Prozelityzm, demokratyzm i inni wrogowie :)

Regulacje prawne odnoszące się do aksjologicznych wyborów podejmowanych przez człowieka w jego sferze prywatnej i intymnej, ukształtowane na podstawie oczekiwań i rozeznania demokratycznej większości, są z gruntu rzeczy pozbawione legitymacji i nie do przyjęcia w zakresie, w jakim wprowadzają zakazy i nakazy.

Idea umowy społecznej jest jednym z najpierwotniejszych konceptów teoretycznych, do których od samego początku odwoływał się liberalizm. Nie tylko dlatego, że jednym z jej teoretyków był John Locke. Także dlatego, że akcentuje ona liberalne praźródła wszelkich interakcji międzyludzkich: indywidualizm, wolny wybór, racjonalizm, przywiązanie do ustalonych zasad i ich minimalizm. Czy można sobie wyobrazić bardziej liberalny mit założycielski ludzkich instytucji zbiorowościowych, takich jak społeczeństwo i państwo?

Na początku była umowa

Oto w hipotetycznym „stanie pierwotnym” ludzie są sami sobie panami, niezwiązani żadnymi prawami, przymusami, zakazami, nakazami, słowem: regulacjami. Nie angażując się w żadne formy współdziałania, są oni jednak także pozbawieni ochrony przed innymi ludźmi, którzy mogą postanowić zamachnąć się na ich życie, wolność lub własność. Jest to sytuacja niebezpieczna, ponieważ nie każdy jest w stanie zawsze samodzielnie się obronić. Z tego powodu ludzie podejmują decyzję o przystąpieniu do zrzeszenia i powołaniu instytucji, które w pewnym momencie kształtują strukturę zwaną przez nas państwem. Jest to decyzja racjonalna w sytuacji nierówności w zakresie zdolności indywidualnej obrony oraz wielkości posiadanej własności. Kluczowe jest jednak teoretyczne ujęcie jej jako umowy, do której przystępuje się, z natury, dobrowolnie. Umowa opiera się dodatkowo na konkretnych regułach i ustaleniach, których strony są w dalszym ciągu zobowiązane przestrzegać. Oznacza to, że jednostkowy człowiek-strona umowy świadomie rezygnuje z swej pełnej swobody, aby zapobiec skutkom pełnej swobody (samowoli) innych ludzi, którzy niesieni złą namiętnością mogą wyrządzić mu krzywdę. Rezygnuje jednakże tylko z określonego zakresu swojej uprzednio pełnej wolności i tylko tej jej części, która musi zostać poświęcona tak, aby wspólnotowa struktura ochronna mogła skutecznie pełnić swoją funkcję. Nie ma żadnych przesłanek, aby w późniejszym funkcjonowaniu władzy państwowej rozumnie zakładać, że władza ta została upoważniona do idącego głębiej ograniczania wolności obywateli. W rezultacie władza państwa, zwłaszcza państwa liberalno-demokratycznego (różne dyktatorskie uzurpacje zazwyczaj są, już w swojej genezie, opartą na przemocy formą wypowiedzenia umowy społecznej i zaprowadzenia niewoli), posiada legitymizację dla działań władczych (legislacyjnych, egzekucyjnych, kontrolnych i innych) wyłącznie w zakresie procesów będących treścią lub pokłosiem relacji międzyludzkich. Nie posiada jednakowoż żadnej legitymizacji dla działań regulatorskich w zakresie procesów stanowiących sferę życia jednostkowego i prywatnego (intymnego) jednostki ludzkiej. Przynajmniej nie na fundamencie konstruktu umowy społecznej.

http://www.flickr.com/photos/apeirophilia/3762573211/sizes/m/
by apeirophilia

Skoro tak, to jak to się stało, że we współczesnych państwach demokratycznych za coś oczywistego uznaje się prawo parlamentu do stanowienia ustaw pozbawionych legitymacji z umowy społecznej? Istotny wydaje się tu splot dwóch antyliberalnych konstruktów teoretycznych, które we współczesnym świecie zachowują nadal bardzo dużą żywotność. Są nimi prozelityzm i demokratyzm.

Musisz uwierzyć…

Prozelityzm należy tutaj rozumieć bardzo szeroko. Nie chodzi tylko o działalność misjonarską mającą na celu zmianę religii przez ludzi jej poddawanych. Dopóki taki prozelityzm nie łączy się przymusem i przemocą, stanowisko liberalne i umowa społeczna nie mają wobec niego żadnych zarzutów. Przeciwnie jest on ważnym i cennym narzędziem na rynku modeli i stylów życia, gdzie funkcjonuje wolna konkurencja pomiędzy istniejącymi alternatywami. Chodzi o prozelityzm całych systemów aksjologicznych, których wierzenie religijne czasami jest podstawą, czasami tylko wycinkiem, czasami jest zaś nawet nieobecne, a które to systemy są ukształtowane w taki sposób, aby wolną konkurencję na rynku modeli i stylów życia wyeliminować. Aksjologia ta jest zaprojektowana jako wiara dla całej wspólnoty lub całego społeczeństwa państwowego. Zamysłem jej utworzenia jest idea kształtowania społeczeństwa silnie homogenicznego, zwartego, karnego i posłusznego. Posłusznego w ostatecznym rozrachunku władzy świeckiej, które aksjologią czy też religią dysponuje za pośrednictwem „sojuszu tronu z ołtarzem” lub bezpośrednio poprzez ustanowienie kościoła państwowego z personalną unią władzy politycznej i duchowej. Pragnienie eliminacji zjawiska pluralizmu wartości, norm, postaw i stylów życia ze społeczeństwa państwowego generuje, pełniącą rolę szantażu i karty przetargowej, tendencję do uzależnienia inkluzji we wspólnotę i objęcia danej jednostki ochroną przed zagrożeniami jej gotowością do konformizacji. Deklarowana konformizacja musi jednak w tych warunkach podlegać usankcjonowaniu i kontroli, a ponieważ normy moralne regulują zarówno zakres relacji międzyludzkich, jak i sferę życia prywatnego jednostki, to legislacja i kontrola Państwa-Kościoła wkracza w oba zakresy. Umowa społeczna zostaje jednostronnie zmieniona, zaś strona druga postawiona przed faktami dokonanymi.

Wyłania się z tego naturalnie obraz dyktatury i tyranii, z jakim od dawna nie mamy w sumie do czynienia w naszym kręgu cywilizacyjnym. Automatycznie odrzuca się dzisiaj przecież zarzuty dotyczące arbitralnych działań władzy państwowej lub ograniczania wolności jednostki koronnym argumentem o pochodzeniu tejże władzy z wolnego wyboru obywateli. „Władza podsłuchuje milion obywateli rocznie? Czyni to nie dlatego, że część jej struktury ułatwia sobie tak pracę, ale dlatego, że została wybrana w wyborach i uzyskała na to zgodę obywateli. Zakazuje in vitro? Nie dlatego, że takie jest stanowisko jednego z kościołów, ale dlatego, że tak wielu wierzących polityków uzyskało mandaty poselskie w wyborach. To jest OK”. Demokratyzm staje się źródłem legitymizacji dla wszelkich posunięć władzy, na jakie się tylko zechce zdecydować. Także dla tych, które w sposób najbardziej oczywisty nie znajdują legitymizacji w formule umowy społecznej.

… bo większość wierzy

Demokratyzm jest koślawym i niewystarczającym argumentem przeciwko krytyce arbitralności władzy naruszającej postanowienia umowy społecznej. Owszem, można przyjąć, że ukazuje, iż działania władzy nie są jednostronne, jako że wybory są źródłem przynajmniej wyrozumianej hipotezy o poparciu większości obywateli dla decyzji władzy. Rzecz w tym, że stronami umowy społecznej są wszystkie jednostki, a demokratyzm daje władzy tytuł, aby wbrew woli części (mniejszości) z nich pogwałcać postanowienia umowy, o ile zgadza się na to inna część (większość). Umowa wolnych podmiotów z fazy „stanu pierwotnego” nie zakładała jednak możliwości zrzeczenia się przez niektórych obywateli prawa o decydowaniu o tej części spraw, które dotyczą wyłącznie ich samych (formuła Johna Stuarta Milla), na rzecz innych obywateli. Demokratyzm w przewrotny sposób, sugerując zmienność większości, usiłuje podważyć tę linię krytyki, wskazując, że poszkodowani będą w przyszłości mieli możliwość zmienić podjęte wbrew umowie społecznej regulacje. To prawda, ale w żaden sposób nie zmienia faktu naruszenia umowy, które obniża poziom zaufania publicznego, generuje silne emocje polityczne, poddaje w wątpliwość realne funkcjonowanie państwa prawa i rodzi zachętę, aby obecna mniejszość po uzyskaniu pozycji większościowej „zrewanżowała się” dawnym ciemiężycielom także poprzez naruszenie umowy społecznej, tyle że w inny, raniący tym razem tamtą stronę, sposób.

W swoich pracach ciekawe ćwiczenie zaproponował John Rawls. Szeroko omawiana była jego koncepcja „zasłony niewiedzy”. Umieszczając się za tą „zasłoną”, człowiek wyobraża sobie, iż nie posiada żadnej wiedzy o społeczeństwie, w którym przyjdzie mu żyć, gdy „zasłona” zostanie za moment podniesiona. Wie tylko, kim jest on sam, zna swoje wartości, religię, światopogląd. Posiada wiedzę o istnieniu innych systemów wartości i wyznań, ale nie może ocenić, jak będą wyglądać stosunki większościowe pomiędzy konkurencyjnymi światopoglądami. Rawls sugerował, że będąc w takim położeniu, każdy racjonalnie myślący człowiek wybrałby zasady współżycia społecznego zgodnie z modelem liberalnym. Wybór innego modelu stanowiłby bowiem kolosalne ryzyko. Owszem, fanatyk religii x mógłby mieć nadzieję, że łut szczęścia sprawi, że znajdzie się w swoim społeczeństwie państwowym w wyraźnej większości. Wówczas mógłby sięgnąć po gratyfikację w postaci utworzenia państwa wyznaniowego, o jakim marzy. Ale czy wybrałby taki antyliberalny porządek, skoro istnieje za „zasłoną” ryzyko, że większość w jego społeczeństwie zyskają fanatyczni wyznawcy religii y, którzy zaprowadzą państwo wyznaniowe obcego mu kościoła, a jego poddadzą dyskryminacji, odbiorą mu wolność praktykowania wierzenia, a może nawet wtrącą do więzienia, podadzą przymusowej konwersji, albo po prostu zabiją? Wybór liberalny, a więc wybór pluralizmu światopoglądowego, równości i wolności wyznania, państwa prawa oraz wolności indywidualnej wyrażającej się w swobodzie kształtowania naszej sfery prywatnej i intymnej jest po prostu najbezpieczniejszym wyborem za „zasłoną niewiedzy”, nawet dla religijnych fanatyków. Nie zagrają oni co prawda o pełną stawkę, ale unikną ryzyka totalnej klęski. Ludzi niefanatycznych dotyczy to oczywiście tym bardziej. Skoro zaś w naznaczonej nienaturalnym wręcz obiektywizmem sytuacji „zasłony niewiedzy” liberalizm umowy społecznej jest wyborem optymalnym czy nie jest on takim wyborem w każdej innej sytuacji? Na pewno jest najsprawiedliwszy. Stając za „zasłoną” ludzie w zasadzie cofają się do „stanu pierwotnego”, gdzie także nie posiadają wiedzy o aksjologicznych poglądach całej społeczności. W obu przypadkach w umowie zrzeszeniowej dążą przede wszystkich do zachowania osobistej autonomii, prawa wyboru i wolności sumienia, tym samym przyznając te swobody innym na zasadach równości wobec prawa, nawet jeśli owi inni pielęgnują poglądy i postawy w ich ocenie zdrożne, odstręczające, niepojęte, obce, fatalne, szkodliwe dla samych owych innych.

Nie masz prawa regulować

Regulacje prawne odnoszące się do aksjologicznych wyborów podejmowanych przez człowieka w jego sferze prywatnej i intymnej, ukształtowane na podstawie oczekiwań i rozeznania demokratycznej większości, są z gruntu rzeczy pozbawione legitymacji i nie do przyjęcia w zakresie, w jakim wprowadzają zakazy i nakazy. Niemożność ograniczania wolności jednego człowieka przez drugiego jest jedynym zakazem, który znajduje tutaj zastosowanie na fundamencie umowy społecznej. Inne są z natury rzeczy pogwałceniem praw obywatelskich. Musimy sami to pojąć, aby w bardziej zdecydowany sposób bronić swoich praw, aby tą zmianę nastawienia i większą determinację dostrzegły także elity władzy politycznej i powstrzymały się od ograniczania naszej wolności. Jak bowiem pokazuje przykład inwigilacji obywatela przez współczesne państwo polskie, która nie tylko nie słabnie, a ulega wzmocnieniu przez np. planowany zakaz sprzedaży kart telefonicznych typu pre-paid anonimowo, słaba reakcja zachęca demokratycznego Lewiatana do antywolnościowej ekspansji. Jak to się kończy pisał Friedrich August von Hayek w „Drodze do zniewolenia”. Socjalizmem o rysach autorytarnych i klerykalnych.

Pytania o zachodnią cywilizację :)

  1. 1.        Społeczno-ekonomiczne źródła słabości Zachodu

 

1.1.            Która kropla wody przelała dzban? O kryzysie finansowym

jako podrzuconym fałszywym tropie

 

Wśród wyznawców lewicowych – czy szerzej: kolektywistycznych – idei, a także w popularnych mediach, wśród rozmaitych lewackich radykałów (antyglobalistów, ekowojowników i rozmaitych „oburzonych”), a także wśród polityków popularne jest przekonanie, że to współcześni Shylockowie, chciwi bankierzy, spowodowali kryzys finansowy, którego konsekwencją stała się recesja i to właśnie z powodu ratowania gospodarek (w tym owych chciwych bankierów) przed katastrofą kraje zachodnie są tak bardzo zadłużone. Co z kolei ma negatywne ekonomiczne i społeczne konsekwencje. To właśnie jest owa – przysłowiowa – ostatnia kropla, która przelała dzban.

http://www.flickr.com/photos/ucodep/3699962445/sizes/m/in/photostream/
by Oxfam Italia

Trudno byłoby jednak znaleźć pogląd, który byłby odleglejszy od rzeczywistości. Utrzymując się w konwencji owego przysłowia, dzban wypełniał się coraz bardziej i stawał się coraz cięższy już od pół wieku, a pierwsze pęknięcia zaczęły się zarysowywać już w latach 70. „Liberalna kontrrewolucja” za czasów Margaret Thatcher i Ronalda Reagana spowolniła ten proces, a nawet spowodowała w niektórych krajach pewne cięcia w wydatkach publicznych. Ale już w połowie lat 90. ubiegłego wieku kolejne rządy ponownie przyspieszyły ekspansję państwa opiekuńczego w obszarze wydatków publicznych ,które zaczęły szybko rosnąć nawet w tak liberalnych gospodarkach, jak brytyjska czy amerykańska.

Niemiecki ekonomista Bernhard Heitger udowodnił ponad 10 lat temu (w 2001r.), że od lat 60. XX w. im bardziej rósł udział wydatków publicznych w PKB, tym wolniej rosły gospodarki krajów OECD. Rosnące podatki zniechęcały do pracy, zarabiania i oszczędzania, a jednocześnie ograniczały możliwości inwestowania. Późniejsze badania potwierdziły wyniki uzyskane przez Heitgera (a nawet wskazywały na większą skalę negatywnego wpływu wydatków publicznych na wzrost gospodarczy). Heitger badał okres 1960–2000, ale w pierwszej dekadzie XXI w. tempo wzrostu krajów zachodnich, a w szczególności zachodnioeuropejskich, było jeszcze niższe niż poprzednio i wynosiło zaledwie 1,0–1,5% rocznie.

Tymczasem, już od lat 80. XX w., elektorat zaczął coraz bardziej opierać się kolejnym podwyżkom podatków, a jednocześnie – bezrefleksyjnie – nadal domagał się różnego rodzaju świadczeń. W rezultacie, oportunistyczni politycy zaczęli w coraz większym stopniu finansować zwiększające się wydatki publiczne w drodze deficytów budżetowych, podnosząc stopniowo poziom zadłużenia ich gospodarek.

Tak więc wydatki publiczne i dług publiczny  rosły od dawna i jedno, co kryzys finansowy spowodował, to wzrost tempa zadłużania się. Nastąpiło przyspieszenie dnia prawdy – dnia, w którym rynki finansowe zażądają od rządów wyższego oprocentowania ich obligacji, a agencje ratingowe obniżą poziom wiarygodności kredytowej tych państw.

Autor niniejszego tekstu nie jest jednak przekonany, czy rynki finansowe – nie wspominając już o politykach, a nawet o większości ekonomistów – dostrzegły i wyciągnęły wnioski z tego, że próby makroekonomicznej polityki przyspieszania wzrostu gospodarczego w drodze ekspansjonistycznej polityki fiskalnej i monetarnej skazane są na niepowodzenie, gdyż w długim okresie redukują wzrost gospodarczy. Podobną ocenę można sformułować w odniesieniu do ekspansji regulacyjnej państwa.

To, co były redaktor „Financial Times”, Samuel Brittan, nazywa „przygnębiającym nawrotem państwochwalstwa (state-worship)” prowadzi gospodarki świata zachodniego – i w efekcie ich społeczeństwa – na manowce. Jeszcze słabszy wzrost gospodarczy i jeszcze głębsza nierównowaga są więc rezultatem długiego procesu ekspansji „socjalu”, a dopiero w dalszej kolejności kryzysu finansowego i reakcji polityków na ów kryzys w większości krajów zachodnich.

1.2.            Pod ciężarem demografii…

 

Problemy Zachodu nie kończą się jednakże na długookresowym wzroście relacji wydatków publicznych do PKB i rekordowo szybkim ostatnio przyroście długu publicznego. Dwa kolejne strumienie wody wpadają z rosnącym impetem do owego pękającego dzbana. Pierwszy stanowi swoiste przedłużenie tendencji długookresowych wzrostu „socjalu” w wydatkach publicznych ogółem i dotyczy rosnącego obciążenia przyszłymi emeryturami w warunkach niekorzystnych zmian demograficznych. Idzie o kurczącą się liczbę pracujących i rosnącą liczbę emerytów w warunkach starzenia się społeczeństw zachodnich.

To brzemię jest ogromne. Aby dać przykład, w USA jedno tylko miasto – Pittsburgh – ma (w większości niesfinansowane zainwestowanymi składkami) zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego w wysokości 580 mld dolarów! W 2009 r. analitycy wyliczyli, że niesfinansowane składkami zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego wyniosły na szczeblu stanów i miast ponad 3,1 biliona dolarów.

Dodajmy, że w Europie sytuacja jest jeszcze bardziej dramatyczna. Emerytury niemal we wszystkich krajach pozostają w systemie pay-as-you-go, czyli że ze składek dzisiejszych pracowników wypłaca się emerytury dzisiejszym emerytom. Nawet podwyższenie wieku przechodzenia na emeryturę nie rozwiąże w całości tego problemu. Potrzebne będą ponadto cięcia w wysokości emerytur (obniżenia relacji emerytury do płacy), bowiem trudno sobie wyobrazić stale podnoszone podatki malejącej liczbie pracowników!

Niektóre liczby można sobie wyobrazić. Pewien nowojorski instytut oszacował, jaki kapitał składkowy powinien (hipotetycznie, bo system jest inny) zostać zainwestowany, aby Europejczycy otrzymali swoje emerytury w wysokości wynikającej z zobowiązań państwa. I okazało się, że w przypadku Francji musiałby to być kapitał równy ok. 550% rocznego francuskiego PKB, w przypadku Holandii równy ok. 500% rocznego holenderskiego PKB, w przypadku Niemiec równy ok. 450% rocznego niemieckiego PKB, a w przypadku Włoch ok. 400% rocznego włoskiego PKB.

Jest rzeczą oczywistą, że żadne państwo zachodnioeuropejskie nie będzie w stanie wygospodarować z podatków adekwatnych kwot na cele emerytalne. Dowód tego – co prawda w skrajnym przypadku – mamy w Grecji. Tam emerytury były tak szczodre, że wedle tych samych obliczeń grecki system emerytalny musiałby mieć zgromadzony kapitał w wysokości 875% greckiego PKB. No i kryzys grecki zmusił władze tego kraju do bezzwłocznego ustosunkowania się  do tego problemu. Efekty są następujące. Najnowsze regulacje w tym względzie ustalają jednakowe dla wszystkich minimum emerytury, a wszystkie zobowiązania powyżej tego minimum zostały ścięte w skali od 20% do 40%.

Oczywiście, gdzie indziej skala cięć nie będzie zapewne tak drastyczna, ale na pewno będzie bardzo dotkliwa. Okazuje się, że filozofia państwa opiekuńczego, w którym każdy – dziś, jutro i na wieki – otrzymywać miał za darmo (lub w najgorszym przypadku poniżej kosztów) wszelkie świadczenia, niezależnie od tego, czy i ile wniósł do stworzenia krajowego bochenka, zwanego PKB, była mirażem, którego nie dało się utrzymywać w nieskończoność. Mentalność roszczeniowa, określana hasłem: „Ciągle więcej!” (jak w tytule książki: „Toujours plus”, napisanej przez krytyka roszczeniowości, francuskiego pisarza François de Closet w 1982 r.) oczekiwała nie tylko czegoś za nic, lecz także coraz więcej owego „czegoś”.

Nietypowym, ale jakże znamiennym przykładem był strajk nauczycieli państwowych szkół w stanie Wisconsin, w USA, którzy domagali się darmowej viagry (i otrzymali ją kilka lat temu) w ramach pakietu świadczeń zdrowotnych. Można by powiedzieć, pół żartem pół serio, że owi nauczyciele nie tylko nie mieli koncepcji skutecznego nauczania, ale po prostu nie mieli koncepcji, a koszty owego braku koncepcji przerzucili – tradycyjnie – na państwo.

Przebudzenie ideologów państwa opiekuńczego i dziesiątków milionów jego wyznawców jest tym boleśniejsze, że przez kilka dziesięcioleci rzeczywiście możliwe było otrzymywanie czegoś za nic, owego friedmanowskiego „darmowego obiadu”, za który płacił ktoś inny. Tak więcnajpierw płacili, i nadal płacą, najbardziej twórczy i pracowici. Np. w USA ponad 80% sumy podatku PIT płaci 20% osób o najwyższych dochodach, a w Niemczech niewiele więcej, bo 25% podatników płaci 75% sumy tego podatku. Ile jeszcze można wydoić z tych ludzi, zanim całkowicie stracą ochotę do tworzenia bogactwa?

A ponadto filozofii czegoś za nic sprzyja demografia. Gdy na jednego emeryta przypadało 4–5 pracujących, można było podnosić wysokość świadczeń emerytalnych i rentowych daleko powyżej granicy wynikającej z wysokości składek wpłacanych przez pojedynczego emeryta. Dziś te proporcje znacznie się skurczyły, a w przyszłości skurczą się jeszcze bardziej.

W obecnych warunkach nie widać nowych źródeł finansowania państwa opiekuńczego, czyli – jak to w Niemczech w skrócie mówią – „socjalu”. Wyjątkiem może być jedynie podatek inflacyjny, czyli wywołanie inflacji, która obniżyłaby realną wartość spłaty długu publicznego. „Inflacjoniści”, jak ich nazywał Henry Hazlitt, autor najpopularniejszego podręcznika podstaw ekonomii w XXw. („Ekonomia w jednej lekcji”), gdyby poszli tą drogą, zaostrzyliby jedynie skalę istniejących problemów, nie rozwiązując żadnego z nich. Cięcia rozmaitych świadczeń rzędu 10–15% (i więcej), od emerytalnych i zdrowotnych zaczynając, wydają się nieuchronne.

Jednakże, biorąc pod uwagę głębokość demoralizacji współczesnych społeczeństw w następstwie półwiecza patologicznego w swym kształcie państwa opiekuńczego, proces konfrontacji z realiami będzie i szokujący, i bolesny. Pół wieku życia „z ręką w kieszeni sąsiada” (jak przerośnięte państwo opiekuńcze nazwał – już w 1964 r.! – ojciec powojennego niemieckiego „cudu gospodarczego” Ludwig Erhard) będzie wywoływać gwałtowne reakcje amatorów obiadu za darmo i oportunistyczne zachowania polityków.

Doskonałą ilustracją są aktualne reakcje w USA polityków Partii Demokratycznej na propozycję reform systemu opieki medycznej dla osób starszych przez polityka Partii Republikańskiej, które zakładają m.in. współfinansowanie tejże opieki przez samych emerytów – bezbrzeżna radość, że oto oponenci podłożyli się licznej grupie społecznej i dzięki temu prawdopodobnie przegrają najbliższe wybory. Dalej niż do 2012 r. ich wyobraźnia nie sięga. Ktoś, bodajże Harold Macmillan, powiedział, że polityk myśli o następnych wyborach, a mąż stanu – o następnych generacjach. Jak to wygląda w krajach o słabszych tradycjach parlamentaryzmu niż Stany Zjednoczone, widać w Grecji.

1.3.            Nowa ekoreligia Zachodu i jej prawdopodobne skutki

   

Jak by tego wszystkiego było mało, Zachód, a zwłaszcza najsilniej ukąszona bakcylem nowej ekoreligii Europa Zachodnia, wyraża niemałą ochotę do nałożenia na siebie nowych ciężarów. Albo też – trzymając się paraleli o dzbanie i ostatniej kropli, która spowodowała urwanie się ucha – kolejnego, trzeciego, strumienia wody lejącego się coraz szerszą strugą do pękającego już dzbana. Rzecz idzie tutaj o walkę z antropogenicznym, czyli spowodowanym przez człowieka, globalnym ociepleniem (AGW). Wiedza naukowa, stojąca za tą religią, jest dość wątła i coraz silniej podawana w wątpliwość przez przedstawicieli innych nauk niż klimatologia, a także coraz silniej krytykowana za niechlujną i nietrzymającą standardów metodologię.

Jeśli jednak wiedza budzi (rosnące) wątpliwości, to ekonomika AGW jest mniej niż wątpliwa. Jest po prostu nonsensowna. Lord Lawson, były minister finansów w rządzie Margaret Thatcher, przedstawił tę monstrualnie kosztowną nonsensowność w swej niedawnej książce („An Appeal to Reason”). Potraktował on alarmistyczne projekcje owego kontrowersyjnego grona, to znaczy IPCC, poważnie i ocenił na bazie ich własnych projekcji różnice kosztów między zlekceważeniem owego postępującego ocieplenia a wydatkowaniem monstrualnych pieniędzy na niedopuszczenie do owego ocieplenia (zresztą, dodajmy, bez żadnych szans na sukces!).

Otóż gdyby machnąć ręką na klimatycznych panikarzy i nie robić  nic, pisze Lawson, to różnice w sensie uszczerbku dla wzrostu zamożności w wyniku globalnego ocieplenia byłyby  minimalne. Nie robiąc nic, bogaty Zachód w XXI stuleciu zwiększyłby swój PKB o 260%, a kraje rozwijające się zwiększyłyby swój łączny PKB ponad ośmiokrotnie. Tymczasem, wydając monstrualne pieniądze (i rujnując po drodze gospodarkę świata zachodniego), PKB Zachodu wzrósłby raptem przez sto lat o 270%, a tenże PKB krajów rozwijających się zwiększyłby się ponad dziewięciokrotnie. Oczywiście same liczby znaczą mniej niż niewiele; ilościowe projekcje tempa wzrostu w skali stulecia mają wartość niewiele większą niż wróżenie z fusów.

Niemniej mają one pewne znaczenie. Pokazują bowiem, że nawet jeśli traktuje się serio modelowanie klimatyczne, macherów z IPCC i liczny tłum wyznawców tej nowej świeckiej religii, to wielce kosztowne poświęcenia nie służą  niczemu. Oczywiście, poza zademonstrowaniem przekonania o podejmowaniu jedynie słusznych kroków, które nie mają żadnego związku z oczekiwanymi efektami, czyli nie opierają się na instrumentalnej racjonalności (pisałem o tych postawach zachodniej cywilizacji w innym eseju o przednaukowym i ponaukowym ciemnogrodzie naszych czasów).

Z faktu, że z działań na rzecz zapobiegania globalnemu ociepleniu nie wynikają oczekiwane efekty, nie płynie jednakże optymistyczny wniosek, iż pomysły te zostaną rychło zarzucone. Upłynie zapewne wiele czasu, nim politycy wycofają się ze swego poparcia dla idei walki z globalnym ociepleniem. Mają bowiem do stracenia dwa cenne dla siebie (bo nie dla nas!) pomysły. Po pierwsze, nie przedstawią siebie jako rycerzy w błyszczącej zbroi, którzy przybywają uratować swój elektorat przed smokiem globalnego ocieplenia. I po drugie, stracą okazję do tego, co w praktyce politycznej cenią sobie najbardziej, to znaczy do zdobywania wiernych wyborców za pośrednictwem rozdzielania pieniędzy (w tym przypadku: pieniędzy dla robiących interesy na tzw. odnawialnej energii).

Poza tym musieliby przyznać się, że tak reklamowana przez nich samych „miękka siła” (soft power) Europy niewiele znaczy poza Europą, a w najlepszym razie poza światem zachodnim. Nawrócenia na ekoreligię Zachodu kogokolwiek poza Zachodem prawie nie występują. Z tym że upadek mitu o „miękkiej sile” Europy ma swoją własną dynamikę.  Stosunek do Europy zmienia się dość szybko. Niezłym przykładem tych zmian może być rysunek hinduskich satyryków przedstawiający świat w XXI stuleciu, zamieszczony w delhijskim „Economic Times”. Europa jest tam, dość bezceremonialnie, przedstawiona jako „Zbankrutowana Unia Emerytów” (Broke Union of Retirees)…

W skali globalnej pozycja Europy najwyraźniej słabnie. Niezdarne majstrowanie przy okazji kolejnych spędów „ociepleniowych” (Kopenhaga, Cancún, Durban) czy też dziwaczne kroki w sprawie Libii pokazują, że miękki powinien być papier toaletowy. Siła natomiast powinna być twarda. A przede wszystkim powinna istnieć nie tylko w słowach; wówczas być może nie trzeba byłoby jej używać za każdym razem.

Politolog Karl Deutsch używał określenia „siła netto” (net power). Rozumiał przez to różnicę między przekonaniem jakiegoś podmiotu międzynarodowego do określonego działania bez zaangażowania przez przekonujący podmiot siły („twardej” siły, w świetle powyższych rozważań) a zaangażowaniem tej „twardej” siły, która zmusiłaby ów podmiot do pożądanych  zachowań (patrz „The Nerves of Government”). W kategoriach tej teorii, siła netto Europy Zachodniej jest coraz mniejsza. Same dobre intencje, a nawet dobry przykład, nie wystarczają.

Warto zwrócić uwagę, że ta słabość polityczno-militarna Zachodniej Europy i coraz wolniejsze tempo wzrostu gospodarczego nie przełożyły się dotychczas na silny spadek znaczenia zachodnich firm w handlu międzynarodowym i w inwestycjach bezpośrednich za granicą. Doświadczenie menagementu, kwalifikacje, sprawna infrastruktura i – w porównaniu z większością innych krajów – sprzyjające rozwojowi gospodarczemu instytucje pozwalają utrzymywać się firmom z tych krajów w czołówce światowej. Taka sytuacja nie będzie jednak trwać wiecznie. Jeśli nie powzięte zostaną istotne środki zaradcze, to wyższe podatki, uciążliwsze regulacje i antywzrostowo działające obciążenie „socjalem” przełoży się wcześniej czy później także na sprawność zachodnioeuropejskich firm.

2. Zróżnicowana (nieodległa?) przyszłość największych krajów Europy

Rozważania wychodzące poza kwestie ekonomiczne ważne dla zachodniej gospodarki, jakie autor poczynił w poprzedzającej części, miały z konieczności  charakter szkicowy. Są jednak absolutnie konieczne. Zdaniem autora często przywoływane Clintonowskie hasło: „Gospodarka, głupcze!” w niewielu przypadkach pomaga zrozumieć gospodarcze przemiany. Ekonomiczne przypływy i odpływy, ekspansje i kryzysy mają swoje instytucjonalne ramy. A instytucje z kolei są kształtowane przez nasze wyobrażenia o tym, jak funkcjonuje świat (których to wyobrażeń nie jesteśmy, niestety, zdolni oddzielić od naszych preferencji, co do tego, jak świat  powinien funkcjonować). Jak sądzę, niekończące się poszukiwania sposobu na stworzenie świata, w którym można w nieskończoność otrzymywać coś za nic, biorą się nie z ocen tego, jak funkcjonuje świat, ale z tego, jak niektórzy chcieliby, by ów świat funkcjonował…

Karmieni bardziej ideami Jana Jakuba Rousseau niż Karola Marksa kolektywiści z obu końców demokratycznego spektrum (socjaliści i paternaliści) stworzyli pewien sposób myślenia na temat państwa opiekuńczego, który ustępować będzie powoli, niechętnie i – jak to już stwierdziłem – być może wręcz spazmatycznie. Szanse na akceptację ograniczenia skali apetytów na państwo opiekuńcze będą różne w poszczególnych krajach. Widać to już dziś w odniesieniu do peryferyjnych państw Europy Zachodniej (Grecji z jednej strony, Irlandii z drugiej i Portugalią tak gdzieś pośrodku) i uwydatni się także – zdaniem autora – w nie tak odległej przyszłości w odniesieniu do największych krajów Zachodu.

Powszechnie akceptuje się jako pewnik, że oś Paryż–Berlin jest siłą napędową Unii Europejskiej w jej kolejnych wcieleniach (ze strefą euro włącznie). Jednakże reakcje tych i innych dużych krajów  mogą bardzo różnić się między sobą. Zacznę od Niemców, których historia i wynikająca z niej trauma uczyniły społeczeństwem unikającym aktywnego działania na rzecz ładu światowego środkami militarnymi. Niemcy stali się – w stopniu wręcz irytującym – pacyfistami i ludźmi pełnymi rozmaitych strachów i fobii (exemplum energia atomowa).

Z drugiej jednak strony wzmiankowana historia, tym razem nie wojny, lecz doświadczeń hiperinflacji wczesnych lat 20. ubiegłego wieku oraz skoncentrowanie energii Niemców po II wojnie światowej na sprawach gospodarki silnie wpłynęły na zachowania indywidualne i społeczne. A te z kolei przełożyły się na skłonność do kompromisu w imię unikania wielkich wstrząsów. Kombinacja tych czynników może pozwolić Niemcom przejść bez większego szwanku przez trudny okres redukcji – niedającego się utrzymać w obecnym rozmiarze – państwa opiekuńczego. Jest ono w Niemczech podobnie przerośnięte jak gdzie indziej, ale ze względów historycznych zachowania Niemców są bardziej umiarkowane.

Po pierwsze, Niemcy nadal są wysoce konkurencyjną gospodarką, jednym z największych eksporterów w skali światowej. Ta konkurencyjność wynika w pierwszym rzędzie z wysokiego poziomu wolności gospodarczej (23. miejsce w 2011 r. na podstawie Index of Economic Freedom (IEF); dla porównania Francja zajmuje 64. miejsce). Po drugie, poziom elastyczności niemieckiej gospodarki bierze się także stąd, że rozwiązania instytucjonalne i przyjmowane kierunki polityki ekonomicznej i społecznej, będące rezultatem nieskończonej wręcz ilości intensywnych negocjacji, utrzymują się najczęściej niezależnie od zmian ekip rządzących.

Kiedyś nazwałem ten, niewątpliwe męczący, mechanizm negocjacyjny  Millimeterpolitik, który to termin nie wymaga tłumaczenia. Jednakże owa ogromna ilość czasu spędzana na analizach, konsultacjach i negocjacjach najczęściej nie idzie u Niemców – na marne. Jakkolwiek Millimeterpolitik znacznie spowalnia proces decyzyjny, to jednak w przypadku ważkich decyzji – wpływających na długookresowe trendy ekonomiczne i społeczne – pozwala na wypracowanie stanowiska na tyle akceptowalnego dla głównych sił politycznych, iż nie ulegają one zmianom po wyborach, przegranych przez rządzących.

Tak było np. w przypadku częściowej liberalizacji rynku pracy za rządów kanclerza Schrödera z SPD, która dobrze służy gospodarce niemieckiej obecnie, lub w przypadku podwyższenia wieku przechodzenia na emeryturę do 67 roku życia. I tak też jest z niedawną decyzją o narzuceniu sztywnych limitów wielkości deficytu budżetowego. Ponieważ partie zaakceptowały zmiany regulacji i starają się dotrzymywać uzgodnień, po zmianie ekipy rządzącej dokonują one przesunięć – w obszarach konsensusu – jedynie o przysłowiowe milimetry. Biorąc pod uwagę te szczególne cechy niemieckiej gospodarki i niemieckiego sposobu prowadzenia polityki, nieuchronne cięcia w uprawnieniach do „socjalu” w jego rozmaitych przejawach byłyby zapewne mniejsze niż w innych dużych krajach Europy i zostałyby wprowadzone bez politycznych spazmów.

Niezależnie od rozwoju sytuacji w strefie euro, autor ocenia, że w Europie istnieje grupa krajów, których elity rządzące byłyby gotowe zaakceptować niemiecki wzorzec ekonomiczny wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. W wypadku zawirowań na większą skalę, mógłby nawet wyłonić się silnie konkurencyjny, mniej lub bardziej zinstytucjonalizowany obszar, obejmujący dwie grupy krajów. Z jednej strony byłoby to kilka krajów „starej” Europy: Holandia, Austria, Finlandia, Szwecja i być może (ze względu na historyczne tradycje neutralności) Szwajcaria. Z drugiej strony – grupa krajów „nowej” Europy, czyli tych, które pozostawiły za sobą bagaż zniekształceń czasów komunizmu i z powodzeniem zintegrowały się z gospodarką światową. Mam tu na myśli ósemkę krajów postkomunistycznych, które weszły do UE w 2004 r. W ten sposób mogłoby powstać nowe centrum europejskiego dynamizmu gospodarczego.

Oczekiwania autora w odniesieniu do drugiego kluczowego kraju europejskiej integracji, czyli Francji, są zdecydowanie odmienne. Bierze się to przede wszystkim z przejawiającej się tam bezustannie intelektualnej i politycznej rebelii przeciw rzeczywistości. Nigdy nie zapomnę gwałtownych demonstracji przeciwko nieśmiałej, bo podnoszącej granicę wieku przechodzenia na emeryturę do zaledwie 62 lat, zmianie w systemie emerytalnym. A zwłaszcza nie zapomnę fotografii pięknej dziewczyny, która swoje „Non!” wymalowała na własnej buzi.

I nie idzie bynajmniej o kontrast natury estetycznej, lecz o surrealizm w myśleniu owej dwudziestolatki. Po pierwsze, z punktu widzenia komparatystyki systemowej wydłużenie o dwa lata wieku przejścia na emeryturę było najmniejszym krokiem spośród powziętych w różnych krajach Europy. Tego owa dwudziestolatka mogła nie wiedzieć. Ale, po drugie, powinna wiedzieć przynajmniej tyle, że takich jak ona młodych ludzi będzie w przyszłości mniej niż tych, którym przyjdzie płacić emerytury według dotychczasowych zasad. I po trzecie, powinna wiedzieć, że ze zmian demograficznych wynikają konsekwencje ekonomiczne. Protestując przeciwko podnoszeniu granicy wieku przechodzenia na emeryturę, owa dziewczyna demonstrowała faktycznie za zwiększeniem jej własnych przyszłych obciążeń podatkowych. Niedostatek przyszłych funduszy na cele emerytalne może bowiem zostać zmniejszony tylko w trojaki sposób: wydłużając okres pracy siły roboczej, podnosząc podatki tym – coraz mniej licznym w relacji do liczby emerytów – którzy pracują, a także obniżając relację wysokości emerytury do otrzymywanej wcześniej płacy.

Politycy, związkowcy i inni aktywiści czynni w przestrzeni publicznej wykazują podobną surrealistyczną ekstrawagancję w swoich działaniach i wypowiedziach. Dotyczy to również elity intelektualnej. Były doradca socjalistycznego prezydenta Françoisa Mitterranda, a obecnie doradca konserwatywnego prezydenta Sarkozy’ego, Jacques Attali, jest tutaj znakomitym przykładem.

Otóż Attali w 2010 r. opublikował książkę, w której przewidywał, że do 2020 r. Zachód zbankrutuje z powodu długów. Sam nie jestem odległy od podobnej opinii, tyle że selektywnej, bo dotyczącej części krajów Zachodu. Gorzej, że w swej książce i później udzielanych wywiadach Attali nie jest w stanie zauważyć  przyczyn zapowiadanego bankructwa. Popełnia typowe błędy w ocenie, które poddałem krytyce powyżej, w pierwszej części niniejszego eseju. Nie dostrzega spowalniających wzrost gospodarczy wysokich relacji wydatków publicznych do PKB, , nie dostrzega nawet wysokiego długu publicznego w relacji do PKB już w okresie poprzedzającym globalny kryzys finansowy ostatnich lat. Wszystkiemu winien jest, jego zdaniem, ów kryzys (przed którym Zachód znajdował się na najlepszym ze światów…).

Clou wszystkiego stanowią jednak rekomendacje Attaliego; a pamiętajmy, że był on przez kilka lat prezesem Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Otóż Attali zapowiada, że w przyszłości trzeba będzie większych – a nie mniejszych – wydatków socjalnych (sic!) oraz rozbudowy infrastruktury. Stanowić to będzie „silny bodziec rozwojowy”. Pomijam tu jakiś paleokeynesizm stylu myślenia zakotwiczonego przed półwieczem. Najbardziej surrealistyczna jest jednak odpowiedź na pytanie, z jakich środków należałoby sfinansować owe wydatki w zadłużonym po uszy świecie zachodnim. Otóż Jacques Attali z całą powagą stwierdza, że… Unia Europejska, w odróżnieniu od jej członków, nie jest zadłużona i mogłaby pożyczyć nawet 1000 mld euro. Mamy więc byłego prezesa banku, który nie rozumie, że pieniądze pożycza się ludziom, którzy mają dochody, firmom, które mają zyski, i państwom, które nakładają i ściągają podatki. Unia nie ma prawa nakładania podatków i nikt jej nie pożyczy miliardów euro, o ile nie zagwarantują tych miliardów państwa członkowskie. A te właśnie zdaniem Attaliego będą bankrutować…

Bardzo niedawno prezydent Sarkozy zapowiedział skierowanie do parlamentu projektu ustawy, która w przypadku wypłat zysków zmuszałaby właścicieli  prywatnych firm (sic!) do przeznaczania określonej części wypracowanych zysków pracownikom. Bolszewizm tego posunięcia, stanowiącego formę nacjonalizacji – tyle że nie własności, lecz wypracowanych przez tę własność owoców – szokuje nawet w przypadku Francji. Jakiego następnego kroku można oczekiwać w kraju permanentnych demonstracji i majstrowania przy gospodarce – z jednakową nonszalancją i brakiem poszanowania fundamentów systemu – i przez lewicę, i przez prawicę?

Z takimi postawami i mentalnością zarówno obywatela na ulicy, jak i przedstawicieli elit politycznych i intelektualnych zderzenie z rzeczywistością może okazać się spazmatyczne. Co się stanie, jeśli rynki finansowe nie będą już chciały kupować francuskich obligacji, a Francuzi przezornie wymienią tyle pieniędzy, ile mogą na aktywa rzeczowe (domy, mieszkania, złoto, dzieła sztuki itd.) i też jeden przez drugiego nie będą rwać się – z Marsylianką na ustach – do zakupu tychże obligacji? Co wtedy? Wtedy może zdarzyć się absolutnie wszystko w obronie „socjalu”, który przecież „należy się każdemu”.

Autor niniejszego eseju nie wykluczyłby całkowicie „powtórki z rozrywki”, czyli powtórzenia się we Francji wydarzeń z 1917 r., oczywiście z pewnymi modyfikacjami. Pierwszą modyfikacją byłyby zapewne rady przejmujące władzę. Zamiast, jak w Rosji, „rad robotniczych, chłopskich i żołnierskich”, biorąc pod uwagę znacznie większe znaczenie biurokratów w dzisiejszej Francji niż żołnierzy, powstałyby „rady robotnicze, chłopskie i urzędnicze”.

Druga modyfikacja ma większą wagę. Współczesna gospodarka Francji jest znacznie bardziej skomplikowana niż gospodarka Rosji w 1917 r. i znacznie bardziej wciągnięta w międzynarodowy podział pracy w skali globalnej. Nie wytrzymałaby ona scentralizowanej gospodarki planowej dłużej niż parę lat. Dlatego taka Francuska Republika Rad byłaby raczej efemerydą w rodzaju „komunizmu wojennego” lat 1917–1921 niż centralnie planowanym molochem z lat 1928–1989. Dodajmy, że kiedy opadnie kurz bitewny rewolucji, konieczność znaczącej redukcji „socjalu” pozostanie.  A zbiedniałe w latach rewolucji społeczeństwo będzie po cięciach bardziej biedne, niżby było bez rewolucji.

Muszę przyznać się, że krajem, którego perspektywy budzą najwięcej moich wątpliwości, jest historyczna ojczyzna wolności, czyli Anglia. Wątpliwości nie biorą się przy tym z twardych danych ekonomicznych czy rankingów. Prawda, że w ciągu kilku lat socjalnej i regulacyjnej ekspansji Wielka Brytania spadła w rankingu Index of Economic Freedom z pierwszej do drugiej dziesiątki ocenianych krajów. Ale 16. miejsce w 2011 r. jest ciągle nieco lepsze niż miejsce Niemiec (23.). Już jednak 53. miejsce w rankingu stabilności makroekonomicznej szwajcarskiego World Economic Forum nie daje podstaw do samozadowolenia. Z kolei wysokość relacji wydatków publicznych do PKB, w porównaniu z wieloma innymi krajami Europy, jest już wysoka. Przed rozpoczęciem kryzysu finansowego zbliżała się do 50%, podczas gdy w wielu innych krajach granica ta została przekroczona. Ogólnie rzecz ujmując, sytuacja pogarszała się, ale bez perspektywy jakiejś katastrofy.

Trudno też autorowi niniejszego eseju poddać jakiejś fundamentalnej krytyce program koalicyjnego konserwatywno-liberalnego rządu. Do tej pory oświadczenia i programy ekonomiczne, bo zbyt wielu działań dotychczas nie zarejestrowano, wydają się iść we właściwym kierunku. Przywracanie warunków dla przyspieszenia wzrostu gospodarczego drogą cięć wydatków (biurokratycznych i socjalnych) zgodne jest z doświadczeniami, na co wskazują choćby najnowsze badania Alberta Alesiny i Silvii Ardagny, z których wynika, że wielokrotnie wyższe szanse na powrót do stabilizacji makroekonomicznej i później szybszego wzrostu PKB mają programy oparte na cięciach wydatków, a nie na zwiększaniu podatków. Również koncepcje polityki społecznej zgodne są z moimi poglądami na temat potrzeby większego oparcia pomocy społecznej na spontanicznych działaniach społeczeństwa obywatelskiego. Zastępowanie działań państwa niańki (nanny state) inicjatywami obywateli pozwoliłoby zredukować marnotrawstwo środków i bezosobowość biurokratycznej machiny państwa opiekuńczego.

Skąd więc biorą się niepokoje autora niniejszego eseju? Trudno znaleźć dla nich twarde dane. Rzecz jednak w tym, że co najmniej przez kilkanaście lat społeczeństwo brytyjskie poddane zostało daleko idącej indoktrynacji w duchu politycznej poprawności. I zmieniło się, być może, na tyle, że odrzuci próby zmniejszenia skali obecności państwa w życiu społecznym w ogóle, a państwa opiekuńczego w szczególności.

Brytyjczycy zaakceptowali, jak się zdaje, w tym okresie system prawny, który jest oparty na przymusie wspierającym myślenie życzeniowe, że jeśli nie będzie się poddawać krytycznej ocenie pewnych zjawisk, to zjawiska te znikną same przez się. Zbliża się to chwilami do orwellowskiego nie tyle ministerstwa, ile „sądownictwa prawdy”. W aktach prawnych stworzono tysiące nowych „przestępstw”, które nigdy wcześniej nie były zachowaniami karalnymi. I co ważniejsze, traktowane są one poważnie nie tylko przez aparat biurokratyczno-sądowy, lecz także przez społeczeństwo. A jeśli nawet nie, to na powierzchni nie widać wielu wyzwań dla politycznie poprawnej nowomowy. Wystąpienia premiera Camerona, w których stwierdził np. niepowodzenie doktryny multikulturalizmu i domagał się kształtowania cnót obywatelskich przez nowych mieszkańców Wielkiej Brytanii, już samo w sobie mogłoby być potraktowane w jego ojczyźnie jako jedno z nowych orwellowskich przestępstw…

Wart odnotowania jest fakt, że tego rodzaju utopijno-lewicowa ofensywa politycznej poprawności nie powiodła się np. we Włoszech. Włosi bowiem, doświadczeni przez tysiąclecia plagami rozmaitych, z reguły uciążliwych i niewydolnych, rządów, nie biorą poważnie owych reguł gry politycznej poprawności. Samuel Huntington w książce „Political Order in Changing Societies” podkreślał, że „jedyną rzeczą gorszą niż społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną, nieuczciwą biurokracją jest społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną i uczciwą biurokracją”. Uczciwość i sumienność brytyjskiej biurokracji, wymuszającej przestrzeganie reguł orwellowskiej politycznej poprawności, jest w huntingtonowskich kategoriach obciążeniem, nie zaletą. O Włoszech zaś można powiedzieć to, co przez wieki XVIII i XIX zwykło się mawiać w Środkowej Europie, że surowość praw monarchii habsburskiej łagodzona jest przez niewydolną ociężałość (Schlamperei) jej biurokratycznej machiny…

W Wielkiej Brytanii eksplozja państwa opiekuńczego nastąpiła – jak zasygnalizowałem –w drugiej połowie okresu rządów labourzystowskich. Ponad 46% udziału wydatków publicznych w PKB, które zaczęło dalej szybko rosnąć w latach kryzysu finansowego, musi zaowocować w przyszłości odpowiednim obniżeniem dynamiki wzrostu gospodarczego. Powolne wychodzenie Wielkiej Brytanii z recesji wiąże się, moim zdaniem, z konsekwencjami zwiększonego obciążenia PKB wydatkami publicznymi i słabnięciem bodźców do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Ani klimat ekonomiczny, ani polityczno-społeczny nie sprzyjają zatem fundamentalnym zmianom, których efektem musi być w dodatku obniżenie poziomu świadczeń ze strony państwa opiekuńczego i w efekcie obniżenie poziomu życia części mieszkańców.

Trudno przewidzieć dalszy bieg wydarzeń w historycznej ojczyźnie wolności. Nawet jeśli rząd koalicyjny zacznie robić wszystkie sensowne rzeczy, które zapowiadał, to cięcie wydatków publicznych nie musi przekształcić się w przyspieszenie wzrostu gospodarczego. Według teorii ekspansji wynikającej z cięcia wydatków fiskalnych (expansionary fiscal contraction) sukces zależy od przekonania uczestników rynku, że w ślad za cięciami wydatków publicznych pójdą cięcia podatków, a zmniejszone obciążenia staną się motorem wzrostu popytu gospodarstw domowych i podaży ze strony firm. Przedsiębiorcy i inni uczestnicy rynku mogą jednakże nie uwierzyć, że mniejsze wydatki publiczne przełożą się na niższe podatki i gospodarka przyspieszy, bo nie będą przekonani, iż rząd premiera Camerona będzie konsekwentnie realizować swoje zapowiedzi. Dostrzegając opór, mogą uznać, iż rząd ugnie się pod presją i zmieni niepostrzeżenie swoje plany. W odróżnieniu od wcześniejszych impresji w odniesieniu do zmian społecznych i wynikającego z nich oporu przeciwko powrotowi do wolności jesteśmy tu na twardym gruncie teorii ekonomii[1].

W takim przypadku mielibyśmy do czynienia z działaniami cząstkowymi, klajstrowaniem sytuacji, przegraną w wyborach i upadkiem rządu w 2014 r., zwycięstwem labourzystów, klajstrowaniem przez tych ostatnich, pogorszeniem sytuacji makroekonomicznej, żółtą kartką ze strony rynków finansowych, a następnie czerwoną kartką, czyli odmową zakupu brytyjskich obligacji. Wymuszone przez życie cięcia „socjalu” byłyby znowu – jak we wcześniej rozpatrywanym scenariuszu dla Francji – wyższe niż musiałyby być, gdyby plany rządu Camerona się powiodły.

3. Czy istnieje zjawisko wyjątkowości Stanów Zjednoczonych?

 

3.1. Smutki europeizacji…

 

W rozważaniach na temat współczesnego świata zachodniego pojawia się czasami pojęcie „wyjątkowości” USA. Bierze się ona – czy też miałaby się brać – z amerykańskiej historii. Historii narodu tworzonego przez przyzwyczajonych do trudów indywidualistów, pionierów dzielących się owocami swej pracy z bliskimi (a nie z jakimś tam abstrakcyjnym państwem), chcących zbudować dla siebie i współwyznawców miejsce wyjątkowe, gdyż w pierwszych stuleciach byli to najczęściej ludzie uciekający spod rządów jednej religii (anglikańskiej) i marzących o swoim świecie niedyskryminacji, w którym mogliby czcić Boga na swój sposób. I dlatego – w największym skrócie – tak przywiązanych do wolności jednostki i praw tę wolność chroniących.

Gdyby teraz zadać pytanie zawarte w tytule i odnieść je do życia gospodarczego pierwszych kilkunastu lat nowego stulecia, odpowiedź na nie byłaby utrudniona. W najlepszym razie dałoby się powiedzieć, że Stany Zjednoczone są „malejąco wyjątkowe”. Polityka banku centralnego (FED-u) była wręcz patologicznie ekspansjonistyczna, bardziej niż polityka monetarna któregokolwiek ze znanych z interwencjonizmu makroekonomicznego państw europejskich. W rzeczywistości była bardziej interwencjonistyczna niż w okresie świetności keynesowskiej interwencji makroekonomicznej na Zachodzie, czyli w latach 60. i 70. XX w.

Dalej, w kwestii polityki fiskalnej, zarówno za drugiej kadencji George’a W. Busha, jak i za prezydentury Baracka Obamy, polityka ta stawała się coraz bardziej podobna do tej w krajach europejskich – zarówno w kwestii polityki socjalnej, jak i relacji wydatków publicznych do PKB. A odnośnie do reakcji na kryzys finansowy, wyhodowany w USA i rozprzestrzeniony na cały świat, sposób myślenia o stymulowaniu gospodarki intelektualnych mentorów obecnej administracji, to znaczy noblisty Paula Krugmana, Lawrence’a Summersa, Nuriela Roubiniego i innych, jest daleko przed Europą w rankingu interwencjonizmu.

Nie czytałem, by komukolwiek ze znanych teoretyków makroekonomii w Europie przyszło do głowy dowodzić, że nie ma znaczenia, czy poziom długu publicznego rośnie do 100% PKB z powodu wydatków wojennych, czy z powodu stymulowania gospodarki zagrożonej głęboką recesją. Nietrudno zauważyć, że wojny się kończą i wydatki publiczne z nimi związane spadają do zwykłego dla nich poziomu. Tymczasem wydatki na administrację publiczną i na „socjal”, gdy już raz zostały poniesione, bardzo trudno jest sprowadzić do wcześniejszego poziomu.

Tak więc dług publiczny USA, który w najbliższych latach zbliży się do poziomu 100% PKB, niewątpliwie nie jest niczym wyjątkowym. W Europie Stany Zjednoczone będą mieć liczne towarzystwo – zarówno krajów, które ten poziom osiągnęły już dawno (Grecja, Włochy, Belgia), jak i towarzyszy podróży do świata zadłużonych (Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Portugalia). Gospodarka amerykańska na razie wprawdzie rośnie szybciej niż większość gospodarek starej Europy, ale bierze się to z niebywałej skali stymulacji fiskalnej i monetarnej z jednej strony oraz niepojawiających się (jeszcze!) zwykłych efektów wzrostu relacji wydatków publicznych do PKB.

Zwykle, jak wynika z cytowanych wyżej badań Heitgera, potrzeba szeregu lat, by podwyższone wydatki (i, co najważniejsze, podatki) zaczęły negatywnie oddziaływać na skłonność do pracy, zarabiania i oszczędzania z jednej strony, a na wydatki inwestycyjne sektora prywatnego z drugiej. Z dekady na dekadę różnice były widoczne. Nie ulega raczej wątpliwości, że  Stany Zjednoczone nie okażą się wyjątkiem pod tym względem i zaobserwowana prawidłowość dogoni je, wywierając presję w kierunku wolniejszego wzrostu. Zresztą pod jednym jeszcze względem Stany Zjednoczone się europeizują (w negatywnym znaczeniu tego terminu). Idzie tutaj o podwyższoną w ostatnich latach, w związku z kryzysem finansowym, skłonność do interwencji w sferze regulacji.

Jest pewien obszar związany z życiem gospodarczym, w którym uważa się, że nadal wyróżniają się wyjątkowością. Są dla całego świata źródłem innowacji. Takim światowym centrum innowacyjności była kiedyś Europa Zachodnia, która uzyskała przewagę nad resztą świata już w poprzednim tysiącleciu, w epoce kapitalizmu kupieckiego, i powiększyła ją ogromnie od początku epoki kapitalizmu przemysłowego. Jednakże po II wojnie światowej przywództwo w obszarze innowacyjności osiągnęły Stany Zjednoczone.

Dlaczego? Europejczycy nie utracili przecież owej radości odkrywania czegoś nowego (joie de trouver), o której pisał David Landes w książce „Bogactwo i nędza narodów”. Utracili jednak po części tę strukturę bodźców, która wspierała skłonność do wynalazków. Silnie regulowany europejski kapitalizm od lat 40. do 80. ubiegłego wieku zredukował dość znacznie owe bodźce tam, gdzie podatek dochodowy sięgał 90%, a tak było w większości krajów zachodnioeuropejskich, i gdzie regulacje stawiały wynalazczości liczne bariery. W Stanach Zjednoczonych struktura bodźców też została osłabiona, ale w daleko mniejszym stopniu.

Po zaprezentowaniu w pigułce historii przywództwa w obszarze innowacji przyznaję, iż nie można (jeszcze) stwierdzić, czy i w jakim stopniu obszar innowacji został dotknięty najnowszą falą regulacji. Warto jednak przypomnieć, że obecny aktywizm regulacyjny nie jest jedyną falą dotykającą zdolności innowacyjnych amerykańskiego biznesu w XXI w. Pierwszą taką falą były regulacje po bankructwie Enronu, World.com i paru innych firm amerykańskich na początku tego stulecia. Jak zwykle i jak wszędzie, regulacje reaktywne – powstające w reakcji na jakieś rzeczywiste czy domniemane niedoskonałości rynku –  przyniosły więcej szkód niż korzyści. Najważniejsza z nich, niedotycząca zresztą bezpośrednio kwestii innowacyjności, sprowadzała się do wymuszonych regulacją (ustawa Sarbanes-Oxley) zmian w składzie rad dyrektorów, spośród których wykluczono menedżerów kierujących innymi firmami. W rezultacie znalazło się w nich więcej emerytów, teoretyków biznesu i podobnych osób, które z racji pewnego oddalenia od bieżącej działalności menedżerskiej spowalniały procesy decyzyjne i czyniły je mniej skutecznymi.

Nadmierna ostrożność ludzi stojących dalej od codziennego kierowania firmą oddziaływała negatywnie na wszystkie decyzje, nie tylko dotyczące innowacji. Niemniej można pośrednio wyciągnąć wnioski z innych niezamierzonych konsekwencji tego aktu, mianowicie trzykrotnego spadku liczby ofert publicznych nowych firm na giełdzie w porównaniu z okresem sprzed uchwalenia wzmiankowanej ustawy. Radykalnie mniejsza liczba ofert (i możliwości zarobienia sporych pieniędzy przez ludzi zaangażowanych w zakończone sukcesem przedsięwzięcia typu venture capital) nieuchronnie wpłynie na zaangażowanie się tych ludzi we wcześniejsze fazy doradztwa i finansowania rozwoju obiecujących nowych firm. Trudno wyobrazić sobie, by obecna fala regulacji sektora finansowego przyniosła efekty odwrotne, czyli była w stanie zwiększyć owo zaangażowanie.

3.2. Nadzieje na przebudzenie się z welfarystycznego snu

 

Dotychczasowe rozważania mogą wydawać się zbyt pesymistyczne. Czy w ich świetle na pytanie postawione w tytule nadal można odpowiedzieć pozytywnie? Autor niniejszego tekstu, przyglądając się Ameryce, jest przekonany, iż właściwą odpowiedzią jest ostrożne „tak”. Dostrzega on bowiem istnienie czynników różniących Stany Zjednoczone od Europy. Ekonomiczne efekty zależą od instytucji – tak formalnych, jak i nieformalnych – a te ostatnie zwłaszcza nadal ostro różnicują Amerykę i Europę. Nie tylko etyka pracy, lecz także szerzej filozofia dobrego życia nadal kładzie nacisk na indywidualną odpowiedzialność jednostki za swój los – i to mimo syrenich głosów welfarystycznej filozofii obiecującej coś za nic. Ten pogląd jest nadal poglądem znacznej części (a może większości) Amerykanów.

Amerykanie są w związku z tym ludźmi, dla których etyczne podstawy działań mają istotne znaczenie. I słusznie podkreślał to amerykański komentator Michael Barone w „Financial Times” (w numerze z 3.06.2011), że ruch Tea Party jest ruchem o podłożu ekonomicznym, lecz opartym na fundamentach etycznych. Jego uczestnicy są oburzeni tym, że finansuje się nieostrożnych ryzykantów i nierzadko kombinatorów kosztem przezornych, podejmujących racjonalne decyzje i uczciwych. I dobrze, że ten artykuł ukazał się w lewicującym europejskim dzienniku, jakim od dawna jest „Financial Times”, gdyż w Europie tendencyjnie przedstawia się uczestników powyższego ruchu jako pazernych bogaczy i kulturowych troglodytów.

Różnice między ruchem Tea Party a manifestacjami w Europie nie mogłyby być większe. Otóż „oburzeni” w Hiszpanii, w Grecji, we Francji i gdzie indziej są reprezentantami myślenia w kategoriach żebraczo-roszczeniowych. Domagają się więcej „socjalu” i nie obchodzi ich w najmniejszym stopniu fakt, że nie konfrontują swoich roszczeń z własnym wkładem w wytwarzany bochenek zwany PKB. Tymczasem aktywiści i zwykli uczestnicy demonstracji Tea Party są oburzeni tym, że państwo wspiera utracjuszy pieniędzmi oszczędnych i protestują przeciwko zadłużaniu państwa, gdyż rozumieją, że to oni i ich dzieci będą spłacać te długi. Niezależnie od symplicystycznych niekiedy oczekiwań, niecierpliwości ludzi, którzy są przekonani, że racja jest bezapelacyjnie po ich stronie, i radykalnych sformułowań to oni są właśnie najważniejszym bodaj czynnikiem, który pozwala mieć nadzieję na sukces Ameryki. Sukces ten rozumiem jako szansę na odnowę instytucjonalną i odwrócenie katastrofalnej polityki, jaką prowadzono od dawna, a którą przyspieszył jeszcze obecny rząd.

Szanse te wydają się wcale niemałe, gdy przyglądamy się mapie konfliktów wokół polityki gospodarczej i społecznej poniżej szczebla federalnego. Konflikt między gubernatorem stanu Wisconsin a większością pracowników sektora publicznego (w tym owymi nauczycielami strajkującymi, by otrzymywać darmową viagrę w ramach pakietu świadczeń!) pokazał, kogo wspiera amerykańska klasa średnia, która pracuje najczęściej w sektorze prywatnym. W odróżnieniu od pracowników różnych instytucji publicznych, którzy oczywiście – jak górnicy i inni u nas w Polsce! – demonstrują w godzinach pracy, pracownicy prywatnych firm pojawili się dopiero po południu i z transparentami wspierającymi gubernatora oraz hasłami: „Przepraszamy, że tak późno, ale my naprawdę pracujemy na swoje utrzymanie!”.

Jeszcze bardziej wyraziste było wydarzenie w Miami. Burmistrz tego największego miasta Florydy został odwołany za zwiększenie płac pracowników sektora publicznego w mieście i zwiększenie zadłużenia miasta – i to w okresie, gdy pracownicy firm prywatnych wszędzie, nie tylko w Miami, mają problemy z utrzymaniem poziomu dochodów, a nawet samej pracy. Wynik głosowania był miażdżący: 88% głosujących było za odwołaniem burmistrza Alvareza…

Jeśli filozoficzna nadbudowa (że użyję zaprzeszłego marksistowskiego żargonu) przemawiająca na rzecz powrotu do reguł rynku, solidnej pracy i dyscypliny finansów publicznych zyskuje poparcie, to jak wygląda ekonomiczna baza ewentualnych zmian instytucjonalnych? Zacznę od demografii, gdzie również daje się zauważyć amerykańska wyjątkowość. Prof. Nicholas Eberstadt w niedawnym raporcie AEI zwraca uwagęna zapowiedzi US Census Bureau, że ludność USA będzie – inaczej niż ludność Europy – rosnąć w najbliższych dekadach. Między rokiem 2010 a 2030 zwiększy się ona aż o 60 mln osób. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż Ameryka pozostaje wielce pożądanym celem emigracji, można liczyć się z tym, że energiczni, młodzi imigranci nadal będą poprawiać strukturę wieku amerykańskiej siły roboczej. A to oznacza, że niektóre problemy Europy – jak choćby rosnące niekorzystne relacje pracujących do emerytów – będą w USA oddziaływać znacznie łagodniej na gospodarkę.

Problemy Ameryki dotyczą więc głównie sfery instytucji i polityki. Gdyby wzorce polityki gospodarczej i presja instytucjonalna na ekspansję państwa opiekuńczego z minionych kilkunastu lat miały się utrzymać, wówczas można być pewnym trwałego spowolnienia gospodarki amerykańskiej. Trend słabego wzrostu mógłby dodatkowo przekształcić się w stagnację, a nawet w załamanie, gdyby zmaterializowały się wcale nie niemożliwe reakcje rynków finansowych na (już przyznaną rządowi) żółtą kartkę za pogłębiającą się nierównowagę fiskalną. Ameryka nie jest immunizowana na tego rodzaju zachowania rynków, które rozważaliśmy wcześniej w odniesieniu do Wielkiej Brytanii czy Francji! Taki scenariusz jest nie tylko możliwy, lecz także prawdopodobny, jeśli zwolennikom państwa opiekuńczego uda się dostatecznie wystraszyć polityków małego formatu (czyli tych, którzy myślą o następnych wyborach, a nie o następnych generacjach). Nawet jeśli beneficjenci państwa opiekuńczego nie rozumieją, że na dłuższą metę ich beneficja i tak są nie do utrzymania w obecnych rozmiarach.

Niemniej, należy brać pod uwagę amerykański indywidualizm, manifestujący się w ostatnich latach przede wszystkim w ruchu Tea Party, oraz znacznie wyższą niż w Europie akceptację reguł kapitalistycznej gospodarki rynkowej. One to powodują, iż tendencje do utrzymywania się i ekspansji w życiu publicznym filozofii czegoś za nic znajdują się pod kanonadą krytyki tych, którzy uważają prowadzoną przez administrację Obamy „dojutrkową” politykę za katastrofalną.

Wsparcia tej krytyce udzieliły wybory w 2010 r. Gdyby sukces wyborczy republikanów, znajdujących się pod presją ruchu Tea Party, został powtórzony w 2012 r., włącznie ze zmianą prezydenta, można by spodziewać się daleko idących zmian w filozofii ekonomicznej i społecznej nowej administracji republikańskiej. Biorąc pod uwagę zagrożenia, przed jakimi stoi Ameryka, skala zmian byłaby znacznie większa niż w przypadku reaganowskiej „liberalnej kontrrewolucji” (oczywiście liberalnej w europejskim rozumieniu tego terminu). Stworzyłoby to podstawy do nowego, długiego okresu stabilnego wzrostu gospodarczego, a także pozwoliło otrząsnąć się Stanom Zjednoczonym (i być może Zachodowi w ogólności) ze szkodliwej ekoreligii walki z globalnym ociepleniem oraz licznych innych – politycznie poprawnych, a wielce uciążliwych –  intelektualnych deformacji.

4.   Zachód bez siły woli i przekonania o słuszności swej drogi kontra rzucające wyzwanie kraje BRIC: Co przyniesie przyszłość?  

Czas podjąć próbę wyciągnięcia wniosków z przedstawionych zjawisk i tendencji w odniesieniu do przyszłości Zachodu. Pierwszy ogólny wniosek jest dość oczywisty, zwłaszcza dla weterana rozważań zorientowanych na przyszłość. Pierwszą taką próbą była bowiem moja książka: „Economic Prospects: East and West”, opublikowana w Londynie w 1987 r. Tak wówczas, jak i obecnie lista nie tylko możliwych, lecz także prawdopodobnych scenariuszy była na tyle długa, że żaden z nich nie dominował nad innymi tak dalece, by przekroczyć pułap 50 proc. (Jest to nawet mniej zaskakujące dzisiaj niż w latach 80. XX w., gdy liczba globalnych graczy w konfrontacji Wschodu z Zachodem i spektrum sporów między stronami były znacznie bardziej ograniczone).

Drugi ogólny wniosek różnicuje scenariusze w zależności od zdolności Zachodu do odrzucenia syrenich głosów zachęcających do kontynuacji – a nawet ekspansji – państwa opiekuńczego opartego na filozofii otrzymywania czegoś za nic. Nieodrzucenie tej oferty byłoby najgorszym scenariuszem.

Z tej perspektywy wspomnianą listę zaleca się zredukować do trzech prawdopodobnych – choć nie  jednakowo prawdopodobnych – scenariuszy.

W pierwszym scenariuszu zakłada się, że zarówno Europa, jak i Stany Zjednoczone będą dokonywać jedynie marginalnych dostosowań w zakresie redukcji wydatków publicznych i tempo wzrostu długu publicznego w najlepszym razie tylko spowolni. W rezultacie niemożliwe będzie przyspieszenie tempa wzrostu gospodarczego, w związku z wysokim i rosnącym udziałem wydatków publicznych w PKB. Niemożliwe będzie także zmniejszenie nierównowagi w drodze (znaczniejszego) wzrostu podatków i w efekcie dochodów fiskusa. Pojawienie się kryzysu wiarygodności kredytowej określonych dużych gospodarek Zachodu będzie tylko kwestią czasu – i to czasu mierzonego liczbą lat, nie dekad.

W drugiej części eseju przedstawiłem przewidywania możliwych (i prawdopodobnych) różnic przyszłego rozwoju sytuacji w głównych gospodarkach Europy. Stany Zjednoczone może czekać bardzo podobny scenariusz do brytyjskiego, o poważniejszych jednakże globalnych konsekwencjach z racji wagi i roli gospodarki amerykańskiej. W tym biegu lemingów ku przepaści globalny wpływ europejskiej Zbankrutowanej Unii Emerytów maleć będzie bardzo szybko, a i wpływ USA również będzie słabnąć. I to nie tylko w gospodarce globalnej, lecz także – i to jeszcze bardziej – w polityce globalnej.

Drugi scenariusz mówi o pęknięciu między Europą Zachodnią a Stanami Zjednoczonymi. Długookresowe problemy wynikające z wyboru drogi przyjmującej za rzeczywistość mitologię gospodarczo-społeczną wiecznotrwałego „socjalu” dającego coś za nic, które skumulowały się w ostatnich latach, wywołują w USA opisywane już w części trzeciej reakcje społeczne i zmiany polityczne. Zadania tych, którzy ewentualnie dojdą do władzy, będą trudniejsze niż Reaganowskiej ekipy w latach 80. ubiegłego wieku ze względu na większą skalę zagrożeń ekonomicznych, szersze spektrum konfliktów społecznych oraz intelektualnych mitów do obalenia.

Niemniej autor niniejszego eseju zakłada, iż to trudne przedsięwzięcie może się udać, polityczna zgoda na redukcję niedających się utrzymać w obecnej i przyszłej skali świadczeń socjalnych (zwłaszcza medycznych) zostanie osiągnięta i amerykańskie deficyty budżetowe oraz dług publiczny zaczną maleć. Redukcja „socjalu” i innych wydatków publicznych (w tym zatrudnienia w biurokracji federalnej, stanowej i municypalnej) zmniejszy relację wydatków publicznych do PKB. Pomoże także deregulacja gospodarki po rządach majsterkowiczów. W rezultacie tych i innych zmian silniejsze bodźce do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania spowodują przyspieszenie dynamiki gospodarczej. Ameryka, a raczej jej firmy, zaczną umacniać się również w gospodarce globalnej. Pozycja globalnego lidera zacznie się ponownie wzmacniać.

Europa natomiast, z rosnącą w tempie 1,0–1,5% gospodarką, trapiona kolejnymi kryzysami wiarygodności kredytowej, nadal nie będzie potrafiła spojrzeć w oczy rzeczywistości, żyjąc w świecie wyobrażeń o niepodważalności kontynentalnego modelu państwa opiekuńczego, „miękkiej sile” moralizatorstwa i dobrego przykładu. Po Grecji i Portugalii przyjdzie więc kolej na następne, bardziej znaczące gospodarki. W tych warunkach konkurencyjność firm europejskich będzie słabnąć, choć bardziej powoli niż dynamizm europejskich gospodarek (z przyczyn, o których wyżej, w części pierwszej eseju).

Warto przy tym zwrócić uwagę na wcześniejsze rozważania o Niemczech i grupie krajów, które gotowe byłyby przyjąć reguły wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. Dlatego, rozważając niniejszy scenariusz, należy traktować jako prawdopodobne także pęknięcie wewnątrz Europy i wyłonienie się nowego, konkurencyjnego w skali światowej bloku gospodarczego.

Zgodnie z trzecim scenariuszem w bieżącej dekadzie zarówno USA, jak i stara Europa uporają się z nieprzyjemną operacją redukcji oczekiwań beneficjentów i w rezultacie redukcji skali państwa opiekuńczego. Poziom i ewentualny przyszły wzrost rozmaitych świadczeń zostanie ograniczony i dopasowany do możliwości tych gospodarek w najbliższych latach i w dalszej przyszłości.

Bieżąca dekada będzie trudna i wielu ludziom przyniesie obniżenie poziomu życia. Takie zmiany, przy redukcji wydatków publicznych, stwarzają jednak perspektywę zmniejszenia relacji wydatków publicznych do PKB i odwrócenia kilkudziesięcioletniego trendu malejącego tempa wzrostu PKB. Wyraźniejsza poprawa w tym względzie pojawiłaby się jednak dopiero w następnej dekadzie. Warto jednak podkreślić, że bez takich zmian Europa doszłaby w końcu w tej lub najdalej w następnej dekadzie do stagnacji (czy stagflacji, gdyby politycy nie potrafili powściągnąć skłonności do szukania ratunku w inflacji).

Przypuszczam, że tak jak w krajach udanej transformacji w latach 90. ubiegłego wieku „przejście przez dolinę łez” zahartowałoby znaczne segmenty większości zachodnioeuropejskich społeczeństw. Moralne fundamenty kapitalistycznego rynku uległyby wzmocnieniu: struktura bodźców stałaby się bardziej życzliwa dla wzrostu podaży pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Obniżka podatków i powrót trendu deregulacyjnego zwiększyłyby jeszcze szanse przyspieszenia.

Taki scenariusz wzrostu dynamizmu gospodarczego świata zachodniego niewątpliwie wpłynąłby w zauważalnej mierze na globalny wzrost gospodarczy, ale jeszcze większy wpływ miałby pośrednio na globalny cykl koniunkturalny. Biorąc pod uwagę skalę importu Zachodu z krajów trzecich, ekspansję zagranicznych inwestycji bezpośrednich zachodnich firm, rosnące relatywnie szybko (2,5–3,5% rocznie) zachodnie gospodarki wpływałyby silnie na wzrost gospodarczy krajów trzecich z krajami grupy BRIC na czele.

Niemniej relatywny udział tych krajów w globalnym PKB wykazywałby tendencję do powolnego spadku z racji szybszego wzrostu wschodzących gospodarek. Rosłaby także wewnątrz świata zachodniego relatywna pozycja gospodarcza USA względem Europy Zachodniej. Dodatkowym, obok wyższej innowacyjności, elementem przewagi Stanów Zjednoczonych byłaby ich ekspansja demograficzna w odróżnieniu od kurczącej się ludnościowo Europy. Pozycję takiego ekspansywnego świata zachodniego poprawiałyby firmy międzynarodowe z siedzibą na Zachodzie, które wzmacniałyby gospodarki zachodnie strumieniem zysków z produkcji za granicą przez oddziały i filie tych firm.

Gdyby teraz chcieć zważyć prawdopodobieństwo spełnienia się powyższych scenariuszy, trzeci z nich – niestety – uznać należy za najmniej prawdopodobny. Wykluczyć go całkowicie jednak nie można. Warto bowiem w tym miejscu zwrócić uwagę na pewne niedoceniane przewagi wolnorynkowych demokracji. Gdy bowiem są one w stanie przekonać większość swoich obywateli do słuszności powziętych kroków i mają za sobą siłę działania utalentowanych i chętnych do podjęcia owego działania jednostek, są trudne do pokonania. Prapoczątków tego wzorca szukać można u greckiego historyka Herodota, który źródeł zwycięstw miast-państw greckich doszukiwał się w tym, że ich mieszkańcy „nie pracowali… dla jakiegoś pana” (byli aktywnymi politycznie obywatelami i byli jako prywatni właściciele na swoim).

Być może, po długiej serii błędnych polityk, wolni obywatele krajów zachodnich byliby gotowi do podjęcia trudnych decyzji. Problem widzę jednak w znalezieniu większości lub nawet dostatecznej liczby owych chętnych do działania. Mam spore wątpliwości, czy po prawie półwieczu prowadzenia w większym lub mniejszym zakresie polityki demoralizującej tak łożących na „socjal”, jak i z niego korzystających, znajdzie się tak znacząca część społeczeństwa, która byłaby gotowa poprzeć reformy zakładające (choćby tylko przejściową) znaczącą obniżkę poziomu życia.  Przynajmniej poza Stanami Zjednoczonymi, gdzie takie siły istnieją.

Dwa wcześniej przedstawione scenariusze, pierwszy i drugi, są – moim zdaniem – równie prawdopodobne. Możliwe są także scenariusze mieszane, to znaczy pośrednie: trochę wolniejsze lub trochę szybsze, choć nadal bardzo niskie, tempo wzrostu Zachodniej Europy albo też kompromis w Stanach, który odciąży dość poważnie wzrost długu publicznego, ale nie zmieni trendu zadłużania się i przez to nie poprawi zbytnio dynamiki rozwojowej USA. Nie można wykluczyć, choć traktuję je jako mało prawdopodobne, scenariuszy skrajnych, gdy w obliczu bankructwa demokratycznego państwa opiekuńczego wyłonić się mogą rządy typu komunistycznego. Warto pamiętać o owych głupcach demonstrujących w Londynie pod hasłami: „Abolish money!”. Scenariusz dotyczący Francji wyraźnie wskazuje, co może zdarzyć się tu i ówdzie.

Ale właśnie tu i ówdzie; nie w skali Zachodu jako całości. Podobny pogląd wydają się reprezentować hinduscy satyrycy, którzy na mapie świata w XXI w. umieścili „Park jurajski Kuby i Wenezueli”. Kilka krajów więcej (w tym nawet Francja!) nie zmieniłoby kierunku ewolucji świata.

Jednakże nawet bez rezurekcji marksowskich nonsensów urzeczywistnienie się pierwszego scenariusza spowodowałoby stopniowy, lecz poważny co do skali, spadek efektywności kapitalistycznej gospodarki rynkowej. Konsekwencje, nie tylko dla Zachodu, byłyby bardzo poważne. Zwłaszcza silne byłyby skutki schyłku Ameryki – globalnego centrum innowacji. Spowolniłoby to  także wzrost gospodarczy   reszty świata, do czasu gdy wyłoniłby się kolejny światowy lider w obszarze innowacji. Z racji szczególnych wymagań względnie największe szanse na pozycję nowego lidera miałyby, moim zdaniem, Indie. Ich subsektor wysokich technologii, niepoddany paraliżującej działalności „permit Raj”, hipotetycznie mógłby z czasem dogonić i przegonić Amerykę.

Jest jednak pewne „ale”. Spora część tego subsektora pozostaje w rękach państwa i w jakimś stopniu zależy od państwowych subsydiów. Tymczasem autor niniejszego tekstu wielokrotnie podkreślał, że za państwowe pieniądze nie zbuduje się drugiej Silicon Valley, gdyż państwo tworzy zdeformowaną strukturę bodźców, które redukują szanse na szybkie i skuteczne ekonomicznie przekształcanie wynalazków w innowacje.

W końcowej części moich rozważań należałoby ustosunkować się pokrótce do powszechnie dyskutowanych – rzeczywistych czy domniemanych – globalnych wyzwań, przed którymi stoi światowa gospodarka: tak Zachód, jak i BRIC, a także cała reszta. Pierwsze z nich, ruch antyglobalistyczny, należy uznać raczej za znajdujące się w głębokim odwrocie. Wprawdzie młodzi antyglobaliści nadal demonstrują tu i tam, podczas konwentykli instytucji międzynarodowych, ale jest to – coraz mniej poważna – zabawa nawiedzonej młodzieży oraz podstarzałych proroków antykapitalizmu w rodzaju Chomsky’ego, Wallersteina i im podobnych.

Tym pajacowaniem, bo jest to najlepszy termin, jaki przychodzi mi do głowy, nie są oni w stanie porwać zachodnich społeczeństw. Nie dokonają tego również nowsi w swych działaniach „oburzeni” zwolennicy manny z nieba. A już z zupełną obojętnością – zaś u świadomych źródeł ekonomicznego sukcesu z wrogością – spotkają się oni w krajach należących do kategorii tzw. gospodarek wschodzących. Setki milionów ludzi, które wyszły z biedy w Chinach, Indiach i gdzie indziej zawdzięczają to kapitalistycznemu rynkowi i otwartej gospodarce globalnej. Można więc pożegnać antyglobalistów i im podobnych angielskim powiedzonkiem: „Goodbye and good riddance (czyli: „Żegnamy bez żalu”).

Znacznie poważniejszym wyzwaniem – subglobalnym, o czym poniżej – jest antropogeniczne globalne ocieplenie (AGW). Nie dlatego, iżby istniało wysokie prawdopodobieństwo zaistnienia takiego zjawiska, a zwłaszcza jego dramatycznych skutków, lecz dlatego, że skuteczna propaganda katastroficzna wytworzyła w świecie zachodnim wysoki poziom akceptacji tego, iż AGW jest zjawiskiem rzeczywistym i trzeba mu przeciwdziałać. Jak zawsze ważne jest nie zjawisko, lecz to, jak je postrzega dana społeczność. Tak więc to wysoki poziom akceptacji tezy o AGW czyni to zjawisko realnym wyzwaniem. Subglobalnym, jak napisałem powyżej, ponieważ poza światem zachodnim nie ma ono (podobnie jak antyglobaliści) wielu zwolenników.

Dla Zachodu globalne ocieplenie jest więc poważnym wyzwaniem. Do strony merytorycznej tego problemu ustosunkowałem się powyżej. Tutaj spojrzę na ów problem raz jeszcze wyłącznie w kontekście wpływu na poszczególne scenariusze. W warunkach zaznaczonej wcześniej obojętności gospodarek wschodzących oczywista jest jedna tendencja. Im silniej odciskać się będą na gospodarkach zachodnich konsekwencje szaleństw ekonomicznych związanych z „walką z globalnym ociepleniem”, tym słabsza będzie pozycja państw zachodnich względem krajów BRIC i reszty świata w każdym z przedstawionych scenariuszy.

Najmniejszy wpływ owe szaleństwa – można domniemywać – mieć będą w warunkach  trzeciego (niestety, najmniej prawdopodobnego) scenariusza. Powrót do standardów, na których bazie wyrosła dominacja Zachodu w II tysiącleciu n.e., zwiększa prawdopodobieństwo, także w kwestii AGW, zastosowania filozoficznej zasady instrumentalnej racjonalności, czyli aplikacji adekwatnych środków dla osiągnięcia konkretnych celów. Powrót do instrumentalnej racjonalności nie sfalsyfikuje tezy o antropogenicznym globalnym ociepleniu (ten proces dokonuje się w świecie nauki), ale na pewno odrzuci środki ekonomiczne, nonsensowne nawet z punktu widzenia efektów oczekiwanych przez wyznawców nowej ekoreligii. Poziom szkodliwości działań antyociepleniowych ulegnie wówczas znaczącej redukcji.

Trzecim globalnym wyzwaniem – przynajmniej w oczach jego wyznawców – jest wyczerpywanie się surowców przemysłowych i paliw. Według autora niniejszego eseju nie jest to zagrożenie, które świat musiałby traktować poważnie. Tego rodzaju strachy masowo nawiedzają polityków, analityków, dziennikarzy i innych obserwatorów światowych tendencji mniej więcej co 30, 40 lat. Wypowiadałem się wcześniej o źródłach owych strachów w swoich tekstach o cyklach surowcowych[2]Nie ma tu miejsca na szersze wyjaśnienia, dlaczego po długich okresach spadających i niskich cen przychodzą krótsze, ale też trwające około dekady, okresy wysokich cen. W największym skrócie, co jakiś czas pojawia się trwalsze źródło znaczącego dodatkowego popytu (za każdym razem może być inne). Ale przemysły surowcowe reagują na taki wzrost popytu bardzo powoli, gdyż inwestycje w tych branżach wymagają długiego okresu realizacji (obecnie 8–12 lat, a nawet dłuższych). W tym czasie świat przechodzi fazę rosnących cen.

Właśnie w tych okresach pojawiają się kasandryczne przepowiednie wyczerpujących się surowców, przyszłych wojen o kurczące się zasoby itp. Ale, najwcześniej po kilku latach, ogromne co do kosztów i skali projekty inwestycyjne zaczynają – jeden po drugim – przechodzić w fazę produkcji. Podaż zaczyna rosnąć, a że skala tych przedsięwzięć jest bardzo duża, ich suma powoduje znaczący wzrost dostaw. Ceny zaczynają spadać. Temu procesowi sprzyjają również zmiany technologiczne. Trzeba też około dekady, by postępy w postaci niższego zużycia paliw i surowców w maszynach, urządzeniach i środkach transportu przekształciły spadki zużycia na jednostkę produktu w zagregowane spadki zużycia w skali krajów i globalnej gospodarki. Ponadto nowe technologie pomagają także w zwiększaniu podaży ze starych, już wykorzystywanych zasobów. Ceny stabilizują się wówczas na niskim poziomie.

Ale nim ten proces dostosowań się zakończy, Kasandry mają – trwające wiele lat – używanie. Weźmy np. ropę naftową. Po raz pierwszy odnotowano falę takich pesymistycznych przewidywań w latach 90. XIX w. Potem, w międzywojniu, na przełomie lat 20. i 30. przewidywano, iż zasobów ropy wystarczą zaledwie na 12 lat i zapowiadano wojny o zasoby (zupełnie jak obecnie!). Potem przybrane w wielce naukowe szaty prognozy dla Klubu Rzymskiego na przełomie lat 60. i 70. XX w. zapowiadały koniec świata z powodu braku surowców i żywności około roku 2000. Dzisiaj ten sam typ kasandrycznych przewidywań podaje inne daty, ale sposób myślenia jest ciągle podobny, wynika ze słabego zrozumienia roli ekonomii w zachowaniach podmiotów gospodarczych. A tymczasem każde kolejne badania zasobów pokazują po kolejnej fazie wzrostu cen wyższe relacje globalnych rezerw do rocznego globalnego zużycia.

Ale to nie przeszkadza kolejnym Kasandrom wieszczyć końca naszej cywilizacji. Autor niniejszego eseju proponuje przejść nad ich przewidywaniami do porządku dziennego. Stanowią one nieodłączny folklor długich cykli surowcowych. A tak naprawdę obawiać się należy przede wszystkim tego, o czym piszę w niniejszym eseju, to znaczy braku wiary w racjonalność i skuteczność poczynań w ramach naszej zachodniej cywilizacji i prowadzenia polityki i gospodarki opartej na „chciejstwie”, jak Wańkowicz celnie przetłumaczył angielski termin: wishful thinking. Jest to największe zagrożenie dla naszego zachodniego świata, ale także dla krajów BRIC i wszystkich pozostałych. Ich postępy są bowiem wynikiem zastosowania – przynajmniej w części – reguł zachodnich instytucji gospodarki…


[1] Por. rozważania o wiarygodności polityki w nagrodzonej Noblem koncepcji Kydlanda i Prescotta z 1977 r.

[2] Kryzys globalny: Początek czy koniec?, pod red. J. Winieckiego, Gdańsk 2009.

Liberalizm – produkt eksportowy :)

Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, jeden z legendarnych przywódców polskiego ruchu wolnościowego, ogłosił niedawno w prasie swoją propozycję, aby zaprosić do Gdańska, na uroczystości 30. rocznicy pierwszego zjazdu Solidarności, liderów i aktywistów arabskich, którzy na początku tego roku uczestniczyli w wydarzeniach w Egipcie i Tunezji. W obu tych krajach doszło do obalenia długowiecznych reżimów autorytarnych, które w sposób bardzo brutalny tłumiły dążenia swoich obywateli, prześladowały krytyków, więziły ludzi i zwalczały wolność słowa w internecie. Z różnych powodów, głównie dlatego, iż stroniły one od islamskiego fundamentalizmu, reżimy te rzadko bywały jednak przedmiotem krytyki ze strony zachodnich rządów, mediów czy nawet opinii publicznej. Pomimo tego właśnie w tych krajach, na zasadzie regionalnego domina (które objęło także kilka innych państw, na czele z Libią, Syrią i Jemenem), bunt zwykłego obywatela okazał się na tyle silny, aby od wewnątrz wymusić zmianę polityczną. Borusewicz podkreśla samodzielność ruchów wyzwoleńczych Egiptu i Tunezji, gdy mówi o tamtejszych przemianach jako o III fali procesów demokratyzacyjnych, które rozpoczęły się w Hiszpanii, Portugalii oraz krajach Ameryki Łacińskiej, zaś swoją drugą odsłonę miały w naszej części świata.

Been there, done that

Rzeczywiście „arabska wiosna” stała się w świecie kryzysu integracji europejskiej, festiwalu złych wiadomości gospodarczych zza oceanu, zduszenia opozycji na Białorusi, czy tsunami w Japonii promykiem nadziei i źródłem radości. Zwłaszcza z punktu widzenia kraju takiego jak Polska, który uznaje dziś – 22 lata po własnym oswobodzeniu – procesy demokratyzacyjne i transformacje ustrojowe za rodzaj własnej specjalności, analogiczne sukcesy innych społeczeństw i uniwersalny motyw triumfu wolności w boju przeciwko opresji, jarzmu i prześladowaniom budzi żywe reakcje i spontaniczną sympatię. Dzieje się tak tym bardziej, że jest nam, z roku na rok, coraz trudniej świętować własne sukcesy z lat 1980 i 1989. Głębokie podziały, konflikt polityczny i otwarta wrogość dwóch wielkich obozów politycznych o solidarnościowym rodowodzie boleśnie przypominają, że rewolucyjna euforia trwa krótko. Następuje po niej trudne zadanie budowania nowej jakości na gruzach starego świata, co z łatwością może skończyć się klęską. Nawet jeśli jednak, jak w Polsce, się powiedzie całkiem dobrze, przejście do normalności bywa kubłem zimnej wody. Gdy znikają wyjątkowe, historyczne misje związane z przełomem, głód wielkich czynów wśród ludzi pokolenia transformacji pozostaje. Wielkie ambicje nie dają się już nijak zagospodarować adekwatnymi wyzwaniami, a silne pozytywne emocje przeradzają się niemal naturalnie w wielką złość i resentymenty.

Nie tylko więc cieszymy się wraz z Egipcjanami i Tunezyjczykami, ale także zazdrościmy im. Zazdrościmy im tego poczucia i świadomości, że oto ujęli Pana Boga za nogi, przyszłość to nieznana i potencjalnie wspaniała perspektywa wolności i dobrobytu, wszystkie opcje są w zasięgu, nic jeszcze nie zostało sknocone. Ich obecność na obchodach w Gdańsku ma szansę ubarwić naszą prozę życia, albo nawet przypomnieć nam, że demokratyczne państwo budowaliśmy w imię tzw. wyższych wartości. Jednak, wbrew naturalnemu optymizmowi, Egipt i Tunezja stoją przed bardzo trudnymi wyzwaniami. Nie mają mentalnego ułatwienia dla procesu budowy demokracji w postaci perspektywy włączenia w systemy wspólnego bezpieczeństwa i synchronizacji ekonomicznej, oparte o wolnościowe ideały praw człowieka i rynku, jak onegdaj Polska i inne kraje Europy Środkowej, niemal od początku przemian kroczące ku Wspólnotom Europejskim. W końcu, pomimo wszelkiej poprawności politycznej i uwzględnienia nikłych doświadczeń demokratycznych samej Polski przed 1989 rokiem, stanowią potencjalnie słabsze podglebie kulturowe dla zbudowania zupełnie stabilnej i odpornej na niemal pewne kryzysy wolnościowej demokracji. Jako państwa spoza łacińskiego kręgu cywilizacyjnego nie są złożone z ludzi w przygniatającej większości przekonanych o zasadności wartości wolnościowych i indywidualnych, które Europejczycy i północni Amerykanie czerpią z takich źródeł jak chrześcijaństwo oraz liberalna myśl świeckiego oświecenia, a także z własnego, długiego doświadczenia historycznego z różnorakimi, nieudanymi i powodującymi fatalne konsekwencje, próbami budowy ustrojów politycznych o innym niż wolnościowy charakterze. Nawet jeśli założymy trwałość nowej egipskiej i tunezyjskiej demokracji, to zasadne będzie pytanie o szczegóły jej funkcjonowania. Tutaj pies będzie leżał pogrzebany, z tego powodu na euforię za wcześnie.

Dwie płaszczyzny

Współczesny model demokratycznych rządów został wykuty w Europie XIX wieku. Składa się on z dwóch zasadniczych płaszczyzn. Esencją demokracji, znaną od starożytności, jest model wyłaniania rządzących w głosowaniu. W sytuacji realnie wolnego wyboru pomiędzy dwiema lub większą liczbą opcji każdy obywatel dysponuje równą liczbą głosów. Głosowanie jest tajne, więc nie podlega on naciskom. Ta oczywistość to pierwsze skojarzenie, gdy mowa o „walce o demokrację”. Zniewolony dotąd naród występuje przeciwko dyktaturze i jej aparatowi przymusu, za główny cel stawiając sobie przeprowadzenie wolnych wyborów i ustanowienie nowej władzy, zgodnej z wolą „ludu”, czyli większości głosujących obywateli. Ta płaszczyzna demokracji upodmiotawia jednostkę i czyniąc z niej dysponenta, równego innym, „kawałka władzy” w postaci karty wyborczej, nadaje jej niewątpliwie wolność polityczną.

Ograniczenie demokracji do tej jednej płaszczyzny było i pozostaje przedmiotem krytyki z liberalnego narożnika. Jej klasykiem jest naturalnie Benjamin Constant, który używając terminu „wolność starożytnych” objaśnił, w jaki sposób autentyczna wolność w sferze publicznej może współgrać z nawet totalnym zniewoleniem w sferze prywatnej i intymnej życia obywatela. Nie musi, ale może i jeśli się nie zabezpieczymy, w każdym momencie będzie nam grozić zniewolenie gorsze nawet, aniżeli w czasach przed demokracją. Samo głosowanie to bowiem rządy większości nad mniejszością oraz nad członkami tejże większości, z której każdy może zechcieć zostać dysydentem. To w końcu rządy ludzi, dowolne, arbitralne, skore do nadużyć, niepoddające się kontroli, kapryśne.

Druga płaszczyzna demokracji jest zabezpieczeniem przed negatywnymi skutkami dowolności rządów wybrańców ludu. Stanowi częściowe zaprzeczenie pierwszej płaszczyzny, ponieważ pomimo niewątpliwego mandatu od ludzi, odbiera wybrańcom sporą część władzy. Tą płaszczyznę nazywamy konstytucjonalizmem i kontraktualizmem. Składa się z nienaruszalnych wolą nawet wszystkich obywateli zasad moralnych w odniesieniu do statusu i godności jednostki ludzkiej, trudno zmienialnych zapisów konstytucji ze szczegółowymi wolnościami obywatelskimi oraz z mechanizmów ustrojowych, budujących system wzajemnej kontroli organów władzy przez częściowo konkurencyjne ośrodki oraz władzę sądowniczą. Ciosem w totalnie pojętą demokrację jest wyjęcie dużego przedziału problemowego spod gestii wyłonionej w wyborach władzy, a więc spod gestii woli większości. Część debat nie może się wówczas toczyć na gruncie politycznym, a raczej może, ale ich toczenie jest bezpłodne, ponieważ wnioski z ich nie mogą zostać wcielone w życie mocą politycznej decyzji. Możliwe jest tylko klaryfikowanie i modyfikowanie stanu rzeczy na drodze decyzji prawnych trzeciej władzy; jest to obszar tym
szerszy, im bardziej podatne na zróżnicowaną interpretację zapisy prawne powstały. Korzyść z tego polega na zagwarantowaniu wolności osobistej każdej jednostce, niezależnie od jej przynależności do politycznej większości lub mniejszości (czy politycznej obojętności), bez ograniczenia wolności politycznej (jeśli tylko założymy zgodnie z liberałami, że wolność nie może polegać na możliwości krzywdzenia drugiego człowieka). Rządy prawa zastępują rządy ludzi.

Konstytucjonalizm i kontraktualizm są wytworami cywilizacji łacińskiej. Nie są one zupełnie wolne od krytyki i nie spełniają z punktu widzenia interesów wolności wyłącznie pozytywnej roli. Szeroko analizowane jest współcześnie zjawisko nadmiernego rozrostu sfery regulowanej na poziomie konstytucyjnym, w zapisach ustawy zasadniczej oraz w orzeczeniach sądowych, stanowiących ich interpretację. Zawarte w nich lub logicznie zeń wydedukowane normy nie mogą być zmienione w procesie politycznym. Jeśli w płaszczyźnie konstytucjonalizmu znalazło się zbyt dużo materii i nie jest to uzasadnione wymogami najbardziej fundamentalnych swobód i praw obywatelskich, to negatywne konsekwencje takiego stanu rzeczy mogą być dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, jak zauważa Wiktor Osiatyński[1], maleje pole ucierania kompromisów politycznych ze szkodą dla debaty publicznej. W dojrzałych demokracjach, o ustabilizowanym przekonaniu o doniosłości wolności człowieka i poszanowaniu prywatności współobywatela, spór polityczny rzadko toczy się pomiędzy dwoma skrajnymi stanowiskami, częściej jest paletą rozwiązań następujących po sobie odcieni, z której można dokonać wyboru kompromisowego. Na drodze prawnego orzeczenia o treści zapisów konstytucyjnych otrzymujemy natomiast zazwyczaj ostateczny wyrok, potwierdzający stanowisko jednej ze stron i odrzucający zwolenników innych stanowisk, bez możliwości negocjacji, koncyliacji, albo załagodzenia perspektywą ewentualnej późniejszej rewizji. Po drugie, wobec tego stanu rzeczy postępuje polityzacja i ideologizacja doboru sędziów kluczowych ciał trzeciej władzy, w efekcie czego formalnie prawne decyzje coraz częściej są de facto politycznymi. Sędziowie i prawnicy wysokich lotów raz po raz ukazują zdumiewającą zdolność interpretowania suchych zapisów prawnych zgodnie z politycznymi oczekiwaniami i w wielu przypadkach możliwe okazują się, formalnie nienaganne, toki rozumowania prawnego prowadzące w zupełnie odwrotnych kierunkach. Rozdęcie płaszczyzny konstytucjonalnej, próby partii politycznych, aby utrwalić w konstytucji elementy własnego światopoglądu czy programu, aby przetrwały w systemie prawnym w czasie niepogody, spowodowanym utratą władzy (obojętnie czy będzie to całkowity zakaz aborcji czy tzw. prawa pracownicze, wolne niedziele czy płaca minimalna, intronizacja Chrystusa Króla czy darmowa edukacja na poziomie wyższym) powodują mieszanie obu porządków oraz szkody zarówno dla demokratycznego procesu politycznego, jak i dla zamysłu wyróżnienia i szczególnej ochrony najważniejszych norm etycznych i praw człowieka.

Niepełna władza w ręce ludu

To problem krajów o stabilnej demokracji, ze Stanami Zjednoczonymi wyraźnie na czele. W odniesieniu jednak do Egiptu i Tunezji problem leży gdzie indziej. U progu ich demokratyzacji istnieć musi obawa, że zmiany polityczne obejmą stworzenie tylko pierwszej z płaszczyzn demokracji, zaś sam fakt oddania głosu zostanie uznany za „korzystanie z wolności”. Liberalny konstytucjonalizm jest wynalazkiem europejskim i jego stosowanie w krajach z innych kultur bynajmniej nie jest oczywistością. Zwłaszcza w świecie, w którym formalne wybory przeprowadza się niemal wszędzie, nawet jeśli tylko po to, aby legitymizować faktyczny autorytaryzm w oczach świata i własnych obywateli.

W warunkach kraju i społeczeństwa, które przez długie dziesięciolecia było rządzone w sposób arbitralny, istnieje możliwość, że w mentalności ludzi jest nawyk akceptacji tego rodzaju rządów. Owszem, znienawidzony tyran, dyktator został przegnany. Euforia z tym związana łatwo może przerodzić się w przekonanie, że teraz „wszytko będzie dobrze”, będą rządzić „nasi”. Zgodnie ze słowami Osiatyńskiego, „nasz” rząd to znaczy wtedy „dobry” rząd. Mało kto jest w tych dniach szczęśliwych zdolny myśleć o tym, że wolność trzeba zabezpieczyć na przyszłość, także przed zakusami demokratycznie wybranych, nowych władców. Jest to pułapka, w którą nietrudno wpaść. Po kilku latach taka jednopłaszczyznowa demokracja stopniowo, może nawet niezauważalnie, będzie się degenerować, przeistaczać się w system zniewolenia, aż w końcu zostanie „przechwycona” przez nowego dyktatora. Bez żadnych zamachów stanu. Po prostu na zasadzie demokratycznej rekrutacji silnych liderów.

Jak zaznacza Anna Wolff-Powęska[2], szybkie przestawienie się z emocji i radości wiecowej na działanie gabinetowo-racjonalne, ale i podtrzymanie szerokiej komunikacji społecznej celem ustrzeżenia kiełkujących instytucji przed trucizną powrotu apatii i „kacem” posteuforycznym, to najważniejsze zadanie domowe i zarazem przestroga dla krajów Afryki Północnej, które zdołały obalić swoich dyktatorów.

Eksport demokracji niewybrakowanej

To także okazja dla państw Zachodu, przynajmniej niektórych z nich, aby odkupić swoje przewiny z poprzedniej dekady, kiedy to idea „niesienia kaganka” wolności innym kulturom stała się narzędziem cynicznej polityki konstruktywistycznych ideologów, pozujących na konserwatystów, a w rzeczywistości będących pustymi emisariuszami wielkiego biznesu w świecie polityki. Poprzednia amerykańska administracja postanowiła, częściowo pod płaszczem wzburzenia atakami terrorystycznymi z września 2001 roku, połączyć dwa cele – poszerzenia zakresu oddziaływania demokracji na wybrane kraje, funkcjonujące wcześniej jako dyktatury oraz spełnienia biznesowych oczekiwań sponsorów prezydenckich kampanii z lat 2000 i 2004 – z których drugi nie miał wiele wspólnego z deklarowanymi wartościami. Niezależnie od tego jednak, idea „eksportu demokracji” mogła teoretycznie przynieść pozytywne rezultaty, choćby „przy okazji” realizacji ekonomicznych interesów koncernów. Tak się jednak nie stało, ponieważ był to cel poboczny i ów eksport ograniczył się do przeniesienia na grunt Iraku czy Afganistanu tylko pierwszej płaszczyzny demokracji, proceduralnej fasady, żeby nie powiedzieć atrapy rzeczywiście wolnościowego ustroju. W obu tych krajach odbywają się regularnie wolne wybory, to prawda. Z drugiej strony jednak, w Iraku partie polityczne powstają nadal, 8 lat po obaleniu Saddama Husajna, wyłącznie w oparciu o kryteria etniczne i religijne. Zapisy związane z wolnością i równością obywateli, narodowości czy wyznań nie przekładają się na realne życie w państwie, dlatego Kurdowie czy sunnici w obawie przed pozbawieniem podstawowych praw i wolności organizują się w partie konfesyjne, aby bronić się przed tyranią demokratycznej większości szyickiej. Demokracja tam nie narodziła się wskutek wewnętrznego impulsu, autentycznego ruchu miejscowej ludności, została narzucona w efekcie militarnej interwencji obcego mocarstwa i z tego powodu nie mogła znaleźć kulturowych podwalin pod funkcjonowanie, wykształcić dojrzałej formy konstytucjonalizmu. Niewiele lepiej jest w Afganistanie, gdzie większe rozdrobnienie plemienne wprawdzie nie budzi podobnych obaw tyranii ściśle określonej większości nad mniejszościami, ale bez przeszkód działają sądy szarijackie, naruszające wolności jednostki z prawem do życia na czele, zaś demokratyczny rząd rachityc
znie sili się na walkę z nimi przez wzgląd na zakłopotanie przed swoimi zachodnimi sponsorami, nie zaś za sprawą własnej oceny i uznania niedopuszczalności takich zjawisk w systemie swojego prawa konstytucyjnego. Złudna i naiwna jest więc radość z oglądania w CNN obrazków obywateli tych państw w dniu „święta demokracji”, a więc wyborów. Umorusane atramentem palce są równocześnie maczane w mechanizmach dopuszczających pozbawianie praw i wolności wielu ludzi. „Eksporterom” demokracji zabrakło siły i wyobraźni, aby temu zapobiec.

W nowym dziesięcioleciu mamy w przypadku Tunezji i Egiptu inną zgoła sytuację. Pierwszą płaszczyznę demokracji obywatele tych państw sami wybrali jako najlepszy ustrój polityczny dla siebie. Bez zewnętrznej pomocy otworzyli sobie szansę na wolność. Teraz tamtejsze społeczeństwa obywatelskie stają przed dylematami i wyborem kształtu systemu na bardziej szczegółowym poziomie. Powstaną konstytuanty, odbędzie się debata na temat ustaw zasadniczych. Dla ekspertów, myślicieli, praktyków politycznych Zachodu jest to szansa, aby zaoferować pomoc i wsparcie, jeśli tamtejsze nowe elity zdecydują się zgodzić na „eksport” drugiej płaszczyzny demokracji z Zachodu. Nie samej demokracji, gdyż po nią sięgnęli samodzielnie i jest ona ich własną zasługą. Ale po „eksport konstytucjonalizmu”, gotowe wzorce i zasady dobrych praktyk politycznych. Wsparcie tych dwóch państw arabskich, na drodze pokojowej i równego partnerstwa, w procesie budowania ustroju politycznego w pełni gwarantującego prawa każdemu obywatelowi, to dla dawnych „eksporterów demokracji” szansa na pewne zadośćuczynienie. Zamiast przynosić chaos, przynieść ład i pomóc zapobiec chaosowi; zamiast przesadzać fragmentarycznie ustrój na niegotową glebę, pomóc mu rozkwitnąć we wczesnych stadiach rozwoju i uchronić od zagrożeń; zamiast prowadzić politykę za pomocą wojska, czynić to za pomocą dyplomatów i ludzi-symboli w rodzaju Lecha Wałęsy, Vaclava Havla czy Hansa-Dietricha Genschera.

Od czasów Adama Smitha wiadomo, że racjonalizacja wysiłków w systemie wolnego handlu zależy od dobrego podziału pracy. Dominique Moisi często podkreśla, że w czasach globalizacji i obecnego kryzysu wartości demokratyczno-liberalne jawią się jedyną przewagą komparatywną, jaką Europa ma szansę jeszcze na dłużej zachować w światowej konkurencji. Skoro tak, to nie może ulegać żadnej wątpliwości, że naszym zadaniem jest udostępnić ten know-how Tunezji i Egiptowi, jeśli zdecydują się one tą drogą pójść, jeśli wyrażą zainteresowanie naszym modelem. Włóżmy w to nieco wysiłku, a zyskamy, jako Unia Europejska, trwałych i solidnych przyjaciół i to w czasach, gdy każdy przyjaciel jest na wagę złota.


[1] W. Osiatyński, Demokracja i prawa człowieka, „Znak”, nr 670, marzec 2011, s. 111-117.

[2] A. Wolff-Powęska, Oswojona rewolucja. Europa Środkowo-Wschodnia w procesie demokratyzacji, Poznań 1998, s. 98-99.

„Trwaj chwilo, jesteś piękna!” Czy liberalna demokracja ma przyszłość? :)

Paweł Luty: Czy można określić to, co dzieje się teraz w Afryce Północnej, na Bliskim Wschodzie jako Huntingtonowską czwartą falę demokratyzacji?

Aleksander Smolar: Mamy tutaj dwa pytania i dwie wątpliwości. Po pierwsze, czy skończyła się trzecia fala? Bo można te wydarzenia z powodzeniem zaliczyć do trzeciej fali, która rozpoczęła się wraz z rewolucją portugalską w latach 70 i objęła nasze pokojowe rewolucje roku 1989. Po drugie, czy jest to demokratyzacja? Jeszcze tego nie wiemy. To, czy formalnie się ją nazwie czwartą, czy też nie, ma mniejsze znaczenie. Natomiast istotne jest określenie natury tego, co się na naszych oczach dzieje. Mamy zapewne do czynienia z wieloma skomplikowanymi, odmiennymi procesami w różnych krajach. Nasza niepewność ze zdiagnozowaniem sytuacji w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie ilustruje dobrze wielość porównań z którymi można się spotkać. Naturalnym porównaniem, które nasunęło się natychmiast wszystkim jest rok 1989 rok i mająca wtedy miejsce fala demokratyzacji, łańcuchowy proces pokojowych rewolt w naszej części Europy. Później pojawiły się interpretacje, które szukają podobieństw z wydarzeniami Wiosny Ludów 1848 roku. W tym wypadku proces nie jest tak oczywisty, tak prosty i nie tak szybko prowadzi do zmian. W czasie Wiosny Ludów rewolty często kończyły się klęską i dopiero po dłuższym czasie dawały pewne efekty w postaci liberalizacji i demokratyzacji społeczeństw Europy. Pojawiła się również interpretacja radykalnie odmienna, pesymistyczna, zakładająca, że w rzeczywistości mamy do czynienia z powtórzeniem wydarzeń z 1979 roku, czyli rewolucji irańskiej. Pierwotne zmiany i aspiracje demokratyczne okazały się tam w istocie wstępem do zmiany reżimu, tyle że nie z autorytaryzmu ku demokracji, ale z autorytaryzmu świeckiego, sekularnego, laickiego do reżimu fundamentalistycznego, radykalnie islamistycznego. Są też interpretacje, które porównywały to, co się dzieje w krajach arabskich do różnych „kwietnych” rewolucji poczynając od rewolucji w Belgradzie, w Serbii poprzez Gruzję i Ukrainę. Porównuje się tu nie tylko i nie tyle sam fakt rewolucyjny, ile reakcje, które te rewolucje wywołały w sąsiednich autorytarnych państwach aby zapobiec rozlaniu się rewolucyjnej „zarazy”.

Mogę wydłużyć listę spotykanych interpretacji i porównań. To co mnie interesuje, to ich rozbieżność i wynikający z tego wniosek o trudności interpretacji procesów, z którymi mamy do czynienia. Zupełnie czymś innym była rewolucja pokojowa w Tunezji, w kraju, który jest dość rozwinięty, dość skomplikowany wewnętrznie, o dość silnej klasie średniej, kraju, który jest mocno powiązany z Europą, przede wszystkim z Francją, gdzie jej elity zostały wykształcone, pod której wpływem pozostawała. Tunezja to kraj stosunkowo nieduży, bez istotnych podziałów wewnętrznych. Z drugiej strony mamy Egipt, kraj bardzo duży, złożony, rozbity wewnętrznie, z dominacją wojska i islamistów – Bractwa Muzułmańskiego. W przypadku Libii trudno mówić o istnieniu państwa, tam właściwie nigdy nie istniało państwo narodowe. Na dodatek Kaddafi zupełnie zniszczył te elementy struktur państwowych, które były obecne. Libia to więc praktycznie tylko koalicja albo nawet tylko zbiór walczących ze sobą plemion. To dotyczy również wielu innych państw arabskich. Syria to kraj podzielony religijnie, zdominowany od dziesięcioleci przez mniejszość. Głębokie podziały religijne i plemienne są obecne w większości państw Bliskiego Wschodu i one zapewne zdeterminują przyszłość ruchów rewolucyjnych o niewątpliwie wolnościowych aspiracjach. Są państwa, w których procesy narodowotwórcze były daleko posunięte, które mają tradycje i zakorzenienie w świadomości, w historii, w instytucjach. Do takich państw należy Egipt, Tunezja, Maroko, Algieria. Natomiast większość państw arabskich to państwa, w których ciągle dominuje organizacja plemienna, zaś struktury państwowe były sztucznie narzucone przez władze kolonialne, postkolonialne, przez dyktatury, które utrzymywały w ryzach i bezruchu te plemiona i równocześnie nie pozwalały na powstanie nowoczesnych struktur państwowych, czy organizacji politycznych. Libia jest tu skrajnym przykładem, ale Jemen – to także jest sam „piasek”, to nie jest żadne państwo. Tam była dyktatura. Przeważnie była to dyktatura jednego plemienia nad innym plemieniem, czy też ludzi wywodzących się z jednego plemienia, którzy oczywiście uprzywilejowali ziomków, swoją rodzinę. Zresztą nawet w takim państwie jak Irak, które miało pewne tradycje i korzenie państwowotwórcze, są trzy grupy narodowo i religijnie bardzo silnie wyodrębnione, i do dziś nie mamy pewności, czy zostanie zachowana integralność tego państwa. Jak mówiłem, większość tych państw powstała w sposób kompletnie arbitralny jako spuścizna przeszłości kolonialnej. Innymi słowy na to, co się dzieje obecnie można spojrzeć również jako na proces kończenia dekolonizacji, choć być może jest to optymistyczna hipoteza. Nie w sensie usuwania kolonialnych władz, których już tam dawno nie było, chociaż te elity autorytarne często powiązane były z metropoliami, Libia z Włochami, Tunezja z Francją, Egipt ze Stanami Zjednoczonymi. Być może jesteśmy w obliczu długiego procesu, w którym będziemy mieli do czynienia z tworzeniem się państw, z tworzeniem się narodów, tworzeniem się struktur politycznych i być może, przy bardzo optymistycznej hipotezie, tworzeniem się demokracji.

Era kolonialna kończy się w sferze mentalnej, w sferze społecznej, a nie w sferze organizacyjnej?

Być może ten chaos rewolucyjny jest zapowiedzią tworzenia się bardziej autentycznych struktur. Chociaż można sobie doskonale wyobrazić, że Libia nie będzie jednym państwem.

No właśnie, jakie są możliwe scenariusze? Na przykład: Tunezja tworzy demokrację liberalną, bo ma podstawy, w miarę jednolite społeczeństwo, Egipt, gdzie silne jest Bractwo Muzułmańskie, islamizuje się, idzie drogą irańską, Libia się rozpada, Jemen się rozpada, zresztą nie byłoby to nic nowego, bo przecież przez wiele lat istniały dwa państwa jemeńskie. Czy jest możliwe, że w każdym z tych krajów wydarzenia potoczą się inaczej?

To absolutnie jest możliwe, aczkolwiek wątpię, żeby w Tunezji była liberalna demokracja, to będzie raczej jakaś forma demokracji niezbyt liberalnej, z silnymi politycznymi wpływami islamu, ale to i tak już będzie wielki postęp. Nie sądzę, żeby Egiptowi groził wariant dyktatury islamistycznej typu irańskiego. Bractwo Muzułmańskie jest inne, to są zresztą sunnici, a nie szyici i tam chyba był długi proces, mogę się tylko powołać na specjalistów, deradykalizacji. W Bractwie Muzułmańskim nigdy nie było takiego apokaliptycznego nihilizmu, który jest w Al – Kaidzie i którego pewne elementy występowały też u szyitów irańskich. Jest bardzo prawdopodobne, że będziemy mieli Egipt, w którym będą istotne elementy demokracji, ale islamskiej, to znaczy ograniczonej, na pewno nie liberalnej. Będzie też zapewne poważna rola wojska. I wzorem może być tutaj dzisiejsza Turcja. To jest hipoteza bardzo optymistyczna. Zresztą nawet w Iranie przed sfałszowaniem ostatnich wyborów, a nawet i dzisiaj pewne elementy pluralizmu pozostają; nie jest to kompletnie zglajszachtowane państwo. Innymi słowy nieco bym złagodził pana obraz, ale te scenariusze są w pełni możliwe – że Libia się rozpadnie, albo że będzie kolejna dyktatura jednego plemienia nad innymi plemionami, podobnie stanie się z Jemenem, może się rozpaść na przykład Irak – chociaż jego integralność zdaje sie obecnie umacniać – a w Syrii mogą nastąpić dramatyczne przemiany prowadzące do jakiejś formy radykalnej dyktatury szyitów, którzy zemszczą się na alawitach, mniejszości, która tam rządzi. Innymi słowy wszystko może pójść bardzo różnymi drogami.

Jak można syntetycznie opisać te przemiany? Mamy do czynienia z procesem łańcuchowym, gdzie nakładają sie na siebie frustracje ekonomicznie i społeczne, bunt podyktowany pragnieniem godności i wolności, wola emancypacji narodów, religii i plemion. Można w tym widzieć ostatnią fazę postkolonializmu, albo arabski rok 1989, można też widzieć nowy ład, albo też wieloletni chaos i anarchię. Podkreślało się często nieobecność w masowych manifestacjach haseł islamistycznych, antyamerykańskich i antyizraelskich. Ale nie można wykluczyć, iż w następnej fazie na czoło wysuną się różne ruchy islamistyczne i hasła antyzachodnie.

Kto kupi demokrację?

A czy oferta demokracji liberalnej jest atrakcyjna dla krajów Bliskiego Wschodu, Afryki Północnej? Czy demokracja liberalna, będąca dla nas towarem eksportowym, który chętnie przyjęliśmy, jest także atrakcyjna dla tamtych społeczeństw?

Jak mówią Amerykanie gdy są zakłopotani i gdy mają trudności z odpowiedzią: This is a good question. Nie znamy na nie odpowiedzi. Z doświadczeń, czyli z tych wieców, manifestacji wiemy, że wznoszone tam hasła były bardzo bliskie temu, co w Polsce i w innych krajach naszego regionu chcieliśmy osiągnąć: wolność, godność, równość, sprawiedliwość. Prawdopodobnie bardzo duża część tych społeczeństw chciałaby mieć taki system. Zwłaszcza wykształcona młodzież. Narody tego regionu mają za sobą fazę postkolonialnych złudzeń, panarabizmu i socjalizującego nacjonalizmu, mają też doświadczenia autorytarnych, skorumpowanych reżimów, czy też dyktatur islamistycznych. Każda z tych form władzy politycznej okazała się ślepą uliczką, to znaczy, nie prowadziły ku nowoczesności, ku jakimś lepszym, bardziej ludzkim warunkom życia. Ale też trzeba pamiętać, że w 1979 roku w Iranie też nikt się nie spodziewał, że to się skończy tak, jak to się skończyło – dyktaturą ajatollahów. Przez pierwsze pół roku rządził sekularny premier, a młodzież demonstrowała pod hasłami równości, wolności słowa i demokracji. Widzieliśmy na „Placu Wolności” w Kairze, gdzie manifestowała przede wszystkim młodzież w imię szlachetnych, bliskich nam ideałów, że nie było tam ani organizacji, ani przywódcy, ani wspólnej ideologii. Był tłum zjednoczony przy pomocy Twittera i elementarnych haseł. W takim piasku społecznym dobrze zorganizowana mniejszość łatwo może narzucić swoją wolę. Dotyczy to przede wszystkim formacji religijnych, islamistów. Zwłaszcza, że równocześnie religia jest tam bardzo silnie zakorzeniona i znajduje silną emanację polityczna w postaci dobrze zorganizowanego Bractwa Muzułmańskiego. A we wszystkich państwach, nawet tam, gdzie są oni jeszcze słabi, to tego typu formacje mają wielką łatwość, naturalność powstawania, ponieważ w kulturze islamu nie ma formalnego rozdziału – które istnieje w chrześcijaństwie – sfery świeckiej od sfery sakralnej. Nie ma oddzielenia religii od polityki, od życia społecznego. Innymi słowy jest tam duża łatwość mobilizacji przy pomocy języka religijnego, również w sferze polityki i w sferze socjalnej. Nie można wykluczyć, że pomimo iż aspiracja dużej, dynamicznej części społeczeństwa byłaby nowoczesna to równocześnie kultura, tradycja tych państw, siła religii i politycznego islamizmu są takie, że instytucjonalnie mogą być te państwa zdominowane przez islamistyczne tendencje. Niekoniecznie one muszą być radykalne, to może być taki konserwatyzm, tradycjonalizm islamski, nawet z pewnymi elementami pluralizmu i demokracji. Ale też jest możliwa inna hipoteza, znów Egipt jest tutaj archetypem. Może być jakaś forma panowania wojska – istniejąca już tam od lat 50. Wojsko reprezentuje raczej tradycje sekularne. Możemy mieć dyktaturę wojskową, ale możemy też mieć wspólny front wojska i Bractwa Muzułmańskiego. W referendum w Egipcie wygrali w istocie Bracia Muzułmańscy, a referendum dotyczyło szybkiego zorganizowania konstytuanty i wyborów, czym byli zainteresowani wyłącznie oni i wojsko, ponieważ są to jedyne dobrze zorganizowane w Egipcie siły. Natomiast wszystkie nowe partie demokratyczne są słabiutkie i ich porządne zorganizowanie wymagałoby czasu. Użyto tam w propagandzie masowo argumentu, że „jeżeli chcecie mieć islam to głosujcie na tak” w referendum.

W świetle tego, co Pan powiedział można byłoby zadać pytanie czy demokracja liberalna przystaje do warunków dzisiejszego świata, czy jest odpowiednim systemem politycznym, który można by tworzyć bądź kontynuować.

To jest znacznie szersze pytanie, które daleko wykracza poza kraje islamu. Pozostańmy na chwilę przy krajach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Kulturowe, porównawcze badania, prowadzane przez Ingleharta i jego zespół, pokazywały ze jeżeli chodzi o stosunek do instytucji demokratycznych, to nie było istotnych różnic między krajami islamskimi a Europą. Tym, w czym były istotne różnice, to stosunek do kobiet. Czy możemy mieć w dzisiejszym świecie demokrację w połączeniu z dyskryminacja kobiet? „Nasze” kraje znajdują się w kręgu kultury, gdzie wolność, prawo, demokracja były wysoko w hierarchii wartości, nawet jeżeli ludzie w praktyce często grzeszyli przeciwko nim. Zachód odgrywał ogromną rolę, „role modelu”, wzoru do naśladowania. Także rozwój demokratyczny po doświadczeniach komunistycznych był u nas naturalny. Natomiast w krajach arabskich pewne elementy kultury mogą stanowić istotną przeszkodę w podobnym do naszego rozwoju. Ale to nie znaczy, że rozwój ten zablokują. To może być też tak właśnie – stąd metafora, porównanie z Wiosną Ludów – że krótkookresowa klęska może prowadzić do długookresowego sukcesu demokracji liberalnej w mniejszym czy większym stopniu, ale demokracji nowoczesnej. Trzeba też pamiętać, że Turcja i Indonezja pokazują, że demokracja w krajach islamu jest możliwa. Nawet jeżeli w obu krajach daleka jest jeszcze od doskonałości.

Oczywiście jeżeli dziś istnieje problem demokracji liberalnej, to nie tylko i nawet nie przede wszystkim ze względu na Bliski Wschód, bowiem tam na razie nie mamy powodów do pesymizmu. Można powiedzieć, że to jest sytuacja otwarta. Natomiast problemem jest to, co jest w Chinach i wielu innych państwach, które pokazały, że nawet bez demokracji liberalnej można osiągnąć wielkie sukcesy rozwojowe. A przecież rozwój jest właśnie podstawowym problem setek milionów ludzi, którzy klepią biedę. To jest źródłem wielkiego problemu dla świata naszych wartości i instytucji, bowiem Chiny pokazują, że jest dla naszego modelu alternatywa, wbrew temu co Fukuyama pisał w 1988 roku. Że można pogodzić doskonale dyktaturę ze skuteczną modernizacją kraju. Być może ten rozwój chiński niedługo zostanie zablokowany, załamie się własnymi samoniszczącymi się mechanizmami politycznymi. Tego nie wiem, ale pytanie to jest często stawiane. Poza tym mamy bardzo poważny problem, który staje przed nami, przed demokracją liberalną w skali globalnej. To jest problem związany z masowym wejściem do gospodarki światowej takich właśnie krajów jak Chiny, jak Indie. Ich naturalny, wraz z rozwojem i dynamiką demograficzną, wzrost konsumpcji powoduje bardzo poważny wzrost cen żywności, surowców, zwłaszcza energetycznych, czego przejawem jest m.in kryzys i perspektywa ogromnego wzrostu cen, które mogą destabilizować kraje liberalnej demokracji.

My home is my castle

A jak ocenia Pan, czy problem imigrantów i braku asymilacji tych imigrantów w Europie Zachodniej też jest poważnym wyzwaniem dla demokracji liberalnej?

To jest bardzo poważne wyzwanie. Te kraje były tradycyjnie otwarte, ale od pewnego czasu w Europie Zachodniej narasta niechęć i wola zamykania się przed tymi imigrantami w poczuciu zagrożenia, głównie ze względu na ich bardzo odmienną kulturę, islamską przede wszystkim. Częściowo jest to wynik kryzysu i bezrobocia. Ale sprawą podstawową jest rzeczywiste niedostosowanie kulturowe nowoprzybyłych. Część wyznawców islamu osiadłych w Europie dąży do stosowania norm sprzecznych z duchem liberalnej demokracji. Chcą wprowadzić szariat – prawo islamskie, jest problem kaleczenia małych dziewczynek, czy małżeństw przymusowych, nie mówiąc o żądaniach osobnych lekarzy, osobnych basenów, osobnych lekcji dla dziewczyn i chłopców. To wszystko jest nie do pomyślenia w kontekście europejskim, to podważa fundamenty liberalnej demokracji. Dochodzi do skrajnych reakcji, jak w przypadku Francuzów, którzy zakazują noszenia burek. Nie tylko nadzieja, ale też strach widoczny jest w Europie jako reakcja na rewolucje arabskie. Strach wiąże się z perspektywą masowej presji na Europę, fali emigrantów legalnych i nielegalnych, która będzie trudna do zatrzymania. Przyszłość pokaże jak to będzie wpływało na destabilizację demokracji, na dramatyczny wzrost siły i znaczenia różnych ruchów populistycznych. Ale nie jestem tu optymistą, wydaje mi się, że takie niebezpieczeństwo stoi przed nami, zresztą przykładem jest niedawny sukces populistów fińskich, czy kariera Marine Le Pen we Francji. Oto jak partia, która jeszcze stosunkowo niedawno była na cenzurowanym teraz wstępuje na główne salony wielkiej polityki i nie można wykluczyć, że znajdzie się w najbliższych wyborach prezydenckich w drugiej turze. Jest raczej nieprawdopodobne, że mogłaby zostać prezydentem, ale nie ulega wątpliwości, że w wyborach parlamentarnych ta partia będzie miała znacznie silniejszą reprezentację niż dotychczas.

Nie wierzy Pan w ogólnoświatowy sukces demokracji liberalnej?

Można przecież powiedzieć, że to, co się dzieje, na przykład w krajach arabskich, nawet jeżeli są różne niebezpieczeństwa, zmierza jednak w dobrą stronę, nie w złą. Również niesłychany rozwój Chin idzie w dobrą stronę, można wiązać nadzieję z tym, że pośrednio, bądź bezpośrednio będzie to wymuszało pewną pluralizację tych społeczeństw, powiększanie elementów demokracji. Innymi słowy, fundamentalnie trzeba patrzeć na wielkie procesy tektoniczne, które wzbudzają strach i trwogę ze względu głównie na to, że nie jesteśmy w stanie nad nimi zapanować i nawet przewidzieć ich skutków, że mamy do czynienia z procesami o ogromnym znaczeniu i przez to samo odbieramy je jako zagrożenie dla świata, który chcielibyśmy widzieć tak, jak to mówi Faust Goethego: trwaj chwilo, jesteś piękna! Żeby ten świat pozostał. Ale on nie pozostanie. I on nie pozostanie w swoich wielu wymiarach, nie tylko demokracji liberalnej, ona może być momentami zagrożona w pewnych miejscach, może ulec przekształceniu, być może niektóre wolności zostaną ograniczone, tego niestety nie da się wykluczyć. Widzieliśmy, że w wyniku fali terroryzmu pewne wolności w kraju tak demokratycznym jak Stany Zjednoczone zostały ograniczone. Tego nie możemy wykluczyć, to jest proces, który zaczął się pewien czas temu, który uległ przyspieszeniu w ostatnich latach i którego daleko idących konsekwencji nie znamy. Jak zawsze, głęboka przemiana jest źródłem szans, nadziei, ale i zagrożeń. Co zwycięży – tego my nie wiemy. Niestety, wygląda na to, że nasze relatywne znaczenie w tym świecie, całego świata liberalnej demokracji, zarówno Europy, jak i Stanów, Kanady, Australii, Nowej Zelandii ulegnie pomniejszeniu. Że takie nowe potęgi jak Chiny, Indie, druga liga jak Brazylia, Iran, Indonezja, Afryka Południowa będą odgrywały coraz ważniejszą rolę. Więc, innymi słowy, choćby z tego względu liberalna demokracja, która wywodzi się z naszej kultury i długiej historii, może mieć bardzo podobnych krewnych w innych krajach, ale będą to coraz bardziej odlegli krewni.

Europę, w tym Polskę czeka też poważna dyskusja na temat systemu politycznego i zmian w tym systemie?

Wydaje mi się, że wiele poważnych, fundamentalnych tematów stanie przed nami. To są problemy gospodarcze, to jest problem otwartości gospodarczej, czy też jej zamknięcia. To jest w ogóle elementarny problem wymiarów narodowych życia zbiorowego; jest tu też kwestia integracji europejskiej. Była ona do niedawna swobodnym wyborem, czy nie stanie się po prostu nieuchronną koniecznością, aby móc konkurować z wielkimi potęgami? To musi pociągać za sobą zmianę mapy mentalnej, na pewno też systemu politycznego. Skala miasta greckiego dawała szansę na demokrację, która jest niemożliwa w skali państwa narodowego. Państwo narodowe prowadziło do rozwoju demokracji reprezentatywnej. Jeżeli będziemy mówili o kontynentalnych systemach politycznych, to czy demokracja jest w stanie przeżyć, czy jest stanie funkcjonować w skali kontynentu? Jest problem stosunku do innych, kwestia ładu międzynarodowego. Czy mamy w ogóle w perspektywie ład, czy tez na długo wyłącznie chaos, nieład i wojny? Tego nie można wykluczyć. Historycznie dramatyczne zmiany, zasadnicze mutacje, powstawanie świata zdominowanego przez Europę rzadko następowało w warunkach pokoju. Czy integracja, powstanie ładu globalnego może nastąpić w warunkach pokoju? Znów problemy wojny i pokoju, które myśmy rozstrzygnęli, miejmy nadzieję, w skali Europy, powracają w skali świata. Wielkie konflikty były zamrożone, zablokowane w czasach zimnej wojny przez poczucie zagrożenia bronią atomową, i w wyniku porozumienia USA i ZSRR. Czy wtargnięcie na scenę świata takich wielkich potęg jak Chiny, czy Indie nie będzie prowadziło do nowych bardzo poważnych konfliktów? To są pytania fundamentalne, które przed nami stoją. Historia znów się otwiera, to nie jest koniec historii. Z pozytywami jak i z zagrożeniami jakie stwarza.

Aleksander Smolar – politolog, prezes Fundacji im. Stefana Batorego, członek zarządu European Council of Foreing Relations

ORDNUNG¬ MUß SEIN? :)

NIEMIECKIE TROPY W MYŚLENIU O WOLNOŚCI

Kiedy chcemy w Polsce powiedzieć, że należy trzymać się pewnych zasad i reguł oraz że należy postępować w zgodzie z założonym wcześniej planem działania, wtedy mówimy po niemiecku: „Ordnung muß sein” („Porządek musi być”). Kiedy chcemy kogoś pochwalić za dobrze wykonane zadanie, porządnie przemyślne i zrealizowane z drobiazgową niemalże dokładnością, wtedy mówimy, że to „niemiecka precyzja” albo „niemiecka solidność”. Nieczęsto jednak powołujemy się na „niemieckiego ducha”, kiedy mówimy o wolności. Czy znaczy to, że nie możemy mówić o niemieckiej refleksji nad wolnością, niemieckim liberalizmie, niemieckiej otwartości i artystycznym szaleństwie tworzenia? Nic bardziej mylnego.

Przyglądając się niemieckiej historii, filozofii, myśli społecznej i politycznej wątki wolnościowe znajdziemy w każdej niemalże epoce. Nie chodzi o to, aby uznać niemieckie myślenie o wolności za istotniejsze niż chociażby zjednoczeniowe dzieło Otto von Bismarcka i Wilhelma „księcia kartaczy” czy wprowadzenie państwowego systemu socjalnego, ani aby uznać niemiecki liberalizm za prąd bardziej wpływowy niż chociażby kontynentalna wersja pozytywizmu prawniczego. Chodzi o dostrzeżenie niemieckiego dorobku liberalnego, jego oryginalności i znaczenia.

Niemiecka historia wolności

Średniowiecze i początek czasów nowożytnych to systematyczna walka niemieckich władców, królów i cesarzy, o uwolnienie się z piętna papiesko-religijnej dominacji. Okres panowania Henryka III, księcia bawarskiego i szwabskiego, króla niemieckiego, burgundzkiego i włoskiego, a wreszcie cesarza rzymsko-niemieckiego, to rozkwit europejskiego cezaryzmu i dominacji władzy świeckiej nad władzą duchową. Ich przejawem było wyznaczanie przez cesarza kandydatów na papieży i wpływanie na kardynałów celem dokonania odpowiedniego wyboru. W taki sposób Henryk III namaścił czterech papieży: Benedykta IX, Damazego II, Leona IX i Wiktora II, z których trzech pochodziło z terenów niemieckich. Idee cezarejskie nie sprowadzały się wyłącznie do sporu o następstwo apostolskie między cesarzem a biskupem rzymskim. Odwoływały się również do wczesnochrześcijańskiego porządku o oddzieleniu sacrum od profanum.

Cezaryzm sam w sobie nie był jeszcze emanacją Chrystusowego „oddajcie cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co boskie”. Cesarze rzymsko-niemieccy dążyli do panowania nad Rzymem ziemskim, ale także nad Rzymem kościelno-duchowym. O cesarskiej dominacji świadczyć miałoby nie tylko to, że w sposób oczywisty miał on być ciągle traktowany jako „boski pomazaniec”, ale również fakt, iż jego władza – w przeciwieństwie do władzy papieskiej -miała swoją ziemską legitymację, gdyż króla niemieckiego wybierali elektorzy, najbardziej wpływowi spośród książąt i duchownych niemieckich. Dopiero w późniejszych latach walka z papiestwem – czy też poprawniej: walka o dominację nad papiestwem – przybrała postać walki o wolność od papieskiego wpływu. Ta zaś objawiła się w narastającym sporze o inwestyturę, który swoją kulminację osiągnął za panowania Henryka IV i pontyfikatu Grzegorza VII.

Spór o inwestyturę na poziomie praktyczno-formalnym dotyczył on nadawania dóbr ziemskich nowo mianowanym biskupom, na poziomie politycznym – dotyczył on władzy i możliwości wpływania na władzę. Najistotniejszy zaś był niewątpliwie jego wymiar filozoficzny. Nieposłuszeństwo Henryka IV trzeba rozpatrywać raczej jako sprzeciw wobec idei papieskiego uniwersalizmu w Europie i zarazem niezgoda na absolutyzm polityczny religijnego przywódcy, jakim był przecież papież. Można powiedzieć, że właśnie w tym miejscu rozpoczynać się powinna refleksja o niemieckich doświadczeniach z wolnością. Spór o inwestyturę był pierwszym tak radykalnym i na tak szeroką skalę uderzeniem w instytucjonalny autorytet religii jako takiej i Kościoła katolickiego, nie zaś tylko sprzeciwem wobec papieskiej notatki Dictatus Papae. W tym przypadku uderzenie to podjęto w imię samodzielności i niepodzielności władzy świeckiej, ale również w imię swobody od religijnej dominacji.

Podobnie jeśli przyjrzeć się strukturze Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, dostrzec można swoiste doświadczenie wolności, wolności pojmowanej w duchu niezależności czy też terytorialnej suwerenności. Istniejące do 1806 roku a odnowione w 962 przez Ottona I Sacrum Imperium do samego końca było państwem, w którym królowie byli wybierani przez elektorów. Choć to królowie elektorów mianowali i choć obowiązywała tradycyjna zasada wyboru króla z dynastii, z której pochodził jego poprzednik, to jednak taka struktura organizacyjna przynajmniej nominalnie dowartościowywała jednostki składowe imperium. Nie rozwinięto monarszego absolutyzmu i utrzymywano ograniczoną centralizację władzy. Finalnie doprowadziło to do upadku I Rzeszy, ale w założeniu do samego końca utrzymywano podmiotowość królestw i księstw składowych. Z przyczyn analogicznych ostatecznie upadła I Rzeczpospolita, w której tak silnie instytucjonalnie umocowana była wolność stanu szlacheckiego. Jak wskazują przykłady polski i niemiecki, wolność może być różnie użyta i różnie wykorzystana, a w efekcie nie jest wykluczone, że stanie się swoim własnym zabójcą.

Reformacyjny powiew wolności

Kiedy w czwartek 31 października 1517 w Wittemberdze augustiański mnich i doktor teologii Martin Luter ogłosił swoje tezy, które miały stać się początkiem debaty nad reformą instytucjonalną i doktrynalną w łonie Kościoła katolickiego, nawet nie zdawał sobie sprawy, jak wielki zapoczątkuje to wstrząs na kontynencie. Pewne przygotowanie do atmosfery, jaką wprowadziło w Rzeszy ogłoszenia 95 tez, miało miejsce wiek wcześniej, kiedy to na terenie Królestwa Czech rozprzestrzeniała się herezja husycka. Jan Hus miał tuż przed spaleniem na stosie przepowiedzieć wystąpienie „śpiewającego łabędzia”, którego utożsamiono z Lutrem. Oba te ruchy reformatorskie wyjściowo podważały autorytet Kościoła katolickiego i były niezwykle bolesnym uderzeniem w jego nauczanie. Kazały jednak podjęć refleksję nad religią i jej wymiarem bardziej indywidualnym, jednostkowym; uczyniły wiernego podmiotem religijnego życia, zdolnym do wejścia w osobistą relację z Najwyższym.

Pamiętać trzeba – co słusznie zauważał Alasdair MacIntyre w swojej Krótkiej historii etyki – że Luter „domagał się jednej, jedynej wolności – wolności głoszenia dobrej nowiny; wszelkie znaczące wydarzenia odbywają się wyłącznie w procesie psychicznej transformacji wierzącej jednostki”. Było to w każdym razie wielkie novum w średniowiecznym myśleniu o człowieku i jego relacjach ze światem religii. Indywidualizacja człowieka, do której przyczynił się ojciec reformacji, była pierwszym krokiem do nowożytnego racjonalizmu, indywidualizmu i liberalizmu, niezależnie od tego, jak bardzo wszystkie one byłyby Lutrowi obce. Fundamentalne zasady protestantyzmu, jak sola scriptura, sola fide, sola gratia czy sola Verbum, sprawiły, że chrześcijaństwo luterańskie zwróciło się ku człowiekowi jako temu, który sam ma prawo czytać i studiować Świętą Księgę, a jego wiara i otrzymana od Boga łaska to jedyne warunki jego zbawienia.

Personalizacja etyki chrześcijańskiej dostrzegalna jest w samych 95 tezach ogłoszonych przez Lutra, choć pamiętać trzeba, co podkreśla w swo
jej Krótkiej historii etyki MacIntyre, że „zarówno Machiavelli, jak i Luter – ze swych bardzo odmiennych punktów widzenia – nie uznają wspólnoty i jej życia za obszar, w którym trwa życie moralne. Dla Lutra wspólnota jest jedynie odwiecznym dramatem zbawienia”. W 4. punkcie Luter wskazuje, że największą karą Bożą w stosunku do człowieka jest to, jak człowiek sam nad sobą czyni surowy sąd wewnętrzny, kiedy to człowiek jest swoim własnym sędzią. Jednostka – wedle myślicieli luterańskich – staje się zdolna do moralnego wglądu, co czyni ją podmiotem w kwestii swoich czynów i w obliczu Boga. Już założenia, że to szczery żal człowieka za grzechy (punkt 36.) jest warunkiem rozgrzeszenia, że uczynki miłosierne czynią człowieka lepszym (44.) i że odpusty mogą przyczynić się do zatracenia przez człowieka bojaźni Bożej (49.), są potwierdzeniem zatroskania Lutra o kondycję człowieka i jego upodmiotowienie. Reformacja – między innymi za sprawą Martina Lutra – okazała się być prądem, który skłonił duchowieństwo do zejścia na „niziny społeczne” z nauczaniem Ewangelii a także zainteresowaniem życiem człowieka.

W dużym stopniu był to również ruch dążący do zerwania kajdan, jakimi opętany był człowiek przez obce i tajemnicze instytucje religijne żerujące na ludzkiej niewiedzy, niezaradności i niewykształceniu. Symptomatyczne jest to, że Luter – skory do rozmowy z przedstawicielami katolickiej hierarchii – nie był przez nich w ogóle słuchany. Wedle postawionego przez papieża Leona X ultimatum, Luter miał całkowicie wyrzec się błędów pod groźbą wieczystej ekskomuniki, którą ostatecznie na niego nałożono. W taki to sposób walka z patologią instytucji odpustu przemieniła się w walkę z patologiami Kościoła katolickiego, to zaś tym bardziej skutkować musiało niechęcią jego przedstawicieli i hierarchów do jakichkolwiek rozmów o reformowaniu jego struktur. Pisma Lutra z 1520 roku: O naprawie stanu chrześcijańskiego, O wolności chrześcijańskiej i O niewoli babilońskiej Kościoła stanowiły radykalną deklarację podjęcia wszelkich możliwych działań celem uwolnienia człowieka od grzesznych wpływów i umocnienia jego wolności. Zdaniem ojca reformacji i autora dzieła O wolności chrześcijańskiej, „jedyna rzecz jest potrzebna do życia, sprawiedliwości i wolności chrześcijańskiej – nieskażone Słowo Boże, Ewangelia Chrystusowa”, natomiast instytucje Kościoła zamiast zbliżać człowieka do tych wartości i zapoznawać go ze Słowem, wręcz go i tego oddalają.

Protestanckie skupienie na Słowie Bożym miało być kolejnym zwrotem ku „zwykłemu człowiekowi”, który nie potrzebował objaśnień i interpretacji, który – jeśli otrzymałby Pismo Święte w swoim języku narodowym – mógłby sam zagłębiać się w jego lekturze i przez nią zbliżać się do Boga. Manifest Lutra to jednoznaczna deklaracja zburzenia barier, jakie dotychczas oddzielały człowieka od religii, a jednocześnie próba uczynienia religii sprawą prywatną, indywidualną. Przyzwolenie na indywidualną lekturę i kontemplację Pisma Świętego było nieocenionym przełomem w kulturze europejskiej, który otwierał ją na indywiduum, subiektywny odbiór i dowartościowywał jednostkę. Jednostkę, która dotychczas – w duchu rozumienia organicystycznego – realizować się mogła wyłącznie jako składowa większej wspólnoty politycznej. Na poziomie doktrynalnym Luter uczynił tegoż samego człowieka niewolnikiem Bożej Woli i Łaski, jednak w życiu społecznym i politycznym wyswobodził go z kajdan kościelnych instytucji i nakazał myśleć samodzielnie.

Wpływ reformacji na cywilizację europejską był gigantyczny, w szczególnie zaś na poziomie antropologicznym. Luter patrzył na człowieka co prawda jako na istotę z natury swej złą, skażoną grzechem pierworodnym i nigdy niezdolną w pełni do realizacji Bożych Przykazań. Z drugiej jednak strony uczynił on jednak każdego człowieka kapłanem, bo – jak sam pisał w O wolności chrześcijańskiej – „oto jest ta nieoceniona moc wolności chrześcijanina. Jesteśmy nie tylko królami najbardziej ze wszystkich wolnymi, ale także kapłanami na wieki, co jest znacznie wspanialsze od królestwa, gdyż przez nasze kapłaństwo jesteśmy godni zjawić się przed Bogiem, modlić się za innych, nauczać siebie nawzajem rzeczy Boskich”. Człowiek miał stać się bardziej aktywny nie tylko w sferze życia religijnego, ale również w swoich codziennych działaniach i czynnościach. Nastawienie na tego typu aktywność indywidualną, tak mocno zakorzenione w antropologii protestanckiej, wskazywane było również w późniejszych okresach – chociażby przez Maxa Webera – jako jeden z kluczowych elementów ethosu protestanckiego. Ten zaś miał leżeć u podstaw kapitalizmu i rewolucji przemysłowej.

Człowiek jako istota twórcza

Na takich podstawach rodził się na ziemiach niemieckich w XVIII wieku nowoczesny liberalizm, częściowo inspirowany wolnościowymi myślicieli anglosaskimi, który jednak ukształtował także swoją lokalną specyfikę. Od uznawanych za myślicieli liberalnych: Immanuela Kanta, Friedricha Schillera, Friedricha H. Jakobiego czy Georga Forstera, uwielbienie dla wolności indywidualnej zaczerpnął Wilhelm von Humboldt. Ten znany językoznawca, kulturoznawca, urzędnik, dyplomata a także twórca niemieckiego systemu edukacyjnego nie stworzył spójnej i rozbudowanej liberalnej koncepcji państwa. Podobnie jak Benjamin Constant, doceniał starożytne struktury państwowe i ich charakterotwórczość, natomiast krytykował państwo nowożytne za jego odstąpienie od pielęgnowania indywidualnych cnót. Humboldt bardzo mocno zaopatrzył tradycję liberalizmu klasycznego w myślenie indywidualistyczne i interpretację działalności człowieka przez pryzmat aktu twórczego

W centrum zainteresowań społeczno-politycznych późniejszego twórcy i patrona uniwersytetu w Berlinie znajdował się człowiek, zaś za proces najważniejszy dla każdego z ludzi uznał on samodoskonalenie. Kult pracy, będący wyznacznikiem ethosu protestanckiego, w klasycznym liberalizmie niemieckim prezentowany był jako ideał pracy nad samym sobą, nad swoim charakterem, zdolnościami i umiejętnościami. Pod tym względem – całkowicie inaczej niż fatalistyczny, nihilistyczny i pesymistyczny Jakobi – Humboldt był optymistycznie nastawiony do natury ludzkiej i wierzył, że ów proces samodoskonalenia nieustannie dokonuje się poprzez angażowanie się człowieka w szereg przedsięwzięć i działań. Zbigniew Rau w książce Liberalizm. Zarys myśli politycznej XIX i XX wieku wskazuje, że Humboldt „przyrównuje ludzką osobowość do organizmu rozwijającego się z własnej, wewnętrznej potrzeby; człowiek sam decyduje o swym rozwoju, nie pozostając w stosunku do swego otoczenia pasywny ani też z niego wyobcowany”. Człowiekiem zdaje się kierować jakiś napęd przypominający w swoim założeniu Bergsonowską élan vital.

Koncepcja Humboldta jest chyba najbardziej optymistyczną i indywidualistyczną z wszystkich wersji liberalizmu i form refleksji wolnościowej w myśli niemieckiej. Jako że sam Humboldt widział w humanistyce dziedzinę badającą wytwory ducha, toteż i na tymże duchu się właściwie skupiał. Widział w człowieku artystę, który – mówiąc słowami Raua z Liberalizmu – „poświęcając swe życie samodoskonaleniu, tworzy swą osobowość tak samo, jak artysta tworzy dzieło sztuki”. Człowiek jest więc istotą wolną nie tylko w swoich działaniach mających na celu zmienianie świata, ale potrafiącą również całkowicie definiować samego siebie. Przypomina ta koncepcja ideał self-made man‚a sformułowany w 1859 przez
Fredericka Douglassa. Także Humboldt widzi w swoim samodoskonalącym się indywidualiście człowieka przedsiębiorczego, aktywnego, twórczego, tolerancyjnego, odważnego, a do tego skłonnego do ryzyka, radzącego sobie w sytuacjach nietypowych i wytrwale realizującego swój życiowy plan. Z punktu widzenia myślenia liberalnego jest to niesamowicie ważna koncepcja i niestety nieczęsto przypomina się o tym, że historia liberalizmu niemieckiego już na przełomie XVIII i XIX wieku zawierała takie postępowe idee.

Jak inni liberałowie klasyczni, twórca uniwersytetu w Berlinie dostrzega również niebezpieczeństwa nadmiernego przerostu państwa, które zaczyna zagrażać człowiekowi w taki radykalnie indywidualistyczny sposób zdefiniowanemu. W późniejszym czasie tę intuicję werbalizował także John Stuart Mill, który pisząc w swoim eseju O wolności, że „w tej części, która dotyczy wyłącznie jego samego, [człowiek – przyp. S. D.] jest absolutnie niezależny; ma suwerenną władzę nad sobą, nad swoim ciałem i umysłem”. Zupełnie tak samo widział to Humboldt: nie wyobrażał sobie, aby społeczeństwo czy państwo w sposób nadmierny ingerowało w tę sferę autonomii jednostkowej człowieka. Wystarczy, że władze państwowe strzec będą bezpieczeństwa swoich obywateli i chronić ich swobód, a wówczas ludzie sami będą mogli zatroszczyć się o swój dobrobyt. Ufał, że wrodzona ludzka przedsiębiorczość wystarcza, aby społeczeństwa funkcjonowały jako wolny rynek myśli i idei, pomysłów i koncepcji, usług i towarów, dzięki którym postęp i rozwój nie będą musiały być regulowane przez żadne instancje odgórne. Już sami socjalliberałowie powiedzieliby zapewne, że tego typu pogląd to przejaw niepoprawnego optymizmu klasycznego liberała. W koncepcji Humboldta ów niepoprawny wręcz optymizm jest zapewne jedynie efektem i naturalna konsekwencją sformułowanej przez niego metafory życia jako dzieła sztuki.

Każdy artysta, także człowiek aktywnie samodoskonalący się, potrzebuje wolności od nacisków zewnętrznych i swobody do podejmowania działań – tego, co Isaiah Berlin określał mianem wolności negatywnej i pozytywnej. Instytucje państwa nadmiernie ingerujące w życie człowieka, kontrolujące zbyt duży zakres obszarów jego działania, sprawiają, że owa twórcza inicjatywa w człowieku zanika, umiera, przez co staje się on niezdolny do działania. Humboldt mówi, że „człowiek, który przyzwyczaił się zdawać na zewnętrzną władzę, zupełnie poddaje się beznadziejnemu losowi” (na fragment ten powołuje się Zbigniew Rau). To, co dziś nazywamy wyuczoną bezsilnością, a co dostrzegł już Humboldt na przełomie XVIII i XIX wieku, okazuje się być skutkiem nadmiernej działalności państwa i jego urzędników, nadmiernej opiekuńczości państwa, a nie jego braku działania. Kontrola i nadmierna pomoc zabijają twórczość, oryginalność i przedsiębiorczość, a tym samym sprawiają, że człowiek przestaje się rozwijać, poddaje się temu, co otacza go z zewnątrz i niejako płynie z prądem. Dla Humboldta zaś człowieczeństwo to tak samo odważne płynięcie pod prąd, jak też radykalne wyprzedzanie owego prądu. Koncepcja ta w najmniejszym stopniu nie przypomina stereotypowego interpretowania niemieckiej myśli społeczno-politycznej przez pryzmat powiedzenia „Ordnung muß sein”. Humboldta przerażał wszelki porządek ustanawiany zewnętrznie, regulowany i rygorystycznie strzeżony przez organy państwowe.

Ład samorzutny czy planowany?

Wyraz swojemu strachowi przed wszelkimi planistycznymi receptami społecznymi, politycznymi i gospodarczymi dali niemieckojęzyczni (niemieccy, ale przede wszystkim austriaccy) liberałowie ekonomiczni. Reprezentantami tego sposobu myślenia o gospodarce, państwie i społeczeństwie byli na pewno przedstawiciele austriackiej szkoły ekonomicznej założonej przez Carla Mengera, reprezentowanej w późniejszych latach przez takich myślicieli, jak Ludwig von Mises, Friedrich von Hayek, Friedrich von Wieser czy Hans-Herman Hoppe, a także niemieckiego ordoliberalizmu, z takimi działaczami jak Franz Böhm, Wilhelm Röpke, Walter Eucken czy Ludwig Erhardt na czele. Oba nurty w kwestiach gospodarczych nawiązywały do klasycznych wersji liberalizmu ekonomicznego w wydaniu leseferystycznym, reprezentowanych przede wszystkim przez Adama Smitha i Davida Ricardo. Narodziny wiedeńskiej szkoły ekonomicznej na przełomie XIX i XX wieku były odpowiedzią na narastające tendencje interwencjonistyczne wśród ekonomistów światowych, a w przypadku ordoliberalizmu – na Keynesistowską wizję gospodarki po wielkim kryzysie gospodarczym lat trzydziestych.

Liberalizm przełomu XIX i XX wieku stawał się w coraz większym stopniu liberalizmem socjalnym, co szczególnie widoczne było wśród myślicieli anglosaskich: Leonarda T. Hobhouse’a czy Thomasa Hilla Greena. Tutaj liberalnie zorientowani ekonomiści niemieccy i austriaccy w sposób zdecydowany wystąpili przeciwko tym tendencjom, nazywając je explicite socjalistycznymi. Kiedy uderzano w przedstawicieli szkoły wiedeńskiej czy ordoliberałów, że ich obrona wolności gospodarczych i wolnego rynku jest jedynie obroną ludzi zamożnych, wtedy ci odpowiadali – jak Ludwig von Mises w Ludzkim działaniu – że „jeśli ktoś walczy o wolny rynek i wolną konkurencję, nie staje w obronie tych, którzy są już bogaci, lecz zabiega o swobodę działania dla anonimowych ludzi, którzy niebawem zostaną przedsiębiorcami, a ich pomysłowość sprawi, że życie przyszłych pokoleń stanie się lżejsze”. Ponownie daje się zauważyć, że u podstaw walki w obronie liberalnych pryncypiów niemieccy i austriaccy liberałowie położyli wolnościową antropologię indywidualistyczną oraz troskę o postęp techniczny i cywilizacyjny.

Niezależnie od ocen argumentacji stosowanej przez ordoliberałów i libertarian trzeba pamiętać o tym, że ich nawiązania do liberalizmu klasycznego są ewidentne i chociażby na tym poziomie – niezależnie od oceny interwencjonizmu państwowego i postulowanego jego zakresu – wymagane byłoby ich zrozumienie. Trzeba by więc oba te nurty uznać za sprzymierzeńców w obronie tych liberalnych fundamentów, które w dobie silnych tendencji lewicowych wydają się być coraz bardziej zagrożone. Wiadomo, że w kwestiach światopoglądowych i społecznych ordoliberałowie są zdecydowanie konserwatywni i zachowawczy, a do podstawowych wartości, których chcą bronić, zaliczają chociażby tradycję i obronę tradycyjnego porządku (zaś co do tych kwestii spora część współczesnych liberałów ma zdecydowanie odmienne podejście). Jeśli więc przypominać kolejne tropy niemieckiego myślenia o wolności, wówczas na pewno powyżej wskazywane koncepcje zasługują na wspomnienie. Celem obu było bowiem stanie na straży liberalnej ochrony człowieka przed rozbudowanym i przerośniętym despotyzmem państwa, bo – jak pisał von Mises w Ludzkim działaniu – „naprawdę, nie ma żadnej istotnej różnicy pomiędzy nieograniczoną władzą państwa demokratycznego, a nieograniczoną władzą autokraty”. System polityczny obowiązujący w danym państwie nie jest celem samym w sobie, ale jedynie środkiem – nie ma większego znaczenia, jaki jest to system polityczny, jeśli tylko broni on ludzkich wolności.

Na pewno podejście takie do ustroju państwa nie było i nie jest wyznacznikiem wszystkich kierunków liberalnych, tym bardziej, że od połowy XIX wieku w kręgach liberalnych przyjęty został kompromis demokratyczny, mocą którego demokracja wskazana została jako ten z ustrojów, który w największym stopniu wolności i praw obywatelskich broni. Szkoła austriacka i ordoliberałowie uwrażliwiają nas jednak na sam stan owej demokracji, wskazują
c, że dopiero demokracja oparta na rozbudowanym katalogu wolności i ich ochronie przez państwo staje się wartością, a nie demokracja sama w sobie. Trudno zaprojektować ustrój polityczny bądź ekonomiczny i projekt ten zrealizować w rzeczywistości. Friedrich von Hayek w Zgubnej pysze rozumu. O błędach socjalizmu wskazywał, że „osobliwym zadaniem ekonomii jest pokazanie ludziom, jak mało w istocie wiedzą o tym, co w ich mniemaniu da się zaprojektować”. Trzeba widzieć więc w tego typu refleksji o wolności przede wszystkim sprzeciw wobec wielkich, odgórnych projektów ustrojowych, systemowych, politycznych czy tym bardziej gospodarczych. Rzeczywistość należy widzieć jako samo się projektującą, jako swoisty ład samorzutny, jako efekt działań pojedynczych jednostek, a efekty te przecież tak trudno przewidzieć, jeszcze trudniej zaś precyzyjnie zaplanować.

Ordoliberałowie widzieli słuszność w takich rozwiązaniach, jak decentralizacja władzy publicznej czy minimalizowanie biurokracji, gdyż tylko takie zabiegi mogły zapobiec wytwarzaniu się autorytarnych, despotycznych struktur władzy. Konieczna jest także ochrona przed despotyzmem większości, niekoniecznie tej zinstytucjonalizowanej, i tutaj ordoliberałowie podzielają pogląd zadeklarowanego przecież demokraty, Johna Stuarta Milla, który w eseju O wolności wskazywał, że „ochrona przed tyranią urzędnika nie wystarcza; potrzebna jest także ochrona przed tyranią panującej opinii i nastroju; przed skłonnością społeczeństwa do narzucania za pomocą innych środków niż kary prawne swoich własnych idei i praktyk jako reguł postępowania tym, którzy się z nimi nie godzą”. Niemiecka i austriacka tradycja liberalizmu ekonomicznego może być więc w pewnym stopniu traktowana jako próba odnowienia, odświeżenia i ponownego zwerbalizowania tych założeń, które legły u podstaw myśli liberalnej, a które odnaleźć można tak u Johna Locke’a, jak i Adama Smitha czy Benjamina Constanta.

Integracja europejska w duchu wolności

Myśliciele niemieccy to również w wielu przypadkach autorzy oraz propagatorzy idei integracji europejskiej. Prawdą jest także, że idea integracji kontynentu nie była pomysłem współczesnych, bo przecież już w średniowieczu cesarze niemiecko-rzymscy Otton I, Otton III i Fryderyk Barbarossa uznawali się za następców cesarzy rzymskich i uniwersalistycznych przywódców politycznych Europy chrześcijańskiej. Najbardziej znana jest – szczególnie zaś w Polsce – koncepcja monarchii uniwersalistycznej Ottona III, wokół której odbyło się spotkanie gnieźnieńskie cesarza z księciem polskim Bolesławem Chrobrym w 1000 roku. Taka monarchia związkowa – swoista „federacja równych” – miała się składać z czterech części: Italii, Galii, Germanii i Sclavinii, choć zapewne główną w niej rolę mieli odgrywać Niemcy. Następca Ottona III, Henryk II, szybko zerwał z polityką dążeń do pokojowej integracji wskazywanych obszarów i rozpoczął szereg wojen z sąsiadami, m.in. z monarchią Chrobrego. Do idei przywództwa cesarskiego w Europie nawiązywał Fryderyk Barbarossa, co skłoniło go zarówno do odnowienia sporu o inwestyturę, jak i zorganizowania pod swoim przywództwem (wraz z Ryszardem Lwie Serce i francuskim Filipem II Augustem) trzeciej krucjaty do Ziemi Świętej. Widać więc, że uniwersalizm europejski był obecny w niemieckiej myśli politycznej już od okresu średniowiecza.

Bardzo wpływową i interesującą okazała się koncepcja polityka i myśliciela liberalnego, Friedricha Naumanna. Znana jako idea Mitteleuropy (sformułowana zresztą w książce pod tym samym tytułem). Przejęta przez przywódców państw centralnych w trakcie I wojny światowej koncepcja przewidywała stworzenie w środkowo-wschodniej Europie wspólnego tworu o charakterze polityczno-gospodarczym. Obejmować on miał obszar Niemiec i Austro-Węgier oraz powojennych nabytków terytorialnych, jakie państwa te miały uzyskać kosztem przede wszystkim Cesarstwa Rosyjskiego (chodziło głównie o ziemie polskie i gubernie nadbałtyckie oraz o Krym, który miał stać się kolonią Mitteleuropy). Plan Naumanna zakładał intensywną germanizację i madziaryzację narodów zamieszkujących ten obszar oraz akcję kolonizacyjną na terenach przyłączonych. W formie zwulgaryzowanej i mocno zmodyfikowanej do koncepcji Mitteleuropy odwoływał się Adolf Hitler i propaganda nazistowska, jednak niewiele miało to wspólnego z planami Naumanna. Projekt Naumanna wydaje się o tyle istotny, o ile zawierał on postulat integracji gospodarczej tych obszarów, a przecież na bazie planów integracji ekonomicznej zrodziła się integracja europejska po II wojnie światowej.

Najbliższą współczesnym projektom liberalnym była jednak koncepcja promowana przez austriackiego arystokratę i polityka, Richarda Coudenhova-Kalergiego, twórcę nowoczesnego ruchu paneuropejskiego. W żyłach Coudenhova-Kalergiego płynęła krew niemiecka, japońska i polska, był synem austro-węgierskiego dyplomaty, studiował we Wiedniu i w Monachium, ożenił się z Żydówką. Już samo jego pochodzenie i zakorzenienie w wielonarodowościowej monarchii habsburskiej ukształtowało jego nowatorski sposób myślenia o europejskiej jedności. Propagował on ideę stworzenia paneuropejskiej federacji, która opierałaby się na wartościach takich, jak wolność, równość czy tolerancja, która byłaby silna swoją wielokulturowością i wieloetnicznością. Swój manifest zawarł on w książce Pan-Europa, do której nawiązywano tworząc chociażby Ligę Narodów. Ruch paneuropejski stworzony przez Coudenhova-Kalergiego miał doprowadzić do zacieśnienia współpracy między narodami i zbudowania Europy pokoju i przyjaźni. Inicjatywa ta nie została zwieńczona żadnym wielkim politycznym sukcesem, ale wielu jej uczestników i sympatyków w przyszłości miało współtworzyć jednoczącą się Europę.

Poparcie liberałów europejskich, także liberałów niemieckich, dla projektu integracji europejskiej wydaje się wyjaśniać to, co na ten temat pisał wspominany już Ludwig von Mises w Ludzkim działaniu, wedle którego „celem liberalizmu jest pokojowa współpraca wszystkich ludzi, jak również pokój pomiędzy narodami. Jeśli wszędzie własność środków produkcji będzie się znajdowała w rękach prywatnych, a prawa, sądy i administracja będą traktowały obcokrajowców i obywateli na takich samych warunkach, to nie będzie miało dużego znaczenia to, gdzie przebiegają granice państw. (…) Nie będzie się już opłacało prowadzić wojen; nie będzie powodów do agresji. (…) Wszystkie narody będą mogły współistnieć w pokoju”. Niezależnie więc od tego, że liberalizm przełomu XIX i XX wieku był głęboko zapatrzony w formułę państwa narodowego, to jednak liberalizm połowy dwudziestego wieku okazuje się być niezwykle integracjonistycznie i federacyjnie nastawiony. Liberałowie niemieccy po II wojnie światowej byli wielkimi zwolennikami procesów związanych z integracją europejską i blisko współpracowali w tej kwestii z rządami chadeckimi. Jak widać jednak, sama idea europejska pojawiała się w niemieckiej myśli polityczno-społecznej już dużo wcześniej.

Nie tylko Ordnung!

Okazuje się, że stereotypowe myślenie o niemieckim czy niemieckojęzycznym dorobku w zakresie myśli społeczno-politycznej może prowadzić nas w błędnym kierunku. Okazuje się również, że wykraczając poza takie wąskie i na pewno krzywdzące dla ideowego dorobku myśli niemieckiej podejście, można pokazać, że Niemcy to nie tylko tradycja pozytywizmu prawniczego i państwa w duchu Heglowskiej prawicy, to nie tylko funkcjonujący ze sprawnością zegarka sz
wajcarskiego aparat państwowy czy żelazna ręka kanclerza Bismarcka. Nie tylko „Ordnung muß sein”, ale również wolnościowe wątki i tradycje, indywidualizm i optymizm antropologiczny, integracja europejska w duchu kontynentalnej aksjologii a nie wyłącznie brutalne podboje. Jak widać, niemieckie tropy myślenia o wolności są dość głęboko osadzone w historii i kulturze krajów niemieckojęzycznych, i choć nie zawsze były prądami w Niemczech dominującymi, to jednak warto o nich pamiętać w podejmowaniu jakiejkolwiek refleksji nad europejskimi wartościami czy historią doktryny liberalnej.

Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi :)

„Uważam, że społeczeństwo powinno stworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie powinny być przestrzegane”

Panie pośle, współczesna lewica zaczęła głosić swoje hasła na końcu osiemnastego wieku, podczas rewolucji francuskiej, następnie zostały one przewartościowane przez tradycje socjalistyczne. Jak powinny brzmieć współcześnie? A może – jak głoszą krytycy lewicy – w ogóle zostały one wyczerpane?

W poszczególnych europejskich pokoleniach lewicowość i lewica są cały czas tym samym – dotyczą marzeń, wartości i celów życia wspólnotowego. Zmieniają się natomiast okoliczności. Lewicowość określa specyficzna dla lewicy relacja pomiędzy człowiekiem a społeczeństwem.

 

Co w tym stosunku jest specyficznego?

Uwaga poświęcana wspólnotowemu charakterowi społeczeństwa: więziom międzyludzkim, wzajemnej odpowiedzialności i współuczestnictwu. Bardzo istotna dla lewicy jest jakaś przyzwoita relacja między rentą z kapitału a wynagrodzeniem za pracę oraz odpowiedzialność wspólnoty za los każdego człowieka, wedle specyficznej formuły: „Każdy człowiek, który – nie z własnej winy – nie potrafi sobie poradzić w życiu, może oczekiwać pomocy ze strony społeczeństwa”. Kluczem do uczynienia tego hasła czymś realnym jest tu fragment „nie z własnej winy”. Wyklucza on lub ogranicza, doraźnie, obowiązek alimentacyjny w przypadku braku woli dbałości o siebie ze strony zainteresowanej osoby. Odnotowuje jednak, że urodzenie się w gorszej, z punktu widzenia obowiązujących paradygmatów społecznych, rodzinie jest obiektywnym faktem, a nie efektem wolnej woli.

Tego rodzaju pomoc może jednak przerodzić się w kontrolę społeczeństwa.

W jakiejś mierze nawet powinna, aczkolwiek to bardzo delikatna materia. Należy szukać złotego środka – tak aby ta pomoc nie ograniczała fundamentalnie wolności. Najpierw trzeba uważać, aby ta część społeczeństwa, która alimentuje pozostałą, nie była w relatywnie gorszej sytuacji co alimentowani. W przeciwnym razie może dojść do słusznego buntu, zmiany polityki w zakresie tych spraw. Co do kontroli – ja stoję na gruncie wolności człowieka. Wspólnota ma obowiązek posiadania szerokiej palety propozycji pomocy, zainteresowany ma prawo wyboru. Ma też, oczywiście, prawo do rezygnacji z czegokolwiek, co mu się proponuje. Dopóki nie zmieni zdania, niech radzi sobie sam. Droga powrotu powinna być zawsze otwarta. Rzecz w tym, żeby potrzebującego nie upokarzać. I żeby instrumenty pomocy odnosiły się do realnych możliwości zainteresowanego, bez jakiegokolwiek dogmatyzmu. W sferze światopoglądowej, dopóki nie ma sytuacji jakiegoś wymuszenia, lewicy nic nie powinno przeszkadzać. Osoba ludzka ma wolność swojej ekspresji, wyboru sposobu życia, wierzeń i obyczaju. Dla lewicy dbającej o jakość życia i jego estetykę powinno być jednak jasne, że są sprawy, w których wolność jednostki powinna być wyraźnie ograniczona. Dotyczy to na przykład przestrzeni publicznej: jej estetyki, czystości, ciszy oraz przeznaczenia. Społeczeństwo powinno tworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie muszą być przestrzegane. Egzekucję praw uznaję za najważniejszy czynnik ładu społecznego i rozwoju. Odrzucam to polskie „Wolnoć Tomku w swoim domku”, kiedy wolność jednostki oddziałuje negatywnie na innych, zabiera coś cennego innym współuczestnikom wspólnoty. Możesz mieć w mieszkaniu robactwo, zgniliznę i brud – dopóki ani jeden robak, ani jakiś przykry zapach nie wydrze się poza ściany tego twojego domku. W rzeczywistości jednak mówimy nie o ekstremach, a o rzeczach powszechnych. Chaos urbanistyczny naszego kraju, szerzej – chaos w przestrzeni publicznej, mnie przeraża. Nie ma drugiego takiego kraju w Europie. Jesteśmy porównywalni z biedniejszymi krajami Maghrebu. No i z czarną Afryką.

Mówi Pan jednak o prawie – pod tym względem lewica nie wyróżnia się na tle innych ruchów politycznych.

Pod względem wszystkiego, co mieści się w zbiorze norm i wartości liberalizmu kulturowego, to dzisiaj lewica zasadniczo się wyróżnia na tle innych ruchów politycznych. Wyróżnia się od nich także w kwestii zasady republikańskiego i świeckiego charakteru państwa. A to jest jednym z fundamentów demokracji i równości obywateli wobec prawa. Powinna też wyróżniać się w sferze estetyki przestrzeni publicznej, bo ona ma znaczący wpływ na jakość życia jednostki i całej wspólnoty. Idealną ilustracją tej tezy jest 60-tysięczne miasto Santa Fe w Nowym Meksyku. Tam każda belka konstrukcji domu – jej kształt, kolor i proporcje – musi być uzgodniona z władzą regulującą przestrzeń publiczną. Wszystko jest określone – rozmiary domów, ich kolorystyka. To bynajmniej nie jest socjalistyczne miasto, tylko sam środek liberalnych Stanów Zjednoczonych! Zresztą jedna z najzamożniejszych gmin Ameryki. Po Nowym Jorku i San Francisco trzeci rynek sztuki w Stanach! Miasto bogatych emerytów zjeżdżających tam wygrzewać na starość swe kości. Co interesujące, te ścisłe reguły dają w efekcie wyrafinowaną w swojej różnorodności architekturę! To jest trochę tak – teraz już żartuję – jak cenzura dobrze służyła sztuce w czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tam te ograniczenia prowadzą do niespotykanej gdzie indziej sublimacji architektury, zagospodarowana przez człowieka przestrzeń staje się jemu przyjazna, zachęca do obecności.

A czy w Polsce postulaty lewicowe powinny być inne niż w pozostałych państwach?

Polska jest krajem dość prymitywnym – jej realny ustrój, wciąż w jakiejś mierze jest bolszewicki, antywolnościowy i antyrepublikański. Społeczeństwo nasze, mówię o jakoś określanej większości, w większym stopniu niż demokracje zachodnie jest tradycjonalistyczne i korporacyjne zarazem. Nasze prawo, zwłaszcza cywilne, jest w głębokiej depresji. Mniejsza o powody i usprawiedliwienia. Istotny byłby projekt wszechstronnej modernizacji. Do tego potrzeba nam otwarcia zasobów informacji publicznej, lepszego skomunikowania ludzi ze sobą, promocji postaw otwarcia na nowe. Innowacyjności, twórczości i odwagi. Jeśli tego nie zrobimy, pozostaniemy na wieki ze swoimi kompleksami jakiejś koszmarnej prowincji. Ze wstydem skarlenia. Wiele się zmienia na lepsze. Ale te zmiany nie obejmują wielkich połaci – w sensie geograficznym i w sensie społecznym – naszego kraju. Dlatego zdaje mi się, że pewne idee szczególnie właściwe lewicy to nie zwykły polityczny wybór, ale w Polsce wspólny obowiązek. Polski nie stać na neoliberalizm, tradycjonalizm, konserwatyzm. Jak sprostać konkurencji w europejskiej gospodarce opartej na wiedzy, gdzie rzeczywiście profitodajnym kapitałem jest kapitał własności intelektualnej albo szerzej – społeczny kapitał ludzkich umiejętności, gdy połowa studentów to studenci jakichś niedzielnych szkółek, z niewiadomych względów nazwanych uczelniami wyższymi? Jak sprostać tym wyzwaniom przyszłości – gdzie bramy do dobrostanu prowadzą przez wytwarzanie i sprzedawanie ekskluzywnego produktu, który wymyślony, wyprodukowany i sprzedany opłacić ma te nasze europejskie cudowne urządzenia budujące jakość naszego życia – jeśli rozwój wiedzy opiera się głównie na prywatnym jej finansowaniu? Inwestycje w mózgi ludzkie to inwestycje w przyszłość – nie tylko pojedynczych ludzi, ale też w przyszłość wspólnoty. My, w jakimś stopniu, skazani jesteśmy na wielkie publiczne inwestycje. Czyli na wysoki poziom redystrybucji dochodu narodowego poprzez budżet. Sęk w tym, że dzisiaj przychody państwa wynikające z wysokiego poziomu redystrybucji dochodu narodowego są bezmyślnie przejadane przez korporacyjne społeczeństwo i myślących kategoriami ekonomii sprzed kilkudziesięciu lat polityków, przy okazji konserwujących niemrawe dziedziny gospodarki i trudne do zaakceptowania nierówności. Ostateczna odpowiedź na pytanie o specyficzność naszej lewicy jest taka: postulaty polskiej lewicy z pewnością powinny być własne, odpowiadające okolicznościom, odnotowujące różnice.

Co determinuje Pańską lewicowość?

Nie jestem typowym przedstawicielem lewicy – wyróżniają mnie m.in. moje poglądy gospodarcze. Nie powinno tu być żadnego dogmatu w kwestii własności. Ten pogląd dotyczy także własności podmiotów świadczących usługi publiczne, także w dziedzinie zdrowia, kultury i edukacji. Istotą usług publicznych jest priorytet opisany stosownymi systemami finansowania, zawsze celowościowymi, a nie wynikającymi z jakichś dogmatów. Ścisła akredytacja poziomu usług musi być obowiązkiem państwa, takim jak audyt środków publicznych, regulacja i kontrola. To nie oznacza konieczności prywatyzacji, ale też nie ma tu miejsca dla dogmatów. Jest jednak jeden bardzo słaby punkt mego rozumowania w tej kwestii. Korupcja jako element kultury i słabość instytucji kontroli społecznej. Być może jakiś postęp odnotujemy tu dopiero wtedy, gdy egzekucja prawa stanie się w Polsce bezwzględna, skuteczna i trwała. Dzisiaj anomia jest mocno osadzonym elementem naszej kultury życia we wspólnocie. Istotne jest więc nie tylko państwo i prawo, ale również dominujące postawy społeczne. W każdym razie etatyzm jest ciężkim grzechem polskiej lewicy. Zupełnie zresztą niepotrzebnym. Jest on przeciwskuteczny w realizacji celów, którymi bywa uzasadniany. Ale to wszystko to teoretyczne dywagacje. To, co zawsze powinno być kryterium lewicowości, zawiera się w relacji do innego człowieka. Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi.

„Lubię być blisko drzwi”

Polska lewica Pana zawiodła?

Tak! Polska zorganizowana lewica nie widzi – poza samym swym istnieniem, zwłaszcza w strukturach państwa – celu swego uczestniczenia w polityce. Przez wiele lat byłem związany z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. To nie było moje naturalne środowisko. Ja wywodzę się z niepodległościowej tradycji socjalistycznej. Nic mnie z komunizmem i jego późniejszymi odsłonami nie łączy, a bardzo wiele dzieli. Mimo funkcjonowania w środowisku Sojuszu Lewicy Demokratycznej pozostałem, mam taką nadzieję, sobą. Na początku ich to dziwiło, ale później się do mnie przyzwyczaili. Miałem przyjemność zobaczyć kiedyś na to dowód w postaci świetnego, bo drugiego, wyniku przy okazji udzielania absolutorium ustępujących władz Sojuszu. I to przy znaczących różnicach. Dla ludzi, których ja sam lubię, jestem miły. A większość z nich lubię. Ze wszystkim, co dla nich musi być trudne. Bo ja właśnie jestem z lewicy! Zawsze we wtorki, przed posiedzeniem rządu, mieliśmy zebrania kierownictwa partii. Siadałem zwykle naprzeciwko Leszka Millera, obok drzwi – lubię być blisko drzwi. Mój ojciec też parkował auto zawsze przodem do wyjazdu. [A1] Któregoś dnia Leszek przyjechał szczęśliwy i rozpromieniony; zaczął opowiadać o pobycie na ranczo u księdza Jankowskiego. Kiedy zadowolony z siebie skończył, oczekiwał aplauzu. Powiedziałem: Z czego się cieszysz? Z tego, że premier lewicowego rządu w katolickim państwie pojechał do Gdańska i odwiedził księdza Jankowskiego? Jeśli chciałeś pokazać swoją otwartość na Kościół, to miałeś w Gdańsku do wyboru: księdza Jankowskiego w św. Brygidzie albo księdza Bogdanowicza z kościoła Mariackiego. Dwa odmienne, bardzo czytelne znaki. A jeśli nie chciałeś zostawiać znaku politycznego, to trzeba było pójść do palotynów. Nawiasem – tam, gdzie w sierpniu 1980 roku, zaraz po przyjeździe, do wreszcie wolnego na chwilę miasta Gdańska, udali się Bronisław Geremek z Tadeuszem Mazowieckim.

Relacja z Kościołem jest dla lewicy aż tak ważna?

Bardzo ważna. Lewicowiec musi mieć republikańskie poglądy. Jeśli nie jest republikaninem, to swoją lewicowość udaje, zmyśla, nie wie, o co chodzi. Jak Józef Oleksy. Nie ma dla człowieka lewicy innej władzy niż ta, która pochodzi z wyborów. Prawicowiec może, jak sobie wyobrażam, ograniczać demokrację. W sensie mentalnym oczywiście, nie prawnym, bo tego nikt nie może. Dla myślenia lewicowego to strzał w stopę. Nie może Kościół, w jego aktywnościach pozakościelnych, istnieć inaczej, jak przez weryfikację wyborczą. To kwestia odpowiedzialności. Wracamy zresztą do rewolucji francuskiej (śmiech). Leszek Miller może nawet nie zdaje sobie sprawy, jak negatywne to odległe wydarzenie – Wielka Rewolucja Francuska – w przeciętnym polskim biskupie budzi emocje. Polscy lewicowcy nie mają o takich rzeczach pojęcia. Oni tego nie czują. To nie jest ich własne przeżycie. Bo oni kiedyś byli „na lewicy”, bo „lewica” miała władzę. W tej sprawie istnieją badania socjologiczne przeprowadzone, chyba jeszcze w 1950 roku, przez dwie panie: Renatę Tully i Marię – jeśli dobrze zapamiętałem imię – Jarosińską. O tyle wiarygodne, że pani Jarosińska była żoną bardzo wysoko pozycjonowanego działacza partyjnego. Oni – działacze partyjni – w dzieciństwie bywali ministrantami. Jak ambitne dzieci z ludu. Nie czytali właściwych książek. W szkole średniej zapisywali się do Związku Młodzieży Socjalistycznej. Na pierwszym roku studiów do partii. Skąd to się bierze? Z wielkiej chęci uzyskania jakiejś pozycji. Na miarę kryteriów środowiska rodzinnego. W Starym Sączu miejscem widzialnym dla innych, miejscem, w którym można się innym pokazać, był kościół. Ministrant dla dziesięciolatka to pozycja, że ho, ho! Gdyby nie 1989 rok, ci ludzie byliby zupełnie gdzie indziej. Część z nich, jak Aleksander Kwaśniewski, żałuje, że przed 1989 rokiem była po stronie reżimu. Gdyby mogli wtedy przewidzieć przyszłość, mieliby inne biografie. Ale nie przewidzieli. Nie mieli charakteru, żeby pójść za racją, a nie karierą. Do dzisiaj nas to dzieli. Oni nazywają to pragmatyzmem. Ja – uczciwością. Oni są w pewien sposób zaprzeczeniem lewicowości, ponieważ człowiek lewicy musi być demokratą. Zawsze. I musi mieć odwagę do podejmowania ryzyka przeciwstawiania się większości, kiedy większość jego zdaniem błądzi. A tu szepce się po kątach, ale publicznie kadzi. Oni są z tradycji Polskiej Partii Robotniczej. Ja – Polskiej Partii Socjalistycznej. To jest różnica. Nie można głosić szczerze i prawdziwie lewicowych idei, jeśli się pozostaje postkomunistą. Czyli bez obrachunku ze swoimi wcześniejszymi decyzjami i z podobnym paradygmatem zachowań.

Już nie postkomunistą.

(śmiech) Tak, teraz jest – był [A2] – politykiem średnio starszego pokolenia. Kwestia tożsamości to najważniejszy problem polskiej lewicy. Ja sam nie uznaję komunistycznych świąt – Dnia Kobiet i Święta Pracy. Wzrastałem, kiedy one były wymuszane, w pełni wprzęgnięte w rydwan władzy. Nigdy nie byłem na pochodzie pierwszomajowym, w czasach komunizmu i po 1989 roku. Na marginesie – włos mi nie spadł z głowy z tej akurat przyczyny. To jest znaczące świadectwo. Jest prawdziwe i pokazuje prawdziwą historię Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej: że można było nie chodzić. Trzeba było tylko chcieć nie chodzić. I mieć w sobie gotowość do zapłacenia za to. Większość chodziła. Dziś dla mnie, podobnie jak w stosunku do tamtych „obowiązkowych” pochodów pierwszomajowych, nie do pomyślenia jest to, że rozpoczęcie roku szkolnego odbywa się w kościele. Ilu jest takich, którym to się nie podoba i którzy wstaną i powiedzą „Nie!”? Przeciw lizusom proboszcza? Przeciw dyrektorowi szkoły, który jest uzależniony od proboszcza? Nie potrafimy znaleźć miejsca dla religii w demokracji. Od 1989 roku struktury kościelne są w Polsce czynnikiem odpychającym Polaków od wielkich narodowych celów. Sprzeciwiają się modernizacji. Często z niskich, materialnych i władczych pobudek. To jest dla mnie przerażające.

Uważa Pan, że odpowiednią reakcją na Kościół jest język Joanny Senyszyn?

Nie, nie uważam. Kościół bywa uzurpatorski. Nie można mu odpowiadać po chamsku. Senyszyn merytorycznie ma rację. Jednak formy i konwencje w naszej cywilizacji również są istotne. Jej walka o świeckość państwa wydaje mi się mieć fundament botoksu, szminki i amfetaminy.

Są jakieś nadzieje, że to się zmieni? Że lewica zacznie być silna ideowo?

Nie.

A Grzegorz Napieralski?

To jest fenomen, którego nie rozumiem. Co niekoniecznie go obciąża, być może bardziej mnie. Dzisiaj jedynym wytłumaczeniem jego popularności są te dwie panienki fikające nogami, kręcące brzuchami. To w samej swojej treści – pop-polityka! Nie można jednak w rytm ich ładnych, płaskich brzuchów i długich smukłych nóg kreślić wizji rozwoju Polski! To jakiś absurd! Groteska!

Mając do wyboru tylko Grzegorza Napieralskiego i Donalda Tuska, kogo by Pan wybrał?

Tuska.

Mimo wszystko?

Tak, mając taki wybór. Dobrze jest dla Polski, gdy premier ma jakiś wymiar. Choć go nie wybieram. On też jest plastikowy, on się poddał. Społeczeństwu, a ściślej jego bardziej prymitywnej wizji, się poddał. Wściekły jestem, że tylko taki mam wybór.

Czy Pan jako socjalista zawsze dystansował się od środowiska Prawa i Sprawiedliwości, które – przynajmniej teoretycznie – również odwołuje się do tej tradycji?

Pan żartuje – co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z socjalizmem? Co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z człowiekiem – podmiotem swoich działań? Z osobą ludzką? Co wspólnego ma Mariusz Kamiński, jego Centralne Biuro Śledcze i Jarosław Kaczyński, z jego zamiłowaniem do służb specjalnych wprzęgniętych w rydwan jego politycznej władzy, z szacunkiem dla obywatela? Dla praw człowieka? Co ma ich serwilizm wobec Tadeusza Rydzyka do idei republikanizmu? Nie tylko ideologia ma znaczenie, ale również sposób uprawiania polityki. Działanie polityków Prawa i Sprawiedliwości jest oparte na nienawiści do człowieka o odmiennych koncepcjach państwa i polityki. Oni konkurentów mają za wrogów! Co to ma do demokracji? Kiedyś Sojusz Lewicy Demokratycznej, bo był mocny, dziś Platforma Obywatelska, bo też jest mocna. Paranoiczny stosunek do świata. Ambicje zabijające rozum. Donald Tusk jest przynajmniej kulturalnym człowiekiem. On najwyraźniej przyjął, że Polacy są, jacy są: nie na jego podobieństwo, inni[A3] , ale właśnie tacy. Jest demokracja w Polsce, więc robi politykę pod takich właśnie Polaków, jakich sam widzi. Tymczasem Polska i Polacy żyjący w Polsce są w historycznie nadzwyczajnie istotnym momencie. W czymś, co można nazwać okienkiem transferowym, w momencie możliwości zmiany paradygmatu polityki z takiego, który spychał nas na peryferie, na korzystniejszy, zbliżający Polskę do jądra Europy. To, jak to się skończy, jest prawdziwie ważnym pytaniem. Ja myślę, że Tusk się myli. Nie ma w nim odwagi postawienia na to, co w Polsce jest dobrego i twórczego. On jest realistą, tak jak niemiecka Realpolitik w latach 70. – skrajnie nieprzyjazna ówczesnym polskim aspiracjom, historycznie niemądra. On się poddał.

Polska lewica jest podzielona – niektórzy jej przedstawiciele uważają, że Prawo i Sprawiedliwość jest partią lewicową.

Prawo i Sprawiedliwość jest przede wszystkim, w jakimś sensie, partią pragmatyczną. Odwołującą się do tej Polski, która naznaczona jest klęską i martyrologią. To circa – połowa. Ale na szczęście dla Polski, Polacy nie lubią skrajności, awantur i pouczania. Więc ta połowa Kaczyńskiego idzie ku ćwierci. To brzmi już bezpieczniej. Prawo i Sprawiedliwość lewicowe to tylko słowa zdeterminowane przez ich bieżące korzyści polityczne. Mieli władzę i rosnący budżet – nie ma lepszego momentu na pokazanie swojej lewicowości. Okazali się partią władzy.

Co może zmienić polską lewicę?

Nowy, młody, demokratyczny, inteligentny, patriotyczny – motywowany dobrem wspólnym – i autentyczny impuls oraz kompromitacja prawicy – szczególnie Prawa i Sprawiedliwości. Ale również Platformy Obywatelskiej. Donald Tusk traci swój i nasz czas. Jest miejsce na porządną partię lewicową. Powodem do wstydu powinno być to, że wskaźnik Giniego, pokazujący skalę społecznego zróżnicowania, jest wysoki tak jak w Niemczech i Wielkiej Brytanii. I o 60% wyższy niż w Danii. Budujemy społeczeństwo wielkich, niepokonywalnych w kolejnych pokoleniach, różnic. Bo dzisiejsze różnice dochodowe zmieniają się już na różnice majątkowe, czyli na coś trwałego. Odbiorcą przesłania lewicy nie powinien być pijak, nierób i cham. Albo głową zanurzony w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej były aparatczyk, ubek. Ten jest chyba zresztą dzisiaj z Prawem i Sprawiedliwością. Jako frustrat. I czyściciel własnego zafajdanego sumienia. To jest mniejszość! Dzisiaj problemem jest kosmetyczka w Lesznie, fryzjerka w Gorzowie i właściciel sklepu warzywnego w Kościanie. Ludzie, którzy własną, ciężką pracą na bardzo konkurencyjnym rynku próbują ratować się samozatrudnieniem. I którzy nie mają żadnej ochrony państwa. Nie mają ochrony wobec nieuczciwego kontrahenta, wobec gminy, wobec rozmaitych inspekcji, które własny inspekcyjny interes realizują skuteczniej niż interes publiczny. Państwa dla nich nie ma! I lewicy też. Ona siedzi w KGHM. Pod rękę z Prawem i Sprawiedliwością.

W jaki sposób lewica powinna im pomagać?

Rozwijając sądownictwo cywilne, kontrolując kontrole i inspekcje. Pomagając, a nie przeszkadzając. Obecnie spór pomiędzy właścicielami kiosku i sklepu, które są w jednej bramie, trwa pięć lat albo więcej. I kończy się licytacją interwencji[A4] , a nie racją prawną. Ci ludzie mają więc państwo w dupie. Tam dokładnie, gdzie ich ma to nasze wolne i wreszcie niepodległe państwo. Oni sami sobie znaleźli pracę. „Samozatrudnili się”, mówiąc w języku Tuska. W sytuacji krytycznej – państwo im nie pomogło. Dla nich więc ono nie istnieje. Jeśli ktoś ma dojście do posła, najlepiej rządzącej partii – wygrywa. Nie ma służby cywilnej. Jest lęk polityków o własną dupę! Po to robiliśmy tę solidarnościową rewolucję?!

” Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z naszej strony hipokryzją”

Czy obecnie Polska jest ważnym partnerem dla Europy?

Powinna być. Potencjał demograficzny, gospodarczy, terytorium i historia – wszystko to otwiera szanse godnego pozycjonowania Polski w Europie. Ale marnujemy tę naszą szansę. Katastrofalny był czas rządu i prezydentury panów Kaczyńskich. Dzisiaj europejskie stolice mają uczciwego, normalnego i niezaburzonego partnera. Ale jest to partner po prostu wygodny. Niekłopotliwy. Bo, w gruncie rzeczy, bierny. Bez pomysłu na Polskę w Europie i pozbawiony inicjatywy. Proszę spojrzeć na nasze zasoby ludzkie: mamy cztery i pół razy więcej studentów i tylko 75% wzrostu wydatków na edukację. Cztery i pół razy więcej studentów i mniej niż stuprocentowy wzrost wydatków publicznych! I tylko 70% więcej doktorów. Coraz częściej zresztą produkowanych przez byłych pułkowników albo księży, taśmowo, jak w biznesie. Czyli studia sprowadzamy do poziomu marnego, prowincjalnego gimnazjum. Co to mówi o naszym wykształceniu? Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z polskiej strony erupcją hipokryzji. Choć oczywiście należało ten podpis złożyć.

Uważa Pan, że polityka zagraniczna również może być lewicowa?

Tak. Aczkolwiek tu należy zawsze szukać jedności, która czasem jest niemożliwa. Z Kaczyńskim ona po prostu nie jest możliwa. Wystarczy spojrzeć na polskie relacje z Rosją. Od dwudziestu lat nie uwzględniają one jednej, ale fundamentalnej rzeczy: Rosja się zmieniła. Traktuje się ją tak, jakby wciąż była Związkiem Radzieckim. Rosja nie jest Związkiem Radzieckim. Ma problem ze swoją tożsamością i ze swoją historią, ale Związkiem Radzieckim po prostu nie jest! To jest trudny partner, ale z pewnością tam coś się zmieniło. Poza Adamem Rotfeldem i kilkoma mniej znanymi ludźmi, polscy politycy tego nie zauważają. Na szczęście są ludzie kultury i wiedzy: Jerzy Pomianowski, Daniel Olbrychski, Andrzej Wajda. Może im uda się przebić przez jazgot politycznych kretynów?

„Lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki”

Lewicowość jest nierozerwalnie połączona z myślą ekonomiczną. Mówił Pan o wyrównywaniu szans, jednak w Polsce w tej chwili mamy do czynienia niemal wyłącznie z próbami wtórnej pomocy. Prym wiodą w tym związki zawodowe.

Jestem jakoś sceptyczny wobec związków zawodowych. Takich przynajmniej, jakimi w Polsce one dzisiaj są: niesprawiedliwie partykularnymi. Nic z solidarności[A5] ! Mówiliśmy już, że budujemy sobie społeczeństwo korporacyjne, a nie wspólnotowe.

Czy etatystyczna ekonomia nadal powinna być promowana przez lewicowe środowiska?

Nonsens. Złogi bezmyślności. To raczej niedostatki mózgów i wiedzy niż ideologia. [A6] Przedsiębiorstwa powinny być konkurencyjne. Wszelkie. Również te, które świadczą usługi publiczne. One po prostu muszą być efektywne! Muszą realizować cele. Rzecz jasna, spółki użytku publicznego, powołane dla realizacji istotnych zadań państwa, nie istnieją dla maksymalizacji zysku, czyli nie są i nie powinny by poddane temu samemu kryterium oceny ich efektywności. Ale powinny funkcjonować w środowisku i sytuacji konkurencyjnej. Państwo powinno tam być obecne jako kontroler pilnujący, czy cele ich funkcjonowania są realizowane na poziomie przyjętym za właściwy. Ale forma własności? Co to ma do rzeczy, jak idzie o cele? Nie rozumiem, dlaczego lewica opowiada się przeciwko prywatyzacji szpitali. Oczywiste jest, że szpitale powinny być prywatne, w tym znaczeniu prywatności, że trzeba liczyć koszty, zwiększać efektywność i wypełniać misję. W opiece zdrowotnej ważne jest to, za co odpowiada i powinno odpowiadać państwo, czyli my – płatnik! Reszta jest sprawą akredytacji, audytu i kontroli. Prywatyzacja podmiotów świadczących usługi medyczne nie oznacza, że państwo w swojej odpowiedzialności za zdrowie obywateli znika! Inną bardzo istotną kwestią jest to, że nasza polityka zdrowotna też powinna ulec fundamentalnym zmianom. Z takiej, która prawie bez reszty nastawiona jest na interwencję wobec choroby na taką, która promuje zdrowie, w której interwencja wobec choroby, pozostając ważną powinnością, jest jednak ostatecznością, kiedy środki ochrony zdrowia zawiodły. Kurczowe trzymanie się państwowej własności podmiotów opieki zdrowotnej, zresztą przecież już tylko części tych podmiotów, jest przeciwskuteczne wobec celów publicznego systemu opieki zdrowotnej.

Dlaczego?

Argument jest prymitywny, ale prawdziwy: państwo robi to gorzej. Należy doskonalić państwo, jego instytucje, także w jego funkcjach kontrolnych, w akredytacji usług medycznych, w śledzeniu efektywności wydatkowanych pieniędzy. Dzisiaj państwowa własność jest w interesie jedynie jednej grupy – związkowców. Bo państwo ulega argumentacji wyborczej, a nie racjonalnej, celowościowej, misyjnej. Coraz częściej mamy do czynienia z sytuacją, w której interes obywatela, takiego zwyczajnego, niewyróżniającego się z tłumu, stoi w sprzeczności z interesem związkowca. Czasem idzie o chudego obywatela i finansowo tłustego związkowca. Jak w KGHM.

W takim razie – czym powinno zajmować się państwo?

Zawsze bezpieczeństwem gospodarczym. Co nie oznacza, że samo, ze swoimi urzędnikami, ma wszystko robić. Czterdzieści lat temu Indonezja miała problem z cłem, co jest zrozumiałe ze względu na linię graniczną. Rząd Indonezji cło sprywatyzował. Po wygranym przez szwajcarską firmę przetargu, granice państwa się uszczelniły. Tamci żyli z procentu od nadwyżki opłat celnych, jakie zapewnili. Trzeba myśleć. Nie ideologicznie, a pragmatycznie, względem celu. Okazuje się, że nawet pobór cła można sprywatyzować, jeśli taka prywatyzacja służy społeczeństwu. Polityka musi być celowościowa, uzależniona od konkretnej sytuacji gospodarczo-społecznej. Państwo powinno zajmować się regulacją, kontrolą, akredytacją (np. w szkolnictwie wyższym, ochronie zdrowia, opiece społecznej) oraz audytem publicznych pieniędzy. To powinny być zadania władzy. Państwo samo aktywne w działaniach przedsiębiorczych, w Polsce, w kulturze anomii i korupcji, oraz nepotyzmu i kolesiostwa, prawie zawsze jest gorsze niż jego brak. Niech zajmie się tym, do czego jest powołane. I żadnego Stacha, który zapragnął „sprawdzić się w gospodarce”. Marzę o państwie, które określa strategię rozwoju, przedstawia scenariusze i etapy jej realizacji, tworzy ramy prawne, zapewnia bezpieczeństwo obrotu gospodarczego, tworzy systemy finansowania określonych celów – takie, które są najbardziej efektywne – określa kryteria, standardy, sposoby ich egzekwowania, bada, ocenia i rekomenduje, dokonuje akredytacji podmiotów świadczących rozmaite usługi publiczne, tworzy ramy i wspiera rozwój instytucji społeczeństwa obywatelskiego oraz bierze odpowiedzialność za strategiczne dziedziny naszej egzystencji: wodę, powietrze, edukację, kulturę, naukę, energię, sieci transportowe, komunikację, przestrzeń publiczną, ochronę zdrowia, bezpieczeństwo i egzekucję prawa. I we wszystkich swoich aktywnościach nieustannie bada efektywność przyjmowanych systemów.

Kolejnym gospodarczym postulatem lewicy jest progresywny podatek.

Zacznijmy więc od tego, że chociaż dążenie do prostoty systemu podatkowego jest zbożnym celem, system podatkowy nie może być prosty, choć oczywiście powinien być możliwie najprostszy w swoim koniecznym skomplikowaniu. Zawsze, wobec każdej formy i wymiaru daniny publicznej, czy to podatku, czy akcyzy, czy jakichś innych opłat, państwo musi przejrzyście określić rzeczywiste cele, jakim mają służyć. Jeśli jest ich więcej niż jeden – określić ich rangę. A potem kontrolować, czy przyjęte rozwiązania są najlepszą drogą do uzyskania założonych celów. Systemy podatkowe muszą być maksymalnie stabilne, stymulujące rozwój i oszczędność. Systemy podatkowe, i tu znów pojawia się moja lewicowość, powinny maksymalizować przychody budżetu. Jeśli chodzi o podatek dochodowy od osób fizycznych, czy ma to być podatek progresywny czy liniowy? Nie wiem. To zależy od rachunku, a nie od ideologii. Powinien być taki, który, w długiej perspektywie (np. 15-20 lat) maksymalizuje przychody budżetu. A więc tak duży, żeby nie przeciwdziałał rozwojowi i nie wypychał ludzi z przestrzeni polskiego systemu podatkowego.

Co sądzi Pan, z perspektywy dwudziestu lat, o polskiej rewolucji?

Otworzyła nam ona cudowną szansę. Ale nie pokazała późniejszej drogi. Zamiast się rozwijać, zaczęliśmy się zwijać. Mam wrażenie, że mimo tak wielkich i cudownych zmian, wracamy do starych kulturowych kolein. Dzisiaj wielki projekt modernizacji Polski jest w defensywie. Nie wiem, czy to stan przejściowy, czy trwały. Wciąż jesteśmy w korzystnej dla nas sytuacji okienka transferowego. Ale jesteśmy w swoich partykularnych politykach – systemie rządzenia się, edukacji, ochronie zdrowia, egzekucji prawa, ochronie przestrzeni publicznej, innowacji – niesłychanie prymitywni. To jest coś strasznie zaściankowego, pełnego ludzkich kompleksów i braku kompetencji, zniechęcającego. Wydaje mi się, że najgorzej jest z polityką i mediami. Bo w tych dziedzinach jest już najzupełniej jasne, że się cofamy w stosunku do standardów sprzed dekady. Najgorsze jest to, że młodzi, wykształceni, obyci, odważni, otwarci, kreatywni i odpowiedzialni młodzi ludzie nie widzą powodu, a pewnie i nie mają szans na aktywność publiczną i polityczną. Polityka degraduje się. A ona jest przecież piekielnie istotna.

Jakie błędy wtedy popełniliśmy?

Mieliśmy szansę ulokowania w Europie dwóch polskich biznesów, które mogły dominować na europejskim – no, powiedzmy środkowoeuropejskim – rynku. PZU, wsparte dużym bankiem, z pełną gamą produktów finansowych i firma naftowa. W tych sprawach polskie państwo, przez wszystkie rządy, nie miało żadnej polityki. Politycy stchórzyli. Straciliśmy wielką szansę. Ona „se ne vrati”. M.in. również z winy tzw. komisji orlenowskiej. Giertych, Macierewicz, Gruszka, Miodowicz i Grzesik mogą czuć się dumni! I ci wszyscy, którzy byli ich sponsorami. Czyli: Tusk, Pawlak, Lepper i sam Giertych. Polityka okazała się ważniejsza od gospodarki. Marna polityka, partyjniacka. A tak na marginesie – z powodu kompromitującego obu, z początku tajnego, spotkania Kulczyka z Giertychem w refektarzu jasnogórskim, paulini też powinni spłonąć ze wstydu. Paulini nie płoną. Wymienieni politycy są dumni ze swej wielkości. Państwa po prostu nie ma!

Sądzi Pan, że można było tego uniknąć?

Nie wiem. Gdybym wiedział, że nie można było tego uniknąć, nie zajmowałbym się polityką. Drażni mnie jednoznaczne, dla większości absolutnie oczywiste, odrzucenie przez polityków okrągłostołowego pomysłu czteroletniego okresu zazębiania się nowego ze starym. Przecież idea okrągłego stołu, poza oczywistym celem, jakim było rozmontowanie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, zawierała też coś większego – przeprowadzenie w Polsce zmian w pełni kontrolowanych przez rozum tak, aby nie utracić żadnej wartości. Przecież jedynie debil wyrzuci wszystko, co związane z poprzednim ustrojem. To dotyczy zwłaszcza ludzi! My po stronie solidarnościowej mieliśmy moralne prawo przejęcia władzy. I praktycznie żadnych kwalifikacji do tego, by tę władzę skutecznie sprawować. Ani wiedzy, ani umiejętności, ani doświadczenia. Oni nie mieli legitymacji moralnej, ale mieli często nieporównywalnie większe kompetencje. To już nie była przecież Polska Rzeczpospolita Ludowa lat 50., kiedy nie matura, lecz chęć szczera.

Jak Pan ocenia samą reformę Balcerowicza?

Pod względem spraw podstawowych, czyli mechanizmów regulacyjnych – wysoko. Był świetnym organizatorem prac legislacyjnych. Myślał systemowo, był skrupulatny w wypełnianiu przyjętego planu. Ale gospodarka to nie tylko mechanizmy regulacyjne. Gospodarka to także, a nawet przede wszystkim, przedsiębiorstwa. Nie ma gospodarki poza przedsiębiorstwami! Balcerowicz ignorował mechanizmy realne gospodarki 1989/1990. W strukturze rządu był gospodarczym dyktatorem. Zabrakło kogoś vis-a-vis. Zachowywał się tak, jakby nigdy nie widział przedsiębiorstwa. Z jego nawet nie materialną, a ludzka strukturą. SGPiS to jednak co innego niż Politechnika. Zdecydowana większość ówczesnych menedżerów to byli inżynierowie. To są fakty – nie ideologia. Naturalnym, bezpośrednio poprzedzającym funkcję naczelnego dyrektora stanowiskiem było stanowisko dyrektora ds. produkcji. Nie zdarzało się właściwie, żeby na naczelnego awansował dyrektor ds. sprzedaży. A na pewno nie dyrektor ds. finansów. Balcerowicz był dogmatykiem. Zresztą takim pozostał. I chyba ma dość autorytarną osobowość. Nie jest ciekaw opinii, których nie rozumie. Zakłada z góry, że jeśli on nie rozumie, to muszą one być niemądre. Do niego nie dociera żadna argumentacja poza jego własną. W połowie lat 70., raczej drugiej niż pierwszej, wicepremierem był Tadeusz Wrzaszczyk. Kompetentny jak nikt w tamtej ekipie. Ewenement w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Także w spawach, jak to się wtedy mówiło, cybernetyki. W ramach podziału obowiązków w rządzie jemu przydzielono pełnomocnictwo nad rozwojem przemysłu informatycznego w Polsce. Wydawało się wtedy, że informatyka będzie naszą specjalnością – mieliśmy świetny ośrodek, oparty na matematykach i logikach wywodzących się z tradycji lwowskiej szkoły matematycznej – Wrocław z Jackiem Karpińskim. Po kilku latach wiadomo było, że polegliśmy, a Karpińskiego zaszczuto. Jako powód upadku polskiej informatyki najczęściej podawano, że polityk, który się tym zajmował – znał się na tym, ba!, był wybitnym specjalistą. [A7] Ale rzecz działa się w systemie autorytarnym, w warunkach państwowej własności środków produkcji. Po prostu Tadeusz Wrzaszczyk miał za dużą pewność własnych argumentów wynikającą z rzetelnej osobistej kompetencji. I pełnię władzy. Czy ten sam problem nie dotyczy Balcerowicza?

Od pewnego czasu lewicowy dyskurs ekonomiczny jest bardzo krytyczny w stosunku do rewolucji gospodarczej po 1989 roku. Pisał o tym m.in. publicysta „Krytyki politycznej”, Maciej Gdula, który w głośnym tekście porównał reformy Leszka Balcerowicza do stanu wojennego.

No to pojechał. Nie zgadzam się z tym poglądem. Ja myślę nawet, że ta reforma była zbyt płytka. Reforma Balcerowicza powinna być głębsza i szybsza. Zabrakło kontynuacji. Problem nie w Balcerowiczu. Problem w braku równowagi. Balcerowicz odpowiadał za mechanizmy regulacyjne w gospodarce. W tych sprawach był znakomity. Naprzeciw Balcerowicza należało mieć kogoś, drugiego wicepremiera, odpowiedzialnego za realność gospodarki tamtego czasu. Za przedsiębiorczość.

Wracając do lewicy – odrzuca Pan lewicowe dogmaty ekonomiczne, takie jak podatek progresywny czy upaństwowiona służba zdrowia. Czy w takim razie potrafi Pan zaproponować współczesnej ekonomii coś stricte lewicowego?

Nie. Ja uważam, że lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki. Ekonomia nie powinna być upolityczniona. Lewica powinna skoncentrować swoją uwagę na społeczeństwie. Na wspólnocie. Na prawach obywatelskich. Wolności. Na równowadze. Na edukacji. Na takiej redystrybucji majątku, który służyłby wyrównaniu możliwości startu. Lewica powinna wziąć na siebie rolę strażnika szczęścia ludzi zwyczajnych.

Może rozwiązaniem jest trzecia droga?

Nie ma trzeciej drogi. Jest rozum i serce. I konkretne projekty.

„Polska lewica nie zweryfikowała historii”

Tym, co – przynajmniej w Polsce – lewicę wyraźnie odróżnia od prawicy, jest polityka historyczna. Prawica przywłaszczyła sobie polski patriotyzm, innym formacjom pozostawiając to, co w naszej historii najgorsze.

Tak, nad całą lewicą unosi się swoiste piętno komunizmu. Czasami jest to prześmieszne – nikt z mojej rodziny – ani bliższej, ani dalszej – nigdy nie był w partii. Mimo to słyszę czasem, jak ktoś mówi: „Ty stary komuchu”. Wtedy się cieszę, bo wiem, że mam do czynienia z idiotą. Jeśli trafnie uważam się za fizjonomistę, to te słowa słyszę przeważnie od „starych komuchów”, gwałtownie przepoczwarzających się po 1989 roku. Ale kto to sprawdzi?

Jaki powinien być stosunek lewicy do komunizmu?

Po pierwsze – to nie my, Polacy, wybieraliśmy system, w którym żyliśmy do 1989 roku. Po drugie – Polska zawsze, poza krótkimi fragmentami, pozytywnie wyróżniała się na tle innych państw demoludów. Nie można mówić, że nie było w tym żadnej zasługi ówczesnych polskich elit politycznych. Łatwo sobie wyobrazić, że tamten ustrój mógł wyglądać zupełnie inaczej. Że mógłby być bardziej okrutny. Mimo wszystko – polska lewica nie zweryfikowała historii. Tożsamość współczesnej lewicy nadal wywodzi się z Polskiej Partii Robotniczej, kompletnie zapomniano o Polskiej Partii Socjalistycznej, mimo że żyją politycy, którzy się z niej wywodzili – np. Andrzej Werblan.

Dziś mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją – prawica przedstawia Powstanie Warszawskie jako zwycięstwo, a 1989 rok – jako porażkę.

To jest niesłychane! Dla mnie Powstanie Warszawskie jest zbrodnią, zbrodnią z punktu widzenia politycznego. Okrągły Stół jest zwycięstwem narodu. Nie została przelana krew, a niemożliwe i wyśnione – stało się codziennością. Z jednej strony uczy się młode pokolenie o tym, jak biegać z karabinem i umierać, a z drugiej – wdeptuje się w błoto sukces pokojowej drogi do wolności. To aberracja! Zresztą wiadomo przecież, że powstanie wywołano dzięki świadomej dezinformacji. Nie wspominam o tym, że politycznie trzeba było nie mieć więcej niż kilka komórek mózgu, żeby je uzasadnić, tak jak jego rozpoczęcie uzasadniano w ośrodku decyzyjnym ówczesnej Komendy Głównej Armii Krajowej. To przykre i poniżające, że Stalin okazał się o lata świetlne inteligentniejszy niż polscy pułkownicy i generałowie. A dzisiaj my im stawiamy ołtarzyki. Pogratulować!

Może jest to wina samej lewicy, która od 1989 roku zajmuje się przede wszystkim obroną generała Jaruzelskiego oraz ustroju komunistycznego. Zdominowało to cały dyskurs, który – uogólniając – możemy nazwać lewicowo-liberalną polityką historyczną. W obronie generała Jaruzelskiego stawali nie tylko politycy z komunistyczną przeszłością, ale także wielu najwybitniejszych przedstawicieli opozycji.

Niestety tak, ale był to nasz obowiązek. Musieliśmy stanąć w obronie kogoś, kogo niesłusznie oskarżano. Generał Jaruzelski popełnił wiele błędów. Nie miał ani wyobraźni, ani woli szukania kompromisu z Solidarnością. Nie zrobił nic, żeby wtopić Solidarność w tamten system. Jego jedynym usprawiedliwieniem byłoby, gdyby był absolutnie przekonany, że nic z tego nie wyjdzie z powodów zewnętrznych. Zdaje się, że on po prostu nie miał wyobraźni. To był jego grzech. Drugim jego grzechem było to, co zrobił po stanie wojennym. Nie potrafił przeprowadzić żadnych koniecznych reform gospodarczych. Uważam jednak, że sam stan wojenny jest jego zasługą. Gdybym ja był na jego miejscu – najprawdopodobniej byłbym tchórzem, bo nie potrafiłbym tego zrobić. To było wtedy absolutnie koniecznie. I zrobił to, z punktu widzenia interesu narodowego, korzystnie. Było z tego dobre wyjście. I to jest generała Wojciecha Jaruzelskiego wielka dla Polski zasługa. To jest prawdziwie tragiczna postać. Lepiej byłoby, gdyby nie pojawiał się na zjazdach Sojuszu Lewicy Demokratycznej, gdyby zdecydował się, po tym wszystkim, w czym uczestniczył, zachować dystans i dyskrecję. Ale, przyznam, poczułem ciepło w sercu, kiedy zobaczyłem go w ambasadzie amerykańskiej, w lipcu 1989 roku, u boku ambasadora USA, Davisa. Był tam po raz pierwszy. A z jego okna widać tę rezydencję, bo to jest zaledwie sześćdziesiąt metrów. Amerykanie go rozumieli i uhonorowali. Część Polaków – nie. Ta zresztą część, która chętnie emigruje do Ameryki. Schizofrenia? Głupota?

Czy ta obrona – słuszna lub niesłuszna – nie była balastem dla lewicy?

Oczywiście, że była! Profesor Władysław Bartoszewski – wybitny historyk, chodząca encyklopedia II wojny światowej – powiedział kiedyś, że, przy najbardziej liberalnych kryteriach oceny, dwa narody były najmocniej zaangażowane w ruch oporu wobec hitlerowskich Niemiec: Polacy i Serbowie. W obu tych narodach zaangażowanych było około 3% społeczeństwa. Ja mam dobrą pamięć – działałem w opozycji i pamiętam, jak bardzo byłem sam – na ulicy, u fryzjera, w sklepie. Doskonale to pamiętam! Większość ludzi zachowuje się inteligentnie, czyli tak, żeby zapewnić bezpieczeństwo sobie i rodzinie. Takich wariatów jak my – ludzie dawnej opozycji – jest około 3%. Teraz proszę sobie wyobrazić: przychodzi wolność, i kto najbardziej nienawidzi dawnego wroga? Ten, kto dawał mu dupy! [A8] Ten, kto nienawidził, ale jednocześnie miał korzyść ze swojego oportunizmu. Jak bardzo taki człowiek musi nas nienawidzić? My mu przypominamy swoją obecnością, że można było powiedzieć „Nie!”. A ten nie powiedział. Więc pewnie my, mówiąc „Nie!”, byliśmy po prostu ubekami. To jest przekaz do narodu Jarosława Kaczyńskiego. Po to był mu potrzebny Instytut Pamięci Narodowej. Żeby opluć to, co lepsze od nich. Państwo w służbie nikczemności. Tusk niestety uległ temu szantażowi. Stąd w Polakach taka niechęć do generała Jaruzelskiego i do wszystkiego, co jest związane z Polską Rzeczpospolitą Ludową. Moi dawni wrogowie są dla mnie obojętni. Nie wzbudzają we mnie właściwie żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych. Podobnie jak nie wzbudzają we mnie emocji ci, którzy wówczas byli ze mną po tej samej stronie barykady. Chociaż ostatnio wyjątkiem był Lech Wałęsa – pamiętam, jak obserwowałem w telewizji nagonkę na niego i fizycznie cierpiałem, ponieważ widziałem ból tego człowieka, właściwie bezradnego wobec nikczemności.

Nagonkę rozpoczętą przez środowiska związane z dawną opozycją.

Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś, że w latach 70. zajmował się pisaniem doktoratu, a nie opozycją. A ja zajmowałem się opozycją. Adam Michnik też wybrał coś innego niż Kaczyński. Jacek Kuroń, Barbara Toruńczyk również wybrali coś innego niż Jarosław. On wybrał swój doktorat. Ja się nie dziwię, że on ma z tym problem. Niestety, u wielu takich ludzi rodzi to kompleksy.

Żałuje Pan tego, jak potoczyły się losy Solidarności?

Z pewnością bardzo to przykre. Pomiędzy Solidarnością dzisiejszą, a tą z lat 80. nie ma żadnej ciągłości, poza uzurpowaną kontynuacją. Tamta Solidarność to był ruch narodowo-wyzwoleńczy ubrany w związkowe szaty, dla którego wolność narodu, a nie branżowy interes, była priorytetem. Dzisiaj mamy normalny związek zawodowy, z którym każdy może się zgadzać lub nie.

Jakie wartości powinna promować polityka historyczna lewicy?

Jaka „polityka historyczna”? Postawienie obok siebie polityki i nauki zawsze oznacza gówno, szlam, [A9] nieprawdę i uzurpację. Ja w pewnym okresie, kiedy pisałem ideowy program Sojuszu Lewicy Demokratycznej, posłużyłem się takim zabiegiem – podałem przykłady postaci, które powinny być autorytetami dla ludzi lewicy. Zacząłem od Marii Skłodowskiej-Curie, której osoba łączy kwestie równości płci oraz narodowości. Jej życiorys powinien być fundamentem tworzącym lewicowe, szerzej – ludzkie wartości. Co interesujące – ona przekazała swój majątek Polsce. To też coś niezwykłego. Jak to zaproponowałem, to prawica od razu się oburzyła. Moi koledzy z Sojuszu Lewicy Demokratycznej byli zachwyceni, po czym. nic z tego nie zrozumieli! Uważali to za świetny chwyt marketingowy. Chcieli powiesić sobie portrety w siedzibie i nie wyciągać z nich żadnych wniosków. To nie o to powinno chodzić w polityce historycznej – ona powinna być przede wszystkim ideą, a nie reklamą.

A czy wśród tych postaci, do których powinna sięgać współczesna lewica, jest miejsce dla Józefa Piłsudskiego? W tej chwili wykorzystują go wszystkie partie – od lewej do prawej strony sceny politycznej.

Obowiązkiem każdego polityka jest wskazanie tych nurtów tradycji i historii, które mu są najbliższe. Niestety, Polacy mają tak małą wiedzę historyczną, że nie potrafią sensownie odnosić jej do teraźniejszości. Z Józefem Piłsudskim sytuacja jest bardzo skomplikowana. Marcin Król śmiał się z nas w latach 70., że z artykułów prasy podziemnej wyłania się nowa, wielka postać historyczna – Piłsudskodmowski. O imionach nie wspominał. Jak to przeczytałem – najpierw mnie krew zalała, ale później, gdy to przemyślałem, stwierdziłem, że on ma absolutną rację. To jest skomplikowane, bo należy podkreślić nie tylko, czy odwołuję się do tradycji Piłsudskiego, czy Dmowskiego, ale także, do której fazy ich obecności w polityce. Lewica powinna pamiętać o Piłsudskim, ale na pewno nie o wszystkim, co zrobił w polityce, powinna pamiętać ciepło. Mój dziadek, Roman Lipski – człowiek o korzeniach socjalistycznych – miał nad biurkiem powieszoną płaskorzeźbę przedstawiającą Piłsudskiego. W 1926 roku zdjął ją i włożył do bieliźniarki. Twarzą do ziemi. Jaki wniosek? Lewica nie powinna utożsamiać się z tradycją autorytarną. Oczywiście jest to bardzo skomplikowane. Jak nasze życie.

Lewica nie potrzebuje historycznych mitów?

Absolutnie nie! To jest w ogóle zaprzeczenie podstawowej wartości lewicy – racjonalnego myślenia. Czym więcej ludzie wiedzą, tym lepiej. Im bardziej ich wiedza jest skomplikowana, tym dla nich korzystniej. W końcu cały świat jest skomplikowany!

Rozmawiali:

Marek Korcz

Jan Radomski

Tekst jest pełną wersją wywiadu, który ukazał się w VI numerze „Liberté!” w druku w wersji skróconej.

Wejście w życie Traktatu Reformującego UE a Karta Praw Podstawowych. Polska perspektywa :)

Z dniem 1 grudnia 2009 roku wszedł w życie Traktat reformujący podpisany w dniu 13 grudnia 2007 roku w Lizbonie zmieniający Traktat o Unii Europejskiej i Traktat ustanawiający Wspólnotę Europejską (dalej: TL).

Przedstawiciele polskiej nauki prawa europejskiego wielokrotnie udzielali odpowiedzi na pytania o skutki wejścia w życie tego Traktatu dla Polski . Niniejszy tekst nie ma ambicji naukowych, a stanowi jedynie krótki przewodnik po Traktacie dla czytelników niebędących specjalistami w tej dziedzinie prawa.

Odpowiadając na pytanie o najważniejsze zmiany wprowadzone przez TL, można wskazać m.in. na:

. nadanie Unii Europejskiej expressis verbis osobowości prawnej (dotąd osobowość prawna UE była kwestionowana, a brakowało przepisu Traktatu wyraźnie ją nadającego),

. zniesienie – co do zasady – trójfilarowej struktury Unii (I filar – WE, II filar – Wspólna Polityka Zagraniczna i Bezpieczeństwa, III filar – Współpraca Policji i Sądów w Sprawach Karnych),

. wzmocnienie roli Parlamentu Europejskiego i parlamentów krajowych,

. wyraźne zdefiniowanie podziału kompetencji pomiędzy Unię i jej państwa członkowskie,

. ustanowienie urzędu Przewodniczącego Rady Europejskiej,

. poszerzenie kompetencji Unii,

. powołanie Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych,

. przyznanie Karcie Praw Podstawowych (podkreślmy – nie w brzmieniu pierwotnym z 2000 roku, ale nowym, ustalonym w dniu 12 grudnia 2007 roku – zastąpiło ono brzmienie Karty z 2000 roku!) takiej samej mocy prawnej jak traktatom.

W tym tekście chciałbym nieco szerzej poruszyć problem zmian wprowadzonych przez TL w odniesieniu do Karty Praw Podstawowych (dalej: Karta). Ten problem bowiem szczególnie zasługuje na szersze omówienie, gdyż wokół Karty narosło w Polsce wiele nieporozumień, a ich sprawcami są oczywiście politycy. Szkoda czasu i uwagi czytelników na przypominanie głupot, które na temat Karty wypowiadali niektórzy polscy politycy, włączając w to tych na najwyższych w państwie stanowiskach. Ale po całym tym politycznym szaleństwie warto wyjaśnić sobie, jak sprawy w istocie się mają, gdy odłożymy na bok zakorzenione w nieuctwie fobie.

Przypomnijmy najpierw, jaki charakter prawny nadano Karcie do momentu wejścia w życie TL. Jak wiadomo, Karta w pierwotnych założeniach miała być instrumentem prawnie wiążącym – taki był rezultat działań I Konwentu Europejskiego, który wypracował tekst Karty. Jednak wskutek oporu niektórych państw członkowskich, zwłaszcza Wielkiej Brytanii, Karta ostatecznie nie uzyskała takiego charakteru, została jedynie uroczyście proklamowana politycznie przez państwa członkowskie, a podpisana przez Przewodniczących Rady, Komisji i Parlamentu Europejskiego.Stała się więc instrumentem nieformalnym, a mianowicie porozumieniem międzyinstytucjonalnym. Próbę nadania Karcie skutku prawnie wiążącego (poprzez włączenie w tekst Traktatu) podjęto w toku prac nad traktatem ustanawiającym Konstytucję dla Europy, jednak staranie te nie przyniosły pozytywnego rezultatu.

Powiedzenie, że Karta ma w praktyce tylko charakter politycznej deklaracji i nie ma wpływu na praktykę stosowania prawa wspólnotowego, byłoby nadmiernym uproszczeniem. Począwszy od wyroku z 27 czerwca 2006 roku w sprawie C-540/03 Parlament v. Radzie, Europejski Trybunał Sprawiedliwości traktuje Kartę jako jedno ze źródeł inspiracji pozwalających mu na identyfikację istnienia i treści praw fundamentalnych (praw człowieka) na płaszczyźnie prawa UE. Do takich źródeł inspiracji obok Karty należą tradycje konstytucyjne wspólne państwom członkowskim oraz umowy międzynarodowe, mające za przedmiot ochronę praw podstawowych. Jeszcze wcześniej niż ETS do Karty odwołał się Sąd Pierwszej Instancji (jeden z trzech sądów składających się obecnie na Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej) – uczynił to po raz pierwszy już w wyroku z 30 stycznia 2002 roku w sprawie T-54/99 max.mobil Telekommunikation Service v. Komisji. Podkreślmy jednak, że sądy, powołując się na Kartę, nie wskazują nigdy, że dane prawo podstawowe zostało „nadane” Kartą, a jedynie odwołują się do treści Karty w celu ostatecznego sformułowania zakresu analizowanego prawa podstawowego. Innymi słowy, sądy uznają, że prawo istnieje, natomiast Karta służy jedynie zdekodowaniu jego treści.

Ostatecznie, podczas Konferencji Międzyrządowej 2007 ustalono, że Karta nie będzie włączona do Traktatu, lecz pozostanie osobnym dokumentem. Zarazem jednak w art. 6 Traktatu o Unii Europejskiej wskazano, że „Unia uznaje prawa, wolności i zasady określone w Karcie Praw Podstawowych Unii Europejskiej z 7 grudnia 2000 roku, w brzmieniu dostosowanym 12 grudnia 2007 roku w Strasburgu, która ma taką samą moc prawną jak traktaty”. Traktat z tym postanowieniem wszedł w życie z dniem 1 grudnia 2009 roku.

Co zmienia uzyskanie przez Kartę charakteru dokumentu prawnie wiążącego , z mocą prawną tożsamą z mocą postanowień Traktatu? Otóż zmiana ta jest zbieżna z celem, dla którego Kartę wypracowano (cel ten określono na spotkaniu Rady Europejskiej w Kolonii w 1999 roku). Miała ona za zadanie wyszczególnić prawa podstawowe chronione w UE i przez to uczynić je bardziej widocznymi – jak stanowi akapit 4 preambuły Karty. Oczywiście, poprzez określenie praw fundamentalnych obowiązujących na płaszczyźnie UE, Karta przyczynia się do większej przejrzystości prawa, jego przewidywalności i pewności, a także wzmacnia aksjologię UE – czyni klarownym to, że Unia istotnie „uznaje prawa, wolności i zasady” opisane w Karcie (art. 6 TUE). Nikt nie może mieć teraz wątpliwości, że jesteśmy Unią opartą na zasadzie poszanowania praw podstawowych.

Jakie znaczenie ma Karta dla podmiotów prywatnych w państwach członkowskich?

Te (i tylko te!) postanowienia Karty, które są jasne, precyzyjne, bezwarunkowe i zupełne, będą mogły być powoływane przez jednostki w państwach członkowskich jako bezpośrednio skuteczne źródło uprawnień. Pamiętajmy jednak, że – zgodnie z art. 51 ust. 1 Karty – jej postanowienia „mają zastosowanie do instytucji, organów i jednostek organizacyjnych Unii przy poszanowaniu zasady pomocniczości oraz do Państw Członkowskich wyłącznie w zakresie, w jakim stosują one prawo Unii”. Tak więc postanowienia Karty nie będą korygować działań państw członkowskich we wszystkich obszarach ich aktywności, a tylko – niestety – tam, gdzie państwo członkowskie znajduje się w sferze stosowania prawa wspólnotowego.

Większość praw gwarantowanych Kartą ma treść znaną nam bądź to z Konstytucji RP, bądź z umów międzynarodowych, których Polska jest stroną. Tym samym więc trudno doszukiwać się w Karcie jakichś rewolucji, jeśli chodzi o zakres praw podlegających ochronie. Pewną, ale względną, nowością, są zakazy praktyk eugenicznych czy klonowania, jednak i tu można wskazać instrumenty międzynarodowe obejmujące tą problematykę (choć nie wszystkie państwa członkowskie są nimi związane).

Wychodząc naprzeciw obawom tych państw członkowskich, które upatrywały pewnych ryzyk związanych z przyznaniem Karcie mocy prawnej równej Traktatom, wprowadzono przepisy dotyczące zakresu jej stosowania (art. 51-54 Karty). Zgodnie z tymi przepisami, Karta nie zmienia zakresu kompetencji przyznanych Unii. Oznacza to, że zmiana charakteru prawnego Karty nie pociąga za sobą zmiany w podziale kompetencji pomiędzy Unię i państwa członkowskie. Zastrzeżenie takie wprowadzono również w art. 6 TUE. Ponadto, do TL włączono Deklarację w sprawie Karty Praw Podstawowych, która potwierdza (wypadałoby powiedzieć – po raz kolejny), iż Karta nie zmienia niczego w zakresie kompetencji przyznanych Unii. Należy o tym wspomnieć dlatego, że w Polsce często były wyrażane (bezpodstawne) obawy co do wpływu Karty na zakres kompetencji pozostających w dyspozycji naszego państwa. Karta była przedstawiana jako dość tajemniczy instrument, który mógłby Polskę pozbawić kompetencji w istotnych dla naszego państwa obszarach, takich jak np. możliwość swobodnego dyskryminowania mniejszości seksualnych (co w Polsce, nie wiedzieć czemu, jest postrzegane jako element cennej tradycji, nie zaś jako wstydliwa przypadłość części elit politycznych i społeczeństwa). Otóż lęki tego rodzaju najłatwiej rozwiać zaglądając do Karty i do Traktatu, czego najwyraźniej niektórzy politycy dotąd nie zrobili. Być może jest to problem braku umiejętności czytania.

Tak więc Karta będzie miała bez wątpienia w dalszym ciągu pośredni wpływ na orzecznictwo Trybunału Sprawiedliwości i sądów krajowych, jednak wpływ ten będzie zasadniczo dotyczył sfery wykonywania prawa Unii.

Sytuacja polityczna istniejąca w Wielkiej Brytanii zmusiła rząd tego państwa do forsowania Protokołu w sprawie stosowania Karty Praw Podstawowych UE. Protokół został dołączony do Traktatu. Zgodnie z Protokołem:

. Karta nie rozszerza zdolności Trybunału Sprawiedliwości ani sądów polskich do uznania, że przepisy, praktyki lub działania administracyjne Polski są niezgodne z prawami, wolnościami i zasadami potwierdzonymi Kartą,

. w szczególności i w celu uniknięcia wszelkich wątpliwości nic, co jest zawarte w Tytule IV Karty nie tworzy praw, które mogą być dochodzone na drodze sądowej, z wyjątkiem przypadków, gdy Polska przewidziała takie prawa w swoim prawie krajowym.

Jak wynika z powyższego, Protokół po raz kolejny wskazuje, że kompetencja Trybunału Sprawiedliwości nie ulega rozszerzeniu. Po drugie, Protokół wyłącza judiciability, czyli możliwość dochodzenia przed sądem krajowym uprawnień określonych w Tytule IV, zatytułowanym Solidarność, jednak nie dotyczy to sytuacji, gdy uprawnienia takie są przewidziane w prawie polskim – wówczas uprawnienia takie mogłyby być wywodzone z Karty. Na marginesie można zauważyć, że raczej kompromitujące dla Polski jest to, że ponad ćwierć wieku po powstaniu NSZZ „Solidarność” Polska postanowiła ograniczyć bezpośrednią skuteczność tych przepisów Karty, które zawarto w jej rozdziale pod takim właśnie tytułem. Wypada zauważyć, że jest to znakomity komentarz do retoryki tych sił politycznych w Polsce, które starały się przeciwstawiać „Polskę solidarną – Polsce liberalnej”. Jak widać, dla tych polityków hasła wyborcze to tylko fasada, za którą może kryć się zła wola albo bezmyślność. Przypomnijmy dla porządku, jakież to straszności kryją się w Tytule IV Karty. Są to: . prawo pracowników do informacji i konsultacji w ramach przedsiębiorstwa,

. prawo do rokowań i działań zbiorowych,

. prawo dostępu do bezpłatnego pośrednictwa pracy,

. ochrona w przypadku nieuzasadnionego zwolnienia z pracy,

. prawo do należytych i sprawiedliwych warunków pracy,

. zakaz pracy dzieci i ochrona młodocianych w pracy,

. ochrona rodziny,

. prawo do zabezpieczenia społecznego i pomocy społecznej,

. prawo do ochrony zdrowia,

. dostęp do usług świadczonych w ogólnym interesie gospodarczym,

. zasada ochrony środowiska,

. zasada zapewniania wysokiego poziomu ochrony konsumentów.

Jak się wydaje, większość powyższych postanowień ma charakter niesamowykonalny, tzn. nie nadaje jednostkom bezpośrednio skutecznych uprawnień. W tych zaś przypadkach, gdzie jest inaczej, uprawnienia te i tak wynikają z prawa krajowego, co czyni straszenie nimi niezrozumiałym.

Co więcej, pod presją związków zawodowych Polska ostatecznie złożyła jednostronną deklarację dotyczącą uznania uprawnień wskazanych w Tytule IV Karty. Deklaracja ta nie ma jednak innego znaczenia, jak tylko posiłkowe znaczenie interpretacyjne.

Należy również zauważyć, że pośrednia skuteczność Karty w „polskich” sprawach rozstrzyganych przez Trybunał Sprawiedliwości UE w trybie pytań prejudycjalnych sądów krajowych (są to pytania kierowane przez sądy krajowe w przedmiocie wykładni bądź ważności przepisów prawa Unii) zostanie utrzymana. Protokół nie ma wpływu na taki skutek Karty.

Inną kwestią, o której warto wspomnieć, jest kwestia tzw. małżeństw homoseksualnych. W tej sprawie panuje w Polsce powszechne niezrozumienie. Po pierwsze – raczej niewiele środowisk domaga się w Polsce wprowadzenia równouprawnienia osób homoseksualnych w zakresie zawierania małżeństw. Nie widać szczególnych powodów – poza religijnymi, które jednak nie powinny mieć wpływu na świeckie prawo obowiązujące w RP – aby wykluczyć możliwość zawarcia małżeństwa przez dwie osoby homoseksualne. Ten postulat nie jest na ogół wysuwany, natomiast próbuje się niekiedy inicjować dyskusję (torpedowaną natychmiast przez środowiska katolickie i skrajnie prawicowe) nad wprowadzeniem możliwości sformalizowania związku dwóch osób tej samej płci (jak również płci odmiennej) poprzez instytucję tzw. rejestrowanych związków partnerskich. Instytucja ta jest w Polsce potrzebna, bo bardzo wiele osób w naszym państwie żyje w związkach niemałżeńskich. Wprowadzenie jej pozwoliłoby uregulować takie kwestie jak dziedziczenie ustawowe, prawo do odwiedzin w szpitalu na zasadach członka rodziny, wspólne rozliczenia podatkowe itd. Niestety, nasz ustawodawca w sposób całkowicie nieracjonalny i żałosny udaje, że problem społeczny związków partnerskich nie istnieje i nie ma potrzeby wprowadzenia odpowiedniej regulacji. Nie pierwszy to zresztą i nie ostatni przykład braku rozsądku polskiego ustawodawcy. Przy okazji dyskusji nad Kartą temat ten został poruszony w ten sposób, że przedstawiciele ówczesnego rządu i Prezydenta RP wskazywali, iż związanie Polski Kartą wymusi „uznanie małżeństw homoseksualnych”. Gdyby owi przedstawiciele zajrzeli do Traktatu i Karty, dowiedzieliby się, że Unia nie dysponuje kompetencjami w zakresie materialnego prawa rodzinnego (art. 9 Karty wskazuje, że prawo do zawarcia małżeństwa jest gwarantowane zgodnie z prawem krajowym, a więc to polski ustawodawca mógłby wprowadzić odpowiednie zmiany w prawie, a nie UE), podobnie jak w sprawach aborcji czy eutanazji. Gdyby osoby te zbadały problem nieco dogłębniej, dowiedziałyby się – na co zwracała uwagę np. prof. Anna Wyrozumska z Uniwersytetu Łódzkiego – że wymuszenie zniesienia wszelkiej dyskryminacji osób homoseksualnych nastąpi prawdopodobnie nie „ze strony UE”, ale przede wszystkim z uwagi na standardy wykładni umów, które wiążą Polskę niezależnie od członkostwa w Unii, przede wszystkim Europejskiej Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności. Można wręcz zauważyć, że akurat „unijny” Trybunał Sprawiedliwości jest w budzących (powtórzmy – nie wiedzieć czemu) polskie obawy kwestiach zadziwiająco wstrzemięźliwy.

Podsumowując można stwierdzić, że Polska jest oczywiście związana Kartą (wbrew wypowiedziom niektórych polityków), zaś tzw. wyłączenie stosowania Karty wobec Polski na mocy tzw. protokołu brytyjskiego – nie będzie miało miejsca. I dodać można w tym miejscu – na szczęście.

Biorąc świeckość poważnie :)

Rozdział religii i państwa to jeden z filarów współczesnej demokracji. Zachód potrzebował wielu wieków, by wywalczyć tę zasadę i uczynić z niej standard nowoczesnej praworządności. Wojny religijne, których apogeum przypada na XVI i XVII wiek, uczyniły z Europy pogorzelisko i skłoniły wielu myślicieli do szukania remedium na fanatyzm i fundamentalizm w „ścianie separacji”, jak to ujął Thomas Jefferson. Za teoretykami umowy społecznej postanowiono wzmocnić władzę państwowego suwerena kosztem Kościoła. Rewolucja Francuska krwawo przypieczętowała tę zmianę. Napięcia pomiędzy sacrum a profanum nigdy jednak tak naprawdę nie wygasły. Dzisiaj, pomimo okrzepnięcia procesów sekularyzacyjnych, konflikt jest wciąż żywy.

Świeckość po polsku

Kiedy zachodni Europejczycy bronią sekularyzacji przed „muzułmańską falą”, Polacy uczą się świeckości w potyczkach z Kościołem katolickim. Formalnie rzecz biorąc, Polska jest krajem świeckim. Konstytucja Rzeczpospolitej odnosi się zarówno do wierzących w Boga, jak i „niepodzielających tej wiary”. Poza tym w artykule 25. możemy przeczytać, że „władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym”. Dodatkowo ustawa o gwarancjach wolności sumienia i wyznania mówi, że „Rzeczpospolita Polska jest państwem świeckim, neutralnym w sprawach religii i przekonań, oraz że Państwo i państwowe jednostki organizacyjne nie dotują i nie subwencjonują kościołów i innych związków wyznaniowych”. Innymi słowy, państwo w imię równości wobec prawa nie powinno uprzywilejowywać żadnej ze stron konfliktów światopoglądowych, tworząc jednocześnie podstawy wzajemnego poszanowania przeciwnym przekonań.

W rzeczywistości sprawa ma się zgoła inaczej. Polska wraz z kilkoma innymi krajami jak np. Włochy, Hiszpania czy Portugalia reguluje swoje stosunki z Kościołem poprzez konkordat, co już samo w sobie stanowi dowód na szczególną pozycję religii w naszym państwie. Polski kler posiada ponadto liczne przywileje, których nie można uświadczyć w innych krajach Unii. Z publicznych pieniędzy finansuje się zajęcia religii w szkołach, wydziały teologii, a nawet niektóre wyższe katolickie uczelnie, o budowach świątyń nie wspominając. Całą parą pracuje Komisja Majątkowa, która z nadwyżką rekompensuje utracony majątek Kościoła z czasów PRL. Media publiczne, zgodnie ze swoim statutowym zapisem, mają chronić wartości chrześcijańskie. Wywiązują się z tego zadania z nawiązką przy okazji licznych religijnych świąt, do których ostatnio dołączyła rocznica obchodów śmierci polskiego papieża. Politycy ostentacyjnie jeżdżą na Jasną Górę i składają modły do Świętej Panienki. Natomiast każdy, kto ma ochotę krytykować powyższy stan rzeczy, musi się liczyć z prawnymi konsekwencjami z powodu możliwości „obrażenia uczuć religijnych”, cokolwiek to znaczy.

W konsekwencji Polacy posiadają jedne z bardziej restrykcyjnych ustaw aborcyjnych i eutanazyjnych w UE, choć co trzeba przyznać, ich zwolenników można odnaleźć również wśród ludzi niewierzących.

Wolność osobista jako fundament świeckości

W tych warunkach nie od rzeczy jest pytać, co z tą świeckością? W pierwszym odruchu chce się odpowiedzieć, że kiepsko. Z drugiej strony daleko Polsce także do państwa wyznaniowego. Bo choć religia katolicka ma silną pozycję w naszym społeczeństwie, to przecież stosunki panujące w Iranie czy nawet na Malcie wydają się nam dość egzotyczne. Brak u nas formalnej dyskryminacji innych wyznań czy też otwartej wrogości wobec postaw agnostycznych lub ateistycznych. Dlatego warto poszukać bardziej adekwatnej terminologii.

Jeśli konstytucyjne standardy rozdziału państwa i religii mają charakter fasadowy, to znaczy albo się je łamie, albo nimi odpowiednio manipuluje, to Polska jest krajem pseudo-świeckim. W pseudo-świeckim państwie obowiązują podwójne standardy. Istnieje świecka konstytucja i religijne zaangażowanie w sferze publicznej. Raz mówi się o „światopoglądowej neutralności”, innym razem o obronie „chrześcijańskich wartości”. Z jednej strony postuluje „wolność sumienia”, z drugiej penalizuje wynikające z niej wybory jako sprzeczne z „cywilizacją życia”.

Można pójść głębiej i skorzystać z rozróżnienia Ronalda Dworkina na państwa religijno-tolerancyjne i świecko-tolerancyjne . Dworkin w swojej książce Czy demokracja jest tu możliwa? (Is Democracy Possible Here?) pokazuje, że współczesnym wyznacznikiem stosunków państwowo-religijnych jest różnie rozumiana tolerancja. W pierwszym modelu, którego przykładem jest dla Dworkina Izrael, państwo wspiera religię i uważa ją za pozytywną siłę społeczną. W państwie, stosującym taki model, dopuszczalne są odniesienia do woli boskiej jako uzasadnienia politycznych działań. Jedyne ograniczenia wiążą się z utrzymaniem równości innych wyznań. Co do niewierzących, zbywa się ich milczeniem, wedle zasady „większość ma zawsze rację”.

W modelu świecko-tolerancyjnym tolerancja jest rozumiana jako brak zaangażowania czy to w obronę religii jako takiej czy ateizmu. Państwo, reprezentujące ten typ „jest kolektywnie neutralne w kwestii istnienia Boga lub wielu bogów, a także tego, która religia – jeśli w ogóle – jest najlepsza”. W przeciwieństwie do pierwszego modelu brak tu odwołań do Boga czy też obecności symboli religijnych w sferze publicznej.

Inaczej też wygląda legitymacja obu modeli. W państwie religijno-tolerancyjnym wolność religijna jest celem samym w sobie i nie potrzebuje dodatkowego uzasadnienia. Oznacza to, że religii w życiu społecznym przysługuje specjalne miejsce, i że w imię religii można dezawuować pewne postawy jako niepożądane, np. homoseksualizm. W państwie świecko-tolerancyjnym natomiast wolność religijna stanowi jedynie część pakietu wolności osobistej, w skład której wchodzą także inne równie ważne, a czasami ważniejsze swobody obywatelskie.

Polska wpisuje się raczej w model tolerancyjno-religijny. W związku z tym, że katolicyzm jest u nas wyznaniem dominującym, powstała sytuacja, w której „wartości chrześcijańskie” uchodzą za oczywiste, a każda postawa sprzeczna z nimi za radykalną. Dodatkowo brak wyznaniowego pluralizmu prowadzi do coraz większej arogancji kościelnych hierarchów i przytakujących im polityków.

A po co nam świeckość?

Co z tego? – pytają cynicznie niektórzy obrońcy wiary. Jeśli w Polsce, statystycznie rzecz biorąc, większość społeczeństwa jest katolicka, to zasady współżycia powinny również być katolickie – powiadają z przekonaniem. Przecież demokracja to rządy ludu, a że lud u nas w większości katolicki, to jest jak jest. Co więcej, tak powinno zostać – ostatecznie konkludują.

Otóż po pierwsze, demokracja to faktycznie rządy większości, ale zawsze z poszanowaniem praw mniejszości. Brak tego drugiego elementu prowadzi nieuchronnie do „tyranii większości”, o czym dawno temu pisali J. S. Mill oraz A. de Tocqueville i co potwierdziła z nawiązką historia XX-wiecznych systemów totalitarnych. Po drugie, systematyczne badania opinii publicznej dowodzą, że polscy katolicy nie są jednomyślni w ważnych kwestiach światopoglądowych z religią w tle. Wiele wskazuje na to, że odnoszą się raczej negatywnie do mieszania się Kościoła w bieżącą politykę, a także w sprawy, które wykraczają poza tradycyjnie rozumianą ewangelizację. Po trzecie wreszcie, to nie rządy ludu stanowią wyznacznik demokracji, ale rządy prawa. Jeśli
zatem istnieje konstytucyjny zapis o neutralności państwa w kwestiach światopoglądowych to powinno się go przestrzegać .

W Polsce jednak, ze względu na schedę po komunizmie, państwo to wróg publiczny numer jeden. Kościół z kolei, jako dawny kontestator starej władzy, stanowi najważniejszą instytucję społecznego zaufania. Dlatego też postulaty państwa prawa i etosu konstytucyjnego, w przeciwieństwie np. do Niemiec, mają słabą siłę przebicia.

Czasy się jednak zmieniają. Spada liczba powołań. Zmniejsza się udział w nabożeństwach kościelnych. Coraz częściej słychać publiczną krytykę religii. Warto zatem rozważyć jeszcze raz argumenty za świeckością. Tym bardziej, że rozdział religii od państwa jest korzystny dla obu stron. Wszelkie alianse władzy i wiary kończą się ostatecznie obustronną porażką. Władza przestaje służyć dobru publicznemu i służy interesowi kleru, a sama wiara podlega instrumentalizacji.

Separacja władzy państwowej i religijnej nie ma na celu likwidacji religijności, do której prawo ma każdy w ramach wolności osobistych. Dopuszcza także możliwość wpływu związków wyznaniowych na sferę publiczną, o ile traktuje się je tak samo jak pozostałe stowarzyszenia niewyznaniowe. Nieporozumieniem są zatem oskarżenia o promocję wojującego ateizmu, rodem z ZSRR, czy państwo anty-wyznaniowe w albańskim wydaniu.

Nowoczesność a religia

Na koniec warto przejrzeć się relacji pomiędzy religią a demokracją i jej stosunkiem do nowoczesności. Religia jest doktryną holistyczną, to znaczy tłumaczy całokształt rzeczywistości, podporządkowując ją jednej prawdzie. Jeśli uwzględnimy fakt, że religii jest wiele i każda inaczej definiuje ową prawdę, zrozumiemy konfliktowy potencjał religijności. Zasadza się on na prymitywnym podziale swój – obcy, który w języku religijnym wyraża dualizm wierny – innowierca.

W demokracji po pierwsze każdy członek wspólnoty jest obywatelem, któremu w świetle prawa przysługują te same uprawnienia, co innym. Po drugie, w systemie demokratycznym istnieje pluralizm. Nikt nie ma monopolu na prawdę, a wszystkie roszczenia absolutne darzy się głęboką nieufnością. Konsensus, przynajmniej w teorii, osiąga się w wyniku krytycznej debaty, która wymaga od każdego z uczestników racjonalnego uzasadnienia. Religia, posługując się arbitralnym objawieniem i dogmatem, nie przystaje do tego modelu. Jeśli w demokracji obowiązuje zasada „zarówno to, jak i to”, to religia bazuje na prostym „albo, albo”.

Nie oznacza to oczywiście, że religia jest skazana na konflikt z demokracją. Tam, gdzie religia akceptuje nowoczesność z jej podstawowymi zasadami: jednostkową autonomią, tolerancją i pluralizmem, faktycznie może stanowić czynnik pozytywny jako gwarant moralności i element samorealizacji.

W krajach Europy Zachodniej, choć wiara straciła na znaczeniu, odgrywa ona właśnie taką rolę. Wybitny socjolog P. Berger doszedł do wniosku, że modernizacja nie musi iść w parze z sekularyzacją. Innymi słowy, postęp cywilizacyjny nie musi prowadzić do śmierci Boga. Jego zdaniem religia przechodzi obecnie na Zachodzie proces prywatyzacji. Modernizacja bowiem niesie ze sobą nie tyle sekularyzację, co przede wszystkim pluralizm. Ten ostatni rozsadza monopol religii na moralność, sens życia i wartościowy projekt życiowy, przenosząc odpowiedzialność za nie na jednostkę. W rezultacie religia staje się kwestią wyboru czy, jak mówią Amerykanie, preferencji.

Wiara nie jest, tak jak dawniej, narzucana z góry przez wspólnotę, lecz tworzona przez jednostkę. Jednostka wybiera z religijnej oferty to, co jej się podoba, a wszystko inne odrzuca. Berger ukuł nawet termin, oddający to zjawisko, a mianowicie bricolage, czyli majsterkowanie. Jednostka zachowuje się jak w hipermarkecie. Nabywa i łączy tylko te treści religijne, które odpowiadają jej doraźnym potrzebom i gustom. Kieruje się przy tym zarówno wygodą, jak i aktualnymi trendami. W efekcie, jak pisze Berger, „wiara staje się bardziej krucha, wrażliwa, ponieważ nie uważa się jej już za coś oczywistego, naturalnego. Jeśli coś wybieram, nie uważam tego za rzecz naturalną. Z definicji możliwość wyboru pociąga za sobą możliwość rozmyślenia się. Instytucjonalne implikacje tej sytuacji są takie, że religijne instytucje w kontekście chrześcijańskim, czy tego chcą, czy nie, stają się dobrowolnymi stowarzyszeniami” .

W Polsce to zjawisko również występuje. Nie trudno spotkać katolika, który mówi coś takiego: „nie uważam by środki antykoncepcyjne, rozwody czy homoseksualizm były czymś złym, a poza tym wierzę w… reinkarnację”. Jeśli spytamy Polaka o „religijne preferencje”, to możemy się spodziewać następującej odpowiedzi: „jestem katolikiem, ale…”. Owo „ale” stanowi dowód na religijną pluralizację w kraju Jana Pawła II. Już teraz hierarchowie kościelni biją na alarm w dzwony, doskonale zdając sobie sprawę z negatywnych skutków tego zjawiska dla Kościoła jako instytucji. Jeśli bowiem religia staje się kwestią indywidualnego wyboru, to Kościół przestaje być potrzebny. Traci autorytet na rzecz konsumenckich gustów.

Jest to sytuacja niekomfortowa także dla ateistów czy ogólniej sceptyków, którzy demaskując religijne absurdy, napotykają na opór w formie: „to mnie nie dotyczy”, przy jednoczesnej deklaracji o przynależności do tego czy innego wyznania. Dziś trudno krytykować poszczególne konfesje jako całość, albowiem poza grupkami ortodoksów nikt nie bierze ich w posiadanie z całym inwentarzem, by nawiązać do tradycji pasterskiej metaforyki.

Z pewnością jeszcze wiele wody upłynie w Wiśle, zanim Polacy zaakceptują standardy państwa świeckiego. Wcześniej czy później, jeśli wierzyć Bergerowi, nastąpi jednak przesilenie i katolicyzm porzuci swe polityczne ambicje. Póki co, walka o dusze trwa.

Rodzice i szkoła w społeczeństwie obywatelskim :)

Zanim tofflerowska „trzecia fala” nie przybierze rozmiarów tsunami i nie zmiecie wszystkiego , do czego przyzwyczailiśmy się od pokoleń, w tym także szkołę w jej dotychczasowej formule( bo zastąpi ją nauczanie na odległość – e-learning), warto zastanowić się nad tym, jakie jest jej miejsce we współczesnych systemach społecznych, jakie założone, ale i ukryte cele realizuje, komu służy i kto w konsekwencji tych ustaleń powinien mieć wpływ na jej funkcjonowanie.

Szczególną inspiracją do podjęcia tego tematu stała się dla mnie batalia, jaką w ostatnich kilku miesiącach toczy rząd, wspierany przez parlamentarną większość, z opozycją – tą parlamentarną, ale i niemającą tam swych reprezentantów, z nagle zjednoczonymi związkami zawodowymi. Te zjednoczone siły, znalazłszy wsparcie w pałacu prezydenckim, zajadle przeciwstawiają się zmianom w prawie oświatowym, których jednym z elementów jest zwiększenia wpływu samorządu (rad gmin i powiatów) na zarządzanie szkołami.

A przecież nie są to zmiany rewolucyjne. To zaledwie kolejny, nawet nie tak zamaszysty krok. Prawdziwie rewolucyjne zmiany miały miejsce w okresie rządu AWS-UW, czy jeszcze wcześniej – w roku 1991, kiedy to sejm pierwszej kadencji uchwalił ustawę o systemie oświaty. Rozbiła ona definitywnie dotychczasowy monopol państwa na prowadzenie szkół, zezwalając na ich zakładanie i prowadzenie nie tylko osobom fizycznym, lecz także kościołom i związkom wyznaniowym a także fundacjom i stowarzyszeniom obywateli, a nawet osobom fizycznym. Kolejne nowelizacje przekazywały prowadzenie szkół w gestię samorządów lokalnych – rad gmin i powiatów, zwiększając stopniowo kompetencje tychże, jako organów prowadzących. To co teraz znalazło się w tak oprotestowanym projekcie nowelizacji to jedynie dalsze ograniczenia, w zasadzie głównie administracyjno – biurokratycznych uprawnień kuratorów i uproszczenie procedur przekazywania innym podmiotom, jak powszechnie wiadomo – głównie stowarzyszeniom rodziców, prowadzenia publicznych szkół samorządowych. I to spowodowało taką niespodziewaną konsolidację tak różnych ośrodków oporu, jak oba, dotąd skłócone, główne nauczycielskie związki zawodowe i dwie, o skrajnie różnym rodowodzie, opozycyjne partie polityczne: SLD i PiS. I jakby tego było mało, patronuje temu sojuszowi ten, od którego podpisu zależą dalsze losy reform, także tej edukacyjnej – Prezydent Rzeczpospolitej!

Czy jednak jest to tylko zwyczajna walka polityczna obozu rządzącego z opozycją? W mojej ocenie cały ten spór, jak także i te, prowadzone o model systemu ochrony zdrowia czy o system emerytalny – to tylko różne fronty właściwej walki, wojny o model naszego państwa. Aktualnie sprawująca rządy koalicja, jakkolwiek by ją nie oceniać, podjęła próby kontynuowania budowy państwa liberalno-demokratycznego, realizującego politykę społeczną typu wspierającego, z elementami modelu motywacyjnego. Państwo takie jest emanacją społeczeństwa obywatelskiego, określającego granice ingerencji państwa zasadą subsydiarności. Przeciwnikami takiej wizji państwa są , dziwnie zgodni w swym sprzeciwie, zarówno spadkobiercy tradycji (i majątku) kierowniczej partii omnipotentnego, żeby nie powiedzieć totalitarnego państwa, które zapisało się w historii mianem PRL, jak i partii, głoszącej ideę budowy jakiegoś nowego tworu politycznego, nazywanego przez nią „państwem solidarnym”, „IV-ą R.P.” – a tak naprawdę mającego wszelkie cechy państwa „kryptosocjalistycznego”!

Czytelnik może w tym miejscu powiedzieć: czy autor się aby nie zagalopował? Jak to się ma do tematu zapowiedzianego w tytule artykułu? Jaki związek ma ta wielka polityka z miejscem i rolą rodziców w szkołach publicznych? Otóż ma, i to bardzo istotny. Od tego czyja będzie szkoła: państwa czy samorządów, w jaki modelu państwa będzie ona funkcjonowała, zależy czy w ogóle, a jeżeli tak – to jaki wpływ będą mieli rodzice uczniów na funkcjonowanie szkół publicznych. Aby te związki lepiej wykazać trzeba się cofnąć w przeszłość i rozejrzeć, jak to się układa u naszych bliższych i dalszych sąsiadów.

Trochę historii.

Licząca wiele tysięcy lat historia szkolnictwa nie dostarcza informacji o miejscu i roli rodziców w ówczesnych szkołach. Nic w tym dziwnego. W znakomitej większości były to bowiem instytucje tworzone przez władców lub świątynie dla wykształcenia kapłanów, urzędników, poborców podatkowych… Nie było tam miejsca dla rodziców, nawet w epokach, w których państwo miało cechy republiki (Grecja, Rzym), gdyż i wtedy szkoła koncentrowała swe funkcje wokół nauczania, pozostawiając wychowanie rodzinom. W Europie nie tylko średniowiecze, lecz i czasy późniejsze, aż do XVII wieku – to czasy w których szkolnictwo pozostawało głównie we władaniu kościołów – prawosławnego, zreformowanego (luterański, kalwiński) i oczywiście rzymskiego. Tam także rodzic nie był partnerem nauczycieli..

Gdy powstawały systemy szkolne, których kolejną mutacją są te nam współczesne, czyli w epoce oświecenia, szkoła była instytucją, którą kształtujące się państwa nowożytne odbierały ich poprzednim właścicielom – kościołom. Tak też było i w Polsce. To właśnie w pustce jaka powstała po rozwiązaniu przez papieża Klemensa XIV w 1773 zakonu jezuitów, powstała Komisja Edukacji Narodowej. Stała się ona pierwszy ośrodkiem zarządu świeckiego państwa nad szkołami. Nim zainicjowane przez nią reformy mogły wydać pierwsze owoce – Polska zniknęła z politycznej mapy Europy. Dalsze dzieje, to szkoły w okresie rozbiorowym. Szkoła stała się wtedy instytucją obcej władzy, miejscem wynaradawiania, „ciałem obcym” w zniewolonym społeczeństwie. Jak w tamtym czasie mogli traktować szkołę rodzice jej uczniów? Zwłaszcza ci z nich, którzy nigdy nie zaakceptowali utraty własnego państwa? Także dla władz szkolnych nie tylko że nie byli oni partnerami, ale często wręcz przeciwnikami, a nawet wrogami państwowego, co oznaczało wtedy rosyjskiego, niemieckiego lub austriackiego systemu oświaty!

Krótki okres II Rzeczpospolitej nie stał się czasem sprzyjającym edukacji obywatelskiej. Pierwsze lata niepodległości to walka z analfabetyzmem, ujednolicanie systemów szkolnych, odziedziczonych po trzech zaborach i wysiłki władz lokalnych w budowie obiektów szkolnych. Najistotniejszym dla modelu szkoły polskiej tego okresu, okazał się przewrót majowy i objęcie władzy przez obóz sanacyjny. Dużą władzę otrzymał wtedy minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego, szkolnictwo prywatne poddano kontroli państwa. Wzmocniono władzę nauczycieli, preferowano wychowanie w duchu państwowym, nakazano wykonywanie praktyk religijnych. Koncepcje te spotkały się z silną krytyką endecji, socjalistów i mniejszości narodowych. W takiej atmosferze trudno było o budowanie mocnej pozycji rodziców w szkołach.

Okres po II wojnie światowej, to w Polsce czasy „demokracji ludowej”, czyli deklaratywnych praw obywatelskich i realnej , autorytarnej władzy centralistycznego państwa, realizującego narzucone Polakom idee stalinowskiej wersji socjalizmu. Nawet kolejne „odwilże” [ Gomułka] i „otwarcia” [Gierek] nie zmieniły zasady monopolu państwa w szkolnictwie, pełnej kontroli nad programami nauczania i wychowania, reglamentowania form zrzeszania się obywateli, jawnych i tajnych form inwigilacji wszelkich przejawów aktywności społecznej. Nie trzeba w
ięc dłuższych wywodów, aby jasnym się stało, że i w PRL rodzice w szkole, choć formalnie mogli działać w tak zwanych „komitetach rodzicielskich”, nie mieli realnego wpływu na formy i metody edukowania ich dzieci. Wielu z nich nie było taką działalnością zainteresowanych, także z powodów ideowych – mogło to mieć charakter swoistej „kolaboracji” z władzą komunistyczną.

Jak wynika z tej krótkiej prezentacji – historia nie może być źródłem inspiracji dla rodzicielskiej aktywności w szkołach. Nie tam przeto należy szukać wzorców dla współczesnych form partycypowania rodziców uczniów w życiu społeczności szkolnej.

Wpływ rodziców na pracę szkól w wybranych krajach Europy i świata

Jaki jest udział rodziców w zarządzaniu szkołami w innych krajach? Informacje na ten temat można przeczytać choćby w wydanej niedawno przez PWN książce „Pedagogika porównawcza”, autorstwa profesora Jana Pruchy – członka Czeskiej Akademii Nauk. W 11 rozdziale tej pracy, zatytułowanym „Rodzice a szkoła: problemy i tendencje współpracy”, autor przedstawił między innymi oryginalną typologię ról, jakie mogą pełnić rodzice wobec szkoły. Obok roli wychowawców i klientów instytucji, może to być rola osoby wywierającej wpływ na instytucje oświatowe. Najpowszechniej, w opinii autora, w znakomitej większości badanych pod tym kątem państw, występuje prawo do reprezentowania rodziców w kierowniczych bądź doradczych organach szkolnictwa na szczeblu szkoły i gminy. Jedynie w kilku państwach (Norwegia, Szwecja i Niemcy) rodzice mają swe przedstawicielstwa we wszystkich ( także regionalnych i centralnych) szczeblach zarządzania systemami szkolnymi.

Można zauważyć, że ostatnich 20 latach wzrasta w społeczeństwach europejskich świadomość potrzeby zwiększenia uspołecznienia systemu oświatowego, w tym zwiększenie wpływu rodziców na definiowanie celów, które szkoła realizuje oraz kontrolę jej funkcjonowania i uzyskiwanych przez nią wyników. Można także zaobserwować wzrastającą aktywności środowisk rodzicielskich, przekształcających się w grupy celowe, zmierzające do osiągnięcia wyznaczonych standardów swojego udziału w życiu szkół i lokalnych społeczności. W 1983 roku powstało Europejskie Stowarzyszenie Rodziców (EPA, European Parents Association), które w 1992 roku uchwaliło Kartę Praw i Obowiązków Rodziców w Europie. Oto niektóre z zapisanych tam myśli: „Odpowiedzialność rodziców wobec dzieci stanowi podwalinę istnienia ludzkości. Tymczasem, tak we współczesnej Europie, jak i w przyszłej, nie muszą oni sami dźwigać odpowiedzialności za wychowanie dzieci. W dziele tym są wspomagani przez osoby i grupy społeczne, zaangażowane w działania edukacyjne. Mogą także oczekiwać wsparcia finansowego ze strony państwowych służb specjalnych oraz ekspertyz z placówek naukowych i oświatowych.[…] Aby zrealizować to założenie, rodzice muszą ze sobą współpracować: w szkołach, ze szkołami, ale także na szczeblu europejskim i w narodowych stowarzyszeniach. Naszym celem są wzajemne inspiracje i działania prowadzące do pogłębienia europejskiej solidarności.”

Z 10-u zapisanych w Deklaracji praw przytoczę dwa, bezpośrednio odnoszące się do tematu tego opracowania. Oto one:

„3. Rodzice mają prawo do pełnego dostępu do formalnego systemu edukacji dla swoich dzieci z uwzględnieniem ich potrzeb, możliwości i osiągnięć. Rodzice mają obowiązek zaangażowania się jako partnerzy w nauczaniu ich dzieci w szkole.

4. Rodzice mają prawo dostępu do wszelkich informacji o instytucjach oświatowych, które mogą dotyczyć ich dzieci. Rodzice mają obowiązek przekazywania wszelkich informacji szkołom, do których uczęszczają ich dzieci, informacji dotyczących możliwości osiągnięcia wspólnych,( tj. domu i szkoły) celów edukacyjnych.”

Deklaracja Praw i Obowiązków Rodziców jest dowodem, iż coraz wyższa jest świadomość siły społecznej, jaką stanowią rodzice. Musi to być brane pod uwagę w polityce społecznej rządów i uwzględniane w ich planach rozwoju społecznego w ogóle, a w sferze edukacji w szczególności.

Nowa strategia partycypowania rodziców w systemach edukacji.

Wydaje się, że formuła stowarzyszania się rodziców, i w tej zorganizowanej formie wchodzenie do struktur zarządzania szkołą i edukacją, stanowi najbardziej wartościowy model uczestnictwa rodziców w życiu szkoły. Dotyczy to nie tylko sytuacji, w których pierwotnym bytem jest stowarzyszenie rodziców, a wtórnym – powoływana i prowadzona przez takie stowarzyszenie szkoła. Najstarszym polskim przykładem takiego modelu jest istniejące od grudnia 1988 roku Społeczne Stowarzyszenie Oświatowe i sieć prowadzonych przez nie szkół. Jednak wydaje się, że zbliża się już czas, gdy zorganizowane struktury rodziców zaczną o wiele skuteczniej, niż to ma miejsce w obecnych ramach prawnych, wpływać na szkołę i lokalne systemy edukacyjne.

Dzisiaj pozycję rodziców w szkole wyznaczają dwa artykuły (53 i 54) ustawy o systemie oświaty. Pierwszy z nich determinuje mechanizmy wyłaniania reprezentacji rodziców ( „po jednym przedstawicielu rad oddziałowych, wybranych w tajnych wyborach przez zebranie rodziców uczniów danego oddziału”). Drugi zaś reglamentuje zakres uprawnień wyłonionej w ten sposób rady rodziców. („Rada rodziców może występować do dyrektora i innych organów szkoły lub placówki, organu prowadzącego szkołę lub placówkę oraz organu sprawującego nadzór pedagogiczny z wnioskami i opiniami we wszystkich sprawach szkoły lub placówki.”) Jedyne, jak uczy praktyka, głównie fasadowe uprawnienia rodzicielskiej reprezentacji, to „uchwalanie w porozumieniu z radą pedagogiczną programu wychowawczego szkoły oraz programu profilaktyki dostosowanego do potrzeb rozwojowych uczniów oraz potrzeb danego środowiska…” Bo jeśli owa rada „w terminie 30 dni od dnia rozpoczęcia roku szkolnego nie uzyska porozumienia z radą pedagogiczną w sprawie programu,(…) program ten ustala dyrektor szkoły w uzgodnieniu z organem sprawującym nadzór pedagogiczny.”

Taka konstrukcja prawna petryfikuje zastaną po PRL sytuację, w której rodzice utrzymywani byli, celowo, jedynie w roli klienta instytucji oświatowej. Rola wychowawcy została im przywrócona przez III Rzeczpospolitą już w pierwszych latach dziewięćdziesiątych, jednak nie jako równorzędnych partnerów, współpracujących ze szkołą w tworzeniu rzeczywistej płaszczyzny wspólnych oddziaływań wychowawczych, lecz raczej jako „alibi” wobec przyjętej wówczas polityki wycofywania się z pełnienia tej funkcji przez system państwowej edukacji, a więc i przez szkoły. Całkowitym fiaskiem zakończyła się natomiast, zapisana także w ustawie o systemie oświaty, idea tworzenia rad szkół i systemu społecznych rad oświatowych. Te ostatnie, do 1999 roku miały bardziej precyzyjną podstawę prawną działania, jednak po nowelizacji mogą powstawać jedynie w oparciu o zapis art. 48 Ustawy o systemie oświaty: „Organ stanowiący jednostki samorządu terytorialnego może powołać radę oświatową działającą przy tym organie. […] Organ, o którym mowa ustala skład i zasady wyboru członków rady oświatowej; regulamin działania ra
dy oświatowej.”
Nic dziwnego, że nie stanowi to gwarancji udziału w nich rodziców. Jednym z nielicznych przykładów działalności takiego ciała społecznego jest powołana 11 października 2007 roku Gdańska Rada Oświatowa. Składa się ona z 32 osób. Są to: przedstawiciele Rady Miasta Gdańska, Kuratorium Oświaty, Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej, Urzędu Marszałkowskiego, Sądu Rodzinnego, związków zawodowych, a także przedstawiciele uczelni wyższych, stowarzyszeń i organizacji oraz środowiska dyrektorów szkół i innych placówek prowadzonych przez Miasto Gdańsk, którzy zostali wybrani poprzez głosowanie na spotkaniach wyborczych.

Samoorganizacja społeczna rodziców jako sposób na uzyskanie wpływu na pracę szkoły.

Przykład ten stanowi ilustracje tezy, że tylko zrzeszenie się rodziców daje im realne szanse na podmiotowe potraktowanie przez władze. Samoorganizowanie się rodziców w stowarzyszenia nie jest w Polsce czymś całkowicie nieznanym. Są to jednak najczęściej stowarzyszenia rodziców dzieci specjalnej troski. Oto nazwy niektórych z nich: Stowarzyszenie Rodziców i Przyjaciół Dzieci z Wadą Słuchu, Stowarzyszenie Dzieci Niewidomych i Słabowidzących TĘCZA, Stowarzyszenie Rodziców Dzieci z Chorobą Nowotworową „ISKIERKA”, Stowarzyszenie Rodziców Dzieci Autystycznych i wiele, wiele innych.

Ale kto powiedział, że nie mogą być rejestrowane stowarzyszenia lokalne, lub nawet ogólnopolskie, z oddziałami w gminach, powiatach i miastach, skupiające na przykład: rodziców dzieci dojeżdżających do szkól, rodziców dzieci dyslektycznych, zwalnianych z lekcji w.f., szczególnie uzdolnionych czy mających trudności w nauce matematyki. Mogą też powstawać stowarzyszenia rodziców jedynaków, rodzin wielodzietnych lub rodziców samotnie wychowujących swe dzieci. Wszystkie one będą wyrazicielem potrzeb rodziców określonej kategorii uczniów i wszystkie będą miały prawo delegować swych przedstawicieli do społecznych rad oświatowych – wojewódzkich, powiatowych, gminnych lub miejskich. To przede wszystkim z ich przedstawicieli powinny być tworzone rady szkół. Ale rad powoływanych na zupełnie innych, niż to zapisano aktualnie w ustawie o systemie oświaty, zasadach. Taka rada szkoły w postulowanej wersji powinna być strukturą o uprawnieniach podobnych do rady nadzorczej w spółce akcyjnej lub z o.o. Miałaby ona nie tylko prawo uchwalania szkolnego programu wychowawczego i profilaktyki, ale przede wszystkim mogłaby współdecydować w sprawach kadrowych (zwłaszcza powoływania i odwoływania dyrektora szkoły), a także budżetowych. I, co równie ważne, nie tworzyliby jej rodzice „z łapanki” albo, co jeszcze gorsze, motywowanych do pracy w radzie nadziejami na „załatwienie” czegoś dla swojego dziecka, a ludzie o autentycznie allocentrycznych postawach i potrzebie aktywności społecznej.

Nie są to koncepcje utopijne, niemożliwe do wprowadzenia. Już obecnie, i to od wielu lat, rady szkolne o podobnych kompetencjach działają przy szkołach w Anglii, Szkocji, Walii a także w Szwecji, Holandii i w niektórych landach Federalnej Republiki Niemiec. Aby podobnie mogło być także w Polsce, należy nie tylko zmienić prawo, ale także istotę pojmowania praw obywatela – rodzica w systemie edukacji, a więc przede wszystkim w szkole. Nie wystarczy, jak widać, przemianować dawne komitety rodzicielskie w szkolne rady rodziców, aby rzeczywiście uczynić z rodziców współodpowiedzialnymi, ale i współzarządzającymi szkołą. Aby skutecznie odesłać do lamusa historii stereotyp komitetu rodzicielskiego zbierającego składki (z resztą na pograniczu legalności), zasilające skąpy budżet szkoły, obraz jego przedstawicieli, wręczających nauczycielom kwiatki w Dniu Edukacji Narodowej i podczas zakończenia roku szkolnego, trzeba zdecydowanie i konsekwentnie zacząć wdrażać Europejską Kartę Praw i Obowiązków Rodziców, a zwłaszcza jej 8 punkt: „Rodzice i ich stowarzyszenia mają prawo wydawania opinii i przeprowadzania konsultacji z władzami odpowiedzialnymi za edukację na wszystkich poziomach ich struktur.”

Zapis ten pozwala na zaprojektowanie takiego modelu zarządzania lokalnymi systemami edukacji, w którym w zasadzie nie będzie miejsca na „wielką politykę” Ta nadal będzie grała pierwsze skrzypce na szczeblu ogólnopaństwowym – w Sejmie i Rządzie, przy ustalaniu prawa oświatowego, standardów edukacyjnych i podstaw programowych. Jednak w szkole, w mieście czy gminie to nie partie polityczne, które wszak stoją za wyborami wójtów i burmistrzów, rad gmin i powiatów – a wiec organów prowadzących szkoły, będą rozdawały karty w społecznych radach oświatowych. Rady te będą emanacją autentycznych sił społecznych środowiska lokalnego, będą urzeczywistnieniem idei samoorganizującego się wokół istotnych potrzeb zbiorowych społeczeństwa obywatelskiego. Stowarzyszanie się rodziców ułatwi im stawanie się rzeczywistymi „udziałowcami” tej wspólnotowej firmy, jaką powinna być szkoła! .

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję