Innego końca świata nie będzie – recenzja książki „Jetlag” Michała R. Wiśniewskiego :)

Autor popularnego bloga „Pattern Recognition” napisał manifest pokoleniowy. Stosując odważny zabieg narracyjny, w centrum akcji swojej powieści stawia „Ciebie”. Trzydziestokilkuletniego mężczyznę, mieszkańca wielkiego miasta, pracownika korporacji, singla, bywalca modnych klubów. Ciąg zbiegów okoliczności zmusi „Cię”, by(ś) w ciągu kilku miesięcy zastanowił się nad tym, kim naprawdę jest(eś).

Miłość to burżuazyjny konstrukt

„Ja jestem, do licha, milenialna jak muffinka, nas nie stać na to, żeby nie być cynicznymi” – mówi Zuza, jedna z głównych bohaterek powieści. Żona marynarza, matka. Ślub wzięła z rozsądku, dał jej poczucie bezpieczeństwa. Gdy mąż jest na lądzie – to wzorowa pani domu, gdy zaś wypływa w rejs – ona przeistacza się w królową miejskiego życia. Twoja miłość. Najlepsza przyjaciółka Patrycji.

Patrycja wciąż wierzy w miłość. Wie, że jeśli 21 grudnia 2012 r. przyjdzie zapowiadany koniec świata, to będzie wyglądał on inaczej niż się spodziewasz. Żadnego meteorytu uderzającego w Ziemię, żadnych gigantycznych powodzi, żadnej wielkiej zmiany klimatycznej. „Może pewnego dnia się obudzimy i zapomnimy, co to znaczy miłość. I wtedy wszyscy się pozabijają” – przewiduje. A „Ty” wie(sz), że to scenariusz bardziej przerażający od tych, które przewidywał(eś).

Zuzę i Patrycję „Ty” poznał(eś) dzięki Wiktorowi. Wiktor jest jego najlepszym przyjacielem. Ma podejście do dziewczyn. Na koncie poważny, nieudany związek. W spadku po nim duże mieszkanie, które teraz stoi niemal puste. Oraz poczucie zdrady i towarzyszący mu brak pewności, czy jeszcze kiedyś może się udać. Wiktor i Patrycja są razem. Wiktor uważa, że nie może zaufać Patrycji na tyle, by powiedzieć jej o poważnej chorobie jednego ze swoich rodziców.

„Ty” kocha(sz) Zuzę, ale kocha(sz) też Lisbeth. Nie wie(sz), jak nazywa się naprawdę, ale ze swoimi dredami i kolczykami wygląda zupełnie tak, jak wyobrażał(eś) sobie Lisbeth Salander. Lisbeth jest weganką, spotyka(sz) ją, gdy zbiera pieniądza na „Jedzenie zamiast bomb”. Wrzuca(sz) kilka złotych, ale nie w żadnym szczytnym celu. Wrzuca(sz), bo tak.

Lisbeth nie wierzy w miłość. Uważa, że to burżuazyjny konstrukt. Na pewno nie opium dla ludu, raczej idea wymyślona przez patriarchat, by utrzymać system przy działaniu. Lisbeth wierzy w seks bez zobowiązań. Tyle wystarczy. Resztę mogą dać narkotyki.

Wreszcie „Ty”. Samotny. Zakochany, lecz wstydzący się do tego przyznać. Ostrzegany przez znajomych wie(sz), że nic z tego nie będzie. Ale miłość jest „Twoją” centralną fantazją. Konstruuje „Cię”. Gdy jej zabraknie „Ty” stanie(sz) się nikim, straci(sz) swoją tożsamość.

Bohaterowie „Jetlagu” zgodnie boją się miłości. Mimo że ich dotychczasowe doświadczenia są bardzo różne, każdy – z wyjątkiem Patrycji – zdaje sobie sprawę, że miłości prawdopodobnie nie znajdzie. „Każdy się boi, myślisz, żyjemy w nieustannym strachu. Kiedyś bomba atomowa, potem AIDS, potem terroryści, a dziś co? Miłość! Strach przed lataniem” – pisze Wiśniewski. Uczucie, o którym marzysz, ale zdajesz sobie sprawę, że przeczy wszystkim prawom fizyki, a więc musi być groźne.

Burżuazyjny konstrukt to miłość

„Mówimy o pokoleniu, co ma zajebistego jetlaga, ale wydaje im się, że są takim nowym typem człowieka, który nie potrzebuje spać. […] Aż przyjdzie pierwsza noc, powie «sprawdzam», przewrócą się i prześpią dobę. […] I do kogo wtedy się zwrócą? Telewizja, popkultura, to ich kształtowało”. Pokolenia współczesnych dwudziesto-, trzydziestolatków mają problem nie tylko z miłością. W pędzącym świecie płynnej rzeczywistości nie ma żadnych stałych punktów, na których można by budować swoją tożsamość.

Praca? „Zatrudnia was Fabryka Much, wisicie sobie pod sufitem i czekacie, aż przyjdzie gówno, a jak przychodzi, to się zlatuje i obrabia”. Wyalienowani, pracujący bez satysfakcji. Jednocześnie z poczuciem, że praca nadaje pewien sens ich życiu. Pozwala zapomnieć o samotności, egzystencjalnym smutku.

Przyjaźń? Raczej luźne więzi ze znajomymi z pracy, których imion się nie pamięta. Spotkania z ludźmi, z którymi nie ma się niemal nic wspólnego, ale „trzeba utrzymywać więzi jakieś, społeczne”.

Rodzina? Wyrzut sumienia z powodu zbyt małej ilości poświęcanej uwagi. Zobowiązanie i ograniczenie. Powód do wstydu przed znajomymi, swoją dziewczyną.

Zaangażowanie społeczne? Ograniczone do minimum, wymuszone. „Jakiś wandal napisał […] markerem […] «SLD=KGB», ktoś inny dopisał «STOP ACTA» i nabazgrał powstańczą kotwicę, która nie wyszła i wygląda jak pośladki”. Hasłowe, niezorganizowane, dziecięce, bez potencjału zmiany.

Graniczący z egoizmem indywidualizm? Niemożliwy. „[Andrzej] myśli o wieżowcach Manhattanu i jednym z najgorszych dni w swoim życiu, kiedy samoloty porwane przez terrorystów wbiły się w wieże WTC. […] Był to jedyny raz, kiedy Andrzej poczuł, jak niewiele od niego zależy, że […] nie zawsze będzie miał kontrolę. Że może nie bać się kryzysów, […] że może sobie jeść zdrowo […] i unikać dzięki temu lekarzy i zależności od złodziejskiego ZUS-u […], ale że kiedyś znów nadejdzie dzień, kiedy jakiś terrorysta zburzy jakieś wieże i jego mały świat zawali się razem z nimi”.

Może zatem – jak sugeruje w książce brodaty filozof do złudzenia przypominający Žižka – to nie miłość jest burżuazyjnym konstruktem, ale burżuazyjny konstrukt jest miłością. I zdanie to koresponduje z tezą głoszoną przez prawdziwego Žižka: „Nie chcemy tego, czego pożądamy”. Tradycyjnie kapitalistyczny mechanizm kreowania pragnień postrzegany jest jako wyraz opresyjności systemu. Zmusza do uczestniczenia w procesie produkcji, zniewala człowieka. Nie pozwala na zaspokojenie prawdziwych potrzeb i odnalezienie szczęścia.

Co jednak, jeśli odwrotność jest prawdą i żadne prawdziwe potrzeby nie istnieją? „Oni są tacy, hm, niezaprogramowani […] jak drewniane marionetki, czekające, aż ktoś pociągnie za sznurek” – ocenia jedna z bohaterek książki. W tej perspektywie burżuazyjny konstrukt rzeczywiście okazuje się miłością. Kreowane przez kapitalizm pragnienia pozornie nadają znaczenie. Pozwalają zapomnieć o absurdzie egzystencji. Tworzą ramy umożliwiające bezbolesne funkcjonowanie we współczesnym świecie. Są wyrazem – perwersyjnej być może – miłości systemu, który opiera się i trwa dzięki alienacji pracownika w procesie produkcji.

Ta sytuacja porównana zostaje ze światem wykreowanym w „Matriksie”. Jednak w rzeczywistości nie istnieje żadna czerwona tabletka, która pozwala wybudzić się ze świata wykreowanego przez system. Wydaje się więc, że zobaczyć realne oznacza odrzucić istniejącą rzeczywistość, orientując się, że zbudowana jest z samych symulakrów. Jednak porzucona rzeczywistość nie znika, istnieje dzięki wierze innych ludzi. Sprzeciw jest niemożliwy. „To nie jest film, w którym ratujesz świat – [mówi kolejny z bohaterów,  patrząc w zaczerwienione dno kieliszka] – ale wciąż możesz uratować siebie”.

Żeby „Ty” mógł się uratować, musi zaakceptować swoją sytuację. Wyjeżdża do Nowego Jorku – miasta, które poprzez swoją obecność w kulturze popularnej przestało istnieć. Miejsca, z którego nie będzie już powrotu, w którym kontrast między rzeczywistością a symulakrum można zobaczyć w najbardziej radykalnej formie. Wcześniej nie był na to gotów, teraz już jest. „Wcześniej nawet o tym nie myślałam, wiesz, myślałam, że Nowy Jork nie istnieje. To tak jak ja, nie? Równie dobrze mogę nie istnieć w mieście, którego nie ma” – tłumaczy „Ty”.

Milenialna muffinka

W ciągu ostatnich lat dekretowanie powstania kolejnych pokoleń i pisanie dla nich manifestów stało się powszechniejsze niż narzekanie na poziom polskiej piłki. Powstawały „Pokolenie JP II”, „Generacja Nic”, „Dzieci sieci” czy „Pokolenie 1386 brutto”. Pomysł napisania kolejnego manifestu pokoleniowego uznać więc należy za odważny. Książka Wiśniewskiego koresponduje z każdym ze wspomnianych ujęć. Najbliżej mu do konstruktu ukutego w „Generacji Nic” Kuby Wandachowicza. To manifesty tego samego pokolenia (Wandachowicz jest starszy od Wiśniewskiego o cztery lata) napisane w dwunastoletnim odstępie czasu. O manifeście lidera Cool Kids of Death autor „Jetlagu” pisze tak: „Generacja Nic, ostatnie pokolenie, któremu było wolno marzyć. Dzieciaki z pokolenia PRL-u, którym przez chwilę pozwolono być Generacją X w zachodnim rozumieniu (kolejne roczniki były już wychowane w cynizmie i nie liczyły na nic)”. „Generacja Nic” w ciągu tych dwunastu lat dorosła do cynizmu, dogoniła milenialsów.

„Jetlag” to również doskonała lektura wakacyjna. Lekka – czyta się ją jednym tchem. Miejscami (być może w niezamierzony sposób) wzruszająca. Ironiczna i zabawna. Odstraszać może jedynie mnóstwo nawiązań do popkultury i wcześniejszej twórczości Wiśniewskiego. Czytelnicy bloga „Pattern recognition” z pewnością odnajdą wiele odniesień do wpisów pojawiających się tam w ostatnich kilku latach. Ci zaś, którzy z blogiem i autorem nie mieli dotychczas styczności, mają szansę na dodatkową zabawę w rozszyfrowywanie tropów pojawiających się w książce. Wreszcie „Jetlag” to doskonała okazja, by lepiej zrozumieć współczesnych dwudziesto- i trzydziestolatków, a być może również siebie.

Strategie MIEJsc :)

Warto spojrzeć szerzej na zjawisko, jakim jest relacja pomiędzy tożsamością miejsca a jego percepcją, postrzeganiem jako marki. Poniżej znajduje się kilka przemyśleń na temat kreowania wizerunku, budowania marki miasta i regionu, czyli słów parę o marketingu miejsc właśnie.

Marka miejsca to specyficzne zjawisko, bardzo mocno różniące się od tego, co rozumiane jest jako marka w odniesieniu do świata komercyjnego. Tym pojęciem rządzą jednak podobne prawa. Można się z marką miejsca zmierzyć, próbując świadomie ją zmieniać, kształtować w celu uzyskania pożądanych efektów.

Marka miejsca powinna służyć interesom i potrzebom mieszkańców, a co za tym idzie, stanowić wartość mającą praktyczne znaczenie, nie tylko zresztą dla miejscowych, lecz także, a może przede wszystkim, dla jej klientów zewnętrznych: biznesu, inwestorów, mass mediów, turystów, studentów, imigrantów itd.

Podstawą wszelkich działań budujących wizerunek miasta lub regionu, umożliwiającą później spójną i skuteczną komunikację, jest strategia. Strategia komunikacji nie może być mylona ze strategią rozwoju – choć oczywiście powinna być z nią zgodna, zgrana i spójna.

W zależności od charakteru miejsca dobra strategia będzie miała kilka obowiązkowych cech. Po pierwsze, zrozumienie charakteru miejsca. Poprawna identyfikacja tego, co decyduje o wyjątkowości miasta czy regionu, pozwoli znaleźć mit założycielski marki, fundament do zbudowania wiarygodnej komunikacji. Strategia pozwala zidentyfikować zalety i wady marki, określić cele i zadania do wykonania, umożliwia stworzenie listy priorytetów i układa je w odpowiedniej kolejności.

Każde miasto lub region ma swój unikalny styl, wyróżniający je zestaw cech, tworzących niepowtarzalny charakter. To baza, na której można budować wizję, w jakim kierunku miasto chce się rozwijać, jak chce być postrzegane wewnątrz i na zewnątrz. Pozwala również znaleźć USP (unique selling proposition), czyli unikalną cechę, która często decyduje o wyjątkowości miasta lub regionu, pozwalając jego marce komunikować się jeszcze skuteczniej, tworząc konkurencyjną i atrakcyjną ofertę dla potencjalnych klientów marki.

Przykłady? Przez wiele lat pracy z marką Kraków w fascynujący sposób rozwijała się wiedza na temat natury i charakteru tego miasta. Zrozumienie turystycznego (i nie tylko) fenomenu Krakowa przyszło dopiero podczas prac nad drugą z rzędu strategią. W Krakowie było „to coś”, jakaś nieuchwytna cecha, która stawiała to miasto w równym szeregu z Pragą, Barceloną, a nawet Paryżem czy Londynem. Analizy długo nie potrafiły wskazać tego wyróżnika. Nie były nim po prostu historia, architektura, konkretna atrakcja turystyczna. Miast o podobnym potencjale w Europie jest przecież wiele. W skali krajowej Kraków jest oczywiście po prostu atrakcyjny i już: jako jedyne tak ważne polskie miasto o nieprzerwanym i niezaburzonym w poważny sposób genius loci, pełne zabytków, które przetrwały wojny, z piękną historią i atmosferą. Ale napływ wymagających turystów kwalifikowanych z Europy Zachodniej oraz ich fascynacja miastem kazała szukać dalej, głębiej.

Trop prowadził od Bramy Floriańskiej, przez Rynek Główny i Wawel… na Kazimierz. Ta niezwykła dzielnica stworzyła alternatywę dla Starego Miasta, bez niej byłoby „za mało”. Dziś zresztą oferta miasta rozwija się o coraz bardziej atrakcyjne Podgórze, aktywną Nową Hutę i na tym z pewnością nie koniec. Kraków jako miasto turystycznie atrakcyjne uzyskał swoistą masę krytyczną. Dalej trop prowadził poprzez bogactwo oferty czasu wolnego (największe w stosunkowo małej przestrzeni zagęszczenie teatrów, kawiarenek, klubów, knajp wszelkiego rodzaju w Europie), ku zrozumieniu dziwnie kameralnej atmosfery prawie milionowego miasta. Na końcu tej drogi czekało rozwiązanie, które nazwane zostało „best walking distance” (w Europie, na świecie?). Tak! Piękne i ciekawe miasto, które całe można, mimo rekordowego bogactwa oferty kulturalnej i rozrywkowej, bez wysiłku przespacerować. I już. Dziś „best walking distance” egzystuje powszechnie jako argument i wyjaśnienie fenomenu Krakowa w setkach ulotek hoteli, powielany jest w kolejnych dokumentach i komunikatach promocyjnych. O to właśnie chodziło. Dzięki strategicznym tezom tworzonym w odpowiednim czasie Kraków uniknął jeszcze jednej pułapki – nieokiełznanej komercjalizacji, swoistego zadeptania przez niekontrolowany tłum turystów. Do czegoś takiego doszło np. w Zakopanem, z którego uciekli turyści ambitni, ustępując klienteli liczebnie imponującej, lecz niekoniecznie wyrafinowanej. Jest to tłum kupujący dużo i tanio, rujnujący pierwotny charakter miejsca, którego tożsamość wynika przede wszystkim ze spotkania piękna otoczenia z wrażliwością rezydujących tu kiedyś licznie artystów. Kraków był w pewnym momencie w podobnym punkcie, tracąc w praktyce tytuł nieformalnej kulturalnej stolicy Polski. Dzięki strategii przeniesienia nacisku na nieliczne, ale starannie wybrane wydarzenia kulturalne i wyraźne określenie jako priorytetu promowania wizerunku miasta poprzez kulturę tzw. wysoką udało się ten proces zatrzymać i odwrócić. Dziś Kraków ma wciąż silną pozycję i nadal jest postrzegany jako miasto „z klasą”, co jest zasługą zwrócenia bacznej uwagi na jakość kluczowych wydarzeń takich jak Sacrum Profanum czy Boska Komedia.

Developing a Brand

Wiadomo już zatem, że strategia to mapa drogowa, która pomaga marce miejsca kroczyć w świadomie określonym kierunku, unikać pułapek i podpowiadać odpowiednią kolejność zdarzeń, jakie powinny zaistnieć w historii marki. Strategia to również próba zbudowania samoświadomości marki, a bez takiego głębokiego zrozumienia charakteru miejsca nie da się dobrze zidentyfikować prawdziwych jego potrzeb, a co za tym idzie – podjąć właściwych działań.

Ostatnią kluczową cechą strategicznego myślenia o marce miejsca jest niełatwa i nieczęsta w naszym kraju… konsekwencja. W tym miejscu posłużę się innym przykładem. Mam na myśli markę regionu – „Śląskie: pozytywna energia”. Prace nad strategią tego regionu rozpoczęły się 7 lat temu. Wówczas region ten na poziomie wizerunkowym był pogrążony w głębokim kryzysie. Analizy i liczne dyskusje wyłoniły opis charakteru miejsca, wyławiając w nim to, co najważniejsze. Efektem końcowym była strategia nakazująca optymistyczny, dynamiczny sposób komunikowania się, ale wykorzystujący prawdziwe, wyróżniające region wartości. Są nimi industrialna przeszłość, biznesowa teraźniejszość oraz unikalna kultura regionu, której owocem jest śląski etos pracy. Tak powstała „pozytywna energia” – nowoczesna interpretacja tego, co wcześniej oznaczał w stereotypie „śląski węgiel”. Ze zdewastowanego i zanieczyszczonego mitu śląskiego zaczął wyrastać Szlak Zabytków Techniki ze swoim dorocznym świętem – Industriadą, a kolejne kampanie promujące słoneczny, atrakcyjny i pełen dynamiki wizerunek województwa szybko pokazały, jak skuteczna może być konsekwentnie wdrażana strategia. Dziś „Śląskie: pozytywna energia” jest najlepiej ocenianą za komunikację marką regionu w Polsce, notuje najwyższe wzrosty ocen pozytywnych i po sześciu latach wdrażania, krok po kroku, zapisanego w strategii planu wygrywa z negatywnym stereotypem.

Warto zatem myśleć o miastach i regionach jako o markach. To po prostu działa. Przyjemnie jest bowiem patrzeć, jak marka miejsca zmienia się w pozytywny sposób. Pytanie, na ile wpływ mają na to działania marketingowe, a ile z tych zmian to naturalny potencjał miejsca plus inercja (bierne konsumowanie) procesów takich jak duże inwestycje, rozwój infrastruktury czy samoistne zdarzenia medialne.

Myśląc o Łodzi, która jest miastem unikalnym, fascynującym w takim samym stopniu, w jakim jest miastem kurczącym się i trudnym, warto zerkać na miejsca o podobnym do niej charakterze. Takim miastem jest np. Lyon, ale dobrą analogią będzie również konurbacja Śląska (metropolia Silesia). To miejsca (po) przemysłowe. By odzyskać dawny blask, liczyć się w grze marketingowej, miejsca takie prawie zawsze stawiają duży nacisk na kulturę oraz aktywności hołubiące genius loci. Słuszne zatem jest artystyczne, kreatywne myślenie o Łodzi.

Szukając ciekawych rozwiązań dla tej marki miejskiej, warto być świadomym tego, jakie strategiczne pomysły pojawiają się w poszukiwaniach najlepszego kierunku dla rozwoju innych marek, występujących gdzieś obok na mapie (tej prawdziwej, ale i tej marketingowej). Na zakończenie zatem – krótki przegląd interesujących koncepcji czy spostrzeżeń, dotyczących innych miejsc.

Sopot. Zagrożony procesem zadeptania przez masę klientów kebabów i piwiarni, z ryzykiem utraty pozycji miejsca klasy premium, swego czasu został zdefiniowany jako „naturalnie kulturalny kurort”. Bardzo dobry kierunek myślenia, dziś wzmocniony prestiżowymi wydarzeniami takimi jak Europejskie Forum Nowych Idei i trafionymi inwestycjami, takimi jak Centrum Haffnera z kompleksem hotelowo-konferencyjnym.

Kraków. Trafiona inwestycja w centrum kongresowe nad Wisłą, naprzeciwko Wawelu. Taka inwestycja idealnie uzupełni ofertę miasta i wzmocni jego pozycję na arenie międzynarodowej. No i nie jest to kolejny stadion za setki milionów złotych. W Krakowie taki obiekt będzie żył non stop.

Warszawa. Nasza stolica, posiadając najlepszą w kraju ofertę czasu wolnego (knajpy, teatry, kina, galerie sztuki), zupełnie nie wykorzystuje swojego potencjału weekendowego, kiedy to hotele i pociągi jadące do niej świecą pustkami. Warszawa na weekend, jakie to proste.

Trójmiasto. Piękny Gdańsk, witalna Gdynia, a pośrodku kultowy Sopot. Jakże wspaniale mogłyby te trzy marki grać razem, pokazując światu swoją „trójunikalność”: gdzie na świecie istnieją takie trzy miasta – zrośnięte z sobą i zarazem tak różne – w tak pięknym miejscu? Wystarczy zagrać razem.

Toruń. Miasto zupełnie nieodkryte dla świata, zagubione w sobie mimo niesamowitej architektury i bardzo atrakcyjnego starego miasta. Tu wystarczy zacząć robić cokolwiek dobrego „na zewnątrz”.

Wrocław. Miasto kreatywne, które dobrze wykorzystało swoje zalety i aktywnie komunikuje się ze światem zewnętrznym. Dobrze gra w politykę, odcinając od swej energicznej postawy liczne kupony zasłużonych sukcesów.

Poznań. Miasto know-how, które genialnie przetworzyło dawną wadę (nudne miasto targowe i biznesowe) w dzisiejszą zaletę (mamy firmy, mamy pracę, mamy swój styl, bo mamy know-how). Brawo!

A z regionów? Dobrze zdefiniowana została Małopolska, którą strategicznie określono jako „esencję Polski”. „Mała Polska” to w połączeniu z Krakowem, Oświęcimiem, Zakopanem i Wieliczką klasyczny przykład fuzji potencjałów, dający szansę na walkę o turystykę nie tylko weekendową, lecz także długookresową i rozprowadzającą ruch turystów poza granice jednego miasta. Argumentem „za” jest proste i mające oparcie w rzeczywistości przesłanie: „Nie masz czasu na zwiedzanie całej Polski? Poznaj Małopolskę, to esencja tego kraju”.

Na rozwój marki miejsca ogromny wpływ może mieć oczywiście wiele innych czynników: polityka, lobbing, wielkie wydarzenia zarówno kulturalne, sportowe, jak i merytoryczne. Dlatego wielkim zainteresowaniem cieszą się takie inicjatywy jak Europejska Stolica Kultury, Europejska Stolica Literatury czy też wszelkiej maści sportowe mistrzostwa świata i Europy, igrzyska olimpijskie i wystawy EXPO. Bezustannie trwa również dyskusja, „czy to się opłaca”. W finale pokuszę się o odpowiedź na to trudne pytanie.

Z marketingowego punktu widzenia – jeśli umie się dobrze takie wydarzenie zorganizować i wykorzystać komunikacyjnie – z pewnością tak. Polska, korzystając w ciągu ostatnich lat z ogólnie dobrej koniunktury, mimo kryzysu, jako organizator EURO 2012 zaistniała w masowej świadomości jednoznacznie pozytywnie, najszybciej na świecie zwiększając wartość swojej marki. Ranking „The Brand Finance Nation Brands 100” określił tę wartość na 472 mld. dol., co oznacza 75-proc. wzrost w stosunku do roku 2011. Aktualnie Polska zajmuje w rankingu marek krajów 20. miejsce. To jest, proszę państwa, konkret.

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Wizjonerzy zostawili nam za duże buty. O niezrozumieniu koncepcji polityki wschodniej Jerzego Giedroycia :)

Polityka UBL „Kultury” i Jerzego Giedroycia nie była antyrosyjska ani nastawiona na konfrontację z Rosją, ale na zmianę Rosji i ułożenie z nią przez Polskę dobrych stosunków. Nie należy o tym zapominać kiedy na „Kulturę” niemal wszyscy się powołują, ale prawie nikt wskazań Redaktora nie realizuje. 

W zeszłym roku w „Gazecie Wyborczej” ukazał się ciekawy wywiad z Katarzyną Pełczyńską-Nałęcz, wiceministrem spraw zagranicznych RP i cenionym ekspertem ds. polityki wschodniej, która gorąco zaprotestowała przeciwko sprowadzaniu przez prawicową opozycję koncepcji polskiej polityki wschodniej redaktora Giedroycia do „wspierania Ukrainy jako przeciwwagi dla Rosji” gdyż „jego wizja nigdy nie była antyrosyjska”. Pani minister dotknęła tym samym istoty rzeczy, która jakoś nie może się przebić do szerszej świadomości – pierwszym i najważniejszym elementem programu politycznego paryskiej „Kultury” było stwierdzenie, że „Rosja nie jest wrogiem Polski”.

Rosja to wróg

U Juliusza Mieroszewskiego, w którego tekstach prezentowany był polityczny program „Kultury”, wyraźnie przewija się myśl, że dobre stosunki z Moskwą winny być pierwszoplanowym celem każdego polskiego rządu, a „zoologiczna nienawiść do Rosji jest równie poniżająca jak antysemityzm”. Środowisko „Kultury”, a jej redaktor z całą pewnością, nie przyjmowało fatalistycznego determinizmu patrzenia na Rosję, jako na niedemokratyczne, wrogie imperium, które się nigdy nie zmieni. To podejście było charakterystyczne dla polskich elit przedwojennych i podlegało ostrej krytyce na łamach pisma.

Widać to dobrze w publicystyce Mieroszewskiego (polecam niedawno wydany przez Instytut Książki zbiór „Listy z Wyspy”), a najciekawsze cytaty można znaleźć w krótkim tekście Anny Siwik „Polska polityka wschodnia w ujęciu paryskiej <<Kultury>>, na przykładzie publicystyki Juliusza Mieroszewskiego” . Lektura tekstów sprzed kilkudziesięciu lat jest tym ciekawsza, że wiele z nich zachowało swoją aktualność.

Nadal bowiem postrzeganie Rosji jako wroga jest w Polsce szeroko rozpowszechnione, nie tylko w środowiskach prawicowych. Owocem tego jest zachowawczy w swej istocie program polityczny, w którym Polska skazana jest na wieczną obronę przed rosyjskim imperializmem. Dzisiejsza polityka wschodnia to nic innego jak próba wykorzystania korzystnej koniunktury politycznej i wyrwania, z pomocą Unii Europejskiej, z rosyjskiej strefy wpływów krajów leżących między nami a imperium. W gruncie rzeczy pozostajemy więc cały czas w logice „przedmurza”, broniąc wartości cywilizacji Zachodu przed barbarią. Robimy więc  zgoła to samo co przez wieki naszej historii, tylko dekoracje są zmienione, współczesne. Powiedzmy sobie wyraźnie – to jest sposób myślenia, który „Kultura” starała się zwalczać, a nie promować.

Jerzy Giedroyc
Jerzy Giedroyc

„Przywrócić Rosję Europie”

Giedroyc z Mieroszewskim mentalność „przedmurza” zastąpić chcieli ideą „pomostu”, czyli znacznie ambitniejszym planem, zakładającym oddziaływanie na przemiany w Rosji. Zakładali, że „Polacy mogliby odegrać ważną rolę w procesie <<europeizacji>> Rosji”. Tylko bowiem demokratyzacja tego kraju może spowodować wyrzeczenie się przez niego ambicji imperialnych
i zakończenie kilkusetletniej rywalizacji pomiędzy Polską i Rosją. Skoro prosta analiza potencjału obu krajów wskazuje, że Rosji nie pobijemy, a dla imperium możemy być jedynie wasalem, to celem nadrzędnym polskiej polityki musi być doprowadzenie do sytuacji, w której będziemy się mogli z Rosją porozumieć. To była istota programu „Kultury” i jednocześnie jego najbardziej ambitny element. Giedroyc do końca życia uważał, że Polska ma możliwości wpływania na Rosję, poprzez dialog z Rosjanami, promocję polskiej kultury, słowem to, co nazywamy dziś „dyplomacją publiczną”. To dlatego namówił Jerzego Pomianowskiego do założenia w 1999 roku czasopisma „Nowaja Polsza”, wydawanego po rosyjsku i skierowanego do inteligencji rosyjskiej.

Żaden polski rząd po 1989 roku nie potrafił zmierzyć się z tą ambitną wizją ułożenia się z Rosją, przy jednoczesnej obronie niepodległości krajów nas od niej oddzielających. Żaden rząd nie starał się wpływać na Rosję, budować w niej (o czym pisał już Norwid) „polską partię” – grupę Rosjan przychylnie patrzących na demokratyzację swojego kraju, widzącą w niej szansę na odbudowę jego pozycji politycznej i potęgi.  W istocie polska polityka wobec Rosji jedynie utrwala historyczny podział „my i oni”, wzmacniany polskimi kompleksami wymieszanymi z nieuzasadnionym poczuciem wyższości. Podział ten stał się zatrutą studnią, z której czerpią politycy, publicyści, ale i hołota atakująca na ulicach Warszawy „ruskich” kibiców w czasie Euro 2012.

Za duże buty

W przywoływanym już wywiadzie Pani minister Pełczyńska-Nałęcz stwierdziła, iż MSZ w swojej polityce wschodniej realizuje „autentyczne przesłanie Giedroycia”.  W podobnym tonie wypowiada się Mirosław Czech w tekście „Polaku, patrz na wschód” (GW, 12-13.10.2013), który pisze, że opcja rosyjska w polskiej polityce wygasła, bo rząd nie chciał „odejść od koncepcji Jerzego Giedroycia”. Pozwolę sobie głośno zaprotestować – rząd PO i PSL, podobnie jak i poprzedni rząd PiS, LPR i Samoobrony, realizuje własne koncepcje polityczne, będące sporym uproszczeniem wizji opisanej na łamach „Kultury”. Jeśli przyjąć za Mieroszewskim, że centralnym punktem odniesienia wszelkich koncepcji polityki wschodniej powinna być zawsze Moskwa, a „normalizacja stosunków polsko-rosyjskich winna być celem nadrzędnym polskiej polityki”, to… chyba niespecjalnie to widać w działaniach i programach politycznych polskiego MSZ.

Polska od lat aktywnie wspiera prozachodnie aspiracje Ukrainy i innych krajów obszaru postsowieckiego. Jesteśmy najlepszym sojusznikiem Kijowa, wiernym obrońcą idei integracji Ukrainy z Zachodem, przekonanym do niej bardziej niż sami Ukraińcy. Ani mi w głowie podważać tej linii politycznej – jest ona zgodna z naszą racją stanu. Jednakże patrząc jak Polska zupełnie zaniedbuje przy tym budowę relacji z Rosją, jak bardzo brakuje wizji innej niż „pragmatyzm” i „zasada wzajemności”, trudno być usatysfakcjonowanym tą polityką.

Oczywiście przy obecnym układzie sił na Kremlu ciężko o przyjazne kontakty dyplomatyczne. Mamy z Rosją odrębne interesy, te interesy się ścierają – musi iskrzyć. Nie zmienia to jednak faktu, że długofalowy interes kraju wymaga odejścia od „optyki wroga” i podjęcia starań budowy przyjaznych więzi z Rosjanami. Dlatego też tak ważne jest promowanie kontaktów międzyludzkich (np. poprzez wymiany młodzieży, programy stypendialne dla studentów), współpracy kulturalnej, naukowej czy gospodarczej. Powinniśmy strać się to robić konsekwentnie i niezależnie od złych relacji dyplomatycznych. Na zasadzie pracy u podstaw – za cel mając bardzo mglisty punkt, gdzieś w odległej przyszłości. Niestety, współpraca z Rosją w żadnym z powyższych obszarów nie jest politycznym priorytetem Polski. Z wrogami się przecież nie współpracuje, tylko się ich zwalcza. W tym kontekście również polska polityka wobec Ukrainy staje się elementem walki z Moskwą, budową kolejnej rubieży „przedmurza”, co wypacza istotę koncepcji Giedroycia. Jeśli Polska oddala się od Rosji, to Rosja oddala się od Europy – nie ma nic bardziej odległego od wizji Redaktora. Choć niektórzy ją pewnie nazwą mrzonką, bo przecież „wiadomo, że Rosja nigdy się nie zmieni”. Giedroyc jednak w tą przemianę Rosji wierzył, a przynajmniej uważał, że należy na nią stawiać.

Oczywiście obecny rząd, przynajmniej wyciszający antyrosyjską retorykę i realizujący skromny program działań pozytywnych (np. mały ruch graniczny), może się tłumaczyć obiektywnymi trudnościami w realizacji stworzonego kilkadziesiąt lat temu programu politycznego. Być może jest on dziś mało realny, megalomański lub po prostu bardzo trudny i wymagający dyplomatycznego kunsztu, którego nie posiedliśmy? Być może redaktor Giedroyc uszył buty zbyt duże dla współczesnych polskich polityków i oni naprawdę nie są w stanie w nich chodzić? Dlaczego jednak wszyscy, włącznie z nieukrywającym niechęci do Rosji śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim, powoływali i powołują się na „przesłanie Giedroycia”, uzasadniając nim wszelkie polskie działania wobec wschodnich sąsiadów i jeszcze licytując się nawzajem, kto jest „autentyczniejszy”?

Ofiara na ołtarzu „Realpolitik”

Pewnie robią to dla doraźnych celów politycznych, bo Giedroyc pozostaje jednym z nielicznych już autorytetów wspólnych dla przedstawicieli głównych opcji ideologicznych w Polsce. Wszak do bycia dziedzicami koncepcji paryskiej „Kultury” przyznali się już wszyscy: od Aleksandra Kwaśniewskiego zaczynając, a na Lechu Kaczyńskim kończąc. Zaiste rzadki to przypadek w naszym kraju. Jest to jednak autorytet już wyraźnie zmitologizowany, przywoływany w oderwaniu od rzeczywistych poglądów, publikowanych tekstów i wypowiedzi. Juliusz Mieroszewski trafnie zauważył kiedyś, że „największymi pomniejszycielami twórców doktryn politycznych są ich <<późne wnuki>>”, które wkładają w ich usta poglądy, których oni nigdy by nie wypowiedzieli, gdyby żyli. Pisząc te słowa pewnie się nie domyślał, że i jego spotka ten los.

Jeśli, jak powtarzał sam Redaktor, polską polityką rządzą trumny Dmowskiego i Piłsudskiego, to polską polityką wschodnią niewątpliwie rządzi trumna Giedroycia. Te „rządy” oznaczają jednak spłycenie i banalizację ambitnej politycznej wizji wielkiego polskiego polityka, przez polityków znacznie mniejszych, którzy albo jej nie rozumieją albo… składają na ołtarzu krajowej „Realpolitik”. Warto o tym pamiętać ilekroć do naszych oczu lub uszu dotrą polityczne zapewnienia o realizacji „autentycznego przesłania” paryskiej „Kultury”. Powtórzmy raz jeszcze – ograniczanie polskiej polityki wschodniej do prostego przeciągania Ukrainy na Zachód, z pewnością pragmatycznego i zgodnego z polskim interesem, nie jest jednak istotą wielkiej wizji nakreślonej na łamach wydawanego w Maison-Laffitte czasopisma.

Tekst napisany w październiku 2013 r.

Czy w każdych warunkach możliwa jest demonopolizacja ekskluzywnej symboliki tożsamościowej? :)

by Wikipedia
by Wikipedia

 

My Pana Boga prosić, aby wam, panom, się darzyło, bo to i nasze szczęście.
My są od strachu tylko […]
My, których całe pocieszenie, że nie byliśmy przed nami i nie będziemy już po nas […]
My, jako nas łaska twoja dosięga, twoje miłosierdzie i litość twoja, panie,
kiedy żona nasza która albo córka nasza popadnie w łoże twoje,
a obdarzysz ją nasieniem swoim, bo to zawżdy choć garść mąki w głodzie naszym wiecznym […]

Wiesław Myśliwski „Pałac”

Redakcja „Liberté!” postawiła przed autorami zadanie opisania polskich zmagań z tożsamością. Innymi słowy, aktywności intelektualnej na tę okoliczność towarzyszyć miałyby próby przepracowania najbardziej popularnych, co nie znaczy, że zawsze chwalebnych, klisz dotyczących sposobów odczytywania polskiej tradycji narodowej. Zadanie ciekawe i inspirujące, ale czy aby nie skazane na ekskluzywne perygrynacje elit do nowych pól znaczeń, których afirmacja ma w najlepszym wypadku szansę dotrzeć do kilku procent społeczeństwa? Niżej podpisani autorzy, podzielając przekonanie o konieczności poszukiwania „pomostów” między lokalnie/narodowo definiowanymi ramami wspólnot politycznych a wciąż upowszechniającymi się ponadnarodowymi mechanizmami władzy, uznali, że nie mniej owocne poznawczo i przede wszystkim niezbędne ze strategicznego punktu widzenia będzie podjęcie próby odpowiedzi na pytanie dotyczące przezwyciężalnych i nieprzezwyciężalnych trudności, które muszą się pojawić we wszelkich projektach „odzyskiwania” polskiej tożsamości narodowej przez aktorów niezgłaszających akcesu do tzw. tradycyjnego obozu patriotycznego wraz ze wszystkimi towarzyszącymi mu stereotypami. Rzecz jasna, poniżej zajmujemy się tylko kilkoma, za to z naszego punktu widzenia najważniejszymi, uwarunkowaniami polskiej tożsamości.

Dziedzictwo kulturowe i struktura społeczna

Pytając o możliwość odczytywania polskiego dziedzictwa na nowo bądź z jeszcze większym apetytem dążąc do spopularyzowania tych odczytań, nie sposób nie zatrzymać się przy problemie „stawania się” rzeczywistości społecznej. Tendencje rozwojowe współczesności, dając pierwszeństwo konstruktywistycznym (w opozycji do realistycznych) konceptualizacjom otaczającego nas świata, popychają do zadawania pytań o to, w jaki sposób powstała, upowszechniła się i znaturalizowała konkretna kulturowa wizja świata naszego życia. W naszym wypadku dociekać powinniśmy tego, jak ukształtowała się oraz dlaczego się reprodukuje ta postać patriotyzmu, która budowana jest wokół toposów Polaka katolika, „stosu ofiarnego, honoru, nieprzejednania” i może niekiedy „ułańskiej swady posiłkowanej bezceremonialnym gestem liberum veto”. Nie przedstawimy tu historycznej analizy, ani społecznych konsekwencji funkcjonowania tych przewodnich tematów wraz z charakterystycznymi dla nich idiomami dyskursywnymi. Chcielibyśmy raczej wskazać na powody, które nastręczają niemało problemów przy wszelkich próbach rekonceptualizacji tożsamości polskiej.

Kultury polskiej nie cechuje daleko rozwinięty indywidualizm. W klasycznym już tekście „Trzy patriotyzmy…” Andrzej Walicki, dokonując połączenia analizy typologicznej z historyczną, podkreśla już na samym wstępie, że choć koncepcje patriotyzmu jako: a) wierności woli narodowej; b) wierności idei narodowej; c) obrony realistycznie ujętego interesu narodowego posiadają swoją wewnętrzną logikę, to ich wspólną cechą jest powiązanie umiłowania ojczyzny z umiłowaniem wolności i odwrotnie. Dlaczego o tym piszemy? Otóż, wydaje się to kluczowe właśnie z uwagi na związane z tematem numeru zadanie postawione przez Redakcję. Obecne we wszystkich koncepcjach patriotyzmu powiązanie umiłowania wolności z republikańską wolnością ojczyzny, zdaniem Walickiego, wyraźnie odróżnia staropolską koncepcję wolności od wolności indywidualistycznej w sensie klasycznego zachodniego liberalizmu. Jest to – naszym zdaniem – węzłowy punkt wszelkich rozważań dotyczących polskości, ogniskuje się w nim bowiem problem zderzenia elementów historycznie konstytutywnych dla polskiej tożsamości wspólnotowej ze współczesnością. Prawie nikogo nie trzeba przekonywać, że procesy, które budują konstrukty społecznej wyobraźni, pamięci historycznej czy tożsamości, podlegają zasadzie „długiego trwania” opisanej doskonale przez szkołę socjologii historycznej. Oznacza to, że każda ewaluacja porządku kulturowego musi brać pod uwagę kilkusetletnie procesy, w innym bowiem wypadku oceniający dobrowolnie pozbawia się możliwości zrozumienia rzeczywistości, której uważnie się przygląda. W tym aspekcie chcielibyśmy zauważyć, że jednym ze źródeł naszych zmagań z obecnym kształtem tożsamości narodowej jest brak w naszej historii konfiguracji myśli nominalistycznej, o czym przekonująco pisze w książce „O władzy i bezsilności” Jadwiga Staniszkis. XIV-wieczny nominalizm, budujący nową, opartą na względach formalnych – logiczności i trafności w przeciwieństwie do prawa naturalnego – jakość władzy politycznej, zrodził jednocześnie niekończący się proces społecznej „racjonalizacji” prowadzącej w dalekiej drodze do koncepcji obywatela jako osoby zdolnej do zawierania kontraktu. A to właśnie ten element decyduje o podstawowej macierzy możliwości „stawania się” wszelkich wspólnotowych tożsamości. Kraje, które przełom nominalistyczny przeszły, przygotowały kulturowy grunt do oświeceniowego ruchu myśli nakierowanej krytycznie na samą siebie i przynoszącej efekt w postaci indywiduacji kultury. Zsubiektywizowanie kultury Europy Zachodniej w okresie oświecenia prowadziło do stowarzyszeniowych form społecznych z etyczną odpowiedzialnością jednostki w bardzo konkretnych sytuacjach. Kraje, które tej okazji nie miały, kulturowo popchnięte zostały w neoplatońskie i tomistyczne formuły kulturowe kompatybilne raczej z prymarnymi sposobami myślenia o świecie – niemalże od Boga danych tożsamości – i w konsekwencji obsuwały się z większą łatwością w etniczną ekskluzywność, wsobność, utrudniającą raczej społeczne negocjacje tego, kim chcielibyśmy się świadomie stawać, niźli odwrotnie.

W naszej historii nie dokonało się w sposób sukcesywny i pełny przejście od Gemeinschaft do Gesellschaft, na co niejednokrotnie zwracała uwagę Agata Bielik-Robson, prowadząc swoje osobiste zmagania z polskością. Terminy te, elementarne dla analizy socjologicznej, paradoksalnie rzadko przykładane były z należytą uwagą do procesów kształtowania się tożsamości polskiej. Oznaczają przejście od wspólnoty do społeczeństwa, czyli od form uspołecznienia bezpośredniego do pośredniego, powstałego w wyniku świadomego i dobrowolnego zrzeszania się jednostek. Można z całą odpowiedzialnością twierdzić, że losy naszej wspólnoty narodowej z powodów historycznych oraz strukturalnych, co pokażemy poniżej, kształtowały się poza konfiguracją kulturową nowoczesności bezpośrednio związanej z pojęciem oświecenia, leżącym u podstaw powstawania współczesnych społeczeństw. Pytanie o to, kiedy jednostki zrzeszają się w sposób świadomy i celowy, należałoby na potrzeby naszego tekstu przeredagować na pytanie o to, kiedy zyskują zdolność krytycznego namysłu nad dziedzictwem kulturowym w celu wykorzystywania go do twórczej aktywności symbolicznej. Kantowskie oświecenie – „emancypacja rozumu od wszelkiego obcego kierownictwa” – towarzyszy powstawaniu związków społecznych będących decyzją uczestników, wszelkie związki są wytworem ich umowy. Jest to warunek konieczny dla pozostawienia za sobą wspólnotowych form współżycia, które wyznaczają jednostkom z góry miejsce, funkcję i sens egzystencji. „Porzucenie stanu zawinionej niedojrzałości”, polegającego na zinternalizowaniu zewnętrznych i uprzednio stworzonych norm wspólnoty oraz traktowaniu ich jako własnych, możliwe jest tylko w kulturze, w której dokonał się zwrot w kierunku upodmiotowienia jednostek oraz operacja zsubiektywizowania procesów symbolicznego definiowania ram społecznych interakcji. Tylko takie warunki sprzyjają powstawaniu tożsamości politycznych, obywatelskich i inkluzywnych jednocześnie.

W jakim zatem znaczeniu staropolski sposób myślenia o patriotyzmie, określany przez Walickiego przez związki z ideą republikańską, przeczy rzeczywistości współczesnych społeczeństw długotrwale pozostających pod wpływem kultury oświeceniowej? Otóż wszystkie te typologie są echem konstrukcji świata społecznego obecnego już u starożytnych, gdzie grecka koinonia politike czy rzymska res publica oznaczają wspólnotę, która łączy wolnych i równych, a wyklucza niewolnych i nierównych, czyli pozbawionych obywatelskich praw i głosu. Zróbmy krok naprzód i spójrzmy na kilka liczb przybliżających nas do odpowiedzi na pytanie o to, na ile w stosunkowo nowej historii Polski realizowany jest ideał rzeczpospolitej upodmiotawiającej swoich obywateli. Statystyki te są jednocześnie egzemplifikacją tego, jak w wymiarze masowym, a inny nas tutaj nie interesuje, przebiegał proces wychodzenia z zawinionej niedojrzałości. Jak w „Wykładach z filozofii nowoczesności” zauważa Marek Jan Siemek, tłumaczenie niemieckiego określenia „unmündlich jako „niedojrzałości” jest o tyle zwodnicze, że ten nieprzetłumaczalny zwrot odnosi się do pozbawienia głosu związanego z posiadaniem praw i swobód, zdolnością do autonomicznego korzystania ze swojego rozumu. Zapytajmy zatem, czy tradycje polskiego patriotyzmu nie wyrosły aby na glebie „bezustych”, którzy nie mogli mieć żadnego wpływu na kształtowanie tych tradycji. Dla zobrazowania stanu rzeczy sięgamy po dane zebrane i analizowane przez Jacka Wasilewskiego w tekście „Formowanie się nowej struktury społecznej”, opublikowanego w zbiorze tekstów „Współczesne społeczeństwo polskie: dynamika zmian”.

Bezpośrednio przed II wojną światową struktura klasowo-warstwowa społeczeństwa polskiego była typowa dla krajów zacofanych, cechował ją słaby potencjał modernizacyjny. Pojęcie modernizacji nie jest oczywiście synonimiczne wobec użytych przez nas wcześniej procesów nominalizacji i oświecenia, niemniej stanowi ich historyczną konsekwencję. W aspekcie upodmiotawiania rozumu procesy modernizacji są nawet cezurą, która przynosi umasowienie postaw stowarzyszeniowych, abstrahujących od tożsamości ekskluzywnych. Stąd uznajemy, że bez rażącego nadużycia postawiony przez nas problem należy rozpatrywać w kontekście potencjału modernizacyjnego. Strukturę stanowili w zdecydowanej większości chłopi i robotnicy rolni – prawie 60 proc. Elementem potęgującym „efekt klasowo-warstwowy” była sytuacja, w której 75 proc. obywateli zamieszkiwało na wsiach, tylko 11 proc. w miastach liczących powyżej 100 tys. mieszkańców. Ponadto potencjał modernizacyjny, poprzez który rozumiemy klasowe predylekcje do emancypacji (w tym emancypacji rozumu), był również ograniczony wśród stosunkowo licznej (30 proc.) grupy najemnych pracowników fizycznych, wśród których robotnicy przemysłowi stanowili zdecydowaną mniejszość. Zwróćmy więc uwagę na fakt, że udział klas pozostałych, będących substancją, z której w trakcie rewolucji narodowych i industrialnych wyrasta mieszczański podmiot obywatelski, kształtował się na wybitnie niskim poziomie. Udział inteligencji wynosił poniżej 7 proc. Później, w aspekcie szerokiego kontekstu cywilizacyjno-społecznego i jego modernizacyjnego potencjału, było tylko gorzej. Wcześniej, w aspektach nas interesujących, bynajmniej nie było lepiej.

Po II wojnie światowej dramatycznie zmniejszyła się liczba ludności kraju – z około 35 mln do 24 mln. Całkowicie unicestwiono ziemiaństwo, burżuazję, drobnomieszczaństwo – przestały istnieć trzy klasy społeczeństwa przedwojennego, poza tym procesowi dezintegracji uległa inteligencja i robotnicy przemysłowi. Co ważne dla naszego pytania o kulturowe kompetencje redefiniowania świata zastanego, w tym obszaru tożsamościowego, stosunkowo najmniejsze straty dotknęły chłopstwo, które ostaje się jako jedyna względnie zintegrowana klasa społeczna. Masowe, zewnętrzne i wewnętrzne ruchy migracyjne, przerwanie karier edukacyjnych i zawodowych oraz podkopanie pozycji ekonomicznej milionów ludzi, wyrwanie ich z „małych ojczyzn” stanowią codzienny powojenny krajobraz społeczeństwa polskiego. Te uwarunkowania poparte wszechobecną przemocą aparatu komunistycznego przymusu sprawiły, że łatwiej było narzucić społeczeństwu określone rozwiązania polityczne, gospodarcze i społeczne, łatwiej było instrumentalizować symbolikę tożsamościową. Ukryta opozycja musiała od tego momentu liczyć się z tym, że jedyną wiarygodną formą aktywności politycznej jest dyskurs moralny, któremu daleko do dialogiczności rozumu oraz który raczej polaryzuje społeczeństwo, niźli pozwala mu spotkać się w publicznym sporze o tożsamość.

Po II wojnie światowej w kraju liczącym około 23 mln ludzi tylko 1,5 proc. posiadało wykształcenie średnie albo wyższe. Istniała obiektywna konieczność odbudowania kadr, które do 1956 r. konstruowano niemal wyłącznie na podstawie kryteriów polityczno-ideologicznych. Po Październiku 1956 r. kontynuowano koncepcję kształtowania ludowej inteligencji, do której formalnie zaliczano wszystkich pracowników umysłowych, definiowanych jako ogół pracowników niefizycznych (inteligencja twórcza, eksperci, kierownicy, pracownicy administracyjno-biurowi). W końcu lat 50. liczebność tak zdefiniowanej inteligencji szacowano na 2,1 mln – w tym 50 tys. twórców, 650 tys. ekspertów i kierowników oraz 1,3 mln pozostałych. Struktura wykształcenia pracowników umysłowych pozostawiała wiele do życzenia – w 1968 r. 43 proc. z nich nie miało średniego wykształcenia. Liczba studentów z końca lat 40. – około 100 tys. – wzrosła po czterdziestu kilku latach do zaledwie ponad 400 tys. Ekstensywny model rozwoju gospodarczego niósł z sobą rozliczne konsekwencje, w tym zatrważająco niski poziom kwalifikacji robotników (w 1958 r. 42 proc. nie miało wykształcenia podstawowego, 47 proc. ukończyło szkołę podstawową) – podstawowy park maszynowy stanowiły furmanka i łopata, rozwój oparty na nowoczesnych technologiach blokowała bariera kwalifikacji. W długoletniej perspektywie system zasadniczych szkół zawodowych okazał się katastrofalny, ponieważ nie zapewniał naturalnego przejścia do następnych szczebli systemu edukacyjnego (Raport ONZ z 2000 r. – 37 proc. uczniów zasadniczych szkół zawodowych należy do grupy funkcjonalnych analfabetów).

Jak, nie bez złośliwości, zauważa w swoim eseju „Pogarda mas” Peter Sloterdijk, „[…] Scenariusz nowożytności przewidywał, że to raczej podmioty zbiorowe spoza wyższej szlachty – najpierw szlachta średniego stopnia i dworska, potem mieszczaństwo, drobnomieszczaństwo, następnie robotnicy i tak zwane mniejszości – zaczną przejawiać (w skali historii bezprzykładnie namiętne) poczucie własnej godności i dla zaspokojenia go wejdą na arenę polityczną i literacką”. W świetle tego krótkiego, ale oddającego sedno rzeczy przybliżenia strukturalna kondycja społeczeństwa polskiego, jeśli wolno nam użyć w tym miejscu takiej metafory, jest nad wyraz wymownym przyczynkiem do kształtowania się polskiego patriotyzmu. Nie uczestniczyliśmy w przedsięwzięciu, które dawało szansę na – tak ironicznie komentowane przez Sloterdijka – upodmiotowienie substancji. Nie braliśmy udziału w scenariuszu nowszych dziejów społecznych, których sedno stanowiła kampania na rzecz budowy samopoważania, podczas której wszelakie zbiorowości forsują swoje żądania akceptacji, a czynne jednostki przymierzają się „jako nowi mistrzowie świata i siebie” do korzystania z życia. Dla tradycji polskiego patriotyzmu ma to kolosalne znaczenie. O ile nad kulturowym wyrazem tożsamości pracują zawsze elity, o tyle nowożytność stanowi epokę konfrontacji symbolicznych tradycji kształtowanych przez elity ze społeczeństwem masowym, więcej nawet, przynosi ona redefinicję pojęcia elit poprzez poszerzenie zakresu znaczeniowego tego pojęcia, a w konsekwencji względnie dużą elit cyrkulację. Z tym wyjątkiem, że m.in. Polski te procesy nie dotyczą. Przedstawionemu stanowi struktury społeczeństwa polskiego towarzyszy raczej obraz „bezustych”, niedojrzałych jednostek, które wskutek wielowiekowej koincydencji wydarzeń nie mają nawet szczególnych szans na to, by podjąć ambiwalentne, zdaniem Sloterdijka, aktywności upodmiotawiania masy. Przepiękne, bliskie rzeczywistości i zatrważające jednocześnie świadectwa literackie stanu „świadomości tożsamościowej” społeczeństwa polskiego, fenomenologicznej, jednostkowej percepcji idei wspólnotowości na poziomie masowym (chłopskim) znajdzie czytelnik u Wiesława Myśliwskiego, Mariana Pilota czy Edwarda Redlińskiego, gdyby sięgnąć tylko do autorów współczesnych. My nie zrobimy tego tak dobrze. Jeśli założyć, że nasze sprawozdanie z podwalin polskiej tożsamości odpowiada rzeczywistości, to wobec historii najnowszej stajemy – użyjmy tutaj ryzykownego sformułowania – jako masa, jako substancja, na której można dokonywać daleko idących eksperymentów w laboratorium dyskursu publicznego. Rozumiemy przez to sformułowanie masową bezwolność i bezkrytyczność wobec świata symboli zastanych oraz daleko idącą podatność na zinstrumentalizowanie poszczególnych elementów niegdysiejszych elitarnych dyskursów tożsamościowych. Naród przyjmuje więc postać amalgamatu „trudno definiowalnych” kulturowych i politycznych osobliwości. Ponadto wiele prób określenia i nazwania polskości opiera się na subiektywnych, a nie obiektywnych kryteriach. Tym samym różnica „w stawaniu się Polakiem” może wynikać zarówno z kulturowych, jak i woluntarystycznych źródeł definiowania przynależenia do wspólnoty.

Tu i teraz

Fundamentem struktury społecznej współczesnych społeczeństw ma być (nowa) klasa średnia, określana w starożytnych Atenach przez Arystotelesa mianem średniozamożnych ludzi wolnych. Charakterystyczny dla niej etos (re)produkowany przez inteligencję, elitę społeczną staje się punktem orientacyjnym dla klas niższych marzących o wspinaczce w górę po szczeblach drabiny społecznej. Ten zbiór idealnych wzorów kulturowych staje się macierzą możliwych postaw członków klasy średniej i wszystkich tych, którzy ją obserwują i orientują sią na nią w swych działaniach i aspiracjach. Jeśli jednak odniesiemy się do przebiegu polskiej transformacji, to można zauważyć, że genealogia współczesnej klasy średniej nie ma swych początków w warstwie inteligencji i jej etosie, zdolnym być może do rekonstrukcji symbolicznego uniwersum. Jej korzenie, zgodnie z dominującą w tym czasie narracją, tkwią wśród kształtującej się warstwy przedsiębiorców, ludzi zaradnych, którzy „biorąc los we własne ręce”, rozpoczęli pogoń za lepszym, szczęśliwszym, a przede wszystkim bogatym (zwłaszcza w sensie materialnym) życiem. Jak zauważa Danuta Walczak-Duraj, w tonie krytycznym odnosząc się do ustalonych wtedy reguł, honor zastąpiony został honorarium, a etykę zastąpiło prawo. Inteligencji pozostało albo przyłączyć się do budowniczych nowego ładu, albo hamletyzować w zaciszu akademii.

Odnosząc się do kategorii narodu, polskości czy tożsamości narodowej, nie można pominąć rozważań dotyczących problemu kultury narodowej. Mistrzyni łódzkiej socjologii Antonina Kłoskowska w swych artykułach podkreślała konieczność namysłu nad kategorią narodu w okresie stopniowej dominacji instytucji o charakterze transnacjonalnym. Formy i zakresy przepływów, dokonujące się w skali globalnej, zmuszają do zredefiniowania współczesnych kulturowych wskaźników integracji w obrębie narodu. Kłoskowska określiła kulturę narodową jako syntagmę, w znaczeniu kanonu pełniącego funkcję integrującą i przylegających do niego treści, które mogły również pochodzić z zewnątrz, jeśli kultura miała formułę otwartej. Pytania, które się w tym miejscu nasuwają, to: „Co tworzy dzisiejszy kanon kultury narodowej?”, „Jaki jest stopień jej otwartości?”, wreszcie – „Czy opis tak skonstruowanego modelu zmierzałby w kierunku syntezy, czy też raczej mozaiki, z której uczestnik „wyjmuje” te elementy, które służą mu do (w jego przekonaniu) właściwego zdefiniowania tego, co to dziś znaczy być Polakiem? Próba odpowiedzi na te problemy siłą rzeczy powinna zmierzyć się z kwestią wspólnotowych autoidentyfikacji jednostek, zwłaszcza jeśli traktuje się naród (ojczyznę) jako rodzaj wspólnoty wyobrażonej w perspektywie konstruktywistycznej. Projekt odgórnie koordynowanego planu kształtowania poczucia narodowości tej wspólnoty ma niewielkie szanse na realizację. Rola elit i intelektualistów, którzy mieli stać się wzorotwórczymi ekspertami, bywa skutecznie ograniczana zarówno przez logikę (tabloidyzację) dzisiejszych mediów, jak i przez „wielki eksperyment” parametryzacji, dokonujący się w obszarze akademii i zmieniający ją w korporację z wszystkimi tego konsekwencjami. Niechętni do podjęcia wyzwania są przedstawiciele klasy średniej. Rolę krzewiciela odgrywa dziś raczej kultura popularna, gdzie polskość i ojczyzna obiektyfikuje się w kiczowatej „Bitwie pod Wiedniem”, serialach o Polskim Państwie Podziemnym, filmach Stanisława Barei, Marka Koterskiego i Wojciecha Smarzowskiego (by wspomnieć tylko o kinie). Wreszcie próba zdefiniowania współczesnej polskości wiąże się z refleksją na temat codziennych jednostkowych praktyk, ale też odgórnego urządzania społeczeństwa. Mamy tu na myśli np. kwestię uczestnictwa w kulturze, świadomość i rozumienie wytwarzanych w jej obrębie treści, umiejętność językowego opisu świata, ale też np. rozwój nauki czy kształtowania środowiska aksjonormatywnego oraz formy politycznej partycypacji korespondujące z protodemokratyczną zasadą izonomii mówiącą, iż prawo stanowią ci obywatele, którzy potem będą go przestrzegać.

W Europie żyjemy w epoce konsekwentnego, dobrowolnego wycofywania się ze wspólnot politycznych (Sloterdijk) oraz kulturowej i instytucjonalno-systemowej indywidualizacji wszelkiego rodzaju ryzyk (Ulrich Beck, Richard Sennett[WK1] ). Te globalne trendy rozwojowe nie stanowią sprzyjających warunków dla redefiniowania etnicznego charakteru wspólnoty narodowej w kierunku kryteriów obywatelskich. Jest to tym bardziej trudne, że europejskie państwa w większości powstawały na bazie „więzów krwi”, budując tym samym swą tożsamość w odniesieniu do ethnies, wspólnej historii i wspólnego losu. Jak zauważa Friedrich Meinecke narody kulturowe są ekskluzywne. Należy się do nich nie na zasadzie dobrowolnej decyzji, ale w wyniku więzów krwi i pokrewieństwa. Członkiem takiego narodu trudno się stać. Narody polityczne opierają się z kolei na obywatelu i mają w większym stopniu charakter inkluzyjny. Członkiem takiego narodu można się stać zwłaszcza wtedy, jeśli chce się współtworzyć wspólnotę i wnosi się pewien wkład w obszar kultury. Innymi słowy, w drugim typie kluczowe stają się siły polityczne bazujące na cnocie obywatelskiej.

Stąd też forma dzisiejszego nacjonalizmu (manifestującego głównie kwestie suwerenności i praw do samostanowienia o sobie) z politycznej zmienia się na kulturową. W tym przypadku jest on silniej osadzony w emocjach, korzysta z mistycznej narracji, legend, rytuałów czy symboliki. Mająca się dokonać w ten sposób odnowa każe myśleć o narodzie jako o odrębnej kulturowej cywilizacji (zwykle nie tylko innej, lecz także lepszej od innych), nie zaś jak o niezależnej wspólnocie politycznej. W polu polityki, gdzie dokonuje się reprodukcja symboli w służbie władzy, dominuje i najpewniej będzie dominować przez czas nieokreślony nastawienie rynkowe głównych aktorów politycznych. Oznacza to, że politycy skłonni będą do reprodukowania klisz tożsamościowych obecnych na poziomie mas. Im silniejsze tendencje ekskluzywne na poziomie masowym w wymiarze lokalnym, tym mniejsze prawdopodobieństwo podejmowania ryzyka politycznego redefiniowania polskości. W lokalnym kontekście polskim z uwagi na historię najnowszą wszystkie relewantne siły polityczne miały i mają swój „interes” w podejmowaniu prób monopolizacji istniejącego spektrum symbolicznego, stąd na poziomie instytucjonalnym występuje spotęgowana reprodukcja jedynego czytelnego i powszechnie znanego Polakom układu odniesień symbolicznych. Każe to zapytać, czy naród i nacjonalizm jawią się jako jedyne pewne źródła i opisy naszej jedności instrumentalnie zamienianej na akceptację (bądź odrzucenie) określonych politycznych rozwiązań? Jest to istotne, tym bardziej że naród postrzegany jest (był?) jako jednostka władzy politycznej, dysponujący prawem do samostanowienia. Dlatego w zgodzie Schumpeterowską wizją demokracji jako rozwiązania instytucjonalnego, gdzie jednostki otrzymują moc decydowania poprzez konkurencyjną walkę o głosy wyborców, kwestie polskości, patriotyzmu, narodowej tożsamości zostają wpisane w strategie wyborcze. To starcie w sferze symbolicznej nie integruje, ale uruchamia silne podziały społeczne, poprzez dychotomiczny podział na „prawdziwych Polaków” i tych „nieprawdziwych” albo poprzez przeciwstawianie sobie tradycjonalistów i zwolenników modernizacji. Stajemy się społeczeństwem schizmogenicznym (Gregory Bateson), żyjącym w światach, które raczej się mijają, niż chcą budować wspólnotę. Współczesne społeczeństwo staje się zbiorową strukturą znaczeń, w której trudno dostrzec równowagę między członkami tworzących je grup. Linie podziałów społecznych przenoszą się na procesy rywalizacji na rynku partyjnym. Mimo sceptycznych głosów (wypowiadanych również ustami czołowych europejskich polityków) dotyczących realizacji założeń pluralizmu kulturowego nie można pozwolić, aby w europejskich społeczeństwach (w tym polskim) rozgościł się rasizm kulturowy, gdzie to właśnie argumenty kulturowe stają się podstawą dyskryminacji, społecznych napięć i różnych form wykluczenia.

Gdzieniegdzie mamy również do czynienia z próbą monopolizacji patriotyzmu, który miałby być cechą ekskluzywną opierającą się bądź to na kryterium etnicznym, właściwym życiorysie, przynależności do Kościoła katolickiego, bądź na krytyce wszelkich uniwersalizmów w postaci integracji europejskiej. To poniekąd konsekwencja tego, iż elity, w tym elity polityczne, nie były w stanie zaproponować nowych form patriotyzmu, wykraczających poza wspomniane wcześniej toposy koncentrujące się w gruncie rzeczy na „walce o niepodległość” i „przelewaniu krwi”. Oferta w postaci militarno-wojennej opowieści o ojczyźnie i stosunku do niej odbiega od spragmatyzowanej świadomości dużej części społeczeństwa, a ponadto nie wydaje się skuteczna w uruchamianiu emocji zwłaszcza młodszych pokoleń. Dla nich oferta banalnej i łzawej polskości, jak określił to Marcin Król, jawi się jako zwyczajnie nieatrakcyjna, przeznaczona dla starszych pokoleń lub dla wyraźnie ideologicznie określonych grup społecznych. Obce jest gloryfikowanie przeszłości i resentyment temu towarzyszący. Z drugiej strony wciąż nie zdołano zdefiniować postaci nowoczesnego patrioty-obywatela, przerzucając ten problem albo na tzw. trzeci sektor, albo zostawiając go ugrupowaniom politycznym, które opisując ten model, starają się postawić go w kontrze do treści nacjonalistycznych i narracji o „Polaku katoliku”. Szkolny kanon transmisji narodowej, biorąc pod uwagę np. listę lektur obowiązujących na egzaminie maturalnym, wygląda w zasadzie podobnie, jak wtedy, gdy maturę zdawali autorzy tekstu (mniej więcej 20 lat temu). Literatura polska „kończy się” w połowie XX w., podobnie jak literatura światowa. I choć z pewnością książki te uznać należy za w dużej mierze kanoniczne, to wpisują się one głównie w model konstrukcji tożsamości narodowej, który Andrzej Piotrowski określił jako opresyjno-obronny.

Społeczeństwa przemysłowe jako bardziej mobilne i konkurencyjne od agrarnych skłaniały ludzi do poszukiwania kulturowych źródeł jedności. Jak pisaliśmy wcześniej, wymagało to jednak odpowiedniego obywatelskiego treningu i właściwego kształtu struktury społecznej. W Polsce zarówno forma socjalizacji obywateli, jak i zależności między klasami i warstwami społecznymi nie pozwalają na to, aby te kulturowe źródła jedności odnaleźć. W społeczeństwie poprzemysłowym szukanie źródła wydaje się zbyteczne, chodzi o to, by płynąć (z prądem).

CBOS w sondażu zatytułowanym „Rozumienie patriotyzmu” (w listopadzie 2008 r.) pytał respondentów, na czym polega patriotyzm. Ankietowani mieli za zadanie wskazać, czy zgadzają się, czy też nie z proponowaną formą zachowania. Najwięcej odpowiedzi pozytywnych zyskały zachowania kojarzące się z tradycyjną i symboliczną formą patriotyzmu. Zdaniem ankietowanych polegać ma on na: okazywaniu szacunku fladze, godłu i hymnowi narodowemu (94 proc.), dbałości o przekazywanie dzieciom w rodzinie wartości narodowych (94 proc.), gotowości do walki i oddania życia za ojczyznę (90 proc.), poszanowaniu i przestrzeganiu prawa (90 proc.), chodzeniu na wybory (87 proc.). W pytaniu otwartym, gdzie ankietowani sami definiowali, czym jest patriotyzm, najczęstszymi odpowiedziami były: „miłość do ojczyzny” i „ojczyzna jako najwyższa wartość”. Jakże blisko w tym obrazie do monotonnego refrenu piosenki „Wychowanie” zespołu T. Love.

Metawładza gospodarki światowej (Beck) pozbawia w coraz większym stopniu suwerenności polityków narodowych, dla których instrumentalizacja symboliki narodowej może być ostatnim polem pozorowania sprawstwa politycznego w wymiarze wspólnoty. Okrzepłe, zastane, oswojone formy symboliczne nie stanowią części niechętnie dzisiaj przyjmowanych ofensywnych narracji polityczno-ideologicznych, za to, w wymiarze substancjalnym, doskonale nadają się do inscenizowania polityki. Ma to wielokrotnie charakter instrumentalny, co polega na eksponowaniu wybranych i właściwych z punktu widzenia określonych grup interesu wzorów osobowych.

Być może naród, ojczyzna, polskość są dziś jedynie „nazwami” opisującymi pewien byt, stan bądź niekiedy proces. To, jak zostaną zdefiniowanie, zależy zwykle od tych, którzy te definicje budują, od ich kapitału kulturowego, ideologicznego zaplecza, czy wreszcie sposobu określenia własnych (bądź grupowych) interesów. Pozostając w obszarze narracji mówiącej o imperatywie konsumpcyjnej autoafirmacji kwestia tożsamości narodowej, poczucia wspólnotowości narodowej może się okazać „jedną z wielu” strategii jednostki na drodze do maksymalizacji szczęścia. Wspólnotowy kontekst ustępuje zatem determinantom jednostkowym. Wciąż na nowo konstruowana jest nasza Sittlichkeit oraz jej relacja z Moralität.

Marcin Kotras –  doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Katedrze Socjologii Polityki i Moralności w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego. Swoje zainteresowania badawcze koncentruje na języku polityki i procesach instytucjonalizacji w polityce. Autor książki „Przywództwo polityczne na poziomie regionu. Przykład województwa łódzkiego”. Redaktor prowadzący w czasopiśmie „Władza sądzenia” i sekretarz redakcji „Folia Sociologica”.

Konrad Kubala – doktor nauk humanistycznych, adiunkt, pracownik Katedry Socjologii Polityki i Moralności IS UŁ. Interesuje się praktycznymi i teoretycznymi problemami funkcjonowania komunikacji politycznej w demokracjach liberalnych, wpływem dyskursu publicznego na powstawanie dominujących form „racjonalności” oraz ekonomizacją powszechnych postaci „refleksyjności zinstytucjonalizowanej”. Zdeklarowany zwolennik poszukiwania źródeł prywatnych trosk w społecznej strukturze oraz publicznych definicjach rzeczywistości. Redaktor prowadzący w czasopiśmie „Władza sądzenia”.

DEUTSCHE ORDNUNG? :)

(O dylemacie skąpca i imperialisty)

Przedruk artykułu Jana Rokity, opublikowanego w „Horyzontach Polityki” 3(4)/2012 – czasopiśmie naukowym Instytutu Politologii Akademii Ignatianum w Krakowie.

Spadek traktatu lizbońskiego

Kiedy w styczniu 2003 roku, w toku pompatycznych obchodów  40-lecia traktatu elizejskiego w Wersalu  prezydent  Francji i kanclerz Niemiec ogłosili, że chcą  we dwójkę „dać  przywództwo europejskim partnerom” i skonstruować nowy ustrój Unii Europejskiej,  nie sposób było uniknąć narastającego z czasem wrażenia, że następuje jakiś brzemienny w skutki zwrot w tradycji niemieckiej polityki.  Jak mawiała wtedy nawet wpływowa niemiecka politolog Ulrike Guerot,  Niemcy wpadły we francuską pułapkę. Wprawdzie wkrótce potem – w Konwencie Europejskim – Francja po raz pierwszy rezygnowała z formalnie parytetowej wobec Niemiec pozycji w Unii, gwarantowanej do tamtej pory kompromisem nicejskim, ale w zamian za to Berlin de facto przyjmował  jako swój obcy mu dotąd polityczny kurs Paryża. Za tym poszło zaadaptowanie przez Niemcy najgorszych dla Europy schematów polityki francuskiej: ostrego konfliktu z Ameryką (Irak), sprzeciwu wobec jednolitego rynku (praca, usługi), deeuropeizacji polityki wschodniej (oś Putin – Schroeder – Chirac), łamania wspólnie ustalonych reguł unijnej gry (kryteria z Maastricht), w końcu nawet obcego niemieckiej ekonomii protekcjonizmu (wojna z Brukselą o Volkswagena). Ale prawdziwym cierpkim owocem tamtego wersalskiego przymierza stać się miał – po wielu perypetiach – traktat lizboński, czyli nowy europejski ład instytucjonalny, oddający Europę pod faktyczny zarząd kolegium premierów i prezydentów, zwanego  teraz Radą Europejską, oraz podległych im ministrów. Kluczowe reformy instytucji unijnych miały umocnić wewnętrzną przewagę owego gremium nad Komisją Europejską. I tak stały prezydent Rady  miał się odtąd zająć wypracowywaniem wspólnej linii politycznej przywódców europejskich mocarstw, usuwając w cień szefa Komisji i redukując także przy okazji znaczenie liderów krajów średnich i małych.  Przywódcom mocarstw miał zostać także  podporządkowany nowo tworzony aparat dyplomatyczny Unii wraz ze Wspólną Polityką Zagraniczną i Bezpieczeństwa, wspólną w istocie już tylko z nazwy, bo faktycznie oddzielaną właśnie chińskim murem od wpływu tak Parlamentu  Europejskiego, jak i Komisji. Również szczególne uprawnienie  do dokonywania zmian kształtu podstaw traktatowych Unii zostało zarezerwowane dla kolegium szefów państw i rządów[1]. Inne doniosłe reformy instytucjonalne traktatu lizbońskiego miały ukształtować stabilny porządek wpływów wewnątrz  Rady. Temu służyła marginalizacja wpływów rotacyjnej prezydencji, a przede wszystkim oparty o wskaźnik populacyjny system podejmowania decyzji tak zwaną podwójną większością, stosowany  teraz do 43 typów decyzji wymagających dotąd jednomyślności, w tym do najważniejszych nominacji personalnych:  prezydenta Rady, ministra spraw zagranicznych Unii oraz członków Komisji Europejskiej. Zgodnie z ukształtowaną przez lata francuską doktryną państwową, Unia miała odtąd być bardziej międzyrządowa niż wspólnotowa, a w ramach porządku międzyrządowego pierwsze skrzypce miały grać europejskie mocarstwa. A wszystko to z obawy przed konsekwencjami niedającej się już powstrzymać historycznej nieuchronności wpuszczenia do Unii barbarzyńskich hord z postsowieckiej Europy Środkowo-Wschodniej. Ów podwójny transfer władzy wewnątrz Unii to spadek pozostawiony Europie przez Chiraca i Schroedera.

http://www.flickr.com/photos/kamisilenceaction/7036922795/sizes/m/
by KamiSilenceAction

To był wyraźny i trwały zakręt dla integracji europejskiej: lekkie pogłębienie, przy istotnej zmianie dotychczasowego toru. Co ciekawe –  w atmosferze ówczesnych  emocjonalnych sporów  – zakręt mało przez kogo wtedy wyraźnie dostrzeżony. I zarazem mocno niekoherentny względem tradycyjnej profederalnej  niemieckiej strategii europejskiej, ukształtowanej  w czasach Helmuta Kohla. Wielki paradoks lat 2003-2007 polegał na tym, że niemal wszyscy zwolennicy  mocnej Europy uznali wówczas, że należy bić się o przyjęcie traktatu, skoro do walki z nim stanął szeroki front  lewicowych i antyglobalistycznych przeciwników jednolitego rynku i  liberalizacji gospodarki, prawicowych wrogów otwartych granic i imigracji, a także suwerennościowców, wystraszonych  obcięciem narodowego prawa weta, i konserwatystów, zaniepokojonych antyreligijnym wydźwiękiem dołączonej do traktatu karty praw. Z Lizboną nie walczyli bowiem głównie przeciwnicy treści zawartych w traktacie – gdyby tak było, krytyka rozlegałaby się przede wszystkim ze strony federalistów i „wspólnotowców” – ale na przykład przeciwnicy  przenoszenia  fabryk z Francji na Wschód bądź nadmiaru imigrantów w Holandii. Ani w jednej, ani w drugiej kwestii traktat nie stanowił niczego – bezpośrednio ani pośrednio – tym niemniej obie te kwestie okazały się mieć zasadnicze znaczenie dla wyniku referendów przeprowadzonych w tych  krajach. W zasadzie nie sposób było wówczas być krytykiem Lizbony z pozycji proeuropejskich albo federalistycznych. Nawiasem mówiąc, z tego właśnie wzięła się polityczna słabość  strategii przyjętej w Polsce przez Platformę Obywatelską[2], która po roku 2005 pod zewnętrzną presją, a także nie potrafiąc wyłuszczyć swych racji własnym proeuropejskim wyborcom, dokonała ostrej zmiany kursu, udzielając Lizbonie zdecydowanego wsparcia.  Dopiero po jakimś czasie niektórzy spośród gorących  zwolenników  traktatu  poczęli dostrzegać symptomy  odradzającego  się „koncertu mocarstw”. Być może najzabawniejszy  okazał się przypadek Daniela Cohn Bendita, który najpierw jeździł na Hradczany obrażać Vaclava Klausa, zwlekającego z ratyfikacją, zaś po obsadzeniu przez nowe prawicowe rządy  świeżo stworzonych urzędów prezydenta Rady i  ministra spraw zagranicznych ogłosił, że Europa znalazła się pod władzą cynicznego niemiecko-francuskiego spisku. Także w Polsce  nie potrafiono  początkowo zrozumieć – co prawda dość zakamuflowanej w setkach zawiłych przepisów – politycznej mechaniki traktatu;  nawet poważni i krytyczni zazwyczaj analitycy potrafili serio twierdzić, że traktat mógłby posłużyć „ograniczeniu w Unii mechanizmów hierarchii” albo pozwolić „Komisji Europejskiej stać się faktycznie ośrodkiem władzy”[3].

Lizbońskie przesunięcie zwrotnicy integracji nie pozostało bez skutków dla codziennej praktyki europejskiej polityki. Przede wszystkim wyraźnie pogorszył się  klimat dla przedsięwzięć  o federalistycznym podłożu.  Trend ten mogą przykładowo obrazować losy  europejskich regulacji telekomunikacyjnych, uchwalanych  u końca 2009 roku, pod szwedzką prezydencją. Mimo nacisku Komisji i wbrew oczywistemu interesowi ogółu użytkowników Internetu i telefonów nie było możliwe   podjęcie decyzji, która miałaby charakter przełomu:  uwspólnotowienia całości reguł obowiązujących na rynku telekomunikacyjnym.  Uniemożliwił to sojusz europejskiej prawicy z  koncernami tel-kom, czującymi doskonale, że własne narodowe rządy będą znacznie łatwiejszymi obiektami lobbingu i szantażu  przeciw interesom klientów niźli  brukselska Komisja albo Parlament. Powołany został wprawdzie ogólnoeuropejski centralny regulator  rynku (BEREC), tyle że od początku skazano go na los biurokratycznej i dość bezsilnej instytucji, skoro  obroniony został anachroniczny  prymat narodowych regulacji telekomunikacyjnych. Przykład telekomunikacji  unaocznia jeden z politycznych mechanizmów blokady  powstawania nowych polityk europejskich. I to nawet wtedy, gdy rzecz dotyczyła  klasycznej i sprawdzonej funkcji Komisji jako federalnego regulatora europejskiego rynku, a nowa polityka – co ma przecież niebłahe znaczenie – nie wymagała istotnego powiększania unijnego budżetu. Tymczasem sedno realnego rozwoju europejskiego federalizmu tkwi właśnie w otwarciu perspektywy powoływania nowych polityk wspólnotowych, czego nie może zastąpić ani  nieustanne majstrowanie przy instytucjach unijnych, ani nawet nakładanie na kraje członkowskie kolejnych paneuropejskich rygorów i standardów.

Podobny kłopot dotknął pokrewną federalizmowi ideę  europejskiej solidarności. Charakterystyczne dotąd dla Brytyjczyków przekonanie o potrzebie zwijania europejskiego budżetu teraz jest podzielane przez Francuzów, Niemców, Skandynawów. We wrześniu 2011 roku osiem rządów publicznie i oficjalnie wystąpiło przeciw projektowi budżetowemu Komisji na następne siedmiolecie, żądając, aby „całkowite wydatki były znacznie niższe”. I od tamtego czasu aż do dziś szanse na utrzymanie się owego projektu nieustannie maleją. W ostatnich miesiącach swojej prezydentury Nicolas Sarkozy odważył się w tej sprawie posunąć nawet tak daleko, aby zażądać rewizji uchwalonego i wykonywanego właśnie budżetu polityki spójności na lata 2007-2013, tak aby niezakontraktowane w nim dotąd fundusze przeznaczyć na wsparcie krajów południa Europy. Wniosek Francji – wymierzony w pierwszym rzędzie przeciwko Polsce – nie został jednak przyjęty przez Radę Europejską. Powszechnie akceptowanym teraz argumentem okazuje się kryzysowa presja na przywracanie  równowagi budżetom narodowym. Warto zwrócić uwagę na nieoczywistość  tej argumentacji.  Owszem, odrzucana dziś idea wzrastających unijnych danin niesie z sobą konsekwencję pogorszenia bilansu budżetów krajowych, ale tylko wtedy, kiedy zwiększonym wpłatom nie towarzyszy transfer zadań wykonywanych dotąd na  narodowym poziomie. Gdyby Europa miała rzeczywiście plan uwspólnotowienia odpowiedzialności za kluczową infrastrukturę drogową czy energetyczną, za ochronę swoich granic zewnętrznych albo przynajmniej za zalążek  prawdziwej własnej armii – przesuwanie  w ślad za tymi zadaniami i tak ponoszonych  wydatków przez państwa nie stwarzałoby  kłopotu dla ich równowagi fiskalnej. Tymczasem logika obniżania wydatków federalnych skutkuje nieuchronnością zwijania co najmniej jednej z dwóch najbardziej kosztownych polityk wspólnotowych: rolnej lub spójności. Pryncypialność Paryża w sprawie interesów francuskich rolników sprawia, że znacząco łatwiejszym celem redukcji staje się polityka spójności. Francuzi zwykli tu przywoływać argumenty o jej niskiej efektywności (biedni, którym się pomaga, dalej są przecież biedni) i zmniejszających się na skutek kryzysu możliwościach współfinansowania przez beneficjentów. Z kolei Komisja Europejska, próbując przeciwdziałać erozji polityki spójności,  podejmuje „nieskoordynowane działania generujące nowe koszty i obniżające jej wewnętrzną logikę”: absurdalnie usztywnia i uszczegóławia cele poszczególnych funduszów, komplikuje ich wewnętrzną strukturę, szuka sposobów na wtórny transfer części funduszów  do krajów najbogatszych, tak aby chociaż zmiękczyć ich narastającą niechęć. Krótko mówiąc, psuje się politykę spójności po to, by móc ją obronić – taka diagnoza  wynika z przenikliwego raportu krakowskiej fundacji GAP[4]. W końcu więdnięcie solidarności przyniosło zwłaszcza  w początkowej fazie kryzysu falę maskowanego protekcjonizmu, choć – co prawda – otwarcie sprzecznej z acquis communautaire polityki ochrony własnego rynku przed zewnętrzną konkurencją  próbowała w zasadzie bronić tylko Francja. Szczególnie zasłynął w tej mierze Henry Guaino, jeden z głównych doradców prezydenta Sarkozy’ego, wzywając Unię  do wprowadzania „rozsądnych form  państwowych protekcjonizmów, w odróżnieniu od form  nierozsądnych i ksenofobicznych”, co „The Economist”  złośliwie nazwał metodą francuskiej homeopatii:  dla osiągnięcia dobrego skutku należy użyć złych idei, byle w niezbyt dużych dawkach[5].  Ale skrycie protekcjonistyczny charakter miała w istocie cała potężna fala rządowych bailoutów  dla krajowych banków i  firm, jaka przetoczyła się przez państwa „Starej Unii” – na wzór Ameryki – na przełomie lat 2008/2009. Jej wtórnym skutkiem stało się sztuczne pogorszenie konkurencyjności  gospodarek krajów biedniejszych, niestosujących bailoutów, a zwłaszcza relatywne osłabienie potencjału  środkowoeuropejskich filii i spółek-córek wielkich europejskich banków. Nawiasem mówiąc – ten fakt wzbudził w Polsce interesującą debatę na temat sensu i możliwości „udomowienia” sprzedanych wcześniej zagranicę polskich banków[6]. Spór o protekcjonizm – niezależnie od swego ekonomicznego znaczenia – jest zawsze w Europie jednocześnie czysto politycznym sporem o władzę i dominację.  Skrywa on bowiem  – po pierwsze – pytanie o wartość tradycyjnych  francuskich recept dla Unii, a tym samym o polityczne znaczenie Paryża w Europie,  a po drugie – pytanie o realny wpływ Komisji Europejskiej, dla której  budowa jednolitego europejskiego  rynku jest od dawna nie tylko kwestią zasad i poglądów, ale także stanowi najskuteczniejsze  do tej pory  narzędzie  powiększania  własnego imperium. Z niewielkim tylko uproszczeniem można  powiedzieć, że im silniejszy  bywał dotąd suwerenny wpływ tradycyjnej polityki francuskiej na Europę, tym bardziej słabła  federalna władza   Komisji Europejskiej i możliwości podległej jej wielonarodowej technokracji.

Sojusz rynków, socjalistów i bankrutów

Kwestia solidarności nabrała  zupełnie nowego wymiaru wraz z początkiem greckiego kryzysu zadłużeniowego. Na przełomie 2009 i 2010 roku okazało się, że  grecki deficyt budżetowy będzie niemal czterokrotnie wyższy niż oficjalnie planowano, a także że międzynarodowe banki inwestycyjne od dłuższego czasu  czynnie pomagają Atenom w fałszowaniu oficjalnych bilansów, między innymi przez ukrywanie długów armii oraz służby zdrowia. Świat finansów  zwątpił w odpowiedzialność i wypłacalność państwa greckiego.  Ale Grecja w dalszym ciągu sprzedawała swoje coraz wyżej oprocentowane papiery dłużne i obsługiwała bieżące zobowiązania tylko dlatego, że Europejski Bank Centralny we Frankfurcie (EBC) – wbrew wszelkim zasadom – nadal akceptował greckie obligacje jako zabezpieczenie pożyczek udzielanych bankom. Gdyby przestał,  z dnia na dzień nikt by więcej nie kredytował rządu w Atenach. Jeszcze w lutym kanclerz Merkel  zarzekała się, że „bailout dla Grecji w ogóle nie wchodzi w grę, bo mamy traktat, który to wyklucza”[7]. Ale już 25 marca szef  EBC Francuz Trichet ogłaszał, że będzie przyjmował greckie papiery jako dobre zabezpieczenie kredytów, niezależnie od ich wartości. 11 kwietnia rząd Niemiec, a za jego namową także  Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW)  zaakceptowały przyznanie  Grecji 45 mld euro pomocy, zaś 2 maja pomoc została podniesiona do kwoty 110 mld euro. Jeszcze 6 maja Trichet kategorycznie odrzucał ideę  skupowania greckich papierów przez EBC. Ale w ciągu weekendu 7-9 maja kryzys euro osiągnął apogeum: rynki zamarły, wskaźniki giełdowe się załamały, dwa wielkie banki europejskie stanęły w obliczu groźby bankructwa, w Berlinie interweniował Obama, a bankierzy popadli w stan histerii. W poniedziałek, po upływie histerycznego weekendu, nastąpił pamiętny przełom: Trichet postanowił, że EBC  wydrukuje dodatkowe euro i rozpocznie skup lichych  greckich papierów, zaś  Merkel zaakceptowała konstrukcję tak zwanego „spadochronu”, czyli Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej, który z zagwarantowanej mu przez rządy kwoty 440 mld euro miał odtąd udzielać pomocy stojącym w obliczu bankructwa członkom strefy euro. Bank złamał swoje zasady, misję i statut, nakazujące mu bronić wartości euro. Niemcy zgodziły się, aby Unia, łamiąc traktaty, subsydiowała bankruta pieniędzmi niemieckiego podatnika. Konserwatywny ekonomista Philipp Bagus napisał:

W rezultacie skoordynowanego działania  zarządu strefy euro oraz EBC doszło de facto do zamachu stanu… Unię opartą na stabilności euro, do czego dążyły kraje Europy Północnej, przekształcono w otwartą unię transferową.

Po powrocie do domu pani kanclerz  mogła przeczytać  wielki nagłówek w „Bild Zeitung”, dobrze oddający – co pokazały późniejsze badania opinii publicznej – pogląd większości Niemców: „Znowu jesteśmy durniami Europy”[8].

Dziś wiemy, że w ciągu dwóch lat po owym „zamachu stanu” sprawy miały się posunąć znacznie dalej. Ciągle niedostateczne transze  wsparcia finansowego dla Grecji przez kraje strefy euro będą rosnąć, by w 2012 osiągnąć kwotę 1/4 biliona euro. Tymczasowy „spadochron” , po długich oporach Berlina i zmianie traktatu lizbońskiego, zostanie w końcu przekształcony w nową i stałą instytucję Unii Europejskiej o nazwie Europejski Mechanizm Stabilności z siedzibą w Luksemburgu, a jego fundusze pochodzące ze zbiorki w strefie euro będą  rosnąć, mimo oporu Niemiec. Po precedensie z majowego weekendu Jean-Claude Trichet będzie jeszcze skupował w sierpniu 2011 chwiejące się rządowe papiery włoskie i hiszpańskie, czym wywoła jawny konflikt z niemieckim Bundesbankiem i dymisję głównego ekonomisty EBC Niemca Juergena Starka. W proteście przeciw nowej linii EBC poda się do dymisji szef  Bundesbanku, słynny Axel Weber, zaś berliński profesor Joerg Rocholl powie, że Niemcy mają  „poczucie zdrady”, jakiej dopuścił się frankfurcki bank[9].  Następca Tricheta Włoch Mario Draghi pożyczy na 1% europejskim bankom grubo ponad bilion euro, po to, by miały one jeszcze ochotę robić łatwy, ba… lichwiarski interes na kupowaniu lepiej oprocentowanych papierów włoskich czy hiszpańskich. W końcu  w roku 2012 nowa szefowa MFW Francuzka Lagarde postanowi zgromadzić od wielu państw astronomiczny fundusz pomocowy „przekraczający kwotę 400 mld dolarów”, w którym – przy licznych kontrowersjach wewnętrznych – partycypować będzie także Polska.  Decyzja premiera Camerona o  uczestnictwie  w tym przedsięwzięciu wywoła niemal  kryzys polityczny na Wyspach w kwietniu 2012. W tych wszystkich przedsięwzięciach rola Niemiec będzie bardzo charakterystyczna.  Berlin nie zablokuje pomocy, ale będzie na nią publicznie ciągle zrzędził i opóźniał, a także starał się obciążyć nią również innych uczestników niż niemiecki podatnik: MFW oraz prywatnych wierzycieli. Ale co najważniejsze – w końcu postawi warunki i wyznaczy  nieprzekraczalne granice pomocy.

Cały ten proces najczęściej i najłatwiej opisywano za pomocą dialektyki utracjusza i skąpca. Do większości bezrozumnie zadłużonych państw grupy – ironicznie zwanej PIIGS, z Grecją na czele – taki opis dobrze pasował. Trochę gorzej – do sytuacji Hiszpanii i Irlandii, które wpadły w spiralę kryzysu nie tyle z  racji trzymanego w ryzach  długu publicznego, co raczej  niekontrolowanej skłonności obywateli do zadłużania się, napędzającej w efekcie wzrost płac. Berlin w tej logice pełnił rolę skąpca, zasklepionego na swoich kupieckich interesach, obojętnego na przyszłość sąsiadów i dla własnego wyniku bilansowego gotowego wysysać z nich ostatnie soki. Do walki z kupiecką mentalnością rządu niemieckiego stanął   szeroki, acz wyjątkowo egzotyczny front, zbudowany ponad klasycznymi podziałami ideologicznymi. Pierwszymi i naturalnymi krytykami Berlina stały się kraje PIIGS, za wyjątkiem Irlandii, na której – co ciekawe –  Trichet  politycznym szantażem wymusił w 2010 roku przyjęcie niechcianego pakietu pomocowego Unii i MFW.  Szczególnie w Grecji cała tamtejsza klasa polityczna (i chyba także większość mieszkańców)  uznała ociąganie się Berlina z pieniędzmi dla ich kraju za rzecz moralnie naganną i historycznie nieusprawiedliwioną; odwoływano się przy tym do nienaprawionych szkód wyrządzonych Grecji przez okupację hitlerowską, zwłaszcza zaś do sprawy przejęcia przez  III Rzeszę greckich państwowych zasobów złota. Sojusznikiem i kibicem grupy PIIGS stała się europejska lewica, z  jednej strony tradycyjnie po keynesowsku wierząca, że niemieckie (głównie, choć nie tylko)  pieniądze są jedynym panaceum na realne niebezpieczeństwo recesji, z drugiej –  prawdziwie  przerażona rysującą się  coraz bardziej nieuchronnie skalą  cięć programów socjalnych wzdłuż i w poprzek Europy. Nic dziwnego, że  kwestia ta stanie się jednym z głównych narzędzi zwycięskiej walki wyborczej socjalisty  Francois Hollande’a z Nicolasem Sarkozym. Ale co najciekawsze,  najsilniejszym i najaktywniejszym uczestnikiem  antyniemieckiego frontu stały się tak zwane „rynki” – czyli światowa finansjera –  oraz międzynarodowe instytucje i wielkie media występujące de facto w roli  jej rzeczników. W ciągu 2011 roku twardo dotąd monetarystyczny  i związany z londyńskim City „The Economist” niemal w każdym numerze domaga się, aby zamiast zajmować się  dyscyplinowaniem  finansów, przywódcy bogatej unijnej Północy zapłacili za długi Południa i w ten sposób zakończyli kryzys.

Dzisiaj istotą kryzysu nie jest marnotrawstwo, ale strach inwestorów przed niestabilnym euro. Obsesja cięć tylko pogarsza sytuację. Inwestorzy nie odzyskają zaufania bez ustalenia jakichś ram dla wspólnych finansów. Tymczasem ciągle brak koncepcji na to, w jaki sposób i w jakim zakresie kraje strefy euro przejmą wspólną odpowiedzialność za istniejące długi. A tutaj leży sedno sprawy[10].

Że to niemal nie do uwierzenia, jeśli zna się ideowy background i poglądy tego – świetnego skądinąd – tygodnika? I kompletnie na przekór rozsądnym zasadom rynkowego kapitalizmu?  Nic nie szkodzi. Problemem  wielkiej finansjery  stało się bowiem to, jak wymusić wpompowanie  kolejnych bilionów euro w zadłużone kraje Południa, tak aby „rynki odzyskały spokój i zaufanie”. Tłumacząc ten zewsząd słyszany slogan na ludzki język –  rzecz w tym, aby   ciężar ryzyka  strat na papierach dłużnych krajów pogrążonych w kryzysie został zdjęty z owych „rynków” i przejęty przez polityków. A ściślej rzecz ujmując – przez obywateli   Europy, których politycy owi mieliby w takiej transakcji reprezentować. 

W ciągu 2011 roku flaga europejskiej solidarności znalazła nowych i – po części przynajmniej – niespodziewanych chorążych. Dzierży go teraz  finansjera wespół z lewicą i bankrutami z Południa. Tradycyjna kwestia spójności i – jak się zwykło pisać w unijnym żargonie –  „celu konwergencji” wobec słabiej rozwiniętej „Nowej Europy” w dwojakim sensie zeszła na drugi plan: kwoty przeznaczane  tradycyjnie na ten cel w budżecie Unii stały się  aż do śmieszności dysproporcjonalne wobec kolejnych, rosnących transz  zasiłków ratunkowych dla euro, a priorytet tych ostatnich został uznany za kluczowy argument  na rzecz  zmniejszania budżetu Unii i zwijania  polityki spójności. Ów front nowej solidarności powstał w istocie po to, aby doprowadzić do takiego przeobrażenia ustroju Unii Europejskiej, iżby wpisana weń została de facto trwała gwarancja  bezpieczeństwa sektora finansowego, niezależna od aktualnych koniunktur rynkowych i odpowiedzialności fiskalnej polityki prowadzonej przez poszczególne rządy. Potężnym – jak się miało okazać – narzędziem presji  na rzecz takiego modelu stała się groźba „braku zaufania rynków”,  wywołująca spustoszenia na giełdach, spadki kursów walut, obniżki  ratingów państw, fale spekulacji ich długami (tzw. „nagie CDS-y”), i w efekcie siejąca  grozę w gabinetach rządowych. Zaś groza rodzi uległość. Mało kto zatem  ważył się przeciwstawić fali, która wobec tego wytworzyła coś na kształt obowiązującej europejskiej doktryny. Reklamowały ją pospołu rządy, bankierzy i finansiści, „oburzeni” demonstranci, gazety prawicowe i lewicowe, telewizje, uniwersytety, ekonomiczne think-tanki, laureaci Nagród Nobla i związki zawodowe. Także rząd polski, mający wyraźny interes w ochronie wartości złotówki, nie tyle ze względu na polską gospodarkę, której lekkie spadki waluty nieźle jak dotąd służą, lecz  raczej przerażony wizją   niekontrolowanego przebicia konstytucyjnego limitu długu publicznego i politycznych konsekwencji takiego rozwoju zdarzeń. Taka właśnie była geneza głośnej i błędnie  w Polsce zinterpretowanej berlińskiej mowy Radosława Sikorskiego, który w grudniu 2011 żarliwie apelował do niemieckiego rządu, aby wzorem bogatej Wirginii z czasów amerykańskiej rewolucji przejął długi innych europejskich „stanów” i  w ten sposób wziął przywództwo w budowie europejskich stanów (lepiej chyba powiedzieć w tym przypadku – landów) zjednoczonych. Jak również kuriozalnego w swej wymowie wywiadu  Jacka Rostowskiego, otwarcie wzywającego  na łamach „Financial Times’a” do ogłoszenia  przez EBC nieograniczonego (sic!) skupu papierów dłużnych bankrutujących państw na wypadek wyjścia Grecji z unii walutowej,  nawet – jak dodawał polski minister finansów – „gdyby ktoś był przekonany, że takie działanie jest sprzeczne z unijnymi traktatami”[11]. Sztandarowym projektem  stały się tak zwane euroobligacje, traktowane z jednej strony jako panaceum na kryzys fiskalny (sławetne „przywrócenie zaufania rynków”), z drugiej – jako próba wyprowadzenia z kryzysu nowego impulsu dla europejskiej integracji. W tym właśnie kontekście przywoływana bywała często maksyma Moneta, powiadająca, iż Unia rozwija się tylko dzięki kryzysom. Nie bez racji. Skoro bowiem – niezależnie od rozbieżnych szczegółowych modeli takiego rozwiązania – istotą euroobligacji miałoby być udzielenie z góry gwarancji finansowych bankrutującemu Południu przez prosperującą Północ i to w sposób uniemożliwiający ich późniejsze cofnięcie – to istotnie dalszy „niepokój rynków” wokół Grecji, Włoch czy Hiszpanii nie miałby już żadnego uzasadnienia, zaś rozległy system współodpowiedzialności i transferów wewnątrz strefy euro przekształcałby nieuchronnie unię monetarną z Maastricht w nową unię budżetowo-fiskalną.  Jeśli przyjąć, że  kapitalizm nieuchronnie zakłada pewną równowagę napięcia  i współzależności między rządami i „rynkami”, a globalizacja  oczywiście przesunęła jej punkt archimedesowy na korzyść  „rynków”, to nowy model Unii musiałby załamać resztki tej równowagi i  prowadzić do rezygnacji przez rządy z resztek suwerenności na rzecz uległości wobec międzynarodowej finansjery. Lecz zarazem – jego skutkiem musiałby być nowy system europejskiej redystrybucji, na nieznaną do tej pory skalę. Z tego pierwszego powodu ów plan integracji napotkał  na  sprzeciw radykalnych zwolenników suwerenności, którzy uznali go za  świadectwo „europejskiego centralizmu”. Z kolei nieliczni, najbardziej myślowo pryncypialni i niepodatni na presję ekonomiści ze szkoły monetarystycznej potraktowali go z obrzydzeniem  jako „unię transferów”.

Na bezprecedensową skalę tworzymy pokusę nadużycia, pokazując bankierom, że mogą łatwo zaszantażować polityków i opinię publiczną: jak nam nie oddacie pieniędzy – to będzie straszny
kryzys –

pisał były wiceszef polskiego banku centralnego[12]. Wszystko to jednak nie byłyby  sprzeciwem politycznie doniosłym, gdyby nie fakt, że ów plan – jednoosobowo i z dużą odwagą –  zablokowała kanclerz Angela Merkel.

Merkel contra świat

Kanclerz Niemiec wyznaczyła granice pomocy i postawiła jej warunki. Stanęła więc na drodze  jednocześnie – to dalszy ciąg paradoksów kryzysu euro – socjalistom i bankierom. W jakimś więc sensie istotnie  „wzięła przywództwo”, ale całkiem inaczej niż postulował to Radek Sikorski. Bankierzy zostali zmuszeni do istotnej partycypacji w ponoszeniu kosztów greckiego bankructwa; w marcu 2012 musieli  umorzyć połowę swoich wierzytelności, pod niedwuznaczną groźbą z Berlina, że w przeciwnym razie mogą stracić znacznie więcej i to nie tylko w Grecji. Bankowi frankfurckiemu nie pozwolono na otwarcie i zakazano wprost nabywać papiery dłużnych bankrutów na rynkach pierwotnych. Zaś zamiast wymarzonych euroobligacji  Unia otrzymała najpierw tak zwany Sześciopak, a potem Pakt Fiskalny, czyli solidną porcję gwarantowanych prawnie restrykcji, obostrzeń i procedur karnych. To właśnie te nowe prawa, traktowane przez socjalistów francuskich jako „filary bismarckowskiej polityki Madame Merkel”[13], staną się symbolami coraz mocniej kontestowanego w Europie Deutsche Ordnung. Uchwalony w końcu września 2011 przez Parlament Europejski pakiet sześciu  aktów prawnych istotnie rozszerzył domenę  międzynarodowego nadzoru nad politykami gospodarczymi krajów Unii. Dotąd ów nadzór był sprawowany w zasadzie tylko w odniesieniu do rocznych narodowych deficytów budżetowych (tzw. procedura nadmiernego deficytu wszczynana przez Komisję Europejską). Nowe prawa  nakazują nadzorowanie stanu długu publicznego, a także innych ważnych wskaźników równowagi makroekonomicznej, na przykład stanu rachunku obrotów bieżących kraju, który – między innymi w przypadku Hiszpanii – okazał się pierwszym tak wyraźnym przejawem  niekonkurencyjności tego kraju i zapowiedzią jego dalszych kłopotów. Co więcej – dotąd nadzór nie był związany z realną groźbą sankcji. Nowe prawa stwarzają natomiast system kar finansowych oraz ich efektywnej egzekucji poprzez przepadek składanych przez państwa depozytów albo blokadę wypłat europejskich funduszów spójnościowych. Nawiasem mówiąc, pierwszym krajem ukaranym w tym  trybie przez Komisję Europejską stały się Węgry, a okoliczności politycznego konfliktu Komisji z rządem węgierskim – bardziej ideologicznej i politycznej, niźli finansowej natury – nakazują z pewną rezerwą podchodzić do bezstronności formalnie czysto ekonomicznych decyzji. Głośny krytyk Sześciopaku Juergen Habermas  uznał za „anomalię” sytuację, w której to nie instytucje wspólnotowe, ale

szefowie rządów postanowili co roku zaglądać sobie wzajemnie przez ramię, żeby stwierdzić, czy koledzy dostosowali się do wytycznych Rady Europejskiej w kwestii stanu zadłużenia, wieku emerytalnego, deregulacji rynku pracy, systemu świadczeń społecznych i opieki zdrowotnej, płac w sektorze publicznym, udziału płac w PKB, podatków od przedsiębiorstw i wielu innych sprawach[14].

Nie do końca miał rację.  Cały skomplikowany i trudny do kontroli przez polityków system „scoreboardingu”, czyli tworzenia, kontrolowania i egzekwowania wskaźników poprawności polityki gospodarczej poszczególnych rządów znalazł się teraz w gestii Komisji Europejskiej. Już dawno żadne europejskie ustawy  w tak istotny sposób  nie wzmocniły uprawnień tego federalnego organu nie tylko względem państw członkowskich, ale pośrednio także względem europejskiego kolegium szefów państw i rządów. Co prawda jednak i tym razem nie obyło się bez wewnątrzunijnej rozgrywki o kształt równowagi pomiędzy rządami państw i federacją. Parlament Europejski chciał bowiem pozbawić  Radę prawa do ostatecznego decydowania o przyszłych karach za naruszenie reguł ostrożności fiskalnej. Kompromis wypracowany przez polską prezydencję pozwolił  w końcu zachować kontrolę szefów rządów nad procedurami karnymi, utrudniając im zarazem możliwość utrącenia sankcji w Radzie ze względu na siłę głosów i polityczne wpływy hipotetycznego kraju oskarżonego (tzw. głosowanie odwróconą większością). Ten konflikt między  eurodeputowanymi i unijnymi rządami dobrze unaocznia poważną różnicę podejścia do idei federalistycznej. O ile Parlament chętnie przenosiłby władcze uprawnienia na poziom wspólnoty i tworzył automatyczne i powszechnie obowiązujące w Unii procedury, o tyle Rada Europejska – nawet wtedy, gdy decyduje się narzucić wspólne standardy i rygory państwom członkowskim – zwykła nader ostrożnie wyposażać instytucje wspólnotowe w nowe kompetencje, a przede wszystkim zawsze gwarantować samej sobie klauzulę swobodnego ich nierespektowania w razie potrzeby. Od dawien dawna rządy obawiają się  powszechnie obowiązujących reguł, także jeśli same je ustanawiają. Ale tym samym wpychają Unię w narastający paradoks ustrojowy: stanowione w coraz większej ilości wspólne normy, reguły, a nawet instytucje nie budują bynajmniej silniejszej politycznej wspólnoty, albowiem nazbyt często pozostawiają furtki pozwalające wymknąć się najsilniejszym spod ich mocy obowiązującej. Dość przypomnieć znaną dezynwolturę, z jaką  rządy Francji i Niemiec lekceważyły tak zwane kryteria z Maastricht, przez te rządy przecież  wcześniej ustanowione.

Pomimo zatwierdzenia Sześciopaku przez Parlament Europejski w końcu września 2011 kanclerz Niemiec nadal nie ustawała w wysiłkach doprowadzenia do zmian w traktatach europejskich. Efektem tego parcia stał się widowiskowy i konfliktowy  grudniowy szczyt Unii, w trakcie którego sprzeciw Anglików uniemożliwił nowelizację starych dużych  traktatów, w związku z czym na żądanie Niemiec uzgodniono treść nowego, małego, nazwanego wkrótce Paktem Fiskalnym. Zebraniu  temu towarzyszyły  na pierwszy rzut oka nie do końca racjonalne okoliczności. Stanowczy sprzeciw brytyjskiego premiera spowodowany został odrzuceniem jego żądania, aby Unia na przyszłość zagwarantowała Wielkiej  Brytanii prawo weta wobec wszelkich regulacji dotyczących rynków finansowych. Tyle tylko, że po pierwsze – ani zainspirowany przez Berlin projekt noweli, ani później przyjęty tekst Paktu w ogóle tej sprawy nie dotyczyły. David Cameron, podążając więc za niegdysiejszymi wzorami lady Thatcher, zażądał zwyczajnie za podpis Londynu zapłaty w całkiem innej dziedzinie. Ale po drugie – zrobił to w ostatniej chwili, w sposób jawnie sugerujący, że nie zakłada realnych pertraktacji, a potrzebuje raczej jakiegoś dobrze widzianego przez angielskich torysów alibi dla zgłaszanego weta. Faktem jest, że obietnicę wykorzystania najbliższej zmiany traktatów dla kupienia nowych  przywilejów dla Brytanii premier  zgłosił był znacznie wcześniej w partii torysów, kiedy tłumił  rewoltę  posłów, domagających się referendum w sprawie dalszego członkostwa  kraju w Unii. Krótko mówiąc – weto brytyjskie  nie miało  związku z treścią Paktu. Ale równie dziwna może się wydawać na pierwszy rzut oka sama owa treść[15]. Tekst Paktu bowiem rozwlekle opowiada o „wzmocnieniu koordynacji polityk gospodarczych”, ale poza długą listą frazesów nie  nakłada tu realnych zobowiązań. Snuje dywagacje na temat sławetnego francuskiego postulatu „silniejszego zarządzania strefą euro”, po to jednak, by uznać za milowy krok w tej dziedzinie zamiar cyklicznych – i tak odbywających się już – spotkań przywódców państw unii walutowej. I wreszcie  stanowi nową unię fiskalną, powtarzając  w większości obowiązujące już normy Sześciopaku. Ta dziwna na pozór sytuacja stworzyła pole dla niezliczonych  rozważań na temat tego, dlaczego kanclerz Merkel zdecydowała się wywołać gigantyczną i teatralną awanturę, aby uzyskać coś, co w zasadzie już i tak miała. Najczęściej formułowana odpowiedź brzmiała: bo lud niemiecki buntuje się nie tylko przeciw zwiększaniu pomocy dla Grecji, ale i przeciw samej Europie. Merkel zatem – dokładnie tak samo jak Cameron – potrzebuje wielkiego widowiska politycznego, które Anglikowi ma przydać w ojczyźnie  wizerunek bohatera walczącego z euro, Niemce zaś – reputację złego i egoistycznego ekonoma, zmuszającego do roboty i oszczędności rozleniwioną Europę. Taką ocenę w ostrych słowach formułował na przykład  fiński socjalistyczny minister spraw zagranicznych Erkki Tuomioja: Pakt jest „w najlepszym razie niepotrzebny, a w najgorszym szkodliwy” – pisał na blogu – i stanowi koncesję wobec Niemiec, „których rozkazów nie powinniśmy przyjmować”. Tuomioja  niekonsekwentnie dodawał jednak, że „postanowienia paktu na temat strukturalnego deficytu – to kompletnie nonsensowny kaftan bezpieczeństwa”[16]. O jakie zatem postanowienia chodziło fińskiemu socjaliście? O te zawarte w artykule trzecim Paktu, które wprowadzają  rewolucyjną  tak zwaną złotą zasadę równowagi budżetowej, definiując ją jako  obowiązek nieprzekraczania  granicy 0,5%  deficytu strukturalnego w stosunku do PKB. Czyli de facto wymagające na przyszłość od Europy (za wyjątkiem sytuacji nadzwyczajnych, stąd mowa o „deficycie strukturalnym”) rezygnacji z długu publicznego jako sposobu rozwiązywania problemów społecznych i politycznych. I na dodatek – wprowadzenia takiej reguły do wewnętrznego porządku konstytucyjnego przez wszystkich sygnatariuszy. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że jest to żądanie cofnięcia europejskiego fiskusa do reguł obowiązujących dawno temu, w czasach parytetu złota i nieznanej jeszcze idei pieniądza fiducjarnego. Owszem, walcząc o  zmiany w traktacie, kanclerz Niemiec miała zapewne na oku emocjonalny komfort niemieckiego wyborcy, od którego w końcu zależy jej władza i polityczny los. Ale doprawdy trudno nie zauważyć, jak bardzo rozminęły się z realiami  niezliczone  wówczas głosy redukujące kwestię do tego jedynie, propagandowego wymiaru. Pakt stał się czymś na kształt zwieńczenia  wcześniejszych, wymuszonych przez niemiecką kanclerz programów deflacyjnych narzucanych poszczególnym krajom oraz  nowych europejskich  praw, mających służyć  temu samemu celowi. Nie trzeba dodawać, że przyjęty w końcu przez Radę Europejską w marcu 2012, od pierwszego dnia miał w Europie (a i w Ameryce) niemal samych wrogów.  Francois Hollande uczynił z hasła jego zmiany sztandar swojej zwycięskiej kampanii. A na drugim ideowym biegunie  broniący „rynków” „The Economist” określał go krótko mianem  „komedii euro”. W obliczu Paktu Fiskalnego egzotyczny sojusz  finansjery z socjalizmem osiągał apogeum.

Z perspektywy połowy 2012 roku nie jest jeszcze jasne, czy ostatecznie Pakt odegra  trwałą rolę w europejskiej polityce. Jeśli  wszakże poczynić cztery założenia:  że  – mimo żądań  prezydenta Hollande’a – Pakt nie będzie renegocjowany, że ratyfikuje go co najmniej 12 krajów,  że  Komisja Europejska poczuje się na tyle silna, by w ciągu następnych lat egzekwować go z użyciem już wcześniej otrzymanych instrumentów, a przywództwo Niemiec będzie  nadawać polityczną moc zasadom  zapisanym w Pakcie także w przyszłości – wpłynie on istotnie na polityczny i społeczny kształt Europy. Ciągła kontrola i nieustanne redukowanie zadłużenia w celu osiągnięcia ideału równowagi finansowej – to po raz pierwszy formalne, prawno-traktatowe wyzwanie dla europejskiego państwa socjalnego. W jawnej już dzisiaj  i dość brutalnej formie dotyczy ono  krajów Południa, których gospodarki stały się niekonkurencyjne, a nie mogąc przełamać tego stanu odwiecznym sposobem dewaluacji własnej waluty (bo jej nie mają),  skazane są  na cięcie wydatków i podnoszenie podatków na tak wielką skalę, aby przez wieloletni spadek produkcji, recesję i olbrzymie bezrobocie zyskać w przyszłości nadzieję na  spadek cen i płac o około 20-30%. Ekonomiści zwykli określać tę karkołomną terapię, w której  warunkiem odzyskania zdrowia jest osiągnięcie stanu bliskiego śmierci – „wewnętrzną dewaluacją” (uciekając przed tradycyjnym i budzącym grozę terminem: deflacja), zastrzegając, że  trzeba ją kontynuować przez wiele lat i nijak nie można jej złagodzić bez rezygnacji z perspektywy odzyskania zdrowia. Coraz liczniejsze deklaracje polityków – zwłaszcza nowego prezydenta Francji – o konieczności równoczesnego podjęcia tak zwanej „agendy prowzrostowej” muszą wobec tego być traktowane bardziej jako symboliczne odcinanie się od  Niemiec i próby zrzucenia na Berlin pełnej odpowiedzialności za możliwe złe polityczne skutki restrykcji fiskalnych, niźli jakiś realnie istniejący alternatywny  plan. Zostawiając na boku  względy propagandy oraz niebłahą dla polityków kwestię słupków popularności, deklaracje te rodzą  także zwyczajny strach, że  przyjęcie przez Europę  fiskalnego Deutsche Ordnung wcześniej czy później zakończy się jednak porażką i nieuchronnym rozmontowaniem unii walutowej, po to, by niektórym przynajmniej członkom grupy PIIGS dać szansę na jakiś oddech. Ciekawe, że to w Polsce właśnie powstał bodaj jedyny znany dotąd publicznie, do bólu precyzyjny raport, postulujący  wyprzedzające i kontrolowane rozwiązanie unii walutowej przez polityków, nim nastąpi  prawdopodobny ciąg zdarzeń niekontrolowanych[17]. Zapewne podobne analizy, opatrzone klauzulami najwyższej tajności, leżą dzisiaj na biurku niejednego europejskiego przywódcy.

Niezależnie od niemożliwych jeszcze do przewidzenia efektów polityki „dewaluacji wewnętrznej” na Południu i tempa, w jakim  za wielką społeczną cenę powracać będzie tam utracona konkurencyjność, byłoby iluzją sądzić, że złota reguła równowagi budżetowej – jeśli traktować ją serio – pozostanie neutralna wobec polityki tych krajów Unii, którym  dotąd udało się obronić przed kryzysem fiskalnym.  Nie tylko dlatego, że – jak przewidują ekonomiści –

najprawdopodobniej utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu  i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej[18],

czyli prosto mówiąc – dokuczliwości społeczne Paktu dotkną wcześniej czy później także najbogatszych członków Unii. Albowiem złota reguła  uderza   generalnie w taki model demokracji, który wymusza na politykach ciągłe kupowanie wyborców przy pomocy publicznych pieniędzy. Byłoby zapewne sporym uproszczeniem powiedzieć, że możliwość nieograniczonego – jak się do niedawna mogło wydawać – zadłużania się państw jest jedynym źródłem  dramatycznego spadku jakości, bezideowości i antyreformatorskiej inercji, w jakich pogrążyła się  europejska – także polska – polityka. Jeśli jednak na przyszłość sztywność reguł unijnych rzeczywiście  utrudniłaby przynajmniej powszechny mechanizm kupowania wyborców, miałoby to i tak iście dobroczynny wpływ na  jakość europejskiej polityki. Aspirujący do władzy politycy musieliby z jednej strony zacząć myśleć o bardziej wyrafinowanych, twórczych i reformatorskich sposobach odpowiadania na oczekiwania swoich wyborców. Z drugiej – w taki bądź inny sposób otwarcie przyznać, że nieustanne bogacenie się z pokolenia na pokolenie i coraz wygodniejsze życie  Europejczyków ani nie jest jakąś daną raz na zawsze historyczną nieuchronnością, ani nie może już postępować w dotychczasowym tempie. Z natury rzeczy – do polityki musiałoby się zatem przebić choć trochę więcej prawdy. A  w perspektywie – mogłoby stać się możliwe stopniowe zwiększanie  konkurencyjności Europy względem  świata zamiast  powtarzających się klęsk kolejnych  „strategii lizbońskich”. W końcu, jeśli założyć, że – znów, nie jedynym – ale kto wie, czy nie najpoważniejszym  kłopotem państw z suwerennością w dobie globalizacji jest narastające poddaństwo względem „rynków”, to utrwalenie się polityki  nieustannego ścieśniania długu   pozwoliłoby odwojować przynajmniej jakąś część utraconej na tym polu suwerenności. Fiskalna faza kryzysu w Europie unaoczniła bowiem, że nawet duże i silne państwa, na przykład Francja – stały się niemal bezbronne  wobec  rynków. Rewindykacja tego fragmentu suwerenności państwowej oczywiście nie uda się, jeśli wzorem Paryża chcieć ją prowadzić  tylko antyrynkowymi regulacjami prawnymi, tworzeniem „własnych”, czyli państwowych agencji ratingowych, a zwłaszcza pełną moralnego oburzenia polityczną propagandą. W takiej rozgrywce międzynarodowy kapitał i tak okaże się silniejszy. Lepszą bez wątpienia drogą jest wbudowywanie w  ustrój państw mechanizmów  uodporniających, sui generis „szczepienie państw” na  politykę prowadzoną pod dyktando wielkiej finansjery. Złota reguła równowagi jest bez wątpliwości jedną z możliwych i sprawdzonych szczepionek. Ten suwerennościowy aspekt  problemu w ogóle nie zaistniał w pozaniemieckiej debacie nad Paktem,  zdominowanej – nie bez powodów – przez pogląd, iż  Deutsche Ordnung jest w istocie niemal tym samym co utrata niepodległości. Szansa rewindykacji części państwowej suwerenności, pewnego uszlachetnienia demokracji i wzrostu konkurencyjności Unii Europejskiej w świecie za cenę uznania nieuchronności przyhamowania tempa wzrostu dobrobytu. Takie  aksjologiczne horyzonty otwiera  idea i  logika celów  Paktu Fiskalnego.

Demokracja i suwerenność w odwrocie

Rzeczy miałyby  się jednak zbyt prosto, gdyby  kwestie suwerenności i demokracji  nie stanęły w wyniku kryzysu  nagle na ostrzu noża. 9 listopada 2011 nastąpiła dymisja socjalistycznego rządu greckiego premiera Papandreu, którego zastąpił  na urzędzie bezpartyjny wysoki funkcjonariusz EBC – Lukas Papademos.  Nowy premier  doszedł do władzy w niezwyczajnych okolicznościach. Jego poprzednik zawarł właśnie układ z Unią Europejską, dający jego krajowi kolejną zwiększoną transzę międzynarodowej pomocy w zamian za szczegółowe zobowiązania wprowadzenia jeszcze ostrzejszych niż dotąd posunięć deflacyjnych, ale po powrocie do Aten chciał ogłosić narodowe referendum nad jego akceptacją. Nicolas Sarkozy zasłynął wtedy krótką oceną osoby greckiego premiera: „wariat”,  a opinię tę – podzielaną  w większości północnoeuropejskich stolic – wyraził akurat Francuz, zapewne z racji  skłonności do kartezjańsko jasnego wykładania własnych opinii o innych politykach. Rosnące zamieszanie z greckimi papierami dłużnymi dopełniło miary. Pod pręgierzem Berlina, Paryża i Brukseli  Grecja pękła i niemal z dnia na dzień  dokonała zmiany rządu i zrezygnowała z referendum. Wprawdzie lider greckiej opozycji Samaras przez dłuższy czas domagał się dymisji  rządu i niezwłocznego przeprowadzenia wyborów, jednak w obliczu spełniających się właśnie jego żądań  niespodziewanie zamilkł w kwestii wyborów, które w ten sposób zgodnie odłożono o pół roku. Dokładnie tyle, ile było niezbędne  dla  podpisania  przez Ateny Paktu Fiskalnego, wprowadzenia obiecanych cięć i rozpędzenia pierwszej solidnej fali antyeuropejskich, a zwłaszcza antyniemieckich demonstracji.  Trzy dni później  podobne zdarzenia miały miejsce we Włoszech. 12 listopada podał się do dymisji zwalczany z furią od dawna przez włoską lewicę i ośmieszony w Europie gabinet Berlusconiego. Sytuacja włoska  była jednak trochę mniej jednoznaczna. Włoski premier –podobnie jak jego grecki kolega – znalazł się wprawdzie pod silnym międzynarodowym obstrzałem z powodu jawnych niekonsekwencji i – co tu dużo mówić – okłamywania  Brukseli i Berlina co do przedsiębranych kroków deflacyjnych. Podobnie do Greka znalazł się też pod presją  rynkowego wzrostu oprocentowania włoskich papierów dłużnych. Lecz  to, co zmusiło twardszego znacznie Berlusconiego ostatecznie do dymisji, to wędrówka kilku jego posłów do opozycji, utrata większości i realna groźba wotum nieufności. W Rzymie władzę przejął popularny w instytucjach międzynarodowych i w europejskiej biurokracji  bezpartyjny były komisarz Mario Monti. Ten sam Monti, który dopiero co – w sierpniu – z zakłopotaniem  przyznawał, że „władzę nad Włochami zaczyna przejmować rząd techniczny z ośrodkami w Berlinie, Brukseli oraz w Paryżu”[19], po tym, jak dwóch szefów EBC (stary i nowy) posłało Berlusconiemu list dyktujący  tekst  włoskiej ustawy budżetowej jako warunek pomocy banku na załamującym się rynku włoskich papierów dłużnych. W Rzymie nieco inaczej również niż w Atenach wyglądała kwestia terminu następnych wyborów. Opozycyjna włoska lewica od dawna nie chciała bowiem przedterminowych wyborów i proponowała Montiego na premiera rządu pozaparlamentarnego. Zewnętrzna presja w tej kwestii nie była zatem potrzebna.

W żadnym państwie unijnym nie zmieniano do tej pory władzy na tak jawne i niemaskowane  żadną poprawnością zewnętrzne żądanie.  Owszem, w 2000 roku 14 państw członkowskich próbowało dokonać dyplomatycznej izolacji Austrii  z powodu zbudowanej tam nazbyt prawicowej koalicji. Wiedeń wniósł jednak skargę o pogwałcenie prawa wspólnotowego, a krótkotrwała izolacja nie przyniosła efektów.  Symptomem niewątpliwie zachodzącej przemiany stał się w  roku 2011 przypadek Węgier, w stosunku do których została zastosowana długotrwała i narastająca presja tak instytucji europejskich, jak i poszczególnych rządów, jawnie wykraczająca poza reguły  acquis communautaire. Dotyczy to zwłaszcza  dwóch rezolucji  Parlamentu Europejskiego, pierwszej – żądającej głębokich i konkretnie wymienionych zmian w węgierskiej konstytucji, motywowanych względami ideologicznymi i w konsekwencji następnej – postulującej wszczęcie procedury mającej pozbawić Budapeszt prawa głosu w Unii. A także  nałożenia  w  marcu 2012 przez Komisję Europejską sankcji finansowych za naruszenie dyscypliny budżetowej na mocy Sześciopaku, tyle że w sytuacji, w której analogiczne kroki karne nie zostały podjęte wobec innych państw z gorszymi niż Węgry wskaźnikami budżetowymi (np. Hiszpanii).  Te i inne kroki przeciwko Węgrom można interpretować jako pierwszą  chronologicznie próbę wymuszenia zmiany demokratycznie wybranego rządu z wykorzystaniem mechanizmów  Unii Europejskiej. Do tego czasu Unia używała finansowego i politycznego szantażu wymuszającego zmianę władzy wyłącznie poza swoimi granicami, na przykład wobec Serbii. Również nigdy dotąd żaden z krajów Unii  pod zewnętrzną presją nie odsuwał w czasie wyborów powszechnych.  Owszem, rządy pozaparlamentarne, tworzone na krótki czas do wyborów, są częścią europejskiej tradycji politycznej. Ale przed Papademosem i Montim w żadnym unijnym kraju nie powołano dotąd takiego rządu z misją podjęcia najważniejszych decyzji dotyczących polityki, gospodarki, finansów i międzynarodowej pozycji państwa. Sześć miesięcy w Atenach i dużo dłuższy okres do wyborów we Włoszech były Europie potrzebne dla uchronienia tych krajów przed skutkami rozstrzygnięć, jakich mogliby dokonać ich obywatele. Sprawy bowiem okazują się zbyt poważne, aby kwestię przyszłości Grecji oddawać w ręce Greków, albo samym Włochom zostawić problem przyszłości Włoch. Do tego trzeba jeszcze dodać całkiem nowy typ premiera. Tak Papademos, jak i Monti byli funkcjonariuszami instytucji ponadnarodowych. I znów nie ma w tym nic dziwnego, że kariery  w polityce krajowej robią ludzie znani ze światowej areny. Tak już bywało, choćby w przypadku Niemiec (prezydent Koehler) czy Włoch (premier Prodi). Zawsze jednak dochodzili oni do władzy w wyniku pozycji politycznej we własnych krajach, nie zaś z uwagi na zaufanie obcych rządów i międzynarodowych instytucji. Przypadek Papademosa i Montiego jest i pod tym względem precedensowy. Jako wiceszef banku centralnego we Frankfurcie i członek Komisji Europejskiej w Brukseli posiadali oni międzynarodowe zaufanie, które utraciły właśnie Grecja i Włochy. Wotum zaufania z Berlina, Paryża i Brukseli stało się więc zasadniczym źródłem legitymizacji władzy w Rzymie i Atenach.

Wszystko to są  nowości w ustroju państw współczesnej Europy. Nowości tak dużej miary, że warto postawić pytanie, czy nie kształtuje się jakaś nowa forma państwa, którą okresowo będą mogły przybierać peryferyjne kraje Unii w chwilach zasadniczych, a trudnych do zaakceptowania rozstrzygnięć o ich przyszłości. Odpowiedź będzie  twierdząca, jeśli za Jamesem Caporaso przyjmiemy, że wprawdzie nie da się opisać w istocie czegoś tak ogólnego jak „państwo nowoczesne” albo „państwo narodowe”, można natomiast i należy próbować uchwycić  sens  dokonujących się zmian   struktur władzy politycznej  dzięki nie do końca sprecyzowanej bardziej intuicyjnej kategorii „formy państwa”[20]. Tak Unia Europejska, jak i tworzące ją kraje iskrzą wtedy swymi różnorodnymi formami, w zależności od punktu widzenia, z którego chcemy na  nie spojrzeć: możemy w nich widzieć na przykład formę pluralistyczną,  socjalną, regulacyjną czy postwestfalską. Nowo rodzącą się formę, przy pomocy której dawałoby się uchwycić najbardziej aktualne procesy  przepływu władzy i jej legitymizacji  na europejskich peryferiach, można by – w nawiązaniu do pewnej tradycji –  nazwać „europejskim państwem mandatowym”. Idea międzynarodowego mandatu dla zreformowania i unowocześnienia  krajów  znajdujących się pierwotnie pod dominacją mocarstw centralnych zrodziła się po I wojnie światowej i zafunkcjonowała w treści słynnego artykułu 22 Konwencji Ligi Narodów z 1919 roku. Jej twórca – brytyjski minister lord Balfour – definiował ją angielskim słowem „supervision”.  Łączy ono  w sobie idee nadzoru, wsparcia i kierownictwa. Mandat  ma być w pewnym sensie zaprzeczeniem idei kolonialnej, nie chodzi w nim bowiem  o eksploatację, ale okazanie pomocy temu, kto – zdaniem świata zewnętrznego – nie jest zdolny poradzić sobie sam. Przypominałoby to więc w jakiejś mierze czasowe i częściowe ubezwłasnowolnienie  w celu  wyprowadzenia na prostą trudnych spraw, z którymi ubezwłasnowolniany ewidentnie sam nie może sobie dać rady. Niewątpliwie najdalej idącym – choć niezrealizowanym – projektem międzynarodowego mandatu w stosunku do Grecji  było  sugerowane przez rząd niemiecki na początku 2012 roku ustanowienie specjalnego komisarza Unii Europejskiej, odpowiedzialnego za wdrażanie zaleceń międzynarodowych dla tego kraju. Choć szeroko skrytykowany i odrzucony, projekt ów – nawiązujący wprost do starej koncepcji art. 22 Konwencji Ligi Narodów – mógłby okazać się jeszcze całkiem przydatny, jeśliby na przykład chaos polityczny w Grecji po wyborach 6 maja pozbawił Ateny zdolności do dalszego samookreślania własnego losu, czyli przede wszystkim do zdecydowania bądź to o podporządkowaniu się twardym regułom uznanym przez rząd Papademosa, bądź to o stanowczym i kontrolowanym odejściu z unii walutowej. Zresztą w przeszłości – z racji swej chronicznej niewypłacalności – Grecja co najmniej dwukrotnie znalazła się pod faktycznym międzynarodowym protektoratem:  francuskim – krótko  po uzyskaniu niepodległości w 1832 roku oraz międzynarodowej komisji kontroli – po sromotnie przegranej  w 1897 wojnie o Kretę. Ta ostatnia  komisja zyskała nawet prawo swobodnego wyboru tych  spośród dochodów państwa greckiego, o których przeznaczeniu sama chciała decydować. O ile wówczas jednak protektorzy nie ukrywali prostej intencji egzekucji należnych wierzytelności, o tyle współcześnie rzecz idzie również o spłacenie długów, ale nadto o narzucenie takiej długofalowej polityki, która by wyeliminowała niebezpieczeństwo podobnego kryzysu na przyszłość i otwierała szansę na odzyskanie wiarygodności. Aby dzisiaj osiągnąć te cele i jednocześnie zachować w dotychczasowym kształcie unię walutową, potrzebna się staje nie tylko możliwość czasowego ograniczenia suwerenności, ale także w konsekwencji – zawieszenia europejskich dogmatów demokratycznych. Jest coś z paradoksu w tym, że w przypadku Grecji czy Włoch czasowe ograniczenie suwerenności typu mandatowego na rzecz Unii i tworzących ją głównych mocarstw – jeśli wypełniłoby swoje cele – prowadzić winno do odzyskania choć części suwerenności tych państw względem „rynków” na przyszłość. Co więcej, można dowodzić, że mandatowa interwencja jest już skutkiem  galopująco postępującej  utraty suwerenności przez te kraje  względem międzynarodowej finansjery, czego przekonującym dowodem  stała się faktyczna utrata zdolności do samodzielnej obsługi własnych długów. Natomiast gdy idzie o europejską dogmatykę demokratyczną to – po pierwsze, zasadnicza struktura władzy w Unii Europejskiej nie jest przecież  i nigdy nie była demokratyczna, na co zwłaszcza narzekają nieustannie i bez efektów wyznawcy rozmaitych teorii deliberatywnych i partycypacyjnych, jak choćby wspominany już Juergen Habermas. A po drugie – wbrew temu, co się powszechnie uważa, dzisiejsza Europa nie żywi już wcale dla swoich demokratycznych dogmatów niegdysiejszej, niemal religijnej czci.

Serce Niemiec podąża za niemieckim handlem

Uproszczona dialektyka utracjusza i skąpca nie była wystarczająca, aby opisać źródła i naturę merklowskiego modelu niemieckiej polityki.  W obliczu  takich kolejnych faktów, jak Sześciopak, Papademos, Monti, Pakt Fiskalny i w końcu projekt komisarza dla Aten – kanclerz Merkel przestała już być li tylko figurą niemieckiego burżuazyjnego liczykrupy, stała się w pierwszym rzędzie nowoczesnym wcieleniem  znanego dobrze Europie niemieckiego okupanta. Nic w tym zaskakującego, logika  polityki  duszącej deflacją połowę kontynentu  musiała przynieść ten rodzaj skojarzeń. Oczywiście antyniemiecki  „ruch oporu” najsilniej rozwinął się w Grecji. „Niemcy zrabowali nasze złoto, a teraz uprawiają rasistowskie moralizatorstwo” – to  znany z ciętego języka wicepremier  Theodoros Pangalos. „Niemiecka  polityka wobec nas przypomina czasy nazistowskiego terroru” – to jeden z greckich posłów. „Naziści z Niemiec znów nadciągają! Wstępujcie do nas, abyśmy mogli was ochronić” – to z kolei apel przywódców central związkowych[21]. Jeśli wziąć pod uwagę, że jest to ton oficjalnych wypowiedzi,  można sobie wyobrazić, jakie okrzyki pod adresem Niemców i ich przywódczyni wznosiły kilkusettysięczne tłumy greckich „oburzonych” manifestantów. Ale tradycyjna grecka niechęć do Niemców tym razem nie  okazała się w Europie czymś odosobnionym. „Hitler żyje, a jego zwolennicy proszą go o powrót do władzy; zgodził się pod warunkiem, że tym razem nie będzie już tak wyrozumiały” – taki dowcip opowiedział  Włochom  w chwili swojej dymisji premier Berlusconi. W Anglii politycy retorycznie byli  wprawdzie nieco bardziej układni, w przeciwieństwie jednak do gazet. Prawicowy tabloid „Daily Mail” powitał Pakt Fiskalny inwokacją: „Witajcie w Czwartej Rzeszy”, a lewicowy „Guardian” karykaturą z „podobizną Merkel jako tłustej, roznegliżowanej Dominy, która pejczem potrąca malutkiego wychudzonego Sarkozy’ego  w wielkiej czapce napoleońskiej”. Ten wątek upokorzenia Francji stał się    emocjonalnym , „podziemnym” nurtem zwycięskiej kampanii  prezydenta Hollande’a.

Telewizyjny Canal+  okrzyknął Merkel nowym prezydentem Francji, zaś Sarkozy’ego przedstawił jako kukłę powiewającą niemiecką chorągiewką na powitanie przekraczających francuskie granice czołgów z czarnymi krzyżami[22].

Nicolas Sarkozy bronił się przed takim wizerunkiem do ostatnich chwil kampanii wyborczej; jeszcze w poprzedzającej drugą turę debacie dość rozpaczliwie argumentował: „Wolę iść drogą Niemiec niż Grecji i Hiszpanii”[23]. Miarą ogólnoeuropejskiego antyniemieckiego szaleństwa może być fakt, że kiedy w kwietniu 2012 niemiecki minister obrony de Maiziere zaproponował  święto Bundeswehry na dzień 22 maja (tego dnia w 1956 roku Bundestag powołał do życia nową niemiecką armię), poważny brytyjski dziennik „The Times” uznał, że Niemcom naprawdę chodzi o przypadające  także na ten dzień urodziny Richarda Wagnera, „którego podziwiał Hitler i którego muzyka była ścieżką dźwiękową Trzeciej Rzeszy”[24]. Zdominowany przez lewicowe emocje  prezydentów USA i Francji majowy szczyt grupy G-8 w Camp David przedstawiany bywał w  mediach niemal jak kolejna światowa  wiktoria nad germańskim imperializmem. Nastrój ów udzielił się także polskim mediom, choć w znikomym jedynie stopniu – co godne podkreślenia – polskiej polityce. Antyniemieckie resentymenty zaczęły odżywać w Polsce silniej dopiero „w obronie” przed bojkotem ukochanego dziecka polskich i ukraińskich polityków – mistrzostw Europy w piłce nożnej.

W takiej atmosferze źródła i cele niemieckiej polityki stały się przedmiotem analiz i namysłu niemal na całym świecie, także w samych Niemczech. W 2010 roku  unijny instytut Breugel opublikował raport Dlaczego Niemcy przestały kochać Europę?[25].  Jego konkluzje są chyba najbardziej obiegową wersją interpretacji polityki Angeli Merkel, upowszechnioną od tamtego czasu na masową skalę. Po pierwsze – Merkel nie ma żadnej wizji Europy, czego dowód dała jeszcze w głośnym „antywykładzie” europejskim na Uniwersytecie Humboldta, w którym nie tylko odmówiła dywagacji na temat tego, jak ma być zorganizowana Unia w przyszłości, ale  zastrzegła nawet, że  po fatalnych doświadczeniach z Konstytucją Europejską „należałoby teraz unikać wszystkiego, co prowadzi do przekazywania kompetencji Brukseli tylnymi drzwiami”. Po drugie natomiast – pani kanclerz i jej partia mają ręce spętane nastawieniem niemieckiej opinii publicznej, która generalnie południowców uważa za leniów i łazęgów, plany pomagania im – za szaleństwo polityków, a euro – za niemieckie nieszczęście, które za chwilę sprowadzi na ich kraj inflację, niepewność i utratę bezpieczeństwa. Takim ludowym emocjom sprzyja na dodatek Federalny Trybunał Konstytucyjny, który w sprawie polityki europejskiej stawia rządowi ciągle nowe, suwerennościowe przeszkody i ograniczenia. W tych warunkach los innych narodów europejskich jest dla Berlina coraz bardziej obojętny, nie wspominając już o losie Unii. Co więcej,  Merkel nie ufa Komisji Europejskiej, która – jej zdaniem – ma nazbyt dużą skłonność do rozdawania cudzych  pieniędzy, nieuchronnie popycha zatem Unię do decydowania o wszystkim co naprawdę istotne w kolegium szefów państw i rządów, tutaj mając przynajmniej  pewność, że żadne decyzje nie zapadną  bez jej wiedzy i woli. Jasno z tego widać, że  postać Angeli Merkel nie jest dzisiaj bohaterem europejskich salonów. Wspominana już Ulrike Guerot,  z większą niż  raport  Breugla subtelnością, dostrzega nieuchronność „samotnego podążania przez Niemcy w świat”. Tak jak Amerykanie w jakimś sensie porzucili już Europę, tak teraz Niemcy  wyrastają z Europy. Jedni i drudzy z tego samego powodu: coraz więcej ekonomicznych interesów ciągnie ich w świat, a zwłaszcza do Azji.  Wolumen handlu niemiecko-chińskiego, który w roku 2008 wynosił mniej więcej 100 mld dolarów,  urósł o następne 100 mld dolarów  do dziś i znów urośnie o kolejne 100 mld dolarów – wedle zapowiedzi premiera Wen Jiabao – do roku 2015[26]. Dzieje się tak nie tylko dzięki wielkości obu gospodarek, ale przede wszystkim dzięki  reformom, które otwierają niemiecką gospodarkę na świat.  Światowy wolny handel – rzec by można, idea bardzo mało europejska – stał się przewodnim motywem spektakularnej wizyty Wena w Berlinie w kwietniu 2012.  Europa już nie nadąża za Niemcami i w Berlinie uważa się, że jest to problem Europy, a nie Niemiec. Ulrike Guerot pisze:

Serce Niemiec podąża za ich handlem, który coraz bardziej wykracza poza Europę. I nie jest to jakaś „antyeuropejska intencja”, ani tym bardziej wąsko nacjonalistyczna ambicja; po prostu Niemcy „idą w świat”, aby bronić swej ekonomicznej przyszłości. To uproszczenie powiedzieć, że Niemcy przestają być europejskie. Przeciwnie, właśnie teraz zaczynają być  zwyczajnie europejskie – to znaczy stają się jednym z europejskich krajów, nie myślących przecież ciągle w ponadnarodowych kategoriach. I takimi pewnie pozostaną. Realizm polityczny wymaga zauważenia, że europejskie Niemcy „pójdą w świat” z Europą, albo i bez niej i że jest to kłopot Europy, a nie Niemiec. Owszem, Niemcy mogą być napędem ciągnącym gospodarkę Unii ku światowym rynkom, ale tylko pod warunkiem, że także inni członkowie Unii tego chcą i gotowi są także coś robić w tym celu[27].

Krótko mówiąc – Niemcy  marzą o tym, aby zostać wielką Szwajcarią Europy[28]. Trafność tej pointy leży w jej oczywistej paradoksalności:  najsilniejsze mocarstwo,  położone na dodatek w samym środku  kontynentu, nie da rady  przekształcić się w obojętną na otoczenie, bajecznie bogatą i  samolubną krainę górali. Lecz we współczesnej krytyce niemieckiej polityki niebłahą rolę odgrywa także argument inny, w istocie  sprzeczny z przedstawioną tutaj logiką.  Panuje  bowiem zgoda co do tezy o niemieckiej współodpowiedzialności za kryzys. W ciągu przedkryzysowej dekady, kiedy rządy i konsumenci w krajach PIIGS coraz bardziej niebotycznie się zadłużali, Niemcy przypatrywały się temu z zadowoleniem,  sprzedając im dzięki ich nieroztropności coraz więcej niemieckich towarów.

W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2% PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec o 133 mld euro towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro[29].

Wynika z tego, że unia walutowa narzucona niegdyś  Republice Federalnej przez prezydenta Mitteranda – dzisiaj to już jest jasne – otwartym szantażem,  jako przymusowa cena za zgodę na zjednoczenie, przyniosła jednak pożytek gospodarce niemieckiej, a długoterminowo – w sytuacji kryzysu finansowego –  pomogła osiągnąć państwu niemieckiemu także dominującą rolę w polityce europejskiej, pierwszy raz po II wojnie światowej. „Oczy Europy są dziś zwrócone na nas – mogła powiedzieć kanclerz w Bundestagu podczas rozpatrywania sprawy pomocy dla Grecji – i żadna decyzja nie będzie podjęta ani bez nas, ani przeciw nam”[30]. Lecz skoro tak, to znaczy, że nie tylko Unia Europejska, a zwłaszcza unia walutowa, ale i perspektywa  szybkiego, a zarazem trwałego ozdrowienia  wszystkich europejskich partnerów  należy do sfery życiowych interesów niemieckich. Taki punkt widzenia pozwala  wytłumaczyć racjonalnie przełom z maja 2010. Dlaczego Merkel zaakceptowała  wtedy ów „zamach stanu”, z pogwałceniem  europejskich traktatów i  wszystkich „niemieckich” zasad odpowiedzialnego postępowania w dziedzinie finansów? Bo była zdeterminowana nie dopuścić do niewypłacalności któregokolwiek z krajów strefy euro. Dlaczego złamała te zasady tak późno, dopiero po 15 miesiącach od chwili, gdy w lutym 2009  jej koalicyjny minister finansów Peer Steinbrueck po raz pierwszy publicznie zdeklarował nieuchronną konieczność ratowania Grecji? Bo trzeba było dopiero całej  dramaturgii weekendu 7-9 maja, aby  przerażony sytuacją prezydent Sarkozy dał zgodę na  niemiecką wizję nieznanych dotąd Europie, przymusowych  restrykcji fiskalnych, o których dotąd przecież nawet nie chciał słyszeć! Tak zinterpretowany układ Merkel – Sarkozy  zaczyna przypominać nieco ów wcześniejszy układ założycielski unii walutowej, kiedy to szantażowany zjednoczeniem Niemiec kanclerz Kohl zrzekł się w końcu marki i niezależności Bundesbanku, jednak dopiero wtedy, gdy uzyskał od prezydenta Mitteranda zobowiązanie, iż przyszła wspólna waluta będzie zarządzana wedle standardów niemieckiej, a nie francuskiej kultury fiskalnej. Tamto  historyczne ustępstwo miało przyśpieszyć odbudowę politycznego znaczenia Niemiec. Obecne ma otworzyć  trwałe możliwości nadzorowania Europy, tak aby wypełniała ona niemieckie standardy. Paradoksalnie zatem – ustępstwa te stanowią ciąg cegiełek  wznoszących gmach niemieckiego mocarstwa. Lecz z takiej perspektywy  widać także, że  jego dzisiejszy imperializm  jest zarazem swego rodzaju wyrzeczeniem. Kiedy  pragnąc zachować w całości unię walutową  Niemcy ratują Południe – płacą za to łamaniem własnych zasad, solidnym obciążeniem własnych podatników i nieuchronnym zmniejszeniem swej przewagi konkurencyjnej w stosunku do państw, którym pomagają się podnieść. Kiedy  z kolei chcąc uniknąć takich rozterek na przyszłość, zmuszają Europę do wyrzeczeń i deflacji – rujnują swój eksport, który jest dziś głównym źródłem ich siły, a na dodatek  muszą za to jeszcze zapłacić utratą dawnego ciepłego, europejskiego wizerunku i oswoić się z przypisywaną im znów rolą niebezpiecznego imperialisty.  Jak słusznie zauważono w analizie amerykańskiej agencji wywiadowczej Stratfor:

Niemcy potrzebują wolnego handlu europejskiego. Niemcy także potrzebują wzrastającego popytu w Europie. I Niemcy muszą zapobiec powrotowi starej fali antygermańskiej. To wszystko są cele Niemiec, ale niektóre z nich kolidują nawzajem. Jak daleko Niemcy są gotowe się posunąć i czy w pełni rozumieją swój narodowy interes? Ten kryzys przestaje bowiem już być grecki czy włoski. To jest kryzys wokół roli, jaką Niemcy mają pełnić w Europie. Dziś Niemcy trzymają wiele kart i to jest właśnie ich problem: muszą dokonać wyboru. I widać, że ten wybór nie przyjdzie z łatwością powojennej Republice Federalnej[31].

Krótko mówiąc: sam sposób, w jaki  Berlin miałby się angażować w Europę, jest z perspektywy niemieckich interesów nieoczywisty. Kanclerz Merkel ma zatem kłopot natury piętrowej.  Na parterze staje wobec pokusy wyciagnięcia daleko idących konsekwencji z faktu „wyrastania z Europy” niemieckiego burżuazyjnego samoluba i próby realizacji utopii „wielkiej Szwajcarii”. A kiedy już tę pokusę zwalczy, na piętrze napotyka na kolizyjne strategie mocniejszego zaangażowania w Europę, prowadzące do wzajemnego znoszenia się  rozmaitych poważnych niemieckich interesów. Jednak po batalii o Pakt Fiskalny i cenie, jaką już przyszło niemieckiej polityce zań zapłacić, coraz wyraźniej widać,  że pragmatyczna polityka  Merkel ipso facti dokonała  wyboru priorytetów. W połowie 2012 roku można już zaryzykować tezę, że przynajmniej tak długo, jak w Berlinie utrzyma się chadecki gabinet –  owym priorytetem będzie upowszechnianie w Europie norm niemieckiej kultury fiskalnej. Czyli Deutsche Ordnung. „Jesteśmy chrześcijańskimi demokratami – dlatego potrafimy sprostać wyzwaniom; jesteśmy także pełnymi oddania Europejczykami –  dlatego  wiemy jak przekonywać innych Europejczyków” – zadeklarowała z optymizmem CDU  w listopadzie na swoim zjeździe[32].

W pewien sposób sens takiego podejścia rozjaśnia  klasyczny opis niemieckiego stosunku do świata pióra Tomasza Manna, wedle którego niemiecka tradycja polityczna to tradycja mieszczańska, a jej istotą jest nieufność dla wszelkich idei i instytucji politycznych, zespolona z wiarą w sens upowszechniania niemieckiej, czyli mieszczańskiej formy życia: porządku, konsekwencji, spokoju i pilności. W tym sensie – pisał Mann krótko po klęsce w I wojnie światowej – dla polityki niemieckiej „ponad-narodowy to coś zupełnie innego i lepszego niż międzynarodowy, a ponad-niemiecki oznacza nade wszystko niemiecki”[33]. Dzisiaj dla rządu w Berlinie Europa „ponad-narodowa” to Europa w końcu respektująca przynajmniej reguły finansowe owego mieszczańsko-niemieckiego porządku, bez którego załamią się unijne traktaty i wzniesione przez nie instytucje. Ale dla Greków, Włochów, a może zwłaszcza dla Francuzów – to jest po prostu Europa niemiecka. „Niemcy zawsze przemycają kontrowersyjne pomysły, ukrywając je pod jakąś niegroźną formułą;  w ten sposób forsują własne plany już od V wieku”[34] – zgryźliwie zauważyła  Jadwiga Staniszkis, uchwytując chyba istotę tej obawy. Kto wie, czy  Nicolas Sarkozy nie wygrałby wyborów, gdyby wtedy w maju nie uległ perswazji Merkel i nie doszedł do wniosku, iż musi – dla dobra Francji – wprowadzić  w niej „niemieckie reformy”?

W stronę unii północno-wschodniej?

 Co to wszystko naprawdę znaczy dla Europy, a zwłaszcza dla Polski?  Bez wątpienia natura europejskiej motywacji Niemiec jakościowo przeobraziła się w ciągu ostatniej dekady. Przede wszystkim brak już tak charakterystycznej wojennej traumy i płynącego z niej pragnienia rozpłynięcia się w liberalno-demokratycznej Europie. Niemiecki federalizm utracił więc niegdysiejszą  etyczną i nieco romantyczną nutę. To nie znaczy jednak, że  Angela Merkel udaje, kiedy mówi w wywiadzie dla sześciu wielkich gazet:

Robię wszystko, wychodząc z absolutnego przekonania, że Europa jest naszym szczęściem, szczęściem, które musimy chronić. Ale sama miłość do Europy nie wystarczy, by dać jej mieszkańcom dobrobyt i pracę. Musimy dla niej pracować[35].  

W tej samej logice można  kontynuować: kochają Europę ci, którzy dziś głośno martwią się, że staje się ona nieobywatelska, niedemokratyczna,  że słabnie w niej legitymizacja władzy  i umiera poczucie wspólnoty. Dla Europy pracują natomiast ci, którzy podejmują ryzyko reform, olbrzymie w sytuacji, gdy dotychczasowy nieustający postęp dobrobytu przestał być już dalej możliwy. W nieco imperialnym stylu Merkel dodaje: „Trudno zrozumieć dlaczego w Hiszpanii ponad 40% młodzieży jest bez pracy, a przyczyną tego są także hiszpańskie przepisy”. Niewątpliwie jednym z czołowych dziś „miłośników Europy” w rozumieniu kanclerz Niemiec jest jej stanowczy krytyk Juergen Habermas. Filozof uważa Angelę Merkel za przeciwniczkę Europy, a chadeckie rządy od 2005 roku opisuje  jako rządy eurosceptyków.  Niedawno wydany esej Habermasa Zur Verfassung Europas analizuje upadek w wyniku kryzysu ukochanych przezeń idei obywatelskiej i federalistycznej. Jako demokrata uważa, że w Unii dokonano „cichego zamachu stanu”, w wyniku którego „władza wyślizgnęła się z rąk społeczeństwom i  została skupiona  w ciałach pozbawionych własnej legitymizacji, takich jak Rada Europejska”. Zaś jako federalista  przytomnie argumentuje, iż:

jak długo europejscy obywatele widzieć będą na europejskiej scenie tylko swoje rządy narodowe, tak długo procesy decyzyjne w UE postrzegać będą jako grę o sumie zerowej, w której ich przedstawiciele muszą pokonać przedstawicieli innych krajów[36].

I postuluje transfer kompetencji narodowych do Komisji Europejskiej oraz jednolicie partyjne – w miejsce narodowych – listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego.  Lecz Habermas ma rację tylko do pewnego stopnia. Istotnie pomiędzy 2010 i 2011 rokiem  Rada Europejska po raz pierwszy w historii Unii stała się czymś na kształt  faktycznego zarządu Europy.  Nie bez znaczenia  jest tu zwrotnica lizbońska, która przestawiła integrację na taki właśnie tor, a także bardzo częste  przekonanie  przywódców państw, iż federalna Komisja z jej aparatem ma być niczym więcej jak posłusznym narzędziem do egzekucji podjętych przez nich decyzji.  Jak pisał „The Economist”: „Dla Francji Komisja jest zbyt wolnorynkowa, dla Anglii – zbyt federalistyczna, dla Niemiec – za miękka w podejściu do budżetu”[37]. Ale nie sposób też nie przypomnieć, że w grudniu 2011 to  Berlin zablokował ostrą akcję  Sarkozy’ego, próbującego  skorzystać z brytyjskiego weta w sprawie Paktu Fiskalnego, aby de facto rozbić Unię Europejską w dotychczasowym kształcie i powołać wymarzony przez  Paryż od dawna  odrębny „rząd gospodarczy” Eurogrupy, a nawet… odrębne od Unii Zgromadzenie Parlamentarne strefy euro; polski minister finansów nie zawahał się wtedy publicznie powiedzieć o „próbie skoku na Unię ze strony jednego kraju w szczególności”[38]. Merkel zręcznie wykorzystała wtedy w grze z Francją  gwałtowne polskie  protesty przeciw  odepchnięciu  Polski i innych krajów nienależących do unii walutowej od stołu przyszłych negocjacji i decyzji w sprawie euro, w efekcie czego to Warszawa, a nie Berlin, wystąpiła publicznie nie po raz pierwszy  w roli zaciętego nieprzyjaciela Paryża. W rezultacie w treści tytułu IV Paktu „rządowi gospodarczemu” poświęcono kilka niezobowiązujących frazesów, za to zadbano, aby w ciągu najdalej pięciu lat umowa została włączona do acquis communautaire.  Niemieckie porządki  przyniosły także rozległe nowe uprawnienia Komisji , a niezbyt znany fiński komisarz od spraw walutowych Olli Rehn zwany bywa po Sześciopaku i Pakcie Fiskalnym – Wielkim Ekonomicznym Inkwizytorem Europy. Praktyczny kłopot polega wszakoż na tym, że gdy  ów komisarz – zgodnie ze swymi nowymi prerogatywami –  nakłaniał nowy rząd belgijski do głębszych cięć,  niezadowolony z tego belgijski minister żachnął się: „A któż to jest pan Olli Rehn?!”. Nowe reguły będą zatem potrzebować mocniejszej legitymizacji Komisji na przyszłość, a tym samym pojawia się szansa przywrócenia  zachwianej przez traktat lizboński wewnętrznej równowagi w Unii pomiędzy rolą europejskich mocarstw i porządkiem quasi-federalnym. Nic więc dziwnego, że ogłoszona w listopadzie 2011 roku deklaracja programowa CDU w sprawach europejskich podtrzymuje  tradycyjnego ducha federalistycznego, a chadecja nazywa w niej samą siebie „niemiecką partią Europy”.  W najbliższych wyborach europejskich partia chce ogólnoeuropejskiej listy politycznych liderów centroprawicy, a postulowany nowy traktat miałby wprowadzić powszechny wybór Przewodniczącego Komisji, zrównać w prawach Radę i Parlament Europejski jako dwie równorzędne izby federalne Europy i powołać do życia Europejski Fundusz Walutowy. W dłuższym czasie chadecy pragną także normalnej europejskiej armii[39]. Wprawdzie taka ewolucja ustrojowa Unii zakłada nadal priorytet reformowania instytucji wobec tworzenia nowych wspólnych polityk europejskich, jest jednak jasne, że w wizji CDU nowy traktat – w przeciwieństwie do Lizbony – miałby się zrodzić z ducha federacji, a nie „koncertu mocarstw”. Zmiana warty w Paryżu dość nieoczekiwanie może umocnić taki trend. Francois Hollande, który co do finansowej istoty „niemieckich porządków” przysporzy  zapewne  kanclerz Merkel  nie byle jakich zmartwień, w kwestii  trendu federalizacyjnego –  zgodnie z ponadnarodową tendencją  socjalistów – może nie tylko przełamać bonapartystyczne idiosynkrazje swojego poprzednika, ale nawet mieć mniej obaw od prawicowego   rządu niemieckiego. Zmiana w Paryżu ochronić może także  zagrożoną w swoich podstawach przez Sarkozy’ego strefę Schengen, a nawet – choć tu wkraczamy w obszar wishful thinking – dać impuls planowi Delorsa – Nilssona  utworzenia Europejskiej Wspólnoty Energetycznej, której misją miałoby być „wspólne, bezpieczne i niezawodne  dostarczanie energii  obywatelom Unii po przystępnych cenach”[40]. Jest to inicjatywa cenna nie tylko z racji swej merytorycznej treści.  Jej przyjęcie przez Unię byłoby również symbolicznym  odblokowaniem po traktacie lizbońskim  prostej, jawnej  i najuczciwszej drogi federalizacji Europy, poprzez traktatowe konstruowanie nowych, praktycznie przydatnych i akceptowanych przez  narody Europy wspólnych polityk. Ale nawet już dzisiaj Deutsche Ordnung   stanowi pewien  krok w tył w stosunku do antywspólnotowej lizbońskiej logiki. Jeśli uznać, że z polskiej perspektywy cesja suwerenności na rzecz instytucji wspólnotowych jest znacząco lepsza od analogicznej cesji na rzecz porządku międzyrządowego – a autor od lat broni takiego właśnie poglądu – to z tego punktu widzenia powody do obaw co prawda  nadal istnieją, ale są  trochę mniejsze niż jeszcze kilka lat temu. Bo też  Merkel z asystą Hollande’a to na tym akurat polu niemal symetryczna odwrotność nieszczęsnego tandemu Chirac – Schroeder.

O nowym, jeszcze nie dość wyraźnym porządku europejskim nie wystarczy powiedzieć, iż ma on w większym stopniu wypełniać warunki niemieckiej kultury fiskalnej. Kultury afirmującej takie wartości, jak oszczędność, równowaga budżetowa, dbałość o niską inflację, które mają być na dodatek zawarowane  prawem, a w razie potrzeby dość twardo egzekwowane. Jest jasne, że ów porządek musi nieść za sobą rozliczne przewartościowania, nie zawsze możliwe już dziś do zauważenia i nazwania. Jedno z nich – to bez wątpienia konieczność znalezienia w Europie nowej równowagi pomiędzy bezpieczeństwem i wolnością, na co słusznie zwrócił uwagę Marek Cichocki[41].  Stawia on sarkastyczne pytanie:

Czyż narodowe polityki gospodarcze oraz społeczne, dyktowane przez demokratyczne wyroki obywateli, może i są wyrazem suwerennej wolności, ale w efekcie na południu Europy nie przyniosły przede wszystkim korupcji, życia ponad stan, bezrobocia, zadłużenia państwa, a dalej nie stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ekonomicznej i społecznej stabilności całej Europy?

I konstatuje europejską porażkę republikańskiej idei wolności. Jest w tej diagnozie pewien rodzaj myślowego radykalizmu. Ostatecznie wolność polityczna istnieć może jedynie dzięki limitującemu ją prawu, w tej materii dowody sformułowane w XX wieku przez Friedricha Hayeka pozostają niepodważalne. A narody  europejskie nie od dziś przecież  biorą na siebie coraz liczniejsze i coraz głębiej idące ograniczenia własnej demokratycznej swawoli. Acquis communautaire – to przecież nic innego jak lista spraw, w których wola narodów jest od dawna bez znaczenia: od ustroju banków centralnych zaczynając, a na rodzaju żarówki w lampce nocnej Europejczyka kończąc. Owszem, dopisanie teraz do tej listy i to w tak dramatycznych okolicznościach  złotej reguły równowagi budżetowej jest decyzją o kolosalnym znaczeniu, być może jest to nawet najdonioślejsza  pozycja na owej liście. Ale jednak… tylko jedna pozycja na bardzo długiej liście. Co więcej, złota europejska wolność zadłużania się  odpowiada nie tylko za „utraconą stabilność”;  jej winy są przecież znacznie cięższe: zdeprawowanie demokratycznej polityki,  redukcja potencjału konkurencyjności Europy i w konsekwencji przyśpieszona utrata jej politycznej  potęgi, a  w końcu żałosna rezygnacja sporej grupy krajów już  nawet nie  z suwerenności, lecz z  wszelkiej podmiotowej roli  wobec rynków finansowych. Czy organizm polityczny, który nie pogrążył się jeszcze w przedśmiertnych drgawkach, winien w takich okolicznościach trwać nadal przy swej „republikańskiej” wolności? Czy też winien postawić sobie na nowo pytanie o jej  granice? Polakowi nie sposób nie zauważyć, że  ów europejski dylemat nawiązuje wprost do jednego z najważniejszych pytań  polskiej  myśli i tradycji politycznej. Gdzie skłonni jesteśmy współcześnie dostrzegać polityczną wielkość: w dziedzictwie republikańskiego Baru czy  raczej w oświeceniowym i pragmatycznym ideale Trzeciego Maja?

            Owszem, jest coś prawdziwie przerażającego w myśli o tym, że w nieco odmiennych okolicznościach  także Polska  mogłaby się znaleźć w sytuacji państwa mandatowego.  I to właśnie w Unii Europejskiej, która przecież w milionach  przemówień, książek, traktatów, ustaw, gazet i podręczników wyśpiewuje nieustannie pieśń ku chwale wartości demokratycznych.  Nie przypadkiem  Luuk van Middelaar konstatował w świetnej książce o Unii, że „sprawa Europy jest najbardziej nieuchwytną historią naszych czasów”[42]. Tkwi w tej nieuchwytności przestroga, iż  Unia bywa czasem politycznie bezcenna, ale bywa też  niebezpieczna. Własnym państwem nie należy zatem ryzykować dla żadnych celów  ideologicznych ani tym bardziej – wyborczych, skoro tak łatwo sprowadzić nań niebezpieczeństwo zewnętrznego ubezwłasnowolnienia i upokarzającego międzynarodowego mandatu. I to nie tylko prowadząc politykę jawnie złą – jak w Atenach, ale także nazbyt nieostrożną – jak w Budapeszcie. Niepokojąca może być także wizja  niemieckich porządków, traktowanych jako precedens: skoro siłą można narzucić nowy ład  fiskalny, być może jakiś przyszły niemiecki kanclerz  podejmie podobną próbę na terenie sporu o kulturę, religię czy obyczaje. I znów przychodzą wtedy na myśl ideologicznie motywowane retorsje wobec Węgier. W końcu oczywistą niewygodą jest to, że jedynym politycznym gwarantem nowego ładu może być tylko państwo niemieckie, które od czasu kryzysu  dyktuje tempo europejskiej polityki. Tym samym nieuchronnie otwiera się na nowo stuletni już w polskiej myśli politycznej  spór o Niemcy. Autor od wielu lat broni w tym sporze przekonania, że silne i pewne swej tożsamości niemieckie mocarstwo stanowi nie tylko kłopot, ale i atut dla polskiej polityki państwowej. Oczywiście, dzisiaj najciekawsze europejskie, lecz także i polskie pytanie, dotyczy powodzenia bądź porażki misji ocalenia unii walutowej;  ba… polski szef dyplomacji obwieścił nawet ostatnio, że pęknięcie strefy euro  stwarza dla Polski większe niebezpieczeństwo niźli  rosyjskie rakiety  dyslokowane tuż za wschodnią granicą[43]. Jest w takim stwierdzeniu sporo zbędnej euro-egzaltacji. Rzecz bowiem nie tyle w jakimś widocznym już dziś niebezpieczeństwie, co w otwarciu zacisznej – mimo wszystko – dotąd Europy na wszelkie możliwe wiatry historii. Jeśli bowiem wieloletnia końska kuracja deflacyjna nie uda się  w  Grecji i pewnie gdzieś jeszcze – co nie tylko możliwe, ale całkiem prawdopodobne – zakładać trzeba perspektywę nowego otwarcia w polityce europejskiej, wykraczającego tak poza  geopolityczny model jednoczącej się Europy, do której Polska tak bardzo chciała przystąpić po odzyskaniu niepodległości, jak i  ramy prawne wyznaczone traktatami z Maastricht i z Lizbony.  Prezydent Francois Hollande, który wieczorem 6 maja w pierwszej  mowie na rynku maleńkiego miasteczka Tulle obwieścił  nie tylko Francji,  ale i Europie „ulgę i oddech, bo zaciskanie pasa od dziś nie jest już niezbędne” – może  się okazać katalizatorem takiego właśnie rozwoju zdarzeń. Wtedy całkiem możliwe, że przed Polską stanęłoby pytanie, czy warto i należy wziąć udział w jakiejś przyszłej unii północno-wschodniej, budowanej wokół nowej, silnej marki i niemieckich wartości. Byłby to dylemat  trudniejszy niż dzisiaj, a też i zapewne drastyczniejszy w swych długofalowych konsekwencjach. Tak dla narodu, jak i dla państwa.


[1] Pierwszy raz Rada użyła tego prawa do zmiany art. 136 Traktatu o funkcjonowaniu UE, powołując Europejski Mechanizm Stabilności.

[2] Por. D. Tusk,  J. Rokita, Obrona Nicei i odwagi, „Gazeta Wyborcza” 3 października 2003, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,2206058,20031003RP-DGW,Obrona_Nicei_i_odwagi,.html> (dostęp: 12.05.2012).

[3] Europa w fazie polizbońskiej, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 2 grudnia 2009, <http://www.rp.pl/artykul/400103.html> (dostęp: 12.05.2012).

[4] Por. J. Hausner, J. Szlachta, J. Zaleski i inni, Kurs na innowacje. Jak wyprowadzić Polskę z rozwojowego dryfu?,  Fundacja GAP, s. 69-75, <http://www.pte.pl/pliki/pdf/Kurs%20na%20innowacje.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[5]Por. Charlemagne, Unruly neighbours, „The Economist” 19th Febr. 2009, <http://www.economist.com/node/13144228> (dostęp: 12.05.2012).

[6] Por. S. Kawalec, Banki w Polsce powinny być pod krajową kontrolą, „Obserwator Finansowy” 2 listopada 2011, <http://www.obserwatorfinansowy.pl/2011/11/02/banki-w-polsce-trzeba-spolonizowac-ale-nie-upanstwowic/?k=bankowosc> (dostęp: 12.05.2012).

[7] Angela Merkel rules out German bailout for Greece, <http://www.dw.de/dw/article/0,,5299788,00.html> (dostęp: 12.05.2012).

[8] W. Proissl,  Why Germany fell out of love with Europe?,  Breugel  Essay and Lecture Series, s. 32, <http://www.bruegel.org/publications/publication-detail/publication/417-why-germany-fell-out-of-love-with-europe/> (dostęp: 12.05.2012).

[9] Por. P. Bagus, Tragedia euro, Instytut Ludwiga von Misesa, Warszawa 2011, s. 99-124; cytat s. 111; oraz The Nico and Angela show, „The Economist”, special report: „Europe and its currency” 12th Nov. 2011, <http://www.economist.com/node/21536868> (dostęp: 12.05.2012).

[10] The euro crisis cannot be solved by yet another one-sided solution, „The Economist” 10th Dec. 2011, <http://www.economist.com/node/21541405> (dostęp: 12.05.2012).

[11] J. Rostowski, Desperate Times need desperate ECB measures, „Financial Times” 20th May  2012, <http://www.ft.com/intl/cms/s/0/a8fb20ce-a27d-11e1-a605-00144feabdc0.html#axzz1wCOIP9k8> (dostęp: 20.05.2012).

[12] K. Rybiński, blog,  wpis z 13 lipca 2011, <http://www.rybinski.eu/2011/07/jakie-opcje-dzialania-ma-strefa-euro-i-co-z-tego-wyniknie/> (dostęp: 12.05.2012).

[13] Wedle określenia  Arnauda Montebourga – socjalistycznego posła i przyszłego szefa dziwnego „Ministerstwa Odbudowy Produkcji”.

[14] Wykład Juergena Habermasa wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[15] Por. Traktat o stabilności, koordynacji i zarządzaniu  w Unii Gospodarczej i Walutowej, <http://www.msz.gov.pl/files/docs/komunikaty/20120131TRAKTAT/2012_01_31_TREATY_pl.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[16] Finnish minister pours cold water on fiscal treaty, <http://euobserver.com/19/114906> (dostęp: 12.05.2012).

[17] Por. S. Kawalec, E. Pytlarczyk,  Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, <http://bi.gazeta.pl/im/4/11512/m11512164.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[18] Tamże, s. 22.

[19] Por. T. Bielecki, Pan Euro, „Gazeta Wyborcza” 12 września 2011, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,7470206,20110912RP-DGW,Pan_euro,zwykly.html> (dostęp: 12.05.2012).

[20] Por. J. Caporaso, The European Union and Forms of State: Westphalian, Regulatory or Post-Modern?, „Journal of Common Market Studies”, s. 30-33, <https://mywebspace.wisc.edu/ringe/web/Brussels_Program/2010/Caporaso%201996.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[21] Por. P. Cywiński, Aksamitna pikielhauba, „Rzeczpospolita PlusMinus” 25-26 lutego 2012, <http://www.rp.pl/artykul/827783.html> (dostęp: 12.05.2012).

[22] Tamże.

[23] W. Lorenz, Nadchodzi epoka Hollande’a, „Rzeczpospolita” 4 maja 2012.

[24]Music of the Nazis is an uneasy echo for Germany’s  Veterans’  Day, „The Times” 5 April 2012, <http://www.thetimes.co.uk/tto/public/sitesearch.do?querystring=music+of+the+nazis+is+an+uneasy+echo&p=tto&pf=all&bl=on> (dostęp: 12.05.2012).

[25] Por. przypis 8.

[26] Por. China sees trade with Germany near doubling 2015, 23 Apr. 2012, <http://www.reuters.com/article/2012/04/23/us-germany-china-idUSBRE83L08D20120423> (dostęp: 12.05.2012).

[27] U. Guerot, Germany goes global: farewell, Europe, 14 Sept. 2010, <http://www.opendemocracy.net/ulrike-guerot/germany-goes-global-farewell-europe> (dostęp: 12.05.2012).

[28] Por. N. Kulish, Defying Others, Germany Finds Economic Success, „The New York Times” 13 Aug. 2010, <http://www.nytimes.com/2010/08/14/world/europe/14germany.html?pagewanted=1&_r=1&hp> (dostęp: 12.05.2012).

[29] S. Kawalec, E. Pytlarczyk, Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, art. cyt., s. 22.

[30] W. Proissl, Why Germany fell out of love with Europe?, tekst cyt., s. 11.

[31]  G. Friedman, Germany’s Role in Europe and the European Debt Crisis, „Stratfor Geopolitical Weekly” 31 Jan. 2012, <http://www.stratfor.com/weekly/germanys-role-europe-and-european-debt-crisis> (dostęp: 12.05.2012).

[32] A Strong Europe – A Bright Future for Germany, Resolution of the 24th Party Conference of the CDU Germany, s. 10, <http://www.cdu.de/doc/pdfc/111124-Europa-Kurzfassung.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[33] T. Mann, Poglądy człowieka apolitycznego. Mieszczańskość,  „Kronos” 2011, nr 2, s. 92.

[34] Zabójcza federalizacja, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 1 grudnia 2011, <http://www.rp.pl/artykul/762683.html> (dostęp: 12.05.2012).

[35] Bez białych rękawiczek, wywiad z Angelą Merkel, „Europa Wspólny  Projekt Sześciu Gazet Europejskich” 26 stycznia 2012, nr 4, <http://wyborcza.pl/1,75480,11028101,Angela_Merkel__Bez_bialych_rekawiczek.html> (dostęp: 12.05.2012).

[36] J. Habermas, Zur Verfassung Europas. Ein Essay,  Berlin 2011; por. także: G. Diez, Habermas, The Last European, <http://www.spiegel.de/international/europe/0,1518,799237,00.html> (dostęp: 12.05.2012);

oraz wykład wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[37] Charlemagne, The commission condurum, „The Economist” 14th April 2012, <http://www.economist.com/node/21552568> (dostęp: 12.05.2012).

[38] Por. wywiad ministra Jacka Rostowskiego dla Radia ZET, 1 lutego 2012, <http://m.tokfm.pl/Tokfm/1,109983,11067932,Rostowski__Byla_proba__skoku_na_UE___uniemozliwilismy.html> (dostęp: 12.05.2012).

[39] Por. A Strong Europe – A Bright Future for Germany, art. cyt., s. 13-17.

[40] J. Delors, S. Nilsson, Na kłopoty Europejska Wspólnota Energetyczna, „Rzeczpospolita” 30 stycznia 2012, <http://archiwum.rp.pl/artykul/1116934_Na_klopoty_Europejska_Wspolnota_Energetyczna.html> (dostęp: 12.05.2012).

[41] Por. M. Cichocki, Nowy porządek w Europie, „Rzeczpospolita” 17 listopada 2011, <http://www.rp.pl/artykul/755544.html> (dostęp: 12.05.2012).

[42] L. van Middelaar, Przejście do Europy. Historia pewnego początku, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2011.

[43] „We Want To See the Euro Zone Flourish. Interview with Polish Foreign Minister”, „Spiegel On Line International”  16 May 2012, <http://www.spiegel.de/international/europe/poland-s-foreign-minister-explains-why-his-country-wants-to-join-euro-zone-a-833045.html> (dostęp: 12.05.2012).

Retoryka antyhomoseksualna w Trzeciej Rzeszy :)

Za pewnego rodzaju obsesję można uznać poczucie strachu budowane na mitach dotyczących nieformalnej solidarności między homoseksualistami i tworzenia się między nimi nieformalnych związków. „Jeżeli w kraju rządzonym przez mężczyzn znajdą Państwo na jakimkolwiek stanowisku mężczyznę o takich skłonnościach, który ma coś do powiedzenia, z pewnością znajdziecie trzech, czterech, ośmiu, dziesięciu i jeszcze więcej osób o tych samych skłonnościach; a to dlatego, iż jeden wlecze ze sobą następnych, i wyrzuca tych kilku normalnych, którzy pośród nich tam są. Normalni zostają wbici w ziemię, cokolwiek zrobią i tak zostaną zniszczeni.[24]” – mówił Himmler.

Czyny homoseksualne, zwane również sodomią, począwszy od średniowiecza aż do czasów nowożytnych, uznawane były za występki przeciw porządkowi boskiemu i jako takie podlegały karze. Wierzono wręcz w istnienie kauzalnego związku między takimi czynami a występowaniem naturalnych katastrof, interpretowanych jako boska kara[1]. Świecko-moralne aspekty włączone zostały w tym kontekście dopiero z nadejściem oświecenia. Ponadto zakorzeniony w chrześcijańskiej religii splot między strachem, winą i pokutą, wsparty przez ambiwalencję Kościoła wobec aktów płciowych stanowił podstawę dla relacji indywiduum do własnej seksualności. Dysponentem tej etyki seksualnej stało się przede wszystkim mieszczaństwo, które czuło się też powołane do stania na straży moralnego porządku[2].

Wszystko, co było sprzeczne z tak pojmowanymi normami i wartościami, należało wykluczyć i uznać jako anormalne. Rozróżnienie między normalnością a aberacją stanowiło podstawę funkcjonowania mieszczańskiej etyki, zmuszało do autokontroli, oferując w zamian bezpieczeństwo. W ten sposób definiowane były: seksualność, płciowość, małżeństwo i rodzina. Stosunki seksualne miały służyć li tylko prokreacji i powinny się odbywać w ramach heteroseksualnych, monogamicznych par. Wszystko inne zaś oceniane było jako niemoralne, perwersyjne, niebezpieczne, niezdrowe, a wreszcie karalne. Kondycja społeczeństwa immanentnie była związana z istnieniem stałych struktur i instytucji oraz opierała się na samoograniczaniu. Podział ról między mężczyznę i kobietę w życiu seksualnym stanowił odbicie społeczeństwa, w szczególności zaś życia zawodowego. Wszelkie odstępstwa od tych wzorców mogło stanowić zagrożenie dla istniejących struktur społecznych. Ten obraz mężczyzny, zarówno w przestrzeni makro – państwa i spoleczeństwa, jak i mikro – rodziny, uznawany był za gwarancję istnienia szeroko pojętej tradycji. Mężczyzna, który wymykał się takiemu idealnemu schematowi, musiał być podejrzany i mógł przez labilność swoich zachowań stanowić zagrożenie dla istniejącego systemu[3].

W ten sposób rodzina, jako biologiczna komórka narodu i społeczna komórka państwa, stała się fundamentem porządku, który decydował o pomyślności tych makrostruktur[4]. Polityka państwa otrzymała tym samym legitymację do interwencji w obszarze, w tym sensie jedynie pozornie prywatnego życia obywateli. Należało bowiem dążyć do tego, by wspierać jak największą liczbę urodzeń zdrowych przedstawicieli własnego narodu. W tym kontekście homoseksualiści stanowili zagrożenie dwojakiego rodzaju. Ilościowe, gdyż marnowali potencjał płodny, jakościowe, gdyż stanowili niepełnowartościowe elementy społeczeństwa. W trosce o rodzinę, naród i państwo trzeba więc było działać.

W zależności od przyjętej teorii[5] na temat źródeł i istoty homoseksualizmu można było stosować dwa modele polityki. Pierwsza z teorii, zwana w literaturze teorią upadku, dopatrywała się bezpośredniego związku między kondycją państwa a zachowaniem obyczajowym jego obywateli. Sodomia jest szkodliwa, ponieważ marnotrawi siły rozrodcze oraz osłabia uprawiających ją obywateli, którzy w konsekwencji stają się dla państwa ciężarem i, dając zły przykład innym, niszczą moralny porządek. Odpowiedzią na tak wielkie społeczne zagrożenia musiała być karalność homoseksualizmu[6].

Druga teoria, teoria degeneracji, widziała w homoseksualizmie symptomy choroby psychicznej, i w konsekwencji klasyfikowała ją jako „moralnego obłąkania”. Jako osoby cierpiące na labilność systemu nerwowego homoseksualiści nie mogli więc być przestępcami. Jako osoby chore uznani zostali bowiem za niepoczytalnych i w tym sensie nieodpowiedzialnych za swoje czyny. Rolą państwa było izolowanie ich od zdrowej reszty społeczeństwa i leczenie z wykorzystaniem instrumentów psychiatrycznych i hormonalnych.

Wiele uwagi problematyce homoseksualizmu poświęcano w krajach faszystowskich i reżimach autorytarnych. Zwraca się uwagę na analogiczne związki między homofobią a polityką faszystowskich Niemiec, Włoch, wojskowych junt w Grecji, Chile, czy Argentynie, komunistycznych reżimów, m.in. Związku Radzieckiego i Kuby, a także państw islamskich[7]. Polityka antyhomoseksualna stanowiła jeden z instrumentów represyjności tych systemów, a jej społeczno-kulturalne źródła, jak kryzys ekonomiczny, polityczny, społeczny i ideologiczny stały u podstaw ich kształtowania i rozwoju. Wreszcie związek ten miał także funkcjonalny charakter, polityka homofobiczna stanowiła bowiem instrument utrzymania i wzmacniania władzy. Dość wspomnieć, że reprezentowany przez te reżimy totalitaryzm moralny nie mógł i nie może tolerować suwerennych zachowań nastawionych na spełnienie indywidualistycznych celów, niemających specyficznie pojętej społecznej, religijnej i narodowej użyteczności, a skierowana przeciwko pewnej mniejszości definicja wroga, posiłkująca się głęboko zakorzenionymi społecznymi stereoptypami, w doskonały sposób wspiera kohezyjny obraz zdyscyplinowanego społeczeństwa, stając się skutecznym kataliztorem niezadowolenia społecznego w sytuacjach politycznych kryzysów systemu.

Język – czym jest homoseksualizm?

W dyskusji na temat istoty homoseksualizmu argumenty przedstawionych wyżej obu teorii przeplatają się z wyraźnie pejoratywnymi epitetami. Homoseksualizm jest więc nazywany „anormalnym zachowaniem”, „anomalią”, „ohydną rozpustą”, „nikczemnością”, „perwersją”, „dewiacją”, „podłym zboczeniem”, „aberracją umysłową”, „moralnym obłędem”, „zarazą”, „psychiczną chorobą”, „zwyrodnieniem popędu płciowego”, „seksualnym wykolejeniem”, „płciowym wynaturzeniem”, czy po prostu „ohydą”. Podczas gdy przepisy prawa karnego, a konkretnie § 175 niemieckiego kodeksu karnego, posługiwały się w tym kontekście wyważoną formułą „zboczenia seksualnego” (widernatürliche Unzucht)[8] organy administracyjne powołane do walki ze zjawiskiem homoseksualizmu były bardziej dobitne: „Homoseksualini mężczyźni są wrogami państwa i tak też należy ich traktować.”[9] – czytamy w wytycznych policji kryminalnej z Kassel z 1937 r. Zaś oficjalny organ NSDAP „Völkischer Beobachter” stwierdzał w sierpniu 1930 r., że ponieważ  homoseksualizm skupia w sobie „wszystkie wredne instynkty żydowskiej natury”, należy „ustawowo uregulować, czym on jest, tzn. podłym zboczeniem i najcięższym przestępstwem, które z całą mocą, poprzez stryczek lub wypędzenie trzeba karać.”[10] Sądy starały się używać bardziej wyważonego języka, chociaż sposób ich argumentacji również zasługuje na uwagę: „Oskarżony nie może powoływać się na fakt, jakoby jego skłonności homoseksualne były wrodzone, a on nie mógł obronić się przed własnymi instynktami. Zgodnie bowiem ze współczesną wiedzą medyczną, nie istnieje wrodzony homoseksualizm, może on zostać jednak przekazany w drodze uwiedzenia, ugruntowany praktyką, a z pomocą dobrej woli przezwyciężony.”[11] Inny sąd stwierdził zaś: „W. jako wykształcony mężczyzna powinien był swoje skłonności homoseksualne zwalczyć.”[12]

Także prasa wniosła wiele do rozwoju nomenklatury dotyczącej homoseksualizmu. Na przełomie 1936 i 1937 r. w czasie procesów przeciwko Kościołowi katolickiemu, a w szczególności zakonom oskarżanym o szerzenie w swych murach homoseksualizmu, prasa tak tytułowała swoje relacje: „Jaskinia rozpusty najgorszego rodzaju”, „Obrazy przerażającej nikczemności”, „Diabeł w sutannie”. Relacje te jednak pozbawione były reporterskiej treści pozostawiając czytelników samych z domysłami i pobudzając ich wyobraźnię takimi przykładowo stwierdzeniami: „z uwagi na potworność wynaturzeń i ich okoliczności niemożliwe jest przedstawienie bliższych szczegółów”[13].

Także najwyżsi rangą przedstawiciele władzy, jak Josef Meisinger, szef utworzonej w 1936 r. Centrali Rzeszy ds. Zwalczania Homoseksualizmu i Aborcji, czy sam Heinrich Himmler, szef tajnej policji Gestapo, poświęcali istocie homoseksualizmu zadziwiająco dużo uwagi, prezentując bardzo oryginalne poglądy na ten temat. Pierwszy z nich w 1937 r. podczas wykładu zatytułowanego: „Walka z aborcją i homoseksualizmem jako zadanie polityczne”[14] stwierdził: „Homoseksualizm nie jest zjawiskiem czasów najnowszych, ale występował u wszystkich narodów i we wszystkich okresach. Wiadomo, że miejsca, z którego homoseksualizm zaczął się rozprzestrzeniać na inne tereny, należy szukać w Azji. Stamtąd poprzez Greków i Rzymian znalazł on swoją drogę w końcu i do Germanów. Trasa jego rozprzestrzeniania wystarczy jednak, by zauważyć, iż homoseksualizm jest całkowicie obcy rasie nordyckiej”[15].

Heinrich Himmler swój stosunek do homoseksualizmu przedstawił najobszerniej w mowie do SS-Grüpenführerów w 1937 r. w Bad Tölz. Wpierw stwierdza nieskromnie, że nie wierzy, „aby jakiekolwiek inny urząd na kuli ziemskiej zebrał tyle doświadczenia w temacie homoseksualizmu i aborcji, co my w Niemczech w Gestapo. Przekonany jestem, że właśnie my jako najbardziej doświadczeni ludzie powinniśmy wypowiadać się w tej kwestii.”[16] Później zaś odkrywa prawdziwą istotę tego zjawiska:

„(…) homoseksualista jest całkowicie chorym psychicznie człowiekiem. Jest słaby, w decydującym momencie okazuje się zawsze tchórzem. Myślę, że czasem podczas wojny potrafi być nawet twardy, ale biorąc pod uwagę cywilną odwagę, są to najbardziej tchórzliwi ludzie na świecie.

Związane z tym jest to, że homoseksualista chorobliwie kłamie. On nie kłamie jednak – by wziąć jaskrawy przykład – jak Jezuita. Jezuita kłamie w jakimś celu. (…)

Jezuita kłamie i ma tego świadomość, nie zapomina nawet na chwilę, że kłamie. W przeciwieństwie do niego homoseksualista kłamie, ale wierzy w to, co mówi.”[17]

Uzasadnienie – czemu zagraża homoseksualizm

W centrum dyskusji o homoseksualizmie, uzasadniającej walkę z tym zjawiskiem, na pierwszy plan wysuwają się zagrożenia, które niesie ono w sferze polityki, kultury i moralności. To one bowiem legitymują instrumenty, jakie władza publiczna uruchamia, by bronić zagrożonych wartości życia społecznego. Wyróżnić możemy 5 podstawowych zarzutów, które podnosi się przeciwko homoseksualistom:

– niemożność, ewentualnie odmowa płodzenia potomstwa, a co za tym idzie osłabienie narodowego potencjału;

zagrożenie dla podstawowej komórki społecznej – rodziny;

– niekontrolowane rozprzestrzenianie się tego zaraźliwego zjawiska na drodze uwodzenia, przede wszystkim młodzieży;

– skłonność do tworzenia się nieformalnych więzi między homoseksualistami, swoistej kliki stojącej w opozycji do reszty społeczeństwa;

– zagrożenie polityczne związane z zakwestionowaniem moralności publicznej, a w konsekwencji rozpad więzi społecznych.

Cytowany już Josef Meisinger tak wyjaśnia pierwszy z wymienionych punktów: „Ponieważ homoseksualiści, jak podpowiada doświadczenie, są do normalnego stosunku płciowego nieprzydatni, jednopłciowe związki odbijają się na potomstwie i powodują nieuchronnie spadek liczby urodzeń. Konsekwencją tego jest osłabienie ogólnej siły narodowej, przez które zagrożone zostają m.in. zdolności wojskowe Narodu.[18]

Narodowosocjalistyczny prawnik Rudolf Klare, który wiele miejsca w swojej pracy naukowej poświęcił homoseksualizmowi, w ten sposób wyjaśnia zagrożenie dla instytucji rodziny, jakie wiąże się z tym zjawiskiem: „Bezpośrednie zagrożenie związków homoseksualnych polega (…) na tym, że homoseksualiści w swoich ´przyjaźniach´ widzą ´konkurencyjną dla małżeństwa instytucję´. W ten sposób niszczą oni naturalną podstawę Narodu, wywracają wszystko, co naturalne, do góry nogami i otwierają drogę do narodowego rozkładu.[19]

W tym kontekście warto zwrócić uwagę, że homoseksualiści w Trzeciej Rzeszy znajdowali się w dość paradoksalnej sytuacji. Nie płodząc dzieci, nie spełniali  swego obywatelskiego obowiązku. Jeśli jednak zdecydowali się na potomstwo, przekazywali dalszym pokoleniem swoje dziedziczne skłonności i tym samym występowali przeciw czystości rasy[20].

Zagrożenie homoseksualizmu, wynikające z jego „zaraźliwego” charakteru, odczytać można  z przytaczanych w 1933 r. przez ówczesnego szefa Gestapo, Rudolfa Dielsa, słów samego Hitlera: Homoseksualizm „zniszczył całkowicie starożytną Grecję. Jak tylko zaczął po niej szaleć, jego zaraźliwe skutki rozprzestrzeniły się (…) na najlepsze i najbardziej męskie charaktery”[21]. Ten aspekt obecny był  także w orzecznictwie sądowym i służył jako uzasadnienie dla zaostrzenia wydawanych kar. W jednym z berlińskich sądów wyrok dwuletniego więzienia uzasadniono tym: „(…) iż oskarżony ze swoimi nienaturalnymi skłonnościami jako kelner stanowi duże zagrożenie dla społeczeństwa. Szczególnie widoczne było to, kiedy wraz ze zmianą przez niego stanowiska pracy wiele osób o podobnych skłonnościach przeszło do nowego lokalu, zapewne po to, by pozostać z nim w kontakcie. Dodać należy, że oskarżony niewiele uczynił, w kierunku stłumienia swoich homoseksualnych skłonności[22]”.

Za szczególne zagrożenie porządku publicznego sądy uznawały młodych prostytuujących się mężczyzn. W 1940 r. w uzasadnieniu wyroku przeciwko 28-letniemu Wilhelmowi G., któremu poza prostytucją przypisano  jeszcze inne przestępstwa, sędziowie z Kolonii napisali: „Przy swoich wielce nienormalnych skłonnościach seksualnych oskarżony prowadzić będzie pasożytnicze życie męskiej prostytutki, jak długo pozwoli mu na to jego wiek. Z biegiem lat natomiast, biorąc pod uwagę wyuzdanie jego anormalnego życia płciowego, stanie się niebezpiecznym ´uwodzicielem´ młodzieży, zwłaszcza, że już teraz udowodnił on swoje niepohamowanie i tym samym stopień zagrożenia, jakie stanowi. (…) W ten sposób klarowna staje się nie tylko bezużyteczność oskarżonego, ale także niebezpieczeństwo dla wspólnoty narodowej, jakie niesie on swoją osobą. Sąd uważa więc, iż ochrona wspólnoty narodowej domaga się dla oskarżonego kary śmierci i zgodnie z § 1 ustawy o zmianie kodeksu karnego z 4.9.1941 r. orzeka taką karę.”[23] Wyrok wykonany został 4 lutego 1944 r. w więzieniu sądowym w Kolonii.

Za pewnego rodzaju obsesję można uznać poczucie strachu budowane na mitach dotyczących nieformalnej solidarności między homoseksualistami i tworzenia się między nimi nieformalnych związków. „Jeżeli w kraju rządzonym przez mężczyzn znajdą Państwo na jakimkolwiek stanowisku mężczyznę o takich skłonnościach, który ma coś do powiedzenia, z pewnością znajdziecie trzech, czterech, ośmiu, dziesięciu i jeszcze więcej osób o tych samych skłonnościach; a to dlatego, iż jeden wlecze ze sobą następnych, i wyrzuca tych kilku normalnych, którzy pośród nich tam są. Normalni zostają wbici w ziemię, cokolwiek zrobią i tak zostaną zniszczeni.[24]” – mówił Himmler we wspomnianej już mowie w Bad Tölz.

Jednak najwięcej miejsca retoryka antyhomoseksualna poświęca zagrożeniu politycznemu, jakie stanowić ma naruszenie moralności publicznej. W artykule „Homoseksualiści jako polityczny problem” Rudolf Klare tak opisał tę kwestię:

Polityczne zagrożenie homoseksualnych mężczyzn polega na:

1. odwróceniu naturalnej pozycji mężczyzny w kobiecą i całkowity rozkład wartości charakterologicznych;

2. zawieszeniu współdziałania między pierwiastkiem męskim i żeńskim oraz wprowadzeniu dekadentyzmu, jako jedynie panującej zasady;

3. zagrożeniu moralnego i etycznego rozpadu wspólnoty narodu i jej centralnych instytucji;

4. dążeniu do sprowadzania kolejnych homoseksualistów w obszar ich zawodowej aktywności, a tym samym niszczeniu podług ich charakteru coraz dalszych obszarów życia publicznego;

5. wspieraniu przeciwników naszego światopoglądu, które to, zważywszy na fakt, iż w Niemczech żyje od 1,5 do 2 milionów homoseksualistów, nie może być ignorowane, ponieważ homoseksualiści są bezwzględnie biegli w zdradzie, krzywoprzysięstwie, kłamstwie i tym podobnym.[25]

Szczególnie charakterystyczne dla zacytowanej retoryki jest podpieranie się naturalnym porządkiem. Klare pisze o „naturalnej pozycji mężczyzny”, „wartościach charakterologicznych”, „pierwiastku męskim i żeńskim”, wreszcie o „narodowej wspólnocie”. Wszystkie te pojęcia jawią się autorowi, wbrew nauce o ewolucyjnym rozwoju ludzkości, jako stałe i wciąż zagrożone przez siły modernistyczne. Istnieje więc pewien idealny świat organiczny, wyrosły niejako z kondycji człowieka, mężczyzny, kobiety, narodu itp. Ten świat istnieje w pewnym zawieszeniu, niezależnie od woli ludzkiej, ale również niesprzecznie z nią. Jego źródło tkwi bowiem w naturze, a normalny człowiek w zgodzie z sumieniem rozwija ten świat, bacząc przy tym ostrożnie na jego fundamenty. Zagrożeniem są zaś ci, którzy nie tyle próbują je burzyć, ale nie chcą żyć podług naturalnych, powszechnych i przez publiczną moralność ustami władzy wyartykułowanych reguł. Na marginesie zaznaczyć można, że słaba to konstrukcja i kiepskie fundamenty, jeśli seksualna orientacja mniejszej części tej wspólnoty grozi jej rozpadem.

Również w wyrokach sądów odwoływano się często do koncepcji moralności publicznej i do ludowego zdrowego rozsądku. W 1939 r. berliński sąd, rozważając kwestię winy oskarżonego, który nie przyznawał się do bycia homoseksualistą i kwestionował popełnienie przez siebie przestępstwa, tak uzasadnił swoją skazującą decyzję: „Rozstrzygającym dla oceny tego pytania [o winę oskarżonego – przyp. JMS] jest oburzenie społeczeństwa, poczucie wstydu i przekonania moralne, które zakorzenione są w dzisiejszym ludowym zdrowym rozsądku. Obronie przyznać należy rację, gdy mówi, że zdania się zmieniają w kwestii, co narusza poczucie wstydu i moralne uczucia w zakresie zmysłowości (…). Jednakże równie prawdziwym jest, iż poglądy pojedynczej współcześnie żyjącej osoby (…) nie są decydujące. (…) Dodatkowo doświadczenie życiowe utwierdza Sąd w przekonaniu, że współczesny ludowy zdrowy rozsądek, w odróżnieniu od stanowiska oskarżonego, widzi w jego zachowaniu uchybienie dobrego smaku i dobrych obyczajów.[26]

Dynamiczne znaczenie pojęcia moralności publicznej oraz wynikające z tego działanie zaostrzonego prawa karnego wstecz, potwierdził w 1937 r. także inny berliński sąd: „Począwszy od narodowej rewolucji i pod rosnącym wpływem narodowosocjalistycznego światopoglądu na przekonania moralne rodaków rozpoczął się silny przełom w zasadniczej moralnej podstawie niemieckiego człowieka. Odtąd seksualne wykolejenia będą surowiej niż dotychczas karane, ponieważ zagrażają rasie i sile państwa. Z tego też punktu widzenia, wcześniej nieobowiązującego, i dzięki uszlachetnionym przez narodowosocjalistyczny światopogląd przekonaniom moralnym Narodu niemieckiego oraz nowemu ujęciu prawnemu zasadniczo każdy czyn seksualny między mężczyznami uznaje się za perwersyjny. Ten proces odnowy moralnej (…) wymagał czasu. Przełom jednak nastąpił i to najpóźniej pod wpływem wydarzeń 30 lipca 1934 r. [chodzi o zamordowanie oskarżonego o homoseksualizm szefa SA Ernsta Röhma i jego najbliższych współpracowników, dokonanego przez członków SS].[27]

Prof. dr W. Grafen von Gleispach, członek Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego widział w homoseksualizmie jeszcze dalsze zagrożenie. W sporządzonym przez niego raporcie z prac komisji czytamy: „(…) ważnym powodem karalności stosunków jednopłciowych jest zafałszowanie życia publicznego, do którego dochodzi, jeśli się tej zarazie zdecydowanie nie przeciwstawi. Ocena osób i ich dokonań w służbie publicznej i w życiu gospodarczym, rozdzielanie stanowisk wszelkiego rodzaju, środki ochronne przeciw nadużyciom, wszystko to opiera się na założeniu, że mężczyzna myśli i czuje po męsku oraz działa z męskich pobudek, a kobieta analogicznie.”[28]

Na zakończenie warto jeszcze zwrócić uwagę, z jak wielką powagą, wręcz manią podchodzono do zjawiska homoseksualizmu, które dla niektórych ideologów systemu narodowosocjalistycznego stanowiło „od dawien dawna fundamentalny problem polityki”[29]. Zagrożenie, które ze sobą niosło, sprawiało, że bierność w jego obliczu w konsekwencji doprowadzić mogło do sytuacji, iż „nasz Naród na tę zarazę umrze”. „Musimy być tego świadomi, że jeśli nadal w Niemczech nie będziemy potrafić zwalczyć tego zwyrodnienia, oznaczać to będzie koniec Niemiec, koniec germańskiego świata.”[30] Himmler zaś na zakończenie swojej mowy w Bad Tölz konstatował: „Największy obłęd, jaki umysł może sobie wyobrazić, rodzi pomylony popęd płciowy. Powiedzieć, że jest to zwierzęce, to obraza zwierząt; zwierzęta takich rzeczy nie robią. Tak więc kwestia prawidłowo zorientowanego popędu to egzystencjalny problem każdego Narodu.[31]

Presja – dyskusja  o karalności homoseksualizmu

W obliczu tak pewnego zagrożenia państwo nie mogło pozostać bierne. Narodowi socjaliści nie tylko uważali, że karalność homoseksualnych czynów należy utrzymać, co więcej, interes ogółu domagał się zaostrzenia środków karnych oraz rozszerzenia znamion czynu przestępnego od skutkowego deliktu uprawiania stosunku płciowego i czynów jemu podobnych (beischlafähnliche Handlung) do generalnej kategorii zboczenia seksualnego.

Na podnoszone zastrzeżenia dotyczące zasadności penalizacji homoseksualizmu ze względu na wątpliwe dobro prawne, które wymagało ochrony, zwolennicy karalności powracali do koncepcji moralności publicznej. W opracowaniu dla Ministerstwa Sprawiedliwości Rzeszy, przygotowanym jeszcze przed reformą kodeksu karnego z 1935 r., tak tłumaczy się sensowność penalizacji: „Nie należy mieć żadnych wątpliwości, iż zdrowy instynkt moralny przeważającej większości Narodu uznałby za niezrozumiałe, gdyby współczesne państwo poprzez zniesienie sankcji karnej uznało za równowartościowe związki homoseksualne. Naród ma przecież prawo do obrony przynajmniej przed najcięższą obrazą jego uczuć moralnych. Dokładnie tak samo jak wymaga się od państwa, by chroniło przed naruszaniem uczuć i przekonań religijnych. W przypadku obrazy uczuć religijnych można z dużo większą pewnością powiedzieć, że, mimo iż nikomu bezpośrednio nie szkodzą, państwo je penalizuje. Dodajmy jeszcze, że dziś bardziej niż kiedykolwiek należy powrócić do przekonania, że stabilność moralnego światopoglądu Narodu stanowi największą gwarancję stabilności państwa. Tak więc § 175 stoi niewątpliwie na straży wymagającego ochrony dobra prawnego.”[32]

Podobnego zdania była Komisja Kodyfikacyjna Prawa Karnego. Również ona za najefektywniejszy instrument ochrony obyczajności narodu, w szczególności kategorii moralności seksualnej, uznawała zaostrzenie karalności czynów homoseksualnych. „Celem musi być silniejsza ochrona seksualnej moralności i sanacja stosunków seksualnych poprzez sformułowanie znamion czynu przestępnego i sankcji karnych. Moralność (w rozumieniu tego tytułu [kodeksu karnego –JMS] w związku z życiem płciowym) należy bowiem do fundamentów pomyślności Narodu. Liczne dyskutowane w tym miejscu zachowania stanowią naruszenie praw pojedynczych osób. Ważniejszym jednak w kontekście tych czynów jest zamach na narodowy porządek publiczny, zagrożenie prawidłowej moralnej postawy Narodu.”[33]

W ten sposób nadano indywidualnemu aktowi płciowemu znaczenie wagi państwowej, zaś prawo karne spełniać miało nowe, dodatkowe funkcje. W swojej kolejnej pracy „Homoseksualizm i prawo karne” z 1937 r. Rudolf Klare tak wyjaśnia ten fenomen: „Prawo karne jest przede wszystkim prawem walki. Jego wrogiem jest każdy, kto zagraża istnieniu, sile i pokojowi Narodu. Nie chodzi wyłącznie o likwidację jednostki naruszającej narodowy porządek, lecz o całkowitą likwidację nosiciela aspołecznego pierwiastka. Kara nie ma być reakcją na popełnione bezprawie, ale długotrwałym mechanizmem samooczyszczającym narodowy organizm”.[34]

Moralność publiczna zyskała więc status nowego źródła prawa. Narodowosocjalistyczny prawnik Roland Freisler na konferencji dla młodych prawników tak streszczał tę kwestię: „Władza Narodu oczekuje, iż stojący na straży prawa [Rechtswahrer – narodowosocjalistyczne określenie adwokatów] maszeruje w kierunku przez nią wyznaczonym (…). Jeśli w partykularnej sytuacji ustawa z racji swojej niedoskonałości lub niezupełności nie przystaje w duchu narodowego porządku moralnego do mającego miejsce zdarzenia, prawo należy wyprowadzić bezpośrednio z ludowego zdrowego instynktu.”[35] Zgodnie z tym duchem, w ramach reformy kodeksu karnego, uchwalono artykuł 2 w brzmieniu: „Odpowiedzialności karnej podlega ten, kto popełnia czyn zabroniony pod groźbą kary przez ustawę lub, który w duchu prawa karnego i ludowego zdrowego rozsądku na ukaranie zasługuje. Jeśli do takiego czynu nie da się zastosować bezpośrednio żadnego przepisu karnego, stosuje się przepis, którego idea jest jemu najbliższa.”

W ten sposób pojęcie „moralności publicznej”, „ludowego zdrowego rozsądku”, „porządku narodowego” itp. stały się słowami wytrychami, których władza użyć może w dowolnej sytuacji, dowolnej dyskusji i zawsze będzie miała rację. Efekt jest taki, iż nie tylko legitymizowała w ten sposób swoje działanie, uzurpując tylko sobie prawo artykułowania tych pojęć, ale w jakimkolwiek sporze sytuowała się na pozycji moralnie uprzywilejowanej – gdyż jako broniącej organicznych, wyrastających z ducha narodu korzeni etycznych.

 Zaznaczyć jednak należy, iż według przedstawicieli narodowosocjalistycznego państwa tak prowadzona polityka okazywała się nadzwyczaj efektywna i dla wielu ozdrowieńcza. Szef Centrali Rzeszy ds. Zwalczania Aborcji i Homoseksualizmu tak donosił o efektach swojej pracy: „(…) dotychczasowe doświadczenia pokazują bezspornie, iż jedynie w przypadku znikomej liczby homoseksualistów mamy do czynienia z faktycznie homoseksualną orientacją, natomiast znakomita większość do określonego momentu zachowywała się bardzo normalnie, później zaś z przesytu życiowych rozkoszy tudzież ze względu na inne czynniki – strach przed chorobami wenerycznymi itp. – uciekła się do takich czynów. Proszę pozwolić mi także wspomnieć, że dzięki surowej dyscyplinie i porządkowi, a także określonym metodom pracy duża część wykrytych homoseksualistów mogła zostać wychowana na użytecznych członków wspólnoty narodowej.”[36] Również narodowosocjalistyczna gazeta „Schwarze Korps” optymistycznie raportowała o efektach pobytu homoseksualistów w obozach koncentracyjnych: „Gdy zmusza się ich do wykonywania pracy – co większości z nich przytrafia się po raz pierwszy w życiu – izoluje pod scisłą kontrolą od `normalnych´ ludzi, uniemożliwia aroganckie odgrywanie przed innymi własnej choroby, zmusza do spostrzeżenia w kontaktach ze współtowarzyszami, a nie przed lustrem, własnych ograniczeń, zmiana następuje z zaskakującą punktualnością. ´Chory´ zdrowieje. ´Nienormalny´ staje się jak najbardziej normalny. Przechodzi jedynie fazę rozwoju, którą zaniedbał w młodości. I tak pozostaje jedynie 2 procent rzeczywiście nienormalnych, którzy tak jak w życiu poza obozem stanowią siedlisko zarazy i stają się urzeczywistnieniem obrzydliwości, którą oczyszcza się jak jeszcze przydatną pszenicę z plew.”[37] Ten karykaturalny obraz więzionych w obozach koncentracyjnych homoseksualistów potwierdził już po wojnie nazistowski biolog R. Höß, pod którego nadzorem izolowani oni byli w KZ Sachsenhausen. Höß opisuje, iż homoseksualistów wysyłano do najcięższej pracy fizycznej, a podsumowując efekty konstatuje: „Jednym ciosem zaraza była zniszczona.”[38] Dla wyjątkowo upartych homoseksualistów biegli medyczni zalecali natomiast kastracje, do czego w większości przypadków sędziowie się przychylali[39].

Karalność lesbijek

Stosunek do karalności lesbijek w Trzeciej Rzeszy był pochodną ich społecznego statusu. Z jednej strony rola kobiet w życiu społecznym, zgodnie z wymogami sformułowanej przez Himmlera koncepcji „państwa mężczyzn” (Männerstaat) była marginalna, z drugiej strony, dzięki swojemu potencjałowi rozrodczemu i funkcji wychowywania, dzieci stanowiły niezwykle ważny element społeczeństwa. Mimo iż homoseksualna miłość kobieca nigdy nie została poddana karze, dyskusja na ten temat dobitnie pokazała charakter relacji społecznych i status kobiety w narodowosocjalistycznym państwie. Uwagę zwraca brak w tej dyskusji pejoratywnych i obraźliwych epitetów, co było nagminne, gdy dyskutowano o homoseksualistach. Dominujący jest jednak protekcjonistyczny ton i niejako brak wiary w istnienie głęboko zakorzenionej orientacji homoseksualnej kobiet.

Jednym z niewielu zwolenników penalizacji zachowań lesbijskich był Rudolf Klare. Inaczej jednak, niż miało to miejsce w przypadku homoseksualizmu między mężczyznami, głównym jego argumentem było niewywiązywanie się przez kobietę z jej obowiązków wobec społeczeństwa. „Homoseksualizm kobiet zasadniczo uznać należy za zachowanie karalne, gdyż niszczy on organiczne wartości i odciąga kobietę od kręgu jej narodowych obowiązków.”[40] „Nie ma co do tego wątpliwości, że jednopłciowe praktyki nie są cechą charakterologiczną żadnej niemieckiej kobiety. Są one natomiast powszechnie pogardzane jako niemoralne. Miłość lesbijska stoi w sprzeczności z postępem rasistowskiego systemu wartości i nie może rościć sobie prawa do bycia pasterką niemieckiego dziedzictwa. Dlatego niezrozumiałym jest, dlaczego kobiece stosunki homoseksualne mają pozostać niekaralne.”

Dr. Schäfer, przedstawiciel Ministerstwa Sprawiedliwości i członek Akademi Prawa Niemieckiego, przygotowującej w 1936 r. prace Komisji ds. Politiki Ludnościowej, był zdecydowanie innego zdania. Brak konieczności penalizacji homoseksualizmu kobiet, a nawet jej szkodliwość, wyjaśniał w następujący sposób: „Zagrożenie uwiedzenia jest nawet w przypadku rzeczywistych skłonności lesbijskich nieporównywalnie mniejsze niż przy męskim homoseksualizmie, ponieważ można zasadniczo założyć, że uwiedzona kobieta nie zostaje na stałe odciągnięta od normalnego współżycia seksualnego, tylko pozostaje populacyjnie nadal użyteczna. Poza tym praktykowanie przez kobietę tego wynaturzenia nie narusza jej psychiki w takim stopniu jak u mężczyzny i dlatego nie stanowi tak wielkiego zagrożenia dla państwa.”[41] Josef Meisinger zaś jeszcze inaczej tłumaczył brak potrzeby karalności lesbijek: „Fakt, że znacząca część płci żeńskiej znajduje się obecnie w swoistej potrzebie seksualnej, jest niezaprzeczalny. Największa część dziewcząt mających kontakty lesbijskie nie jest (,,,) w żadnym stopniu nienormalnie zorientowana. Jeśli tylko stworzy się im możliwość wypełnienia określonego przez naturę obowiązku, na pewno nie zawiodą.”[42]

Obcokrajowcy

Znamienny dla polityki antyhomoseksualnej Trzeciej Rzeszy i dla stosowanej w jej ramach retoryki jest stosunek do czynów homoseksualnych popełnianych przez obcokrajowców. Nawet jeśli sądy w swoim orzecznictwie różnie oceniały tę okoliczność, to sposób argumentacji dobitnie ukazuje podejście władzy publicznej do tego zagadnienia, a szczególnie ideologiczne fundamenty takiej polityki.

 Fakt, że oskarżony był żydem i popełnił czyn homoseksualny razem z aryjczykiem, był niewątpliwie podstawą zwiększenia wymiaru orzeczonej kary. „Jako okoliczność zaostrzającą karę sąd uznał, że M. jako żyd dopuścił się zboczenia seksualnego z aryjczykiem, i tym samym w największym stopniu naruszył przekonania rasowe niemieckiego Narodu.”[43] – napisano w uzasadnieniu wyroku berlińskiego sądu.

Natomiast narodowość 37 letniego kelnera, Jugosłowianina, uznana została przez berliński sąd w wyroku z 1943 r. za okoliczność łagodzącą. Sędziowie argumentowali w następujący sposób: „Odnośnie do wymiaru kary zwrócono uwagę, że oskarżony był dotychczas niekarany. Ponadto zawarte w niemieckim prawie zasady nie są jeszcze dla niego jako byłego obywatela jugosłowiańskiego, którego ojczyzna dopiero niedawno ponownie włączona została do Rzeszy, wyrazem myślenia i uczuć, jak musi to mieć miejsce w przypadku wychowanego w narodowosocjalistycznym światopoglądzie niemieckiego mężczyzny. Ciężar własnego uchybienia nie mógł tym samym oskarżonemu być w pełni świadomy.”[44]

Dalszym dylematem, przed jakim stawali urzędnicy niemieccy, była adopcja polityki antyhomoseksualnej Trzeciej Rzeszy na terenach okupowanych. Podczas, gdy czyny dokonywane przez Niemców nie budziły wątpliwości i domagały się analogicznej kary, popełnianie przez rodzimych mieszkańców przestępstw obyczajowych stawiało administrację przed pytaniem o celowość takiego działania. Sensem penalizacji tych czynów była bowiem ochrona narodu niemieckiego, a nie mniej wartościowej ludności nieniemieckiej. Rozwiązanie tego problemu w okupowanej Polsce przyszło z samego Ministerstwa Sprawiedliwości Rzeszy, który w poufnym liście do wszystkich prokuratorów generalnych nakazywał: „Przy ustalaniu kar przeciw Polakom należy wziąć pod uwagę, czy stosowana norma niemieckiego prawa karnego służy w pierwszej linii narodowi niemieckiemu, oraz czy czyn skierowany jest przciw niemieckiemu czy polskiemu Narodowi. Zagrożenie dla Narodu niemieckiego nie istnieje na przykład wówczas, kiedy Polka dokonuje aborcji lub dopuszcza się zabójstwa dziecka bądź Polacy tej samej płci uprawiają czyn nierządny.”[45] Dalej jednak mowa jest o tym, iż takie przypadki traktować należy łagodniej, chyba że czyny popełnione przez Polaków bezpośrednio zagrażają Niemcom, na przykład wobec osób zawodowo trudniących się aborcją.

Pół roku później na pismo Martina Bormanna, kwestionującego nieistnienie zagrożenia dla Narodu niemieckiego, wynikające z przestępstw obyczajowych dokonywanych przez Polaków, w szczególności czynów homoseksualnych, i krytykującego odstępowanie od ich karania[46], minister sprawiedliwości Rzeszy odpowiadał: „Ponadto zgadzam się z Pańską opinią, że w przypadku aborcji lub zabójstwa dziecka dokonanego przez Polkę, a także w przypadkach czynów z § 173, 174 nr 1 oraz 175b kodeksu karnego dokonywanych przez polskich sprawców, nie ma konieczności ich systematycznego ścigania, chyba że sposób popełnienia czynu karalnego oraz publikacja tej informacji stanowiłyby zagrożenie obejmujące także niemiecką ludność.”[47]

Człowiek i jego seksualność a państwo

Aby lepiej odczytać antyhomoseksualną retorykę w Trzeciej Rzeszy, warto przyjrzeć się także jej ideologicznej podstawie, która wynika nie tylko z irracjonalnej homofobii, ale przede wszystkim z logicznej konsekwencji schematu relacji między państwem, człowiekiem i jego seksualnością. Okazuje się bowiem, że, jakkolwiek okrutnie by to nie brzmiało, polityka antyhomoseksualna narodowosocjalistycznego reżimu była racjonalną pochodną założeń, które w Trzeciej Rzeszy stanowiły fundament porządku społecznego i politycznego.

 „Suprema lex salus populi![48] Dobro wspólne przed dobrem jednostki! [org.: Gemeinnutz vor Eigennutz!]” – takimi dwoma paremiami NSDAP zatytułowała swoją odpowiedź na zapytanie organizacji homoseksualnej, skierowanej do wszystkich partii przed wyborami parlamentarnymi w 1928 r., o stosunek do § 175 kodeksu karnego. To bardzo znamienny tekst, gdyż wykracza daleko poza zagadnienie homoseksualizmu i szkicuje założenia, z których wyrasta narodowosocjalistyczna polityka. Czytamy więc tam: „Nie jest konieczne, abyś ty, czy abym ja żył, ale konieczne jest, żeby żył niemiecki Naród. A żyć może ten, kto pragnie walczyć, żyć znaczy bowiem walczyć. Walczyć zaś może tylko ten, kto jest dojrzały. Dojrzały zaś jest ten, kto jest przyzwoity, przede wszystkim w miłości. Nierządne to: wolna miłość i nieokiełznanie. Dlatego odrzucamy ją, jak odrzucamy wszystko, co szkodzi naszemu Narodowi. Kto myśli o męsko-męskiej lub żeńsko-żeńskiej miłości, jest naszym wrogiem. Wszystko, co osłabia nasz Naród, zamienia go w zabawkę dla naszych wrogów – odrzucamy, wiemy bowiem, że życie to walka i wariactwem byłoby myśleć, że ludzie wpadają sobie bratersko w ramiona. Historia natury uczy nas czegoś innego. Silniejszy ma prawo. I silniejszy w konfrontacji ze słabszym zawsze postawi na swoim. Dziś to my jesteśmy słabsi. Patrzmy tylko, a niedługo to my będziemy silniejsi. Tak może stać się jednak, gdy będziemy się rozmnażać. Dlatego odrzucamy wszelki nierząd, przede wszystkim męsko-męską miłość, ona zabiera nam ostatnią możliwość uwolnienia naszego Narodu z niewolniczych więzów, którymi jesteśmy dzisiaj spętani.”[49]

Przytoczony tekst dobitnie ukazuje relację między człowiekiem a wspólnotą, narodem i państwem, która legła u podstaw narodowosocjalistycznej ideologii. Wspólnota jest, zgodnie z tym obrazem, wartością samą w sobie, a jej interes ma pierwszeństwo przed prawami jednostki. To nie państwo jest dla człowieka, ale człowiek dla państwa. To on ma przede wszystkim obowiązki wobec wspólnoty. A najważniejszy z nich to płodzenie dzieci, które pozwala wygrać odwieczną walkę z innymi narodami. W takiej rzeczywistości klarowna jest rola mężczyzny i kobiety. Mężczyzna ma płodzić i walczyć, kobieta jest zaś rodzicielką i wychowującą dzieci matką. W takim świecie dla homoseksualistów nie ma oczywiście miejsca, Bowiem nie tylko nie wypełniają swoich obowiązków wobec społeczeństwa, ale dodatkowo obrażają moralność publiczną. Stanowią więc powszechne zagrożenie, które należy usunąć.

Za tak opisaną rzeczywistością stoi jeszcze jedno założenie charakterystyczne dla państw totalitarnych, a mianowicie, że seksualność człowieka nie jest jego prywatną sprawą. Himmler tak tłumaczył tę kwestię: „Wśród homoseksualistów są tacy, którzy reprezentują następujący punkt widzenia: to, co robię, nikogo nie obchodzi, to jest moja prywatna sprawa. Wszystkie jednak rzeczy z zakresu płciowości nie są niczyją prywatną sprawą, lecz mają dla Narodu znaczenie życia i śmierci, stanowią o jego mocarstwowości lub o podległości.”[50] Inny polityk, Leonardo Conti, tuż po wybuchu II wojny światowej rozszerzał dodatkowo tę myśl ostrzegając: „Nikt w narodowosocjalistycznych Niemczech nie ma prawa do uznania za rzecz prywatną, osobistą swojej pracy czy swojego zdrowia, z którymi może robić, co mu się żywnie podoba. Tak jest nawet w czasie pokoju, a tym bardziej w czasach wojny!”[51]

 Zgodnie z taką totalną wizją, seksualność człowieka powinna być jedynie środkiem do wyznaczonego przez państwo celu. A biorąc pod uwagę wizję dziejów świata, jako niekończącą się walkę wspólnot ludzkich, to właściwie stwierdzić można, że seksualność poza jej prenatalną funkcją przeszkadza, nie jest bowiem kompatybilna z zaprezentowaną wyżej kondycją człowieka znajdującego się w stałej, agresywnej konfrontacji, której celem jest dominacja w świecie.

 Okazuje się jednak, że narodowosocjalistyczny reżim w pierwszych latach swojego istnienia tolerował część homoseksualnych zachowań, wymagając w zamian nieograniczonej lojalności wobec systemu. W magazynie wydawanym przez Nukowo-humanistyczny Komitet Magnusa Hirschfelda, „Mitteilungen des WhK”, należącym do SA, czytelnik tak charakteryzował atmosferę w pracy: „U nas decydują wyniki. (…) Znam wielu kolegów, o których `się wie´. Najważniejsze to, aby wypełniali swoje obowiązki, co zaś robią w domu albo na sianie, nikogo nie obchodzi.”[52] Szczególnie kariera Ernsta Röhma świadczy o tym, że do pewnego stopnia homoseksualizm, przynajmniej w początkach Trzeciej Rzeszy, niekoniecznie wykluczał z narodowosocjalistycznego społeczeństwa. Jak pisał Burkhard Jellonnek, niemiecki historyk badający losy homoseksualistów w nazistowskich Niemczech, życie prywatne stawało się sprawą publiczną wówczas, gdy zachowania jednostki przekraczały granice, które wyznaczały najistotniejsze podstawy narodowosocjalistycznego światopoglądu. Kiedy tak się działo, decydował oczywiście Hitler[53]. Stąd takie zaskoczenie w przypadku zabójstwa Röhma. Jeśli jednak homoseksualizm sprzeczny był z moralnością publiczną, to należało zniszczyć go przede wszystkim w przestrzeni publicznej, bowiem świadomość jego istnienia obrażała społeczną obyczajność i podtapiała autorytet władzy. Każdy „publiczny homoseksualista”, żyjąc wbrew dyrektywom systemu, stawał się jego wrogiem. Manifestował wszak istnienie indywidualnych, a więc niezależnych od państwa potrzeb. Na to totalitaryzm nie mógł się zgodzić.

Zabójstwo Röhma pokazuje jeszcze jedną stronę  antyhomoseksualnej polityki Rzeszy, a mianowicie wspomnianą we wstępie i charakterystyczną także dla innych reżimów faszystowskich i autorytarnych instrumentalizację homoseksualizmu. Orientacja seksualna Röhma była bowiem od dawna tajemnicą poliszynela, a jego likwidacja nastąpiła wówczas, gdy pojawił się interes polityczny, mogący zostać łatwo ukryty pod zarzutem sprzeniewieżenia się moralności publicznej. Także w tzw. procesach zakonnych(Klosterprocesse) przeciw Kościołowi katolickiemu rzekomy homoseksualizm księży i zakonników stał się przede wszystkim instrumentem walki z Kościołem.

 Po zabójstwie Röhma narodowi socjaliści zaostrzyli swą politykę wobec homoseksualistów. Szczególnie obawiano się ich we własnych szeregach. Członkom nazistowskich organizacji groziły dużo wyższe kary niż zwykłym obywatelom. Himmler nakazał nawet, aby wszystkich członków SS, którzy byli homoseksualistami, po odbyciu orzeczonej przez sąd kary, wysyłać do obozów koncentracyjnych, a następnie zabijać w czasie próby ucieczki[54]. Wymowny jest natomiast fakt, że w 1937 r. wydał on zarządzenie, które nakazywało wystąpić z uprzednim wnioskiem o zezwolenie na każdorazowe aresztowanie aktorów lub artystów, chyba, iż zostali złapani na gorącym uczynku[55].

„Zboczenie seksualne” po II wojnie światowej

Koniec Trzeciej Rzeszy nie oznaczał końca § 175[56], który utrzymał się pomimo reform prawa karnego dokonanych tuż po wojnie. W konsekwencji między rokiem 1953 a 1965 policja zarejestrowała ponad 100 tys. homoseksualnych przestępców. Między rokiem 1950 a 1965 rocznie skazywano prawie 2800 homoseksualistów[57]. Dopiero od 1965 r. w obliczu zbliżającej się reformy prawa karnego zmalała represyjność organów władzy publicznej. W swojej zaostrzonej przez nazistów wersji § 175 obowiązywał do 1969 r., kiedy został złagodzony, choć, jak argumentował ówczesny minister sprawiedliwości dr. Ehmke, dekryminalizacja pewnych czynów nie oznacza moralnej aprobaty dla już niepodlegających karze zachowań[58]. Całkowicie dyskryminacja osób homoseksualnych w kodeksie karnym zniesiona została dopiero w 1994 r.

W 1957 r. Federalny Sąd Konstytucyjny w Karlsruhe uznał[59] § 175, w brzmieniu uchwalonym przez narodowych socjalistów, za zgodny z konstytucją, a w szczególności z zawartą w jej art. 3 zasadą równości wobec prawa. Sąd orzekł podobnie w 1973 r.[60], jeśli chodzi o § 175 w jego złagodzonej wersji, ale w 1976 r. Wyższy Sąd Administracyjny w Münster potwierdził zgodność z prawem decyzji zakazującej organizacji homoseksualnej agitacji publicznej na jednej z ulic handlowych[61].

Dopiero w 1985 r. prezydent Niemiec Richard von Weizsäcker po raz pierwszy wymienił homoseksualistów jako ofiary narodowego socjalizmu. Minęło 15 lat zanim w 2000 r. Bundestag przeprosił homoseksualistów za cierpienia, które spotkały ich w Trzeciej Rzeszy, i kolejne 2 lata, kiedy w 2002 r. uchwalono ustawę, na mocy której wyroki z lat nazizmu wydane na podstawie §175 zostały uchylone[62].

Zakończenie

Wszelki dyskurs ideologiczny, także na temat homoseksualizmu, napotyka na fakty, przed którymi wspomniane systemy polityczne nie mogą przejść obojętnie, a co ważniejsze, nie mogą ewoluować, gdyż to oznacza ich kapitulację. Jednak z pomocą zawsze może przyjść język. Język, który nazywa, nie po to by nazwać, ale po to, by ocenić. Język, który ocenia, lecz nie po to, by oceniać, ale po to, by zniszczyć.

Takim instrumentem jest zawsze retoryka antyintelektualna, odwołująca się do bliżej niezdefiniowanego „zdrowego ludowego rozsądku” (gesundes Volksempfinden), któremu nadaje się rangę pierwszeństwa przed, jak powiadał główny ideolog Trzeciej Rzeszy Alfred Rosenberg, „bezkrwistym intelektualistycznym rumowiskiem czysto schematycznych systemów”[63]. Tak powstaje pojęcie „prawdy organicznej”, w której Victor Klemperer upatruje jedną z podstaw retoryki nazizmu. „W miejsce jednej i powszechnie obowiązującej prawdy, przeznaczonej dla jakiejś urojonej powszechnej ludzkości, wchodzi ´prawda organiczna´, która wyrasta z krwi danej rasy i tylko dla tej rasy zachowuje ważność. Tej organicznej prawdy nie wymyśla i nie rozwija intelekt, nie polega ona na wiedzy rozumowej, jest zawarta ´w tajemniczym centrum duszy narodu i rasy´”[64]. Zostaje ona dodatkowo rozwinięta w pojęciu „światopogląd” (Weltanschauung), rozumianym jako „wyższy rodzaj zdolności do posiadania przekonań w obrębie nieskończoności”, „widzenie okiem wewnętrznym, intuicja, objawienie właściwe religijnej ekstazie”, i wreszcie „wizja zbawcy, który jest źródłem prawa życia naszego świata”[65].

Klemperer zwraca także uwagę na źródłosłów pojęcia „światopogląd”. „To, co wyraża słowo anschauen, nie ma nic wspólnego z myśleniem: człowiek myślący czyni coś dokładnie przeciwnego, odrywa swoje zmysły od przedmiotu, dokonuje abstrakcji; nie jest to też sprawa samego oka jako organu zmysłowego. Oko tylko widzi. Słowo anschauen jest w języku niemieckim zarezerwowane dla czynności (czy stanu – nie wiem, jak mam to nazwać) rzadszej, bardziej podniosłej, pełnej niejasnych przeczuć: oznacza widzenie, w którym uczestniczy wewnętrzna istota człowieka patrzącego i jego uczucie, widzenie, które pozwala widzieć więcej niż tylko zewnętrzną stronę oglądanego przedmiotu, które w tajemniczy sposób obejmuje również jego sedno, jego ´ducha´.[66]

To sprawia, że dyskutując na temat homoseksualizmu, można odwołać się do źródeł naturalnych, tkwiących w odwiecznym ludowym rozsądku, wyrastającym ze społecznego instynktu, którego stosunek do homoseksualistów jest jednoznaczny. Odwołać można się po prostu do „moralności publicznej”, totalnej broni, jaką dysponuje reżim mający problemy z prawną bądź intelektualną legitymizacją własnych działań. Dysponuje on tym samym nie tyle argumentami i racją logiczną, lecz czymś dużo bardziej doniosłym, legitymacją prawnonaturalną, wręcz sakralną, czerpiącą swoje źródło w ponadintelektualnym obrębie mistycznej i duchowej nieskończoności.

Literatura

G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993.

B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974.

J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003.

A. Pretzel, Wegen der zu erwartenden hohen Strafe. Homosexuellenverfolgung in Berlin 1933-1945, Berlin 2000.

A. Pretzel (Hrsg.), NS-Opfer unter Vorbehalt. Homosexuelle Männer in Berlin nach 1945, Münster 2002.

B. Jellonek, Homosexuelle unter dem Hakenkreuz. Die Verfolgung von Homosexuellen im Dritten Reich, Paderborn 1990.

B. Jellonek (Hrsg.), Nationalsozialistischer Terror gegen Homosexuelle: verdrängt und ungesühnt, Paderborn 2002.

T. Bastian, Geschichte einer Verfolgung, München 2000.

R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977.

H.-G. Stümke/R. Finkler, Rosa Winkel, Rosa Listen. Homosexuelle und „Gesundes Volksempfinden“ von Auschwitz bis heute, Reinbek bei Hamburg 1981.

R. Klare, Homosexualität und Strafrecht, Hamburg 1937.

V. Klemperer, LTI. Notatnik filologa, Kraków 1983.

 


[1]    H.-G. Stümke/R. Finkler, Rosa Winkel, Rosa Listen. Homosexuelle und „Gesundes Volksempfinden“ von Auschwitz bis heute, Reinbek bei Hamburg 1981, s. 290.

[2]    B. Jellonek, Homosexuelle unter dem Hakenkreuz. Die Verfolgung von Homosexuellen im Dritten Reich, Paderborn 1990, s. 19-20.

[3]    J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s. 25-26.

[4]    Tamże, s. 27.

[5]    R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977, s. 88-90.

[6]    Tamże, s. 88.

[7]    Tamże, s. 300-307.

[8]    § 175 kodesu karnego Rzeszy (Reichsstrafgesetzbuch) z 1871 r.: „Zboczenie seksualne uprawiane między osobami płci męskiej bądź między ludźmi a zwierzętami podlega karze więzienia; orzeczona może zostać również utrata praw honorowych.” § 175 kodeksu karnego (Strafgesetzbuch) z 1935 r.: „Mężczyzna, który uprawia nierząd z innym mężczyzną lub się takiemu nierządowi poddaje, podlega karze więzienia. Jeżeli sprawca w czasie popełnienia czynu nie ukończył 21 lat, Sąd może w szczególnie lekkich przypadkach odstąpić od wymierzenia kary,.” W ramach reformy prawa karnego z 1935 r. kodeks karny został uzupełniony o § 175a, który wymieniał zaostrzone kwalifikacje czynów homoseksualnych, np.: przy wykorzystywaniu stosunku podległości zawodowej, nierząd z nieletnimi itp., które podlegały karze do 10 lat ciężkiego więzieia karnego (Zuchthaus).

[9]    Załącznik dyrektywy policji kryminalnej z Kassel z 11 maja 1937 r., cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 130.

[10]   H.-G. Stümke/R. Finkler, Rosa Winkel, Rosa Listen. Homosexuelle und „Gesundes Volksempfinden“ von Auschwitz bis heute, Reinbek bei Hamburg 1981, s. 96.

[11]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 117756.

[12]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 122557-59.

[13]   Kölnische Volkszeitung Nr. 140 z 24 maja 1937 r., cytat za: J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s. 39.

[14]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 147.

[15]   Tamże, s. 148.

[16]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 95.

[17]   Tamże, s. 96.

[18]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 151.

[19]   R. Klare, Hoheitsträger, kennst du diese?, Hoheitsträger 1 (1937), Heft 2, s. 25.

[20]   J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s.30.

[21]   R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977, s. 309.

[22]   Wyrok 3. Wielkiej Izby Karnej (3. Große Strafkammer) z 2 września 1938 r., Hauptstaatsarchiv Düsseldorf-Kalkum, Rep. 112/15392.

[23]   Hauptstaatsarchiv Düsseldorf NW, Rep. 174/276 Bd. II und II.

[24]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 96.

[25]   R. Klare, Die Homosexuellen als politisches Problem. 2. Teil: Die weibliche Homosexualität, Der Hoheitsträger 3 (1938), s. 17.

[26]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 121644.

[27]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 031986-89.

[28]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 100.

[29]   Tamże, s. 148.

[30]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 97.

[31]   Tamże, s. 104.

[32]   Opracowanie dla Ministerstwa Sprawiedliwości Rzeszy, notatka asesora Oyena prawdopodobnie z 1934 r. dot. karalności „zboczenia seksualnego”, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 50-51.

[33]   Fragment raportu z prac urzędowej Komisji Prawa Karnego, autor: Prof. Dr. W. Grafen von Gleispach, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 97.

[34]   R. Klare, Homosexualität und Strafrecht, Hamburg 1937, s. 122.

[35]   A. Pretzel, Wegen der zu erwartenden hohen Strafe. Homosexuellenverfolgung in Berlin 1933-1945, Berlin 2000, s. 102-103.

[36]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 153.

[37]   Schwarze Korps z 4 marca 1937 r., cytat za: R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977, s. 316.

[38]   Tamże, s. 317.

[39]   A. Pretzel, Wegen der zu erwartenden hohen Strafe. Homosexuellenverfolgung in Berlin 1933-1945, Berlin 2000, s. 103.

[40]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 153; por.: R. Klare, Die Homosexuellen als politisches Problem. 2. Teil: Die weibliche Homosexualität, Der Hoheitsträger 3 (1938), s. 17.

[41]   Protokół z posiedzenia Podkomisji ds. przygotowania prac Komisji ds. Politiki Ludnościowej Akademii Prawa Niemieckiego (Akademie für Deutsches Recht) z 2 marca 1936 r., cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 101.

[42]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 153.

[43]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 31986-89.

[44]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 122331.

[45]   Poufne pismo Ministra Sprawiedliwości Rzeszy z 22 stycznia 1941 r. do prokuratorów generalnych dotyczące postępowania karnego przeciwko Polakom, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 263.

[46]   Pismo Szefa Kancelarii Partii, Martina Bormanna, do Ministra Sprawiedliwości Rzeszy z 3 czerwca 1942 r. w sprawie ścigania przestępstw aborcyjnych i obyczajowych na terenach zaanektowanych do Rzeszy, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 265.

[47]   Odpowiedź Ministra Sprawiedliwości Rzeszy na pismo Szefa Kancelarii Partii (por. przyp. 46) z 30 czerwca 1942 r., cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 267.

[48]   Łac. Dobro ludu najwyższym prawem!

[49]   Pismo NSDAP z 14 maja 1928 r., cytat za: R. Klare, Homosexualität und Strafrecht, Hamburg 1937, s. 149.

[50]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 94.

[51]   L. Conti, Volksgesundheit als Kriegswaffe. Sechs Jahre Hauptamt für Volksgesundheit der NSDAP, Deutsches Ärzteblatt 70 (1940), s. 292.

[52]   H.-G. Stümke/R. Finkler, Rosa Winkel, Rosa Listen. Homosexuelle und „Gesundes Volksempfinden“ von Auschwitz bis heute, Reinbek bei Hamburg 1981, s. 108.

[53]   B. Jellonek, Homosexuelle unter dem Hakenkreuz. Die Verfolgung von Homosexuellen im Dritten Reich, Paderborn 1990, s. 61.

[54]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 97.

[55]   Zarządzenie Heinricha Himmlera z 29 października 1937 r. dotyczące zatrzymywania aktorów i artystów podejrzanych o uprawianie czynów homoseksualnych, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 179.

[56]   Dotyczy także § 175a (zob. przyp. 8).

[57]   J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s. 218.

[58]   R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977, s. 92.

[59]   Wyrok Federalnego Sądu Konstytucyjnego, BVerfGE 6, 389.

[60]   Wyrok Federalnego Sądu Konstytucyjnego, BVerfGE 36, 41.

[61]   Wyrok Wyższego Sądu Apelacyjnego (Oberverwaltungsgericht) w Münster z 15 marca 1976 r.

[62]   J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s. 11.

[63]   V. Klemperer, LTI. Notatnik filologa, Kraków 1983, s. 114.

[64]   Tamże, s. 115.

[65]   Tamże, s. 162.

[66]   Tamże, s. 113.

2000px-Pink_triangle.svg

Potencjalny numer jeden :)

Czy jakiekolwiek inne państwo zabiega do takiego stopnia o przyjaźń Polski? Czy też może nasi tradycyjni, lecz odlegli i rzadziej się z nami widujący przyjaciele jak Francja, USA czy Wielka Brytania, raczej opierają się na suchszej poprawności w kontaktach z Warszawą? Jeśli zaś tak jest, to dlaczego nie jest przyjęte w polskiej koncepcji dyplomatycznej, jako rodzaj elastycznej doktryny, aby to Niemcy u progu drugiego dziesięciolecia XXI wieku uznać za sojusznika, partnera i – nie ma już przeciwwskazań dla użycia tego słowa – przyjaciela Polski numer jeden na arenie międzynarodowej?

W dyskursie medialnym i politycznym na temat stosunków polsko-niemieckich dominują od kilku lat tematy, które można wspólnie zakwalifikować do przedziału realnych lub urojonych problemów i potencjalnych zadrażnień pomiędzy obydwoma krajami. Zjawisko to wiąże się, zapewne nie tylko czasowo, z pojawieniem się w polskiej debacie publicznej hasła budowy IV RP.

Nie należy przy tym czynić zarzutu np. mediom, że nie wracają nazbyt często do niewątpliwych zasług Niemiec wobec Polski, w postaci pomocy na jej drodze do integracji ze strukturami politycznymi świata zachodniego, NATO i Unią Europejską. Zasług, które wynikają ze stałego zaangażowania i „promocji” polskiej kandydatury do tych instytucji, od spotkania w Krzyżowej począwszy, na ostatnich godzinach negocjacji przedakcesyjnych w Kopenhadze skończywszy. Od wstąpienia do UE w 2004 roku w istocie decydentów i opinie publiczne po obu stronach granicy mają prawo zajmować kwestie związane z przyszłością współpracy, a jak podkreślają sami Niemcy w swoim dyplomatycznym dyskursie na temat Polski, nasz kraj jest od niemal siedmiu lat pełnoprawnym członkiem i partnerem w Unii Europejskiej. Wejście na tę wspólną płaszczyznę zakończyło więc pewien etap w dwustronnych kontaktach, skończyła się rola Niemiec jako „adwokata” Polski względem mniej entuzjastycznie spoglądających na owo wschodnie rozszerzenie Unii partnerów. Proces nowej definicji tego partnerstwa napotkał jednak na pewne przeszkody, których być może nie dostrzeżono w atmosferze europejskiej euforii lat 2002-2004.

Duży wysiłek

Zetknięcie się dominującego w Berlinie pragmatyzmu z idealizmem Warszawy spowodowało, być może nieuniknione, zgrzyty, na których skupiła się uwaga mediów. Szkoda, że rzadko wspominają one o innym wymiarze stosunków polsko-niemieckich, bardziej lokalnym, ale nie mniej konkretnym dla zwyczajnych obywateli. Szereg przedsięwzięć pokazuje trwający nadal, bardzo duży dyplomatyczny i instytucjonalny wysiłek Niemiec na rzecz dalszej poprawy stosunków z Polską. Spod utartych formułek o doskonałym stanie dwustronnych stosunków wyłania się głęboko zakodowana w niemieckiej klasie politycznej i społecznych elitach potrzeba, aby zmienić, jeszcze udoskonalić rzeczywistość, którą obrazowała zawarta w 1991 roku umowa o „dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy”. Nie było w jej tekście mowy o przyjaźni, ponieważ stan emocji i postrzeganie zachodniego sąsiada 20 lat temu w Polsce raczej na tak odważną deklarację nie pozwalało. 20 lat później właśnie polska przyjaźń jawi się jako rzeczywista potrzeba Niemców. Naturalnie w dużej mierze wynika to nadal ze świadomości historycznej winy i czysto ludzkiej potrzeby katharsis. Ale z punktu widzenia wielu nowych pokoleń, które przyszły na świat w ostatnich trzech-pięciu dziesięcioleciach, jest to potrzeba zorientowana przede wszystkim na przyszłość, oparta na trzeźwym i praktycznym spojrzeniu na świat i woli jak najlepszego urządzenia tej części świata, które może nastąpić tylko wspólnymi siłami.

Z tego punktu widzenia należy spojrzeć na następujące fakty. Polskie gminy, miasta i powiaty zawarły najwięcej partnerstw z odpowiednikami w Niemczech. Jeśli nie liczyć Francji, w której chyba każda niemiecka gmina znalazła swojego partnera pewnie około 50 lat temu, także dla Niemiec liczba partnerstw samorządowych z Polską jest największa, mimo iż proces ten na serio można było uruchomić dopiero po 1989 roku. W roku 2009 miało miejsce około 900 projektów współpracy na poziomie szkół wyższych, za Odrą studiuje 12 000 polskich studentów. W ramach Polsko-Niemieckiej Współpracy Młodzieży w rozmaitych programach wzięły udział ponad dwa miliony ludzi. Niemiecka Wspólnota Badawcza DFG intensywnie rozwija działalność w Polsce, czego wyrazem jest przyznawana co dwa lata Nagroda Kopernika dla jednego polskiego i jednego niemieckiego naukowca za zasługi dla rozwoju obustronnej współpracy naukowo-uniwersyteckiej. We Frankfurcie nad Odrą działa Uniwersytet Europejski Viadrina. Obieranie Warszawy za pierwszy cel oficjalnych wizyt zagranicznych po wyborze stało się zwyczajem w przypadku prezydentów federalnych Niemiec, również obecny minister spraw zagranicznych Guido Westerwelle z FDP odwiedził Polskę natychmiast po zaprzysiężeniu w październiku 2009 roku. Wszystkie te działania są wyrazem pragnienia ugruntowania bardzo bliskich relacji z Polską. Znana jest koncepcja budowy tej przyjaźni na wzór pojednania niemiecko-francuskiego. Jednak w przypadku Polski nie można na razie mówić o podobnym do Francji potencjale ekonomicznym czy politycznym. Dlatego warto zaznaczyć, że poziom sympatii demonstrowanej ze strony Niemiec wobec Polski wydaje się ponadproporcjonalny względem interesów, które kraj ten może tutaj zrealizować.

Celem tego tekstu nie jest próba przekonania kogokolwiek, że Polska w stosunkach zagranicznych powinna „postawić na Niemcy”. Dyplomacja i kształtowanie przyszłości europejskiej to nie wyścig konny czy igrzyska olimpijskie. Jak każdy inny kraj, Polska powinna rozwijać wielostronne, owocne stosunki z jak największą liczbą państw świata. Z każdym krajem Europy powinna znaleźć płaszczyznę szczególnych stosunków, unikatowych z punktu widzenia partnera, pogłębiać przyjaźnie i zażyłości. Tekst ten nie służy także temu, aby namawiać do odwrócenia obecnej polskiej polityki zagranicznej o 180 stopni. Nie ma takiej potrzeby, jako że co najmniej od 2007 roku jest ona może mało odkrywcza, ale rozsądna i poukładana. Zamysł polega na tym, abyśmy w Polsce chętniej dostrzegali wszystkie te niemieckie wysiłki, dobrą wolę i sympatię (owszem, trochę podszytą pobłażliwością), a może przede wszystkim ich zmieszanie i zakłopotanie za każdym razem, gdy pojawia się groźba jakiegoś nieporozumienia albo sporu. I usilną determinację (poza kilkoma wyjątkami), aby sytuacjom takim przeciwdziałać i jak najszybciej usuwać ich skutki. Warto w kontekście postępowania naszego zachodniego sąsiada wobec nas od 22 lat (a w zasadzie, uwzględniając specyfikę wcześniejszych uwarunkowań, nawet dłużej) zadać sobie następujące pytanie: Czy jakiekolwiek inne państwo zabiega do takiego stopnia o przyjaźń Polski? Czy też może nasi tradycyjni, lecz odlegli i rzadziej się z nami widujący przyjaciele jak Francja, USA czy Wielka Brytania, raczej opierają się na suchszej poprawności w kontaktach z Warszawą? Jeśli zaś tak jest, to dlaczego nie jest przyjęte w polskiej koncepcji dyplomatycznej, jako rodzaj elastycznej doktryny, aby to Niemcy u progu drugiego dziesięciolecia XXI wieku uznać za sojusznika, partnera i – nie ma już przeciwwskazań dla użycia tego słowa – przyjaciela Polski numer jeden na arenie międzynarodowej?

Lekcje historii

Wymagałoby to pewnie dokończenia swoistego mentalnościowego procesu, który trwa w naszych głowach od kilkunastu z górą lat, co dobitnie pokazuje spadający na łeb na szyję odsetek Polek i Polaków skłonnych uznać Niemcy za źródło potencjalnego (rozumianego na kilka sposobów, przecież nie tylko militarnie) zagrożenia dla Polski, a także coraz mniejsza liczba osób deklarujących niechęć wobec narodu niemieckiego. Pokochaliśmy Steffena Möllera, wielu polubiło Angelę Merkel. Ale proces nie jest dokończony. Doświadczenie historyczne nadal tworzy, często wręcz na poziomie podświadomości, pewną barierę. Pomimo tego, że nie ma ani dziś, ani w dającej się jakoś prognozować przyszłości 30-50 lat, żadnych przesłanek do obaw, że demony przeszłości, w rozumieniu wszystkiego tego, co określa się jako nacjonalizm, ksenofobię i szowinizm, mogłyby się rozbudzić w Niemczech i przybrać ostrze antypolskie, pewna doza niepewności względem przyszłości pozostaje. Nadal daje się ją odczuć, nie tylko w kręgach na zawsze uwięzionych na własne życzenie w świecie tego rodzaju obsesji. Polska jest krajem, który raz po razie doświadczał politycznych i militarnych ciosów z rąk sąsiadów i dlatego podejście charakteryzujące się ograniczoną ufnością w intencje innych podmiotów (w zasadzie wszystkich, nie tylko Niemiec i Rosji) jest stałym czynnikiem w procesie decyzyjnym polskich elit. Jak słusznie zauważa Alexander Plahr w tym numerze „Liberté”!, Polsce nie wystarcza to, że partner nie ma zupełnie żadnego zamiaru robić nam krzywdę, dla pewności wolimy, aby – najlepiej sam – pozbawił się środków, możliwości uczynienia tego.

Dla tego „defektu” (który jednak okaże się atutem, gdyby jednak coś… gdzieś… kiedyś…) zwłaszcza Niemcy powinni wykazać zrozumienie. Dlatego, bardziej niż przez wzgląd na samo meritum, ich postawa w kwestii budowy gazociągu Nord Stream wywołała rozczarowanie. Z drugiej strony jednak, odpowiedzialni i rozsądni liderzy polskiej opinii publicznej powinni także jasno stwierdzić, tak aby na tak bezsensowną dyskusję nie tracono już tutaj czasu, że nie ma w Niemczech warunków dla odrodzenia się postaw nacjonalistycznie antypolskich. Przebudowa niemieckiej mentalności w latach 1960-1990 była tak głęboka, że powrót do przeszłości jest wykluczony. Mogą nastąpić jedynie inne, nowe, niekorzystne zjawiska, jak rozbudzenie niechęci skierowanej wobec imigrantów wywodzących się spoza łacińskiego kręgu cywilizacyjnego. To jednak problem neutralny dla stosunków polsko-niemieckich, dotyczący poza tym całej Europy zachodniej, a Niemiec wręcz w mniejszym stopniu aniżeli Francji, Holandii czy Danii. Analizując przyczyny naszej rezerwy i nieufności w 2011 roku, warto spojrzeć w lustro i otwarcie spytać się, ile w tym naprawdę jest jeszcze roztropnej zapobiegliwości, a ile rozedrgania opisywanego w podręcznikach wiktymologii.

Przeszkoda historyczna dla rozwoju stosunków polsko-niemieckich zmaterializowała się w ubiegłej dekadzie w postaci działalności środowiska niemieckich wysiedleńców z terenów Polski, które znalazły się w naszych granicach za sprawą polityki ZSRR. W tym kontekście trzeba na początku podkreślić, że jest to bardzo zróżnicowane środowisko. Na podkreślenie zasługuje też fakt, że bardzo liczne są przypadki działaczy, także należących do Związku Wypędzonych BdV, którzy angażują się w polsko-niemiecki proces pojednania i budowy przyjaźni na poziomie lokalnym. W dawnych miejscach zamieszkania swoich rodzin składają wizyty, nawiązują kontakty ze społeczeństwem obywatelskim, wspomagają proces powstawania partnerstw samorządowych i angażują czas i pieniądze w działalność charytatywną. Natomiast inna część tego środowiska, malejąca, ale nadal obecna w debacie, przyjmuje postawy przeciwstawne, cierpi na „chorobę” rewanżyzmu. Do ich wiadomości zależności przyczynowo-skutkowe, leżące u podstaw wysiedleń, także dotarły, ale udają, że ich nie rozumieją. Skrajne środowiska polityczne istnieją w każdym kraju i póki pozostają marginesem, nie powinno się im dodawać sił i czynić z nich element składowy procesów na poziomie państw i narodów. Marginalność tzw. Powiernictwa Pruskiego potwierdziło sądowe rozstrzygnięcie w sprawie jego pozwów o restytucję mienia. Orzeczenie to było przewidywane przez szereg autorytetów prawniczych od samego początku, co jednak nie powstrzymało niektórych uczestników debaty przed nagłośnieniem tej inicjatywy i uczynieniem poważnego problemu ze zjawiska niepoważnego. Podobny problem pojawił się i przeszedł do historii także w Polsce. U nas skrajnie prawicowa partia, poza tym, że skrajnie antyeuropejska i homofobiczna także w neoendeckim duchu antyniemiecka, dotarła nawet do ław rządowych, a jej lider został dopuszczony na newralgiczne stanowisko ministra edukacji.

Polska i jej rząd ma ograniczony wpływ na to, w jaki sposób skrajne środowiska w Niemczech zechcą upamiętnić wysiedlenia. Dzięki wsparciu w zasadzie wszystkich sił politycznych w Berlinie uzyskaliśmy prawo głosu w debacie o formule oficjalnego upamiętnienia. Jednak prywatne inicjatywy tych ludzi pozostają poza wpływem polskich oczekiwań. Nie one są jednak ważne z punktu widzenia stosunków polsko-niemieckich. W tym kontekście ważną kwestią jest mądre kształtowanie procesów edukacyjnych w Niemczech. Ważne jest, aby pokolenia urodzone już wiele lat po 1945 roku poznały uczciwą, prawdziwą i opartą na liberalno-demokratycznych wartościach interpretację historii. Ta zaś nie pozostawia żadnych niedomówień. Tutaj istotne są prace nad wspólnym, polsko-niemieckim podręcznikiem historii, który miałby być realnie użytkowanym narzędziem pedagogicznym, a nie tylko wydarzeniem dyplomatyczno-medialnym. Edukacja jest kluczowa, ponieważ w Niemczech dorasta już trzecie, jeśli nie czwarte pokolenie, które nie ma powodu odczuwać osobistej winy za narodowy socjalizm i drugie, które rzeczywiście odrzuca ewentualną sugestię, że jakąś winę ponosi. W następnych dekadach będzie następował dodatkowo, naturalny wszędzie na świecie, proces „schładzania” żałoby po ofiarach zbrodni wojny i totalitaryzmu. Pokolenia przemijają, za jakiś czas nie będzie na świecie nikogo z generacji dzieci sprawców. We Francji żywa jest ciągle pamięć ofiar pierwszej wojny światowej, ale rany z roku 1870 to już na chłodno analizowana historia. Pomimo skali zdarzeń, także i wydarzenia drugiej wojny światowej uzyskają kiedyś taki status – w roku 2080, a może 2100? To jeszcze daleko, jednak długofalowa myśl o budowaniu wspólnej przyszłości w Europie zakłada pamięć o tym, dlaczego jesteśmy razem. Lekcje historii pokazujące konsekwencje bycia osobno najlepiej się do tego nadają. Teraz, gdy emocji jest jeszcze dużo, a naoczni świadkowie są wśród nas, jest najlepszy czas na opracowanie dobrej metody nauczania młodych Niemców o tym okresie w historii, już bez wzbudzania w nich poczucia winy i obciążania ich sumienia, ale celem podtrzymania wiedzy i przyjętych w dzisiejszym świecie poglądów na temat wojny, dyktatury, nacjonalizmu, zniewolenia i ich konsekwencji. Być może nie jest to najgorszy temat dla odnowienia tradycji prac w formule trójkąta weimarskiego.

Szersza perspektywa

Obecność dwóch państw trzecich jako czynników wpływających na relacje polsko-niemieckie jest także istotna. Pierwszym jest naturalnie Rosja, co do której Niemcy przyjmują postawę czysto pragmatyczną, zaś Polska przeciwnie. Stosunki polsko-rosyjskie to skomplikowana materia, która będzie się nadal komplikować. Tutaj można jedynie podjąć kwestię ich wpływu na relację Polski i Niemiec. Pragmatyczne podejście Niemiec, kraju, którego największym atutem jest gospodarka, a konkretnie rozwój technologiczny i siła eksportowa, do Rosji jako wyśmienitego partnera biznesowego, należy przyjąć do wiadomości. W imię ideałów czy demokracji w Gruzji, niemiecka opinia publiczna nie jest skłonna do pozbawienia swojej gospodarki ważnego impulsu rozwojowego i do zaryzykowania kryzysu ekonomicznego na dużą skalę. Podejście Niemiec ma zalety (historia uczy, że im większy poziom powiązań handlowych, tym mniejsze prawdopodobieństwo konfliktu zbrojnego; poza tym na handlu z Rosją wymiernie korzysta gospodarka całej Europy) i wady (uwzględnienie oczekiwań Rosji oznacza pożegnanie się z myślą o otwartych drzwiach do NATO dla wszystkich krajów, które spełnią wymagania i wyrażą taką wolę). Z Rosją, taką jaką ona jest, trzeba będzie żyć. Niemcy przyjmują do wiadomości własne (całego Zachodu) ograniczenia w zakresie możliwości wywierania politycznego wpływu na Rosję. Te ograniczenia, po wygranej „zimnej wojnie”, trzeba będzie coraz bardziej do wiadomości przyjmować, gdyż z każdą kolejną dekadą środki Zachodu będą coraz szczuplejsze. Niestety.

Warto, być może (jako wieloletni zwolennik „stanowczej” polityki wobec Rosji sam nie jestem do tego całkowicie przekonany), część pragmatyzmu Niemców zaadaptować także i w Polsce. Dwie refleksje warto przyjąć. Po pierwsze, chcemy wolności i demokracji na wschód od naszych granic, aby czuć się bezpieczniej. Najlepiej by było, gdyby demokratyczna była po prostu sama Rosja. Ale czy to rozwiązałoby wszystkie nasze problemy wynikające z jej sąsiedztwa? Wątpliwe. Albo byłaby to nowa wersja słabej, sypiącej się Rosji demokratycznej lat Borysa Jelcyna, która nie przetrwałaby długo, a w międzyczasie spowodowała wzrost zagrożenia zorganizowaną przestępczością i terroryzmem, albo byłaby to nowoczesna, demokratyczna Rosja, nie mniej pewna siebie, asertywna i stanowcza od dzisiejszej Rosji autorytarnej. Rządzona skutecznie przez Kasjanowa, Kasparowa, Chodorkowskiego czy nawet Jawlińskiego, Rosja tak samo korzystałaby na arenie międzynarodowej ze swoich gospodarczych atutów, tak samo chętnie układałaby polityczne puzzle w małych, słabych, sąsiednich krajach, choćby w imię własnego bezpieczeństwa (czyż nie bawią się w to od ponad półwiecza ultrademokratyczne Stany Zjednoczone?). Taka Rosja byłaby także twardym partnerem i zupełnej pewności dostaw surowców energetycznych, np. w wypadku konfliktu interesów, Polska także mogłaby przy niej nie mieć. W końcu, demokratyczna Rosja zapewne zachowałaby państwową własność koncernów w branżach strategicznych, co od czasu wdrożenia w Polsce strategii „narodowych championów” chyba także nasz rząd doskonale rozumie.

Po drugie, na ile prawdopodobne jest tak naprawdę dziś zagrożenie militarnego ataku Rosji na Polskę? Strategia ograniczonej ufności karze rzec: prawie zero. Może istnieje jakaś możliwość eskalacji zakończonej „incydentem” czy prowokacją. Nietrudno jednak dostrzec, że właśnie dalsze zbliżenie z Niemcami dodatkowo redukuje to minimalne zagrożenie. Nie tylko w wymiarze ekonomicznym i handlowym, gdzie Niemcy będą uczestniczyć w unijnym systemie „solidarności energetycznej”. Także w geopolitycznym wymiarze, gdzie pomiędzy Niemcami a Rosją występuje dziś współuzależnienie technologiczno-surowcowe, nie opłacałoby się Moskwie eskalować konfliktu z najbliższym przyjacielem głównego partnera handlowego i „konia”, na którego postawiła w planowanym procesie modernizacji infrastrukturalnej kraju.

Stany Zjednoczone to drugi z krajów trzecich, o znaczącym wpływie na relacje Polski i Niemiec. Tak jak od Niemców życzylibyśmy sobie większej ostrożności w kontaktach handlowych z Rosją, tak Niemcy od nas życzyliby sobie w latach 2002-2009 większej woli konsultacji naszych kontaktów politycznych z USA na forum ogólnoeuropejskim. W moim przekonaniu, z dobrego powodu. Tak jak trudno przyjąć krytykę z Berlina pod adresem polskiej ostrożności, a nawet przewrażliwienia wobec Rosji, tak zupełnie zrozumiała jest dezaprobata wobec bezkrytycyzmu, z jakim polskie elity polityczne wsparły, niezgodną pod wieloma aspektami z wartościami UE, ryzykowną politykę amerykańskich neokonserwatystów. Dziś, gdy skutki, jak i „cała prawda” o biznesowych przyczynach wyprawy na Irak jest znana, warto byłoby przyznać, że udział w niej był błędem.

Numer 1

Te cztery bariery trzeba przezwyciężać. Wpływ USA, za sprawą nowej, powszechnie akceptowanej w Europie przez wszystkich partnerów polityki zagranicznej prezydenta Baracka Obamy, jak i powoli wyczerpujący się problem politycznej postawy wysiedleńców (duża zasługa wicekanclerza Westerwelle, który powstrzymał ambicje szefowej BdV) będą odgrywać już mniejszą rolę. Problem oporów wynikających z historii będzie stopniowo słabnąć, w tempie typowym dla procesów socjologicznych. Najbardziej paląca kwestia Rosji natomiast powinna skłaniać do zbliżenia Polski do Niemiec, wzrost zaufania do i ze strony Berlina da nam bowiem większy wgląd i transparentność jego ekonomicznych relacji z Moskwą, a także, potencjalnie, może przyczynić się do redukcji naszych sporów ze wschodnim sąsiadem w dłuższej perspektywie 8-10 lat.

Niemcy mogą i powinny zostać przez nas uznane za partnera i przyjaciela numer 1 na arenie międzynarodowej. W kontekście wspólnego projektu europejskiego należy zachować świadomość, że Niemcy posiadają tutaj określone, własne interesy, a Unia służy im do dodatkowego zwiększania potencjału gospodarczego. Ważnym narzędziem ich polityki jest euro i budżet UE. W obydwu tych przypadkach jednak najbliższe lata wydają się być czasem szczególnie łatwego formułowania wspólnych interesów. Pomimo iż Niemcy są największym płatnikiem do budżetu Unii, w mniejszym stopniu na szczycie swojej listy priorytetów umieszczają cięcia jego wolumenu, o czym bardzo głośno mówi Wielka Brytania, Holandia czy Szwecja. Także w zakresie dystrybucji tych środków Niemcy będą w debacie o następnej perspektywie budżetowej do pozyskania jako adwokat hojnego obdzielenia funduszy strukturalnych, a nawet wspólnej polityki rolnej. Z drugiej strony, Polska powinna chętnie wesprzeć Niemcy w debacie o przyszłym kształcie strefy euro. Znów, pójście drogą rygorów fiskalno-zadłużeniowych jest dla kraju o dość solidnych finansach, jak Polska, lepsze niż preferowane przez Francję „euroobligacje”, które spowodowałyby wyższe koszty obsługi długu publicznego i w Niemczech, i w Polsce.

W sprzyjających warunkach sprawowania władzy w Niemczech przez FDP i CDU/CSU, zaś w Polsce przez PO, warto więc podjąć wyzwanie silniejszego związania się Polski z Niemcami. Zawierałoby to w sobie doktrynę popierania przez Polskę Niemiec (i odwrotnie) w ramach UE. Naturalnie różnice interesów będą występować i w żadnym wypadku nie może chodzić o wyłączanie krytycznego myślenia. Jednak można by uzgodnić zasadę prowadzenia a priori dwustronnych konsultacji każdorazowo, gdy pojawią się różnice preferencji pomiędzy Warszawą a Berlinem, zaś przy ich braku – automatyczne wzajemne poparcie.

Niemców i Polaków różni podejście do instytucji państwa. Jesteśmy w większym stopniu romantykami i chętnie stosowalibyśmy więcej idealizmu i pryncypialności w dyplomacji. Zresztą, bliska współpraca może zaowocować nie tylko podniesieniem się polskiego poziomu pragmatyzmu, ale i niemieckiego poziomu aksjologicznej stanowczości. Większa otwartość Polski na rozwiązania budzące dotąd, nie zawsze uzasadnione, obawy może pociągnąć za sobą pewne przesunięcie przez Niemcy czerwonej linii, za którą z przyczyn etycznych wygłoszą swoje non possumus. Polakowi i Niemcowi, pomimo wszystkich stereotypów, łatwo jest się ze sobą zaprzyjaźnić, bo kulturowo mają zaskakująco wiele cech wspólnych. W imię tego i własnej przyszłości, warto pójść w tym kierunku.

Piotr Beniuszys – politolog i socjolog. Członek zespołu redakcyjnego i autor licznych publikacji w „Liberté!”. Przygotowuje rozprawę doktorską na temat ideologicznej ewolucji zachodnioeuropejskich partii liberalnych. Ostatni przewodniczący Unii Wolności w Gdańsku (2005 r.), do 2009 roku działacz Partii Demokratycznej. Pracownik referatu kultury w Konsulacie Generalnym RFN w Gdańsku.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję