla kombatantów, dla sutanny. Widzimy jak prowadzą śmiertelnie poważne i ponure, ale wzniosłe i spajające uczestniczących uroczystości ku pamięci. Obserwujemy, jak klęczą na mszach św. Słyszymy ich deklaracje, że obronią nas przed zagrożeniami współczesności, przed zepsuciem, przed przestępczością, przed nowoczesnością, przed degeneracją moralną, przed obcością. Słowem, to nie są zimni technokraci. To ludzie, którzy żyją swoimi konserwatywnymi ideami, są nad wyraz przekonani o ich cenności i niewątpliwie wierzą, że właśnie te wartości – a nie konkurencyjne idee – są najlepsze dla Polek i Polaków. A jednak, z drugiej strony, oddają rodzicom podobno wolną rękę w kształtowaniu ideologicznym młodego pokolenia? Coś tu nie gra…

W istocie, nie gra. Wszystko bowiem zależy od zakresu pojęcia „ideologia”. Cóż, dla rządzących w Polsce konserwatystów konserwatyzm nie jest ideologią. Ideologią jest tylko z grubsza to wszystko, czemu polski konserwatyzm się obecnie przeciwstawia. Ideologia to LGBT. Ideologią jest permisywizm, na którym opiera się jakoby wszelaka edukacja seksualna. Ideologią jest teoria gender. Ideologią jest tolerancjonizm wobec postaw mniejszościowych. Ideologią jest kosmopolityzm, który zaburza nacjonalistyczne ordo caritatis. Ideologią jest multikulturalizm z ideą otwarcia się na ludzi spoza polskiej wspólnoty etnicznej. Ideologią jest indywidualizm i postawienie siebie przed wspólnotą i narodem. Ideologią jest ateizm, a nawet niekiedy protestantyzm. Oczywiście ideologią jest także – to akurat prawda – liberalizm, socjalizm, ekologizm, pacyfizm, feminizm, anarchizm. Na wszystko to w polskiej szkole nie ma więc miejsca, gdyż winna ona być wolna od ideologii. 

Konserwatyzm natomiast nie jest ideologią. To polska „normalność”. Polka i Polak jest z urodzenia konserwatystką i konserwatystą. Chyba że naturalny rozwój jej/jego intelektu i umysłowości zaburzy jakiż wraży czynnik. Polski rząd i prezydent są więc od tego, aby to na pewno nie stało się w szkole. W szkole nie ma ideologii, są „naturalne” wartości polskie. Konserwatywne wartości.

Tak więc ideologią nie jest uprzywilejowanie heteronormatywności. Ideologią nie jest restrykcyjne i stosujące sankcje wstydu i kary podejście do rozwoju seksualnego młodzieży. Ideologią nie są stereotypowe role płci, które z góry wyznaczają kobietom i mężczyznom odmienne zadania, funkcje, i aspiracje. Ideologią nie jest szowinizm wobec „dziwactw” mniejszości. Ideologią nie jest ani patriotyzm, ani nacjonalizm – wbrew prawdzie historycznej i rozumowi – wpajający dzieciom, że Polska to wyjątkowy kraj i wyjątkowy naród, „przedmurze chrześcijaństwa”, „Chrystus narodów”, nieustannie bohaterski, dzielny, szlachetny i krzywdzony przez zło zawsze pochodzące z zewnątrz. Ideologią nie jest homogeniczność kulturowa, językowa, religijna i rasowa Polski, o której podtrzymanie młode pokolenie winno zabiegać. Ideologią nie jest kolektywizm, który głosi, że „Polak mały” winny ojczyźnie jest „oddać życie”, bo niewiele jest wart jako jednostka ludzka. Ideologią nie jest katolicyzm z jego społeczną nauką Kościoła. To wszystko ideologią nie jest, gdyż w projektowanej przez polskich konserwatystów szkole „wolnej od ideologii” wszystko to jest i będzie na poczesnym miejscu. 

No dobrze, powiemy. Hipokryzja to rzecz ludzka, nikt nie powinien być nią zaskoczony. Ale co w takim razie z deklaracją o prawie rodziców do kształtowania światopoglądu ich dzieci? Przecież – inaczej niż prawa dzieci – prawa rodziców są ważną wartością dla konserwatystów, a poza dyskusją jest fakt, że wielu Polaków nie jest konserwatystami, a jednak jest równocześnie rodzicami , którzy trzymają pieczę nad realizacją obowiązku szkolnego. 

Fakt istnienia niekonserwatywnych rodziców w Polsce to duża przykrość dla rządu, o której stara się on nie myśleć. Dość słusznie zakłada, że większość z nich jest wystarczająca zapracowana, aby nie interesować się przesadnie ideologicznym wymiarem kształcenia w polskich placówkach oświaty. Zwykle wystarcza im, że pociecha kończy kolejny rok szkolny z wydrukowanym na świadectwie paskiem, że nie wikła się w problemy wychowawcze, że się nie wychyla i trafnie odczytuje oczekiwania stawiane wobec ucznia ze strony polskiej szkoły: dużo posłuszeństwa i konformizmu, spora dawka siedzenia cicho, respekt wobec kadry pedagogicznej, a mniej dyskutowania, kwestionowania, artykułowania własnych poglądów. 

Efekty są nietrudne do przewidzenia. Po prostu, w przypadku dzieci pochodzących z konserwatywnych, religijnych i tradycjonalistycznych domów szkoła oferuje duże wzmocnienie tych sygnałów i kierunków wychowawczych. Takim rodzicom łatwiej będzie ukształtować swoje dzieci na obraz i podobieństwo. Rodzicom o liberalnych lub lewicowych poglądach będzie trudniej. Będą – jeśli zechcą ten wysiłek w ogóle podjąć – musieli w domach podejmować swoiste „kontrofensywy” wobec wielu treści wyniesionych przez dziecko ze szkoły, „odkręcać” wiele tez, odkłamywać manipulacje, pokazywać odcienie szarości w polskiej historii, obnażać karykaturalność, uwypuklać przestarzały charakter większość lektur, podsuwać lektury alternatywne, wykonać trudny balans, aby częściowo podważyć autorytet wpajającego urzędowy konserwatyzm nauczyciela, ale nie na tyle mocno, aby dziecko straciło doń należny belfrowi szacunek i popadło w szkolne konflikty. Nade wszystko pokazywać dobro tego wszystkiego, co polska władza obwołuje „złem”, a co wiąże się z szacunkiem wobec drugiego człowieka, z tolerancją wobec inności, z przyjaznym otwarciem się na ludzi z całego świata.

Właśnie tych rzeczy powinna bowiem uczyć szkoła w racjonalnie urządzonym państwie w XXI w. Niekonserwatywni rodzice będą mieli trudne wyzwanie, aby zastąpić ją w tym zadaniu, także przez lata zaniedbań poprzednich rządów, bo – powiedzmy sobie jasno – preferencja dla konserwatywnych wartości w polskich szkołach nie przyszła nagle w 2015 r. Ona istniała także wcześniej, tylko mniej było wokół tego politycznych fanfar. Na szczęście w sukurs przyjdzie takim rodzicom trzeci, obok szkoły i domu, i to najpotężniejszy czynnik wychowujący dzieci, jakim jest (zdominowana przez wartości liberalne) okcydentalna popkultura.

Przewinienie polskich rządów sprzed gruchnięcia wieści o „dobrej zmianie” i wejścia do szkół szerokiego uśmiechu Anny Zalewskiej polegało na tym, że także tamci politycy deklarowali, że szkoła powinna być „wolna od ideologii”. Z tym że oni niespecjalnie przykładali się do tego, aby pod płaszczykiem tej hipokryzji intensywnie modyfikować programy nauczania w liberalnym kierunku. Tymczasem prawda jest taka, że szkoła nigdy nie może być „wolna od ideologii”. „Ideologia” to tak zwane brzydkie słowo, źle się kojarzy. Podobnie jak „reżim”, rozumiany potocznie jako „złe, zniewalające rządy”, tak „ideologia” bywa zwykle pojmowana w kategoriach „zestawu złych lub niebezpiecznych idei”. Tymczasem są to słowa u swojego zarania neutralne i tylko od ludzi zależy, jaką treścią je napełnią.

Ale dobrze, zastąpmy termin „ideologia” wyrażonym w liczbie mnogiej terminem określającym to, z czego ona się składa i zapytajmy, czy naszym celem może być „szkoła wolna od idei”? Jeśli w oświacie nie chodzi tylko o proces nauczania suchych faktów (a przecież nie chodzi), to taka szkoła nie jest możliwa. Idealna byłaby szkoła ideowo pluralistyczna, bez przechyłów, w której dzieci i młodzież są w stanie poznać i ocenić różne wartości i idee. Najlepiej samodzielnie, kształtując własny samokrytycyzm. Jednak polskie realia są realiami zbyt głębokiego podziału ideologicznego społeczeństwa, aby mieć nadzieję na realizację tego ideału w tym pokoleniu.

Dlatego nie warto bawić się w hipokryzję. Aby obnażyć ideologizację polskich szkół przez rządzących krajem ultrakonserwatystów, trzeba posiadać jej alternatywną wizję. Wizję szkoły, w której klasyczna idea wolności uczy, jak ważna jest przestrzeń swobody pozwalająca każdemu człowiekowi i każdemu uczniowi na pielęgnację własnych wartości. Gdzie jednolity pogląd nauczyciela, dyrektora, kuratorki i ministra nie obliguje ucznia do poddańczego milczenia, ale stanowi przedmiot dyskusji z otwartą możliwością stanięcia po drugiej stronie. Gdzie nie ocenia się sumienności w recytowaniu cudzych idei, tylko umiejętność inteligentnego bronienia własnych. Gdzie każdy jest inny, ale wszyscy równi. To szkoła, która nie musi przebierać się w złudnie nobliwe szaty bezideowości. To szkoła liberalna.

Ani o krok od zaścianka :)

 Tempo zmian, których doświadczają współczesne społeczeństwa, sprawia wielu ludziom poważne trudności adaptacyjne, co powoduje ich lęk, a w konsekwencji opór przeciwko tym zmianom. Prowadzi to do rosnącej popularności partii populistycznych, które mają coraz większy wpływ w krajach Unii Europejskiej. Ich wspólnym celem jest osłabienie integracji Unii i zwiększenie suwerenności państw narodowych. Skutki globalizacji i rewolucji informacyjnej są jednak nieodwracalne. Współczesne państwa mają więc do wyboru: albo – ulegając tym lękom i naciskom – zgodzić się na dezintegrację międzynarodowych relacji, albo starać się je przezwyciężać i ułatwiać swoim obywatelom adaptację do nowych warunków życia.

Jeśli, jak chcą eurosceptycy, doszłoby do osłabienia więzi wspólnotowych, wówczas czeka nas chaos sprzecznych działań państw narodowych, narastające konflikty i pogarszająca się pozycja państw słabiej rozwiniętych, w tym Polski. Nowoczesna technologia informacyjna służyć będzie wówczas bardziej terrorystom i organizacjom przestępczym aniżeli skutecznemu rozwiązywaniu globalnych problemów i równomiernemu rozwojowi państw Unii. Taka byłaby cena rosnącej suwerenności państw narodowych zorientowanych na egoistyczne interesy. Jeśli skutki rewolucji informacyjnej służyć mają rozwiązywaniu problemów całej Europy i przeniesieniu jej obywateli na wyższy poziom rozwoju cywilizacyjnego, to odrzucić należy nacjonalistyczne tęsknoty za formą relacji międzynarodowych z dawnych czasów.

Postęp cywilizacyjny jest nie tylko wynikiem światłych decyzji polityków i ekspertów. Jego warunkiem są przede wszystkim zmiany kulturowe w społeczeństwie; wiąże się on z koniecznością odrzucenia wielu stereotypów, otwarcia się na inne wzory myślenia i zachowania. Jak pisał Tadeusz Kotarbiński – „jednym z naczelnych wymagań postępu jest postulat wyzbywania się przekwitłych składników kultury”. Władza w państwie, zainteresowana jego rozwojem cywilizacyjnym, musi więc uznać podstawową rolę systemu edukacyjnego w podnoszeniu poziomu wiedzy i umiejętności obywateli, a także rolę ośrodków nauki i kultury w poszerzaniu ich horyzontów umysłowych. Współczesne wyzwania rozwojowe potrzebują bowiem społeczeństwa wiedzy, w którym dominujące będzie znaczenie nauki i oświaty, w którym ceniona będzie kreatywność i otwartość na innowacje, a podstawowe wartości oparte będą na zasadach racjonalizmu i humanizmu.

Zrównoważony rozwój wymaga ludzi, którzy potrafią i chcą się uczyć przez całe życie, ludzi otwartych na zmiany i tolerancyjnych, asertywnych, ale i odpowiedzialnych za stan środowiska naturalnego i sytuację w szeroko rozumianym otoczeniu społecznym.  Dlatego państwo, które chce w tym rozwoju uczestniczyć, musi stworzyć warunki sprzyjające osobistemu rozwojowi swoich obywateli, zgodnie z uniwersalnymi wartościami wolności i społecznej odpowiedzialności. Konieczne jest zwłaszcza wspomaganie środowisk, w których ludzie z różnych powodów (kulturowych, zdrowotnych, ekonomicznych) mają trudności z włączeniem się w główny nurt przemian. Chodzi bowiem o likwidowanie wszelkich źródeł obskurantyzmu, ksenofobii, rasizmu i fundamentalizmu religijnego. Ucieczka w te rejony poglądów jest bowiem najczęściej spotykaną formą buntu przeciwko procesom zmian społecznych, których się nie rozumie i traktuje jako zagrożenie.

Naturalnym problemem partii sprawującej w państwie władzę jest pogodzenie celów i wymagań rozwojowych z bieżącymi potrzebami i przyzwyczajeniami większości obywateli. Cele rozwojowe zmuszają bowiem często do podejmowania decyzji niepopularnych, niezgodnych z aktualnymi oczekiwaniami elektoratu. Mimo wysiłków w ich uzasadnianiu, sens tych decyzji często pozostaje niezrozumiały dla szerokich grup społecznych, które skłonne są odmówić poparcia rządzącej partii w najbliższych wyborach. Toteż w polskiej praktyce politycznej nagminnie unika się takich decyzji, odwleka się je lub zmieniając ich treść, osłabia się ich skuteczność. Są oczywiście chlubne wyjątki, do których można zaliczyć reformę Balcerowicza za czasów Unii Wolności, cztery reformy AWS-u, czy podwyższenie wieku emerytalnego przez rząd PO-PSL. Pomijając w tym miejscu ocenę skutków tych decyzji, świadczą one niewątpliwie o przedkładaniu interesu kraju ponad własny interes partyjny.

Zmianom instytucjonalnym i gospodarczym, które dokonywane były podczas transformacji ustrojowej zgodnie z europejskimi wytycznymi zrównoważonego rozwoju, nie towarzyszyły jednak równie konsekwentnie zmiany w sferze edukacji, kultury i polityki socjalnej. Było to skutkiem braku długofalowej wizji rozwoju społeczeństwa wiedzy, podczas kolejnych rządów, bądź braku konsekwencji w jej realizacji. Zaniedbania te przyczyniły się do upowszechnienia wśród części społeczeństwa postaw i poglądów niechętnych przyjętemu kierunkowi rozwoju.

Prawo i Sprawiedliwość po objęciu władzy w 2015 r. przyjęło całkiem odmienną filozofię rządzenia. Jest to schlebianie aktualnym gustom i oczekiwaniom większości, podsycanie lęku przed nowoczesnością w zachodnim wydaniu, jakoby pozbawioną wartości bliskim Polakom, sięganie do mocno zakorzenionych stereotypów i resentymentów, apelowanie do emocji, a nie do rozumu. Swoim tradycjonalizmem PiS unieważnił wysiłki cywilizacyjne poprzednich ekip; przyjął strategię odwrotu od zachodniej ścieżki rozwoju, dążąc do osłabienia więzi z Unią Europejską. Bzdurne hasło „wstawania z kolan”, mające być powodem do dumy z przywracania narodowej suwerenności, jest w istocie wyrazem dążenia do izolacji Polski na arenie międzynarodowej i związanej z tym rezygnacji z udziału w światowym rozwoju.

PiS zacofanie podniósł do rangi cnoty, co zjednało mu poparcie wielu ludzi przestraszonych widmem zmiany stylu życia, do którego byli przyzwyczajeni, ludzi słabo wykształconych, ubogich, mieszkających w ośrodkach oddalonych od centrów nauki i kultury, obawiających się płynących ze świata rozmaitych zagrożeń. To oni stali się targetem tej partii. PiS nie zamierzał ich oświecać, wspomagać w rozwoju i ukazywać im nowych perspektyw. Wręcz przeciwnie, pozwolił im wyprostować karki, uznać za zalety to, co oni sami byli dotąd skłonni uważać za swoje wady, trwać niezmiennie przy swoich stereotypach, zamiast myśleć krytycznie i uczyć się. Intelektualna gnuśność przestała być wstydliwa. Co więcej, jest ona potrzebna po to, aby bezkrytycznie przyjmować jasny przekaz propagandowy PiS-u, kto jest dobry, a kto zły; kto należy do obozu patriotycznego, a kto do obozu targowicy. A złymi i zdrajcami są w tym przekazie ci, którzy chcieliby otworzyć Polskę na świat, zwolennicy pluralizmu i swobód obyczajowych, euroentuzjaści marzący o zwiększeniu integracji Unii Europejskiej.

Zaczęto na nowo pisać historię, całkowicie pozbawioną nurtu krytycznego. Dzieje Polski są przedstawiane jako historia narodu wielkiego i szlachetnego, który nigdy nie splamił się niegodziwościami, za to był częstą ofiarą niegodziwości innych nacji. Partia ta skupiła się nie na łagodzeniu społecznych lęków, ale na ich podsycaniu. Prezes Kaczyński uparcie stara się budzić niechęć do Niemiec – naszego najważniejszego partnera w UE, straszy uchodźcami, ideologią gender, inwazją LGBT, drożyzną po wprowadzeniu euro i czym tylko popadnie, po to, aby przedstawić siebie i swoje ugrupowanie jako niezłomnych obrońców polskości. Ciągłym demonstrowaniem przywiązania do tradycji i wiary katolickiej PiS uzyskał silne poparcie Kościoła broniącego się przed tendencjami laicyzacyjnymi. Jeśli do tego dodać bogaty program socjalny, który PiS przyjął korzystając z okresu prosperity, to nie dziwi stosunkowo duże poparcie dla tej partii. Co prawda, zadowolenie beneficjentów realizacji programu socjalnego może okazać się krótkotrwałe, gdy dobra koniunktura się skończy, a brak skonsumowanych rezerw zaowocuje drożyzną. Podobnie, radość ze skróconego wieku emerytalnego może zamienić się w rozpacz, gdy przyjdzie żyć z groszowej emerytury.

Jakie są zatem skutki dotychczasowych rządów Zjednoczonej Prawicy pod przewodnictwem PiS-u, oceniane z punktu widzenia celów rozwojowych kraju?

Pod rządami PiS-u bojkotowane są dyrektywy Komisji Europejskiej dotyczące ochrony środowiska, w szczególności ekologicznej gospodarki terenami leśnymi i zastępowanie surowców kopalnych odnawialnymi źródłami energii. Wycinka dużych obszarów Puszczy Białowieskiej, zatrzymana dopiero wyrokiem Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, jest ekologiczną katastrofą. Zamiast odchodzić od energetyki węglowej, zastępując ją słoneczną i wiatrową, rozpoczęto budowę nowej wielkiej elektrowni zasilanej węglem. Przystąpiono do przekopania Mierzei Wiślanej wbrew wszelkim argumentom natury ekologicznej i ekonomicznej. Przyjęto ustawę ograniczającą budowę wiatraków prądotwórczych, wyraźnie zmierzając do ich całkowitego wyeliminowania. Polska zatem wciąż węglem stoi i stać będzie w przyszłości. Jakie motywacje rządzących stoją za torpedowaniem transformacji energetycznej w Polsce? Czy jest nią ignorancja zrodzona z religijnego fundamentalizmu, którą wykazał minister Szyszko, usprawiedliwiając wycinkę Puszczy boskim nakazem, aby „człowiek czynił sobie ziemię poddaną”? Może to chorobliwa troska o zachowanie suwerenności każe lekceważyć unijne dyrektywy? A może to po prostu niepokojąca uległość górniczemu lobby i kręgom biznesu z nim związanych? Jedno jest pewne – powstrzymanie proekologicznych działań na wielką skalę będzie szybko pogarszać jakość życia ludzi w naszym kraju. Tymczasem rząd PiS wyłączył Polskę, jako jedyny kraj Unii Europejskiej, z realizacji strategii neutralności klimatycznej do 2050 roku.

Wzmożenie patriotyczne, które miało przynieść Polakom poczucie dumy i godności, doprowadziło do konfliktów z Izraelem i Ukrainą, zmusiło rząd do kompromitującej go zmiany idiotycznej nowelizacji ustawy o IPN, i generalnie – do obniżenia prestiżu Polski na arenie międzynarodowej. W kraju natomiast zaowocowało ono rozwojem postaw nacjonalistycznych i otwartym głoszeniem poglądów faszystowskich, co do niedawna wydawało się niewyobrażalne. Straszenie uchodźcami i konsekwentne odmawianie przyjęcia choćby minimalnej ich liczby osłabiło pozycję Polski w Unii Europejskiej, a w kraju spowodowało nienotowany wcześniej wzrost ksenofobii i bandyckich napadów na obcokrajowców, co czyni z naszego kraju skansen barbarzyństwa.

Bigoteria czołowych polityków PiS-u ośmieliła fundamentalistów katolickich do stawiania żądań, których spełnienie oznaczać będzie niespotykany w krajach cywilizowanych poziom obskurantyzmu. Chodzi mianowicie o rezygnację z in vitro, całkowity zakaz aborcji, rozszerzenie klauzuli sumienia, odrzucenie ustaw o przemocy w rodzinie i o związkach partnerskich, torpedowanie w szkołach edukacji seksualnej i tolerancji dla osób o innej orientacji. Stosowane są kuriozalne środki represji wobec ludzi, którzy jakoby urażają uczucia religijne, wywieszając na przykład plakaty z Matką Boską w tęczowej aureoli. Odżywają praktyki rodem ze średniowiecza, jak intronizacja Chrystusa na króla Polski, palenie książek i symboli innych religii, czy wypędzanie diabła przez egzorcystów. Ulegając naciskom fundamentalistów, lub choćby tyko traktując je poważnie, PiS oddaje polskiemu Kościołowi niedźwiedzią przysługę; wszystko to bowiem nie umacnia, a osłabia autorytet Kościoła w społeczeństwie.

Nie da się zbudować nowoczesnego państwa, korzystającego w pełni z możliwości, jakie stworzyła rewolucja informacyjna, bazując na starej kulturze społecznej obfitującej w mity, resentymenty i wierzenia sprzed 200 lat. Elementy tej kultury przetrwały w szerokich kręgach społecznych ludzi słabiej wykształconych, o małym uczestnictwie w życiu kulturalnym, pozostających pod silnym wpływem Kościoła. Z tych powielanych przez lata tożsamościowych legend wyłania się obraz Polski, jako narodu wybranego, będącego przedmurzem chrześcijaństwa, skazanego na ustawiczną walkę w obronie czci i wiary. Stąd utrwalone przekonanie, że obcym nie wolno ufać, bo zawsze mają wobec nas złe zamiary. To stereotyp Niemca – odwiecznego wroga; to mniej lub bardziej skrywany antysemityzm o podłożu bądź wyznaniowym („Żydzi ukrzyżowali Chrystusa”), bądź narodowościowym („Żydzi chcą nami rządzić”), bądź ekonomicznym („Żydzi chcą od nas zwrotu swojego przedwojennego mienia”); to poczucie nieuzasadnionej wyższości w stosunku do innych narodów słowiańskich; to kompleks niższości wobec cywilizacji zachodniej, połączony z przekonaniem o wyższości moralnej nad zgniłym Zachodem. Najniższy w Europie poziom zaufania społecznego znajduje wyraz w postawie niechęci, a przynajmniej rezerwy do nawiązywania współpracy z ludźmi spoza własnego środowiska.

Polska religijność ma charakter ludowy, obrzędowy, oparty na rytuałach mających niekiedy pogański rodowód. Jest ona niemal całkowicie wyprana z refleksji intelektualnej, przez co, w przeciwieństwie do protestantyzmu, służy bardziej stagnacji aniżeli rozwojowi.  Ten typ religijności sprzyja postawom biernym, zachowawczym, tęsknocie za cudem, który wszystko odmieni na lepsze. Chyba w żadnej innej nacji ludziom tak często nie zdarza się dostrzegać wizerunek Jezusa Chrystusa lub Matki Boskiej, to na pniu drzewa, to na szybie okiennej czy na starym murze. Przy takim nastawieniu nie może dziwić wyjątkowy w naszym kraju wysyp egzorcystów, którzy mają ręce pełne roboty, ani rekordowe zainteresowanie odwiedzinami charyzmatycznego księdza z Ugandy Bashobory, który nie tylko uzdrawia chorych, ale podobno także wskrzesza umarłych.

Ocena rządów PiS-u wyraźnie wskazuje, że partia ta odwołuje się do najbardziej wstecznych i prymitywnych nawyków kulturowych ludzi, których stara się zjednać prostacką propagandą i socjalnymi bonusami. Jeśli dodać do tego współczesny konsumpcjonizm i upadek czytelnictwa, to Polska zmierza do tego, aby stać się bastionem obskurantyzmu, w którym o społeczeństwie wiedzy nie może być mowy. Gdyby PiS był rzeczywiście zainteresowany rozwojem cywilizacyjnym Polski, starałby się tę fałszywą polskość wykorzenić, a nie ją wspomagać. Aby tak było, musiałby jednak zaakceptować wartości europejskie: racjonalizm i humanizm, co naraziłoby tę partię na konflikt z Kościołem, a także prawa człowieka i praworządność, co z kolei oznaczałoby rezygnację z łatwości rządzenia.

Podpalacze pałacu sprawiedliwości :)

Listopad bieżącego roku to jeden z czarniejszych miesięcy polskiego sądownictwa. Sądy i Trybunały, niszczone pod hasłami wielkiej reformy od 2015 r., przyjęły na siebie kolejne ciosy, których nie można zbyć milczeniem. Tłumy obywateli wyszły na ulice, a kolejna odsłona politycznej tragifarsy rozgrywa się na naszych oczach. Pawłowicz, Piotrowicz, KRS, represje wobec sędziów. Nie przyzwyczajajmy się – tu nie idzie o cele i dobrostan polityków opozycji, tu chodzi o nas samych.

Jeżeli – co tak często nas frustruje – powtarzana setki i tysiące razy nieprawdziwa, złowieszcza i obliczona na zdezinformowanie społeczeństwa kalumnia tak łatwo staje się prawdą, dlaczego nie mielibyśmy setki i tysiące razy powtarzać – prawdy? Dlaczego zniechęcenie oraz poczucie bezsilności i niewielkiej sprawczości protestów w obronie konstytucji i państwa prawa miałyby sprawiać, że tak wiele razy wyrażony wspólnie i tak wiele razy zlekceważony protest miałby wygasnąć? Nikt nie obiecał, że jedno popołudniowe lub wieczorne wyjście z transparentami załatwi sprawę. Nikt nie gwarantował, że publiczne wyrażanie słusznego protestu od razu przyczynia łamiącym prawo i maksymalizującym swoją władzę WBREW prawu należnych wyrzutów sumienia. Że się, zawstydzeni, wycofają. Przeczytają ze zrozumieniem ostatnie orzeczenie TS UE, przestaną szykanować sędziów, wycofają skandaliczne nominacje do TK (czy też raczej przekonają swojego notariusza, by tak wstrzymywał zaprzysiężenie co najmniej dwojga z trojga nominatów, jak wciąż od czterech lat niezgodnie z konstytucją powstrzymuje się przed zaprzysiężeniem sędziów Hausera, Ślebzaka i Jakubeckiego).

Nie tak działa, niestety, nasz wykoślawiony mechanizm ustrojowy. Nic nie przychodzi z łatwością i nic nie będzie naprawione ot, tak, z zawstydzenia rządzących. Dlatego dobrze, że w minioną niedzielę, 1 grudnia, tak wielu ludzi wyległo na ulice przeszło stu polskich miast, by zaprotestować przeciwko niszczeniu pałacu sprawiedliwości Rzeczypospolitej. Były to, bez wątpienia, największe demonstracje prokonstytucyjne od miesięcy – i szkoda, że nie cieszyły się adekwatnym zainteresowaniem mediów niezależnych (publicznych nie wspominam, Polska nie ma już mediów publicznych). Bezpośrednią pobudką była sprawa represji dyscyplinarnych i zawodowych wobec sędziego Pawła Juszczyszyna, ale przecież to tylko ostatni z rzędu dziesiątek tego rodzaju przykładów, i tylko jeden z aspektów nieprawnych działań egzekutywy i legislatury wobec władzy sądowniczej.

Smutny stan obecny

Nie mam złudzeń. Podobnych demonstracji trzeba jeszcze będzie zorganizować bardzo wiele i władze dostarczą niezliczonych po temu powodów. Tymczasem bezwiednie przypomina się inny grudzień, sprzed czterech lat, gdy po raz pierwszy ludzie tworzący wówczas dopiero struktury ulicznej, pozapartyjnej opozycji skrzykiwali się na pierwsze manifestacje pod hasłami obrony Trybunału Konstytucyjnego. Po czterech latach skalę zniszczeń, a i słuszność ówczesnych obaw, widać bardzo wyraźnie. Dlatego o wszystkich bezprawnych działaniach, naruszeniach prawa i aktach złamania litery konstytucji trzeba będzie przypominać, na nowe zaś reagować na bieżąco. Tak długo, aż inna konstelacja władzy w innym czasie nie zacznie, także i pod naciskiem naszym, ulicznych strażników państwa prawa, wycofywać dotychczasowych nieprawnych działań i zaniechań. Trzeba wysyłać ludziom władzy nasze klarowne, ponadpartyjne wezwanie: patrzcie i uważajcie, my pamiętamy i nie zrezygnujemy. Niezależnie od naszych różnych poglądów czy politycznych bądź światopoglądowych sympatii ostrzegamy: macie postępować inaczej i już nigdy nie uzurpować sobie nienależnej władzy kosztem sądów i trybunałów; inaczej także i przeciw wam wystąpimy z podobnym sprzeciwem.

Gdyby hasła reformy polskiego systemu prawa i sprawiedliwości były rzeczywiste, a nie stanowiły li tylko dziurawego parawanu dla sparaliżowania judykatury i podporządkowania sędziów, proces zmian przebiegłby zupełnie inaczej. Obecny rząd miał cztery lata z okładem, by uzdrowić system obrony z urzędu, po to by przeciętny, pozbawiony szerszych możliwości obywatel mógł korzystać z pełnego dostępu do obrony wobec sił często znacznie niego potężniejszych i dysponujących szerszym instrumentarium działania. Można było dostrzykiwać funduszów do sądów, by kolejka na wokandę, także w procesach cywilnych, uległa znaczącemu skróceniu. Nic takiego się nie stało. Gdyby minister Ziobro ze swym anturażem wkładał w tego rodzaju przedsięwzięcia i walkę o pieniądze na posiedzeniach Rady Ministrów energię równą tej, z jaką szykanuje wolne sądy i wolnych sędziów – pewnie nawet bym mu przyklasnął w poprzek światopoglądowych różnic i z przejściem do porządku dziennego nad skandalicznymi słowami, które padały z ust jego samego, pp. Jakiego, Piebiaka, Kanthaka i innych.

Nie ma jednak o czym mówić. Zamiast rzeczywistej sanacji szwankujących elementów polskiego wymiaru sprawiedliwości, siła woli ministerstwa, prezydenta, sejmu i czynnika miarodajnego z Nowogrodzkiej skupiła się na stępieniu uprawnień i samodzielności trzeciej władzy, a przede wszystkim na zawłaszczeniu TK, SN i KRS. To właśnie było celem rzeczywistym, nie deklarowanym – podporządkowanie władzy sądowniczej, umieszczenie na kluczowych stanowiskach ludzi miernych, ale lojalnych wobec układu władzy, stworzenie nowej rzeczywistości bez dawnej „kasty” i „sądokracji”, bez konieczności dalszego utyskiwania na „imposybilizm” ze względu na kontrolę ze strony sądów. Dobrze pamiętam takie żale prezesa Kaczyńskiego z czasów pierwszego pisowskiego rządu, podobnie nie zapomniałem jego komentarzy z 2010 r., gdy obwieszczał po wyborach prezydenckich, że funkcjonowanie  prezydenta i rządu z tej samej opcji w istocie przeczy demokracji. Nie jestem, szczęśliwie, jedynym, który te dawne, dzisiaj oczywiście nieprzypominane opinie dobrze sobie wrył w pamięć.

Deformy godzące w sądy i trybunały przeprowadza się od czterech lat w asyście rozbuchanej i opłacanej przez państwowe przedsiębiorstwa kampanii dyfamacyjno-propagandowej. Łatwo wmówić opinii publicznej, zabieganej i miewającej swoje własne, nie zawsze pozytywne kontakty z jurysprudencją, że sędziowie kradną kiełbasy i biustonosze, że są wewnętrznie dogadaną ze sobą kastą, za nic mającą interes najuboższych i dobro publiczne. Łatwo tym bardziej, że sędziów krępuje ustanawiane przez ustawodawcę prawo, a to często nie jest idealne. Dużo trudniej przywrócić pewność prawa, stabilność trybunalskiej linii orzeczniczej, poczucie, że sędziowie sądzą, kierując się prawem i tylko prawem, a nie dobrem rządzących.

Niezależnie jednak od obecnych trudności, i bez względu na to, ile wysiłku rzecz będzie wymagała, prędzej czy później sytuacja wróci do prawidłowej normy i wzorcowych zasad. Dlatego trzeba cierpliwości, zróżnicowanego działania, konsekwencji i poniechania własnego naszego krytycyzmu wobec tych czy innych metod protestu. W krótkim terminie mogą wydawać się nieskuteczne, w długiej perspektywie oddają powtarzane często przez nas hasło: „presja ma sens”. Tymczasem ograniczają największe bezhołowie, w przyszłości będą ułatwiały przywrócenie najwyższych standardów. Te są w XXI w. powszechnie znane, a paradygmat wolności i rzeczywistego demokratycznego państwa prawa (to nie jest puste pojęcie!) jest zbyt silny, nie da się go wymazać.

Dlaczego jednak niedzielne demonstracje miały znaczenie szczególne i można się tylko cieszyć z tego, że tak licznie zgromadzeni uczestnicy słusznie przeświadczeni byli o ich wadze? Spójrzmy na ostatnie tygodnie, w nich skupia się bowiem jak w soczewce całe zło, które wdarło się do polskiego sądownictwa. Po pierwsze, wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE, oczekiwany od dawna, spokojny i rzeczowy, ale trudny do zrozumienia dla opinii publicznej, któremu go zresztą należycie nie zreferowano. Stał się powodem dla pełnych samozadowolenia komentarzy ministra sprawiedliwości, który w pierwszych komentarzach konstatował, że sentencja jest zgodna z jego oczekiwaniami i rozstrzyga problem (pseudo-)KRS po myśli rządzących. Nie wiem, czy i jakie naciski będzie wywierała władza na powolne sobie organy, wiem jednak, że samo takie odczytanie wyroku, które nie oddaje sprawiedliwości i właściwych kompetencji Sądowi Najwyższemu, jest nie tylko nieuprawnione, ale stanowi zapowiedź dalszych działań komplikujących chaos prawny, podważających kompetencje SN i w domyśle legalizujących (prawnik powiedziałby: konwalidujących) niekonstytucyjne zmiany i nieuprawnione nominacje.

Pokusa dezinformacji i krnąbrnego wykorzystania orzeczenia po własnej myśli będzie u ludzi władzy bardzo silna i trzeba będzie wobec niej aktywnie protestować. To nie Trybunał Przyłębskiej i Muszyńskiego, Piotrowicza i Pawłowicz rozstrzygnie o istotnych aspektach instytucjonalnego i osobowego działania pseudo-KRS, niekonstytucyjnej dla każdego, kto uczciwie czyta art. 187 ust. 1 w zbiegu z art. 173 konstytucji. TS UE potwierdza właściwość Sądu Najwyższego, i to takiego, jakim jest on przed przekształceniami z lat 2017-2019. Należy o tym pamiętać i nie ulegać żadnym nieprawnym kompromisom. Sądzę, że SN po raz kolejny będzie niebawem potrzebował naszego obywatelskiego wsparcia dla wyegzekwowania tego uprawnienia, podobnie jak w ubiegłym trzyleciu.

Po drugie, skandalicznym i w gruncie rzeczy żenującym zdarzeniem z ostatnich tygodni jest też wadliwa „reasumpcja” głosowania w Sejmie 21 listopada b.r. To prawda, widzieliśmy już takie obrazki w poprzedniej kadencji, gdy reasumpcję zarządził w swojej komisji sejmowej Stanisław Piotrowicz. Teraz podobnego procederu dopuściła się marszałek Sejmu, Elżbieta Witek. Ta sama, która jeszcze tak niedawno, objąwszy godność drugiej osoby w państwie, głosiła koncyliacyjne zapowiedzi i apele. Procedując kandydatury do pseudo-KRS , zasłaniając się awarią maszyn do głosowania, marszałkini anulowała głosowanie i zarządziła jego powtórzenie bez uprzedniego ogłoszenia wyników, nie dysponując nawet wymaganym do reasumpcji pisemnym wnioskiem trzydzieściorga posłów. Sprawa odbyła się w świetle kamer i mogłaby właściwie nie dziwić wobec coraz bardziej parawanowego charakteru parlamentu – a jednak wciąż oburza. Jeśli nie doszło do jednorazowej (czemu akurat podczas tego głosowania?) usterki elektronicznego systemu oddawania głosów, mamy do czynienia z czymś znacznie więcej niż tylko naruszenie Regulaminu Sejmu RP i dobrych obyczajów parlamentarnych. Sugeruję i o tej sprawie nie zapomnieć. Nie jest też przypadkiem, że do zajścia doszło podczas kluczowego głosowania w sprawie konstytucyjnego organu stojącego na straży niezależności sądów i niezawisłości sędziów (art. 186 ust. 1 konstytucji RP).

Podpalacze ad 1: Piotrowicz

Sprawą szczególnej wagi, wymagającą osobnego, szerszego komentarza i daleko wykraczającą poza kwestię pozytywnych bądź negatywnych skojarzeń z osobami nominowanymi, jest kwestia wskazania przez sejm Stanisława Piotrowicza i Krystyny Pawłowicz jako sędziów Trybunału Konstytucyjnego. To więcej niż tylko naplucie w twarz osobom od czterech lat walczącym w pokojowych, spokojnych demonstracjach o prawidłowy kształt TK. To więcej niż tylko absmak dla tych, którym wzorcowymi nazwiskami trybunalskimi wydają się prawnicy pokroju Andrzeja Zolla, Ewy Łętowskiej, Biruty Lewaszkiewicz-Petrykowskiej, Stanisława Biernata, Leona Kieresa, Marka Safjana. To więcej niż błąd w sztuce, prztyczek w nos opozycji i demonstrantom, wywdzięczenie się własnym żołnierzom. To więcej niż skandal.

Primo więc: Stanisław Piotrowicz. Trzeba wyjątkowej bezczelności, by najpierw pod koniec poprzedniej kadencji parlamentu wysondować, a u świtu nowej przeforsować właśnie to nazwisko. Człowiek, który w urągający zasadom polityki i etyki sposób przeprowadzał przez kierowaną przez siebie sejmową Komisję (sic!) Sprawiedliwości i Praw Człowieka wszystkie ustawy „naprawcze” i wszystkie ustawowe podrozdziały dramatu dezaktywacji bezpieczników sądowo-trybunalskich stojących na przeszkodzie władzy – staje teraz do rozstrzygania o zgodności z konstytucją każdego innego aktu prawnego. Człowiek, na którym spoczywa personalnie duża część odpowiedzialności za naruszenie przez władzę pierwszą i drugą suwerennych i niewzruszalnych uprawnień władzy trzeciej, pozbawiony reelekcji nawet przez własny swój elektorat – ma teraz współuczestniczyć w rozstrzyganiu sporów kompetencyjnych pomiędzy instytucjami władzy publicznej.

Nade wszystko zaś prokurator z lat 80. XX w., biorący udział w ostatniej dekadzie PRL w prześladowaniu przez wymiar sprawiedliwości komunistycznej Polski solidarnościowych opozycjonistów, zostaje ochoczo dokooptowany do Trybunału Konstytucyjnego przez tę samą władzę, która jako formalny powód swoich ustawowych działań przeciwko Sądowi Najwyższemu (obniżenie wieku emerytalnego i odsyłanie w stan spoczynku urzędujących sędziów) podawała rzekomą dekomunizację tej instytucji. Nie zapominajmy – nawet wyrok TK z 24 czerwca 1998 r. odnośnie do wieku emerytalnego sędziów SN, na który władza i jej publicystyczni adherenci z taką lubością powoływali się ostatnio notorycznie, jasno wskazuje, że w świetle „ogólnych konstytucyjnych zasad ustroju konieczne jest, by regulacja taka była ustanowiona w sposób respektujący zasadę niezawisłości sędziowskiej i aby służyła ona realizacji konstytucyjnie legitymowanych celów”. Do celów takich nie należy ewidentnie rzekoma dekomunizacja SN, lekceważąca w dodatku działania dawno już przeprowadzone w pierwszym dziesięcioleciu III RP.

W Parlamencie Europejskim tak mówił prezes Rady Ministrów Morawiecki 4 lipca 2018 r.: Państwo i społeczeństwo okradane przez bandytów, przez mafie, terrorystów, państwo bezskutecznie działającego wymiaru sprawiedliwości było częściowo fikcyjne. Publicznie rysował w ten sposób polską rzeczywistość sprzed 2015 r. przedstawiciel ugrupowania, które opozycję atakowało wielokrotnie za donoszenie Europie na własny kraj i mniemane szkalowanie jego dobrego imienia. Zaś w debacie, krytykowany za poczynania względem wymiaru sprawiedliwości, dodawał: nie wiem, czy wiecie, że sędziowie stanu wojennego – sędziowie w latach osiemdziesiątych – skazywali moich towarzyszy broni na dziesięć lat więzienia. (…) Niektórzy z moich kolegów zostali zamordowani, wielu z nich bardzo długo siedziało w więzieniu. Czy wiecie, że ci sędziowie z czasów stanu wojennego, niektórzy z nich, ci, którzy wydawali haniebne wyroki w czasach stanu wojennego, dzisiaj są w tym, bronionym czasami przez was, Sądzie Najwyższym? (…) Jest kilku sędziów stanu wojennego, którzy do dzisiaj tam są, więc wspomnienie o Solidarności musi zawierać również taką refleksję, że ten postkomunizm nie został u nas przezwyciężony i my walczymy z tym postkomunizmem właśnie poprzez reformę wymiaru sprawiedliwości.[1]

Nie chcę powtarzać się i przypominać, jak w świetle orzecznictwa TK kwestia tzw. dekomunizacji SN w 2019 r. jest niezgodna z legalnymi przesłankami zmian wieku emerytalnego sędziów. Nie zamierzam się nawet odnosić do faktycznego stanu – słowa premiera każdy może zweryfikować sam. Ani nawet wspominać o tym, że zmiany nie godziły w „kilku” ewentualnych sędziów, o których oszczerczo wspominał M. Morawiecki, ale przeorały głęboko strukturę najwyższej polskiej instancji sądowej. I chyba nie trzeba przypominać, kogo mianowano do nowo kreowanej Izby Dyscyplinarnej SN – choć przykład członka tajnej grupy „kasta watch”, inicjatora wysyłania do pierwszej prezes Gersdorf wulgarnych kartek pocztowych aż prosi się o wzmiankę. Jakiego jednak trzeba tupetu, by z jednej strony podawać Polsce i światu taką przyczynę ingerencji w SN, a z drugiej zapraszać do TK człowieka, który istotnie brał udział w komunistycznym wymiarze sprawiedliwości.

Podpalacze ad 2: Pawłowicz

Secundo, Krystyna Pawłowicz. Ileż to razy słyszałem w ostatnich latach „dałbyś już spokój, przyzwoity człowiek po prostu nie komentuje zachowań i wypowiedzi tak nieprzyzwoitej osoby; ona nie ma znaczenia”. A jednak, piszę to bez satysfakcji, nie można było i nie należało traktować p. Pawłowicz jako nieszkodliwej, wulgarnej harcowniczki obozu podłej zmiany. Sejm RP wskazał ją teraz jako członka składu Trybunału Konstytucyjnego.

Tymczasem p. Pawłowicz jest po trzykroć niegodna tej nobliwej i mającej rzeczywiste znaczenie prawnoustrojowe funkcji publicznej.  Trzy argumenty są równoważne, a ich kolejność tutaj nie ma większego znaczenia. Po pierwsze, jako polityk dała się p. Pawłowicz poznać, i to od wielu już lat, jako brutalna i nieprzebierająca w słowach – tak w wypowiedziach publicznych, jak i na swoich profilach portali społecznościowych – agresorka, daleko wykraczająca poza dopuszczalną krytykę oponentów. Kilka cytatów w oryginalnej pisowni:

Cała Polska czeka na tę kretyńską – kompromitującą tych macherów z UEFA oD zarabiania na piłce – karę. Będzie dobra okazja do pokazania kosmopolitycznemu lewactwu naszej narodowej dumy i godności! – tak pisała na swoim fb 5 sierpnia 2017 r.

Zamknijcie mordy, tak jak prezes powiedział, zdradzieckie mordy. Nawet teraz nie potraficie się grzecznie zachowaćtak mówiła 19 VII 2017 r. na posiedzeniu komisji sejmowej do posłów opozycji.

Nastały w Europie czasy: bezczelnych zdrajców, „niemieckich szmat”, V kolumn, totalistów, skorumpowanych alkoholików, lewaków i faszystowskich bojówek, zbłąkanych kosmopolitów bez ojczyzn, matek i ojców, wyznawców „kulturowej płci”, erotomanów, seksualnych patologii i politycznej poprawności, zabójców dzieci i rodziców, zniewieściałych facetów w rurkach i różowych baletkach, adoptujących pszczoły, drzewa i małpy, politycznych szantażystów i islamu, wielbicieli kóz, satanistów, bogobójców i ćpunów ,genderowego terroru, politycznych bejsbolistów, kłamców, polityków bez właściwości i zdolności honorowej…
Zbrodnia na naszej Europie. Katolicka Polska trwa, broni się. Węgry też.
– tak komentowała 17 VI 2017 r. na fb ogólną sytuację w Europie.

Tusk i Putin – ten sam stalowy, zimny wzrok, fałszywa twarz, ta sama sylwetka, to samo udawanie wysportowanego macho. Ta sama mordercza nienawiść do Polski. Ta sama interesowna miłość do Niemców. – to wpis fb z 15 VI 2017 r.

To już chyba SS Ubywatele…, czy może Ubywatele SA ? Schutzstaffel, czy Sturmabteilung ? Przy tym piękny, zróżnicowany społecznie skład…. Przekrój ujawnionej powojennej polskiej zdrady… I ten oszalały bezkompromisowy Ober… Ale chyba na razie jeszcze tylko bojówka… więc SA… – to komentarz na fb z 11 VI 2017 r. nt. ludzi protestujących na Krakowskim Przedmieściu w obronie sądownictwa.

Wskazane wypowiedzi dzieli od siebie ledwie dwa miesiące… Ale można sięgać i wstecz, i w przód:

Jak ja widzę faceta obok siebie, to jak mogę się zwracać „proszę pani”? W jednej audycji w radiu byliśmy razem i on udowadniał, że jest kobietą. No jaka „pani”? No, twarz boksera! To nie jest tak, że jak się człowiek nażre hormonów, to jest kobietą. Kod genetyczny tu decyduje. Daj pan badanie krwi, zrobimy. Tego nie zmieni żadna operacja. – to słynna wypowiedź o transseksualnej posłance Annie Grodzkiej z 2013 r.

Trynkiewicz na prezydenta! Wielbiciele zboków, złodziejstwa, zalotnych chamów i zaprzańców wybiorą go już w pierwszej turze … Polsce na złość… – to z kolei wypowiedź z października 2018 r.

Nie odwracajmy oczu z niesmakiem. Tak wypowiada się w przestrzeni publicznej sędzia Trybunału Konstytucyjnego. Tak wyżywa się na mniejszościach i osobach potrzebujących w istocie ochrony instytucji publicznych osoba najwyraźniej zapominająca, że od starożytności cnotą rządzących jest opieka nad tymi członkami społeczeństwa, którzy z tego czy innego powodu szczególnie wystawieni są na ataki czy niezdolni do samodzielnej obrony. Tak poniża i lży tych, z którymi się nie zgadza (faszyści! targowica! – z listopada 2017 r.). To nie jest eksces. To konsekwentny, stały modus operandi. Polityczki i wyedukowanej prawniczki, nie zaś osoby, której ze względu na niskie kompetencje kulturowe, brak wyobraźni czy edukacji skłonni bylibyśmy wybaczyć pojedyncze niecenzurowane, obraźliwe wypowiedzi względem innych.

Po drugie, Krystyna Pawłowicz powiedziała pewnego razu rzecz całkowicie dyskwalifikującą ją jako kandydatkę do TK. W listopadzie 2017 r., podczas posiedzenia komisji sejmowej pod przewodem Stanisława Piotrowicza, raczyła stwierdzić do mikrofonu i przed kamerami: Z powodu umowy politycznej będę głosowała tak jak mój klub, natomiast podzielam w pełni pogląd pana ministra Warchoła i uważam, że zapis zamieszczony w [art.] 86 par. 1 pkt 1 jest wprost, jaskrawie sprzeczny z konstytucją, w swoim brzmieniu. Sam fakt, że piszemy coś sprzecznego z konstytucją, jest niezwykle demoralizujący prawnie (…). Nie mamy tu do czynienia z bohaterskim zgłoszeniem konfliktu politycznej lojalności i poczucia niekonstytucyjności procedowanych przepisów. Oto deklaracja gotowości ustawodawczego złamania konstytucji przy pełnej świadomości stanu prawnego. Nie trzeba rozwijać wątku. To co oczywiste, nie wymaga argumentowania.

I po trzecie, w felietonie „Myśląc, ojczyzna”, wygłoszonym 4 maja 2017 r. w Radiu Maryja i TV Trwam, p. Pawłowicz, dokonując przeglądu historycznego polskich konstytucji, tak komentowała obecnie obowiązującą – przypominam: uchwaloną legalnie przez parlament III RP i zatwierdzoną ogólnokrajowym referendum – ustawę zasadniczą:

Konstytucja, obowiązująca dotychczas, uchwalona została w kwietniu 1997 r., jako owoc układu okrągłostołowego – głównie lewicowej opozycji z odchodzącymi właścicielami PRL-u. Konstytucja ta, przygotowywana przez środowiska lewicowe i komunistyczne, nie jest i nie była reprezentatywna od chwili jej uchwalenia i przypieczętowania przez ówczesnego prezydenta A. Kwaśniewskiego, który wcześniej pilnował jej treści jako przewodniczący Komisji Konstytucyjnej. Przy pracach nad projektem Konstytucji z kwietnia 1997 r. nie brały udziału liczne środowiska obywatelskie i katolickie, społeczne, narodowe, które wtedy dopiero odradzały się. Konstytucja ta zawiera szereg postanowień wymierzonych w polską rację stanu, w suwerenność, jak np. słynny, skandaliczny art. 90 konstytucji, który w sposób w zasadzie nieograniczony pozwala przekazywać kompetencje polskich organów państwowych zagranicznym, zewnętrznym organom i organizacjom międzynarodowym. Artykuł ten odchodzący komuniści i lewicowa polska opozycja z panami Mazowieckim, Geremkiem, komuniści – Ciosek, Kwaśniewski, gen. Jaruzelski, wstawili do Konstytucji, by stworzyć nienaruszalne, trudne do usunięcia podstawy konstytucyjne dla włączenia Polski (włączenia państwa polskiego) w system organizacyjny i prawny Unii Europejskiej, już wówczas ewoluującej w kierunku superpaństwa europejskiego. (…)

Sejm swymi ustawami w zasadzie już tylko wykonuje, wprowadza w polski obieg prawny unijne, zewnętrzne, inspirowane głównie przez Niemcy dyrektywy i podobne temu nakazy i polecenia. Już choćby tylko z tych powodów ta Konstytucja powinna być natychmiast uchylona, gdyż szkody, jakie ponosi w ich efekcie Polska, są trudno odwracalne. (…)

Jest jednak też problem, który uniemożliwia zmianę obecnej Konstytucji – o ile Prawo i Sprawiedliwość chce suwerennej Polski, o tyle PO, PSL i reszta totalnej opozycji nie chce tego i głośno dziś żałuje, że w ostatnie osiem lat nie udało się jeszcze bardziej uzależnić Polski od Francji i Niemiec w unijnych ramach, że nie zdążyli przyjąć w Polsce euro i wyrzucić złotówki, i wpisać do obecnej Konstytucji członkostwa Polski w Unii Europejskiej, jako zasady ustrojowej w ogóle istnienia państwa polskiego. Aby więc usunąć szkodliwą, godzącą w polską państwowość i interesy obecną konstytucję z 1997 r., Prawo i Sprawiedliwość musi w kolejnych wyborach uzyskać minimum 308 miejsc w Sejmie, tj. o 73 posłów więcej niż mamy dzisiaj (a ich mamy 235), czyli musimy zyskać ok. 40% głosów wyborczych. Tak więc naprawa Rzeczpospolitej, odrzucenie komunistycznej Konstytucji z 1997 r. i uchwalenie nowej leży teraz w rękach i decyzjach polskich patriotycznych wyborców. W 2019 r. w czasie kolejnych wyborów do Sejmu okaże się, czy uda się nam wyzwolić z resztek konstytucyjnego, popeerelowskiego jarzma.[2]

Przekaz jest jasny i nie pozostawia wątpliwości. Podsumujmy jednak trzy argumenty: 1. Krystyna Pawłowicz nie ma w sobie nawet tej krztyny przyzwoitości, która hamowałaby ją przed notorycznym łamaniem podstawowego konstytucyjnego fundamentu: prawa przyrodzonej i niezbywalnej godności człowieka, źródła wszystkich innych jego wolności i praw, którego poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych (art. 30 konstytucji RP). 2. Krystyna Pawłowicz nie boi się publicznie deklarować zagłosowania za przepisami ustawy rażąco niezgodnymi z obecną konstytucją. 3. Krystyna Pawłowicz jest wrogo usposobiona do obecnej konstytucji Rzeczypospolitej. Jakże by miała zatem przez najbliższe 9 lat orzekać w sprawach zgodności ustaw i umów międzynarodowych z Konstytucją, zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, zgodności przepisów organów centralnych z konstytucją, ustawami i umowami, zgodności z konstytucją celów lub działalności partii politycznych, jakże by miała procedować skargi konstytucyjne (art. 188 konstytucji)? W dodatku pod warunkiem i przywilejem własnej niezawisłości, podlegając tylko konstytucji (art. 195 ust. 1)? Tego się nie da pogodzić!

Na ratunek sędziom?

Ostatnia sprawa z minionych tygodni, nasza bezpośrednia przyczyna spotkania na ulicy. Sprawa sędziego olsztyńskiego, Pawła Juszczyszyna, który ważył się zażądać od Sejmu RP ujawnienia list poparcia kandydatów dla pseudo-KRS. Choć działał w zgodzie z obowiązującym orzecznictwem polskim i europejskim, poddany został natychmiastowym środkom odwetowym. Wdrożono postępowanie dyscyplinarne, sędziemu cofnięto delegację do sądu okręgowego, przymuszając do powrotu do sądu rejonowego (po prostu zdegradowano). To wszak tylko ostatnia z serii spraw, szykan i złośliwości zawodowych, wyrządzanych sędziom publicznie protestującym wobec zamachu na wymiar sprawiedliwości, zadającym pytania prejudycjalne bądź wydającym wyroki i orzeczenia nie w smak czynnikom rządzącym.

I tu także przesłanie jest jasne: stańcie nam na zawadzie, przeszkadzajcie nam, a kara będzie szybka i konsekwencje w skali całej waszej kariery trudne do odwrócenia. Efekt mrożący dostrzeże każdy, niezależnie od politycznych afiliacji. Próba założenia knebla Temidzie nie wymaga mikroskopu ani lupy, żeby ją dostrzec. Dziś granice pracy sędziego wyznaczają jedynie profesjonalizm i sumienie, ale tak na pewno nie było wcześniej – stwierdził premier Morawiecki na posiedzeniu plenarnym Parlamentu Europejskiego w lipcu 2018 r. Dzięki Ci, Człowiecze Roku 2019 Forum Ekonomicznego w Krynicy, dzięki, Kawalerze Orderu Odrodzenia Polski z 2015 r.! Historia, jak sądzę, nie zapomni Ci ostrości spojrzenia ani zasług dla państwa.

Dodam przy tym na koniec, co już nie raz powtarzałem podczas manifestacji: nie chodzi w protestach o sędziego Juszczyszyna czy Żurka, czy też pierwszą prezes Gersdorf. Walka trwa o każdego sędziego z Orłem Białym na piersiach, o każdego prezesa Sądu Najwyższego, który by się znalazł w podobnej opresji ze strony pozostałych dwóch władz w podobnych warunkach prawnych. Dlatego nie interesuje mnie, czy na tę bądź inną osobę system okołorządowej propagandy znajdzie ten czy inny casus (bądź, jak Czytelnik woli: hak). Że poszuka, tego także już w 2019 r. nie trzeba udowadniać ani się domyślać. Protest w obronie płonącego pałacu sprawiedliwości dotyczy jednak każdego, kto nosi togę, a kto może podlegać naciskom lub represjom ze strony władców kraju. Dotyczy każdego z nas – bo każdy musi mieć przecież nie tylko równy dostęp do praw ale i równą, niezachwianą pewność, że o jego prawnym problemie rozstrzygnie wyłącznie dobre a przestrzegane polskie prawo oraz niezachwiana, pozbawiona nacisku politycznego – sprawiedliwość.

[1] Wypowiedzi premiera za oficjalnym stenogramem PE – http://www.europarl.europa.eu/doceo/document/CRE-8-2018-07-04-ITM-004_EN.html

[2] https://www.radiomaryja.pl/multimedia/myslac-ojczyzna-1846/

Polityka jako festiwal :)

 

Partie polityczne, politycy, hasła i programy wyborcze w coraz większym stopniu przypominają towary z półek sklepowych, które w większym stopniu przyciągać nas mają opakowaniem niż zawartością. Kolor krawatu czy koszuli, dobrze zaprojektowany spot wyborczy czy chwytliwe hasło – wszystko to zaczyna dominować nad merytoryczną zawartością programów i propozycji środowisk politycznych.

 

W klasycznych koncepcjach myślicieli politycznych polityka stanowiła działalność wyjątkową. Wyjątkowość jej jednakże zasadzała się na tym, iż celem dążeń każdego polityka miało być dobro wspólne, tzw. publico bono. Troska o wspólnotę było od samego początku wpisana w polityczną działalność i już Arystoteles wskazywał, że rządzący mają dążyć do tego, by życie wspólnoty było dobre. Współczesna polityka jest jednakże sferą życia zgoła odmienną od tego, co wyobrażali sobie klasycy myśli politycznej. Współczesna polityka to festiwal: festiwal kłamstw, festiwal życzeń i festiwal pomyłek.

 

Festiwal kłamstw

 

W 2008 r. Tomasz Sekielski zrobił film dokumentalny  Władcy marionetek, w którym starał się obnażyć kłamstwa polskich polityków. W filmie tym dziennikarz biegał po sejmie, zaczepiał polityków i zadawał im prowokacyjne pytanie: „Czy politycy kłamią?”. Pytanie to zadawał również napotykanym w różnych miejscach obywatelom, w szczególności zaś tym, którzy w jakiś sposób ponieśli negatywne konsekwencje kłamstw polityków czy też ich działalności. Samo postawienie w filmie tezy, że polscy politycy kłamią było tyleż efektowne, co mało odkrywcze. Kłamstwo w polityce obecne jest od dawna, zaś w XX wieku dzięki różnorodnym mechanizmom marketingu politycznego politycy uzyskali szereg nowych sposobów na karmienie społeczeństwa fałszem. Oczywiście deklaratywnie zdecydowana większość Polaków – podobnie zresztą wygląda to wśród przedstawicieli innych nacji – piętnuje kłamstwo w polityce. Adam Leszczyński w „Gazecie Wyborczej” powoływał się na badania CBOS z 2013 r., w których 91% ankietowanych wskazywała kłamstwo (dosł. podanie nieprawdziwej informacji) jako czynnik dyskwalifikujący polityka, jednakże – według Leszczyńskiego – „naprawdę ryzykowne dla polityka nie jest powiedzenie nieprawdy, ale powiedzenie czegoś, co za nieprawdę uważa jego baza. Politycy mówią nieprawdę bardzo często i niemal zawsze bezkarnie”[1].

 

Kłamstwo w polityce nie jest rzecz jasna ani niczym nowym, ani – co do zasady – nieszczególnie bulwersuje. Ojciec nowoczesności w naukach politycznych, Machiavelli, już na przełomie XV i XVI w. udzielił szczegółowego instruktażu Wawrzyńcowi Medyceuszowi na temat tego, jak i kiedy kłamać, aby skutkiem tego było umocnienie własnych wpływów politycznych. W Księciu bowiem czytam, że „książęta niewiele o słowo dbający i którzy umieli chytrością umysły ludzkie oszukać, wielkim podołali przedsięwzięciom i w końcu uczciwych ludzi zwyciężyli”[2]. Czasy nowożytne w pewnym sensie urealniły filozoficzny ogląd działalności politycznej, przesuwając akcent z republikańskich ideałów na instytucjonalne mechanizmy i praktyczną skuteczność. Nawet Wojciech Chudy w swoim Eseju o społeczeństwie i kłamstwie podkreśla, że „przeważające współcześnie nastawienie pragmatyczno-proceduralne sprawia, że prawie nikt nie ma dziś złudzeń: politycy kłamią, a polityka wiąże się z kłamstwem”[3]. Szczególny wymiar kłamstwo uzyskało w epoce triumfu demokracji, kiedy to uzyskanie bądź utrzymanie władzy wymaga uprzedniego uzyskania legitymizacji legalnej w procesie wyborczym. Polityka demokratyczna siłą rzeczy musiała stać się sferą na kłamstwo szczególnie podatną, nade wszystko jednak w społeczeństwach o niewielkich demokratycznych tradycjach i słabo rozwiniętej kulturze politycznej.

 

Z prawdziwym jednakże festiwalem kłamstwa mamy jednakże do czynienia w XXI w., kiedy to zmarketyzowana już polityka weszła w sojusz z tzw. nowymi mediami i kulturą konsumpcyjną. George Ritzer w Magicznym świecie konsumpcji wykazuje, że „konsumpcja przenika nasze życie, coraz bardziej nas pochłania”[4]. Partie polityczne, politycy, hasła i programy wyborcze w coraz większym stopniu przypominają towary z półek sklepowych, które w większym stopniu przyciągać nas mają opakowaniem niż zawartością. Kolor krawatu czy koszuli, dobrze zaprojektowany spot wyborczy czy chwytliwe hasło – wszystko to zaczyna dominować nad merytoryczną zawartością programów i propozycji środowisk politycznych. Z kolei zamykanie się ludzi w cyfrowych bańkach informacyjnych, wytwarzanych samoistnie poprzez nasze zaangażowanie w social mediach, sprawia, że tzw. fake newsy niejednokrotnie uzyskują status prawdziwościowy. Media społecznościowe to wyjątkowo dogodne miejsce dla działalności politycznych populistów wszelkiej maści, którzy poprzez uproszczony przekaz i stabloidyzowaną jego formę docierają do kolejnych – ściśle zdefiniowanych dzięki big data – segmentów politycznego rynku. Jamie Bartlett nie ma wątpliwości, że „albo technologia zniszczy znane nam formy demokracji i ładu społecznego, albo też władze polityczne okiełznają cyfrowy świat”[5].

 

Festiwal życzeń

 

Liberalna demokracja – co należy uznać za jej niewątpliwy sukces – dowartościowała każdego człowieka. Powszechne prawa polityczne (w tym wyborcze), konstytucyjne gwarancje praw i wolności, instytucjonalne mechanizmy odpowiedzialności rządzących przed społeczeństwem, instytucje i procedury związane z państwem prawa – wszystko to uczyniło każdego człowieka obywatelem, czyli rzeczywistym podmiotem polityki. Jeszcze przed XX w. – wedle ustaleń Roberta A. Dahla – brak powszechności praw politycznych i ścisłą ich reglamentację „usprawiedliwiano tym, że do demos należy każdy, kto jest kompetentny, by uczestniczyć w rządzeniu”, a zatem „niejawnym założeniem opartym na utajonej teorii demokracji było, że tylko niektórzy są kompetentni w tej kwestii”[6]. Jeszcze przed II wojną światową zrezygnowano z tego założenia i przyjęto model egalitarny, w którym za jedyne akceptowalne formy cenzusów praw politycznych i wyborczych uznano cenzus wieku oraz cenzus domicylu. Otworzyło to demokrację na oczekiwania i żądania tzw. szerokich mas społecznych, które w coraz większym stopniu życzenia swoje zaczęły werbalizować.

 

Egalitarna demokracja stała się w istocie formułą radykalnie nową, dotychczas niespotykaną, obcą wszelkim formom ustrojów, z jakimi świat euroatlantycki miał dotychczas do czynienia. Nawet wymiar demokracji bezpośredniej w Szwajcarii po 1848 r. czy tzw. demokracji szlacheckiej państwa polsko-litewskiego był należy uznać za daleko odległy od kształtujących się w XIX i XX w. liberalnych demokracji. José Ortega y Gasset podkreśla, że „na scenę dziejów ciskano masy ludzkie całymi garściami, i to w tak przyspieszonym tempie, że trudno było je przepoić wartościami tradycyjnej kultury”[7]. W tę nową formułę ustroju państwowego – radykalnie egalitarnego – wkomponowany został nie wprost mechanizm społecznego festiwalu życzeń, czyli społecznych oczekiwań ludu werbalizowanych względem ekskluzywnych wciąż elit politycznych. Z takiego festiwalu życzeń niezwykle szybko skorzystały środowiska otwarcie wrogie liberalnym demokracjom, jak chociażby faszyści, naziści i komuniści. Wykorzystując życzenia i pragnienia szerokich mas społecznych, uruchomili mechanizm skutecznej populistycznej licytacji, która pozwoliła im na przejęcie władzy bądź budowę wyborczego zaplecza społecznego. Hannah Arendt wskazuje chociażby na casus antysemityzmu, który „opinia publiczna uważała za pretekst do pozyskania mas albo za interesujący przykład demagogii”[8]. Przykładów populistycznych haseł i idei, którymi cynicznie karmiono masy społeczne, znajdujemy w XX w. mnóstwo. Najgorsze, że często stawały się pierwszym krokiem w kierunku faktycznej przebudowy liberalnej demokracji i przekształcenia jej w populistyczny autokratyzm, autorytaryzm bądź wręcz totalitaryzm.

 

Festiwal życzeń, którego społeczeństwa współczesne są uczestnikami od około wieku, legitymizował niezwykle szeroko postawy populistyczne. Sprawił, że populizm i demagogia przestały być domeną wyłącznie środowisk populistycznych sensu stricto, ale zagościły w dyskursie i praktyce politycznej ugrupowań całkiem niedawno populizmowi wrogich. Współczesna Europa staje się coraz częściej świadkiem działania populistów nowej fali, którzy werbalizują swoje przywiązanie nie tylko do wartości nacjonalistycznych, ekologicznych czy socjalistycznych, ale również konserwatywnych czy też – o, tempora! o, mores! – liberalnych bądź libertariańskich. Peter Wiles udowadnia, że populizm jest raczej swego rodzaju „syndromem, nie doktryną”[9], tym samym pojawić się może wszędzie, w każdym społeczeństwie, również w wysoko rozwiniętych społeczeństwach Zachodu, bo „populizm dobrobytu na pewno nie jest pojęciem wewnętrznie sprzecznym”[10]. Festiwal życzeń współczesnych demokracji bazuje na subiektywnym poczuciu braku poszczególnych grup społecznych i pragnieniu szerokiego dostępu do zasobów społeczeństw wysoko rozwiniętych. Wielokrotnie odwołuje się również do marzenia o zmitologizowanym bezpieczeństwie, które w czasach niestabilności stało się już powszechnym fetyszem. Tym samym życzenie bezpieczeństwa niejednokrotnie sprzężone zostaje z eskalacją nastrojów radykalnych, pogłębianiem niechęci wobec potencjalnych wrogów, wzmaganiem poczucia strachu i intensyfikowaniem mowy nienawistnej względem środowisk zdefiniowanych jako „obcy” czy też „inni”.

 

Festiwal pomyłek

 

Współczesna demokracja liberalna – szczególnie w erze nowych mediów i mediów społecznościowych – staje się również swoistym festiwalem pomyłek. Kampanie wyborcze w niczym nie przypominają wzorcowej merytorycznej debaty programowej (abstrahuję w tym miejscu od tego, czy kiedykolwiek miały taki charakter), ale stanowią raczej widowisko czy też precyzyjnie wyreżyserowany spektakl. Całe nasze społeczeństwo staje się jednym wielkim – wielopoziomowym i uosabiającym sieciowo ze sobą powiązane elementy – spektaklem, „który podporządkowuje sobie ludzi, ponieważ podporządkowała ich ekonomia”[11]. Rzeczywiste cele głównych aktorów tego spektaklu, czyli polityków, przedsiębiorców czy też wpływowe grupy interesów, to – według Guy’a Deborda – panowanie nad społecznymi masami i kierowanie nimi przy pomocy ekonomicznych i politycznych narzędzi. Jean Baudrillard nazywa to uwodzeniem. Uwodzi się obywateli poprzez obiecywanie im realizacji ich pragnień. W rzeczywistości jednak „pragnienie jako forma wyznacza przejście od ich statusu przedmiotów do podmiotowości, lecz przejście, które samo jest tylko nieuchwytnym i uwewnętrznionym przedłużeniem poddaństwa”[12].

 

Współczesny obywatel zwykle nie zdaje sobie sprawy, że jest jedynie pionkiem w grze grup interesów, które przy pomocy narzędzi politycznego i ekonomicznego panowania budzą w nim przekonanie o rzeczywistej podmiotowości. Wszyscy zatem – jedni mniej, inni bardziej – jesteśmy aktorami podczas niezwykle czasem emocjonującego festiwalu pomyłek. Nieliczni tylko mają szansę na odgrywanie ról pierwszoplanowych; niektórzy – jak chociażby politycy – mają wrażenie, że to właśnie oni są głównymi postaciami tego przedstawienia; natomiast zdecydowana większość z nas to jedynie statyści, wciąż wyznający religię demokratyczno-obywatelską. Festiwal pomyłek, który codziennie obserwujemy i w którym bierzmy udział, to przedstawiany nam wybór między różnie definiowanymi „złem” i „dobrem”. Okazuje się zaś, że rzeczywista różnica między jednym a drugim jest jedynie iluzją, wytworem dyskursywnych formuł. Za rzekomym liberałem czy konserwatystą kryć się może ten sam ignorant, któremu udało się uwieść masy. Pamiętać jednak trzeba – zgodnie z definicjami prezentowanymi przez Petera Sloterdijka – że „charakter masy nie wyraża się fizycznym zgromadzeniem, lecz udziałem w programach mass mediów”[13]. Współczesna masa nie musi się znajdować swej fizyczno-materialnej manifestacji – na współczesną masę składać się może samotny widz telewizyjnego czy internetowego uniwersum.

 

Paradoksalnie nowe media – choć przecież zakładano, że dzięki nim polityka stanie się nam bliższa, a nasze uczestnictwo szersze – w coraz większym stopniu niszczą to, co w założeniu miało demokrację odróżniać od innych ustrojów. Bartlett udowadnia, ze „rozwój inteligentnych urządzeń podkopuje naszą zdolność do wydawania sądów moralnych, odradza się plemienny model polityki”[14], „inteligentne urządzenia mogą zastąpić rozmaitych liderów i przekształcić polityczne procesy decyzyjne”[15], zaś „niewidzialne algorytmy wytwarzają nowe, nieuchwytne źródła władzy i niesprawiedliwości”[16]. Festiwal pomyłek, którego wszyscy jesteśmy uczestnikami, sprawi, że demokracja liberalna zupełnie wyrwie się spod społecznej kontroli. Kontrolę faktyczną sprawować będą firmy operujące big data, projektujące polityczne przekazy precyzyjnie sprofilowanym odbiorcom. Odbiorcy zaś – funkcjonujący w zamkniętym świecie swoich informacyjnych baniek – przekonani będą, że biorą aktywny udział w jakiejś realnej walce, której efektem będzie zwycięstwo takich czy innych wartości. W rzeczywistości zaś udział biorą jedynie w czymś w rodzaju zrytualizowanego festiwalu: festiwalu kłamstw, życzeń i pomyłek.

 

 


 

[1]
[1] A. Leszczyński, Jak politycy mówią nieprawdę, „Gazeta Wyborcza”, 16.09.2016.

[2]
[2] N. Machiavelli, Książę, przeł. A. Sozański, Wydawnictwo MG, Kraków 2017, s. 87.

[3]
[3] W. Chudy, Polityka jako metoda. Esej o społeczeństwie i kłamstwie – 2, Oficyna Naukowa, Warszawa 2007, s. 262.

[4]
[4] G. Ritzer, Magiczny świat konsumpcji, przeł. L. Stawowy, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza S.A., Warszawa 2009, s. 9.

[5]
[5] J. Bartlett, Ludzie przeciw technologii. Jak Internet zabija demokrację (i jak ją możemy ocalić), przeł. K. Umiński, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2019, s. 7.

[6]
[6] R. A. Dahl, Demokracja i jej krytycy, przeł. S. Amsterdamski, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2012, s. 13.

[7]
[7] J. Ortega y Gasset, Bunt mas, przeł. P. Niklewicz, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza S.A., Warszawa 2006, s. 52.

[8]
[8] H. Arendt, Korzenie totalitaryzmu, przeł. D. Grinberg i M. Szawiel, Świat Książki, Warszawa 2014, s. 43.

[9]
[9] P. Wiles, Syndrom, nie doktryna: kilka podstawowych tez o populizmie, przeł. K. Lossman, [w:] O. Wysocka (red.), Populizm, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2010, s. 25-43.

[10]
[10] Tamże, s. 42.

[11]
[11] G. Debord, Społeczeństwo spektaklu, przeł. M. Kwaterko, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2009, s. 37.

[12]
[12] J. Baudrillard, O uwodzeniu, przeł. J. Margański, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2005, s. 171.

[13]
[13] P. Sloterdijk, Pogarda mas, przeł. B. Baran, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2012, s. 22.

[14]
[14] J. Bartlett, Ludzie przeciw technologii…, s. 12.

[15]
[15] Tamże, s. 12.

[16]
[16] Tamże, s. 13.

Nieferendum :)

Wielu zwolenników demokracji z zadziwiającym optymizmem twierdziło, że referenda staną się mechanizmem powstrzymania ekstremistów i populistów, gdyż stosując je klasa polityczna, traktowana jak wyalienowana elita, odda prawo decyzji obywatelom i tak zada kłam niosącemu populistów hasłu o własnej głuchocie na oczekiwania tzw. zwykłego człowieka.

 

Żyjemy w czasach odwracających się ról. Siły polityczne, które nigdy nie pałały szczerym uczuciem do demokracji, zachwycone procesami przemiany opinii publicznej, dziś aspirują do tego, aby stanąć na (zbrojnej nawet) straży demokratycznych reguł. Im więcej obywateli odwraca się od kruszejącego konsensusu liberalno-demokratycznego, tym większy prodemokratyczny zapał ekstremistów, do niedawna fantazjujących o autorytarnych przewrotach w celu „pochwycenia władzy”. Zapomniano już czasy, gdy to Kennedy i Reagan wołali do Chruszczowa i Breżniewa o wolność i demokrację dla nieszczęsnych mieszkańców wschodniego „bloku”. Dziś to Putin, jego media, jego boty i jego sympatycy w poszczególnych krajach Europy, grożą wskazującym palcem Macronowi, Merkel i „tradycyjnym” mediom, z ponurą miną konstatując gwałt liberalnych Europejczyków na woli ludu. Tak mozolnie zbudowany przez pokolenia centrystów różnych odcieni – chadeckiego, socjaldemokratycznego, staro-konserwatywnego czy liberalnego – nimb świętości i nietykalności zasad demokracji staje się oto sprawnym narzędziem wytrącającym retoryczny i praktyczny oręż z ręki tym, którzy chcą zachować istotę i ducha demokratycznego rządu. Pokazani jako ciemiężyciele woli ludu przez dawnych antydemokratów, a dziś realizatorów projektu ukrycia realnej dyktatury w skorupie formalnego demokratyzmu, przegrywają oni walkę o przyszłość.

Nic bardziej demokratycznego

Z tej aury immunitetu przed krytyką w największym stopniu korzysta referendum. Podczas, gdy wszelkie wybory pozostają obciążone złożonymi dywagacjami o demokratyczną zasadność szczegółowych regulacji konkretnych ordynacji wyborczych, referendum wydaje się esencją demokracji. W końcu, czy można wyobrazić sobie coś bardziej demokratycznego aniżeli decyzję podjętą bezpośrednio przez obywateli-suwerena w powszechnym głosowaniu – „tak” albo „nie” – po którym opcja wybrana przez arytmetyczną większość zostaje obowiązkowo wdrożona prawnie i wcielona w życie przez struktury polityczne? W czasach, gdy przyzwoitym człowiekiem może być tylko kryształowy demokrata, odrzucenie tak powziętego werdyktu jest moralnie nie do pomyślenia. Nic więc dziwnego, że zarówno dyskurs akademicki, publicystyczny, jak i zwykły polityczny od wielu dekad traktował referendum niczym najukochańsze dobro, najcenniejszy klejnot w skarbcu życia publicznego. Nawet jeśli zakulisowo usiłowano blokować rozpisanie konkretnych referendów (antycypując klęskę swoich celów), to nigdy nie czyniono tego przy użyciu argumentu o nieadekwatności samego referendum jako modelu.

 

Wielu zwolenników demokracji z zadziwiającym optymizmem twierdziło, że referenda staną się mechanizmem powstrzymania ekstremistów i populistów, gdyż stosując je klasa polityczna, traktowana jak wyalienowana elita, odda prawo decyzji obywatelom i tak zada kłam niosącemu populistów hasłu o własnej głuchocie na oczekiwania tzw. zwykłego człowieka. Tymczasem z punktu widzenia ekstremistów (w globalnym pakiecie swoich budzących postrach i odrazę postulatów nadal niewybieralnych, a zatem bez szans na przejęcie władzy) referenda okazały się doskonałym narzędziem punktowej realizacji programowej agendy. I to bez konieczności brania odpowiedzialności za zarządzanie systemami państwa, o braniu odpowiedzialności za jakiekolwiek skutki nawet nie wspominając. Tak oto referendum dotyczące brexitu obarczyło jego przeciwników, Theresę May i Michela Barniera, monstrualnym zadaniem wieloletnich negocjacji oraz toczenia skrajnie wyczerpującej walki politycznej o osiągnięcie celu, którego jako politycy nie pożądali, podczas, gdy entuzjasta brexitu Nigel Farage z piwkiem w ręku udał się na polityczny urlop przerywany tylko co kilka dni w celu napisania paru tweetów.

 

Referendum w sprawie brexitu stało się jednak pewnym punktem zwrotnym. Przeprowadzone nie przez szacunek wobec woli obywateli, ale w celu utrzymania jedności partii rządzącej przed wyborami i zachowania stołka przez premiera. Umiejscowione bezrozumnie na początku procesu, gdy nikt nie był w stanie przewidzieć kształtu umowy „rozwodowej”, a więc nikt nie wiedział, czym de facto jest brexit, nad którym właśnie głosuje. Bez racjonalnego podziału na dwa głosowania, z których pierwsze dawałoby rządowi mandat do zgłoszenia zamiaru wyjścia i rozpoczęcia negocjacji, a drugie określałoby stosunek obywateli do tego, co owe negocjacje realnie przyniosły i czy ich rezultat jest do przyjęcia. Niejasne, nieprzewidywalne, nieczytelne, spłaszczone i strywializowane. Dla politycznego show, nie dla racjonalnej decyzji w oparciu o namysł.

 

W efekcie demokratycznie podjęta decyzja, już kilka godzin po ogłoszeniu wyniku, okazała się być w znacznej mierze produktem fałszu, z premedytacją podanego w kampanii głosującym. Kilka lat później jak na dłoni widać ponadto, że była decyzją bezbrzeżnie głupią, która cały, uświęcony wielosetletnią tradycją, system polityczny Wielkiej Brytanii wpędziła w kryzys stawiający pod znakiem zapytania jego trwanie. Pod jej wpływem nawet ekstremiści z innych państw Europy, wcześniej za centralny punkt programu stawiający własne frexity, holexity, austrexity czy czechoxity, nagle w popłochu deklarują wolę pozostania w Unii Europejskiej i „reformowania jej od wewnątrz”. Liderka francuskiej skrajnej prawicy, Marine Le Pen, komentuje dziś, że decyzja Brytyjczyków była może i głupia, ale ponieważ jest demokratyczna, to musi zostać zrealizowana. To dokładnie ten sposób myślenia, który – abstrahując od światopoglądu – nie może zostać tak po prostu zaakceptowany. Rażąco głupie decyzje wybranych polityków można rewidować, są dymisje lub sankcja kolejnych wyborów. Z głupoty polityków dworujemy sobie (bardzo słusznie!) codziennie. W kontekście referendum czas przyjrzeć się jednak zjawisku głupoty obywateli i przestać udawać, że w demokracji wyborca jest jak klient ekskluzywnej restauracji, który ma zawsze rację. Jesteśmy tylko ludźmi i jesteśmy omylni, a wraz z przemianami środowiska informacyjnego coraz łatwiej jest nami manipulować. Wielbiąc bożka demokracji i odmawiając przyjęcia tych faktów do wiadomości, tylko ułatwiamy zadanie naganiaczom prowadzącym nas, jak barany, wiadomo gdzie.

 

Po prostu za mało

Podstawowy problem z referendum polega na tym, że głosującym zwykle po prostu brakuje wystarczającej wiedzy o problemie, który jest przedmiotem wyboru. Co więcej, niewielu z nich poczuwa się w obowiązku, aby przed oddaniem głosu pogłębić swoją wiedzę. Nie dość wielu, wątpiąc lub będąc świadomymi własnej niewiedzy, rezygnuje z udziału w głosowaniu. Rzeczywistość tę skrzętnie wykorzystują podmioty aktywnie uczestniczące w polityce, aby zamiast wiedzy dostarczać zwyczajnej propagandy politycznej, która bazuje na przeinaczeniach, niedomówieniach i przemilczeniach, a zawsze stroni od rzetelności i obiektywizmu. W efekcie, wyborca często żyje w przeświadczeniu, że wystarczającą wiedzę posiada, gdyż zaczerpnął ją ze źródeł, którym ufa w zwyczajnym, codziennym procesie konsumpcji informacji politycznej. W tej ostatniej sytuacji nie mamy więc do czynienia z problemem wyborcy aroganckiego i nieodpowiedzialnego, który postanawia głosować pomimo świadomości własnej ignorancji, ale z wyborcą celowo wprowadzonym w błąd. Nie idzie tu zatem o wadę demokracji, którą akcentował już Benjamin Constant, mówiąc, że głupcy zawsze mają większość. Mamy do czynienia z poddaniem w wątpliwość czy werdykt referendum nadal zachowuje demokratyczny charakter. Jeśli bowiem w proces decyzji wkrada się manipulacja na skalę masową, którą stała się możliwa w dobie Internetu, botów, fake newsów czy profilingu wyborców, to wynik nie jest wyrazem „woli ludu”, a rezultatem rywalizacji układu antagonistycznych manipulatorów o efektywność i skuteczność. A także naturalnie zwykłym starciem ich fundatorów, w którym zwykle wygrywają większe pieniądze (warto dodać, że niesłychany wpływ na wynik referendów uzyskują ponadto celebryci, wśród których we współczesnych czasach wręcz roi się od przekupnych głupców).

 

Ilustracją tego dylematu jest następujące ćwiczenie. Jeśliby stworzyć heurystyczny model tej samej społeczności, która odizolowana od sfałszowanych sygnałów w referendum wydałaby inny werdykt, aniżeli padł realnie, to w którym miejscu zachodzi „wola ludu”? Odpowiedź nie jest łatwa, wcale niekoniecznie w tym sterylnym układzie. W końcu obywatele mają prawo angażować się i prowadzić kampanie wpływania na innych obywateli przy pomocy legalnych, acz etycznie wątpliwych środków. Gdzie zatem jest prawdziwa „wola ludu”?

 

Oczywiście można podnieść kontrargument, że dokładnie ten sam problem dotyczy zwyczajnych wyborów. Jednak wynik wyborów prezydenckich czy parlamentarnych jest odwoływalny po 2-5 latach, w zależności od przyjętych norm prawnych. O referendach zaś mawia się, że ich werdykty powinny być ostateczne „w tym pokoleniu”. Różnie z tym oczywiście bywa (zjawisko powtarzania referendów, tzw. „neverendums”, jest szeroko znane), ale jeśli przyjąć to, jako założenie zasadności zastąpienia zwykłej decyzji parlamentarnej w ramach demokracji przedstawicielskiej aktem referendum, wówczas natychmiast stajemy się świadomi, że gra toczy się o dużo wyższą stawkę.

 

Gdy wyborcy głosując w referendum opierają się tylko na strzępach informacji i politycznych emocjach, to kontrola nad rezultatem znajduje się nie w ich rękach, a w rękach politycznych elit, które w dodatku selekcjonują tematy na referendalne i niereferendalne, decydują o terminie głosowania i precyzyjnej treści pytania. Problemy postawione w referendum zostają wyjęte poza zwyczajne procedowanie legislacyjne. Podczas, gdy wyniki procedur demokracji reprezentatywnej są zazwyczaj przewidywalne, werdykty referendum są podatne na nagłe wahnięcia, wrażliwe na atmosferę chwili oraz na wpływ zjawisk zupełnie niezwiązanych z tematem referendum (nawet na pogodę). Raz po raz obserwuje się zjawisko głosowania przeciwko zaproponowanemu projektowi nie ze względu na jego zasadność, a z powodu sympatii i antypatii żywionych przez głosujących wobec, słusznie czy niesłusznie, wiązanych z projektem figur politycznych. Wyborcy często głosują więc w oparciu o przesłanki pozostające poza tematem referendum. Przykładowo negatywna ocena polityki oświatowej czy zdrowotnej rządu może spowodować odrzucenie propozycji zmiany ordynacji wyborczej czy zgłoszenia kandydatury kraju do roli gospodarza mistrzostw świata w piłce nożnej. Wyjęcie pojedynczego, nawet bardzo ważnego, problemu poza kontekst ogólnego toku zdarzeń życia politycznego, okazuje się całkowicie niemożliwe. Także uniezależnienie jego oceny od ogólnego światopoglądu wyborcy, celem uzyskania pragmatycznej postawy, jest niewykonalne. Wynik referendum przestaje dotyczyć konkretnego, zadanego pytania, a uznanie tego wyniku za werdykt społeczny nad tematem referendum przeistacza się w aberrację.

 

Dalszym problemem o charakterze percepcyjnym jest także naturalny dla każdego człowieka nawyk, aby zgłoszone propozycje i projekty oceniać na bazie własnych przeszłych doświadczeń. Warto zauważyć, że to wyzwanie staje przed każdym głosującym, nawet takim, który w oparciu o zasób wiedzy podejmuje rzetelny wysiłek oceny referendalnego wyboru. Decyzje referendalne charakteryzują się jednak zorientowaniem na przyszłość, niekiedy dalekosiężną. Dlatego oparcie ich na doświadczeniach utkanych w realiach czasów minionych nie jest optymalną metodą wyważania racji. Wyzwanie to potęguje dodatkowo rosnący poziom złożoności i skomplikowania, jakim w zglobalizowanym świecie XXI wieku cechują się problemy społeczno-ekonomiczne i polityczne. Argument wysuwany onegdaj przez Friedricha von Hayeka przeciwko planowaniu gospodarczemu (pojedyncza osoba lub zespół planistów nie są w stanie posiadać wystarczającej wiedzy, aby optymalnie sterować procesami gospodarczymi, gdyż rynek wiedzę radykalnie rozprasza) we współczesnym świecie w coraz większym stopniu dotyka domeny polityki.

Obopólna nieodpowiedzialność

Poczucie utraty kontroli nad tokiem zdarzeń w najcięższy sposób dotyka polityczne elity, jako warstwę przywykłą do sprawowania kontroli. Eksperci, politycy i naukowcy często nie są w stanie wskazać żadnych rozwiązań, tylko operują w ramach tzw. prowizorki. W tym tkwi kolejny, niezdrowy impuls, aby rozpisywać referenda i formalnie oddawać w ręce obywateli zadanie podejmowania decyzji trudnych, pociągających za sobą niemożliwe do przewidzenia, czasami bardzo niekorzystne konsekwencje. Elity używają referendów, a przy ich pomocy również obywateli, jako narzędzia zrzucania z siebie odpowiedzialności za takie decyzje, a w przypadku późniejszych kryzysów mają możliwość przywołania tego bezpośredniego mandatu i oddalenia od siebie ewentualnych win. Po to Viktor Orban pytał Węgrów o ich zdanie w sprawie przyjmowania uchodźców. Również politycy o autorytarnych skłonnościach lubują się w poszukiwaniu referendalnego mandatu dla zaplanowanych już przez siebie nadużyć i naruszeń państwa prawa. W ten sposób cały sens reprezentacji politycznej i demokracji parlamentarnej ulega zanegowaniu. Politycy, jak wszyscy, chcą cieszyć się tylko jasnymi stronami swojego powołania – prestiżem, posadami, władzą, wpływami i dolce vita. W przypadku chwil gorzkich rozglądają się za sposobami na ucieczkę przed ryzykiem i odpowiedzialnością. Onegdaj takim sposobem była dymisja. Referenda dają jednak możliwość politycznego przetrwania na kolejny sezon. Przy okazji dalszego uszczerbku doznaje zarówno ideał służby publicznej i odpowiedzialności za sprawy wspólne, jak i poszanowanie dla figury eksperta, dla jego wykształcenia, powagi i kompetencji. Nie może liczyć na szacunek ktoś, kto dezerteruje z pełnienia służby, do której został powołany w wyborach. Takimi słowy uciekanie się do referendum komentowała Margaret Thatcher.

 

Referendum zaburza zatem logikę funkcjonowania demokracji parlamentarnej opartej na zasadzie politycznej reprezentacji z wolnym mandatem. Wbrew pozorom najmniej szkodliwe jest w tym kontekście wiążące referendum nad przegłosowaną już przez parlament ustawą, której precyzyjny tekst jest już ustalony co do przecinka, a tylko jej wejście w życie zostało uzależnione od werdyktu obywateli. Wówczas referendum albo powoduje wejście w życie doskonale znanego aktu prawnego wraz z jego skutkami, albo go blokuje i wrzuca do kosza. Najgorsze są referenda konsultatywne i niewiążące, które politycy chcą odbywać przed rozpoczęciem procedowania w parlamencie. Wówczas wyborcy nie mają faktycznie wpływu na sytuację prawną, ale politycy z radością wykorzystają ich werdykt (w tym także wysokość frekwencji) jako „wskazanie kierunkowe” do toczenia partyjnych bojów i pchania problemu w zasadzie dowolnym kierunku, pod warunkiem wprawienia w ruch odpowiedniego spinu. Takie referenda (dotyczy to zarówno brytyjskiego brexitu, jak i polskiego referendum o jednomandatowych okręgach wyborczych z 2015 roku) są ordynarnym zmanipulowaniem głosujących. Pozbawiają proces polityczny elementarnej powagi i porządku, stanowią narzędzie wymuszania rozwiązań, których nie popiera większość wybranych demokratycznie posłów, kastrują więc parlament, najważniejszą instytucję demokracji. Ludziom zaś pokazują, że ich głos w referendum może nic nie znaczyć, bo politycy robią, co chcą, na dodatek uwalniając się od odpowiedzialności.

 

Jątrzenie i podziały

Referenda często są dodatkowo szkodliwe dla debaty publicznej i wolności jednostki w demokratycznym państwie. Zupełnie złudną nadzieją jest zażegnywanie gorących, ideologicznych sporów, angażujących najważniejsze wartości moralne, religię i światopoglądy, poprzez referendum. Politycy uwielbiają umywać ręce od decyzji w sprawach aborcji, praw LGBT, kary śmierci czy użytkowania miękkich narkotyków. Dlatego raz po raz padają propozycje, aby te sprawy poddawano głosowaniom w referendach. Takie referendum zakończy gorący konflikt społeczny tylko wówczas, gdy przy znacznej frekwencji jedna ze stron odniesie przytłaczające zwycięstwo. Lecz przy takim rozkładzie poglądów nie ma powodów, aby referendum w ogóle organizować. Raczej robi się je przy wyrównanych siłach. Jednak rezultat 51:49 gwarantuje wybuch konfliktu ze zdwojoną siłą, ponieważ strona przegrana wyniku tego nie zaakceptuje, a pojawienie się rozstrzygnięcia zmobilizuje jej stronników do występowania w takiej kwestii ze zdwojoną agresją. W ten sposób burzy się pokój społeczny, zamiast go wzmocnić.

 

Inaczej aniżeli w przypadku wyborów, mniejszość w referendum przegrywa wszystko. System parlamentarny daje mniejszości, czyli opozycji, szereg praw i możliwości oddziaływania na dalszy tok zdarzeń. Nie tylko można niebawem wygrać kolejne wybory. Można inicjować debaty, zgłaszać projekty, kontrolować większość, wywierać presję. Gra się toczy. Istnieje, przynajmniej teoretycznie, pole do zawarcia kompromisu. Referendum zamyka zaś debatę, przegrani zostają z niczym, poza frustracją, złością i poczuciem braku reprezentacji mimo dysponowania demokracją i dużą siłą, np. 49%. W przypadku referendum mamy więc do czynienia ze zjawiskiem z arsenału Rousseauwskiej demokracji plebiscytarnej, gdzie większość sprawuje rządy nieograniczone, co jest nie do pogodzenia z ideałem liberalnej demokracji i rządów większości ograniczonych prawami mniejszości. To właśnie dlatego referenda były w przeszłości pieszczochami wielu tyranów i dyktatorów, jak Napoleon III, Adolf Hitler czy Benito Mussolini.

 

Dodatkowym czynnikiem pogłębiających stan społecznej nerwicy będą oczywiście sondaże. W przypadku nieznacznej wygranej jednej z opcji późniejsze sondaże pokazujące konsekwentnie, że szala przechyliła się na drugą stronę i wynik referendum byłby już inny, stanowią poważne źródło niepokoju i zadawania całkiem zasadnego pytania, dlaczego kluczowa ma być wola ludu z marca, a zupełnie bez znaczenia jest ta z lipca, października lub grudnia? Większości są płynne, a wybory odbywane w regularnych odstępach czasu dają temu wyraz poprzez zmianę partii rządzących. Referenda siłą rzeczy nie gwarantują odzwierciedlenia zmieniających się poglądów obywateli w czasie. Niekiedy decyduje przypadkowy, pojedynczy rezultat, łut szczęścia związany z terminem plebiscytu.

 

Referenda i kampanie przedreferendalne doskonale wpisują się w scenariusz spadku jakości debaty publicznej. Zorientowane na efektywność arytmetyczną, pobudzają emocje i uruchamiają manipulacje faktami. W im większym stopniu zastępują debatę parlamentarną, z jej rozwlekłością, wieloetapowością, proceduralizmem i orientacją na deliberację, tym większe szkody poczynione zostają kulturze debaty publicznej. Ta uwaga pozostaje jeszcze w mocy w przypadku większości demokratycznych państw, aczkolwiek oczywiście zjawisko upadku debaty także parlamentarnej jest niezaprzeczalne i być może wkrótce akurat na tym polu zapanuje swoista równowaga na bardzo kiepskim poziomie.

 

W debatach przed referendum, co nie pozostaje bez wpływu na wyniki, uprzywilejowaną pozycję mają radykałowie, przez co w tym przypadku należy rozumieć zdeterminowanych zwolenników obu ścierających się poglądów i opcji wyboru. Ludzie o jaskrawo wyrazistych poglądach są silniej obecni w przestrzeni publicznej kosztem komentatorów, skłonnych deliberować nad tematem głosowania w sposób bardziej merytoryczny, ale mniej widowiskowy. W efekcie referenda zwiększają siłę polityczną zarówno partii i polityków „jednego tematu” (single-issue), jak i silnie emocjonalnie zaangażowanych obywateli, których niesie np. gniew na drugą stronę sporu (Wutbürger). Takie starcie nie służy ani debacie publicznej, ani pokojowi społecznemu. Ale przede wszystkim powoduje zwiększenie polaryzacji umiarkowanie wcześniej nastawionych słuchaczy i widzów lub ich wycofanie się z procesu referendalnego. Ostatecznie przy urnie w dniu referendum radykałowie stawiają się w komplecie, podczas, gdy umiarkowani w wielu przypadkach wybierają absencję. Deliberacja na ten sam temat w parlamencie oznaczałaby większy wpływ ludzi umiarkowanych, a więc najczęściej reprezentujących tzw. środek społeczeństwa, na rezultat, oczywiście dzięki liczebnej przewadze wybranych przez nich posłów. Niekiedy radykałów po jednej ze stron jest po prostu więcej niż po drugiej, choć to ta druga dysponuje większą liczbą umiarkowanych zwolenników. Wówczas referendum zaburza, zamiast klarować proces badania „woli ludu”.

Samokrytyka wyborców

W demokracji obywatele są suwerenem i w głosowaniu wybierają swoje władze. Ten fundament nie może zostać naruszony bez pogrzebania demokracji. Jednak tylko poprawnie funkcjonująca demokracja reprezentatywna może pogodzić zachowanie tych praw z odpowiedzialnym i bezpiecznym zarządzaniem sprawami państwa. W żadnym społeczeństwie, nigdy w historii nie było tak, że większość społeczną stanowiły osoby zdolne to zapewnić. Zbyt mocno ludźmi targają nieumiarkowanie, niecierpliwość, arbitralność, egoizm, złość, niewiedza i niedojrzałość. Dlatego spoglądając na obecną sytuację polityczną demokratycznego świata i jego infrastrukturę, przede wszystkim w zakresie technologii informacyjnej, trzeba stwierdzić, że potrzebujemy być może nie więcej, a mniej demokracji.

 

Więcej potrzeba nam również samokrytyki. Wyborca nie jest świętą krową. Jest człowiekiem i podlega krytyce. Napiętnowanie polityków, ludzi nauki, mediów czy biznesu jest politycznie poprawne. Tymczasem piętnowanie wyborców jest wielkim tabu demokratycznego świata. Wystrzegają się tego politycy, którzy dawno porzucili ambicje, aby przewodzić i wolą wodzić wyborcę za nos kłaniając się i uśmiechając do niego w tym samym czasie. Ale wystrzegają się także media, liderzy opinii, naukowcy. Dlaczego? Trudne i bolesne prawdy trzeba formułować, jeśli coś ma się zmienić. Trzeba stawać w obronie wartości i pryncypiów, niezależnie od intelektualnej mody. Gdyby większość miała zawsze rację, to nigdy nie narodziłby się podziw dla nonkonformizmu, a przecież pełno go w literaturze, filmie i sztuce. Wreszcie, może trzeba napiętnować wyborcę i powiedzieć mu, że czasem po prostu to on jest winien.

 

Chyba że wolicie go zapytać w referendum, czy jest.

 

Ile liberalizmu w demokracji :)

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Lib vs. Dem

Gdy dziś „demokracja liberalna” nie schodzi z ust uczestników debaty publicznej, łatwo można zapomnieć o zasadniczej niekompatybilności liberalizmu i demokracji. Liberałowie długo byli „demosceptykami”, a nawet otwartymi przeciwnikami demokracji. Najbardziej błyskotliwy filozof z tamtego okresu refleksji liberalnej – Benjamin Constant – przestrzegał przed demokracją i rządzeniem na drodze powszechnego głosowania, wskazując, że są one narzędziem pozbawienia ludzi wolności poprzez ich formalne, acz powierzchowne umocowanie w procesach władczych. Obrazem jego teorii antydemokratycznej było zarysowanie kontrastu pomiędzy wolnością starożytną a nowożytną. Tę pierwszą symbolizowały demo­kratyczne greckie polis (z wyłączeniem Aten w dość krótkim okresie ich największej świetności politycznej i intelektualnej) oraz Rzym w dobie republiki. Wolność rozumiana w ten sposób polegała na prawie do udziału w głosowaniu oraz debatach i do współdecydowania.

Obywatel był „wolny”, ponieważ miał polityczny wpływ na państwo. Żadnego znaczenia nie przywiązywano do tego, że większościowo podjęte decyzje mogły go całkowicie zniewolić jako człowieka w prywatnej sferze życia, pozbawiając go – najzupełniej demokratycznie – wszelkich praw do decydo­wania o samym sobie.

Tego rodzaju „wolność” Constant i każdy inny autentyczny liberał musiał uznać za tyranię. Skoro demokracja jako proste rządy arytmetycznej większości niechybnie do takiej tyranii prowadziły, to w imię nowożytnie pojętej wolności jednostki (prawo do samodzielnego kształtowania własnego życia w zakresie niepozbawiającym innych ludzi analogicznej przestrzeni swobody) rządy ludu trzeba było odrzucić.

Constant nie wierzył w to, że pogodzenie zasady demokracji z fundamentalnymi wartościami liberalizmu jest możliwe. Demokracja bowiem nie tylko była obarczona defektem degenerowania w tyranię, ale także w ochlokrację. „Dla człowieka, który chce zostać wybrany przez lud, głupcy są korporacją szacowną, bo zawsze stanowią większość” – tak brzmi jeden z najbardziej dosadnych cytatów z niego. Wysiłki ukierunkowane na znalezienie wspólnej płaszczyzny liberalizmu i demokracji, które orientowały się przede wszystkim na ideę „ograniczonych rządów większości”, były z jego punktu widzenia niewystarczające. Demokracja, nawet pozbawiona możliwo­ści zniewolenia obywatela przez władzę państwową, pozostawała w dalszym ciągu w gruncie rzeczy rządami ignorantów, a zatem stanowiła zagrożenie dla interesów mieszkańców i zgubę dla losów państwa.

Mimo to kolejne pokolenie liberałów stopniowo odchodziło od bezkompro­misowości Constanta w tej kwestii. Wykuwał się model demokracji liberalnej, w której władzę wybiera „lud” (różnie definiowany, w większości krajów wiele dekad miało jeszcze upłynąć, zanim prawa wyborcze rzeczywiście uzyskał ogół dorosłych obywateli), większością głosów (różnie ustalaną w zależności od ordynacji wyborczej), ale wyłoniona w ten sposób władza ma charakter ograniczony. Liczne bariery prawne (konstytucja, zasady państwa prawa), instytucjonalne (checks and balances, trójpodział władzy z niezawisłością sądów na czele), społeczne (rekrutacja do elity politycznej poprzez sito wykluczające w znacznej mierze rewolucjonistów, fanatyków i wichrzycieli) oraz zwyczajowe uniemożliwiały jej porwanie się na wolność jednostki, nawet wtedy, gdy większość społeczeństwa takich naruszeń by zażądała. Masowa edukacja w bezpłatnych szkołach miała dodatkowo w dalszej perspektywie uwolnić procesy demokratyczne od obciążeń ochlokratycznych. Do czasu osiągnięcia tego stanu wspomniane już bariery społeczne i zwyczajowe winny blokować negatywne skutki demokracji poprzez ujęcie jej w ramy merytokracji kosztem sztucznego generowania przechyłu na rzecz elit, który w idealnym dalszym rozwoju miał jednak ulegać stopniowej redukcji.

LibDem – bilans

Nie da się ukryć trzech faktów na temat tego projektu ustrojowego. Po pierwsze, był on wymuszony biegiem zdarzeń i procesów społecznych, które doprowadziły do eskalacji żądań poszerzenia politycznej partycypacji. Gdyby tak sformuło­wane postulaty się nie pojawiły oraz gdyby nie miały one solidnego umocowania w (bliskich liberalizmowi) argumentach natury moralnej o tym, że ludzie są – jako istoty – sobie równi, a równość wobec prawa jest warunkiem koniecznym wolności jednostki, to liberałowie nigdy nie staliby się demokratami, a demokracja liberalna by nie istniała. Liberałowie staliby na stanowisku rządów niedemokratycznych tym tylko różniących się od ancien régime’u, że odrzucających przywileje „dobrego urodzenia” jako tytułu do sprawowania urzędów i zastępujących je wyłącznym kryterium wiedzy, poprzez które – wraz z upowszechnianiem bezpłatnej edukacji – dostęp do władzy politycznej zyskiwaliby ludzie o różnym pochodzeniu społecznym.

Po drugie, liberalna demokracja jest demokracją niepełną, gdyż ubezwłasnowol­nienie władzy ludzi uczciwie wybranych przez większość takimi czy innymi czynni­kami, na które masy obywateli nie mają wpływu, jest oczywiście niedemokratyczne.

Po trzecie w końcu, model ten został ufundowany na (typowym skądinąd dla liberałów) nadmiernym optymizmie co do ludzkiej natury i przyszłych dziejów. Już na pierwszy rzut oka był niestabilny. Procesy edukacyjne są przecież mozolne i długotrwałe (być może wprowadzenie demokracji powinno być poprzedzone przez upowszechnienie bezpłatnej edukacji o co najmniej jedno pokolenie). Idee demo­kracji plebiscytarnej z jej sprawczością bardziej przemawiają do wyobraźni ludzkiej niż idee wolności od ingerencji państwa w sferze życia prywatnego, o niezawisłości sądów czy procedurach stanowienia prawa nie wspominając. Inicjatywy oparte na poglądach większości, a skierowane przeciwko prawom mniejszości, zawsze będą popularne. W końcu zawsze pojawi się populizm i liderzy, którzy zakwestionują zasadność ograniczeń („imposybilizm”) dla władzy popartej przez „suwerena”, a wynikających z liberalnych zastrzeżeń do demokracji. Było kwestią czasu pojawie­nie się polityków sugerujących ustawowe pozbawienie praw własności zamożnej mniejszości w imię potrzeb ubogiej większości lub ustawowy nakaz udziału w kate­chezie przez ateistyczną mniejszość w imię komfortu chrześcijańskiej większości.

Dem bez Lib

Niezależnie od tych wad niezmieniony pozostaje fakt, że

liberalna demokracja jest jedyną jej formą, w której wolność jednostki pozostaje zabezpieczona przed zakusami rządu, a także – w praktyce – różnorakich uprzywilejowanych grup społecznych i organizacji, które stanowią jego zaplecze.

Jest ona szpagatem, który przez długi czas z powodzeniem udawało się wykonywać w większości państw zachodnich. Fundamentami tego ładu były inwestycje w publiczną edukację oraz – nie ukrywajmy – polityka społeczna dająca klasie średniej poczucie socjalnego bezpieczeństwa i stabilizacji.

W tym sensie liberalna demokracja była wspólnym dziełem liberałów, socjal­demokratów oraz umiarkowanych konserwatystów i chadeków. Niestety dzisiaj widać, że nie jest ona odporna na populizm, zwłaszcza gdy jeden populizm generuje drugi. Walka o głosy zamieniła się w wielu krajach Europy w wyścigi na rozdaw­nictwo pieniędzy, cel zabezpieczenia socjalnego na poziomie skłaniającym ludzi do pracy został zarzucony na rzecz urządzenia wyborcom jak najwygodniejszego życia kosztem zadłużania państwa. Kryzys zadłużenia spowodował utratę perspektywy lepszej przyszłości dla młodego pokolenia, wywołał silne frustracje, a na te wszyst­kie zjawiska nałożyła się eksplozja ignorancji i głupoty spowodowana zmianami w modelu konsumpcji informacji o świecie, gdzie miejsce ekspertów, publicystów i dziennikarzy (w najgorszym razie pracujących dla tabloidu), zajęli producenci fake-news o dużych zasięgach w mediach społecznościowych w koalicji z aktywistami promującymi dumę z przynależności etnicznej lub odrzucenia wiedzy naukowej oraz z botami stanowiącymi narzędzie zaplanowanej dezinformacji. Wszystkie fundamenty chybotliwej demokracji liberalnej poczęły kruszeć.

W przewidywalny sposób populiści, nacjonaliści i radykałowie głoszą hasło „prawdziwej” demokracji. Przywódca Węgier nawet nazywa ją konkretnie „nieli­beralną”. Udaje im się przekonać bardzo wielu ludzi, że w ich interesie jest usunię­cie wszelkich barier ograniczających zakres władztwa demokratycznie wybranej ekipy. To zdumiewające, ponieważ w toku kryzysu liberalnej demokracji tak wiele powiedziano o jej niedomaganiach związanych ze zbyt nikłym zakresem realnej partycypacji obywateli we współdecydowaniu politycznym. Można byłoby się spodziewać, że opinia publiczna poprze inny kierunek zmian systemowych niż te proponowane przez populistów. Nie tyle opowie się za usuwaniem barier dla nieograniczonego działania rządu, ile raczej za narzuceniem na rządzących nowych, dodatkowych barier związanych z masowymi konsultacjami społecznymi, dalszą delegacją kompetencji na jak najniższym poziom samorządu terytorialnego, gdzie pojedynczy głos w dyskusji waży więcej (subsydiarność, logika ruchów miejskich), używaniem nowych technologii do włączania obywateli do polityki, obywatelskimi wnioskami o wiążące referenda nad projektami ustaw napisanymi i zgłoszonymi przez tychże samych obywateli.

Tymczasem demokratyczne większości optują za ofertami politycznymi, których rzecznicy żądają dla siebie po wyborach całkowicie wolnej ręki przy uchwalaniu ustaw; powołują się na mandat wyborczy, gdy zarzuca się im naruszenie konstytucji; przyjmują ustawy w ekspresowym tempie; organizują zniesławiające kampanie (we wcześniej całkowicie przejętych i pozbawionych pluralistycznej debaty mediach rządowych) przeciwko wszelkim grupom społecznym protestującym przeciwko ich polityce; centralizują jak najwięcej kompetencji i zadań; nakłaniają przedsiębiorstwa do zrzeszania się w celu realizacji rządowych (zamiast rynkowych) strategii, komu­nikując im ryzyka związane z postępowaniem wbrew oczekiwaniom władzy; usiłują objąć państwową kuratelą w różnorakich zbiorczych organizacjach całe przestrzenie życia społeczno-kulturalnego, które winny stanowić domeny wolności, takie jak organizacje pozarządowe, instytucje kulturalne, instytuty naukowe, media. A także – co tylko pozornie najbardziej banalne – obsadzają w sposób całkowicie nieskrę­powany i jawny dobrze płatne stanowiska w państwowych instytucjach i spółkach od rządu zależnych nieprzygotowanymi merytorycznie członkami partii lub ich rodzin. To zjawisko wcale takie banalne nie jest, ponieważ stanowi zaproszenie dla przeciętnego obywatela, aby poniechał myśli o kontestowaniu istniejącej rzeczy­wistości i zamiast tego przyłączył się do jej kreatorów, a mimo braku większych umiejętności uzyska szansę na niezłą karierę.

Nie sposób uznać tego przebiegu rzeczy za zgodny z oczekiwaniami i interesami „suwerena”. Gdy państwo obrosłe wieloma instytucjami i obejmujące swoim zasię­giem lwią część narodowej gospodarki przeobraża się w „folwark” grupy rządzącej, to powodzenie w życiu osobistym i zawodowym obywateli zaczyna w coraz większej mierze być zależne od tego, w jakich relacjach z władzą oni pozostają. Posłuszeństwo staje się biletem do posad, wysokich płac i wygodnego życia, a spolegliwość – prze­pustką do kontraktów z rządowymi spółkami, udziału w programach inwestycyjnych, dostępu do kredytów w państwowych bankach czy do wygranych przetargów rozpisanych przez instytucje rządowe. Wszystko inne przestaje się liczyć. Ludzie nie konkurują już ze sobą na czytelnych zasadach, tylko o względy. A w takich warunkach jutro jest zawsze niepewne, bo owe względy można z dowolnego powodu stracić na rzecz kogoś z lepszymi kontaktami, który akurat postanowił się „przebranżowić”. Trudno sugerować, że w takim modelu mamy do czynienia z poczuciem bezpieczeń­stwa socjalnego na poziomie odpowiadającym aspiracjom klasy średniej.

Gdy wśród instytucji państwa podporządkowanych władzy znajdują się także prokuratura i sądy, to uprzywilejowanie ludzi mocno osadzonych w systemie nie dotyczy tylko samej sfery zarabiania pieniędzy. Wówczas nagle okazuje się, że wraz z porzuceniem demokracji liberalnej, krytykowanej za zbyt mało równości, tracimy równość wobec prawa. Może powstać faktycznie społeczeństwo stanowe, w którym uprzywilejowani są zwolnieni z przestrzegania niektórych przepisów prawa, ponie­waż wiedzą, że żadne sankcje im nie grożą. Przywileje jednych są tutaj bezpośred­nim zagrożeniem wolności drugich. Nie tylko w przypadku wejścia w bezpośredni spór sądowy z osobą uprzywilejowaną. Przejęcie całego wymiaru sprawiedliwości przez rząd w imię zaprowadzenia „sprawiedliwości ludowej” – najbardziej emblema­tyczny przejaw nieliberalnego charakteru demokracji – tworzy sytuację potencjalnej możliwości arbitralnego i bezpośredniego pozbawienia dowolnej wolności każdego obywatela, dosłownie na zlecenie ludzi władzy. Tylko i wyłącznie obawa przed reakcją żywotnej jeszcze opinii publicznej odwodzi ich od nadużywania tego środka. Również i taki układ sił trudno uznać za korzystny dla tworzących demokratyczną większość obywateli i karkołomne jest sugerowanie, że te przywileje władzy cieszą się społecznym mandatem.

Jeśli Dem, to tylko LibDem

Nie można dłużej chować głowy w piasek. Weszliśmy w nową polityczną epokę. Okres od 1989 roku, gdy zakończyła się wielka batalia systemów i ustrojów, a liberalizm i kapitalizm pokonały komunizm i realny socjalizm, był przejściowy. Fukuyama pisał o „końcu historii” i miałby rację, gdyby zastrzegł, że koniec historii też może się skończyć.

Dzisiaj powoli krystalizują się nowa rzeczywistość i nowa konkurencja systemów oraz ustrojów. Na ten moment jest to batalia demokracji liberalnej z jej pluralistycz­nym społeczeństwem i spontanicznym ładem przeciwko demokracji plebiscytarnej z jej państwem objętym kuratelą grupy rządzącej i społecznym ładem organizowanym dzięki przywilejom przez ową grupę rozdawanym. W drugim modelu wolność istnieje, ale jej gwarantem nie są już prawo i ustrój, tylko zgoda rządu, która może (acz nie musi) zostać w pewnym momencie i w pewnych zakresach zawieszona czy cofnięta.

Dopóki jest nadzieja na zachowanie demokracji liberalnej (być może w zmody­fikowanej formule, bardziej otwartej na nowe formy realnej partycypacji obywa­telskiej, przez to zapewne bardziej ryzykownej i niestabilnej, ale mającej większe szanse na mandat społeczny w realiach społeczeństwa sieci), to należy o nią walczyć. Przeciwko zwolennikom korporacjonizmu, naszyzmu, „demokratycznego socjali­zmu”… no i zwyczajnej pazerności.

Gdyby jednak demokracja liberalna miała przegrać, to liberałowie muszą pamię­tać, że żadna inna demokracja nie jest do pogodzenia z ideałami wolnościowymi. W takiej sytuacji przeciwko folwarkom demokracji plebiscytarnej będzie trzeba wytoczyć inne „działa”, tak aby wiedza zatriumfowała nad ignorancją.

Potrzebna nam świadomość słabości naszego państwa – rozmowa Piotra Beniuszysa z prof. Rafałem Matyją :)

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

W swojej książce „Wyjście awaryjne: o zmianie wyobraźni politycznej” pisze pan o potrzebie stworzenia w Polsce nowej doktryny państwowej, która stałaby się etosem obywatelskim redefiniowanego „narodu politycznego”. Doktryna ta miałaby uchronić mieszkańców naszego kraju przed dalszym pogłębianiem podziałów i w konsekwencji przed trwałym rozpadem wspólnoty społecznej. Co przede może się stać z realną treścią tej doktryny, tak aby mogła się ona okazać wspólnym mianownikiem dla zwaśnionych stron?

Ten fundament doktryny dotyczy rozumienia narodu, przynajmniej w warstwie pojmowania go jako przestrzeni polityki i państwa, jako wspólnoty obywateli. Tak zresztą mówi o tym Konstytucja RP – że narodem są wszyscy obywatele Rzeczpospolitej. Jest to istotne na kilku polach. Pierwsze pole – być może najmniej oczywiste, dlatego od niego zacznę – to przekonanie, że nie można nikogo, bez absolutnie potwierdzonych faktów, wykluczać ze wspólnoty, nazywając „zdrajcą” lub „agentem obcych sił”. Dotyczy to przede wszystkim zachowania władz publicznych, w tym także posłów. Drugim polem jest podejście do mniejszości narodowych, uznanie ich prawa do istnienia i do artykulacji własnych aspiracji kulturowych. Niekoniecznie politycznych, jako że polskie prawo przewiduje w zasadzie tylko jeden tego rodzaju przywilej – zwolnienie z obowiązku osiągnięcia 5-proc. progu w wyborach do Sejmu. I przy tym można pozostać. Trzecim polem, w nawiązaniu do tych mniejszości etnicznych, jest zaś operowanie wolnym od mitu jednolitości kulturowej pojęciem narodu w polityce państwa – tak historycznej, jak i edukacyjnej. Mamy różne doświadczenia historyczne. Polityka ta powinna uznawać różnorodność doświadczeń ludzi, którzy żyją na terytorium Polski, a także uwzględniać głos, który w pewnym sensie „idzie z murów”. Nie wszystkie miasta w Polsce mają polską zabudowę i były budowane przez Polaków. Jest to fakt oczywisty i trzeba się z nim pogodzić. Nasze państwo nie powinno zachowywać się jak PRL i polemizować z faktami, tylko znaleźć sposób oswojenia tego stanu. Ale ten aspekt jest może najmniej ważny – te dwie poprzednie kwestie, które dotyczą ludzi, podniósłbym do rangi priorytetu. Ta ostatnia jest o tyle istotna, że pokazuje złożoność dziedzictwa kulturowego. Nawet jeśli doświadczenie narodu polskiego z okresu bez własnego państwa nadało mu pewien bardzo silny kod kulturowy, to jednak współczesne państwo powinno podchodzić do niego w sposób powściągliwy. Model z czasów walki o niepodległość nie powinien służyć dzisiaj jako model polskiego obywatelstwa.

Obserwując dotychczasową tendencję nieustannego nasilania się wzajemnej wrogości polsko-polskiej, co najmniej od roku 2010, jeśli nie od 2005, trzeba zadać pytanie, na ile realne jest znalezienie „wyjścia awaryjnego” w perspektywie najbliższych lat?

„Wyjście awaryjne” to stwierdzenie, że problemem nie jest tylko aktualny układ władzy. Problemem jest brak silnych i sprawnych instytucji państwowych oraz brak szerokiej świadomości i więzi obywatelskiej. „Wyjście awaryjne” to zatem proces długotrwały. Gdybyśmy byli optymistami co do tego, jak się będą toczyć sprawy polityczne, że partie będą zmieniać swój sposób postępowania i pragmatyzować się w sensie większej dbałości o zasoby państwa, to „wyjście awaryjne” nie byłoby potrzebne. Ja jednak sądzę, że ta walka nie osłabnie, niezależnie od tego, kto będzie rządził. Ona będzie bardzo niebezpieczna dla państwa. Może się też zdarzyć, że „wyjście awaryjne” będzie potrzebne jako reakcja na pewien kryzys. Można go sobie dzisiaj dość łatwo – w ramach political fiction – wyobrazić, choćby w formie próby wywołania zamętu przez Rosję, np. w sferze informacyjnej poprzez fake newsy albo poprzez „nakręcenie” atmosfery wrogości. To nie musi się zdarzyć, ale jeśli jednak się zdarzy, to „wyjście awaryjne” jest po to, abyśmy się wzajemnie nie pozabijali…

Zewrzemy szeregi?

Bardzo trudno mi to sobie wyobrazić. Niełatwo wskazać potencjalnego mediatora. I ciężko sobie wyobrazić wolę rozmowy Jarosława Kaczyńskiego z Grzegorzem Schetyną w momencie, gdy stanie się coś, co któraś z partii uzna za skandal.

Czy polskie partie są reformowalne? Czy ich życie wewnętrzne może wyglądać inaczej w dobie profesjonalizacji marketingowej polityki, telewizji informacyjnych nadających przez całą dobę i dominacji mediów społecznościowych? W Polsce dodatkowo te procesy napędza ta totalna wojna pomiędzy partiami.

Odpowiem żartobliwie. W czasach, kiedy ja studiowałem, modne było pytanie, czy socjalizm jest reformowalny. Jak się okazało, był nie tyle reformowalny, ile można go było zamienić na coś zupełnie innego. W gruncie rzeczy wszystko jest reformowalne. Należy uciekać od fatalizmu socjologicznego, który głosi, że skoro jest, jak jest, to tak być musi. Partie w Polsce są reformowalne na dwa sposoby. Pierwszy polega na zmianie reguł wewnątrz którejś z dużych partii, a drugi – na stworzeniu poważnej oferty alternatywnej wobec najsilniejszych, opartej na innych zasadach wewnętrznych. O to bardzo trudno, bo obie duże partie – PiS i PO – jednak bardzo silnie dominują i są lepiej aniżeli partie mniejsze przygotowane do tego formatu konfliktu. Ale nic nie trwa wiecznie. Nie takie partie schodziły ze sceny. Pamiętam początek rządów Leszka Millera, kiedy mówiono, że to władza na  at, a skończyło się w zasadzie po trzech.

Jakie czarne scenariusze mogą się ziścić w Polsce w związku z dyletantyzmem naszej klasy politycznej?

Najpoważniejszy czarny scenariusz to słabnięcie zasobów państwa kadencja po kadencji, czyli niemożność odwołania się do wspólnych punktów odniesienia, słabnięcie administracji jako struktury w miarę niezależnej od partii politycznych. Obecnie wchodzimy w etap, w którym zależne od polityków będą nawet sądy. Bardzo trudno jest sobie wyobrazić jakiś manewr, który po hipotetycznym zwycięstwie PO lub bloku anty-PiS-owskiego zostanie przez PiS uznany za prawomocny. Weszliśmy na ścieżkę „naprawy” instytucji poprzez ich upartyjnianie. Zawrócenie z niej będzie bardzo trudne.

Zaistnieje pewna dwoistość, brak politycznych warunków dla postrzegania systemu prawnego w Polsce jako zjawiska jednolitego.

Wierzę, że istnieje jeszcze jakaś możliwość, aby przywrócić spójność, restytuować system rządów prawa, przywrócić pozycję Trybunału Konstytucyjnego.

Czy konieczne będzie prawne cofnięcie się do listopada 2015?

Nie wiem, czy aż tak. Nie jestem konstytucjonalistą, ale może mogą się pojawić dobre pomysły rozwiązania tego problemu. To znaczy pomysły uznające nielegalność pewnych kroków, ale także stwarzające sytuację, w której orzeczenia Trybunału nie będą kwestionowane. Czym innym jest sprawa obsady władz sądów powszechnych. Sprowadzenie naprawy do kolejnych zmian personalnych odwracających to, co zrobił minister Zbigniew Ziobro, nie rozwiązuje problemu. To może być trwały uszczerbek. I jeśli pan pyta o czarny scenariusz, to jeden z nich zakłada wieloletnie gnicie instytucji. Ale w historii zdarza się też, że nie spodziewanie pojawia się twarde „sprawdzam”. Łatwo można sobie wyobrazić, że Rosja zbada naszą zdolność do wyjścia z kryzysu polegającego na zamęcie informacyjnym lub na różnych implozjach wewnętrznych. Zawsze zalecam, nawet jeśli jest to trochę sztuczne, aby się przyjrzeć, jak wyglądał nasz wiek XVIII. To było długie gnicie państwa, które skończyło się tym, że w momencie pojawienia się konieczności udzielenia odpowiedzi zbrojnej w obronie jego granic można było zdać się tylko na improwizację. Ale to sprawdzenie siły państwa może mieć też inny wymiar – np. zdolności do reakcji na kryzys ekonomiczny. Warto o tym myśleć zawczasu.

Chciałbym zapytać o zmianę pokoleniową. Wymienia ją pan wśród czynników potencjalnie budujących optymizm.

Nie, wśród czynników zmiany. Bardzo wiele osób zarzuca mi, że to młode pokolenie wcale nie jest lepsze, że może nawet być gorsze. Ja nie stawiam tezy, że jest lepsze; jestem wręcz zdania, że tego nie można zmierzyć. Z pewnością jest to czynnik zmiany. Z mojego punktu widzenia ta zmiana jest bardzo ważna, ponieważ ona może uruchomić zupełnie nieawaryjne wyjście z obecnego duopolu poprzez zakwestionowanie go przez młode pokolenie, które już nie może się w nim odnaleźć. Jeśli żadna z tych partii nie będzie miała realnych pomysłów, jak wciągnąć do gry trzydziestoparolatków, a nawet – w dzisiejszych realiach też funkcjonujących jako ludzie młodzi – czterdziestoparolatków, którzy nie są wystarczająco reprezentowani w polityce, to może znajdzie się jakiś polityczny beniaminek, który mocno „pociągnie” kwestie pokoleniowe. I to jeśli chodzi nie tylko o hasła i projekty polityczne, lecz także sposób formułowania przekazu oraz inną autentyczność. [Taką ofertę formułuje na łamach „Liberté!” Robert Biedroń – zob. s. ??? – przyp. red.]. Elity PO i PiS teoretycznie nie są bardzo skostniałe – one w zasadzie rządzą dopiero od kilkunastu lat – ale jednak mam wrażenie, że proces starzenia się tych elit jest bardzo wyraźny. Nie ma wymiany pokoleniowej.

Odejście od wartości liberalno-demokratycznych i zachwianie modelem państwa prawa powoduje, że elity zachodnioeuropejskie zaczynają – jak do lat 90. – postrzegać Polskę i Węgry jako obszar jednak kulturowo obcy, a przynajmniej istotnie odmienny od trzonu Zachodu. Czy polityka obecnego rządu nie przekreśla szans na pomyślne obchodzenie się z własną półperyferyjnością i nie skazuje nas na utknięcie w groźnym zawieszeniu pomiędzy zachodnimi aspiracjami umysłu a rosyjskopodobnymi odruchami ducha?

Z ostatnią myślą się w ogóle nie zgadzam. Oczywiście, my nadal mamy pewien kłopot z tym, że po drugiej wojnie światowej nie byliśmy państwem demokratycznym, a i w okresie międzywojennym mieliśmy z recepcją tradycji demokratycznej spore problemy. Gdyby jednak nie triumf nazizmu w Niemczech czy faszyzmu we Włoszech, to chybabym to zdanie przyjął. Do pierwszej wojny światowej w wielu krajach Europy Zachodniej kultura liberalno-demokratyczna rzeczywiście się rozwijała. Ale potem nastąpił regres. Tak że gdyby Donald Trump nie wygrał w Stanach Zjednoczonych wyborów prezydenckich, byłoby panu łatwiej argumentować. Tymczasem część kryzysu, którego obecnie doświadczamy, jest związana z kryzysem modelu politycznego Zachodu, określanego mianem modelu liberalno-demokratycznego, czyli demokracji z bardzo wyraźną przewagą elit. To rozczarowanie do elit w niektórych krajach Zachodu objawia się nawet jeszcze bardziej niż w Polsce, wystarczy spojrzeć na Włochy. Nie wiem, czy obecnie zamieniłbym się z Włochami na partie polityczne. Raczej nie. Polska scena polityczna mi się bardzo nie podoba, ale tam nie jest lepiej.

Opisywanie polskiej sytuacji jako swoistego rodzaju niedorozwoju jest bardzo złe. Szczególnie gdy czynimy to, opowiadając o Polsce innym. Owszem, my mamy taki problem, ale on się może pojawić w różnych krajach, niekoniecznie tylko w krajach dawnego bloku sowieckiego. Opozycja i jej kręgi opiniotwórcze powinny za granicę przekazywać, że z problemem tym usiłujemy sobie poradzić, ograniczyć jego złe skutki. Ten opis polskiej rzeczywistości powinien być rzetelny. To nie oznacza, że w relacjach międzynarodowych trzeba bronić PiS-u za wszelką cenę, ale należy rzetelnie opisywać detale. Opis Polski jako „chorego człowieka Europy” będzie skutkował także w przyszłości, gdy zmienią się rządy. Europa Zachodnia będzie się temu przyglądała jako zawinionemu przez nas kryzysowi, co będzie sprzyjać umacnianiu się pewnych nawyków paternalistycznych. Nie lubię używania w tym kontekście słów takich jak „neokolonializm”, bo to aż tak daleko nie idzie. Ale jest to swoisty paternalizm i nie powinniśmy Europy Zachodniej w nim utwierdzać, a zwłaszcza nie powinniśmy podpowiadać wątków porównujących Polskę do Rosji Putina. Jednak czujemy, że jest to zupełnie coś innego. Oczywiście wewnątrz, w kraju można sobie budować te czarne scenariusze i dmuchać na zimne. To jest inna sprawa.

Ja nawet w latach 80. uważałem, że opozycja powinna była nie tyle wzmacniać opór Zachodu, żądać sankcji i tym podobnych, ile stawiać wymagania respektowania praw obywatela i stosować pewnego rodzaju presję pozytywną, nazywając rzeczy po imieniu, ale nie ulegając przesadzie.

A poza tym jest argument pragmatyczny, który liderzy opozycji pewnie rozumieją. Jeżeli dzisiaj będziemy utwierdzać Zachód w sensowności sankcji budżetowych, to najprawdopodobniej uderzy to już w te rządy, które nie będą PiS-owskie. A nawet jeżeli rządy będą jeszcze PiS-owskie, to sankcje uderzą też w samorządy, które nie będą. Nie ma więc takiego polskiego interesu, który sprawia, że należy mobilizować opinię zachodnią. To nie są czasy niewoli, to nawet nie jest czas stanu wojennego.

Oczywiście nie należy też kłamać o sytuacji w kraju. Ja to w książce piszę bardzo wyraźnie: Unia Europejska to nie jest zagranica. Nie można jej traktować jak obcego dworu ani jako wroga. Najlepsze jest zatem mówienie prawdy. Mówienie, iż taki jest stan rzeczy, tego się obawiamy, ale nie wnioskowanie o wzmocnienie krytyki.

Bardzo ciekawym przykładem takiej właśnie rzetelności był artykuł Karoliny Wigury w „The Guardian”, to dobry wzór.

Mam wrażenie, że w Polsce nadal pod pojęciem „wolności” większość ludzi rozumie posiadanie własnego suwerennego państwa. To zaś oznacza, że dla nich prześladowanie obywatela przez państwo nie ogranicza jego wolności tak długo, jak państwem rządzą rodacy. W narracji historycznej naturalnie „bojownikami o wolność” są męczennicy „sprawy polskiej”, a nie rzecznicy emancypacji praw różnych grup społecznych. Czy tak ukształtowany naród może w ogóle zbudować nowoczesne państwo na miarę XXI wieku? Czy nie jest potrzebne głębokie przeobrażenie mentalności?

Nie wiem, czy akurat mentalności. Ja wolę pojęcie „wyobraźni”, a mentalność jest troszeczkę czymś innym. Na przykład znam ludzi, którzy są – jeśli chodzi o przekonania – zdeklarowanymi ideowymi liberałami, ale za grosz nie mają liberalnej mentalności, są osobowościami autorytarnymi, nie respektują praw innych. Nie mentalność jest istotą problemu, ale zgadzam się co do tego, że słowo „wolność” jest rozumiane w kontekście wolności narodu. Mamy kłopot z respektowaniem praw innych, gdy chodzi o relacje przedsiębiorca–pracownik albo przedsiębiorca–kontrahent czy w relacjach sąsiedzkich. Wolność jednostkowa jest w Polsce niedoceniana. Bardzo często w dyskusjach dostrzegam brak szacunku dla czyichś poglądów, dla czyjejś odmienności, a nawet można powiedzieć – dziwactwa. To jest coś, co brytyjska kultura postrzega wręcz jak rzecz wartościową, że ktoś jest „trochę dziwakiem”, jest inny niż my, ale dzięki temu wnosi coś do debaty. To należy chronić, a w Polsce w wielu instytucjach, od mediów, po wyższe uczelnie panuje myślenie stadne, które bardzo źle znosi zdania odrębne i tę wolność na podstawowym poziomie. Zatem zgodziłbym się z panem, że w Polsce istnieje problem wolności i na poziomie relacji obywatel–państwo, i na poziomie relacji obywatel–instytucja, i pomiędzy obywatelami. Myślę jednak, że to ma szansę się zmienić, ponieważ mimo wszystko młode pokolenie ma więcej nawyków wolnościowych niż starsze, nawet jeśli nie ma pamięci pewnych struktur niewoli.

Przejdźmy do kwestii tzw. symetrystów. Mam wrażenie, że w swojej książce odnosi się pan raczej pozytywnie do postulatów…

…chociaż nie do samego słowa.

Tak, do postulatów stawianych przez lewicowców młodego pokolenia, takich jak Rafał Woś i Grzegorz Sroczyński. Czy jednak ich połajanki pod adresem liberalizmu można uznać za jakąkolwiek tożsamościową lub intelektualną nową jakość? Mam wrażenie, że postulat rozbudowy socjalnych funkcji państwa to jednak niezwykle stara melodia, a jej nucenie po roku 2008 przez wspomnianych autorów jest takim samym kopiowaniem zachodniej mody intelektualnej, jak głoszenie neoliberalizmu w roku 1989. Tylko moda na Zachodzie akurat teraz inna.

Zacznijmy od tego, na co zwrócił pan uwagę jeszcze w poprzednim pytaniu. Ja myślę, że to są jednak zachowania bardzo jednostkowe ludzi, którzy głoszą te poglądy wbrew swoim środowiskom. Dlatego uważam, że należy ich ze wszech miar chronić. Dla liberalizmu ci ludzie są do pewnego stopnia cenni, bo wymuszają – nawet jeśli nie uznaje się prawomocności ich sądów – pewne odpowiedzi. To nie są połajanki. Ja bardzo często słuchałem wywiadów prowadzonych przez Sroczyńskiego z różnymi przedstawicielami myśli liberalnej i ekonomii neoliberalnej. To nie jest intencjonalne ośmieszanie, tylko próba postawienia pytań i przetestowanie, czy ci ludzie potrafią na nie odpowiedzieć, pod wpływem faktów zmieniać argumentację, pod wpływem argumentów zmieniać swoje poglądy. To są bardzo pożyteczne testy dla doktryny liberalnej, nie zawsze zdawane. To nie jest dominująca propozycja – widzi pan, udało się wymienić w zasadzie dwie osoby i chyba nikogo więcej byśmy nie dodali, jeśli chodzi o publicystykę. Ja te rzeczy cenię, tak samo jak cenię różnych singli w polskiej polityce. Dla przykładu Tomasza Gabisia, który określa się jako postkonserwatysta. Bardzo potrzebny głos, żałuję, że nieobecny w żaden sposób w mainstreamie. A warto takich ludzi słuchać. Podobnie Bronisław Łagowski, człowiek znajdujący się pomiędzy ideologią konserwatywną a pewną sympatią wobec środowisk postkomunistycznych.

Tacy ludzie są nam w debacie potrzebni. Ja ani u Wosia, ani u Sroczyńskiego nie dostrzegam takich chwytów jak argumenty ad personam, grzebania komukolwiek w życiorysach, pokazywania jakichś dziwnych uwikłań. Ich polemika jest bardzo niewygodna dla liberałów, ale nawet patrząc na to, co pan zadeklarował, cieszyłbym się, że tacy ludzie istnieją, gdyż żadna doktryna – ani liberalna, ani konserwatywna, ani lewicowa – nie czuje się dobrze w warunkach dominacji, gdy nie ma polemistów. Tymczasem im lepsi polemiści, tym lepiej dla danej doktryny. Dla liberała z przekonań to raczej dobrze, że takie głosy są. Także ludzie z PO mogliby skorzystać z tego, co oni mówią, gdyż musieliby wymyślić lepsze odpowiedzi, idąc do wyborów następnym razem, aby zwyciężyć. Wydaje mi się, że to jest możliwe.

Wielu autorów sugeruje, że powrót do racjonalności politycznej sprzed 2015 roku jest niemożliwy. To samo czytam już od prawie 10 lat o paradygmacie polityki społeczno-gospodarczej w skali światowej. Lata lecą, a nowego paradygmatu jednak nie widać. Raczej wytracanie impetu lub upupianie „rewolucji” przez takie postacie jak Donald Trump. Dlaczego polscy wyborcy po 4 lub 8 latach obserwowania kolejnych afer obecnej władzy nie mieliby po prostu oddać sterów głównej partii opozycji, która jak dotąd raczej nie prezentuje niczego z gruntu odmiennego od praktyki lat 2007–2015?

Platforma Obywatelska na pewno może wrócić do władzy. Nie sądzę jednak, że będzie w stanie rządzić po staremu. Pewne sposoby komunikacji już nie są możliwe, nasze społeczeństwo się zmienia, wymieniają się roczniki. Poza tym rządy PiS+u zakwestionowały przy okazji Rodziny 500 plus, że istnieje jakaś racjonalność, która nie pozwala tego typu świadczeń wypłacać. Dzisiaj będzie bardzo trudno przekonać ludzi, że trzeba zrezygnować z tego programu, bo wraca Jacek Rostowski. Inaczej jest z systemem emerytalnym. Tutaj nie znam dobrego rozwiązania i jestem fatalistą ze szkoły premiera Waldemara Pawlaka. Uważam, że strategia rządzących, która polega na odsuwaniu problemów w czasie, wymusi na nas w efekcie zachowania w rodzaju „ratuj się, kto może”. A co, jeśli nastąpi taki kryzys finansów publicznych połączony z kryzysem systemu emerytalnego, że będziemy musieli myśleć już nawet nie w kategoriach „wyjścia awaryjnego”, ale zdefiniowania zobowiązań państwa na nowo. Obniżając wiek emerytalny, PiS podwyższył to ryzyko. Ja bym się starał to ryzyko obniżać, ale rozumiem też, że byłoby to obniżanie ryzyka wbrew rozstrzygnięciom demokratycznym. Gdyby bowiem w tej sprawie zarządzono referendum, to rozwiązanie PiS-owskie prawdopodobnie zdobyłoby większość.

Dlatego bardzo ciężko jest rządzić w takim państwie. Z tego powodu ja – co wiele osób przegapiło – zaczynam w książce od wywodu, w którym tłumaczę trochę Donalda Tuska, Jarosława Kaczyńskiego i następnych rządzących. Mianowicie od diagnozy, iż państwo jest słabsze, niż się nam wydaje. To znaczy, że są pod nie podłożone miny – na przykład emerytalna, ale też cywilizacyjna, związane z modelem edukacji i rynkiem pracy – które mogą wysadzić jego zdolność do normalnego funkcjonowania. Część polityków unika jednak tej konstatacji o słabym państwie i zamiast tego kupuje czas. PiS kupił trochę czasu. I kupił go także dla trwania całego systemu, czego moim zdaniem wielu jego krytyków nie dostrzega albo nie docenia. Nie biorą oni pod uwagę, że ewentualne cztery lata dalszych rządów PO sprawiłyby, że poziom społecznej aprobaty dla reakcji rewolucyjnej, w sensie rewolucji socjalnej, byłby silniejszy. PiS te aspiracje w pewnym sensie wytłumił, pokazując, że sam jest bardzo socjalny, ale nie zmieniając przy tym zasadniczych reguł gry rynkowej.

Zatrzymał marsz partii Razem.

Może zatrzymał krok partii Razem, jakim byłoby wejście do Sejmu, a ten marsz – jeśli mówimy o marszu ku władzy – z różnych powodów w najbliższym czasie nie byłby możliwy. To jest bowiem kwestia osadzenia programu lewicowego nie w systemie oczekiwań socjalnych, ale w szerszym systemie wartości. Ja uważam, że może przyjść taki moment kryzysu politycznego, że rozwiązania proponowane przez partię Razem będą traktowane jako cywilizowane „wyjście awaryjne”. Nie wiemy jednak, jaka ta partia będzie u władzy. Na ten temat nie chcę fantazjować. Jeszcze nie widziałem partii politycznej, która wchodzi do Sejmu, zaczyna rządzić i nadal jest wtedy wierna temu, co mówiła przed wejściem do systemu. To są jednak dwie różne rzeczywistości. Jak zobaczymy partię Razem choćby w jednej koalicji sejmikowej, to wtedy będzie nam się o niej lepiej rozmawiało, będziemy wtedy mieli jakiś materiał.
A poza tym każdy system ma swoje straszaki. Ja bym bardzo nie chciał, aby polski system, jako straszaka, wybrał sobie partię Razem. Jeśli miałbym wybierać, to jako ten straszak lepszy jest PiS, bo postawy, które dzisiaj reprezentuje, bardziej zagrażają temu, co nazywam narodem politycznym i porządkiem aksjologicznym, na którym się wspiera państwo. W partii Razem tego nie widzę. Pamiętam, że Adrian Zandberg jako jedyny zaczął swoje słynne przemówienie w studiu telewizyjnym od tego, że Polska potrzebuje solidnego państwa, a nie państwa z tektury, a takie państwo musi kosztować. Bez względu na to, czy pan jest liberałem ostrym czy nieostrym, to z tym musi się pan zgodzić. To znaczy z tym, że państwo, które miałoby spełnić te oczekiwania, które Polacy wobec niego mają, nie może tego zrobić bez wpływów z podatków. Oczywiście możemy na to odpowiedzieć, że nie lubimy takiego państwa. Ale Zandberg powiedział rzecz, którą Mateusz Morawiecki, Jarosław Kaczyński czy Donald Tusk chcą trochę oszukać. W tym sensie mówię, że Razem może się okazać cywilizowanym wyjściem, gdyż to, co oni mówią, jest prostą prawdą. Inna sprawa, czy oni będą wierni tej prawdzie po wejściu do realnej polityki. Dlatego dziś nie postrzegam ich jako zagrożenia, ale jako słowo prawdy o warunkach naprawy państwa. Tak samo jak przez długi czas pewne rzeczy prawdziwe mówili – ale w latach 90., bo dziś nie jest to już godne uwagi – ludzie skupieni wokół Janusza Korwin-Mikkego. Wskazywali wtedy na proste mechanizmy demokracji i rządzenia. Wydaje mi się, że dziś musimy wyjść z pewnego stanu zakłamania, jeśli chodzi o siłę polskiego państwa, w który wprowadziły nas partie rządzące.

Chcę, by ostatnie pytanie dotyczyło kwestii międzynarodowych. Pana postulat, aby do polskiego imaginarium proeuropejskości włączyć aspekt strategiczny i bezpieczeństwa, jest mi bliski. Ale na dzień dzisiejszy polska prawica jedynego protektora upatruje w USA, a wobec Niemiec odczuwa biologiczną wręcz nieufność. Trudno sobie wyobrazić, aby powiązanie bezpieczeństwa państwa z partnerami w Europie Zachodniej mogło się więc stać elementem tego wspólnego mianownika polskiego „narodu politycznego”. Jak te bariery przezwyciężyć? Czy polska prawica może porzucić germanofobię?

Ta germanofobia jest, jak powiedział minister Jacek Czaputowicz, trochę na użytek wewnętrzny. Oznacza to, że pewne kwestie, na przykład reparacje wojenne, rozstrzygamy jako temat wewnętrzny. Gdyby problem leżał tylko po stronie złudzeń polskiej prawicy, to byłbym optymistą. Jeżeli mówimy o sprawach bezpieczeństwa, to nie tylko z punktu widzenia Polaków, ale wszystkich Europejczyków istotne jest, czy UE postrzega się jako coś, co zwiększa ryzyko, czy też coś, co zwiększa poczucie bezpieczeństwa. Otóż wydaje mi się, że z różnych powodów – m.in. z powodu kryzysu imigracyjnego, kryzysu euro, losów Grecji – UE stała się czynnikiem, który w potocznym odczuciu wielu Europejczyków zwiększa poczucie ryzyka. Politycy UE nie mają ani argumentów retorycznych, ani politycznych, ani po prostu faktów w ręku, aby móc powiedzieć: „Zobaczcie, to jest jedyna gwarancja bezpieczeństwa”. Moim zdaniem geneza, ta najgłębsza geneza antropologiczna państwa polega na tym, że jeżeli ono gwarantuje bezpieczeństwo, to jest uznane, nawet jeśli czasem bywa uznane jako zło konieczne. Tak właśnie Polacy robili w PRL-u. W wielu momentach uznawali, że co prawda to państwo nie jest nasze, ale jakoś tam gwarantuje bezpieczeństwo militarne; ludzie osiedlający się na ziemiach zachodnich mieli poczucie, że państwo to daje im szansę pozostania we Wrocławiu, a bez niego tego by nie było. To samo dotyczy na fundamentalnym poziomie Unii Europejskiej. Wydaje mi się, że w swojej książce poszedłem bardzo daleko w deklaracji tego, jak pojmuję UE. W pewnym sensie jako drugą, równoległą ojczyznę, niesprzeczną z Polską. Ale aby z tego uczynić pewną doktrynę legitymizacyjną, aby Polacy uznali: „Tak, jestem Polakiem i zarazem – równolegle, bez kolizji – obywatelem Unii Europejskiej”, to UE musi się bardzo zmienić. Musi dostarczyć twardych argumentów, że nie jest instytucją zwiększającą ryzyko dla jej obywateli. Być może to będzie trudne, może jest to projekt polityczny wymagający równej odwagi i niosący ze sobą równy poziom niepewności, jak ten pierwszy krok, czyli Europejska Wspólnota Węgla i Stali. Ale jeśli myślimy o UE poważnie i czujemy się jej obywatelami, to od sprawy szeroko rozumianego bezpieczeństwa musimy zacząć.

Źródło zdjęcia: youtube.com

Co dalej? Mocno polityczny esej na koniec roku 2017 :)

 

IV RP. Gdzie jesteśmy?

Kaczyński dopiął swego, rozmontował sądy i Krajową Radę Sądownictwa, czyniąc z tych zasadniczych dla demokracji organów państwa marionetkowe wydmuszki pod całkowitą kontrolą własną. Do tego dania głównego dołożył smakowite stare wino w postaci zmienionej pod siebie ordynacji wyborczej, a za chwilę dorzuci jeszcze deser mascarpone – opanuje wolne media pod sprawdzonym już hasłem repolonizacji. Każdy, kto jest dzisiaj tym zdziwiony czy zaskoczony, powinien dać sobie spokój z polityką. Od pierwszych bowiem decyzji obozu władzy, a przypomnę, że było to ułaskawienie Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych oraz nocny demontaż Trybunału Konstytucyjnego, plan prezesa PiS jest oczywisty i klarowny. Demokratycznego państwa prawa w zasadzie już nie ma i jest to fakt niezaprzeczalny, a symbolem Polski Kaczyńskiego będzie od dzisiaj nowa karta wyborcza z ustawowym prawem do poprawienia głosu, możliwość mianowania komisarzy wyborczych przez ministra Błaszczaka oraz Julia Przyłębska jako człowiek roku tygodnika braci Karnowskich.

Trudno jest rządzić według ustalonych, tworzonych przez wieki, zasad i standardów demokracji. Trudno się rządzi, pilnując ram Konstytucji, uchwalonej głosami większości narodu. Takie rządzenie wymaga wiedzy,inteligencji i zdolności, a te nie są przecież dane każdemu politykowi. Znacznie łatwiej iść na skróty, nie bacząc na krępujące ograniczenia, kłamiąc i manipulując, usta mając pełne Dekalogu – dodać trzeba, Dekalogu specyficznego, dopasowanego do oczekiwań władzy i jej wyznawców. Obecny obóz rządzący opanował tę wątpliwą sztukę kierowania państwem do perfekcji. Dzięki czemu rządzić może armia przeciętnych, ale wiernych, w myśl zapomnianego już, lecz wracającego do łask, powiedzenia: bez ludzi zdolnych można się w zasadzie obejść, potrzebni są wyłącznie posłuszni.

W uparcie powtarzanym przez PiS przekazie, który, jak twierdzę od dawna, trafia wyłącznie do jego elektoratu, obóz władzy wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Jednak nikt przecież nie odbiera tego prawa PiS-owi, oburzenie budzi wyłącznie fakt przekraczania uprawnień i nadużywania władzy ze strony zjednoczonej prawicy. Powszechnie wiadomo bowiem, iż obóz ten poparło w wyborach około 19% wszystkich uprawnionych, co oznacza ni mniej, ni więcej, że ponad 80% czynnych wyborców nie dało się przekonać do programu PiS, zostając w domach lub po prostu nie głosując na ten obóz. Bezwzględną większość w Sejmie prawica uzyskała dzięki systemowi D’Hondta, który promuje zwycięskie partie (metoda ta promowała także PO a wcześniej SLD), a także dzięki skłóceniu lewicy, co być może samo w sobie nie jest takie złe, jednak skutki dało opłakane. Uzasadniony sprzeciw części społeczeństwa oraz instytucji europejskich budzi też to, że PiS dał sam sobie prawo do zmiany ustroju państwa, nie posiadając do tego mandatu. Z Konstytucji wiadomo przecież, iż zmiana ustroju może nastąpić jedynie w drodze referendum, jeśli wcześniej uchwali się tę zmianę większością konstytucyjną, do której niezbędne jest 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. PiS tego nie ma, dlatego stosuje drogę na skróty, zmieniając ustrój przy pomocy zwykłych ustaw, czym po prostu nagina prawo i łamie Konstytucję w sposób oczywisty i bezprzykładny. Niechże więc przestanie oszukiwać swój elektorat i powie mu wreszcie prawdę, jak jest.

Kaczyński cierpliwie czekał na swoje pięć minut, znosił upokorzenia ośmiu kolejnych wyborczych porażek i przyczajony, szykował się na totalną rozprawę z liberalnym państwem, które przeszkadzało mu od samego początku powstania. Nigdy nie czuł się dobrze w ciasnym gorsecie ogólnie przyjętych zasad i norm konstytucyjnych, bo te ograniczenia nie dawały mu jednego: władzy dziel i rządź, typowej dla jego ideologicznych idoli, czyli komuszych genseków. Pierwszy rząd PiS był tak naprawdę tylko testem, który powiedział mu wiele o mechanizmach manipulacji ludźmi. Zresztą, jak pamiętam go od początku lat 90-tych, zawsze manipulował ludźmi, grając na ich emocjach i przyznać trzeba – w tym jest cynicznym mistrzem.

Sprowadzanie dzisiaj analizy zachowań elektoratu PiS wyłącznie do kwestii 500+ oraz do jego generalnie niższego wykształcenia, jest karygodnym błędem, jaki popełniają wszyscy ci, którzy nazywają siebie anty-pisem. „Poparcie dla PiS silnie wiąże się bowiem z przekonaniem o skorumpowanym charakterze poprzednich elit politycznych i z akceptacją aktualnych programów społecznych, a także z wizją wspólnoty, jaką oferuje swoim wyborcom partia Kaczyńskiego. Natomiast wyborcy niepopierający PiS są zrażeni i zniechęceni do polityki”. Jest to generalny wniosek z badań prof. Gduli, który postanowił przyjrzeć się elektoratowi PiS. Według zespołu pod jego kierownictwem podstawą do akceptacji obozu władzy nie jest wcale klasyczny populizm, ale zjawisko nazwane przez nich neoautorytaryzmem, który „łączy przedstawicieli różnych klas, obiecując rozliczenie establishmentu, stworzenie dumnej wspólnoty narodowej i wzrost poczucia mocy zarówno wobec elit, jak i grup o słabszej pozycji, np. uchodźców. Dla tego typu sprawowania władzy bardzo ważne są relacje, w jakie publiczność wchodzi z liderem i organizowanym przez niego dramatem politycznym. W dramacie tym publiczność uczestniczy w różnych rolach – ofiary, dumnego członka wspólnoty narodowej czy człowieka twardych zasad moralnych. Jednocześnie neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego”. A na to wszystko nakłada się właśnie wzrost aspiracji wywołanej podnoszeniem się standardu życia dzięki programowi 500+. I doprawdy mało istotne jest to, że program ten bezlitośnie zadłuża państwo, tworząc również negatywne mechanizmy związane z podejmowaniem pracy. Po co pracować, gdy można całkiem nieźle żyć na garnuszku państwa? Ostatnim elementem, który nie jest w pełni doceniany, to opanowanie przez PiS Internetu. Skalą jego zawładnięcia PiS zaskoczył przeciwników i zaskakuje nadal. Do dziś Opozycja nie wdrożyła programów, które by niwelowały tę przewagę, mimo że one istnieją. Tym sposobem można elektoratowi PiSu wmówić każdą rzecz, choćby to, że jesteśmy potęgą gospodarczą, której wszyscy się boją, albo to, że papież Franciszek jest lewakiem. Można też bez końca wmawiać ludziom, że PiS jako jedyna partia spełnia obietnice wyborcze, choć tak naprawdę w pełni spełniono tylko jedną, o zmianie ustroju podczas kampanii dziwnym trafem nie było mowy, albo ta mowa była mocno zakamuflowana. Tymczasem z uporem i konsekwencją wdrażane są jedynie te projekty, które dotyczą ograniczenia zgromadzeń, przejęcia służb i sądów oraz ustawienia wyborów. Stan szkolnictwa, służby zdrowia, obniżenie VAT, ustawa dla frankowiczów, czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku i darmowe leki dla seniorów, a więc to, co faktycznie pomogłoby ludziom i o czym PiS głośno krzyczało w kampanii – kompletnie leży odłogiem. Nudnym już evergreenem tej władzy są tylko, jak mantra, powtarzane dykteryjki o sukcesie 500+ i ośmiu latach rządów Platformy. To pokazuje prawdziwe intencje tej władzy.

Czytam, że niektórzy czują się dziś przez tę władzę oszukani. Ale ja ani nie podzielam tego poglądu, ani go nie rozumiem. Tak można by się czuć tylko wtedy, gdyby Kaczyński obiecał narodowi kontynuację liberalnej demokracji, tymczasem już w kampanii wyborczej wysyłał sygnały, które dla każdego powinny być czytelne – jak choćby ten z ukryciem projektu nowej konstytucji oraz ukryciem Macierewicza (o ukryciu siebie samego nie wspomnę). Nikt nie powinien czuć się oszukany przez Kaczyńskiego, gdyż akurat pod tym względem wykonuje on wszystko to, o czym marzył i zapowiadał przez lata. Nie wydaje mi się też, aby przypadkiem było powoływanie się na wyrok Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie kary dla TVN24, tak jak prokurator Piotrowicz ze Stanu Wojennego nie jest przypadkowo twarzą zamachu na niezawisłość trzeciej władzy. Normalnie każdy demokrata z bagażem doświadczeń z tamtych lat nie dopuściłby do czegoś takiego, ale Kaczyński nie jest demokratą, Kaczyński jest wyznawcą tezy, że cel uświęca środki. I to ta teza jest generalnym fundamentem IV RP. Państwo Kaczyńskiego oparte jest na zasadzie “wszystko dobre, co przynosi mi korzyść”. Pod tym względem niczym nie różni się od Polski Ludowej.

Polacy stanęli dziś na rozdrożu dróg. Każdemu, komu nie jest po drodze z taką Polską, pozostają do wyboru dwie ścieżki. Można albo uznać, wzorem pokolenia lat 60-tych ubiegłego wieku, że nie da się nic zrobić i że filozofia małej stabilizacji, nawet kosztem naginania praw obywatelskich, jest w gruncie rzeczy do przyjęcia i zacząć się w tej Polsce jakoś urządzać, albo uznać, że państwo PiS chwilowo zgarnęło wszystko i stawić temu czoła, robiąc manewr uprzedzający, polegający na zwarciu tych wszystkich sił, które są takiemu państwu przeciwne wokół hasła budowy nowej Rzeczpospolitej.

W całej tej ważnej i słusznej obronie demokratycznego państwa prawa nie można zapominać o tym, że III RP nie była idealnym państwem, spełniającym marzenia każdego obywatela. Ponad wszelką wątpliwość można bez przesady uznać, że III Rzeczpospolita obarczona była pewnymi grzechami, jak pokazało życie, na tyle istotnymi, iż utorowały one drogę do autorytarnej władzy Kaczyńskiemu. Przy czym słowo “była” jest ze wszech miar adekwatne, bowiem na naszych oczach obóz władzy urzeczywistnił właśnie swoją idee fixe, jaką było wdrożenie w życie IV RP. Śmiało zatem można postawić tezę, iż nie byłoby IV RP, gdyby nie pierworodne grzechy III RP. Ale jeśli III Rzeczpospolita była samym złem, jak chce tego obecna władza, tłumacząc gawiedzi zamach na Konstytucję, to nie da się wymazać z annałów historii takich oczywistych faktów, jak rządy drugiej Solidarności w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy rząd PiS, czy wreszcie rządy Lecha Kaczyńskiego w stolicy i jako głowy tego państwa. I jest to konstatacja ponad wszelką miarę oczywista.

Zatem…

 

III RP. Gdzie byliśmy?

Ocenę historyczną III RP zostawmy fachowcom, być może kiedyś doczekamy się, jako naród, rzetelnej oceny dokonanej przez historyków, którzy nie będą tworzyć jej na nowo, wygumkowując zasłużonych bohaterów, aby przypodobać się władzy. Ja chciałbym ją opisać ze swojej perspektywy, tak jak ją pamiętam od jej zarania, okiem wtedy młodego mężczyzny, który uwierzył w idee głoszone przez profesora Balcerowicza i grupę gdańskich liberałów – bierzcie sprawy w swoje ręce! No to wzięliśmy. Pokolenie tamtych dwudziestoparolatków było czystym materiałem testowym, bo nikt nas przecież nie uczył w szkołach nawet podstaw ekonomii. Mieliśmy wtedy tylko entuzjazm i żyłkę przedsiębiorczości, którą prawie każdy Polak wyssał z mlekiem matki – jako swoisty dar, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten właśnie dar pozwolił nam przetrwać rozbiory, zbudować całkiem niezłą II RP i przeżyć pół wieku komunizmu.

Więc testowano na nas projekt, którego w historii świata wcześniej nie przerabiano, czyli jak pokojowo przejść od komunizmu do kapitalizmu. Nie było łatwo. Śmiem twierdzić, że każdy kto na przełomie lat 80/90 rzucił się w ten wir przedsiębiorczości, mógłby spokojnie napisać książkę o swoich przeżyciach. Nie inaczej jest ze mną. Widziałem powstające fortuny w ciągu pół roku i ich upadki w czasie jeszcze krótszym. Widziałem gigantyczne przekręty finansowe, gdzie jedna firma bogaciła się kosztem innej firmy – sam doświadczyłem takiego spektakularnego ciosu od wydawałoby się wiarygodnej spółki handlowej, która później okazała się zwykłą przykrywką dla zorganizowanej grupy przestępczej. Rany leczyłem kilka lat… Widziałem ten cały rodzący się kapitalizm, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej etatystyczny. W zasadzie tylko pierwsze dwa lata były prawdziwym rajem gospodarczym, później do głosu zaczęli dochodzić różni szarlatani, rodem z drugiej Solidarności i zaczęli z Polski robić wydmuszkę liberalnej gospodarki, z każdym rokiem bardziej socjalną. Widziałem zmieniające się i bogacące duże miasta, głównie na zachód od Wisły i coraz bardziej odstającą Polskę wschodnią. Zajęci nadrabianiem straconych przez komunizm lat, zapomnieliśmy o tej drugiej Polsce, która nie zdążyła w odpowiednim czasie wsiąść do właściwego pociągu, z przyczyn przecież różnych. Jedni po prostu żyli wspomnieniami, tkwiąc w czasach PRL, w której “wszystko było”, drudzy kompletnie nie rozumieli tej nowej Polski, bo niby skąd ją mieli rozumieć, skoro nikt im jej nie tłumaczył? Widziałem też w zasadzie od samego początku powstania III RP bezpardonową wojnę między niedawnymi przecież współbraćmi z opozycji solidarnościowej. Pamiętam doskonale, kiedy na tę scenę wszedł Jarosław Kaczyński – od początku z jednym i tym samym przekazem.

III RP kompromisem stała, co powszechnie uznawane jest za jej grzech główny. Ci o poglądach lewicowych narzekają, że kompromis z Kościołem był zbyt głęboki, ci o przekonaniach prawicowych oskarżają o zdradę narodową tych, którzy w jego zawieraniu brali udział, nie chcąc pamiętać, że wśród nich było wielu dzisiejszych wyznawców prawicowego odnowienia Polski. A Lech Kaczyński co tam robił? Tak, III RP była obarczona wieloma grzechami, ale nie kompromisy były złe, tylko część polityków, którzy świadomie wykorzystywali (i wykorzystują po dziś dzień) prawdziwy grzech pierworodny Trzeciej, czyli totalną abdykację w kwestii najważniejszej – edukacji. Bo hasło: “edukacja, głupcze!” zostało całkowicie odsunięte na bok, gdy Polacy dorabiali się i gonili Zachód, gdyż III RP tym właśnie była – państwem, w którym każdy Polak miał się odbić od szarości komuny, po to, by nie wstydzić się Polskości podczas wakacji czy podróży służbowych. III RP zapomniała o edukacji i to, a nie kompromisy, jest przyczyną zwycięstwa Czwartej. Żaden polityk nie przekonałby do swoich chorych haseł tylu wyborców, gdyby ci przerobili w szkołach choćby podstawy ekonomii i politologii.

Pamiętam budowanie podwalin pod nowoczesne państwo. Pamiętam Małą Konstytucję i dążenia Lecha Wałęsy do jej wykorzystania dla swoich wizji, pamiętam Lecha Falandysza, który interpretował jej zapisy, niczym orkiestrowy wirtuoz. To co dzisiaj robi Kaczyński i jego “prawnicy”, to żałosny spektakl prymitywizmu prawnego. Oni wszyscy mogliby czyścić buty Falandyszowi. Pamiętam też budowanie wspólnoty wokół Nowej Konstytucji, prawdziwy społeczny dialog różnych środowisk, który z dzisiejszymi manipulacjami prezydenta Dudy nie ma nic wspólnego. Pamiętam doskonale tę narodową dyskusję na temat preambuły do Konstytucji, aby znalazły się w niej zapisy dla każdego Polaka ważne. Każdego! Pamiętam walkę o rzecz w demokracji świętą – trójpodział władz, bo tylko takie państwo może być państwem bezpiecznym, odpornym na naturalną chęć dążenia polityków do władzy wszechobecnej i wszędobylskiej. Uczyliśmy się wszyscy tej zachodniej demokracji, pochodzącej wprost od barona de La Brède, znanego na świecie jako Monteskiusz. Władza polityczna nad obywatelami musi być hamowana i ograniczana, a tym hamulcem musi być władza trzecia – całkowicie niezależni od polityków sędziowie. Widziałem, jak władza ta oczyszczała swoje szeregi z komunistycznych złogów, widziałem jak budowali swój etos. Jestem realistą, wiem, że sędziowie nie są idealni, można im zarzucić sporo, ale powinniśmy im, jako społeczeństwo, pozwolić, aby sami ten etos zbudowali do końca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie udawał, że w karygodnym procederze złodziejskiej reprywatyzacji brali udział także niektórzy sędziowie. Ale pamiętać trzeba, że działo się to również pod okiem polityków wszystkich opcji, a zamieszani w ten proces byli też urzędnicy, adwokaci i biegli sądowi z dziedziny obrotu nieruchomościami. Sędziowie mają dziś dużo do udowodnienia i powinniśmy pozwolić im się wykazać. Do dzisiaj też żaden Sejm nie uchwalił dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej, bo małą uchwalił parlament poprzedniej kadencji za czasów koalicji PO/PSL.

Pamiętam dramat Tadeusza Mazowieckiego, gdy sromotnie i upokarzająco przegrywał z przybyszem z kosmosu, niejakim Stanem Tymińskim, machającym czarną teczką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że podział na “złe elity III RP” i na “prawdziwych Polaków” będzie się pogłębiał z każdym rokiem. Mazowiecki nie rozumiał tego – wierzył, że Polacy to naród racjonalny i cierpliwy. Tymczasem suweren już wtedy miał inne wyobrażenia o mądrości i wyrozumiałości dla władzy. Niezliczone kłótnie, zakończone ostrym i jedynym możliwym rozwiązaniem – dymisją rządu Olszewskiego, doprowadziły do przekazania władzy po raz pierwszy w ręce postkomunistów, którzy przetrwali z rządami całą kadencję. Potem Polacy władzę przekazali w ręce związkowców z AWS i po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy jak wygląda rządzenie krajem z tylnego siedzenia, co zakończyło się po czterech latach powrotem do władzy SLD i zawsze chętnego do współrządzenia PSL, jednak tym razem z poparciem tak wysokim, że władza ta mogła nam zmienić nawet zimę w lato lub odwrotnie. Zaprzepaszczono przy okazji 4 lata wdrażania koniecznych i trudnych reform Premiera Buzka. Po drodze jeszcze, dzięki twardej polityce Lecha Wałęsy wyprowadziliśmy Armię Czerwoną z Polski, aby po kilku latach znaleźć się w NATO, a pod koniec drugich rządów SLD wejść do Unii Europejskiej, co było dla większości Polaków wyśnionym marzeniem. Gdy trzy lata później staliśmy się członkiem Układu z Schengen poczuliśmy prawdziwy zew wolności, pamiętam swój pierwszy wtedy przejazd przez granicę polsko-niemiecką bez zatrzymywania. Potem był wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego i Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, co stanowiło dowód uznania dla zasług Polski w jej wieloletnich dążeniach ku wolności. Gdy Tusk obejmował pierwszą, dwuipółletnią, kadencję szefa Rady, powiedział: “80 proc. moich rodaków głęboko wierzy w sens Unii Europejskiej i nie szuka alternatywy”. 2004, 2007, 2009 i 2014, to cezury pokazujące, że ostatecznie wyrwaliśmy się spod jarzma Wschodu. Dziś, po ponad dwóch latach rządów prawicy, możemy śmiało zapytać: czy naprawdę ostatecznie?

Pamiętam kolejny rozdział budowania III RP, jakim był gorąco popierany przez Polaków projekt POPiS. Czuło się wtedy prawdziwą nadzieję na zmianę, zwłaszcza, że rządy lewicy skończyły się wielkimi skandalami, związanymi z niszczeniem wielkich prywatnych firm, czy też aferą Rywina, która okazała się dla Polaków nie do przetrawienia. POPiS miał w sobie coś atrakcyjnego, nadzieję na połączenie dwóch obozów postsolidarnościowych, którym nie było już wtedy po drodze. Nadzieja ta okazała się jednak płonna i uniosła się w niebyt historii, niczym papierosowy dym. To był początek bardzo długiego procesu zmierzchu III RP. Najpierw pierwszy rząd PiS, który od razu pokazał prawdziwe intencje Kaczyńskiego, a potem wybór jego brata na prezydenta i oszałamiające: “melduję wykonanie zadania, panie prezesie”. To te słowa powinny służyć za prawdziwe wyjaśnienie przyczyn późniejszej katastrofy tupolewa, która z początkowej fazy wielkiego zjednoczenia narodu szybko przeszła w polskie piekło, umiejętnie podsycane do dziś.

Pamiętam też te kampanie wyborcze, pełne kłamstw, manipulacji i smrodu dziadka z Wermachtu – wiadomo było, że nie ma takiego świństwa, którego nie można byłoby użyć, aby wygrać wybory. Dwa lata wystarczyły, żeby podziękować PiS-owi i w euforii wybrać Platformę. Tuskowa filozofia ciepłej wody w kranie była wtedy lekiem na skołatane serca większości Polaków i niechybnie przeszłaby w fazę żwawszą, gdyby nie kryzys, jaki spadł na cywilizowany świat, niczym grom z jasnego nieba. Oczywistym było, że wszystkie plany dynamicznego rozwoju, ujednolicenia podatków i kilku jeszcze innych obietnic wyborczych można było schować do szuflad. Ważniejsze było to, jak przejść suchą nogą po tym wzburzonym morzu, dając Polakom poczucie bezpieczeństwa, gdy wokół padały jak kawki takie giganty jak Lehman Brothers, który działał blisko 160 lat. Rząd Platformy i PSL zajęty stabilizowaniem sytuacji zapomniał o tym, o czym nie pamiętano od początku III Rzeczpospolitej, czyli o tłumaczeniu ludziom po co robi się to, co robi (ilu wyborców wiedziało na przykład o całym programie prospołecznym rządów PO/PSL? O urlopach macierzyńskich i tacierzyńskich? O programie budowy żłobków i przedszkoli? O programie walki z ubóstwem?). Tusk myślał, jak sądzę, że Euro 2012 i tysiące kilometrów autostrad wystarczą. A PiS przyczajony czekał, umiejętnie wykorzystując ten błąd zaniechania, podsycał nastroje z każdym rokiem coraz bardziej. Aż wreszcie doszło do kulminacji, zwieńczonej ośmiorniczkami przy dobrym winie w pewnej znanej restauracji w Warszawie. Jak można było tak zaprzepaścić osiem, całkiem niezłych dla Polski, lat, przygotowując mocne podwaliny do rozdawnictwa, jakie zafundował potem Polsce PiS, przypisując sobie całe dobro?

Żółta karta należała się Platformie, była niczym ożywczy zdrój, niestety cios okazał się tak bolesny, że właściwie do dzisiaj trudno się Platformie pozbierać, czego wcale nie ułatwia wyrosła z jej drzewa Nowoczesna, która, bądźmy szczerzy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei.

Można więc bez wahania powiedzieć, a ja jestem w pełni oddany temu poglądowi, że Polska doszła do punktu, skąd dalszy marsz nie przyniesie już żadnych korzyści narodowi. Nazwijmy rzeczy po imieniu – III RP dobiegła kresu swej historii dokładnie z dniem wyboru PiS w 2015 roku z nagrodą w postaci samodzielnych rządów. Nikomu do tej pory się to nie udało. III RP zapłaciła za wszystkie swoje błędy, które zostały tak mocno uwypuklone w zmanipulowanej kampanii wyborczej obozu prawicy, że zdołały przykryć jej niewątpliwe sukcesy. Grzech pierworodny – odłogiem położona edukacja za czasów wszystkich rządów lat 1989-2015 – dał o sobie znać w najbardziej dotkliwej formie, jaką są rządy obozu władzy, który nie liczy się z żadnymi standardami demokracji.

Wiemy już zatem, co było oczywiste dla mnie od dawna, że prezydent ostatecznie pogrzebał trójpodział władz, za moment pogrzebie też wolne od manipulacji wybory, a na koniec podpisze też wyrok na wolne, prywatne media, bo na tym polega deal zawarty z Kaczyńskim, którego elementem jest rząd Morawieckiego. I tylko ktoś bardzo naiwny lub niewyrobiony politycznie sądzić może, że cała ta “reforma” sądownictwa ma na celu poprawę losu obywatela. Jej prawdziwym celem jest rozprawa z opozycją, bo gdy cały wymiar sprawiedliwości jest w jednych rękach można wreszcie dokonać tej “dziejowej sprawiedliwości”, dokładnie tak samo, jak chcieli zrobić to komuniści.

To wszystko jest już dzisiaj jasne. Brak nam tylko jednego. Odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim zamierza zrobić Opozycja, która zmuszona zostanie do ostatecznego zjednoczenia.

Dlatego…

 

Co dalej?

To najlepszy moment na atak, pod jednym wszakże warunkiem, że Opozycja dojrzała już do idei wspólnego frontu anty PiS. To dobry moment także dlatego, że główne partie opozycyjne są świeżo po wewnętrznych wyborach, co powinno tylko te partie wzmocnić (frakcji Petru w Nowoczesnej radzę przejść do PO). Odejść na plan dalszy mogą więc wszelkie swary i akademickie dyskusje o nowych twarzach w kierownictwie tych ugrupowań, które są zwykłą stratą czasu. To idealny moment, aby zrobić krok wyprzedzający działania prezydenta i rządu, czyli pociągnąć za sobą nie tylko elektorat własny, ale co najważniejsze, elektorat płynny, który od kilkunastu tygodni został przez PiS definitywnie porzucony. Obóz prawicowy co miał do rozdania już rozdał, teraz zaczyna kisić się we własnym sosie podziału owoców władzy i mówić wyłącznie do swoich. A moment, kiedy partia rządząca zaczyna mówić wyłącznie do własnego elektoratu, jest początkiem jej końca. Obóz władzy robi to od kilkunastu tygodni.

Jokerem w talii kart Opozycji powinno być hasło budowy V Rzeczpospolitej, całkowicie nowej Polski po PiS-ie. Francja ma swoją V Republikę (nie mówię, że to ona ma być wzorem), my możemy mieć swoją V RP, z wyraźnie nakreślonymi standardami demokracji liberalnej i wyraźnym rozdziałem państwa od kościoła, ale gwarantującą byt każdemu. Ten projekt powinien połączyć wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski. O walorach integrujących i podnoszących poparcie nie wspomnę.

Dość więc już tego biadolenia! Wiadomo, że Kaczyński zrealizuje wszystko, co zamierzał od lat i żadne protesty już tego nie zmienią. Naród chce dostać na noworoczny stół prezent od Opozycji, którym powinno być coś, co jest w stanie porwać ludzi. Same protesty, choć bardzo ważne w warstwie jednoczenia poglądów, to za mało.

Dajcie Polakom nową ideę!

Śladem Andrzeja Olechowskiego rzucam i promuję to hasło od jakiegoś czasu. Przedstawcie Polakom plan na “co dalej”. To nie może być klajstrowanie III RP, czy naprawianie IV, to musi być coś nowego, konkretnego i jasno opisanego.

Chcemy wygrać wybory? Weźmy się za bary z tą ideą.

Oto moja prywatna lista propozycji i sugestii, rozszerzona i rozbudowana, względem moich wcześniejszych tekstów na ten temat.

1. Wyraźny podział kompetencji władz. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny podział kompetencji pomiędzy ośrodkami władzy. Tak, niby jest on wyraźnie zaznaczony, ale pamiętajmy, że to co jest oczywiste dla profesora czy doktora prawa, nie musi być jasne dla zwykłego Polaka, a prawo powinno być jasne i oczywiste, aby unikać jego beznamiętnego naginania. Jak pokazuje rzeczywistość także dla wykształconych przecież publicystów prawicowych nie jest to klarowne (choć wiem, że większość z nich po prostu cynicznie gra, udając, że PiS nie łamie Konstytucji).

2. Jasne kryteria wyboru władzy sądowniczej. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźne kompetencje dotyczące wyboru władzy sądowniczej. Niech będzie jasno napisane kto i ilu wybiera członków do KRS. Tak, Konstytucję trzeba czytać całościowo, bez wyrywkowej interpretacji jej zapisów, ale zmiana ta niczego nie pogorszy, a jedynie na lata wytrąci argumenty tym wszystkim, którzy będą chcieli  Konstytucję naginać i łamać jeszcze bardziej. Mówiąc krótko: niech jasno będzie zapisany trójpodział władz.

3. Wybór członków najważniejszych instytucji w Państwie. Wprowadzić trzeba, jako zasadę naczelną wyboru do wszystkich ważnych instytucji państwowych, większość 3/5 głosów jako warunek obligatoryjny bez żadnych innych opcji, co wymusi dogadywanie się rządzących z opozycją. Tworzenie fikcji w postaci “jeśli nie uda się wyłonić większością 3/5 głosów, to wyłaniamy ją większością zwykłą”, jest po prostu kpiną. Nie obawiałbym się paraliżu, gdyż każda władza do rządzenia potrzebuje tych instytucji, więc będzie zmuszona do kompromisów. Jest wtedy szansa na złagodzenie tej latami trwającej plemiennej wojny. Dobry kompromis to nic złego.

4. Izba Kontrolna w Sądzie Najwyższym. Zgoda, stworzyć trzeba w Sądzie Najwyższym izbę kontroli sędziów, ale niech będzie ona złożona z równej liczby sędziów powoływanych przez przedstawicieli III władzy, parlament i prezydenta. Dajmy sobie spokój z ławnikami, nie twórzmy sądów ludowych. Niech taka izba powstanie. Sposób jej powołania da względną równowagę w tej izbie, a jednocześnie spełni oczekiwania części społeczeństwa. Niech i trzecia władza podlega kontroli.

5. Prokuratura i rząd to muszą być dwie odrębne instytucje. Oddzielić należy prokuraturę od rządu, ale dając jej jeszcze większą niezależność, niż było to za rządów PO/PSL. Prokurator generalny powinien być wyłaniany w wyborach powszechnych podczas wyborów parlamentarnych.

6. Niezależność religii od państwa. Religia niech będzie religią a nie polityką. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny i jednoznaczny rozdział kościołów od państwa. Zapisanie tego w Konstytucji zakończy niekończące się wojny religijne w Polsce.

7. Kompromis aborcyjny. Kompromis aborcyjny (ten, który obowiązuje obecnie) powinien być zapisany w Konstytucji, aby zdecydowanie utrudnić ciągłą grę tym tematem, zarówno przez lewicę jak i prawicę. Zapisanie tego w Ustawie Zasadniczej powinno także zakończyć niekończącą się dyskusję na ten temat.

8. Rada Podręczników i Rada Mediów. Stworzyć trzeba Radę Podręczników Szkolnych oraz Radę Mediów, aby czuwały nad właściwymi treściami w podręcznikach szkolnych i pluralizmem w mediach. Wybór członków tych Rad niech odbywa się według generalnej zasady większości 3/5. KRRiT niech odejdzie do annałów historii. Ciągła gra historią – także.

9. Sędziowie Pokoju. Wprowadzić trzeba w sądach sędziów pokoju do rozstrzygania drobnych spraw, obligatoryjną darmową mediację, niższe opłaty sądowe i prostsze zasady skargi nadzwyczajnej do SN w przypadku gdy wyroki obu instancji różnią się zasadniczo. Ten ostatni postulat można uregulować odpowiednią zmianą w Kodeksie Postępowania Cywilnego, tworząc swoistą III instancję postępowania. W procedurze karnej można by uczynić podobnie. Kasacja wyroku obecnie jeszcze obowiązująca to zwykła fikcja, a skarga nadzwyczajna proponowana przez prezydenta, to ponury żart z prawa.

10. Polityka pomnikowa. Postawić trzeba w Warszawie (i tylko w Warszawie) pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, ale jednocześnie z gwarancją, że pomnik też będzie miał Lech Wałęsa. Tym samym zakończyć ten niekończący się spektakl smoleńską grą.

11. Wybory. Wprowadzić z powrotem JOW-y w wyborach samorządowych w każdej gminie z wyjątkiem wyborów do sejmików wojewódzkich. Wyborami niech zajmują się sędziowie a nie politycy.

12. IPN i przejęcie narracji historycznej. Zapisać trzeba jasne kompetencje Instytutowi Pamięci Narodowej, nie likwidować. Niech zajmie się też wiarygodną i kompetentną oceną III RP. Żadnego mieszania polityki z historią. Członków do Rady IPN niech wybiera Sejm większością 3/5. Ministerstwo Kultury powinno przygotować kampanię społeczną odkłamującą historię z narracją historyczną akceptowalną także dla zwolenników “większego znaczenia Polski w historii świata”.

13. Ustawa o zgromadzeniach. Przywrócić trzeba obywatelom prawo do zgromadzeń. Ale rozróby pacyfikować w zarodku i bezwzględnie. Ochrona własności prywatnej, samorządowej i państwowej winna być nadrzędna.

14. Służba Cywilna. Zapisać trzeba w Konstytucji zasady funkcjonowania Służby Cywilnej jako kuźni kadr państwowych. Urzędnik powinien być wysokiej klasy specjalistą. Czym wyższy urząd, tym większy stopień specjalizacji.

15. Obrót ziemią. Dać trzeba konstytucyjne gwarancje dotyczące obrotu ziemią jak każdą własnością prywatną. Żadnych ograniczeń, a zwłaszcza faworyzowania Kościołów.

16. Reprywatyzacja. Uchwalić trzeba wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Dość tej fikcji. Prawa lokatorów winny być tak samo chronione jak prawa spadkowe i właścicielskie, zaś sądy powinny rozstrzygać czy dany właściciel kamienicy nie nadużywa władzy nad lokatorami, windując czynsze ponad rynkową wartość w danym mieście.

17. Ochrona przyrody. Przyroda powinna być chroniona konstytucyjnie. Widocznie w Polsce tak trzeba.

18. Organizacje pozarządowe. Dać trzeba gwarancję niezależności organizacjom pozarządowym. To także powinno być prawo zapisane w Konstytucji.

19. In vitro. Zagwarantować trzeba także konstytucyjne prawo obywatela do programu in vitro. Państwo powinno ten program finansować, jako jeden z programów demograficznych.

20. Związki partnerskie. Konstytucja powinna je gwarantować. W demokracji liberalnej nie ma żadnego powodu, aby ta kwestia nie była uregulowana. Adopcja dzieci w związkach partnerskich powinna zostać także uregulowana w myśl zasady, że każdy obywatel jest wobec prawa równy. Odpowiednie ministerstwo powinno wdrożyć wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat.

21. Szkoły. Zagwarantować trzeba konstytucyjny podział na szkoły państwowe, prywatne i wyznaniowe. Ze szkół państwowych musi zniknąć “obowiązkowa” religia (która obowiązkowa póki co nie jest, ale tylko teoretycznie) i krzyże ze ścian – nauka religii niech będzie autentycznie dobrowolna, a w salce do jej nauki niech wiszą symbole wszystkich najważniejszych kultów. Nauczać trzeba o każdej ważniejszej religii światowej. W pozostałych typach szkół (prywatnych czy wyznaniowych) niech będzie zagwarantowana swoboda wyboru, jakiej religii będzie się nauczać lub czy w ogóle będzie się jej uczyć.

22. Wsparcie najbiedniejszych, czyli nowy program 500+. Zagwarantować trzeba konstytucyjny obowiązek wspierania najbiedniejszych oraz samotnych matek i rodzin wielodzietnych. Należy zapisać minimum gwarantowane jako procent PKB, aby państwo miało obowiązek dzielić się wzrostem gospodarczym z tymi, którzy tego naprawdę potrzebują. Odpowiednia ustawa powinna określać dokładnie zasadny pomocy, aby unikać bezczelnego rozdawnictwa na kredyt, jako formy kupowania głosów wyborczych.

23. Program wsparcia osób starszych. Państwo, które nie dba o osoby najstarsze, jest państwem wstydu. Oddziały geriatryczne powinny być powszechne w całym kraju, a wybrane leki dla seniorów faktycznie muszą być bezpłatne. V RP powinna także stworzyć program tanich kredytów dla przedsiębiorców, którzy chcieliby otwierać specjalistyczne domy opieki dla seniorów. Opłaty za pobyt w tych placówkach także powinny być wspierane przez państwo. Opieka nad seniorami jest tak samo ważna, jak tworzenie programów prodemograficznych.

24. Program budowy mieszkań. Bank Gospodarstwa Krajowego niech wprowadzi program tanich (dotowanych przez państwo) kredytów inwestycyjnych dla deweloperów. Ziemia kupowana pod budownictwo mieszkaniowe powinna być także dotowana z budżetu. Wszystko po to, aby koszt budowy mieszkań był jak najniższy.

25. Program budowy żłobków i przedszkoli. Ze środków zaoszczędzonych na nowym programie 500+ należy budować nowe żłobki i przedszkola, a czesne w tych instytucjach należy także dotować, aby młode matki mogły jak najszybciej wracać do aktywności zawodowej, co przyniesie kolejne oszczędności w wydatkach państwa na ZUS.

26. Wielki program prywatyzacji spółek skarbu państwa. Gros środków na cele społeczne musi pochodzić ze sprywatyzowanych spółek skarbu państwa. W rękach państwowych powinny zostać tylko same strategiczne spółki (głównie stricte zbrojeniowe). Pozostałe powinny zostać sprywatyzowane poprzez publiczną sprzedaż na Giełdzie Papierów Wartościowych. To jedyny uczciwy sposób prywatyzowania. Ministerstwo Skarbu powinno przygotować wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat. Sprywatyzowane spółki wnosiłyby więcej środków do budżetu, a przede wszystkim ukrócone zostałoby polityczne rozdawnictwo stanowisk.

27. Wiek emerytalny. Wiek ten trzeba podnieść do 70 lat dla mężczyzn i 67 lat dla kobiet – to jedyna gwarancja, że państwo nie upadnie za lat kilka. Ale jednocześnie wprowadzić trzeba rozwiązania dla osób, które chciałby skorzystać ze wcześniejszej emerytury, zaznaczając jednak, że jej wysokość będzie ograniczona. Społeczeństwa żyją coraz dłużej, rośnie armia osób zawodowo nieczynnych. Państwo nie powinno także ograniczać aktywności zawodowej emerytom.

28. Konstytucja dla biznesu. Stworzyć trzeba rzetelną i realną Konstytucję Dla Biznesu, uprościć maksymalnie system podatkowy, ujednolicić VAT, a środki uzyskane w ten sposób przeznaczyć na pomoc najbardziej potrzebującym, tak aby program pomocowy nie był w istocie kredytem do spłaty przez przyszłe pokolenia. Nie utrudniać życia przedsiębiorcom. Stworzyć program finansowania inwestycji przedsięwzięć gospodarczych, pamiętając, że to małe i średnie firmy prywatne generują najwyższy dochód państwa.

29. Trybunał Konstytucyjny. Przywrócić trzeba Trybunał Konstytucyjny do życia. Wybrani prawidłowo sędziowie niech zastąpią dublerów, a nowi niech będą wybierani według zasady 3/5. Trybunał to jedyna instytucja hamująca zapędy polityków.

30. Rozliczenie polityków za łamanie Konstytucji. Aby V RP nie była obarczona grzechem zaniechania u jej zarania, niezbędne jest postawienie polityków, którzy dopuścili się złamania Konstytucji przed Trybunałem Stanu. Jest to także niezbędne dla poszanowania prawa, którego wymaga się od zwykłych obywateli.

Zapewne można by te propozycje zapisać inaczej, zapewne można by je jeszcze rozszerzyć o inne, ważne kwestie. Ale nie o szczegóły idzie. Idzie o danie ludziom nadziei, że jest plan na Polskę po PiS-ie, i że to nie jest plan naprawy czegoś, czego się już naprawić nie da i czegoś, co tak naprawdę nie spełniało oczekiwań większości Polaków. Tę potrzebę widać było już u schyłku drugiego rządu PO/PSL. Kaczyński to rozumiał i taką propozycję Polakom złożył, ale Kaczyński nie rozumie współczesnego świata. Jego pomysłem na państwo, jest państwo wszechmocne, omnipotentne, a tym samym z innej epoki.

V Rzeczpospolita powinna być państwem z jednej strony nowoczesnym i liberalnym, ale gwarantować też powinna bezpieczeństwo tym wszystkim, którzy we współczesnym świecie nie mogą się odnaleźć. I powinno być to konstytucyjnie gwarantowane. Polska będzie potrzebować odnowy, rządy obozu prawicy nie będą dobre – mimo miliardów wydawanych na propagandę sukcesu, nie da się w nieskończoność zaklinać rzeczywistości.

Twierdzę, że narracja dotycząca rujnowania państwa prawa nie przynosi już efektów. Coraz więcej ludzi rozumie, że Kaczyński zagarnął wszystkie frukty i zrobi wiele, aby ich nie oddać. Coraz więcej osób patrzy na to ze smutkiem, brak niektórym wiary, że da się to odkręcić. Dlatego konieczne jest wyprzedzenie, a tym wyprzedzeniem musi być coś, co będzie też wyzwaniem intelektualnym na tyle dużym, aby można było zebrać wokół tego projektu 2/3 głosów w przyszłym Sejmie w celu urealnienia Konstytucji oraz aby możliwe było jej zatwierdzenie w drodze Referendum. W 2019 roku przypadnie okrągła 30 rocznica odzyskania wolności, a to byłby idealny moment na rozpoczęcie procesu odnowy państwa, zapoczątkowanego zwycięstwem wyborczym Opozycji. Proponuję 30 zasad nowego państwa na 30-lecie wolności. Tak powinna powstać V Rzeczpospolita Polska.

Pora najwyższa zrozumieć, że nie da się inaczej pokonać Kaczyńskiego.

 

Good night and good luck.

 

Pisane w dniach 18-27.12.2017 roku.

 

 

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję