Co dalej? Mocno polityczny esej na koniec roku 2017 :)

 

IV RP. Gdzie jesteśmy?

Kaczyński dopiął swego, rozmontował sądy i Krajową Radę Sądownictwa, czyniąc z tych zasadniczych dla demokracji organów państwa marionetkowe wydmuszki pod całkowitą kontrolą własną. Do tego dania głównego dołożył smakowite stare wino w postaci zmienionej pod siebie ordynacji wyborczej, a za chwilę dorzuci jeszcze deser mascarpone – opanuje wolne media pod sprawdzonym już hasłem repolonizacji. Każdy, kto jest dzisiaj tym zdziwiony czy zaskoczony, powinien dać sobie spokój z polityką. Od pierwszych bowiem decyzji obozu władzy, a przypomnę, że było to ułaskawienie Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych oraz nocny demontaż Trybunału Konstytucyjnego, plan prezesa PiS jest oczywisty i klarowny. Demokratycznego państwa prawa w zasadzie już nie ma i jest to fakt niezaprzeczalny, a symbolem Polski Kaczyńskiego będzie od dzisiaj nowa karta wyborcza z ustawowym prawem do poprawienia głosu, możliwość mianowania komisarzy wyborczych przez ministra Błaszczaka oraz Julia Przyłębska jako człowiek roku tygodnika braci Karnowskich.

Trudno jest rządzić według ustalonych, tworzonych przez wieki, zasad i standardów demokracji. Trudno się rządzi, pilnując ram Konstytucji, uchwalonej głosami większości narodu. Takie rządzenie wymaga wiedzy,inteligencji i zdolności, a te nie są przecież dane każdemu politykowi. Znacznie łatwiej iść na skróty, nie bacząc na krępujące ograniczenia, kłamiąc i manipulując, usta mając pełne Dekalogu – dodać trzeba, Dekalogu specyficznego, dopasowanego do oczekiwań władzy i jej wyznawców. Obecny obóz rządzący opanował tę wątpliwą sztukę kierowania państwem do perfekcji. Dzięki czemu rządzić może armia przeciętnych, ale wiernych, w myśl zapomnianego już, lecz wracającego do łask, powiedzenia: bez ludzi zdolnych można się w zasadzie obejść, potrzebni są wyłącznie posłuszni.

W uparcie powtarzanym przez PiS przekazie, który, jak twierdzę od dawna, trafia wyłącznie do jego elektoratu, obóz władzy wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Jednak nikt przecież nie odbiera tego prawa PiS-owi, oburzenie budzi wyłącznie fakt przekraczania uprawnień i nadużywania władzy ze strony zjednoczonej prawicy. Powszechnie wiadomo bowiem, iż obóz ten poparło w wyborach około 19% wszystkich uprawnionych, co oznacza ni mniej, ni więcej, że ponad 80% czynnych wyborców nie dało się przekonać do programu PiS, zostając w domach lub po prostu nie głosując na ten obóz. Bezwzględną większość w Sejmie prawica uzyskała dzięki systemowi D’Hondta, który promuje zwycięskie partie (metoda ta promowała także PO a wcześniej SLD), a także dzięki skłóceniu lewicy, co być może samo w sobie nie jest takie złe, jednak skutki dało opłakane. Uzasadniony sprzeciw części społeczeństwa oraz instytucji europejskich budzi też to, że PiS dał sam sobie prawo do zmiany ustroju państwa, nie posiadając do tego mandatu. Z Konstytucji wiadomo przecież, iż zmiana ustroju może nastąpić jedynie w drodze referendum, jeśli wcześniej uchwali się tę zmianę większością konstytucyjną, do której niezbędne jest 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. PiS tego nie ma, dlatego stosuje drogę na skróty, zmieniając ustrój przy pomocy zwykłych ustaw, czym po prostu nagina prawo i łamie Konstytucję w sposób oczywisty i bezprzykładny. Niechże więc przestanie oszukiwać swój elektorat i powie mu wreszcie prawdę, jak jest.

Kaczyński cierpliwie czekał na swoje pięć minut, znosił upokorzenia ośmiu kolejnych wyborczych porażek i przyczajony, szykował się na totalną rozprawę z liberalnym państwem, które przeszkadzało mu od samego początku powstania. Nigdy nie czuł się dobrze w ciasnym gorsecie ogólnie przyjętych zasad i norm konstytucyjnych, bo te ograniczenia nie dawały mu jednego: władzy dziel i rządź, typowej dla jego ideologicznych idoli, czyli komuszych genseków. Pierwszy rząd PiS był tak naprawdę tylko testem, który powiedział mu wiele o mechanizmach manipulacji ludźmi. Zresztą, jak pamiętam go od początku lat 90-tych, zawsze manipulował ludźmi, grając na ich emocjach i przyznać trzeba – w tym jest cynicznym mistrzem.

Sprowadzanie dzisiaj analizy zachowań elektoratu PiS wyłącznie do kwestii 500+ oraz do jego generalnie niższego wykształcenia, jest karygodnym błędem, jaki popełniają wszyscy ci, którzy nazywają siebie anty-pisem. „Poparcie dla PiS silnie wiąże się bowiem z przekonaniem o skorumpowanym charakterze poprzednich elit politycznych i z akceptacją aktualnych programów społecznych, a także z wizją wspólnoty, jaką oferuje swoim wyborcom partia Kaczyńskiego. Natomiast wyborcy niepopierający PiS są zrażeni i zniechęceni do polityki”. Jest to generalny wniosek z badań prof. Gduli, który postanowił przyjrzeć się elektoratowi PiS. Według zespołu pod jego kierownictwem podstawą do akceptacji obozu władzy nie jest wcale klasyczny populizm, ale zjawisko nazwane przez nich neoautorytaryzmem, który „łączy przedstawicieli różnych klas, obiecując rozliczenie establishmentu, stworzenie dumnej wspólnoty narodowej i wzrost poczucia mocy zarówno wobec elit, jak i grup o słabszej pozycji, np. uchodźców. Dla tego typu sprawowania władzy bardzo ważne są relacje, w jakie publiczność wchodzi z liderem i organizowanym przez niego dramatem politycznym. W dramacie tym publiczność uczestniczy w różnych rolach – ofiary, dumnego członka wspólnoty narodowej czy człowieka twardych zasad moralnych. Jednocześnie neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego”. A na to wszystko nakłada się właśnie wzrost aspiracji wywołanej podnoszeniem się standardu życia dzięki programowi 500+. I doprawdy mało istotne jest to, że program ten bezlitośnie zadłuża państwo, tworząc również negatywne mechanizmy związane z podejmowaniem pracy. Po co pracować, gdy można całkiem nieźle żyć na garnuszku państwa? Ostatnim elementem, który nie jest w pełni doceniany, to opanowanie przez PiS Internetu. Skalą jego zawładnięcia PiS zaskoczył przeciwników i zaskakuje nadal. Do dziś Opozycja nie wdrożyła programów, które by niwelowały tę przewagę, mimo że one istnieją. Tym sposobem można elektoratowi PiSu wmówić każdą rzecz, choćby to, że jesteśmy potęgą gospodarczą, której wszyscy się boją, albo to, że papież Franciszek jest lewakiem. Można też bez końca wmawiać ludziom, że PiS jako jedyna partia spełnia obietnice wyborcze, choć tak naprawdę w pełni spełniono tylko jedną, o zmianie ustroju podczas kampanii dziwnym trafem nie było mowy, albo ta mowa była mocno zakamuflowana. Tymczasem z uporem i konsekwencją wdrażane są jedynie te projekty, które dotyczą ograniczenia zgromadzeń, przejęcia służb i sądów oraz ustawienia wyborów. Stan szkolnictwa, służby zdrowia, obniżenie VAT, ustawa dla frankowiczów, czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku i darmowe leki dla seniorów, a więc to, co faktycznie pomogłoby ludziom i o czym PiS głośno krzyczało w kampanii – kompletnie leży odłogiem. Nudnym już evergreenem tej władzy są tylko, jak mantra, powtarzane dykteryjki o sukcesie 500+ i ośmiu latach rządów Platformy. To pokazuje prawdziwe intencje tej władzy.

Czytam, że niektórzy czują się dziś przez tę władzę oszukani. Ale ja ani nie podzielam tego poglądu, ani go nie rozumiem. Tak można by się czuć tylko wtedy, gdyby Kaczyński obiecał narodowi kontynuację liberalnej demokracji, tymczasem już w kampanii wyborczej wysyłał sygnały, które dla każdego powinny być czytelne – jak choćby ten z ukryciem projektu nowej konstytucji oraz ukryciem Macierewicza (o ukryciu siebie samego nie wspomnę). Nikt nie powinien czuć się oszukany przez Kaczyńskiego, gdyż akurat pod tym względem wykonuje on wszystko to, o czym marzył i zapowiadał przez lata. Nie wydaje mi się też, aby przypadkiem było powoływanie się na wyrok Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie kary dla TVN24, tak jak prokurator Piotrowicz ze Stanu Wojennego nie jest przypadkowo twarzą zamachu na niezawisłość trzeciej władzy. Normalnie każdy demokrata z bagażem doświadczeń z tamtych lat nie dopuściłby do czegoś takiego, ale Kaczyński nie jest demokratą, Kaczyński jest wyznawcą tezy, że cel uświęca środki. I to ta teza jest generalnym fundamentem IV RP. Państwo Kaczyńskiego oparte jest na zasadzie “wszystko dobre, co przynosi mi korzyść”. Pod tym względem niczym nie różni się od Polski Ludowej.

Polacy stanęli dziś na rozdrożu dróg. Każdemu, komu nie jest po drodze z taką Polską, pozostają do wyboru dwie ścieżki. Można albo uznać, wzorem pokolenia lat 60-tych ubiegłego wieku, że nie da się nic zrobić i że filozofia małej stabilizacji, nawet kosztem naginania praw obywatelskich, jest w gruncie rzeczy do przyjęcia i zacząć się w tej Polsce jakoś urządzać, albo uznać, że państwo PiS chwilowo zgarnęło wszystko i stawić temu czoła, robiąc manewr uprzedzający, polegający na zwarciu tych wszystkich sił, które są takiemu państwu przeciwne wokół hasła budowy nowej Rzeczpospolitej.

W całej tej ważnej i słusznej obronie demokratycznego państwa prawa nie można zapominać o tym, że III RP nie była idealnym państwem, spełniającym marzenia każdego obywatela. Ponad wszelką wątpliwość można bez przesady uznać, że III Rzeczpospolita obarczona była pewnymi grzechami, jak pokazało życie, na tyle istotnymi, iż utorowały one drogę do autorytarnej władzy Kaczyńskiemu. Przy czym słowo “była” jest ze wszech miar adekwatne, bowiem na naszych oczach obóz władzy urzeczywistnił właśnie swoją idee fixe, jaką było wdrożenie w życie IV RP. Śmiało zatem można postawić tezę, iż nie byłoby IV RP, gdyby nie pierworodne grzechy III RP. Ale jeśli III Rzeczpospolita była samym złem, jak chce tego obecna władza, tłumacząc gawiedzi zamach na Konstytucję, to nie da się wymazać z annałów historii takich oczywistych faktów, jak rządy drugiej Solidarności w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy rząd PiS, czy wreszcie rządy Lecha Kaczyńskiego w stolicy i jako głowy tego państwa. I jest to konstatacja ponad wszelką miarę oczywista.

Zatem…

 

III RP. Gdzie byliśmy?

Ocenę historyczną III RP zostawmy fachowcom, być może kiedyś doczekamy się, jako naród, rzetelnej oceny dokonanej przez historyków, którzy nie będą tworzyć jej na nowo, wygumkowując zasłużonych bohaterów, aby przypodobać się władzy. Ja chciałbym ją opisać ze swojej perspektywy, tak jak ją pamiętam od jej zarania, okiem wtedy młodego mężczyzny, który uwierzył w idee głoszone przez profesora Balcerowicza i grupę gdańskich liberałów – bierzcie sprawy w swoje ręce! No to wzięliśmy. Pokolenie tamtych dwudziestoparolatków było czystym materiałem testowym, bo nikt nas przecież nie uczył w szkołach nawet podstaw ekonomii. Mieliśmy wtedy tylko entuzjazm i żyłkę przedsiębiorczości, którą prawie każdy Polak wyssał z mlekiem matki – jako swoisty dar, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten właśnie dar pozwolił nam przetrwać rozbiory, zbudować całkiem niezłą II RP i przeżyć pół wieku komunizmu.

Więc testowano na nas projekt, którego w historii świata wcześniej nie przerabiano, czyli jak pokojowo przejść od komunizmu do kapitalizmu. Nie było łatwo. Śmiem twierdzić, że każdy kto na przełomie lat 80/90 rzucił się w ten wir przedsiębiorczości, mógłby spokojnie napisać książkę o swoich przeżyciach. Nie inaczej jest ze mną. Widziałem powstające fortuny w ciągu pół roku i ich upadki w czasie jeszcze krótszym. Widziałem gigantyczne przekręty finansowe, gdzie jedna firma bogaciła się kosztem innej firmy – sam doświadczyłem takiego spektakularnego ciosu od wydawałoby się wiarygodnej spółki handlowej, która później okazała się zwykłą przykrywką dla zorganizowanej grupy przestępczej. Rany leczyłem kilka lat… Widziałem ten cały rodzący się kapitalizm, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej etatystyczny. W zasadzie tylko pierwsze dwa lata były prawdziwym rajem gospodarczym, później do głosu zaczęli dochodzić różni szarlatani, rodem z drugiej Solidarności i zaczęli z Polski robić wydmuszkę liberalnej gospodarki, z każdym rokiem bardziej socjalną. Widziałem zmieniające się i bogacące duże miasta, głównie na zachód od Wisły i coraz bardziej odstającą Polskę wschodnią. Zajęci nadrabianiem straconych przez komunizm lat, zapomnieliśmy o tej drugiej Polsce, która nie zdążyła w odpowiednim czasie wsiąść do właściwego pociągu, z przyczyn przecież różnych. Jedni po prostu żyli wspomnieniami, tkwiąc w czasach PRL, w której “wszystko było”, drudzy kompletnie nie rozumieli tej nowej Polski, bo niby skąd ją mieli rozumieć, skoro nikt im jej nie tłumaczył? Widziałem też w zasadzie od samego początku powstania III RP bezpardonową wojnę między niedawnymi przecież współbraćmi z opozycji solidarnościowej. Pamiętam doskonale, kiedy na tę scenę wszedł Jarosław Kaczyński – od początku z jednym i tym samym przekazem.

III RP kompromisem stała, co powszechnie uznawane jest za jej grzech główny. Ci o poglądach lewicowych narzekają, że kompromis z Kościołem był zbyt głęboki, ci o przekonaniach prawicowych oskarżają o zdradę narodową tych, którzy w jego zawieraniu brali udział, nie chcąc pamiętać, że wśród nich było wielu dzisiejszych wyznawców prawicowego odnowienia Polski. A Lech Kaczyński co tam robił? Tak, III RP była obarczona wieloma grzechami, ale nie kompromisy były złe, tylko część polityków, którzy świadomie wykorzystywali (i wykorzystują po dziś dzień) prawdziwy grzech pierworodny Trzeciej, czyli totalną abdykację w kwestii najważniejszej – edukacji. Bo hasło: “edukacja, głupcze!” zostało całkowicie odsunięte na bok, gdy Polacy dorabiali się i gonili Zachód, gdyż III RP tym właśnie była – państwem, w którym każdy Polak miał się odbić od szarości komuny, po to, by nie wstydzić się Polskości podczas wakacji czy podróży służbowych. III RP zapomniała o edukacji i to, a nie kompromisy, jest przyczyną zwycięstwa Czwartej. Żaden polityk nie przekonałby do swoich chorych haseł tylu wyborców, gdyby ci przerobili w szkołach choćby podstawy ekonomii i politologii.

Pamiętam budowanie podwalin pod nowoczesne państwo. Pamiętam Małą Konstytucję i dążenia Lecha Wałęsy do jej wykorzystania dla swoich wizji, pamiętam Lecha Falandysza, który interpretował jej zapisy, niczym orkiestrowy wirtuoz. To co dzisiaj robi Kaczyński i jego “prawnicy”, to żałosny spektakl prymitywizmu prawnego. Oni wszyscy mogliby czyścić buty Falandyszowi. Pamiętam też budowanie wspólnoty wokół Nowej Konstytucji, prawdziwy społeczny dialog różnych środowisk, który z dzisiejszymi manipulacjami prezydenta Dudy nie ma nic wspólnego. Pamiętam doskonale tę narodową dyskusję na temat preambuły do Konstytucji, aby znalazły się w niej zapisy dla każdego Polaka ważne. Każdego! Pamiętam walkę o rzecz w demokracji świętą – trójpodział władz, bo tylko takie państwo może być państwem bezpiecznym, odpornym na naturalną chęć dążenia polityków do władzy wszechobecnej i wszędobylskiej. Uczyliśmy się wszyscy tej zachodniej demokracji, pochodzącej wprost od barona de La Brède, znanego na świecie jako Monteskiusz. Władza polityczna nad obywatelami musi być hamowana i ograniczana, a tym hamulcem musi być władza trzecia – całkowicie niezależni od polityków sędziowie. Widziałem, jak władza ta oczyszczała swoje szeregi z komunistycznych złogów, widziałem jak budowali swój etos. Jestem realistą, wiem, że sędziowie nie są idealni, można im zarzucić sporo, ale powinniśmy im, jako społeczeństwo, pozwolić, aby sami ten etos zbudowali do końca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie udawał, że w karygodnym procederze złodziejskiej reprywatyzacji brali udział także niektórzy sędziowie. Ale pamiętać trzeba, że działo się to również pod okiem polityków wszystkich opcji, a zamieszani w ten proces byli też urzędnicy, adwokaci i biegli sądowi z dziedziny obrotu nieruchomościami. Sędziowie mają dziś dużo do udowodnienia i powinniśmy pozwolić im się wykazać. Do dzisiaj też żaden Sejm nie uchwalił dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej, bo małą uchwalił parlament poprzedniej kadencji za czasów koalicji PO/PSL.

Pamiętam dramat Tadeusza Mazowieckiego, gdy sromotnie i upokarzająco przegrywał z przybyszem z kosmosu, niejakim Stanem Tymińskim, machającym czarną teczką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że podział na “złe elity III RP” i na “prawdziwych Polaków” będzie się pogłębiał z każdym rokiem. Mazowiecki nie rozumiał tego – wierzył, że Polacy to naród racjonalny i cierpliwy. Tymczasem suweren już wtedy miał inne wyobrażenia o mądrości i wyrozumiałości dla władzy. Niezliczone kłótnie, zakończone ostrym i jedynym możliwym rozwiązaniem – dymisją rządu Olszewskiego, doprowadziły do przekazania władzy po raz pierwszy w ręce postkomunistów, którzy przetrwali z rządami całą kadencję. Potem Polacy władzę przekazali w ręce związkowców z AWS i po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy jak wygląda rządzenie krajem z tylnego siedzenia, co zakończyło się po czterech latach powrotem do władzy SLD i zawsze chętnego do współrządzenia PSL, jednak tym razem z poparciem tak wysokim, że władza ta mogła nam zmienić nawet zimę w lato lub odwrotnie. Zaprzepaszczono przy okazji 4 lata wdrażania koniecznych i trudnych reform Premiera Buzka. Po drodze jeszcze, dzięki twardej polityce Lecha Wałęsy wyprowadziliśmy Armię Czerwoną z Polski, aby po kilku latach znaleźć się w NATO, a pod koniec drugich rządów SLD wejść do Unii Europejskiej, co było dla większości Polaków wyśnionym marzeniem. Gdy trzy lata później staliśmy się członkiem Układu z Schengen poczuliśmy prawdziwy zew wolności, pamiętam swój pierwszy wtedy przejazd przez granicę polsko-niemiecką bez zatrzymywania. Potem był wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego i Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, co stanowiło dowód uznania dla zasług Polski w jej wieloletnich dążeniach ku wolności. Gdy Tusk obejmował pierwszą, dwuipółletnią, kadencję szefa Rady, powiedział: “80 proc. moich rodaków głęboko wierzy w sens Unii Europejskiej i nie szuka alternatywy”. 2004, 2007, 2009 i 2014, to cezury pokazujące, że ostatecznie wyrwaliśmy się spod jarzma Wschodu. Dziś, po ponad dwóch latach rządów prawicy, możemy śmiało zapytać: czy naprawdę ostatecznie?

Pamiętam kolejny rozdział budowania III RP, jakim był gorąco popierany przez Polaków projekt POPiS. Czuło się wtedy prawdziwą nadzieję na zmianę, zwłaszcza, że rządy lewicy skończyły się wielkimi skandalami, związanymi z niszczeniem wielkich prywatnych firm, czy też aferą Rywina, która okazała się dla Polaków nie do przetrawienia. POPiS miał w sobie coś atrakcyjnego, nadzieję na połączenie dwóch obozów postsolidarnościowych, którym nie było już wtedy po drodze. Nadzieja ta okazała się jednak płonna i uniosła się w niebyt historii, niczym papierosowy dym. To był początek bardzo długiego procesu zmierzchu III RP. Najpierw pierwszy rząd PiS, który od razu pokazał prawdziwe intencje Kaczyńskiego, a potem wybór jego brata na prezydenta i oszałamiające: “melduję wykonanie zadania, panie prezesie”. To te słowa powinny służyć za prawdziwe wyjaśnienie przyczyn późniejszej katastrofy tupolewa, która z początkowej fazy wielkiego zjednoczenia narodu szybko przeszła w polskie piekło, umiejętnie podsycane do dziś.

Pamiętam też te kampanie wyborcze, pełne kłamstw, manipulacji i smrodu dziadka z Wermachtu – wiadomo było, że nie ma takiego świństwa, którego nie można byłoby użyć, aby wygrać wybory. Dwa lata wystarczyły, żeby podziękować PiS-owi i w euforii wybrać Platformę. Tuskowa filozofia ciepłej wody w kranie była wtedy lekiem na skołatane serca większości Polaków i niechybnie przeszłaby w fazę żwawszą, gdyby nie kryzys, jaki spadł na cywilizowany świat, niczym grom z jasnego nieba. Oczywistym było, że wszystkie plany dynamicznego rozwoju, ujednolicenia podatków i kilku jeszcze innych obietnic wyborczych można było schować do szuflad. Ważniejsze było to, jak przejść suchą nogą po tym wzburzonym morzu, dając Polakom poczucie bezpieczeństwa, gdy wokół padały jak kawki takie giganty jak Lehman Brothers, który działał blisko 160 lat. Rząd Platformy i PSL zajęty stabilizowaniem sytuacji zapomniał o tym, o czym nie pamiętano od początku III Rzeczpospolitej, czyli o tłumaczeniu ludziom po co robi się to, co robi (ilu wyborców wiedziało na przykład o całym programie prospołecznym rządów PO/PSL? O urlopach macierzyńskich i tacierzyńskich? O programie budowy żłobków i przedszkoli? O programie walki z ubóstwem?). Tusk myślał, jak sądzę, że Euro 2012 i tysiące kilometrów autostrad wystarczą. A PiS przyczajony czekał, umiejętnie wykorzystując ten błąd zaniechania, podsycał nastroje z każdym rokiem coraz bardziej. Aż wreszcie doszło do kulminacji, zwieńczonej ośmiorniczkami przy dobrym winie w pewnej znanej restauracji w Warszawie. Jak można było tak zaprzepaścić osiem, całkiem niezłych dla Polski, lat, przygotowując mocne podwaliny do rozdawnictwa, jakie zafundował potem Polsce PiS, przypisując sobie całe dobro?

Żółta karta należała się Platformie, była niczym ożywczy zdrój, niestety cios okazał się tak bolesny, że właściwie do dzisiaj trudno się Platformie pozbierać, czego wcale nie ułatwia wyrosła z jej drzewa Nowoczesna, która, bądźmy szczerzy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei.

Można więc bez wahania powiedzieć, a ja jestem w pełni oddany temu poglądowi, że Polska doszła do punktu, skąd dalszy marsz nie przyniesie już żadnych korzyści narodowi. Nazwijmy rzeczy po imieniu – III RP dobiegła kresu swej historii dokładnie z dniem wyboru PiS w 2015 roku z nagrodą w postaci samodzielnych rządów. Nikomu do tej pory się to nie udało. III RP zapłaciła za wszystkie swoje błędy, które zostały tak mocno uwypuklone w zmanipulowanej kampanii wyborczej obozu prawicy, że zdołały przykryć jej niewątpliwe sukcesy. Grzech pierworodny – odłogiem położona edukacja za czasów wszystkich rządów lat 1989-2015 – dał o sobie znać w najbardziej dotkliwej formie, jaką są rządy obozu władzy, który nie liczy się z żadnymi standardami demokracji.

Wiemy już zatem, co było oczywiste dla mnie od dawna, że prezydent ostatecznie pogrzebał trójpodział władz, za moment pogrzebie też wolne od manipulacji wybory, a na koniec podpisze też wyrok na wolne, prywatne media, bo na tym polega deal zawarty z Kaczyńskim, którego elementem jest rząd Morawieckiego. I tylko ktoś bardzo naiwny lub niewyrobiony politycznie sądzić może, że cała ta “reforma” sądownictwa ma na celu poprawę losu obywatela. Jej prawdziwym celem jest rozprawa z opozycją, bo gdy cały wymiar sprawiedliwości jest w jednych rękach można wreszcie dokonać tej “dziejowej sprawiedliwości”, dokładnie tak samo, jak chcieli zrobić to komuniści.

To wszystko jest już dzisiaj jasne. Brak nam tylko jednego. Odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim zamierza zrobić Opozycja, która zmuszona zostanie do ostatecznego zjednoczenia.

Dlatego…

 

Co dalej?

To najlepszy moment na atak, pod jednym wszakże warunkiem, że Opozycja dojrzała już do idei wspólnego frontu anty PiS. To dobry moment także dlatego, że główne partie opozycyjne są świeżo po wewnętrznych wyborach, co powinno tylko te partie wzmocnić (frakcji Petru w Nowoczesnej radzę przejść do PO). Odejść na plan dalszy mogą więc wszelkie swary i akademickie dyskusje o nowych twarzach w kierownictwie tych ugrupowań, które są zwykłą stratą czasu. To idealny moment, aby zrobić krok wyprzedzający działania prezydenta i rządu, czyli pociągnąć za sobą nie tylko elektorat własny, ale co najważniejsze, elektorat płynny, który od kilkunastu tygodni został przez PiS definitywnie porzucony. Obóz prawicowy co miał do rozdania już rozdał, teraz zaczyna kisić się we własnym sosie podziału owoców władzy i mówić wyłącznie do swoich. A moment, kiedy partia rządząca zaczyna mówić wyłącznie do własnego elektoratu, jest początkiem jej końca. Obóz władzy robi to od kilkunastu tygodni.

Jokerem w talii kart Opozycji powinno być hasło budowy V Rzeczpospolitej, całkowicie nowej Polski po PiS-ie. Francja ma swoją V Republikę (nie mówię, że to ona ma być wzorem), my możemy mieć swoją V RP, z wyraźnie nakreślonymi standardami demokracji liberalnej i wyraźnym rozdziałem państwa od kościoła, ale gwarantującą byt każdemu. Ten projekt powinien połączyć wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski. O walorach integrujących i podnoszących poparcie nie wspomnę.

Dość więc już tego biadolenia! Wiadomo, że Kaczyński zrealizuje wszystko, co zamierzał od lat i żadne protesty już tego nie zmienią. Naród chce dostać na noworoczny stół prezent od Opozycji, którym powinno być coś, co jest w stanie porwać ludzi. Same protesty, choć bardzo ważne w warstwie jednoczenia poglądów, to za mało.

Dajcie Polakom nową ideę!

Śladem Andrzeja Olechowskiego rzucam i promuję to hasło od jakiegoś czasu. Przedstawcie Polakom plan na “co dalej”. To nie może być klajstrowanie III RP, czy naprawianie IV, to musi być coś nowego, konkretnego i jasno opisanego.

Chcemy wygrać wybory? Weźmy się za bary z tą ideą.

Oto moja prywatna lista propozycji i sugestii, rozszerzona i rozbudowana, względem moich wcześniejszych tekstów na ten temat.

1. Wyraźny podział kompetencji władz. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny podział kompetencji pomiędzy ośrodkami władzy. Tak, niby jest on wyraźnie zaznaczony, ale pamiętajmy, że to co jest oczywiste dla profesora czy doktora prawa, nie musi być jasne dla zwykłego Polaka, a prawo powinno być jasne i oczywiste, aby unikać jego beznamiętnego naginania. Jak pokazuje rzeczywistość także dla wykształconych przecież publicystów prawicowych nie jest to klarowne (choć wiem, że większość z nich po prostu cynicznie gra, udając, że PiS nie łamie Konstytucji).

2. Jasne kryteria wyboru władzy sądowniczej. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźne kompetencje dotyczące wyboru władzy sądowniczej. Niech będzie jasno napisane kto i ilu wybiera członków do KRS. Tak, Konstytucję trzeba czytać całościowo, bez wyrywkowej interpretacji jej zapisów, ale zmiana ta niczego nie pogorszy, a jedynie na lata wytrąci argumenty tym wszystkim, którzy będą chcieli  Konstytucję naginać i łamać jeszcze bardziej. Mówiąc krótko: niech jasno będzie zapisany trójpodział władz.

3. Wybór członków najważniejszych instytucji w Państwie. Wprowadzić trzeba, jako zasadę naczelną wyboru do wszystkich ważnych instytucji państwowych, większość 3/5 głosów jako warunek obligatoryjny bez żadnych innych opcji, co wymusi dogadywanie się rządzących z opozycją. Tworzenie fikcji w postaci “jeśli nie uda się wyłonić większością 3/5 głosów, to wyłaniamy ją większością zwykłą”, jest po prostu kpiną. Nie obawiałbym się paraliżu, gdyż każda władza do rządzenia potrzebuje tych instytucji, więc będzie zmuszona do kompromisów. Jest wtedy szansa na złagodzenie tej latami trwającej plemiennej wojny. Dobry kompromis to nic złego.

4. Izba Kontrolna w Sądzie Najwyższym. Zgoda, stworzyć trzeba w Sądzie Najwyższym izbę kontroli sędziów, ale niech będzie ona złożona z równej liczby sędziów powoływanych przez przedstawicieli III władzy, parlament i prezydenta. Dajmy sobie spokój z ławnikami, nie twórzmy sądów ludowych. Niech taka izba powstanie. Sposób jej powołania da względną równowagę w tej izbie, a jednocześnie spełni oczekiwania części społeczeństwa. Niech i trzecia władza podlega kontroli.

5. Prokuratura i rząd to muszą być dwie odrębne instytucje. Oddzielić należy prokuraturę od rządu, ale dając jej jeszcze większą niezależność, niż było to za rządów PO/PSL. Prokurator generalny powinien być wyłaniany w wyborach powszechnych podczas wyborów parlamentarnych.

6. Niezależność religii od państwa. Religia niech będzie religią a nie polityką. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny i jednoznaczny rozdział kościołów od państwa. Zapisanie tego w Konstytucji zakończy niekończące się wojny religijne w Polsce.

7. Kompromis aborcyjny. Kompromis aborcyjny (ten, który obowiązuje obecnie) powinien być zapisany w Konstytucji, aby zdecydowanie utrudnić ciągłą grę tym tematem, zarówno przez lewicę jak i prawicę. Zapisanie tego w Ustawie Zasadniczej powinno także zakończyć niekończącą się dyskusję na ten temat.

8. Rada Podręczników i Rada Mediów. Stworzyć trzeba Radę Podręczników Szkolnych oraz Radę Mediów, aby czuwały nad właściwymi treściami w podręcznikach szkolnych i pluralizmem w mediach. Wybór członków tych Rad niech odbywa się według generalnej zasady większości 3/5. KRRiT niech odejdzie do annałów historii. Ciągła gra historią – także.

9. Sędziowie Pokoju. Wprowadzić trzeba w sądach sędziów pokoju do rozstrzygania drobnych spraw, obligatoryjną darmową mediację, niższe opłaty sądowe i prostsze zasady skargi nadzwyczajnej do SN w przypadku gdy wyroki obu instancji różnią się zasadniczo. Ten ostatni postulat można uregulować odpowiednią zmianą w Kodeksie Postępowania Cywilnego, tworząc swoistą III instancję postępowania. W procedurze karnej można by uczynić podobnie. Kasacja wyroku obecnie jeszcze obowiązująca to zwykła fikcja, a skarga nadzwyczajna proponowana przez prezydenta, to ponury żart z prawa.

10. Polityka pomnikowa. Postawić trzeba w Warszawie (i tylko w Warszawie) pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, ale jednocześnie z gwarancją, że pomnik też będzie miał Lech Wałęsa. Tym samym zakończyć ten niekończący się spektakl smoleńską grą.

11. Wybory. Wprowadzić z powrotem JOW-y w wyborach samorządowych w każdej gminie z wyjątkiem wyborów do sejmików wojewódzkich. Wyborami niech zajmują się sędziowie a nie politycy.

12. IPN i przejęcie narracji historycznej. Zapisać trzeba jasne kompetencje Instytutowi Pamięci Narodowej, nie likwidować. Niech zajmie się też wiarygodną i kompetentną oceną III RP. Żadnego mieszania polityki z historią. Członków do Rady IPN niech wybiera Sejm większością 3/5. Ministerstwo Kultury powinno przygotować kampanię społeczną odkłamującą historię z narracją historyczną akceptowalną także dla zwolenników “większego znaczenia Polski w historii świata”.

13. Ustawa o zgromadzeniach. Przywrócić trzeba obywatelom prawo do zgromadzeń. Ale rozróby pacyfikować w zarodku i bezwzględnie. Ochrona własności prywatnej, samorządowej i państwowej winna być nadrzędna.

14. Służba Cywilna. Zapisać trzeba w Konstytucji zasady funkcjonowania Służby Cywilnej jako kuźni kadr państwowych. Urzędnik powinien być wysokiej klasy specjalistą. Czym wyższy urząd, tym większy stopień specjalizacji.

15. Obrót ziemią. Dać trzeba konstytucyjne gwarancje dotyczące obrotu ziemią jak każdą własnością prywatną. Żadnych ograniczeń, a zwłaszcza faworyzowania Kościołów.

16. Reprywatyzacja. Uchwalić trzeba wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Dość tej fikcji. Prawa lokatorów winny być tak samo chronione jak prawa spadkowe i właścicielskie, zaś sądy powinny rozstrzygać czy dany właściciel kamienicy nie nadużywa władzy nad lokatorami, windując czynsze ponad rynkową wartość w danym mieście.

17. Ochrona przyrody. Przyroda powinna być chroniona konstytucyjnie. Widocznie w Polsce tak trzeba.

18. Organizacje pozarządowe. Dać trzeba gwarancję niezależności organizacjom pozarządowym. To także powinno być prawo zapisane w Konstytucji.

19. In vitro. Zagwarantować trzeba także konstytucyjne prawo obywatela do programu in vitro. Państwo powinno ten program finansować, jako jeden z programów demograficznych.

20. Związki partnerskie. Konstytucja powinna je gwarantować. W demokracji liberalnej nie ma żadnego powodu, aby ta kwestia nie była uregulowana. Adopcja dzieci w związkach partnerskich powinna zostać także uregulowana w myśl zasady, że każdy obywatel jest wobec prawa równy. Odpowiednie ministerstwo powinno wdrożyć wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat.

21. Szkoły. Zagwarantować trzeba konstytucyjny podział na szkoły państwowe, prywatne i wyznaniowe. Ze szkół państwowych musi zniknąć “obowiązkowa” religia (która obowiązkowa póki co nie jest, ale tylko teoretycznie) i krzyże ze ścian – nauka religii niech będzie autentycznie dobrowolna, a w salce do jej nauki niech wiszą symbole wszystkich najważniejszych kultów. Nauczać trzeba o każdej ważniejszej religii światowej. W pozostałych typach szkół (prywatnych czy wyznaniowych) niech będzie zagwarantowana swoboda wyboru, jakiej religii będzie się nauczać lub czy w ogóle będzie się jej uczyć.

22. Wsparcie najbiedniejszych, czyli nowy program 500+. Zagwarantować trzeba konstytucyjny obowiązek wspierania najbiedniejszych oraz samotnych matek i rodzin wielodzietnych. Należy zapisać minimum gwarantowane jako procent PKB, aby państwo miało obowiązek dzielić się wzrostem gospodarczym z tymi, którzy tego naprawdę potrzebują. Odpowiednia ustawa powinna określać dokładnie zasadny pomocy, aby unikać bezczelnego rozdawnictwa na kredyt, jako formy kupowania głosów wyborczych.

23. Program wsparcia osób starszych. Państwo, które nie dba o osoby najstarsze, jest państwem wstydu. Oddziały geriatryczne powinny być powszechne w całym kraju, a wybrane leki dla seniorów faktycznie muszą być bezpłatne. V RP powinna także stworzyć program tanich kredytów dla przedsiębiorców, którzy chcieliby otwierać specjalistyczne domy opieki dla seniorów. Opłaty za pobyt w tych placówkach także powinny być wspierane przez państwo. Opieka nad seniorami jest tak samo ważna, jak tworzenie programów prodemograficznych.

24. Program budowy mieszkań. Bank Gospodarstwa Krajowego niech wprowadzi program tanich (dotowanych przez państwo) kredytów inwestycyjnych dla deweloperów. Ziemia kupowana pod budownictwo mieszkaniowe powinna być także dotowana z budżetu. Wszystko po to, aby koszt budowy mieszkań był jak najniższy.

25. Program budowy żłobków i przedszkoli. Ze środków zaoszczędzonych na nowym programie 500+ należy budować nowe żłobki i przedszkola, a czesne w tych instytucjach należy także dotować, aby młode matki mogły jak najszybciej wracać do aktywności zawodowej, co przyniesie kolejne oszczędności w wydatkach państwa na ZUS.

26. Wielki program prywatyzacji spółek skarbu państwa. Gros środków na cele społeczne musi pochodzić ze sprywatyzowanych spółek skarbu państwa. W rękach państwowych powinny zostać tylko same strategiczne spółki (głównie stricte zbrojeniowe). Pozostałe powinny zostać sprywatyzowane poprzez publiczną sprzedaż na Giełdzie Papierów Wartościowych. To jedyny uczciwy sposób prywatyzowania. Ministerstwo Skarbu powinno przygotować wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat. Sprywatyzowane spółki wnosiłyby więcej środków do budżetu, a przede wszystkim ukrócone zostałoby polityczne rozdawnictwo stanowisk.

27. Wiek emerytalny. Wiek ten trzeba podnieść do 70 lat dla mężczyzn i 67 lat dla kobiet – to jedyna gwarancja, że państwo nie upadnie za lat kilka. Ale jednocześnie wprowadzić trzeba rozwiązania dla osób, które chciałby skorzystać ze wcześniejszej emerytury, zaznaczając jednak, że jej wysokość będzie ograniczona. Społeczeństwa żyją coraz dłużej, rośnie armia osób zawodowo nieczynnych. Państwo nie powinno także ograniczać aktywności zawodowej emerytom.

28. Konstytucja dla biznesu. Stworzyć trzeba rzetelną i realną Konstytucję Dla Biznesu, uprościć maksymalnie system podatkowy, ujednolicić VAT, a środki uzyskane w ten sposób przeznaczyć na pomoc najbardziej potrzebującym, tak aby program pomocowy nie był w istocie kredytem do spłaty przez przyszłe pokolenia. Nie utrudniać życia przedsiębiorcom. Stworzyć program finansowania inwestycji przedsięwzięć gospodarczych, pamiętając, że to małe i średnie firmy prywatne generują najwyższy dochód państwa.

29. Trybunał Konstytucyjny. Przywrócić trzeba Trybunał Konstytucyjny do życia. Wybrani prawidłowo sędziowie niech zastąpią dublerów, a nowi niech będą wybierani według zasady 3/5. Trybunał to jedyna instytucja hamująca zapędy polityków.

30. Rozliczenie polityków za łamanie Konstytucji. Aby V RP nie była obarczona grzechem zaniechania u jej zarania, niezbędne jest postawienie polityków, którzy dopuścili się złamania Konstytucji przed Trybunałem Stanu. Jest to także niezbędne dla poszanowania prawa, którego wymaga się od zwykłych obywateli.

Zapewne można by te propozycje zapisać inaczej, zapewne można by je jeszcze rozszerzyć o inne, ważne kwestie. Ale nie o szczegóły idzie. Idzie o danie ludziom nadziei, że jest plan na Polskę po PiS-ie, i że to nie jest plan naprawy czegoś, czego się już naprawić nie da i czegoś, co tak naprawdę nie spełniało oczekiwań większości Polaków. Tę potrzebę widać było już u schyłku drugiego rządu PO/PSL. Kaczyński to rozumiał i taką propozycję Polakom złożył, ale Kaczyński nie rozumie współczesnego świata. Jego pomysłem na państwo, jest państwo wszechmocne, omnipotentne, a tym samym z innej epoki.

V Rzeczpospolita powinna być państwem z jednej strony nowoczesnym i liberalnym, ale gwarantować też powinna bezpieczeństwo tym wszystkim, którzy we współczesnym świecie nie mogą się odnaleźć. I powinno być to konstytucyjnie gwarantowane. Polska będzie potrzebować odnowy, rządy obozu prawicy nie będą dobre – mimo miliardów wydawanych na propagandę sukcesu, nie da się w nieskończoność zaklinać rzeczywistości.

Twierdzę, że narracja dotycząca rujnowania państwa prawa nie przynosi już efektów. Coraz więcej ludzi rozumie, że Kaczyński zagarnął wszystkie frukty i zrobi wiele, aby ich nie oddać. Coraz więcej osób patrzy na to ze smutkiem, brak niektórym wiary, że da się to odkręcić. Dlatego konieczne jest wyprzedzenie, a tym wyprzedzeniem musi być coś, co będzie też wyzwaniem intelektualnym na tyle dużym, aby można było zebrać wokół tego projektu 2/3 głosów w przyszłym Sejmie w celu urealnienia Konstytucji oraz aby możliwe było jej zatwierdzenie w drodze Referendum. W 2019 roku przypadnie okrągła 30 rocznica odzyskania wolności, a to byłby idealny moment na rozpoczęcie procesu odnowy państwa, zapoczątkowanego zwycięstwem wyborczym Opozycji. Proponuję 30 zasad nowego państwa na 30-lecie wolności. Tak powinna powstać V Rzeczpospolita Polska.

Pora najwyższa zrozumieć, że nie da się inaczej pokonać Kaczyńskiego.

 

Good night and good luck.

 

Pisane w dniach 18-27.12.2017 roku.

 

 

 

PiS-prokuratura i rogaty orzeł bez korony :)

Kiedy partia Prawo i Sprawiedliwość (wraz ze swoimi przystawkami: Solidarną Polską i – wówczas – Polską Razem) zlikwidowała niemal na samym początku kadencji niezależną prokuraturę i w jej miejsce ustanowiła organ partyjny w unii personalnej z Ministrem „Sprawiedliwości”, nie można było mieć złudzeń, że działania takiej PiS-prokuratury niewiele będą miały wspólnego czy to z prawem, czy sprawiedliwością, czy choćby z interesem publicznym.

Odtąd należy więc oskarżać przeciwników politycznych i łagodnie traktować obóz rządzący i jego zaplecze. Co jest dobre dla partii, to nie stanowi czynu zabronionego. Co dla partii złe, staje się zbrodnią. A jednak nie wszystkiego można było się spodziewać. Było natomiast jasne – każdy PiS-prokurator, podlegający zwierzchnictwu PiS-prokuratora Generalnego, będzie musiał słuchać ministra i partii, zamiast myśleć. Mimo wszystko elementarnej wiedzy czy zdolności kojarzenia faktów można było wymagać od osób pełniących, bądź co bądź, odpowiedzialne funkcje publiczne.

Kpiną, farsą i kabaretem okazuje się więc sytuacja, w której jeden z owych PiS-prokuratorów zdaje się nie wiedzieć, że wedle art. 28 Konstytucji „Godłem Rzeczypospolitej Polskiej jest wizerunek orła białego w koronie w czerwonym polu” (1). Bardziej szczegółową definicję zawiera jeszcze art. 2 Ustawy o godle, barwach i hymnie Rzeczypospolitej Polskiej oraz o pieczęciach państwowych: „Godłem Rzeczypospolitej Polskiej jest wizerunek orła białego ze złotą koroną na głowie zwróconej w prawo, z rozwiniętymi skrzydłami, z dziobem i szponami złotymi, umieszczony w czerwonym polu tarczy” (wytłuszczenie – jwb). Wzór tego godła (herbu) jest też załącznikiem do ustawy.

Jasno z tego wynika, że godłem Rzeczypospolitej Polskiej nie jest i nie może być rysunek orła (czy też dowolnego innego stworzenia) bez korony, ale za to z rogami, dwoma wężami i odwróconym krzyżem. No, a przynajmniej jasne dla każdego, komu nie zabroniono rozumowania.

Tymczasem PiS-prokuratura Okręgowa w Gdańsku postanowiła zakpić sobie z przepisów ustawy i postawić zarzut wobec Adama Darskiego, szerzej znanego jako „Nergal”, lidera metalowej grupy Behemoth, i jeszcze jednej osoby – zarzut znieważenia godła polskiego poprzez publikacje takiego właśnie rysunku! Plakat promujący zeszłoroczną trasę koncertową „Rzeczpospolita Niewierna” można znaleźć w internecie (2).

Doprawdy, trzeba mieć wiele wyobraźni, by na tym rysunku doszukać się, przypomnijmy, orła białego ze złotą koroną na głowie zwróconą w prawo, z rozwiniętymi skrzydłami, z dziobem i szponami złotymi w czerwonym polu tarczy, a tym bardziej rozpoznać tam znak odwzorowany w załączniku do ustawy. Tymczasem niejaka Grażyna W. (3) z PiS-prokuratury Okręgowej w Gdańsku opowiada jakoby „W projekcie graficznym, który był wykorzystany do promocji trasy, wykorzystano i celowo zniekształcono wzór godła Rzeczpospolitej Polskiej” (4). Paradne.

Z mediów popłynęła informacja, że zawiadomienie o rzekomym popełnieniu przestępstwa złożył m.in. Marek D., związany z PiS radny jednej z gdyńskich dzielnic oraz Ryszard N., samozwańczy tropiciel sekt i groźnych ruchów religijnych (który jednak w tym tropieniu bywa mocno wybiórczy) oraz (już bez szczegółowych informacji) jeden z posłów.

Trudno nie uznać tak absurdalnej decyzji PiS-prokuratury Okręgowej w Gdańsku za niezależną i samodzielną. Jako że PiS-prokuratura jest strukturą hierarchiczną i scentralizowaną (w sposób o wiele bardziej bezwzględny, niż miało to miejsce w czasach istnienia niezależnej prokuratury), taka postawa musiała zyskać aprobatę, a może i prikaz ze strony PiS-prokuratury Generalnej i stojącego na jej czele Zbigniewa Z. To oczywiście się jasno wpisuje w politykę partii rządzącej (z przystawkami), polegającą na lekceważeniu prawa i traktowaniu go instrumentalnie, wykorzystywania do zastraszania przeciwników politycznych i ideowych, a także niszczenia kultury niezależnej.

Wiemy więc, że rysunek, jakim zespół Behemoth promował swoją trasę koncertową, nie stanowi godła polskiego nie spełniając definicji tego godła zawartego w ustawie i Konstytucji. Nie można więc zgodnie z prawem postawić zarzutu znieważenia tego godła poprzez dorysowanie innych symboli (rogów, odwróconego krzyża, węży i innych stylistycznych elementów rysunku). Problem w tym, że wygłupy PiS-prokuratury nie są zapewne wynikiem nudy i braku bardziej produktywnych zajęć.

PiS odkąd rządzi, zajmuje się konsekwentnie ograniczaniem praw obywatelskich i nachalną propagandą konserwatywno-nacjonalistyczno-religijną. Z jednej strony posługuje się m.in. PiS-prokuraturą właśnie do zwalczania przeciwników politycznych i postaw społeczeństwa obywatelskiego (przypomnijmy jak wiele absurdalnych zarzutów dostają choćby osoby uczestniczące w manifestacjach opozycji demokratycznej). Z drugiej, musimy pamiętać, że w tym wypadku nie mówimy o zarzutach wobec opozycjonistów, a reprezentantów niezależnej kultury, choć oczywiście kultury, którą ideolodzy partii rządzącej traktują jako wrogą wobec swojej własnej propagandy.

Dziś mowa jest o zespole muzyki metalowej, w dużej mierze mającej charakter rozrywkowy, natomiast zapędy cenzorsko-moralizatorskie rządzących do niej się nie ograniczają. Warto wspomnieć niedawne szykany polityków i narodowo-katolickich bojówkarzy wobec Teatru Powszechnego za wystawienie (wybitnej i skłaniającej do refleksji, co mogę poświadczyć po obejrzeniu) sztuki „Klątwa” w reżyserii Olivera Frljicia. Cechą wspólną jest próba cenzury postaw nieprzychylnych hołubionym przez władze środowiskom nacjonalistycznym i radykalnie katolickim, czy też postaw promujących inne spojrzenie na świat.

To zresztą nie pierwsze w ostatnim czasie przypadki nękania przez polityków i PiS-prokuraturę pod pretekstem „znieważenia chronionych symboli”. Dwa takie skandaliczne przypadki próby ograniczenia wolności słowa miały niedawno miejsce względem symbolu Polski Walczącej. Znaki wizualnie podobne do symbolu PW zostały użyte: przez Partię Zieloni podczas Marszu Godności 18 czerwca 2016 r. (plakat promujący równość płci z hasłem Nie-Podległa) oraz przez działaczki kobiece podczas Ogólnopolskiego Strajku Kobiet (znaczki „Polka walcząca”). Działacze Partii Zielonych zostali na szczęście uniewinnieni (5), ale jednak aktywistkę OSK skazano (choć sąd apelacyjny obniżył grzywnę, nie zmienia to skandalicznego charakteru tego bezprawnego orzeczenia).

Jak widać ustawa podporządkowująca sądy władzy politycznej już działa i niestety nie jest to abstrakcja. Oskarżający o znieważenie w obu wypadkach wyraźnie nie zauważyli (albo raczej nie chcieli zauważyć) różnicy między nawiązaniem do symbolu, a jego znieważeniem.

Oczywiście, oddając PiS-owi sprawiedliwość, nękanie artystów za korzystanie z wolności słowa nie zaczęło się w 2015 roku. Groteskowy proces tego samego Adama Darskiego za podarcie Biblii podczas jednego z koncertów w 2010 r. zakończył się uniewinnieniem dopiero w lutym 2014 r., a Dorota Rabczewska (znana szerzej jako „Doda”) została nawet skazana w tym samym roku za swoje (jak dla mnie całkiem trafne) opinie na temat autorów tejże księgi!

Dorota Nieznalska, plastyczka i autorka instalacji „Pasja”, z zarzutów znieważenia tzw. „uczuć religijnych” została wprawdzie uniewinniona, ale trudno nie być zbulwersowanym, że uniewinnienie zajęło aż osiem lat! I niestety trafne pozostaje stwierdzenie, że takich polityczno-ideologicznych procesów inkwizycyjnych będzie zapewne jeszcze wiele, póki z kodeksu karnego nie zostanie wykreślony niesławny art. 196 (właśnie ten, który chroni prawnie abstrakcyjne „uczucia religijne”). A na to za rządów PiS nie ma szans – choć słuszne są pretensje do władz poprzednich, że tej sprawy nie załatwiły. W przypadku obecnych zarzutów mówimy jednak o przepisach mniej kontrowersyjnych (dotyczących symboli państwa, a nie religijnych), lecz używanych sprzecznie zarówno z duchem jak i literą prawa.

Fałszywe zarzuty wobec Adama Darskiego są kpiną ze sprawiedliwości i przykładem politycznej usłużności PiS-prokuratury – niestety zgodnej z oczekiwaniami, które były wyrażane, gdy niezależną prokuraturę likwidowano. Rozsądek, prawo i poczucie sprawiedliwości nakazywałyby oczekiwać szybkiego uniewinnienia Darskiego, a także wszczęcia postępowania wobec osób, które złożyły zawiadomienie z art. 238 kodeksu karnego („Kto zawiadamia o przestępstwie lub o przestępstwie skarbowym organ powołany do ścigania wiedząc, że przestępstwa nie popełniono, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”). Niestety, w obliczu dokonanego już politycznego podporządkowania prokuratury, a także postępującego podporządkowania sądownictwa, a więc de facto upadku państwa prawa w Polsce – nie możemy mieć żadnej pewności, że to uniewinnienie nastąpi.

Jacek Władysław Bartyzel – liberał, ateista, zwolennik wolnego rynku, świeckiego państwa, autonomii jednostki. Zainspirowany filozofią obiektywizmu i austriacką szkołą ekonomii. Członek koła Warszawa-Wawer w partii Nowoczesna. Urodzony w Łodzi, ukończył bankowość i finanse na Cass Business School w Londynie. Mieszka na warszawskim Grochowie, pracuje w konsultingu specjalizując się w bankowości i systemach płatniczych.

Zobacz więcej: Temat Liberté! – spór o godło

(1) Słusznie oburzają się heraldycy, że w ten sposób, z określeniem tła stanowiącego tarczę, zdefiniowany może być herb a nie godło, ale pomińmy tu tę nieścisłość i trzymajmy się chwilowo litery prawa w tej materii.

(2) Zob. link. Zespołowi PiS-prokuratura zabroniła rozpowszechniania grafiki.

(3) Skoro mówimy nie o poważnych oskarżeniach, a o absurdalnej szopce w wykonaniu PiS-prokuratury i jej politycznych protektorów mającej się nijak do prawa, to zamiast „anonimizować” nazwisko Adama „Nergala” Darskiego, któremu trudno cokolwiek w tej sprawie zarzucić, a którego tożsamość jest powszechnie znana, przyjmijmy na potrzeby tego artykułu konwencję anonimizowania nazwisk osób uczestniczących w stawianiu absurdalnych zarzutów i nagonce, którą tu opisujemy – choćby po to, by oszczędzić im wstydu, gdyby jednak kiedyś wykazali się refleksją, a także po to, by nie robić zbędnej reklamy tym osobom.

(4) Cytat za: „Zarzut znieważenia polskiego godła dla muzyków grupy Behemoth. Chodzi o grafikę na plakacie”, <gazeta.pl>, 04.11.2017.

(5) „Sąd: Zieloni nie znieważyli kotwicy Polski Walczącej”, <tvn24.pl>, 05.10.2017 . *Redakcja: czytaj także: K. Bem, „Znaki, znaczki, Bóg i bożki”, <liberte.pl>, 05.08.2017.

Foto: Andreas Lindmark/Eikipedia, Adam „Nergal” Darski podczas koncertu w 7 lipca 2012 roku, CC BY-SA 2.0.

Pięć konsekwencji prezydenckiego veta :)

Podwójne veto wywołało szereg politycznych komentarzy o bardziej lub mniej racjonalnych podstawach. Mówi się o nowej „wojnie na górze” i o demonstracji niezależności prezydenta. Bardziej daleko idące wnioski mówią o scenariuszu przedterminowych wyborów. Pojawiają się także „radosne” hipotezy zakładające, że veto jest grą prezydenta od samego początku umówioną z Jarosławem Kaczyńskim, która ma stworzyć złudzenie niezależności Andrzeja Dudy.

Rzeczywiście, skala konsekwencji prezydenckiej decyzji jest bardzo duża. Postanowiłem zebrać najważniejsze i najbardziej racjonalne, moim zdaniem, wnioski.

1. Demokracja przetrwa

Trzeba w tym miejscu jasno podkreślić, że wejście w życie trzech ustaw przyjętych przez parlament, zwane przez PiS „reformą sądów”, oznaczało w praktyce zawłaszczenie ich przez rządzącą partię. Okrzyki opozycji i protestujących na ulicach o zagrożeniu demokracji nie były więc wyssane z palca. Scenariusz wejścia takiego prawa w życie oznaczał pełne przejęcie przez partię Jarosława Kaczyńskiego jednego z dwóch ostatnich (obok samorządów) niezależnych dotąd segmentów rządów, jakimi są organy sądownicze. Doprowadziłoby to do likwidacji trójpodziału władzy, który jest fundamentem demokratycznego państwa prawa. Polska stałaby się krajem semiautorytarnym z właściwie nieograniczonymi wpływami Jarosława Kaczyńskiego i jego partii. Walka o sądy, była więc walką o prawa polityczne, obywatelskie i osobiste każdego Polaka (także tych, którzy popierają PiS), jakie są gwarantowane i strzeżone przez niezależność „trzeciej władzy”, a które w realiach postępującej dyktatury stałyby się fikcją. W tym kontekście veto Andrzeja Dudy oznacza, że szturm na demokrację, który Prawo i Sprawiedliwość zaczęło w 2015 roku, ulegnie zahamowaniu. Oczywiście, otwarta pozostaje kwestia na jak długo i w jakim stopniu. Jednak teraz dążenie Jarosława Kaczyńskiego do absolutnej władzy będzie znacznie utrudnione.

2. Protest ma sens!

Bez wątpienia poważną rolę w wydarzeniach ostatnich dni odegrały masowe protesty przeciwników rządzących, które miały miejsce nie tylko w wielkich miastach, ale także w mniejszych ośrodkach, nawet tam, gdzie PiS cieszy się wysokim poparciem społecznym. Uproszczeniem jest twierdzić, że radykalizujący się z biegiem czasu demonstranci zatrzymali ustawy o sądach i związany tym skok na demokrację. Jednak wbrew oficjalnej propagandzie Prawa i Sprawiedliwości wrażenie społecznego oporu musiało wpłynąć nawet na najbardziej zatwardziałych polityków obozu rządzącego. Z pewnością również prezydentowi trudno było przejść obojętnie wobec największych od upadku komunizmu demonstracji społecznych, co wyjaśnia słowa Dudy o potrzebie jedności między państwem, a społeczeństwem. Najważniejszym, co pozostanie po ostatnich dniach, jest jednak wpływ tych wydarzeń na stan świadomości samych protestujących. Ludzie ci, podobnie jak popierający ich niedowiarkowie przed telewizorami, 24 lipca 2017 roku uwierzyli, że protest ma sens, a obywatele odpowiednią organizacją i oporem są w stanie zatrzymać poczynania nawet najbardziej zdeterminowanej władzy. Z drugiej strony załamały się tezy polityków i obserwatorów zakładające, że Polaków nie interesuje demokracja, państwo prawa i meandry ustrojowe ich kraju.

3. Pękniecie obozu władzy

Na płaszczyźnie bieżącej polityki zauważalne jest pęknięcie na linii prezydent – jego polityczne zaplecze. Liderzy Prawa i Sprawiedliwości nie pozostawili suchej nitki na głowie państwa. Pojawiły się nawet sugestie przedstawiające go jako zwolennika „histerycznie broniącego się układu”, który miał „wymięknąć w decydującym momencie”. Abstrahując już od absurdalności stawiania tego rodzaju zarzutów prezydentowi, który do tej pory sprowadzał swoją rolę do poziomu notariusza obecnej ekipy, wskazuje to na głęboki szok w obozie rządzącym. Jednocześnie światło dzienne ujrzały podziały polityczne i personalne w jawiącym się dotąd jako monolit Prawie i Sprawiedliwości. Istnieją zasadniczo dwie główne szkoły rozwiązywania tego rodzaju konfliktów we własnym obozie. Pierwsza, w której najwybitniejszym specjalistą polskiej polityki był Donald Tusk, a obecnie celuje w niej Grzegorz Schetyna, zakłada wyciszenie i rozwiązywanie problemów w kuluarach, bez spektakularnych ruchów. Sposób taki wiąże się nieraz z brutalnym niszczeniem karier politycznych wewnętrznych przeciwników, ale postronnych obserwatorów i konkurentów skazuje na poruszanie się w meandrach plotek i domysłów. Drugi zakłada walną, zdecydowaną konfrontację obliczoną na natychmiastowe zniszczenie rywala. Komentarze polityków PiS, a także orędzie szefowej rządu pozornie skorelowane z podobnym przemówieniem głowy państwa wskazują, iż Jarosław Kaczyński wybrał drugą metodę. Andrzej Duda być może zostanie więc wkrótce postawiony w sytuacji, gdy będzie musiał przyjąć bezwzględne starcie, niezależnie czy takie są obecnie jego intencje. Prognozuję, że kryzys polityczny wokół sądów w tej sytuacji nie wygaśnie, tylko wejdzie w nową fazę. Kolejną w polskiej najnowszej historii „wojnę na górze”.

4. Możliwe przyspieszone wybory

W starciu tym Andrzej Duda posiada kilka ważnych atutów. Przede wszystkim większość parlamentarna posiadana przez PiS jest znacznie mniej stabilna, niż się powszechnie uważa. Rządząca partia posiada 234 posłów, do tego liczyć może na stałe wsparcie koła Wolnych i Solidarnych (3 mandaty). Z tego trójka posłów PiS, w tym Łukasz Rzepecki, który sprzeciwił się nowemu podatkowi paliwowemu, nie wzięła udziału w głosowaniu nad kontrowersyjnymi ustawami. Sam Rzepecki publicznie wyraził poparcie dla prezydenckiego veta. Jego zdanie podziela Polska Razem Jarosława Gowina i z pewnością jakaś część posłów PiS, która głosowała za ustawami ze strachu przed gniewem lidera partii. Zbierając wokół siebie tych ludzi Andrzej Duda może zbudować nawet samodzielny klub parlamentarny. Przy jednoznacznym sprzeciwie Kukiza (którego ruch uważany jest za potencjalne zaplecze PiS) wobec możliwości odrzucenia veta, przy pojawiających się doniesieniach o politycznym układzie właśnie tego polityka z prezydentem, realizacja takiego scenariusza oznaczałaby utratę przez PiS większości w Sejmie. Zakładam, że obecny plan prezydenta nie przewiduje takiego ruchu. Jednak, jak wspomniałem, gdy prezes rządzącej partii postawi go pod ścianą, nie będzie miał innego wyboru. Sytuację komplikuje jeszcze fakt, iż w obecnym układzie parlamentarnych sił nie ma możliwości zbudowania innej, alternatywnej wobec PiS większości. Wobec tego za prawdopodobny uważam scenariusz przedterminowych wyborów parlamentarnych. Sądzę, że rozwój sporu na szczytach władzy będzie prowadził do załamania rządzącej większości, samorozwiązania Sejmu i nowej elekcji. Jej termin zależy, w mojej ocenie, od gwałtowności zwalczania Dudy przez Kaczyńskiego. Przy najbardziej radykalnej akcji do przesilenia dojdzie po wakacjach, w wariancie bardziej umiarkowanym pod koniec tego roku lub na początku przyszłego, na tle ustawy budżetowej, prawdopodobnie z próbą podniesienia podatków w tle. Jeśli moja hipoteza się potwierdzi, najpóźniej jesienią 2018 roku dojdzie do nowych wyborów w atmosferze silnej mobilizacji elektoratów, a co za tym idzie, przy dużej (jak na polskie realia) frekwencji. W rezultacie w ciągu kilkunastu nadchodzących miesięcy może dojść do znacznego przetasowania na politycznej scenie. Tlący się konflikt spowoduje, że kierunek tych zmian prawdopodobnie  nie będzie pokrywał się oczekiwaniami Jarosława Kaczyńskiego i jego otoczenia.

5.Wilkes and liberty!” po polsku

W 1763 roku, John Wilkes, polityk opozycyjnej partii wigów (pionierów liberalizmu), opublikował artykuł krytykujący politykę zagraniczną rządu Wielkiej Brytanii. Wkrótce został zatrzymany przez władze pod zarzutem działalności antypaństwowej. Proces polityczny, dzięki charyzmie Wilkesa i wstawiennictwu jego stronników szybko zamienił się w społeczny bunt przeciwko podstawom oligarchicznego systemu politycznego hamującego narodziny brytyjskiej demokracji. Masowe protesty wykluczonych z praw publicznych grup społecznych, zwoływane pod hasłem „Wilkes and liberty!” („Wilkes i wolność!”) zamieniły się w ruch postulujący ustrojowe przemiany. Konflikt tlił się przez kilkanaście lat. Kilkadziesiąt osób odniosło obrażenia w ulicznych zamieszkach, a sam Wilkes na jakiś czas musiał opuścić kraj. Po powrocie uwięziono go, co znów wywołało falę protestów. Ostatecznie polityk odzyskał wolność. W 1774 roku przy ogłuszającym aplauzie zasiadł w Izbie Gmin. Reformy polityczne demokratyzujące kraj dopiero miały nadejść, ale „sprawa Wilkesa” scementowała prawo do swobodnej krytyki rządzących polityków i położyła podwaliny pod niezależność brytyjskiego sądownictwa. Dostrzegam w tym miejscu analogię z ostatnimi wydarzeniami w naszym kraju. Na szczęście nie były one tak dramatyczne, a opór społeczny zwrócony był przeciw ograniczaniu demokracji. Kontekst historyczny jest więc znacząco inny, ale waga wydarzeń i najpoważniejsze konsekwencje podobne. Uważam, że klęska (nawet jeśli nie ostateczna) dążenia PiS do zniesienia trójpodziały władzy, może stać się dla polskiej demokracji tym, czym „sprawa Wilkesa” w Zjednoczonym Królestwie. Po niej wolność sprzeciwu wobec władzy,  niezależność sądów i znaczenie rozdziału rządów będą jeśli nie oczywiste, to niepodważalne. Znacznie trudniejsze do lekceważenia i tym samym łatwiejsze do obrony. Determinacja polskich obywateli, opozycji, środowisk prawniczych, organizacji pozarządowych i – nie deprecjonujmy tego faktu – prezydenta Andrzeja Dudy może sprawić, że nie tylko dla Kaczyńskiego, ale też dla jego następców koszt polityczny próby nielegalnej zmiany ustroju będzie nie do przyjęcia.

W mojej ocenie jest to najbardziej optymistyczny wniosek płynący z ostatnich gorących dni.

Populizm – złe dobrego początki :)

Przejęcie przez radykałów władzy w najbardziej stabilnych demokracjach świata zmusza nas do refleksji nad kondycją reżimów politycznych, w które tak silnie wierzyliśmy. Jednocześnie warto się zastanowić, czy populizm niesie wyłącznie zagrożenia. Być może jest to jedynie etap przejściowy, niezbędny do zreformowania skostniałego systemu demokratycznego. Populizm może się okazać katalizatorem zmian, którym demokracja musi się poddać, aby zacząć odpowiadać na potrzeby współczesnego społeczeństwa.

Demokracja w jej obecnej formie traci – jak się wydaje – na atrakcyjności. Zasady gry ustanowione blisko 200 lat temu dziś wydają się anachroniczne, nie przystają do rzeczywistości, w której dzięki internetowi ludzie mają łatwiejszy dostęp do informacji, a apetyt, by wywierać realny wpływ na rzeczywistość, w której się funkcjonuje, stale rośnie. Wydaje się, że zwykli ludzie dają się wodzić za nos elitom z coraz większą niechęcią.

Skąd ten bunt?

Według wielu badaczy obecna radykalizacja postaw wyborczych bierze się z niezadowolenia o podłożu ekonomicznym. Podkreśla się, że w ostatnich dekadach stratyfikacja społeczna uległa pogłębieniu, a awans społeczny stał się znacznie trudniejszy. Dlatego coraz silniej odczuwalne nierówności społeczne stanowią otwarte zagrożenie dla demokracji. Dla poparcia tej tezy chętnie sięga się do klasyków. Alexis de Tocqueville we wstępie do „O demokracji w Ameryce” pisał, że siłą napędową amerykańskiej demokracji jest wyrównany stopień zamożności jej obywateli. Dziś, blisko 200  lat po wizycie Tocqueville’a w Stanach Zjednoczonych, trudno się z tą obserwacją zgodzić. Obecnie społeczeństwo amerykańskie cechują ogromne nierówności i wielu analityków uważa ten czynnik za główną przyczynę pogorszenia się stanu systemu politycznego. Coraz większa część społeczeństwa czuje się wykluczona. Frustrację wzmaga poczucie, że nikt nie interesuje się ich losem, a elity każą płacić za własne błędy. To przeświadczenie spotęgował ostatni kryzys gospodarczy, gdy pomoc otrzymały banki, a zwykłych obywateli pozostawiono samym sobie.

Mimo tych spostrzeżeń trudno jednak przychylić się do tezy, że obecna radykalizacja postaw wyborczych to jedynie wynik ubożenia portfela słabiej wykształconych wyborców. Aby lepiej zrozumieć podłoże tego zjawiska, Fareed Zakaria sugeruje postąpić zgodnie ze wskazówkami Sherlocka Holmesa i zacząć rozwiązywanie zagadki od „psa, który nie szczeka”.

Spoglądając na Amerykę Łacińską, region specjalizujący się w rządach populistycznych wszelkiej maści i proweniencji, zauważymy, że poparcie społeczne dla tej opcji politycznej zaczyna słabnąć. Argentyna pożegnała się z peronizmem w wydaniu Kirchnerów, Brazylia rozwodzi się z Lulą, a Wenezuela wyszła na ulice gotowa siłą usunąć z urzędu Maduro. Ameryka Łacińska – jak się wydaje – budzi się z populistycznego snu z pustymi kieszeniami. Czas znowu zacisnąć pasa, toteż do pracy powracają liberałowie. W Azji, mimo że gospodarki znacznie spowolniły, populizmów trudno się dopatrzyć. Japonia, która na słaby wzrost ekonomiczny narzeka już od ćwierć wieku, a na dokładkę boryka się z bardzo szybko starzejącym się społeczeństwem, politycznie jest chyba dużo bardziej stabilna niż demokracje zachodnie.

Pracy nie ma, obcy są

W opinii Zakarii, aby usprawiedliwić falę populizmów w Europie i USA, czynnik ekonomiczny nie wystarczy. Podobnego zdania są Ronald Inglehart i Pippa Norris, którzy uważają, że choć większość wyborców skłonnych do oddania głosu na radykałów postrzega swoją sytuację ekonomiczną jako niezadowalającą, to dużo ważniejszym czynnikiem są dla nich kwestie kulturowe. Poczucie, że globalizacja nie tylko zabrała im miejsca pracy, lecz także, a może przede wszystkim niszczy ich narodową tożsamość i zagraża tradycyjnym wartościom.

Zakaria sprowadza ten problem do jednej kwestii – problemu imigracji. Uważa, że obecny kryzys dotknął kraje najbardziej doświadczone przez napływ imigrantów, a na potwierdzenie tej tezy podaje przykład Azji czy Ameryki Łacińskiej, czyli regionów bez wątpienia dużo biedniejszych, które (dzięki temu) w dużo mniejszym stopniu narażone są na napływ imigrantów. Wolny rynek, globalizacja, a co za tym idzie nieskrępowany przepływ dóbr i ludzi spowodowały, że społeczeństwa Zachodu utraciły dużą część sektora produkcji, który ruszył w poszukiwaniu tańszej siły roboczej do krajów rozwijających się, a na dodatek są świadkiem fali taniej siły roboczej, która od lat zalewa ich kraje, przynosząc ze sobą „inność” zagrażającą lokalnej tożsamości.

Zakaria przypisuje tym problemom charakter empirycznej obserwacji – „Pracy nie ma, obcy są”. W mojej ocenie niesłusznie. Są to raczej lęki niż prawdziwe problemy. Najlepszym przykładem na poparcie mojej tezy jest nasze rodzime podwórko. Polska to kraj, do którego sektor produkcyjny raczej przyszedł niż z którego wyszedł, a „obcych” jest u nas jak na lekarstwo (bo Ukraińca na ulicy nie da się rozpoznać, zresztą nie jest to prawdziwy obcy: czytaj „muzułmanin”). Mimo to wskaźniki islamofobii oraz lęku przed imigracją są u nas dużo wyższe niż w krajach, w których kontakt z imigrantem stał się chlebem powszednim. Myślę tu o strażnikach południowych granic Unii Europejskiej, czyli Grecji, Włoszech, Hiszpanii, ale także Francji i w dalszej kolejności Niemczech czy Wielkiej Brytanii. W wypadku tej ostatniej mówi się, że brexit w istocie stał się werbalizacją społecznej niezgody na zalew rodzimego rynku pracy przez polską siłę roboczą. Brytyjscy analitycy podkreślali, że napływ rąk do pracy ze Wschodu był niezbędny i przyczynił się do wzrostu PKB na Wyspach. Świadomość tego stanu rzeczy mają także rodzimi politycy, jednak pod naciskiem opinii publicznej są zmuszeni tworzyć dyskurs antyimigracyjny, choć otwarcie kłóci się on z interesem ekonomicznym kraju.

Podobne sprzeczności zawładnęły Francuzami w przeddzień wyborów prezydenckich. Większość z nich pozytywnie ocenia wpływ, jaki globalizacja wywarła na Europę, ich region, a nawet ich własne życie. Jednak gdy pytanie dotyczy Francji, procent pesymistów znacznie góruje nad optymistami (39  proc. postrzega wpływ globalizacji pozytywnie i aż 50  proc. negatywnie).

Śmiało można zaryzykować stwierdzenie, że współczesnym wyborcą kierują emocje, a ich siła z reguły przewyższa logikę i fakty. Chęć ukarania elit winnych obecnej sytuacji jest na tyle silna, że obywatele są gotowi oddać władzę w ręce radykałów. Stąd do lamusa odchodzą liderzy tradycyjnych partii, a zgodnie z wizją Nigela Farage’a tym, co się liczy współcześnie, są: osobowość, charyzma, umiejętność pociągnięcia za sobą ludzi oraz pełna elastyczność, gdy przychodzi do zawierania układów. W jego opinii jest to dużo bardziej świat biznesu niż biurokracji. Zgodnie z tą tendencją Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, kraje do tej pory stawiane jako przykład stabilnych systemów ustrojowych, dały się uwieść demagogii populistycznych polityków. Nigel Farage, niczym sprytny flecista z bajki o szczurach, wyprowadził Brytyjczyków z Unii Europejskiej. Donald Trump, choć sam reprezentuje bogatą Amerykę i czerpie zyski z globalizacji, przekonał biednych białych o niskich kwalifikacjach, że będzie najlepszym adwokatem ich interesów.

ABC współczesnego populisty

Obecnie wygrywa ten, kto nauczy się kapitalizować strach. I nie chodzi o dziecinne straszenie wizją tego, jak będzie, „gdy przyjdą populiści”, ale kreślenie apokaliptycznych wizji zalewu imigrantów z zewnątrz oraz zdradzieckich działań lewaków od wewnątrz, które dwutorowo zagrażają narodowej tożsamości i tradycji. Dlatego Donald Trump, Władimir Putin, Recep Erdoğan, Jarosław Kaczyński czy Viktor Orbán w pierwszej kolejności określili wrogów narodu, aby następnie przystąpić do odkręcania liberalnej rewolucji. Ważne, żeby było po staremu, więc ograniczanie w prawach kobiet, homoseksualistów oraz mniejszości narodowych idzie w parze z budowaniem polityki historycznej oraz odwoływaniem się do wielkich kart historii narodu. Dialog, poszanowanie odmienności, ochrona mniejszości nie mieszczą się w tym formacie nastawionym na rozwiązania siłowe. Wola większości w sferze publicznej ma się stać doktryną  obowiązkową w sferze prywatnej, i to teraz, natychmiast.

To jest przyczyna pogardy dla instytucji demokratycznych postrzeganych raczej jako przeszkoda w efektywnym rządzeniu krajem. Jednocześnie osłabianie władzy sądowniczej i ustawodawczej, zamach na wolną prasę oraz społeczeństwo obywatelskie są logicznym następstwem powyższego założenia. Należy do tego dodać zatartą granicę między prywatnym interesem a racją stanu i ogromną wiarę we własne możliwości oraz strategię rekompensowania lojalności obsadzaniem na stanowiskach administracyjnych i rządowych, aby uzyskać pełen obraz działań korodujących system demokratyczny.

Małe grzeszki liberalnej demokracji

Krytykując działania populistów, nie należy zapominać, że politycy działający w ramach tradycyjnego systemu demokratycznego nigdy nie byli święci. Wzmożona aktywność społeczeństwa obywatelskiego czy „nadgorliwe” wolne media nigdy nie leżały w interesie rządzących. Kiedy blisko 200 l at temu tworzono współczesne systemy demokratyczne, nie przewidywano wiele miejsca ani dla aktywności zwykłych obywateli, ani dla mediów. System partyjny zakładał hierarchiczność i ograniczone możliwości awansu, a przywództwo zarezerwowane było dla białych mężczyzn z elit. Dlatego obecnie systemy te są bardzo wrażliwe, nie potrafią zaadoptować się do zmiennej rzeczywistości. Tymczasem w dobie egalitarnego internetu realia uległy ogromnym przemianom. Od początku XXI  w. częścią rzeczywistości politycznej stały się usieciowione ruchy protestu. Ich głównym celem, w opinii Manuela Castellsa, było zakwestionowanie legitymizacji instytucji państwowych oraz podważenie wiary w triumf globalnego kapitalizmu finansowego. Castells przewidywał, że jesteśmy świadkami schyłku systemu, którego kształt został określony blisko 200  lat temu. Zdaniem badacza obywatele żądali nowych form politycznej debaty, reprezentacji i podejmowania decyzji.

Niestety obecnie wydaje się, że ten niepokój społeczny udało się skapitalizować ruchom prawicowym, które bazując na powszechnej krytyce systemu, zaczęły siać lęk i potęgować nieufność do starych elit. Wobec tych zakusów liberalny establishment broni się nieudolnie, wydaje się, że stracił „polityczny węch”. Co gorsza, siła współczesnych populizmów wiąże się z powszechnym przeświadczeniem, że politycy gardzą problemami mas.

Opozycja jest słaba, ponieważ nie wie, jak zareagować na obecną sytuację. Dotychczasowy model systemowy jest przestarzały i podkreślanie etycznej oraz moralnej wyższości nad populistami nie przynosi zamierzonych efektów. Dzieje się tak, ponieważ obrońcy starego porządku sami nie stają się reprezentantami struktur bardziej demokratycznych. W Polsce Platforma Obywatelska w sprawach światopoglądowych utrzymywała równie konserwatywną linię, jak i obecnie krytykowane przez nią Prawo i Sprawiedliwość. Podczas ośmiu lat rządów PO prawo do aborcji było jednym z najbardziej restrykcyjnych w Unii Europejskiej, a strumień publicznych pieniędzy wspierał projekty Kościoła katolickiego. W Stanach Zjednoczonych, jak podkreślają coraz bardziej znużeni ciągłą manipulacją mediów Latynosi, to Clinton wzniósł mur na granicy meksykańskiej, a Obama deportował największą liczbę nielegalnych emigrantów w historii. Trump w swoich wypowiedziach dotyczących „Meksykanów” mówi tylko o nielegalnych imigrantach oraz przestępcach, co nie powinno nikogo zasmucać, podkreślają w internetowych komentarzach poirytowani Amerykanie o latynoskich korzeniach.

Media i ich pięć groszy w całej sprawie

Na falę populizmów, którą obecnie odnotowujemy, bez wątpienia wpływ wywarły same media, które chętnie gościły w swoich studiach i cytowały na własnych łamach kontrowersyjnych polityków, licząc tym samym na większą oglądalność czy wzrost liczby sprzedanych egzemplarzy. W konsekwencji poszukiwanie sensacji przyczyniło się do wypromowania zjawiska, które okazało się brzemienne w skutkach dla większej części globu. Dając prime time radykałom, media pozwoliły im uwieść masy.

Obecnie, kiedy mleko już się rozlało, media tylko pogarszają sytuację, stając się tubą jednej strony, i to tej, której dni są policzone. Liberalni dziennikarze bronią skostniałego systemu oraz polityków starego formatu nierozumiejących obecnych przemian i potrzeb społeczeństwa. Huzia na Józia! – tak zachowują się obecnie „media niezależne” na całym świecie. Potępianie w czambuł wszystkich posunięć populistów tylko utwierdza odbiorców w przekonaniu, że tzw. mainstreamowi dziennikarze przestali być wiarygodnym źródłem informacji, a motorem ich działań jest w pierwszym rzędzie lojalność względem starego establishmentu. Poczucie, że grają z obywatelami do jednej bramki, dawno się zatarło. W konsekwencji liberalni politycy oraz „ich” media oskarżają populistów o stosowanie postprawdy oraz odrzucenie demokratycznych zasad gry, a sami nie różnią się wiele od swoich oponentów. Ale być może jest to tylko dowód, że stare media są także częścią dotychczasowego systemu i wraz z nim stanęły na progu samozagłady.

Opcja liberalna wreszcie się aktywizuje

Z drugiej strony fala rządów populistycznych przyczyniła się do rozruszania do tej pory mocno rozproszonej i pasywnej grupy wyborców, których można określić jako liberalnych światopoglądowo. Na polskim podwórku pojedyncze akty protestu zaistniały choćby podczas walki w obronie Rospudy czy akcji „Świecka szkoła”, ale nadal były to bitwy sporadyczne, skupiające wokół danej sprawy osoby zainteresowane konkretnym tematem, więc nie doszło do integracji całego środowiska i utworzenia szerokiego frontu.

Rządy Donalda Tuska czy Baracka Obamy w dużej mierze nie spełniały oczekiwań ich własnych wyborców, ale panowie dobrze się prezentowali, unikali kontrowersji, a ta „ciepła woda w kranie” powodowała, że ich rozleniwieni wyborcy ograniczali własną aktywność obywatelską do pójścia do urn wyborczych i zagłosowania, jak należy. Doprowadziło to do sytuacji, w której podczas w sumie ośmioletniej prezydentury Obama nie był w stanie zamknąć więzienia w Guantanamo i stosował podsłuchy równie gorliwie, jak i jego republikański poprzednik George W. Bush, z tą różnicą, że prasa i opinia publiczna zadowalały się formą, a nie meritum. To samo działo się w Polsce. Tusk i jego ekipa dobrze się prezentowali na unijnych salonach (nie przynosili nam tzw. „obciachu”), a że na Świątynię Opatrzności Bożej szły z ministerstwa kultury kolejne miliony, a Stefan Niesiołowski był bardziej „kato-” niż średnia w PiS-ie, tego już starano się nie eksponować.

W Polsce ludzie o liberalnym światopoglądzie od sławetnych czasów Solidarności praktycznie się nie aktywizowali. Wydaje się, że w nowych czasach zaczęli działać samodzielnie, nie oglądając się zbytnio na państwo, które miało po prostu nie przeszkadzać w ich indywidualnym rozwoju. Ale takie podejście nie było powszechne, wielu ludzi nie odnalazło się w rzeczywistość po transformacji.

Przyzwyczajeni, że to państwo było ich żywicielem (marnym, bo marnym, ale zawsze), nadal w ten sposób postrzegali jego rolę. Ta tzw. konserwa od zawsze miała dużą łatwość organizowania się i aktywizacji, ponieważ opierała się we własnych działaniach na sprawnie funkcjonującej strukturze kościelnej. To sławetne „mohery” Kaczyńskiego stały się zaczynem szerszego ruchu niezadowolenia, który ostatecznie przyniósł koniec rządów PO.

Jednakże otwarte pogwałcenie państwa prawa, zamach na Trybunał Konstytucyjny, próba zaostrzenia prawa antyaborcyjnego, zmiany w legislacji dotyczącej ochrony środowiska naturalnego spowodowały niespotykaną od dekad aktywizację liberalnych indywidualistów. Podobny proces zaistniał w Stanach Zjednoczonych. Amerykańscy demokraci, kojarzący się do tej pory z pasywnymi i wsobnymi bohaterami z filmów Woody’ego Allena, nieoczekiwanie wyszli na ulice. Od zaprzysiężenia Donalda Trumpa nie ma dnia, aby gdzieś w Stanach Zjednoczonych nie odbywała się jakaś demonstracja. Próby ograniczenia prawa aborcyjnego podjęte przez nowego republikańskiego prezydenta spowodowały, że na ulice w największych miasta wyszły tysiące kobiet. Ludzie starają się wpływać na polityków, na których oddali głos, aby aktywnie przeciwstawiali się polityce obecnego prezydenta. Wzrosła także liczba osób zainteresowanych wejściem do polityki, w szczególności kobiet. Organizacja Why She Runs, która pomaga kobietom przebić się do świata polityki, odnotowała wzrost liczby aplikujących do ich programu o 87 p roc. Ludzie zaczęli na potęgę sponsorować programy i organizacje, które stały się celem ataków Trumpa (w ostatnich dwóch miesiącach pół miliona ludzi wsparło Planned Parenthood, organizację popierającą dostęp do aborcji, a American Civil Liberties Union, organizacji non-profit, której celem jest ochrona praw obywatelskich gwarantowanych przez konstytucję, w jeden weekend udało się zebrać 24  mln dol.).

Wzrosła też sprzedaż książek, zwłaszcza tych dotyczących totalitaryzmów lat 30., a bestsellerem stał się Orwellowski „Rok 1984”.

Bez trudu jesteśmy w stanie doszukać się polskich analogii. Nowym sportem narodowym stało się w ostatnim czasie uczestniczenie we wszelkiej maści manifestacjach. Do usypania pierwszej barykady doszło podczas walk o Trybunał Konstytucyjny. To wtedy prawica zrozumiała, że nawet rozleniwieni liberałowie są w stanie się zjednoczyć i wspólnie zaprotestować w przestrzeni publicznej. Kilka miesięcy później jeszcze większe tłumy wystąpiły przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego, a skala protestu sparaliżowała prace nad ustawą w Sejmie. Manifestacji antyrządowych jest wiele, jednym udaje się zorganizować wielotysięczne tłumy, inne są mniej liczne, jednak o ich przełomowym charakterze świadczy fakt, że są wynikiem współpracy różnych środowisk (liberałów, antyklerykałów, feministek, obrońców zwierząt, ruchów miejskich, związków zawodowych) oraz że doprowadziły do powstania nowych platform obywatelskich (mam na myśli KOD). Trendy stało się także uczestniczenie w spotkaniach z byłymi opozycjonistami (obowiązkowo skłóconymi z Kaczyńskim). Do hitów frekwencyjnych należą pogadanki z Władysławem Frasyniukiem czy Lechem Wałęsą. Kolejne pokrzywdzone lub skonfliktowane z obozem władzy osoby publiczne stają się bohaterami ruchu oporu obywatelskiego. Zwolniony z TVP w atmosferze skandalu Robert Makłowicz spotkał się z poparciem fanów, którzy przed siedzibą telewizji spontanicznie rozstawili własne kuchenki polowe i rozpoczęli wspólne gotowanie.

Polacy, podobnie jak Amerykanie, stali się też dużo bardziej szczodrzy. Tegoroczna edycja Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, prowadzonej od ćwierć wieku przez Jerzego Owsiaka, raz jeszcze stała się okazją do zademonstrowania sprzeciwu wobec działań PiS-u, który wziął tę organizację na celownik. W konsekwencji w pierwszą niedzielę roku udało się zebrać 62,4  mln zł, co stanowi rekord, do którego WOŚP dotąd nawet się nie zbliżała. Dzięki crowdfundingowi możliwe było uruchomienie niezależnego Ośrodka Kontroli Obywatelskiej OKO.press, zajmującego się prowadzeniem śledztw dziennikarskich. Dzięki indywidualnym datkom przetrwało samo „Liberté!”, pozbawione pomocy ministerialnej jako medium wrogie ideowo.

Aktywność obywatelska niewyobrażalna jeszcze dwa lata temu stała się faktem i osiągnęła skalę przekraczającą oczekiwania najbardziej optymistycznych analityków. Problem w tym, że za ruchem społecznym nie nadąża opozycja zanurzona w realiach sprzed lat, niepotrafiąca działać zespołowo, zaślepiona własnym interesem politycznym. Strach przed tym, co dalej. Bo aktywność obywatelska to nie wszystko, trzeba jeszcze mieć na kogo zagłosować, a opozycja nie jest w stanie zaoferować nowej jakości, na którą wszyscy tak czekają.

Ten sam problem uwidocznił się podczas amerykańskich wyborów prezydenckich. Hillary Clinton, będąc symbolem tego, co w systemie demokratycznym najbardziej skostniałe i elitystyczne, przegrała z politycznym żółtodziobem, który obiecał wyborcom, że da wycisk liberalnym szkodnikom.

Nowe reguły gry

Niewydolność systemu jest chyba faktem, oczekiwania społeczne także wydają się zwerbalizowane. W obliczu tych wyzwań nową narrację zaproponowali jak na razie tylko populiści, którzy obiecali walkę z elitą i krok po kroku starają się cofnąć zdobycze liberalnej rewolucji obyczajowej. Jak długo będzie trwało ich momentum, zależy od sił liberalnych i ich zdolności do zmiany. Faktem jest, że skończyły się czasy wygodnej polityki prowadzonej w kuluarach oraz rozliczania się z wyborcami raz na cztery lata. Dziś polityka musi być blisko obywatela – dawać mu możliwość podejmowania decyzji, śledzenia pracy polityków na każdym etapie i wystawiania im ocen. Demokracja staje się systemem obywatela, a nie polityka, i warto, aby poza populistami zrozumiały to pozostałe siły polityczne. Jedno jest pewne – ten, kto będzie w stanie spełnić oczekiwania społeczne, ma wygraną w garści. Jeśli siły liberalne nie dostosują się w porę do nowych realiów, to będą grzały ławę opozycji, przyglądając się, jak populiści rozmontowują system demokratyczny.

Magda Melnyk – politolog, absolwentka WSMiP na Uniwersytecie Łódzkim, specjalizuje się w obszarze krajów hispanojęzycznych, ruchów społecznych i transformacji ustrojowych.
Ilustracja: Jørgen Carling, Flickr.com (CC BY-NC 2.0)

Ukarać PiS – podstawowe dylematy depisyzacji :)

Znalezione obrazy dla zapytania bierzyński polityka ukarać pis

W ostatniej Polityce (nr. 30 17.05-23.05.2017) Ewa Siedlecka w tekście „Prawo i Sprawiedliwość dla PiS” stawia pytania o odpowiedzialność prawną ekipy „dobrej zmiany”. Z jednej strony zwraca uwagę na fakt, iż uchylenie przepisu przez sąd konstytucyjny i uznanie go za sprzeczny z ustawą najwyższą nie jest podstawą do karania ustawodawcy. To prawda. Z drugiej pisze o tym, że w każdej kontrowersyjnej sprawie wypowiadają się grona ekspertów, prawników, przychylne obecnie panującej ekipie, którzy twierdzą, że wszystko odbyło się lege artis. Jednym z argumentów na rzecz tezy, iż trudno będzie postawić rządzących przed sądem, czy to powszechnym, czy Trybunałem Stanu jest fakt, iż w żadnym z przypadków, pomimo doniesień, prokuratura nie wszczęła dochodzenia. Z powyższego Siedlecka wysnuwa wniosek, iż najbardziej prawdopodobną drogą rozliczenia obecnej ekipy władzy będą pozwy z oskarżenie prywatnego. Sędzia Justyna Koska – Janusz, która pod jawnie fałszywym pretekstem nieudolności została odwołana z delegacji do sądu wyższej instancji, może wygrać wytoczony przez siebie pozew o ochronę dóbr osobistych, a w przypadku jego pozytywnego rozpatrzenia przez sąd skutecznie oskarżyć ministra o nadużycia władzy. Osoby, których zdjęcia zostały bezprawnie opublikowane po wydarzeniach grudniowych sprzed Sejmu, mogą dochodzić odszkodowania. Airbus, producent caracali już zapowiedział złożenie pozwu o odszkodowanie od polskiego rządu, a następcy mogą żądać rekompensaty ze strony szefa MON i jego urzędników odpowiedzialnych za te decyzje, powołując się na straty wywołane nieudolnością, złą wolą lub jawnym łamaniem prawa jak w przypadku dostępu do dokumentów przetargowych, dla osób nie związanych z komisją – Berczyńskiego, Misiewicza, Nowaczyka. Blisko 1000 współpracowników polskiego wywiadu ujawnionych na skutek publikacji tak zwanego zbioru zastrzeżonego, może dochodzić odszkodowań, a osoby odpowiedzialne można będzie pociągnąć do odpowiedzialności. Ze swej strony dodałbym do listy kwestie złamania prawa wraz z oszustwem wobec Najwyższej Izby Obrachunkowej przy przetargu na samoloty dla VIP. Takich spraw z pewnością jest znacznie więcej, a widząc rosnące poczucie bezkarności tej władzy, ich liczba będzie dynamicznie do końca jej kadencji narastać.

Nie w tym jednak tkwi fundamentalny problem następców rządzących polityków Prawa i Sprawiedliwości. Wytoczenie spraw cywilnych lub karnych w opisanych powyżej przypadkach jest „oczywistą oczywistością”. Mało tego, niezależnie od przewidywanej skuteczności takich działań, należy spodziewać się postawienia Beaty Szydło i Andrzeja Dudy przed Trybunałem Stanu tak szybko, jak tylko przestaną pełnić swoje funkcje. Spodziewam się postępowań karnych o nawoływanie do popełnienia przestępstwa przez Jarosława Kaczyńskiego oraz licznych spraw w sprawie korupcji, zaniedbań, nieprawidłowości i działania na szkodę państwa, urzędów lub firm zatrudniających setki i tysiące urzędników z zasobów kadrowych Prawa i Sprawiedliwości. Takich postępowań będą setki począwszy od sprawy wyżej opisanego oszustwa w trakcie przetargu na samoloty dla rządu a skończywszy na dystrybucji budżetów marketingowych spółek Skarbu Państwa zgodnie z politycznym zamówieniem nowej władzy.

Nie ma spraw bezspornych. Gdyby takie były, nie potrzebowalibyśmy sądów. To, że znajdą się prawnicy gotowi bronić urzędników i ministrów obecnej nomenklatury nie ulega wątpliwości. Będą nimi choćby ich obecni obrońcy. Na ich zamówienie powstaną liczne opracowania i ekspertyzy. To normalna procedura sądowa. To, że sprawy te wywołają spór nie znaczy, że należy zrezygnować z dochodzenia sprawiedliwości. Mało tego, jestem przekonany, że kolejna ekipa zrobi to z nieporównanie większą skutecznością niż osławione postawienie Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu. Dlaczego? Dlatego, że będzie to niebywale politycznie opłacalne. Opłacalne niezależenie od tego czy w sprawach tych zapadną prawomocne wyroki czy nie. Rzetelny audyt rządu PiS poprzedzi powołanie specjalnej komisji parlamentarnej do wyjaśnienia afer i nieprawidłowości rządów Prawa i Sprawiedliwości. Sama nazwa już jest warta paru punktów w sondażach. W dodatku komisja ta będzie miała pełne ręce roboty a jej przesłuchania mogą być niezwykle emocjonujące. Powołanie na przesłuchanie Macierewicza, Szydło, Ziobro lub Błaszczaka to paliwo polityczne, na którym kolejna ekipa może jechać bardzo długo. A wszystko to pod hasłem diagnozy koniecznej do naprawy Rzeczpospolitej. Jeśli rządy PiS to swoisty crash test polskiej demokracji – trzeba dokładnie zbadać wszystkie wgniecenia, zadrapania, urazy i szkody. Jakże łatwo będzie uniknąć zarzutu prostego rewanżu. Postępowanie długie i niebywale bolesne. Koszty polityczne grillowania swoich politycznych przeciwników – żadne. A to dopiero wstęp. W kolejnym akcie na scenę wychodzi prokuratura. Stawia zarzuty, prowadzi przesłuchania, zgodnie z prawem lex Ziobro prokurator szeroko informuje media o przebiegu śledztwa. Nowy minister sprawiedliwości pełniący funkcje prokuratora generalnego ma owe śledztwa pod osobistym, ścisłym nadzorem. Zgodnie z uchwalonym przez większość z PiS prawem, wydaje prokuratorom polecenia, zmienia ich decyzje w przypadku, gdyby okazały się niezgodne z jego oczekiwaniami. Służby pracują pełną parą. Materiały z legalnych i nielegalnych podsłuchów znajdują się w materiale dowodowym. A te łatwo zdobyć. Przestraszeni funkcjonariusze poprzedniej ekipy informują się w panice nawzajem, próbują konsultować, wymieniać informacje. Sejm uchwala ustawę o częściowym odpuszczeniu win dla tych, który są skłonni współpracować z nową władzą i sypią kolegów. Panika narasta, umiejętnie podsycana informacjami udzielanymi mediom przez prokuratorów prowadzących sprawy. Uchwalone na wniosek Zbigniewa Ziobro prawo pozwala nie tylko kierować poszczególnymi postępowaniami, ale przede wszystkim tak dobierać prokuratorów by mieć pewność, że umorzeń nie będzie a postępowania prowadzone będą z pełnym zaangażowaniem. Ksiądz Rydzyk, za wielokrotne i uporczywe niewywiązanie się z obowiązku udzielenia informacji, zostaje skazany najwyższym wymiarem kary odpowiedniego paragrafu i udaje się do więzienia z perspektywą rocznej odsiadki.

Wbrew przewidywaniom Siedleckiej, nowa ekipa nie musi się martwić o to, czy śledztwa w tych sprawach będą prowadzone skutecznie. Po pierwsze przez swoich poprzedników zostanie fantastycznie wyposażona we wszelkie instrumenty pozwalające na postawienie urzędników obecnej władzy przed sądami. Po drugie, jeśli sprawy te były nawet tak dęte, że pozostały po lex Ziobro mechanizm dochodzeń zaciąłby się jednak w niektórych przypadkach – nic nie szkodzi, samo dochodzenie z aktywnym udziałem mediów, oświadczenia prokuratorów, lepsze czy gorsze dowody pojawiające się na konferencjach prasowych, wzywanie na przesłuchania, może, od czasu do czasu dla podgrzania atmosfery, krótszy lub dłuższy areszt, dobrze uzasadniony zeznaniami świadków lub materiałami z podsłuchów wskazujących na chęć mataczenia. To wystarczy. Starannie wyreżyserowany spektakl może pogrążyć Prawo i Sprawiedliwość w odmętach infamii a ich działaczy skazać na polityczny dożywotni niebyt.

Na tym polega cały paradoks obecnej sytuacji że Prawo i Sprawiedliwość starannie konstruuje szafot, którym polecą liczne głowy jego prominentnych pretorian. Fundamentalne pytanie nie jest o to, czy ścigać działających na szkodę swoim firm i urzędów aparatczyków. Nie przypuszczam żeby jakakolwiek ekipa, która przejmie rządy po „rycerzach dobrej zmiany” miała co do tego wątpliwości. Fundamentalne pytanie brzmi – do jakiego stopnia użyć instrumentów prawnych stworzonych do niszczenia politycznych przeciwników i uchwalonych często z pogwałceniem demokracji i złamaniem prawa do skutecznej depisyzacji polskiej sceny politycznej. Co do użycia pełnego wachlarza możliwości stworzonych przez Zbigniewa Ziobro raczej nie mam wątpliwości. Jego głowa pierwsza poleci na gilotynie, którą sam zamówił. Nie pierwszy i nie ostatni raz w historii autorzy padają pierwszą ofiarą własnych narzędzi. Pytanie co z sędziami? Czy demokratyczna ekipa powstrzyma się od wymiany wszystkich prezesów sądów powszechnych by upewnić się, że nie tylko postępowania prokuratorskie będą prowadzone z niezwykłą starannością i pośpiechem ale także sprawy trafią do wyjątkowo dotkniętych „dobrą zmianą” sędziów? Gdzie leży granica wykorzystania antydemokratycznej machiny przez demokratyczną władzę by oczyścić państwo i wzmocnić demokrację? Czy wprowadzić ustawę o służbie cywilnej by wzorem poprzedników wypowiedzieć umowy wszystkim nią objętym zanim przystąpi się do odbudowy administracji wprowadzając z powrotem konkursy, merytoryczne wymogi? Czy w tej ustawie, wzorem poprzedników, utrzymać mechanizm opodatkowania podatkiem 90% odpraw z tytułu utraty pracy przez licznych Misiewiczów w Spółkach Skarbu Państwa i urzędach by de facto pozbawić ich wynikających z prawa do odpraw pieniędzy? Co zrobić z Trybunałem Konstytucyjnym? Czy nowa demokratyczna większość parlamentarna powinna unieważnić wybór sędziów dublerów i w to miejsce powołać sędziów już raz powołanych lecz niezaprzysiężonych przez prezydenta? To są fundamentalne pytania. Czy wolno i należy wzorem poprzedników naginać zasady, a nawet prawo, by to prawo wzmocnić i ochronić? Naprawa instytucji państwa prawa będzie trwała bardzo długo, jeśli kolejna ekipa nie zdecyduje się użyć spuścizny swoich poprzedników i całkowicie zaniecha stylu ich rządów. A do naprawy jest bardzo dużo – służba cywilna i administracja, media publiczne, sądy i wymiar sprawiedliwości, prokuratura i policja, służby mundurowe, wojsko, o edukacji nie wspominając. Ale nie przywrócenie starego powinno być celem nowego rządu. Ten cel to zdecydowane wzmocnienie instytucji państwa prawa, tak by demokracja była trudniejsza do rozmontowania w przyszłości, tak by konstytucje trudniej było obejść. Dlatego konieczne są zmiany. Zniesienie anarchicznego przepisu przerzucającego obowiązek publikacji orzeczeń trybunału na rząd. Trybunał powinien ogłaszać swoje postanowienia na stronie internetowej samodzielnie i od tego momentu prawo ogłoszone w ten sposób powinno być obowiązujące. Zmienić należy tryb wyboru sędziów Trybunału tak by chronić jego apolityczność i niezależność od polityków. Pozbawić należy prezydenta obowiązku zaprzysięgania sędziów, skoro niewiązanie się z niego jest pretekstem do paraliżu Trybunału. Trzeba znieść prawo do amnestii. To pole do nadużyć dla kolejnych prezydentów – Andrzej Duda nie jest tu wyjątkiem. Należy wprowadzić maksymalny czas orzekania sądów powszechnych. To zdopinguje system prawny do sprawnego działania i reform podejmowanych pod naciskiem odszkodowań, których będą mogli domagać się obywatele, których spraw nie osądzono w terminie. Trzeba sprzedać Telewizję Publiczną. Jedynie prywatny właściciel jest gwarantem, że TVP nie będzie propagandową tubą dla kolejnych politycznych ekip, niezależnie od tego z której strony politycznej sceny się wywodzą. Takich postulatów jest mnóstwo. Jeśli rządy Prawa i Sprawiedliwości potraktujemy jako test dla polskiej demokracji, to obowiązkiem obozu demokratycznego jest diagnoza słabych punktów i załatanie dziur tak, by takie rządy nigdy już nie mogły się powtórzyć. Wiadomo, że nie ma systemów idealnych, są jednak trudniejsze i łatwiejsze do zhakowania. Systemy demokratyczne ewoluują latami. Polska demokracja ma raptem 25 lat. Trzeba zrobić wszystko by wyszła z tego doświadczenia wzmocniona.

Naturalnym jednak staje się pytanie o korupcję kolejnej władzy. Jak wiadomo władza nieograniczona korumpuje w sposób nieograniczony. A taki model władzy stworzył autorytarny reżim PiS. Czy nowa ekipa oprze się pokusie? Łatwo sobie wyobrazić kuszący scenariusz prowadzący do delegalizacji tej partii. W pierwszym kroku parlament podejmuje uchwałę o delegalizacji Prawa i Sprawiedliwości. Współpracujący z nową większością prezydent ustawę tę podpisuje. Trybunał Konstytucyjny odrzuca ją jako sprzeczną z konstytucją niezależnie od jego składu (z dublerami lub bez) lecz rząd odmawia publikacji prawomocnego wyroku Trybunału. Prawo wchodzi w życie. Struktury partii zostają z mocy ustawy rozwiązane, wypłata subwencji natychmiast wstrzymana a majątek skonfiskowany. Prawo i Sprawiedliwość nie mogłoby się skutecznie bronić. Przecież to metoda zastosowana przez rząd Beaty Szydło i większość Prawa i Sprawiedliwości wobec Trybunału Konstytucyjnego. Taką procedurę można zastosować wobec dowolnie wybranych instytucji także partii politycznych i stowarzyszeń. Jedyną polisą bezpieczeństwa dla działaczy partii rządzącej jest mocne przekonanie, że, albo nie stracą władzy – nigdy, albo, że ich następcy będą zbyt przywiązani do własnych zasad, zbyt spolegliwi, używając prawicowego żargonu – niewystarczająco ideowi, by zastosować te same środki. I tu rodzi się najważniejsze pytanie – czy mają rację? Do jakiego stopnia należy wykorzystać prawo stworzone do niszczenia liberalnej demokracji, by demokrację tę odbudować? Jeśli tak, to jak daleko można i należy się posunąć? Jestem zwolennikiem pozytywnej odpowiedzi na powyższe pytania. Jestem przekonany, że należy wykorzystać cały wachlarz środków, by jak najszybciej odwrócić zniszczenia dokonane przez obecnie rządzącą ekipę. Głęboko wierzę, że trzeba z całą bezwzględnością wykorzystać gotowy aparat do wyciągnięcia jak najdalej idących konsekwencji od wszystkich skorumpowanych, nieudolnych, działających na szkodę państwa, nie przestrzegających zasad i prawa przedstawicieli władzy. Od urzędników do ministrów, od dyrektorów departamentów w Spółkach Skarbu Państwa, do premiera włącznie. Wszystkich. Jak pisałem wyżej nowy ustrój sądów, system ręcznego sterowania prokuraturą, zmiany w prawie, będą bardzo użytecznymi narzędziami do realizacji tego celu. A cel jest bardzo ważny. By nie przeżywać ponownie horroru niszczenia demokracji w Polsce, nie wystarczy bowiem ją formalnie wzmocnić, zabezpieczyć, załatać luki prawne, wzmocnić instytucje, ale przede wszystkim trzeba prowadzić skuteczną politykę odstraszania. Przed recydywą najlepiej strzeże nieuchronność kary. Kara musi być surowa, sprawiedliwa i nieuchronna. W decydującej chwili nam, demokratom, ręka zadrżeć nie może. To nasi autorytarni przeciwnicy myślą, że jesteśmy zbyt słabi, zbyt wahliwi, zbyt spolegliwy i miękcy by zdecydowanie działać w obronie własnych wartości i zasad. Mam nadzieję, że się bardzo zdziwią z jednej strony, z drugiej, że nowa ekipa będzie wiedzieć jednak gdzie się zatrzymać.

Pełna wersja autorska tekstu z Polityki 2017.06.07.

Po co w ogóle uznawać wyniki wyborów? :)

Przerywam cykl swoich felietonów na temat wolności obywatelskich, bo to co się stało wczoraj – uchwała Sądu Najwyższego i stosunek do niej polityków rządzących państwem – sytuuje nas, Polaków, ale i także Polskę, w całkowicie nowej rzeczywistości prawnej w rodzinie cywilizowanych narodów świata. Politycy obecnie rządzący państwem wprowadzają oto właśnie w życie własne poglądy na temat praworządności i stosunku do prawa w ogóle. W majestacie najwyższych urzędów państwowych wchodzimy tym samym w świat dualizmu prawnego, w którym wyroki sądów są tylko wtedy dobre, kiedy spełniają oczekiwania władzy.

Co to oznacza? Ano ni mniej, ni więcej, jak tylko prostą konstatację każdego obywatela, który przegrał jakąkolwiek sprawę w sądzie: władza nadała mi prawo do nieuznawania wyroku – wyrok ten, to tylko opinia prawna, podlegająca dowolnej interpretacji.

A najbardziej poraża to, że za takim postrzeganiem świata stoją prawnicy, wykształceni za pieniądze podatników przez renomowane uczelnie w Polsce, w osobach panów Dudy, Gowina, Tarczyńskiego i innych.

Pan Jarosław Gowin, sumienie narodu, wyznawca relatywizmu w polityce:

“Jestem zasmucony, że tak kryształowo uczciwy człowiek został skazany za to, że próbował ścigać przestępców. Nie chcę krytykować z góry Sądu Najwyższego, ale jego uchwała to zła wiadomość dla wymiaru sprawiedliwości, ale i dla tych, którym zależy, żeby życie w Polsce było uczciwe”.

Mariusz Kamiński – polityk kryształowy o gołębim sercu, wypowiedź na temat ułaskawienia Zbigniewa Sobotki, skazanego prawomocnie w obu instancjach sądowych, rok 2005:

“Ręce opadają, że tak może zachowywać się prezydent Polski. Dziś korzysta z pewnego przywileju, z którego korzystać nie powinien. To pokazuje, że jest jakaś nierówność wobec obywateli i że są osoby szczególnie chronione, a taką osobą jest dla Aleksandra Kwaśniewskiego pan Sobotka. Dlatego nie sądzę, żeby politycy byli ułaskawiani w jakimś szczególnym trybie, jeśli są skazani i takie są decyzje sądu, to należy to przyjąć do wiadomości, a wyborcy powinni to ocenić”.

Andrzej Duda – obecnie, jak sam twierdzi, prezydent nie wszystkich Polaków, mimo, że w kampanii wyborczej mówił dokładnie co innego. O ułaskawieniach prez. Kaczyńskiego. Rok 2011:

“Ułaskawia się osoby uznane przez sądy za winne. Ułaskawienie nie jest uniewinnieniem”.

A stosunek akolitów obecnej władzy do pojęcia praworządności najlepiej zamknąć klamrą taką:

Samuel Pereira – wybitny prawnik konstytucjonalista na Twitterze (pisownia jego komentarzy oryginalna):

“Sąd Najwyższy, wbrew obowiązującemu prawu i konstytucji stawia się ponad prezydentem RP i Trybunałem Konstytucyjnym. Sąd Najwyższy – podważając konstytucyjne uprawnienia prezydenta – w sposób pozakonstytucyjny próbuje zmienić konstytucję”.

I dalej, tenże wybitny konstytucjonalista w krótkiej rozmowie na tym samym forum społecznościowym z Maciejem Sokołowskim, brukselskim korespondentem polskich mediów:

Maciej Sokołowski:

“Czy w Polsce trwa właśnie dyskusja o tym, czy trzeba stosować się do orzeczeń sądów?”

Samuel Pereira – tzw. niezależny dziennikarz popierający władzę:

“Wcześniej przydałaby się dyskusja o tym, czym się różni orzeczenie od uchwały.”

Maciej Sokołowski:

“Czym?”

Samuel Pereira:

Cisza…

Tacy ludzie mają dzisiaj wpływ na życie 40-tu, bez mała, milionów obywateli tego kraju, urzeczywistniając z każdym dniem swoją utopijną i z gruntu fałszywą wizję państwa, w której naczelną zasadą ma być zasada sprawiedliwości ludowej, przy czym przymiotnik “ludowy” nie oznacza wcale dobra wspólnego, a jedynie dobro wąsko rozumianej kasty polityków będących u władzy, wolnych od jakiejkolwiek kontroli obywateli. Nie było tego nawet w najczarniejszych latach komunizmu w Polsce, w których demokracja została narodowi odebrana siłą lub w wyniku wyborczych szachrajstw.

Idąc zaś tokiem rozumowania prezydenta Dudy i całego środowiska wyznawców Matrixa, proponuję, aby prezydent stosował prawo łaski przed procesami w ogóle. Uwolni wtedy sądownictwo od kłopotów i walnie przyczyni się do uzyskania wielomilionowych oszczędności w budżecie państwa, dzięki czemu rząd będzie mógł jeszcze więcej środków przeznaczyć na program rozwoju rodzin 500+. Historia mu tego na pewno nie zapomni, a wdzięczny naród postawi pomniki.

A mówiąc zupełnie poważnie i serio: obywatele, budźcie się, już niewiele zostało do wejścia w tryb awaryjny, czyli dowolnego uznania przez władzę wyników wyborów. To jest przed nami całkiem realna możliwość.

Nieznośna ideolo :)

Drogi Leszku,

z wielkim zainteresowaniem przeczytałem na stronie Krytyki Politycznej Twoją rozmowę z Cezarym Michalskim. Strasznie długa, ale warta lektury. Tym bardziej, że mi podniosła ciśnienie w dzisiejszy ponury i pochmurny poranek, lepiej niż „arabica z doskonale wyselekcjonowanych ziaren”. W szczególności rozdrażniła mnie Twoja krytyka „bezideowości” Platformy Obywatelskiej, zamykająca się w haśle „ciepłej wody w kranie”. Nie po raz pierwszy zresztą, poddajesz „politykę ciepłej wody” druzgocącej ocenie, zarzucasz jej brak wyrazistego celu rządzenia i „populizm antypolityczności”. Podśmiewasz się z platformerskich haseł o budowaniu mostów zamiast robieniu polityki.

Nie, Leszku, po stokroć nie! Do dobrego rządzenia krajem nie jest potrzebna ideologia, tylko pragmatyzm, świadomość ograniczeń i pewien zasób kompetencji profesjonalnych. Co więcej, nadmierna wierność określonym koncepcjom ideologicznym zamyka nas na ludzi o innych poglądach i pogarsza jakość rządzenia. Tuskowi i Platformie Obywatelskiej nie stawiałbym więc zarzutów o bezideowość, ale raczej o to, że nie potrafili naprawić służby zdrowia, odkładali reformy górnictwa, nie dokończyli reformy nauki, rozmontowali system emerytalny.

Swego czasu mieliśmy obaj przyjemność słuchać wystąpienia Benjamina Barbera, autora książki „Gdyby burmistrzowie rządzili światem”. Jedną z jego tez była pochwała wartości pragmatyzmu burmistrzów i prezydentów, skupionych nie na walkach ideologicznych, ale na rozwiązywaniu codziennych problemów mieszkańców: łataniu dziur w drogach, zapewnianiu wywozu śmieci, ciepłej wody w kranie… Przeciwstawiał pragmatyzm polityce, innowacje ideologii, a poszukiwanie rozwiązań dla konkretnych problemów dyskusji o suwerenności. Zdawało mi się wtedy, że podobały Ci się te słowa. Teraz najwyraźniej podobają Ci się już mniej.

Ja pozostaję pod wpływem tej wizji polityków zajmujących się „zarządzaniem, a nie rządzeniem”. Marzę o ministrze edukacji, który zgodnie z ideą evidence-based policy, prezentację pomysłów na zmiany w tym sektorze uzasadnia wynikami wieloaspektowych badań i studiów porównawczych,  a nie ideologicznym bełkotem. Chciałbym, aby głównym tematem wystąpień ministra zdrowia były konkretne sposoby na poprawę działania systemu, a nie kwestie dostępu do tych kilku procedur medycznych będących przedmiotem wojny ideologicznej. Chciałbym żeby do rozwiązywania poważnych problemów państwowych realnie włączać wszystkie opcje polityczne, odchodząc od zasady, że rządzący może wszystko, wszak wybrany jest z woli suwerena.

Tego jednak nie da się osiągnąć, gdy kraj rozdarty jest ostrym sporem ideologicznym. Można to zrobić tylko wtedy gdy za podstawę działań politycznych bierze się chęć sprawnego zarządzania państwem, a nie formowania go na kształt swoich wyobrażeń ideologicznych. Zgadzam się z Tuskiem, że na tym etapie rozwoju, na którym jesteśmy, potrzebni nam są raczej sprawni, profesjonalni administratorzy, a nie wielcy wizjonerzy. Żeby poskładać państwo po tragedii w Smoleńsku nie trzeba było „ideolo”, tylko chłodnej głowy i zdolności organizacyjnych. Żeby przeprowadzić kraj w miarę suchą stopą przez kryzys gospodarczy, trzeba było wiedzy i intuicji ekonomicznej oraz łutu szczęścia. Żeby załatwić Polsce duży kawałek tortu unijnych dotacji, trzeba było umiejętności negocjacyjnych i właściwego człowieka na właściwym stołku w Komisji Europejskiej. Żeby odpowiednio zareagować na rosyjską napaść na Ukrainę, potrzebne były odpowiednie kadry w dyplomacji i ministra, który ma silną pozycję w Europie…

I dlatego przychylam się do zdania Twojego rozmówcy, że „Platforma nie rządziła źle. To było zadowalające zarówno na szczeblu centralnym, jak też na poziomie samorządu i miast. Może mam za małe oczekiwania wobec Polski, ale to na pewno nie była to Polska w ruinie”. Być może ja też mam zbyt małe oczekiwania, ale w kontekście dzisiejszej władzy i sposobu jej sprawowania, zaczynam z coraz większym sentymentem tęsknić do Tuska i jego „ciepłej wody”.

Sam się śmiałem z narracji proponowanej przez Sienkiewicza, którą tak zgrabnie ująłeś w stwierdzeniu: „Rządzimy i to jest dobre, a już szczególnie dobre jest to, że rządzimy my, a nie PiS. Tak jest dobrze dla Polski i dla was, na więcej nie możecie liczyć”. Teraz mi nie jest do śmiechu, bo Sienkiewicz miał rację. Polacy poszli szukać bardziej zielonej trawy i dostali piaskiem po oczach.

Dlatego Twoja wiara w moc wielkich idei, które winny kształtować działania rządzących nami polityków jest mi nieznośna. Ideologiczna papka wkładana współobywatelom do głów przez Kaczyńskiego i spółkę, jest w mojej ocenie dostatecznym dowodem, że robienie polityki powinno być bliższe zapewnianiu obywatelom stałych dostaw ciepłej wody, a nie robieniu rewolucji moralnych, narodowych, czy nawet liberalnych.

Pozostaje szczerze oddany,

Tomek Kamiński

PS. Pamiętasz słowa Tuska o ocenie rządów PO, z grudniowego wywiadu dla „Polityki”: „jak zawsze, nie tylko w polskiej historii, już za rok ta ocena będzie lepsza, a za pięć lat będziemy ten okres wspominać z nostalgią”. Myślę, że tak właśnie będzie, o ile młode pokolenie polityków tej partii będzie umiało tę nostalgię umiejętnie pobudzić, zamiast stroić się w łatki ideologiczne „chadecji”, „skręcać na prawo”, „wracać do korzeni” albo jakieś inne „ideolo-trolololo”.

Oddajmy kościoły w ręce artystów :)

Jeśli uznamy, że sztuka (i wiara w jej magiczną moc) ma swój początek w jaskiniach Altamiry (czyli 35 tys. lat p.n.e), to religia jest zaledwie jej kontynuacją skrojoną na miarę tych, którzy wierząc odwołują się do Boga ukrytego w ciele człowieka i jego powielanym wizerunku. Jeśli uznamy, że Michał Anioł, czy Caravaggio nie istnieliby bez mecenatu kościoła, a kościół bez artystów powielających wizerunki bogów miałby znacznie mniejszą siłę oddziaływania na wiernych, to musimy przyznać – sztuka i wiara szły w parze. Aż do czasu, gdy nie powstały muzea i galerie.

Rozłam okazał się bolesny. Kościół nie wybaczył niepokornym artystom, którzy przestali wierzyć w Boga. Jednak „Msza” Żmijewskiego to nie akt nie-wiary, ale zwątpienia w instytucję, która podsyca wiarę, utrzymując jej wyznawców w liturgicznym porządku. Żmijewski zaznacza inną formę uduchowienia. W nakreślonym przez niego porządku artysta jest kaznodzieją. Widzowie – „wybranymi” na jego ucztę. Wierzę mu. Bo czym różni się wiara w Boga od wiary (i przekonania), że pisuar wystawiony w 1917 roku przez Marcela Duchampa jest obiektem sztuki? Dlaczego mielibyśmy nie uznać wiary w sztukę za uprawomocnioną? Dlaczego galerie i muzea nie mogłyby otrzymać statusu obiektów sakralnych?

Wchodząc do kościoła i przyjmując komunię świętą, czy błogosławieństwo, uczestniczę w rytuale, który polega na sile mojego przekonania, że okrągły opłatek to ciało i krew Chrystusa. Podany w konkretnym momencie, przez konkretną osobę i w konkretnym czasie – zgodnie z obrządkiem liturgicznym. W galerii polegam na przekonaniu, że przedmiot wystawiony w tym konkretnym kontekście, jest dziełem sztuki. Podaje go kurator. I to właśnie on występuje w roli duchownego, który zarysowuje obszar umowności, w którym poruszamy się przekraczając próg galerii. Dlatego tak łatwo pomylić upuszczone okulary  z dziełem uznanego artysty, a w zarys świętego na korze drzewa, (do którego modlą się wierzący o objawienie), z Bogiem? Z tego samego powodu. Bo w światach, coraz trudniejszych do rozpoznania, ulegamy pokusie, by zawierzyć innym. Widzimy to, co nam pokażą. Rozumiemy to, co nam wytłumaczą. A jeśli nie zobaczę boga w drzewie, to sygnał, że moja wiara nie jest wystarczająco silna. Jeśli nie rozpoznam dzieła, to znaczy, że brakuje mi kompetencji do zrozumienia intencji artysty.

Dlatego według mnie relacja wierny – duchowny – Bóg jest porównywalna do relacji widz – kurator – artysta. Brak krytycznego podejścia do tego, co mówią na ambonie i co, piszą w notkach wyjaśniających znacznie prezentowanych dzieł, otwiera przestrzeń do manipulacji. I w jednym i w drugim przypadku jest ona niebezpieczna.

W przypadku Kościoła zniechęca wiernych, którzy dostrzegają ułomność instytucji. W przypadku galerii, zniechęca do obcowania ze sztuką. Dzisiaj trudno niezainteresowanemu historią sztuki docenić gest Marcela Duchampa. Biały Kwadrat Malewicza nie robi wrażenia, gdyby go porównać do Mona Lisy Leonardo da Vinci. „Bo jakich to kompetencji wymaga namalowanie kwadratu?” – często słyszę. I tak, jak w przypadku tego dzieła potrafię odnaleźć argumenty, które skłonią sceptyka do refleksji, tak w przypadku wielu post konceptualnych, współczesnych dzieł, nie znajduję słów obrony.

Mam wrażenie, że przełomowym momentem, który ostatecznie zadecydował o podważeniu wiary w sztukę i artystów, był czas uświęcenia kuratorów. Nie talent, ale umiejętne manipulowanie zadecydowało o sukcesie wielu z nich. Ba, niektórzy mianowali się artystami. Sprawne operowanie słowem otworzyło dojście do wielu grantów,  które umocniły ich pozycję na rynku sztuki.

Obserwowałam ten proces z bliska, jako asystentka ex-kuratorki. Okrzyknięta artystą, obsypana pieniędzmi, mogła pozwolić sobie na to, by skupić wokół siebie osoby, które za nią wykonają pracę. Jak w takich warunkach wygląda proces powstawania dzieła? Wystarczy jeden telefon z informacją: chcę „to i to”. Następnie zespół różnych osób zastanawia się, co trzeba zrobić, by tej koncepcji nadać formę. Propozycję są zatwierdzane przez kuratorkę-artystkę, która nie angażuje się w proces twórczy. Jedynie kontroluje różne jego etapy. I – co muszę przyznać – często efekty są zdumiewająco dobre, ale nazwisko przy prezentowanej pracy jedno. Nie budzą zdziwienia żale młodych studentów ASP, którzy w ramach zajęć wykonują prace pokazywane przez prowadzącego zajęcia artystę, jako własne. Nie proces, ale efekt jest ważny – można by powiedzieć. Jednak sam fakt, że coś takiego się dzieje, podważa status artysty i wiarę w prezentowaną sztukę w ogóle.

Czym zatem jest sztuka? Wytworem kuratorskiej wyobraźni? Kim jest artysta? Menadżerem? Zarządzającym nie swoim, ale cudzymi talentami? Oczywiście moją intencja nie jest wezwanie artystów, by stanęli przed sztalugami pochłonięci studiowaniem natury. Albo weszli na rusztowania i malowali sklepienia w kościołach. Nie. Chodzi o zwykłą uczciwość – wobec siebie (wzajemnie) i tych, którzy wchodzą do galerii.

Nieprzypadkowo porównałam galerię sztuki do kościoła. Obie instytucje wywołują wiele emocji. Obozy broniących i krytykujących antagonizują się coraz silniej. A w tę przestrzeń „między” z łatwością wchodzi polityka.

Minister Gliński momentalnie wyczuł atmosferę i w lutym ogłosił: „dzisiaj spotkam się z polskimi artystami, którzy przez ostatnie lata byli może mniej widoczni w życiu publicznym, ponieważ mieli bardzo utrudniony dostęp do instytucji publicznych polskich, państwowych, samorządowych instytucji kultury”. Jacy to artyści? Nie wiadomo. Widomo, że „te osoby miały bardzo ciężkie życie, ponieważ były odcięte od finansowania publicznego, mimo, że są wybitnymi artystami”.

Oczywiste jest dla mnie, że PiS zamierza uczynić ze sztuki kolejne narzędzie propagandy. Bardzo wygodne narzędzie propagandy. Wygodne, bo sterowalne. W odróżnieniu od Kościoła, który jest po stronie rządzących, ale kontroli nikt nad nim nie ma.

Dlatego Prawo i Sprawiedliwość (tego możemy się spodziewać) umożliwi sfrustrowanym artystom i rozczarowanym odbiorcom „ucieczkę od wolności”. Wprowadzi w utarte schematy martyrologiczne i wyznaczy nowy cel: mitologizowanie (i mumifikowanie) polskości. Swoje oczekiwania wobec kuratorów już wyrażono. Instytuty Kultury Polskiej zagranicą dostały jasne instrukcje, którzy artyści powinni reprezentować Polskę w roku szczególnie ważnym – bo upamiętniającym Chrzest Polski. Minister kultury swoje stanowisko określa jasno – „istnieją granice wolności artystycznej”. On te granice wyznacza.

Czy sztuka (i wolność) się obronią? Jeśli nie, to możemy spodziewać się „robienia Polski na każdym kroku”. I tego się obawiam.

Konsekwencje kryzysu finansowego a demokracja w UE :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

 

Philippe Legrain: Unia Europejska ma problemy z demokracją. Zaczęły się one wcześniej niż problemy finansowe. 10 lat temu Francuzi i Holendrzy powiedzieli „nie” konstytucji unijnej. Oczywiście nasza konstytucja opiera się na traktacie lizbońskim. Od tego kryzysu sytuacja w strefie euro niestety się pogorszyła. Rząd w Berlinie, Bruksela oraz Europejski Bank Centralny we Frankfurcie podjęły bardzo złe decyzje. Doszło do kryzysu finansowego, który bardzo negatywnie wpłynął na Europę, zarówno jeśli chodzi o politykę, jak i gospodarkę całej strefy euro. Wielu Europejczyków uważa, że członkostwo w UE wiąże się z recesją, dominacją Niemiec, ograniczeniami dla demokracji. Liczni Europejczycy stracili zaufanie do działań Europy w zakresie upowszechniania demokracji. To niestety wina decydentów, polityków unijnych, którzy nie zapobiegli kryzysowi, nie potrafili go zażegnać. Ta ich niemoc spowodowała, że wielu Europejczyków chce głosować na „nie”. Zatem eurostrefa musi się zmienić. Jest bardzo wiele instytucji, które funkcjonują źle, choćby instytucje finansowe w Grecji. Brakuje dobrych rozwiązań alternatywnych i właściwych mechanizmów. Nacjonaliści, ekstremiści, ci szarlatani odnoszą sukcesy, a pozostali cierpią.

Grecja od 2010 r. jest niewypłacalna. Zazwyczaj, kiedy dany kraj nie potrafi spłacić swojego zadłużenia, prowadzi się negocjacje z jego wierzycielami, tak właśnie działo się w wypadku Polski w roku 1991 czy też w wypadku Niemiec w roku 1953. Okazało się, że w 2010 r. w Grecji podejście do problemów było zupełnie inne – przede wszystkim chodziło o straty francuskich i niemieckich banków i politycy unijni stwierdzili, że kłopoty Grecji są tymczasowe, przejściowe. Postawiono w stan zagrożenia cały system finansowy Unii Europejskiej i okazało się, że rządy krajów członkowskich mają spore kłopoty. My wciąż wypłacamy Grekom pieniądze, robimy to ze względu na solidarność z tym krajem i niestety to nie jest dobra sytuacja dla sektora bankowego. Cały czas spłacamy również kredyty Irlandii, Portugalii i Hiszpanii, a te pieniądze przede wszystkim wspierają lokalne banki. Mówimy przede wszystkim o spłacaniu zaległości, zadłużenia w bankach francuskich i niemieckich. Potrzebujemy zmiany – jeżeli mamy takie zadłużenie w bankach prywatnych, jeżeli rządy państw są tak zadłużone i jeśli zmagamy się z takim kryzysem, to kraje członkowskie muszą połączyć swoje siły. Tak się nie stało, a zamiast tego kraje się podzieliły. Przede wszystkim mam na myśli Niemcy, które wystąpiły przeciwko tym znajdującym się w naprawdę trudnej sytuacji finansowej. Wierzyciele również są w trudnej sytuacji. W tej chwili eurostrefa to właściwie więzienie dłużników. Muszę stwierdzić, że UE źle się zachowuje w tej sytuacji – zmusza premierów Włoch i Grecji do wprowadzania rozwiązań technokratycznych. To są takie quasi-kolonie, można powiedzieć, że decydenci w sposób nielegalny straszą Greków, Irlandczyków i wszystkich innych obywateli. Mówi się o tym, że trzeba będzie zacząć korzystać z własnej waluty, że euro już nie będzie stosowane.

Grecja naprawdę cierpi, by poradzić sobie z zadłużeniem. Zadłużenie Irlandii wynosi 64 mld euro, co oznacza, że Irlandczycy również będą musieli jakoś sobie z tym długiem poradzić. Korzysta się z tego, że ludzie pragną się stać Europejczykami, chcą wejść do Unii Europejskiej. No i niestety, sytuacja wygląda w tej chwili bardzo kiepsko, projekt europejski ma poważne problemy. Nie jesteśmy oczywiście zaskoczeni, że Niemcy, Francja oraz instytucje unijne nie cieszą się popularnością wśród zadłużonych krajów. Podatnicy europejscy są rzecz jasna bardzo niezadowoleni, że ich pieniądze pożycza się krajom Europy Południowej, ale tak naprawdę to nie jest wina Południa, to właśnie banki powinny być uważane za głównego sprawcę tego zamieszania. Tragedia polega na tym, że podatnicy z Północy też będą cierpieć. Zadłużenie Irlandii w tej chwili zostało anulowane po to, by odsetki, które należą się prywatnym bankom, zostały zwrócone. A więc banki europejskie – można powiedzieć – w tej chwili współzawodniczą. Grecja ucierpiała na tym najbardziej. Eurostrefa jako taka w tej chwili jest ograniczona pod kątem fiskalnym, co wydaje się niekonieczne, dlatego że przepisy fiskalne w UE cały czas działają, są skuteczne. Kryzys to kryzys, jest związany z porażkami finansowymi, ale tu nie chodzi o porażki poszczególnych krajów. Niemcy z kolei obawiają się, że będą odpowiedzialni za zadłużenie wszystkich krajów, i kanclerz Merkel stwierdziła, że chce zarządzać budżetami krajów członkowskich. Komisja Europejska oczywiście zgadza się z takim stanowiskiem. Związane są z tym pewne problemy – przede wszystkim to jest bardzo niebezpieczne ze względów gospodarczych, bo jeżeli posługujemy się tą samą walutą, to musimy też prowadzić taką samą politykę fiskalną. Jeżeli tylko coś się zadzieje, to politycy unijni natychmiast pokazują się w telewizjach i mówią: „Musicie przestrzegać polityki unijnej!”. Jak ludzie się czują, kiedy słyszą takie deklaracje? Nie lubią urzędników brukselskich, bo oni zabierają demokrację – demokrację w kontekście podatków i polityki fiskalnej. Tak naprawdę dochodzi wtedy do sytuacji ekstremalnych.

Trzeci problem to Europejski Bank Centralny – najbardziej niezależny bank na świecie. Jest duża różnica pomiędzy nim a niezależnym bankiem centralnym w Polsce albo w Wielkiej Brytanii. Te banki zachowują niezależność w realizowaniu transakcji, ale tak naprawdę odpowiadają przed swoimi rządami, są częścią tych rządów. Europejski Bank Centralny nie ma takiego politycznego władcy, nie ma tak naprawdę rządu strefy euro. I jest zawieszony ponad wszystkimi państwami członkowskimi. Na początku, kiedy w latach 2010–2012 rozpoczęła się panika, jeżeli chodzi o politykę fiskalną, wszyscy patrzyli, co zrobi EBC. Okazało się, że EBC nie zrobił nic i pozwolił, żeby panika się rozrastała, pewne interwencje podjęto dopiero w roku 2012. Zatem politycy wykonali pewne działania, ale tak naprawdę one nie miały bezpośredniego wpływu na politykę. W eurostrefie nie działo się nic pozytywnego, a wręcz okazało się, że koszty prowadzenia polityki się zwiększyły. A więc niezależność, o której mowa, powinna być zweryfikowana przez wszystkie 28 państw członkowskich, to trzeba uzgodnić, wynegocjować, być może poprzez referendum. Okazuje się, że EBC ma ogromną siłę, potężną władzę i kiedy patrzymy na jego odpowiedzialność pod kątem tego, co się dzieje na przykład w Stanach Zjednoczonych, widzimy, że EBC nie prowadzi dialogu, nie słucha tego, co mają do powiedzenia państwa członkowskie, nie bierze pod uwagę ich stanowisk. Urzędników EBC nie można ukarać za to, że źle wykonują swoje obowiązki…

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację. Decyzje podejmowane na poziomie unijnym muszą być otwarte, odpowiedzialne i powinny uwzględniać wybór demokratyczny. A więc zamiast strefy euro, która przede wszystkim uwzględnia interesy niemieckie, domagamy się mechanizmu, który będzie uwzględniał interesy wszystkich krajów członkowskich. Chcemy dobrych inwestycji i korzyści dla wszystkich. Oznacza to, że musimy odrzucić wszystkie ograniczenia, które po prostu krępują nam ruchy. EBC musi zacząć działać jak prawdziwy bank centralny – niech będzie bardziej odpowiedzialny i niech nie miesza się do polityki. Rozumiem, dlaczego Polacy chcą być częścią strefy euro, dlaczego chcą działać w ramach strefy euro – chodzi o poczucie europejskości. To jest złoty wiek dla Polski, tak naprawdę Polska nigdy nie odnosiła takich sukcesów gospodarczych, jakie odnosi teraz, w zasadzie jest na podobnym poziomie co Niemcy. Jeżeli dołączycie do strefy euro, to okaże się, że nagle stracicie kontrolę nad własną gospodarką, staniecie się politycznym sługą Niemiec, a to nie leży w waszym interesie. To nie leży w interesie Unii Europejskiej, dlatego bardzo państwa proszę, żebyście tego nie robili, zanim strefa euro nie zostanie naprawiona. Dopiero wtedy będzie można rozważać przystąpienie do niej.

 

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację.

 

Leszek Jażdżewski: Skoro to wszystko wina Niemców, to dobrze będzie teraz zapytać Jana-Wernera Muellera o jego opinię na ten temat.

Jan-Werner Mueller: Bardzo dziękuję, szczególnie serdecznie dziękuję za niezwykłą możliwość opowiadania o ocalaniu demokracji. Mamy teraz do czynienia z ogromnym kryzysem, kryzysem uchodźców, który stanowi prawdziwe wyzwanie dla Unii Europejskiej. Nie wiem, na ile produktywne są takie porównania, ale jestem pewien, że oba te kryzysy wskazują na dokładnie taki sam problem strukturalny, który leży u ich podstaw. Tym problemem jest to, w jaki sposób zarządzać, albo może, jeśli nie podoba nam się takie określenie, jak politycznie oswoić taką sytuację.

Jak już powiedział Philippe, obecnie znajdujemy się w bardzo trudnej sytuacji. Projekt, który miał połączyć Europejczyków, podzielił poszczególne narody. Stał się maszyną, która nasila konflikty międzynarodowe, zamiast je łagodzić. Może należy o tym myśleć w inny sposób, może należałoby wyróżnić dwa podejścia do oswojenia tych wzajemnych zależności. Można skorzystać z pomocy osób rządzących albo też z ruchów i działań ponadnarodowych. Mamy system zasad, zarówno w strefie euro, jak i w kwestiach uchodźców i wielu innych. Wiemy również, że te zasady nie są przestrzegane, wszyscy to przyznają w odniesieniu do Dublina, w wypadku eurostrefy, a tymczasem słyszymy głos, który mówi: „Jeżeli zacieśnimy te reguły, jeśli będzie ich pilnować Bruksela, to następnym razem wszystko się uda”. Ale to już powtarza się od pięciu lat, więc raczej przestajemy wierzyć w to, że te zasady w przyszłości będą przestrzegane. Alternatywą może być zatem polityka paneuropejska, która wypracuje różne podejścia do zarządzania wzajemnymi zależnościami. Problem w UE jest taki, że strukturalnie UE nie jest zdolna do prowadzenia takiej paneuropejskiej polityki. Oczywiście istnieją pewne wyjątki, nie chcę powiedzieć, że wybory do instytucji europejskich w ubiegłym roku były bezsensowne, ale wiem, że takie ogólne europejskie podejście będzie bardzo trudne do wypracowania. Oczywiście ktoś może powiedzieć: „Dobrze, zasady to jedna rzecz, a polityka to co innego”. Rozumiem taki argument, bo zasady są wynikiem działania polityki, to się wszystko ze sobą łączy. Ale ważne jest, by te zasady były odpolitycznione, by zostały w końcu ustalone podczas debat ogólnoeuropejskich. Powiem coś bardzo konwencjonalnego – żeby poradzić sobie z tą sytuacją, trzeba zrobić to, o czym mówi się już od kilku lat: sprawić, żeby Komisja Europejska stała się rządem europejskim. Oczywiście z definicji pewne funkcje KE umożliwiają takie działanie, ale w wielu państwach członkowskich jest to realizowane nieco inaczej. Dlaczego – moim zdaniem – jest to takie ważne i – miejmy nadzieję – nieuniknione? Status quo trzeba postrzegać w dwóch konspektach, przede wszystkim trzeba pamiętać o powielaniu konfliktów narodowych, trzeba – jeśli zasady są naruszone, jeżeli te zasady się nagina albo zawiesza lub gdy się okazuje, że wychodzą one poza ramy europejskie. Wiele osób nie uważa, że to jest coś oczywistego, jeżeli weźmiemy pod uwagę na przykład sytuację w Grecji. Trzeba jednak pamiętać, że projekt europejski zawsze był projektem opartym na prawie. Jeśli zaczniemy podważać rządy prawa w Europie, to staniemy przed poważnym problemem. Jeśli chodzi o wiceprezydenta KE, to on również odpowiada za praworządność. Oczywiście mamy wielu urzędników, którzy podnoszą rękę i mówią: „Tak, ja jestem od tego, żeby prawo było przestrzegane”, mamy sędziów, ale nie o to mi chodzi…

Przejdę do nieco innej kwestii – do drugiej grupy uwag, która, mam nadzieję, otworzy dyskusję. Czasami urzędnicy Komisji Europejskiej mówią o kryzysie rządów prawa w innym kontekście. Podnoszę tę kwestię, ponieważ mówią o tym, co wkrótce może zdarzyć się w kraju, który jest sąsiadem Polski, a właściwie już się zdarzyło – mówię tutaj o szczególnym wyzwaniu dla rządów prawa i demokracji, które ulegają pogorszeniu w samych państwach członkowskich. Czasami może to być, choć nie zawsze, wynik ogólnego kryzysu praworządności w UE. Wszyscy się na razie zgadzają, że UE nie ma przekonujących podejść czy instrumentów, które poradzą sobie z wyzwaniami, jakie stanowi rząd Orbána. Może więc warto się zastanawiać nad tymi wyzwaniami, pamiętając o polityce i o zasadach. Musimy wyciągnąć wnioski z przeszłości. O co mi chodzi? O to, że możemy wyobrazić sobie scenariusz, który zakłada, że jeśli coś w kraju pójdzie nie tak, to powinna istnieć grupa partii ponadnarodowych, która porozmawia z innymi członkami za zamkniętymi drzwiami. W pewnym sensie starają się to robić z Węgrami liderzy UE, ale nie do końca dobrze to wychodzi. Okazuje się, że przestrzeganie fundamentalnych zasad unijnych nie zawsze jest priorytetem. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z sytuacją, w której przestrzeganie zasad w sposób odpolityczniony działa. Musimy uważać na to, co chcemy osiągnąć, albo inaczej – polityka oznacza dokonywanie wyborów, oznacza pluralizm, bo to właśnie są te wybory, ale pluralizm w ramach ustalonych parametrów. Jeśli coś wykracza poza te parametry, tak jak na Węgrzech, daje aktorom, którzy nie zostali demokratycznie wybrani, pole do przestrzegania tych parametrów.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Czytając program Igrzysk Wolności, myślałem o dyskobolu, właśnie o idei igrzysk. Ale bardzo ważnym aspektem demokracji w Europie jest też urbanizacja, życie w miastach. O tym się mówi bardzo rzadko. Demokracja, jak wszyscy wiemy, to kwestia instytucji, ale to też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić. Nauczyliśmy się, że symbolicznie jest to bardzo istotne, by te scenariusze czy przestrzenie publiczne pozwalały ludziom na gromadzenie się i wspólne dyskutowanie. Myślę o tym, co na przykład stało się na Majdanie. W Unii Europejskiej ciekawe jest to, że trudno mówić o tak zwanej sferze publicznej. Nie mówię o tym, co się dzieje w Grecji; teraz można powiedzieć: „Dobrze, mamy kryzys w strefie euro, więc trzeba o tym wspólnie rozmawiać, ale to zupełnie inna kwestia”. Nie ma czegoś takiego, co można by nazwać przestrzenią publiczną dla Europejczyków, gdzie mogliby się zebrać, coś omówić czy nawet przeciw czemuś zaprotestować. Oczywiście mamy instytucje zbiorowe, one nawet mimo że są instytucjami rządzącymi całą Europą, zostały rozproszone po różnych miejscach. A więc wszystkie kraje, pomijając ich ogromną różnorodność wewnętrzną, muszą mieć taką strefę publiczną. Na przykład w USA mamy National Mall. Czy możemy sobie to wyobrazić w kontekście europejskim? Jesteśmy Europejczykami – czy moglibyśmy zebrać milion podpisów i zawieźć je do Komisji Europejskiej? Może tak, ale trudno sobie wyobrazić jak to zrobić. Czy poza taką biurokracją można sobie wyobrazić w tym kontekście coś innego?

 

Demokracja to kwestia instytucji, ale też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić.

 

Iwan Krastew: Mówiła już Wielka Brytania, mówiły Niemcy, to czego się spodziewać po Bułgarii? [śmiech] Moim zdaniem bardzo ważna jest charakterystyka, cecha doświadczeń narodowych. Chciałbym powiedzieć o tym, jaka jest perspektywa bułgarska. Mamy coraz większą tolerancję dla – nazwałbym to – nieporządku. Rainer Maria Rilke mówił o tym, co to znaczy zwycięstwo. Ostatnie siedem lat było dla UE bardzo dramatyczne. Philippe powiedział mi, że w kontekście gospodarczym siedem lat temu UE generowała 37 proc. światowego PKB, a teraz ta wartość spadła do 21 proc. To jest tylko siedem lat. Tak bardzo skupialiśmy się na sobie, że nie zauważyliśmy, jak stajemy się dla świata coraz mniej istotni. Dlaczego tak się stało? Niektórzy mówią, że wszystko się zdarzyło, ale nic się nie zmieniło. Mamy do czynienia z kryzysami – kryzysem uchodźców, kryzysem greckim – ale w UE przyjmujemy pewne rzeczy za status quo. Widzimy, że wszystko się zmieniło, ale nic się nie stało. Jednak my przetrwaliśmy jako Unia Europejska.

Moja historia jest znacznie prostsza. Chciałbym powiedzieć, po pierwsze, o perspektywie finansowej. Nie jest to istotne z punktu widzenia gospodarczego, ale psychologicznego. Zgadzam się, że mówimy o kryzysie wzajemnych zależności. Siedem lat temu postrzegaliśmy wzajemne zależności jako odpowiedź na kryzys, a teraz postrzegamy je jako problem. Taki przykład z obszaru bezpieczeństwa – siedem lat temu cieszyliśmy się, że jesteśmy w stanie odgrodzić się od Rosji i byliśmy bezpieczni, a teraz uważamy Rosję za źródło niebezpieczeństwa. Na wszystkich tych poziomach okazuje się, że wszystko, co wczoraj było rozwiązaniem, odpowiedzią, dzisiaj staje się problemem. Czy to więc nie jest tak, że świat się nie zmienił, ale zmieniła się nasza percepcja świata, w którym żyjemy? W 2010 r. barometr europejski pokazał, że 60 proc. Europejczyków było przekonanych, że ich dzieci będą żyły w lepszym świecie. Kiedy Niemcy zasugerowały zmiany strukturalne na Południu Europy, odpowiedź była taka, że przerabialiśmy to już w latach 90., ale wtedy perspektywy były lepsze, ludzie spodziewali się lepszej przyszłości. Wtedy te zmiany, te polityki postrzegano jako dobre, a dziś jest inaczej. Dziś UE ma do czynienia z kryzysem, który rządzi się zupełnie inną logiką. Mamy kryzys ukraińsko-rosyjski, mamy też kryzys brytyjski, gdzie Wielka Brytania zastanawia się, czy nie odłączyć się od UE. Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej między krajami biednymi a bogatymi, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze. Nie chodzi o to, by wszyscy głosowali tak samo, problem tkwi w tym, by rząd, który zostanie przez nich wybrany, pokazał, że jest w stanie poradzić sobie z pewnymi sytuacjami. Jeśli chodzi o kryzys rosyjski, to mamy do czynienia z inną sytuacją. Niemcy zdecydowały się zadziałać wbrew swemu interesowi, poświęciły relacje z Rosją na rzecz interesu Unii Europejskiej. A więc pytanie brzmi: „Jak możemy mieć pewność, że ci, którzy stracą na kryzysie europejskim, czyli na przykład Grecja, wykażą solidarność z Polską czy z krajami bałtyckimi, skoro mają poczucie, że te kraje nie były solidarne z nimi w czasie kryzysu?”. Mogą po prostu uważać, że już nikomu nic nie zawdzięczają. Do tego kryzys związany z uchodźcami… To jest jedyny kryzys o charakterze ogólnoeuropejskim. Z mojego punktu widzenia pokazał on najważniejszą lukę w europejskiej rzeczywistości. Tutaj również potrzebujemy wspólnej polityki europejskiej, ale efektem jest renacjonalizacja odczuć publicznych. Nie ma ani jednego kraju, który uważałby, że Bruksela będzie w stanie poradzić sobie z tym kryzysem. Tutaj nie ma znaczenia narodowość. To są problemy, które stoją przed UE. Oczywiście mówimy o tym, że demokracja ocali Unię Europejską. Pamiętam swoje początki na uniwersytecie, kiedy rozmawialiśmy o tym, że rozwiążemy problemy z socjalizmem. Nie chodzi o to, by mówić o demokracji, ale o to, by zachować równowagę i by pewne projekty przetrwały. Tego się nie da załatwić od ręki, trzeba wziąć pod uwagę interesy partii, krajów i ludzi.

Początkowo istniały dwie hipotezy. Jedna, że kryzys finansowy zdestabilizuje reżimy takie jak chiński czy rosyjski, ponieważ w dużym stopniu wierzono, że ich siła zależy od możliwości zapewnienia dóbr ekonomicznych. To dotyczyło Chin i Rosji przed rokiem 2009, ponieważ początkowo okazywało się, że dobrostan ludzi znacząco urósł. Druga hipoteza mówiła o tym, że kryzys wpłynie na demokrację, że wiele systemów demokratycznych upadnie, będziemy mieli do czynienia z rządami autorytarnymi i że tak naprawdę nie wiadomo, jakie się pojawią reakcje. Powiem coś, co właściwie jest trzecią hipotezą – zmiana uprawnień niektórych reżimów autorytarnych. Jeśli chodzi o Krym, to okazało się, że z jednej strony Putin zyskał poparcie, ale z drugiej strony UE nie prowadziła polityki alternatywnej. Oczywiście możemy wymieniać rząd co pół roku, ale nie możemy zmieniać polityk gospodarczych. Teraz te polityki muszą być bardziej elastyczne, ale pod jednym warunkiem: ich celem nie może być zmiana rządzącej klasy politycznej. Wkrótce to się zmieni, ale nie sądzę, żeby świat dużo zyskał, jeżeli te dwa rozwiązania będą ze sobą współzawodniczyć.

 

Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze.

 

Leszek Jażdżewski: UE od samego początku prowadziła projekty kierowane do elit, były one całkiem nieźle realizowane, elity zyskiwały demokrację. Ale dzisiaj jeszcze ważniejsze jest tworzenie demokracji i utrzymywanie jej. Czy UE przetrwa, jeżeli będzie prowadziła taką politykę masową? W latach 50. i 60. ta polityka wyglądała zupełnie inaczej. Polityka to głównie emocje, zawsze tak było. Kiedy mówimy o Unii Europejskiej jedyną emocją, którą to wywołuje, jest opowiedzenie się po jednej ze stron: albo jesteśmy za UE, albo przeciw niej. Nie ma żadnej socjalistycznej albo liberalnej polityki unijnej – jest albo polityka unijna, albo krajowa. I to mi przypomina pewien artykuł Magdy Melnyk, który niedawno czytałem. Jest na temat Hiszpanii i Katalonii. Mówi się w nim o bardzo energetyzującej masowej fieście w Katalonii, która zebrała bez porównania więcej uczestników, wywołując ogromne emocje, niż smutne i nudne oficjalne hiszpańskie uroczystości z przemowami króla i paradą wojskową. Ta krajowa, narodowa polityka, nacjonalizm tworzą właśnie takie emocje. Zastanawiam się więc, dlaczego jest tak niewielu proeuropejskich liderów, którzy potrafią się cieszyć tymi emocjami. Mamy polityków antyeuropejskich, mamy Orbána – oni lepiej grają na emocjach. Lepiej niż politycy proeuropejscy. Emocje – jak sądzę – oddziałują bardzo skutecznie i to głupie, że politycy proeuropejscy nie chcą ich prowokować. Chciałbym zapytać Jana-Wernera Muellera o Niemcy. Kilka razy mówiłeś o tym kraju w swoim przemówieniu. Czy Niemcy rzeczywiście mogą być hegemonem? Czy Niemcy będą umiały poradzić sobie z tym problemem, czy będą umiały być bardziej proeuropejskie? Bo cóż, polityka niemiecka wspiera przede wszystkim federacje. Nie zareagowałeś na oskarżenia Philippe’a, kiedy mówił, że Niemcy zmuszają pozostałe państwa członkowskie do tego, by zachowywały się tak, jak Niemcom pasuje.

Jan-Werner Mueller: Nie, nie będę reagować na te oskarżenia, ponieważ nie jestem rzecznikiem Niemiec. Ja jestem politologiem, więc mój język jest nieco inny, ale chciałbym wspomnieć o dwóch sprawach, potem może powiem nieco na temat Niemiec i ich stanowiska.

Przede wszystkim – jeśli chodzi o integrację – w debatach takich jak ta zawsze zapomina się o historii, wpuszczamy ją gdzieś tylnymi drzwiami. Oczywiście możemy sobie mówić, że potrzebujemy dobrego klimatu w Europie, ale powinniśmy wyrażać pewne oczekiwania co do tego, czym Europa powinna być, jak historycznie ją sobie wyobrażamy. Powiedziałeś o elitach w początkach tworzenia UE. Musimy pamiętać, że na początku, kiedy mówiliśmy o integracji UE, nie mówiliśmy o demokracji. W latach 50. wcale nie mówiliśmy o demokracji, wspólnota europejska chciała przede wszystkim pokoju, chciała dobrobytu, chciała politycznego spokoju. Pojęcia demokracji i praw człowieka wprowadziła Rada Europy. Na początku zwracaliśmy uwagę na dobrobyt i chodziło o to, by wszystkie kraje wygrywały, by wszyscy obywatele otrzymywali korzyści bez względu na to, czy byli bogaci, czy byli biedni. Ironicznie możemy powiedzieć, że UE przywłaszczyła sobie prawa człowieka. Oznacza to, że czujemy się bardziej uprawomocnieni, by żądać od UE regulowania wszystkiego na terenie Europy. Rada Europy tak naprawdę jest w tej chwili instytucją nieco zmarginalizowaną. Zatem ten obraz staje się zbyt skomplikowany. Tak, na początku mieliśmy elity, to one wiodły prym.

Druga rzecz – jak zaangażować masy? O Boże, jak mamy doprowadzić do tego, by masy stały się bardziej emocjonalne? To strasznie trudne. Mamy przyjąć jakiś pięcioletni plan, który spowoduje, że ludzie będą bardziej entuzjastycznie postrzegali EU? Myślę, że to nie miałoby sensu. Przede wszystkim tym, z czym się dzisiaj borykamy, jest konfrontacja – z jednej strony mamy demokrację, a z drugiej strony technokratyzm. Nie wiem, czy państwo się ze mną zgodzą. Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

Na koniec powiem coś, co jest dosyć kontrowersyjne. Właściwie ciągle słyszymy: „Wzmocnijmy Unię Europejską, niech będzie w niej więcej demokracji”. Parlament powinien się składać z rządu i z opozycji. Potrzebny jest ferment, musimy tworzyć wielkie koalicje, które będą ten ferment powodować, co przełoży się na zmiany. Ważne jest, byśmy wiedzieli, jakie są problemy; jeżeli ich nie poznamy, nie będziemy wiedzieli, jaki kierunek obrać, nigdy nie osiągniemy naszych celów. Mam nadzieję, że wkrótce doczekamy się takiej zmiany.

 

Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

 

Leszek Jażdżewski: Jedno słowo na temat Niemiec.

Jan-Werner Mueller: Tak, wszyscy pytają o Niemcy. Postaram się stawić czoła temu wyzwaniu. Być może należy zadawać pytania dotyczące Francji i Wielkiej Brytanii. Francja zupełnie wypadła z tych dyskusji, wyłączyła się z nich. 10–20 lat temu to by było nie do pomyślenia, to naprawdę szokujące, że w tej chwili także Niemcy wycofały się z tych dyskusji. Oczywiście w naszym rządzie jest człowiek, który powiedział, że Grecja powinna wylecieć z UE, z tym że tak naprawdę on wcale nie ma takich głupich pomysłów jeśli chodzi o wychodzenie z kryzysów. Myślę, że przede wszystkim trzeba zmienić sojusze, trzeba zmienić stosunki pomiędzy Francją i Niemcami. Jeżeli te dwa kraje się dogadają, to wtedy i Wielka Brytania włączy się do dyskusji. I to pomoże nam wypracować europejski spokój. Tutaj nie ma dobrych i złych rozwiązań, tak naprawdę potrzebna jest sztuka kompromisu.

Następna rzecz, o której warto powiedzieć, to budżet Komisji Europejskiej, który jest coraz bardziej ograniczony i wszyscy bardzo się tym denerwują. Uważam, że tak naprawdę stroną odpowiedzialną za taki stan rzeczy jest Wielka Brytania, nie Niemcy ani nie Francja, więc nie ma co spekulować odnośnie do Niemców i ich stanowiska.

Leszek Jażdżewski: Taka krótka myśl dotycząca tego, co powiedziałeś – mam wrażenie, że relacje na poziomie UE niby istnieją, ale nie idą za tym decyzje polityczne, jeśli o chodzi o Francję, jeśli chodzi o Niemcy. Chciałbym zadać pytanie Philippe’owi. W swojej książce piszesz o tym, jak się zająć zadłużeniem, jak finansować biedne kraje, jak bogate kraje powinny się w ten proces zaangażować. Czytałem twoją książkę i zastanawiałem się, że tak naprawdę jedynym instrumentem, który się wdraża, jest zwalnianie z zadłużenia ubogich krajów. Być może powinniśmy zbiorowo anulować długi, oczywiście w sposób koordynowany? Co by się wtedy stało?

Philippe Legrain: Miałem najpierw zająć się pierwszym pytaniem, które zadałeś, ale zacznę od tego drugiego. W 2007 r. politycy zachodniego świata stwierdzili, że zmienią podejście do kryzysu w stosunku do tego, co się działo w latach 30. Stwierdzili, że gospodarkę trzeba stymulować, trzeba wprowadzić wiele reform. No i oczywiście, że trzeba się zająć zadłużeniem po to, by poprawić sytuację gospodarczą. W Stanach Zjednoczonych w stosunku do tego, co działo się w latach 30. ubiegłego wieku, wyniki nieco się poprawiły. Ale problem jest taki, że staramy się wprowadzać systemy gospodarcze, które tak naprawdę są dysfunkcyjne, które nie działają. Mamy ogromne obciążenia dotyczące zadłużenia, sektor prywatny musi finansować sektor publiczny i vice versa. Patrzymy też na kraje takie jak Chiny, również bardzo zadłużone. Poza tym i kraje rozwijające się mają ogromne problemy finansowe. Wiemy, że gospodarka chińska zaczyna spowalniać, dlatego że w Stanach Zjednoczonych z kolei sytuacja gospodarcza się poprawia. I wiemy, że gospodarki głównie rozwijają się dzięki kredytom, a przez to coraz bardziej wzrasta poziom zadłużenia i wybucha kryzys. Bardzo trudno jest nam radzić sobie z tymi kryzysami. Rozumiem, dlaczego mówicie, że nie chcecie mieć planów w zakresie anulowania zadłużenia, jak w latach 30., ale musimy to robić w sposób stopniowy. Jeżeli chodzi o poziom zadłużenia na świecie, to jest po prostu niemożliwy do spłacenia, niezależnie od tego czy patrzymy na UE, czy też na Stany Zjednoczone. Ale i tak musimy się tą sprawą zająć, więc trzeba wdrożyć zasady polityczne, gospodarkę polityczną. Inaczej to wyglądało w latach 2007–2008 niż w latach 2010–2012. Oczywiście sytuacja w tej chwili jest dosyć trudna, ale na razie jakoś dajemy sobie radę. Wierzyciele chcą odzyskać swoje środki. Musimy patrzeć w przyszłość i albo będziemy mieli do czynienia z ogromnym kryzysem finansowym, albo pojawią się polityczne presje i zostanie zastosowany model historyczny.

Wrócę do pytania dotyczącego charakteru Unii Europejskiej. Na początku robiliśmy taki projekt unijny, gdzie chcieliśmy spełniać cele polityczne, stosując podejście technokratyczne. Na początku lat 50. ubiegłego wieku demokracje narodowe stały się bardziej otwarte i liderzy unijni zaczęli podejmować w Brukseli decyzje za zamkniętymi drzwiami, dlatego Unia Europejska została zalana polityką, na przykład dotyczącą podatków. I ta polityka technokratyczna w tym momencie nie jest akceptowalna. Podoba mi się kontrast pomiędzy demokracją a populizmem. Patrzę na to, co robi Komisja Europejska. Wszyscy uważamy, że populizm jest zły. Ludzie, którzy pracują w KE, uważają, że wiedzą, co stanowi najlepsze rozwiązanie. Oni niestety nie słuchają obywateli – gdyby to robili, to sprawa znacznie by się poprawiła, udałoby się nam lepiej rozwiązywać te problemy. Przecież elity tak naprawdę nie rozumieją, jak wygląda życie szarego człowieka. Elity jeżdżą limuzynami, skąd mogą wiedzieć, co czuje pasażer komunikacji miejskiej? Potrzebna jest nam autentyczna polityka, polityka wyboru. Nie można tylko cały czas patrzeć na różne, konkurencyjne wobec siebie, możliwości działania. Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Bardzo potrzebna jest nam większa stabilizacja polityczna. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie. Jeżeli wprowadzamy podatki, to te podatki muszą być reprezentatywne, to musi być sprawiedliwe. Tymczasem w tej chwili słyszymy państwa członkowskie i ich obywateli, którzy mówią: „Podatki narzuca nam Unia Europejska, nie chcemy ich”.

 

Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie.

 

Leszek Jażdżewski: To teraz pytanie do Iwana – czy taka polityka jest w Europie możliwa?

Iwan Krastew: Chciałbym opowiedzieć o badaniach, które zostały przeprowadzone w roku 2010. Starano się sprawdzić, jaka była opinia Niemców na temat Grecji; mówiono o edukacji, która nie była istotna, o przynależności partyjnej, statusie i interesie gospodarczym. Ciekawe było to, że po udzieleniu odpowiedzi respondenci mieli możliwość przekazania 100 euro na dowolną organizację dobroczynną. Było tych organizacji bardzo dużo, niektóre były na poziomie europejskim, a niektóre na przykład wspierały dzieci w Afryce. Ci, którzy chcieli dać te pieniądze na dzieci w Afryce, wspierali też solidarność, jednak solidarność na poziomie europejskim, z emocjonalnego punktu widzenia, jest trudna do utrzymania. Dlaczego powinniśmy dać te pieniądze Grekom, a nie głodującym dzieciom w Afryce, przecież możemy te pieniądze dać ludziom, których znamy, którzy tych pieniędzy potrzebują – i to jest właśnie dobry przykład solidarności. Po procesie edukacji stało się jednak coś innego, zmieniła się dynamika po kryzysie finansowym. Przeprowadzono na ten temat wiele badań. Wsparcie dla Brukseli opierało się na zaufaniu lub jego braku. Społeczeństwa z Północy ufały Brukseli tak samo jak swoim rządom, była bardzo silna korelacja pomiędzy Niemcami, Szwedami i innymi północnymi nacjami, ponieważ one wierzyły Brukseli, ufały, że ich rządy mogą wpływać na Brukselę. Jeśli chodzi o sytuację Polski, to nie wiem, jak to jest, ale w wypadku na przykład Bułgarii logika była taka: „Nie wiemy, kim są ci ludzie, ale oni na pewno nie są bardziej skorumpowani niż nasi politycy”. I tu znowu pojawiała się kwestia: „Nie wierzymy swojemu rządowi, więc nie wierzymy rządowi w Brukseli”. Dlatego tak niechętnie zgadzamy się na to, by Bruksela podejmowała pewne decyzje.

Jeżeli chodzi o sytuację w Barcelonie czy o kryzys uchodźców, to zaszła pewna zmiana. Okazuje się, że niektórych decyzji nie chcemy pozostawiać Brukseli, wolimy, żeby podejmowały je nasze rządy, chociaż nie do końca jesteśmy przekonani, że one o nas zadbają. Mieliśmy słynną książkę „The European Rescue of the Nation State”. Projekt europejski tak naprawdę nie miał zaszkodzić państwowości, miał po prostu wzmocnić tę władzę na poziomie narodowym. Teraz widzimy, że poziom integracji europejskiej daje niektórym prawo do powiedzenia: „Chcę być częścią Unii Europejskiej, ale nie widzę powodu, dla którego miałbym być częścią Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii”. To jest pewien problem, to jest nowa sytuacja. Wcześniej UE miała te kraje scalać, a teraz kwestia integracji europejskiej staje się problemem. Skoro regiony są ważniejsze niż poszczególne kraje, to czemu właściwie mielibyśmy to utrzymywać?

I jeszcze jedno – co mnie zatrważa w polityce europejskiej? Nie chodzi o podejmowanie głupich decyzji, bo one są podejmowane przez różne rządy w różnym czasie na różnych poziomach. Ale demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Trzeba się zastanowić, co odróżnia systemy demokratyczne – one po prostu nie potrafią podejmować decyzji. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony. Weźmy pod uwagę populizm – to była zawsze część demokracji, jeśli nie będziemy mieć elementów populizmu w swoim rządzie, to nigdy nie będziemy wiedzieli, co takiego złego jest w rządzie populistycznym. Staramy się stworzyć system, w którym nigdy nie damy ludziom możliwości dokonywania złych wyborów. To jest znacznie większy problem, bo technokracja i populizm są częścią równowagi demokratycznej. Ona oczywiście będzie się zmieniać, będą różne cykle, ale to jest trochę tak jak w latach 90., gdy wierzono, że już nie ma takich cykli biznesowych, a potem, kiedy przyszedł kolejny kryzys, to okazał się bardziej katastrofalny niż kryzys, którego można oczekiwać przy normalnych cyklach biznesowych.

Jeszcze doświadczenie bułgarskie – zmieniały się rządy, nikt w Bułgarii nie został wybrany ponownie, głosowaliśmy na bardzo dziwnych ludzi. I zadaliśmy sobie pytanie: jak to jest możliwe, że ludzie w UE głosują tak, a nie inaczej? Zachęcamy ludzi do tego, żeby próbowali, oni traktują populistów jak jakieś narkotyki, dopalacze: „Spróbujmy, zobaczymy, co się stanie”. Nie spodziewamy się, że stanie się coś złego, ale to jest bardzo niebezpieczne założenie. Wyborcy nie mogą stracić czujności, muszą uważać na to, jakich dokonują wyborów, bo sytuacja może się stać niebezpieczna, a kryzys finansowy może przynieść znacznie gorsze rezultaty, niż się spodziewamy.

 

Demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony.

 

Leszek Jażdżewski: Przede wszystkim sami musimy obwiniać siebie, to znaczy Polaków i Bułgarów. Rozważmy proces decyzyjny w 28 krajach – wcześniej tylko w 15, im mniej, tym łatwiej… Możliwość autokorekty powoduje, że działamy nieco jak reżim. I to nie jest demokratyczne, bo gdy zbyt wiele krajów decyduje, to wiadomo, że każdy kraj decyduje pod siebie. Nie mogę winić Portugalczyków, że nie czują solidarności z nami czy z Łotwą. Problem polega na czymś zupełnie innym. Jeżeli nie możemy stworzyć europejskiego nacjonalizmu – ja nie bałbym się takiego nacjonalizmu, bardziej bałbym się 28 konkurujących ze sobą nacjonalizmów – to należy pamiętać, że w XIX w. to było bardzo popularne podejście i właśnie dzięki temu zupełnie zmieniliśmy europejską politykę. Nie chcę powiedzieć, że to jest niemożliwe, ale nie bardzo wiem, jak to zrobić. Inna możliwość to stworzenie imperium, ale chyba nie chcemy być imperium, nawet Brytyjczycy chyba nie chcą być imperium, nie mówiąc o innych krajach. Ale myślę, że jest to jakiś pomysł, żeby realizować narodowe polityki.

Czas na pytania publiczności.

Głos z sali, Paweł Zerka, demosEUROPA: Mam bardzo krótkie, proste i otwarte pytanie do panelistów. Chodzi mi o ubiegłotygodniowe przemówienie François Hollande’a i Angeli Merkel w Parlamencie Europejskim. Hollande powiedział, że nadszedł czas, kiedy Europa jest potrzebna jeszcze bardziej niż kiedykolwiek i jeśli nie będziemy jej sprzyjać, to w ogóle nie będzie Europy, Europa upadnie. Angela Merkel powtórzyła, że kryzys z imigrantami stanowi moment, kiedy potrzeba nam „więcej Europy”. Moje pytanie dotyczy państwa wrażeń, refleksji, których doświadczyliście, słysząc słowa tych dwojga polityków.

Głos z sali, Anna Nowicka: Mam dwie wizje – pierwsza dotyczy przeszłości: Unia Europejska została stworzona jako projekt biznesowy i cały czas korzystamy z tej menedżerskiej technologii, dlatego że nie mieliśmy innego wyjścia. Druga wizja dotyczy praw człowieka: one są zaniedbywane. Tylko ekonomiści mogą uczestniczyć w tworzeniu takiej właśnie Unii. Zastanawiam się, czy ta spółka joint venture jest gotowa do likwidacji? Gdy analizuję tę sytuację, korzystam z własnych doświadczeń. Jestem mamą dwóch chłopców, jeden z nich jest artystą i leniuchem, drugi to sportowiec, świetny uczeń i nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim kieszonkowym. Obaj chłopcy są naprawdę dobrymi ludźmi. Ja jako matka postrzegam UE jako rodzinę. To jest przecież coś, czego nie można zlikwidować, jeżeli się już tym zmęczymy, bo my jako naród nie możemy wyprowadzić się z tego domu. Uważam więc, że jeżeli potrzebna jest nowa wizja tego projektu, to musimy pozwolić uczestniczyć w nim również matce.

Głos z sali: Zgadzam się, jeśli chodzi o problem współzależności, zgadzam się również, że nasza suwerenność bywa ograniczona. Oczywiście państwa członkowskie są zadłużone. Ale proszę sobie wyobrazić, że Grecja nie ma długu publicznego – czy łatwiej byłoby wtedy zmieniać rządy? Te współzależności istnieją cały czas, czy są one powodowane przez handel, czy przez inne dziedziny. A więc tak naprawdę czy to zmieniłoby sytuację?

Iwan Krastew: Chciałbym poruszyć trzy kwestie. Po pierwsze: „więcej Europy” – ja nie rozumiem, co to znaczy, pewnie dla każdego będzie to oznaczać coś zupełnie innego. Tym, co się zmieniło, jest wynik powodowany przez problem z imigrantami i konflikt na Ukrainie. Unia Europejska w tej chwili stanowi jedno wielkie sąsiedztwo. Tak właśnie postrzegamy Unię. A sąsiedzi powinni współpracować. Musimy coś zrobić z kryzysem ukraińskim i problemem z uchodźcami. Powiedzmy, że 1 listopada w Turcji będą wybory. Proszę sobie wyobrazić, że milion ludzi nagle wyjdzie w Stambule na ulice protestować. Czy wyobrażają sobie państwo, że Unia może sobie w tej chwili pozwolić na to, żeby wypowiadać słowa krytyki w stosunku do tych ludzi, czy w ogóle możemy w to ingerować? I analogicznie – czy my możemy coś zrobić, żeby zahamować napływ emigrantów do Niemiec? Pani Merkel jest znana ze swoich protureckich sentymentów, no więc oczywiście uchodźcy starają się dotrzeć do Niemiec. Dokładnie tak samo dzieje się na Ukrainie – z Ukrainy także przybywają emigranci, którzy chcą dotrzeć do Niemiec, do Hiszpanii, do Francji. To „więcej Europy” tak naprawdę niewiele znaczy, przecież nie chodzi o żadne magiczne słowa. Obecnie nasz główny problem polega na tym, co chcemy osiągnąć za jakiś czas, o co walczymy.

Jeśli chodzi o wypowiedź pani Anny – zgadzam się z nią. Jedyną wymówką jest to, że to nie myśmy to rozpoczęli, nie my jesteśmy ojcami Unii. Trzeba też patrzeć na życie codzienne, nie tylko na wybory, nie tylko na aspekty polityczne. Musimy cały czas być otwarci na zmiany po to, by dobrze funkcjonować. Niektórzy mówią: „Nie powinniśmy zmieniać granic, nie powinniśmy zmieniać podejścia do tworzenia państwowości”. Po zimnej wojnie te granice bardzo się zmieniły i wtedy były tego zarówno dobre, jak i złe strony, zawsze tak jest. Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność. Ostatnio wydano książkę, w której podawane są argumenty historyczne pod kątem bezpieczeństwa wewnętrznego. To wszystko zostało pokazane w perspektywie przyszłości – co mogłoby się zdarzyć, jeżeli wybuchłaby wojna. Musimy robić wszystko, żeby redukować zagrożenia, musimy patrzeć na korzyści.

I ostatnia rzecz, którą chciałem poruszyć. Nawiązuję do badania, w którym uczestniczyłem. Kiedy mówimy o globalizacji, to musimy pamiętać, że naprawdę wszystko się zmieniło, że ona wszystko zmieniła. Na przykład w latach 90. badaliśmy poziom szczęścia ludzi na świecie. Okazało się wtedy, że Nigeryjczycy i Niemcy to były narody najbardziej zadowolone. 20 lat później powtórzono to badanie. Nigeryjczycy nadal byli tak samo zadowoleni. U Niemców natomiast już zmalał poziom zadowolenia. Co się stało? Wpływ telewizji… Pewien lekarz bułgarski porównywał sytuację z lat 80. do sytuacji obecnej, porównywał sam siebie z lekarzami amerykańskimi i niemieckimi, zastanawiał się, dlaczego poziom zadowolenia jest różny. Okazało się, że przede wszystkim chodzi o to, co widzimy w telewizji, o to, co nas otacza.

 

Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność.

 

Leszek Jażdżewski: Odpowiem jeszcze na zarzuty dotyczące parytetu. Okazało się, że brakuje kobiet, które byłyby w stanie jechać tu przez cały dzień, żeby rozmawiać przez godzinę. Tylko mężczyźni byli na to gotowi…

Jan-Werner Mueller: Być może warto jeszcze opowiedzieć o populizmie. Nie miałem tego na myśli w kontekście zwykłych ludzi. Dla mnie bycie populistą nie wystarczy, aby krytykować elity, ponieważ z definicji, oprócz bycia przeciwko elitom, trzeba być przeciw pluralizmowi, bo wtedy można mówić: „My i tylko my odpowiednio reprezentujemy ludzi, naród, kraj”. Mamy przywódców, którzy tak mówili. Oni starali się obalić wszelkie idee wysuwane przez opozycję. Można być populistą, ale niekoniecznie nacjonalistą, ksenofobem itd., bo wtedy antypluralizm postrzega się inaczej. Jeszcze taki przykład – niektórzy z państwa być może pamiętają fantastyczne przedsięwzięcie, do którego doszło podczas amerykańskiej Tea Party, kiedy dyskutowano o etyce zawodowej. Mówiono: „Nie jesteśmy rasistami, nie jesteśmy przeciwko komukolwiek, chcemy po prostu, żeby ludzie pracowali, godnie wykonywali swoje zajęcie”. Wszyscy oczywiście mogą działać razem, można mieć rząd, który jest populistyczny i bardzo prawicowy, to się ze sobą nie kłóci. Ale również w Niemczech mamy teraz bardzo dużą grupę ludzi, którzy otwierają ramiona przed uchodźcami, ale też sporą tych, którzy przeciw temu protestują z transparentami. Czasami mówimy więc: „Jesteśmy populistami”, ale ja twierdzę, że to nie oznacza, że jesteśmy też przeciw pluralizmowi. Philippe już mówił o mentalności w tym zakresie. Powinniśmy odróżniać aktorów na tej scenie, to, jak mówią, czego chcą i w jaki sposób wpisują się w demokrację.

Chciałbym skończyć pozytywnie: mówimy o przeszkodach, chwaliliśmy się tym, że wprowadziliśmy działania naprawcze, że potrafimy dokonywać dobrych wyborów – to wszystko prawda. Ale jednocześnie musimy być bardzo uważni przy dokonywaniu porównań. Jeśli spojrzymy na lata 50., to zobaczymy, że wtedy też dużo przeszkód stało nam na drodze, a potem nadeszła zimna wojna. W przeciwieństwie do osób, które mówią o postdemokracji i przeciwstawiają ją demokracji, musimy być bardzo ostrożni w tym, jak daleko posuwamy się w porównaniach. Lata 50. to był czas, gdy kobiety zostały w dużej mierze wykluczone z polityki, bo uważano, że nie są w stanie mówić o różnych kwestiach społecznych i politycznych. To tylko taki przykład.

Philippe Legrain: Odpowiem na jedno z zadanych pytań. Nie wiem, czy powinniśmy mówić o tym, jak postrzega się Europę, czy w Europie panuje chaos. Bardzo istotną kwestią jest to, by określić, o jakiej Europie mówimy, jaka jest najodpowiedniejsza, skuteczna i dopuszczalna reakcja. Rozwiązanie jest dość szalone, obłędne. Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem. A więc to nie jest kwestia „więcej Europy” czy „mniej Europy”, tylko tego, czy jesteśmy w stanie przekonać Europejczyków, że przyjęcie uchodźców będzie inwestycją, która się zwróci. Czy możemy zmienić narrację dotyczącą uchodźców i sprowadzić ją na bardziej pozytywne tory? Nie ma znaczenia, czy ta odpowiedź pojawi się na poziomie krajowym czy europejskim. Niemcy postrzegają tę kwestię w sposób pozytywny, więc to, co zrobią Polska, Wielka Brytania czy Węgry ma wtórne znaczenie. Oczywiście trzeba wszystkich przekonać, że przyjęcie uchodźców jest problemem ogólnoeuropejskim. To jest fundamentalny argument, który może być warunkiem wstępnym.

Może trochę oddalam się od tego, o co chodzi w tym kryzysie. Teraz słyszymy, że dług publiczny jest kwestią posiadania wyboru. Oczywiście w Stanach Zjednoczonych czy w Polsce poziom długu publicznego jest różny, ale wybory polityczne były ograniczone. Pomyślmy o takich krajach jak Hiszpania czy Włochy. Istotną kwestią, która doprowadziła do ograniczenia polityki, jest to, że możliwe jest zaciąganie pożyczek pomiędzy krajami i że są powiązania pomiędzy bankami a systemem politycznym, że banki są postrzegane albo jako zwycięzcy, albo jako świnki skarbonki. I trzeci argument, który często słyszymy – kryzys banków francuskich i niemieckich źle wpłynął na sektor publiczny, na dług publiczny i spowodował wiele kłopotów. Nie chcemy, żeby obywatele płacili to zadłużenie na rzecz prywatnych banków. Banki nie mogą bez końca się bogacić, myślę, że to jest najważniejsze. Celem stworzenia unii walutowej, bankowej, było zerwanie tej relacji pomiędzy rządami i bankami. Chcieliśmy mieć strefę euro, która właśnie będzie mogła korzystać z dobrego współdziałania z bankami. Banki jednak pracują w obu kierunkach – pracują na rzecz rządów, dlatego że to rządy wykupują ich zadłużenie i je spłacają. A więc te relacje, te powiązania tworzą się bardzo mocne. Dlatego można powiedzieć, że unia bankowa to trochę taki żart. Przez kolejne 5, 10, 15 lat nasza gospodarka w strefie euro będzie wyglądać właśnie tak, jak gospodarka znajdująca się w kryzysie.

 

Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem.

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję