Zmierzch liberalnej demokracji :)

„Prawo jest ważną rzeczą, ale prawo to nie świętość. Przecież pani pytała o przyzwoitość – nad prawem jest dobro Narodu! Jeśli prawo to dobro zaburza, to nie wolno nam uważać to za coś, czego nie możemy naruszyć i zmienić. To mówię – prawo ma służyć nam! Prawo, które nie służy narodowi to jest bezprawie! ” Ta dosłownie zacytowana wypowiedź Marszałka Seniora Konrada Morawieckiego stanowi symboliczny początek  Sejmu VIII kadencji.

Zdawałoby się, że w końcówce 26 roku egzystencji  III RP nie ma potrzeby  przypominania tego jak kształtowała się w Polsce dyskusja nad pojęciem, istotą i dylematami demokratycznego państwa prawnego ( zob. m.in.  M. Pietrzak, Demokratyczne państwo prawne, Czasopismo Prawno-Historyczne, 1987, z. 2 ; J. Wróblewski, Z zagadnień pojęcia i ideologii państwa prawnego ( analiza teoretyczna ), Państwo i Prawo 1990, z. 6,  A. Kubiak, Państwo prawne – idea, postulaty, dylematy, Państwo i Prawo 1991, nr 7 ; L. Morawski, Spór o pojęcie państwa prawnego, Państwo i Prawo 1994, s. 1994, z. 4 ). A jednak jak się okazuje, utrwalanie i wykładania ( interpretacja,  ustalenie właściwego znaczenia ) jego konstytutywnych elementów z  art. 2 (    „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym,  urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej „  ) czy art. 7 ( ” Organy władzy publicznej działają w granicach i na podstawie obowiązującego prawa ” ) Konstytucji RP z 2 kwietnia 1997 r. na czele,  należy do rudymentarnych powinności osób na których spoczywa ciężar  ( nie tylko ) uniwersyteckiego kształcenia obywatelskiego . Każdy obywatel powinien wiedzieć ( i rozumieć ),  że państwo prawne przede wszystkim powinno być państwem PRAWORZĄDNYM  – tj. szanującym obowiązujące prawo będące nośnikiem akceptowanych społecznie wartości; opartym na konstrukcie TRÓJPODZIAŁU WLADZY ( znanego w Polsce m.in. z konstytucji 1791 r., 1921 czy tzw. małej konstytucji z 1992 r. ) który zakłada istnienie systemu wzajemnych hamulców i równoważenia się władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, stanowiąc – niezależnie od przyjętego modelu rządów – dopełnienie praworządności.

Jednym z najważniejszych przejawów instytucjonalnych gwarancji praworządności w Polsce jest powołany 29 kwietnia  w 1985 r.  Trybunał Konstytucyjny. Do  podstawowych kompetencji  tego organu władzy sądowniczej należy orzekanie w przedmiocie konstytucyjności i legalności norm prawnych. W perspektywie przynależnej mu sfery właściwości o której mowa w art. 188 Konstytucji RP  niewątpliwie stanowi on jeden z fundamentów demokratycznego państwa prawnego, bez którego tak młode i niedojrzałe państwo jak polskie nie powinno funkcjonować.

Niestety ten ustrojowy ” bezpiecznik ” został ostatnio poddany najcięższej próbie w swojej  30 letniej aktywności orzeczniczej.

KALENDARZ DEPRECJONOWANIA ZNACZENIA TK przedstawia się w uproszczeniu następująco.  

1) Najpierw 25 czerwca głosami koalicji PO-PSL uchwalona została ustawa o Trybunale Konstytucyjnym, która umożliwiła wcześniejszy wybór 5 nowych  sędziów w miejsce odchodzących w dniu 6 listopada, 2 i 8 grudnia;
2) 8 października Sejm VII kadencji wybrał 5 nowych sędziów TK.
3) Wybory parlamentarne 25 października wygrał PiS, który 19 listopada uchwalił nowelizację ustawy o TK ;
4) Następnie w nocy z 24 na 25 listopada Sejm VIII kadencji podjął 5 uchwał o unieważnieniu 5 sędziów wybranych przez Sejm VII kadencji w dniu 8 października;
5) W dniu 3 grudnia Prezdynt Andrzej Duda odebrał ślubowanie od 4 nowo wybranych sędziów. Tego samego dnia TK po zbadaniu – na wniosek PO i PSL, do którego przyłączył się RPO – czerwcowej ustawy o TK, uznał, że poprzedni Sejm wybrał dwóch sędziów Trybunału Konstytucyjnego w sposób niezgodny z konstytucją (w miejsce tych, których kadencja kończy się w grudniu); wybór pozostałej trójki (w miejsce tych, których kadencja skończyła się w listopadzie) był z nią zgodny. Sędziowie TK uznali też, że obowiązkiem prezydenta jest niezwłoczne odebranie ślubowania od sędziego TK wybranego przez Sejm;
6) W dniu 9 grudnia Prezydent odebrał ślubowanie od 5 sędziego TK. W tym samym dniu TK wydał wyrok w którym orzekł, że nowelizacja ustawy o Trybunale Konstytucyjnym autorstwa PiS jest częściowo niezgodna z ustawą zasadniczą.  Co ważne TK uznał, że  trzech sędziów wybranych głosami PiS  zostało wybranych niezgodnie z Konstytucją.

Kwestią , która w perspektywie standardów i norm konstytucyjnych budzi obecnie uzasadnione wątpliwości ( a nawet przedmiot postępowania przygotowawczego w sprawie ) dotyczy braku realizacji  obowiązku wynikającego z art. 190 ust. 2 Konstytucji polegającego na niezwłocznym opublikowaniu  wyroków  TK –  zarówno tego z 3 jak i 9 grudnia. Elementem niedopuszczalnego naruszenia zasady trójpodziału władzy o której mowa w art. 10 Konstytucji jest reakcja ze strony  Szefowej KPRM Beaty Kempy, która w piśmie do Prezesa TK Andrzeja Rzeplińskiego  stwierdziła, że publikacja wyroku Trybunału Konstytucyjnego ws. ustawy o TK z 3 grudnia jest wstrzymana w związku z wątpliwościami ( władzy wykonawczej !!! ), czy w sprawie orzekał właściwy skład Trybunału. Warto podkreślić, że zgodnie z art. 44. ust. 1 pkt 1 lit. f ustawy o Trybunale Konstytucyjnym Trybunał orzeka w pełnym składzie ( tj. 9 sędziów )  w sprawach o szczególnej zawiłości lub doniosłości. W związku z wyłączeniem trzech sędziów TK w tym m.in. Prezesa i Wiceprezesa i brakiem możliwości utworzenia pełnego składu TK , uznano, że Trybunał w dniu 3 grudnia orzekać będzie w składzie pięciu sędziów, co pozostaje wpełni  zgodne z art. 44 ust. 1 pkt 2 lit. a ustawy o TK, w myśl którego w składzie 5 osobowym Trybunał orzeka w sprawach zgodności ustaw i umów międzynarodowych z Konstytucją.

Trybunał Konstytucyjny przez ostatnie 30-lat swojego funkcjonowania składał się z 15 sędziów wybieranych przez Sejm na okres 9 lat. Najcześciej byli to Profesorowie prawa oraz prawnicy praktycy. Nikt nigdy tak wyraźnie nie kwestionował  niezależności oraz niezawisłości sędziów TK, którzy uprzednio będąc kandydatami klubów parlamentarnych nierzadko orzekali wbrew politykom, którym ” zawdzięczali ” wybór.  Chciałoby się powiedzieć, że jeszcze nigdy tak wielu nie zawdzięczało – być może w dłuższej perspektywie czasowej nieodwracalnego – zdyskredytowania jednego z najważniejszych konstytucyjnych organów państwa przez tak niewielu.

Od ponad trzech tygodni mamy przez rządzących jasno i precyzyjnie określoną narrację , która pozycjonuje Trybunał Konstytucyjny jako podstawowy czynnik hamulcowy zmian jakie dla wszelakiej odnowy ( m.in. prawnej, moralnej i ekonomicznej ) stanu państwa i społeczeństwa powzięło w swoich obietnicach wyborczych Prawo i Sprawiedliwość. Dała temu dzisiaj wyraz Premier Beata Szydło , która w orędziu z godz. 20 stwierdziła, że poprzednio rządzący chcieli uczynić z TK ” ostatni bastion obrony  własnego interesu  ” , dlatego zapewne ” (..) powołali sędziów z politycznego nadania „, nie wspominając już o tym, że działanie polegające na przedwczesnym wyborze sędziów miało na celu uniemożliwienie rządowi PIS ” wprowadzenie dobrej zmiany „.

Na koniec warto jako memento dla obecnie rządzących przytoczyć słowa wypowiedziane w dniu 4 listopada 2006 r. przez śp. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego  „Trybunał Konstytucyjny jako instytucja kontroli konstytucyjności (…) jest instytucją utrwaloną w kulturze europejskiej. (…) tam gdzie istnieje praworządne państwo, tam istnieją i organy kontroli konstytucyjności. Nawet jeżeli w moim przekonaniu każda władza może podlegać krytyce, a więc także i Trybunał, to jest to władza, której istnienie, kompetencje są co do zasady niepodważalne. To też niezwykle wzmacnia pozycję tych, którzy funkcje sędziów Trybunału objęli. Zdaję sobie sprawę, że między różnymi organami władzy, organami władzy sądowej, władzy wykonawczej, ustawodawczej bywają napięcia. To jest rzecz normalna w demokracji. Jest również rzeczą normalną, że orzecznictwo Pań i Panów sędziów może być przedmiotem dyskusji. Ale nie zmienia to faktu, że ta dyskusja, szczególnie po wydaniu orzeczenia, ma jedynie teoretyczny charakter, ponieważ zgodnie z naszą Konstytucją orzeczenie takie ma moc powszechnie obowiązującą. To kolejny dowód na ogrom Pań i Panów władzy. Wspominam o tym dlatego, że w trakcie uroczystości, która wiąże się ze zmianą na stanowisku prezesa Trybunału, z powołaniem jednej piątej składu sędziów Trybunału, o takich rzeczach wspominać należy”.

Zmierzch konstytucyjnej demokracji liberalnej staje się faktem. Do przerwy 1:0 dla nowej władzy, a to dopiero początek przebudzenia mocy…

Ł.C.

Imposybilizm prawny kontra efektywne państwo :)

I. Nowa nadzieja

” Koniecznie należy zająć się leczeniem naszych chorób. Trzeba podjąć zdecydowane kroki, dyktowane zagrażającym ojczyźnie niebezpieczeństwem i skończyć z tą komedią…Trzeba ratować ojczyznę metodami prawdziwie rewolucyjnymi. Trzeba odwołać się do siły narodu „. Słowa te wypowiedział nie kto inny jak Maksymilian Robespierre, czołowy przywódca Wielkiej Rewolucji Burżuazyjnej we Francji.  Czy po 222 latach jakie minęły od ich wypowiedzenia przed Konwentem, nie stanowią one deskrypcji istoty sposobu działania zwycięzców wyborów parlamentarnych z dnia 25 października ?

Odnieść można całkiem trafne wrażenie, że kwestionowanie ustaleń okrągłego stołu, decyzji Premiera Tadeusza Mazowieckiego o polityce tzw. ” grubej kreski „, całego ciągu przemian społeczno-gospodarczych z lat 1989-1991  w połączeniu z alienacją środowiska skupionego wokół Porozumienia Centrum, obaleniem rządu Jana Olszewskiego oraz uprzywilejowaniem i wpływem nomenklatury o post-PZPR-owskim rodowodzie na kształt nowej Polski,  stanowi klucz do zrozumienia obecnej sytuacji. W tej kontestacji dorobku III RP, istotny moment zwrotny nastąpił z chwilą rozpadu Akcji Wyborczej Solidarność, kiedy to na  prawicowej części sceny politycznej  wyodrębniły się dwie nowe konserwatywne formacje – liberalna Platforma Obywatelska i narodowe Prawo i Sprawiedliwość. Ewidentną zmiana jakościową w stosunku do wczesnych lat’90, było odejście od elitaryzmu na rzecz poszerzenia spektrum politycznego oddziaływania. Stało się to możliwe dzięki  oparciu się na nierozłącznej triadzie narodowego, ludowego i mocno akcentowanego pro-kościelnego charakteru  partii. Czego dopełnieniem okazało się utrwalenie wizerunku  partii walczącej z wszechobecną korupcja i układami. Bezkompromisowe ściganie wszelkich przejawów przestępczości zwłaszcza na styku polityki z biznesem dodało formacji braci Kaczyńskich image’u partii wyrazistej, reprezentującej tę cześć społeczeństwa, której trudno było zaliczyć się do beneficjentów transformacji. Na pierwsze sukcesy nie trzeba było długo czekać…. Ostateczna kompromitacja, pogrążonych w aferze Rywina rządów koalicji  SLD-PSL i zwycięstwa nad siostrzaną Platformą Obywatelską  w wyborczym parlamentarno-prezydenckim dublecie, utorowały drogę do  budowy państwa autentycznie polskiego.  Pierwsza próba z lat 2005-2007 zakończyła się wizerunkową klęską projektu tzw. IV RP i wydawało się – jeżeli zważyć na cyklicznie następujące po sobie porażki wyborcze z lat 2007-2014 – ostatecznym zepchnięciem w odmęty politycznej historii a już z pewnością naturalną wymianą lidera.  I tak PO 8 latach zajmowania opozycyjnych ław niemożliwe stało się faktem.  Zwycięska, konserwatywno-narodowa formacja rozpoczęła z nienotowanym dotąd impetem, ku zaskoczeniu elit i socjal-liberalnego mainstreamu instalowanie nowego programu Prawa i Sprawiedliwości…

II. Imperium kontratakuje

Konsekwentnie od 26 lat podważając  fundamenty na których posadowiona została III Rzeczpospolita z jej balcerowiczowskim wykluczeniem istotniej części społeczeństwa, systemem preferencji materialno-bytowej dla tzw. post-komuny , nieefektywną Konstytucją uchwaloną w dobie prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego  i zbyt pogłębionym oraz ślepo-wiernopoddańczym stosunkiem do systemu zależności  dyktowanym decyzjami instytucji Unii Europejskiej, z dniem 16 listopada stery nowego rządu powierzono Premier Beacie Szydło , która wraz z Prezydentem Andrzejem Dudą  i zdominowanym przez PIS-owską większość Sejmem i Senatem rozpoczyna prawdopodobnie ostani akord państwa, które znamy.  Totalne zwycięstwo PiS-owskiego imperium pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego nie byłoby możliwe, bez istotnego wkładu tej części elit która opowiadała się za ” laniem ciepłej wody w kranie ” i udawaniem, że dla zachowania społecznego status quo nie ma innej, akceptowalnej przez Polaków alternatywy. Nie wdając się zbytnio w dywagacje nad etiologią klęski obozu liberalnego ( PO ) i parlamentarnej anihilacji formacji  zaliczanych do tzw. nurtu lewicowego ( SLD-TR ), zwrócić jedynie uwagę należy na degenerację tych pierwszych z utratą  instynktu i resztek społecznej empatii u tych drugich – o takich kwestiach jak autentyczność czy  wiarygodność nie wspominając. Wszystko to obliczone na ” Prawdziwych Polaków ” skrzętnie obudowane otoczką patriotyzmu, martyrologii, polityki  historycznej z odpowiednią symboliką i nieodzownym  dodatkiem konfabulacyjnej teorii prawdy daje obecnie PISowi społeczny handicap do wdrażania własnych kierunków planowania i zagospodarowania państwa.  Według jakiego systemu wartości ? Czy według takiego, gdzie sprawiedliwe państwo to takie, które w granicach obowiązującego prawa zawsze wspiera słabszych w starciu z silniejszymi ? Czy według wzorca zgodnie z którym prawo, które nie służy ludziom jest bezprawiem ?

Naiwni są jak widać Ci, którzy twierdzili, że zmiany, jeżeli w ogóle nastąpią to w ślamazarnym tempie, zasadniczo koncentrując się na konsumpcji fruktów płynących z przejęcia władzy… Projekt budowy IV Rzeczypospolitej uznać, od około miesiąca, należy nie tylko za reaktywowany co zmodyfikowany i udoskonalony.  Bezkompromisowość w dążeniu do celu oparta jest na podstaowej politycznej kalkulacji wynikającej z logiki kalendarza kadencji parlamentu. Wszelkie najmniej popularne, wywołujące wzburzenie i niezrozumienie społeczne zmiany dokonuje się w pierwszych 12-24 miesiącach od objęcia władzy. Kalkulacja poczyniona przez naczelnika Państwa (  tak bez zbędnej złośliwości sytuować należy status Jarosława Kaczyńskiego ) obliczona jest na natychmiastowy i nieuchronny blitzkrieg z eliminacją elementów  hamujących możliwość przeprowadzenia realnych z punktu widzenia nowego porządku zmian, a mających swoje zakotwiczenie w konstytucyjnej hierarchii organów ochrony prawnej. A takim bez wątpienia jest, nie bez przyczyny tkwiącej w bezprawnych działań leżących PO stronie partii poprzednio rządzącej , zdezawuowanie w oczach opinii publicznej roli i znaczenia Trybunału Konstytucyjnego. Ten konstytucyjny bufor bezpieczeństwa dla realizacji zasad demokratycznego państwa prawnego i praworządności  został  w nocy z 25/26 listopada odarty z resztek autorytetu , który wcześniej został znacząco nadwyrężony. W ten klimat i sposób działania – jeżeli dodać do tego brak niezwłocznego ogłoszenia wyroku TK z 3 grudnia  – wpisuje się kryzys wokół 3 sędziów Trybunału oraz jakże niebezpieczne postępowanie Prezydenta Dudy, który nie tylko nie wykonuje ciążących na nim obowiązków rangi konstytucyjnej , ale co gorsza kwestionuje swój  status jako strażnika Konstytucji, aktualizując znamiona rażącego naruszenia ustawy zasadniczej, czyli tzw. deliktu konstytucyjnego – co było przedmiotem wytyków ze strony przedstawicieli prawniczej nauki i praktyki. Ponadto,  na celowniku znajdują się takie instytucje jak Najwyższa Izba Kontroli, Rzecznik Praw Obywatelskich, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji oraz Narodowy Bank Polski, które mogą również napsuć dużo krwi i nerwów we wdrażaniu nowego ładu i porządku. I nie chodzi tu rzecz jasna o wprowadzenie własnych przedstawicieli  tylko o ograniczenie kompetencji i zasadniczą zmianę podstaw ich funkcjonowania.

Każda prawdziwie przemyślana politycznie strategia musi zakładać – co widać na przykładzie programu 500 plus i reformy edukacji – dbałość o zabezpieczenie swojego rdzennego elektoratu.  Jarosław Kaczyński perfekcyjnie odrobił lekcję bilansowania elementów poszerzania sfery imperium z populistycznymi postulatami quasi poprawy materialno-bytowej tych, którzy faktycznie i niekoniecznie  winni być jej adresatami. Jeżeli dodać do tego kanon lektur, wychowanie patriotyczne, czyli PiSowski Kulturkampf z wszelkiego rodzaju panoszącym się po teatrach i kinach „lewactwem” , to w zasadzie mamy pełen obraz nowej umowy społecznej…  Pomijam znęcanie się nad fiskalnymi niewypałami w postaci tzw. podatku bankowego, czy ” od hipermarketów”, których o ile jeszcze racje wprowadzenia można uzasadnić, to trudno intelektualnie obronić w perspektywie projektów jawnie zezwalających na uderzenie w zwykłych konsumentów i krajowych przedsiębiorców, których trzeba przecież chronić.

III. Powrót Jedi

Czy socjal-liberalna opozycja jest w stanie się odrodzić i pokonać PIS-owskie imperium ? Po stronie nurtu liberalnego prym wiedzie .Nowoczesna, która w przeciwieństwie do zajętej samą sobą Platformy Obywatelskiej, ma jednoznaczny imperatyw wolnościowej  narracji. W rewirach lewicowych próżno szukać silnego rycerza Jedi, który mógłby stoczyć równa walkę z PIS-owskim Lordem Vaderem. Z jednej strony nadzieją jest autentyczna i nieobarczona garbem PRL , nowa lewica spod fioletowego znaku partii RAZEM, która w przeciwieństwie do tzw. kawioru nie bardzo lubi popijać sojową latte. I stąd zapewne zajmuje się pracą u podstaw, pomocą potrzebującym, edukacją, wsparciem ludzi z różnych powodów ekonomicznie wykluczonych. Z drugiej strony, są „sieroty” po Zjednoczonej Lewicy, które nie potrafią się odnaleźć w nowej rzeczywistości a ich przywódczyni Barbara Nowacka nie miała jeszcze szans na jednoznaczną deklarację w kwestii tego jak i gdzie widzi siebie w tej politycznej układance. Ogólnie lewica jest w tradycyjnej dekompozycji. Widać jednak , że jest to cisza przed burzą, która miejmy nadzieję użyźni tę jakże potrzebną społecznie glebę. Nie należy zapominać o środowisku ad hoc zawiązanego Komietetu Obrony Demokracji. Dobrze byłoby jednak aby ten nie zapominał, że demokracja to nie tylko obrona Trybunału Konstytucyjnego, ale także troska o społeczną gospodarkę rynkową oraz całą sferę zabezpieczenia społecznego w tym naruszanego ostatnio nagminnie kodeksu pracy i postępującej prekaryzacji społecznej…

Czy i kiedy nastąpi Przebudzenie Mocy ?

Ł.C.

Liberalizm to porządne państwo :)

Polecam mój tekst który ukazał się w ostatnim wydaniu Magazynu Świątecznego Gazety Wyborczej:

„Na polskiej scenie politycznej od lat brakuje liberalnego, racjonalnego, spójnego ugrupowania politycznego, które kieruje ofertę do kilkunastu procent wyborców gotowych popierać rozwiązania zarówno liberalne ekonomicznie, jak i liberalne światopoglądowo. Polskiego odpowiednika niemieckiej Wolnej Partii Demokratycznej. To ugrupowanie przez lata było motorem reform u naszych zachodnich sąsiadów, zmian, jakie w Polsce są niezwykle potrzebne. (…)

Więcej: http://wyborcza.pl/magazyn/1,145247,18019352,Liberalizm_to_porzadne_panstwo.html

Liberalne wnioski wybitnego socjalisty :)

„Każda szkoła upaństwowiona, każdy system ochronny zdrowia lub bezpieczeństwa przekazany policji, każdy interes zawodowy lub cywilizacyjny, który znalazł swój wyraz w prawodawstwie i odpowiednich instytucjach biurokratycznych, czyni zbytecznem zabiegi indywidualne około tej sprawy, osłabia inicjatywę jednostek i działalność stowarzyszeniową.

Gdzie państwo wzięło na siebie walkę ze wstecznictwem klerykalnem, tam energja indywidualna, chcąc rozszerzyć nad umysłami ludzkiemi wpływ innej ideowości, nie ma pola do rozwoju, rola obywateli przeciwnych klerykalizmowi sprowadza się wtenczas do pracowania w szeregach policji, tropiącej klerykalizm, lub do szlachetnych donosów na nielegalne agitację księżowskie i nielegalnych nauczycieli. Gdzie państwo wzięło na siebie monopol oświaty, tam z konieczności rzeczy stępia się inicjatywa prywatna w zakresie tworzenia szkół, wydawnictw, samouctwa, uniwersytetów ludowych i bibljotek, słabnie cały ruch stowarzyszeniowy na tem polu i to proporcjonalnie do tego, im bardziej sumiennie i szeroko wypełnia państwo swoje zadanie wychowawcy. To samo dzieje się w sprawach podnoszenia kultury kraju, w sprawach ubezpieczeń i dobroczynności. Państwo, wchodzące w pewną dziedzinę życia społecznego, zabija w niej zarazem życie instytucyj swobodnych, instytucje te zwyradniają się jako rzecz niepotrzebna. Ten sam los spotkać musi wszelkie instytucje robotnicze, kasy pomocy wzajemnej, związki zawodowe, kasy oporu, ubezpieczeń, giełdy pracy, instytucje kontraktów kolektywnych, domy ludowe itd. — w miarę tego jak państwo, pod naporem polityki socjalistycznej, będzie rozszerzać swoje prawodawstwo pracy i emerytur, zwalniając klasy pracujące od ciężaru samodzielnej walki i samodzielnego prowadzenia interesów swoich. Z zanikiem zaś tych instytucyj, ginących nie wskutek represji, lecz naturalną śmiercią wskutek przelania na państwo ich zadań i celów, zmieniać się także musi i psychologia klas pracujących, ich przyrodzona dzielność organizowania się, ich uzdolnienie do stwarzania nowych stosunków społecznych, opartych na zasadach sprawiedliwości i braterstwa dobrowolnego. Uzdolnienia te muśzą zanikać, jako cecha nieużyteczna życiowo. Jest to wynik nieunikniony polityki upaństwawiania, prawo doboru naturalnego, prawo zwyradniania się wszystkiego, co przestaje być potrzebne i ćwiczone w walce o byt gromad i jednostek.

Gdzie monopol państwowy utrwala się na dobre, tam ludzkość zatraca nawet wszelki instynkt i uzdolnienie do stwarzania instytucyj swobodnych. (…)

Rzecz jasna, że w ten sposób nie prowadzi się do rewolucjonizowania mas ludowych. Wzmacnianie niezbędności państwa w życiu osobistem ludzi — jest to najpewniejsza droga do despotyzmu. Wszystkie kulty władców brały swój początek w tem zespolniu potrzeb życia osobistego z władzą państwową. Cześć boska dla panujących, ów despotyzm religijny, który charakteryzował starożytny Egipt, wygórowane pojęcie o władzy monarszej, które nigdzie indziej nie wyrobiło się w równie silnym stopniu, zawdzięczało swoje istnienie systemowi irygacyjnemu, od którego zależała urodzajność kraju, a którym zarządzała centralna władza państwowa, stając się przez to potrzebną dla każdego, opatrznością, chroniącą od klęsk i głodu. Socjalizm nie marzy o żadnych monarchach, to rzecz pewna; prowadzi do państwa zdemokratyzowanego, które wyraża tylko wolę ludu, jako najwyższe zwierzchnictwo; nie mniej jednak polityka jego upaństwawiająca zespala ludzi silnemi węzłami z dzisiejszem realnem państwem, nie zaś z wymarzonem państwem przyszłości i z dzisiejszego życia usiłuje wyprzeć siłę inicjatywy prywatnej i zrzeszania się wolnego, przekazując organom urzędniczym załatwianie najważniejszych spraw społecznych. W ten sposób dojść można wprawdzie do zrewolucjonizowania parlamentu, do przeprowadzania stopniowych reform państwowych w kierunku kolektywizmu, lecz nie do rewolucji ludowej.”

„Przyzwyczailiśmy się uważać siebie za materiał, z którego ktoś inny urabia rozmaite formy; przy każdej sposobności ofiarowaliśmy siebie: „zróbcie z nas to lub owo; zróbcie z nas społeczeństwo konstytucyjne, demokratyczne lub społeczno-demokratyczne; zreformujcie nam szkoły i szpitale; ochrońcie przed nędzą i wyzyskiem”. Cała mądrość polityczna zawierała się w tych prośbach czy żądaniach reformy. Wszystkie ideały chyliły się przed tym jednym: Państwa-Opatrzności. Ono miało za nas myśleć i działać, miało nas karmić, uzdrawiać, chronić. I to się nazywało u nas „demokracją”.

Na drodze takiej polityki mogło jednak wytworzyć się wszystko inne, tylko nie demokracja. Demokracja wymaga przede wszystkim silnego poczucia i instynktu samopomocy społecznej. Wymaga ludzi, umiejących nie tylko żądać reform od państwa, lecz przeprowadzać te reformy za pomocą swoich własnych instytucji. Wymaga umiejętności samodzielnego organizowania interesów społecznych. Wymaga rozwoju stowarzyszeń, zagarniających rozmaite dziedziny gospodarstwa, kultury, ochrony pracy i zdrowia. Wymaga wreszcie silnego indywidualizmu człowieka, wyrobionej potrzeby urządzania swego życia według własnej normy i poszanowania tej samodzielności u innego. Bez tych warunków moralnych i społecznych demokracja wytworzyć się nie może. (…)

Tam gdzie rozwijają się instytucje samopomocy, kooperatywy, spółki włościańskie i związki zawodowe, gdzie powstają samodzielne ogniska oświaty i kultury, tam jednocześnie zachodzić muszą i zachodzą głębokie zmiany w zwyczajach i w duszach ludzkich, w wychowywaniu dzieci, w higienie fizycznej i moralnej, w pojmowaniu zadań życia i szczęścia. Przede wszystkim ludzie tworzą wtenczas sami warunki swojego bytu. Od ich zdolności, energii, ofiarności zależy to wspólne dobro, którego stowarzyszenie poszukuje. W życiu jednostki zjawiają się cele, których nie było; zjawia się uczucie samodzielnego tworzenia i solidarności międzyludzkiej. Zanikają nie tylko przeżytki duszy niewolnika, ale i duszy nowożytnego „geszefciarza”, nie pojmującego zysku bez krzywdy. Powstają nowe kategorie rozkoszy moralnych i towarzyskich, które wypierają bezmyślną nudę zbytków, rozpusty i pijaństwa. Słowem, tworzy się nowa kultura i nowy typ człowieka, który wyróżnia zasadniczo społeczeństwo demokratyczne.

Członek stowarzyszeń wolnych jest to typ, który życie tworzy siłami swego umysłu, charakteru, serca i jest to obywatel demokracji. Zaś jednostka, chodząca luzem, w stadzie, jest to bierny pionek w rękach biurokracji i przywódców partyjnych, niewolnik warunków życia i typ społeczeństwa niewolniczego. (…)

Wspólność ekonomiczna, wspólność bogactw i zdobyczy kultury, stając się dziełem rąk policyjnego państwa, staje się zarazem rozszerzeniem niewoli, tak niezgodnym z potrzebami i rozwojem dzisiejszego człowieka. Być może, że ludzie zyskaliby wtenczas na pewności jutra, na sytości, na godzinach wolnych od pracy, ale działoby się to wszystko kosztem wolności i kosztem duszy. Człowiek, poddany od dzieciństwa aż do starości rozporządzeniom państwa, wychowywany przezeń i karmiony, któremu biurokracja wyznacza fach, pracę i rodzaj życia, nie byłby zdolny ani korzystać ze zdobyczy kultury ani jej tworzyć. Zabitoby w nim jego samego, jego indywidualność, twórcę.”
Edward Abramowski

Opiekuńcze państwo dobrobytu i liberalne państwo upowszechnionego dostatku :)

Czy wciąż aktualny jest projekt opiekuńczego państwa dobrobytu? Przykład Szwecji wskazywałby, że opiekuńcze państwo dobrobytu jest ideałem osiągalnym. Podobnie Niemcy w lat 70., 80. i 90. byłyby dobrym tego przykładem, choć dzisiaj niemiecki model państwa dobrobytu przeżywa poważne trudności. Ideał opiekuńczego państwa zrealizowano zatem w jakimś przybliżeniu w kilku najbogatszych państwach świata, można więc pytać, czy wraz osiągnięciem wysokiego poziomu bogactwa w innych krajach projekt ten może znaleźć zastosowanie. Pytanie to odnieść można by również do Polski, przyjmując optymistyczne założenie, że rozwój gospodarczy ostatnich dwóch dekad będzie kontynuowany. W eseju tym interesują mnie jednak ogólniejsze prawidłowości, nie zaś szczególna polska sytuacja.

Argumentem na rzecz odpowiedzi: „Tak, możliwe jest opiekuńcze państwo dobrobytu” byłoby spostrzeżenie, że nigdy w dziejach ludzkości nie było do dyspozycji tylu środków technicznych i tak sprawnych technologii, które dzisiaj mogą umożliwiać niezwykle szeroki dostęp do wszelakiego rodzaju dóbr.

W istocie jednak panuje raczej sceptycyzm niż optymizm co do przyszłości opiekuńczego państwa dobrobytu. Czy czasy, gdy opiekuńcze państwo dobrobytu było nęcącą perspektywą i projekt ten budził wielkie nadzieje są już poza nami?  Chyba istotnie tak jest, choć socjaldemokrata przyzna to mniej chętnie niż ktoś o poglądach bardziej liberalnych. To, co było możliwe w niektórych najbardziej rozwiniętych państwach w latach 70. czy 80. i brano to za wzorzec do upowszechnienia, okazuje się dzisiaj trudniejsze do urzeczywistnienia niż dawniej, a nawet niemożliwe. Dlaczego tak się dzieje?

Kryzys ideału opiekuńczego państwa dobrobytu

Tradycyjna krytyka tego ideału koncentruje się na wysokich kosztach dystrybucji wszelkiego rodzaju pomocy socjalnej, nadmiernych zasiłkach dla bezrobotnych dopuszczających w jakiejś mierze pasożytniczy tryb życia itd. Zwolennik opiekuńczego państwa dobrobytu odpowie pewnie na tę krytykę, że dotyka ona nadużyć jego ideału (z czym można by się jakoś uporać), a nie istoty społecznego projektu.

Dalsza jednak krytyka będzie mówiła o niesprawności państwa obdarzonego pozorną omnipotencją, niezdolnego do uporania się z wyzwaniami zmiennej i ewoluującej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Padnie argument, że w modelu opiekuńczego państwa dobrobytu za dużo jest państwa i to jest zasadniczym źródłem kłopotów. Zostanie powiedziane: „mniej państwa i będzie lepiej”. Nie jestem jednak przekonany, że krytyka taka, oznaczająca powrót do sporów liberałów ze zwolennikami państwa socjalnego, jakie trwają od XIX w., może dzisiaj wnieść coś istotnego, niezależnie od tego, czy jest słuszna, czy nie.

Należy raczej pytać, na czym polega owa współczesna ewolucja sytuacji społeczno-ekonomicznej, która tyle trudności sprawia opiekuńczemu państwu? Pierwszą, dość paradoksalną, przyczyną jest zakres postępu technicznego i rozmaitość nowych technologii.

Ideał opiekuńczego państwa dobrobytu zakładał szeroki dostęp do powszechnie znanych dóbr i usług. Związane to było w jakimś stopniu ze strukturą produkcji społeczeństwa przemysłowego. Wszyscy mieli posiadać lodówkę, niezależnie od tego, czy była standardowa i tania, czy też bajerancka, ze złotymi klamkami. Lodówka pozostawała lodówką i w swojej zasadniczej funkcji była taka sama, niezależnie od tego, czy milioner przechowywał w niej kawior i szampana, czy przeciętny zjadacz chleba – butelkę z mlekiem. Można było mieć nadzieję, że pewnego dnia wszyscy będą mieli lodówki (choć bez złotych klamek).

Społeczeństwo poprzemysłowe wytwarza jednak znacznie większy i bardziej zróżnicowany asortyment dóbr i usług niż społeczeństwo przemysłowe. I wiele z nich ma taki charakter, że nie posiada owej „masowej wersji” niczym tania i powszechnie dostępna lodówka.

_crystal palace postcard
http://www.copyrightexpired.com/hawkins/nyc/Benjamin_Waterhouse_Hawkins.html

Istotnym przykładem, który często się podaje, są usługi medyczne. Współczesna medycyna jest bez porównania bardziej zaawansowana niż kilkadziesiąt lat temu. Ten postęp jest jednak związany z ogromnymi kosztami najrozmaitszych nowych form terapii. Owe usługi (czasem o ogromnej wadze dla zdrowia, a nawet życia) okazują się za drogie, by mogły być opłacane z publicznej kasy. Postęp w tak ważnej dziedzinie nie daje się umasowić.

A zatem dzisiejszego państwa nie stać na to, by dystrybuować obywatelom tego, co teoretycznie byłoby dostępne i co nawet przez ogół społeczeństwa mogłoby być uważane za niezbędne.

Inny typ trudności stwarza umasowienie wielu produktów i obfitość dóbr. Jeśli dobrobyt polega na tym, aby mieć ciągle więcej, to okazuje się, że pewnego typu dóbr może być już za dużo (np. samochodów) lub że produkcja tych dóbr powoduje nadmierne zużycie i wyczerpywanie się zasobów naturalnych. Związane jest to z demografią i globalizacją.

W naiwnej wizji części lewicowych ideologów jeszcze przed kilkunastu laty globalizację narzucał kapitalistyczny Zachód, aby wykorzystywać i wyzyskiwać uboższą część świata. Wiemy już dzisiaj, że proces globalizacji jest znacznie bardziej skomplikowany. Obecnie przeciw efektom globalizacji protestuje nie trzeci świat, lecz robotnicy zamykanych fabryk w krajach rozwiniętych. Biedniejsi potrafią w skali globu bardzo skutecznie konkurować z bogatszymi, choć wcale nie oznacza to, że od razu stają się bogatsi.

Problem zarazem polega na tym, czy można w jednej części globalizującego się świata żyć bezpiecznie i w dobrobycie, podczas gdy w innej panuje nędza i niedostatek. Z pozoru może tak być i widać to gołym okiem. Bogactwo we współczesnym świecie, tak jak i dawniej, rozłożone jest bardzo nierównomiernie. Wystarczy porównać getta romskie na prowincji rumuńskiej z wsią niemiecką, nie trzeba nawet przywoływać takich kontrastów jak Mogadiszu i Paryż. Na problem padnie jednak nowe światło, jeśli zapytamy, czy możliwy jest dobrobyt wedle recepty opiekuńczego państwa dobrobytu, gdy owe krainy dostatku będą podmywane falami migracji, których nie można we współczesnym świecie powstrzymać. Pozostaje też wątpliwość, czy opiekuńcze państwo dobrobytu może być uniwersalnym wzorcem i celem rozwoju społecznego, a nie tylko czy może zaistnieć w jakiejś szczególnej i izolowanej sytuacji.

Nie bez znaczenia są też i inne cywilizacyjne czynniki, których oddziaływania wciąż dostatecznie nie znamy i nie potrafimy przewidywać. Należy do nich, to więcej niż przykład, internet. W świecie internetu wiele praw rynku zostaje zawieszonych (co jest zjawiskiem znacznie szerszym i głębszym niż same akty „piractwa”), co w niejasny jeszcze sposób zmienia reguły dystrybucji dóbr i usług. Można by oczywiście upierać się, że wspomagać to może powszechny dostatek, czy jednak wspomagać będzie model opiekuńczego państwa dobrobytu, jest wysoce niepewne[1].

Podsumowując i nieco uproszczając: opiekuńcze państwo dobrobytu stało się za drogie, a reguły dystrybucji dóbr i usług, jakie zakłada, okazują się w nowych warunkach cywilizacyjnych nieefektywne.

Ideał opiekuńczego państwa dobrobytu i liberalizm

Cała ta dyskusja zmusza oponentów projektu opiekuńczego państwa dobrobytu, wśród nich przede wszystkim liberałów, do poważnego przemyślenia również własnego stanowiska. Opiekuńcze państwo dobrobytu to udany w kilku krajach wytwór myślenia socjaldemokratycznego, który zarówno partie, jak i myślenie liberalne usuwał nieco w cień. Prawdziwy czy rzekomy kryzys opiekuńczego państwa zdaje się przywracać znaczenie myśli liberalnej. Moja teza brzmi jednak tak, że liberał nie może z lekceważeniem potraktować porażki ani kryzysu opiekuńczego państwa dobrobytu. Twierdzę, że myślenie liberalne nie jest tak odległe od tego ideału, choć widzieć winno całkiem inne środki jego realizacji.

Krytyka liberalna dotyka często przede wszystkim tego, że rząd wydaje nie swoje pieniądze. Dobrobyt dnia dzisiejszego jest pozorem, wynika z zadłużania się na poczet przyszłości. To zadłużanie państwa zmienia się w głęboką patologię władzy, jeśli utrzymuje się ona dzięki rozdawnictwu dóbr, na jakie danego społeczeństwa zdecydowanie nie stać. Taka krytyka opiekuńczego państwa dobrobytu jest z pewnością zasadna. Dotyka jednak tylko powierzchni zjawisk społecznych, jeśli można zasadnie twierdzić (jestem do tego skłonny), że opiekuńcze państwo dobrobytu nie jest zdolne podołać wielkim współczesnym wyzwaniom cywilizacyjnym. Skoro tak, spór o efektywność opiekuńczego państwa dobrobytu przybiera nowy kształt i nie można go porównywać do opozycji liberalizm–socjalizm, jaką znamy z XIX w.

Przypomnijmy najpierw pewną oczywistość. Demokracji niezbędny jest pewien stopień równości nie tylko szans, lecz także ekonomicznego poziomu życia (co nie musi oznaczać zniwelowania) i jeśli różnice społeczne wzrastają ponad pewne granice, demokracja, a więc i wolność są zagrożone. Na tę prawidłowość wskazywało i wskazuje wielu politologów, historyków i filozofów, jak chociażby wybitny amerykański myśliciel John Rawls.

Każdy też rząd, niezależnie od swej orientacji politycznej, tylko po części może się kierować doktryną społeczną i polityczną, jaką reprezentuje. Każdy rząd działa w konkretnych warunkach i musi się z nimi liczyć. Wiele posunięć to kroki wymuszone przez rzeczywistość (Niemcy mówią: Zwangzug), a nie wynik decyzji podejmowanych na podstawie jakichś spekulatywnych i teoretycznych przesłanek. Musi się też liczyć ze społecznymi wyobrażeniami, nawet jeśli mają one utopijny charakter.

Tak samo musi postępować rząd, którego ideowym zapleczem jest liberalizm. Do owych realiów, z którymi również liberalny rząd musi się liczyć, należą też powszechne wyobrażenia o opiekuńczym państwie dobrobytu. Nie można więc pominąć tego, że oczekiwania związane z ideałami opiekuńczego państwa dobrobytu są trwale obecne w wyobraźni społecznej. Nie musi to być związane w czyjejś głowie z jakąś doktryną społeczną. Rozpowszechnione społeczne marzenie o powszechnym dobrobycie oraz przekonanie, że za niemal wszystko jest odpowiedzialna władza (symboliczny władca w dawniejszych społecznościach), przynależą do kondycji ludzkiej. Opiekuńcze państwo dobrobytu nie może być więc traktowane jedynie jako czasowy wytwór określonego kierunku myślenia politycznego, lecz odpowiada części najgłębszych zbiorowych ludzkich potrzeb i wyobraźni. Iluzją byłoby budowanie teorii społecznej, a tym bardziej próby uprawiania polityki, która nie chce się z tym liczyć. Współczesna krytyka opiekuńczego państwa dobrobytu musi to brać pod uwagę.

„Społeczeństwo upowszechnionego dostatku”

Liberalizm definiuje się jako postawę człowieka, który ceni wyżej wolność od równości. Jest to definicja najbardziej banalna, tym niemniej trafna. Jednak liberalizm, który problem równości lekceważy i odsuwa na bok, jest jego wersją prymitywną. Jaka więc może być liberalna odpowiedź na kryzys projektu opiekuńczego państwa dobrobytu?

Liberała przedstawia się tradycyjnie jak przedsiębiorcę. Partie liberalne mają też zwykle klientelę polityczną złożoną z ludzi ponadprzeciętnie majętnych.

Warto zauważyć, że przekonania liberalne przybierają w krajach postkomunistycznej Europy Środkowej często bardzo szczególny kształt. Liberałem bywa tu często ktoś, kto niekoniecznie jest ponadprzeciętnie majętny. Bycie liberałem polega na ciągłym nawoływaniu do ograniczania roli państwa i często na tym się kończy. Te uproszczona wersja liberalizmu jest reakcją na komunistyczną przeszłość i smutne doświadczenia z gospodarką centralnie sterowaną. Spór z opiekuńczym państwem dobrobytu ma tu w tle jego karykaturę, jakim było opiekuńcze państwo realnego socjalizmu.

Nawet jednak w tych najbardziej uproszczonych wersjach liberalizmu pewna intuicja jest trafna, że upowszechnionego dostatku nie może zapewnić samo państwo. Nawet zaś socjalliberał, uznając, że rząd ma prawo dokonywać pewnych regulacji w gospodarce i jest obowiązany wspomagać społeczeństwo w dążeniu do lepszych warunków życia, mając szalenie istotną rolę do odegrania, nie jest jednak jedynym, a nawet nie jest decydującym czynnikiem. Tym decydującym czynnikiem są natomiast zachowania i postawy samego społeczeństwa. W okresie po 1989 r. nieustannie podkreśla się potrzebę wyrabiania w społeczeństwie takich cech jak zdolność do inicjatywy, co przeciwstawia się „wyuczonej nieudolności” będącej produktem poprzedniej komunistycznej epoki. Można te wezwania rozumieć jako apel skierowany do jednostek i ich indywidualnej samodzielności, ale też jako wezwanie do całego społeczeństwa, by podjęło wyzwanie zbiorowej odpowiedzialności za własny los.

Należy też zwrócić uwagę, że zadłużenie państwa (jeśli rozumieć je ogólniej) może być związane nie tylko z działaniem władz, lecz zachowaniami samego społeczeństwa, masową skłonnością poszczególnych jednostek do zadłużania się, życia ponad stan, wyobrażenia, że można realizować dowolne niemal zachcianki konsumpcyjne. Współczesne zadłużenie w Europie jest związane nie tylko z długami państwowymi poczynionymi przez rządy, ale w bardzo dużej części z długami prywatnymi, będącymi wynikiem nierealistycznych oczekiwań konsumpcyjnych.

Wskazałem, że opiekuńcze państwo dobrobytu odwołuje się do głęboko zakorzenionych w społecznej wyobraźni dążeń i marzeń, które są nie do wykorzeniania ani też najprawdopodobniej nie należy z nimi walczyć. Są niczym ludzkie dążenie do szczęścia. Postawa liberalna nie może zaprzeczać tym marzeniom. Można natomiast i trzeba głosić, jeśli jest się liberałem, że marzeń tych i dążeń nie może realizować samo państwo i nie ono przede wszystkim. Kluczowa jest przy tym kwestia tego, jak rozumiane jest pojęcie „dobrobytu”. Trzeba więc stwierdzić, że istotnym czynnikiem jest kulturowe (a nie tylko ekonomiczne) rozumienie tego, czym jest dobrobyt, jaki może on być i jak do niego dochodzić.

Dość uproszczone wyobrażenie mówi, że im więcej bogactwa, tym więcej dobrobytu. Takie postawienie sprawy może być w jakimś stopniu trafne w stosunku do krajów skrajnie ubogich. Jeśli ktoś cierpi głód i zdobędzie trwałe źródło pożywienia, to z pewnością jego dobrobyt wzrasta. Sprawy jednak komplikują się od pewnego poziomu zasobności. Dobrobyt staje się coraz bardziej definiowany kulturowo, w coraz mniejszym zaś stopniu uzależniony jest od samego tylko poziomu rozwoju gospodarczego.

Wyobrażenie dobrobytu oparte na przekonaniu, że jest on niemal wyłącznie uzależniony od bogactwa, nazwijmy „dobrobytem ekscesywnym” lub „ekscesywnym wyobrażenie o dobrobycie”. Do pewnego stopnia równoważne jest ono wyobrażeniu, że im więcej konsumpcji, tym więcej dobrobytu. Taki sposób myślenia o dobrobycie, choć stale obecny, jest też nieustannie i ciągle kwestionowany. Obok powtarzania mądrości ludowej, że „pieniądze szczęścia nie dają”, podejmuje się próby zastąpienia definicji dobrobytu określanej przez sam tylko poziom PKB per capita przez wprowadzenie takich terminów jak np. „jakość życia”, „wskaźnik rozwoju społecznego” itd.  Polski socjolog Janusz Czapiński wprowadza termin „psychicznego dobrostanu”[2].

Okazuje się, że jakkolwiek te inne miary „społecznej szczęśliwości” są silnie skorelowane z dobrobytem mierzonym przez PKB per capita, to jednak nie mówią o  tym samym. Na jednakowym poziomie dobrobytu, mierzonego poprzez PKB per capita, odczucie dobrobytu zarówno poszczególnych jednostek, jak i całego społeczeństwa może być nader różne wskutek różnych kulturowych uwarunkowań i  percepcji tego, czym ów dobrobyt ma być oraz z jakimi wartościami ma być związany.

Liberalizm, mając wolność za wartość nadrzędną, winien odnosić się w pogłębiony i dojrzały sposób do wzorców dobrobytu, wzorców konsumpcji i wartości, jakie kryją się za pojęciem „opiekuńczości”. Gdy opiekuńcze państwo dobrobytu funkcjonuje dobrze, liberalizm ma niewiele do powiedzenia, może jedynie pytać, czy owa opiekuńczość państwa nie powoduje ograniczenia wolności. Gdy jednak opiekuńcze państwo dobrobytu znajduje się w kryzysie i nie jest w stanie sprostać wyzwaniom cywilizacyjnym, trzeba pytać, jak mamy interpretować dobrobyt i opiekuńczość w nowych warunkach. Myślenie liberalne zdobyć się musi na jakąś poważną odpowiedź, jeśli nie ma być ograniczone wyłącznie do powtarzania, że chodzi o regulatywną rolę rynku, która – jak widzimy w obecnym kryzysie – jest tak zawodna.

Jeśli owo opiekuńcze państwo dobrobytu, do którego wizji przynajmniej na kontynencie europejskim tak bardzo się przyzwyczailiśmy, z najrozmaitszych względów owej opiekuńczości nie jest w stanie zrealizować, a przez to również zapewniać, dobrobytu, tak jak określa go wytworzona polityczna kultura, powstaje pytanie, co liberalizm może (niesprawnemu) opiekuńczemu państwu (pozornego) dobrobytu przeciwstawić.

Zna on w zasadzie dwie odpowiedzi, które są powszechnie wygłaszane i do pewnego stopnia decydują o percepcji liberalizmu, często zresztą w szerszych kręgach społecznych negatywnej. Jedna z nich głosi, że tych słabszych należy na razie zostawić sobie samym, aby bardziej przedsiębiorcza część społeczeństwa mogła sobie radzić lepiej.

Jest też bardziej radykalna i bardziej umiarkowana wersja tej odpowiedzi.

Bardziej radykalna wersja zakłada, że zawsze będą biedni oraz bogaci i już lepiej, żeby przynajmniej część społeczeństwa mogła żyć w dostatku, niż miałby zapanować wszechobecny chaos wywołany obsesją równości. Bardziej umiarkowana zaś, że gdy ci bardziej przedsiębiorczy staną na nogi, koniec końców pomoże to i reszcie społeczeństwa. Należy zauważyć, że wersja ta może być łatwo traktowana bądź jako cyniczna (ci, którym się lepiej powodzi, wcale nie mają zamiaru dotrzymać słowa), bądź jako mało przekonująca (ci potrzebujący pomocy nie widzą żadnej przyczyny, aby mieli czekać).

Może też być rozumiana w taki sposób, że opiekuńcze państwo dobrobytu powróci, gdy tylko sytuacja gospodarcza się poprawi. Cykl „raz więcej liberalizmu, raz więcej socjaldemokracji” może powtarzać się w nieskończoność. Pozostanie jednak przy takim wniosku oznaczałoby odmowę myślenia o obecnej, bardzo konkretnej sytuacji, kiedy mówi się o kryzysie opiekuńczego państwa dobrobytu.

Czy na obecny kryzys tego opiekuńczego państwa dobrobytu liberał może udzielić jeszcze innej odpowiedzi?

Uważam, że tak. Opiekuńczość – rozumiana jako pomoc słabszym i dążenie każdej jednostki do dostatku – są ideałami, jakich nie można lekceważyć i odsunąć na drugi plan. Z punktu widzenia liberalizmu twierdzić można jedynie, że gwarantem owych wartości ma być i może się stawać przede wszystkim społeczeństwo i jego wolnościowa kultura, a nie państwo. Tak rozumiany liberalizm odwołuje się nie tylko do kwestii ekonomicznych i zasad gospodarki rynkowej (im mniej skrępowany rynek, tym lepiej), lecz do pewnych określonych zachowań kulturowych.

Liberałem wedle tego sposobu myślenia jest ten, który zadawala się dostatkiem, jego ideałem jednak nie jest ciągłe bogacenie się. Odpowiedzią liberała na porażkę koncepcji opiekuńczego państwa dobrobytu winna być koncepcja społeczeństwa upowszechnionego dostatku. Nie państwo, lecz społeczeństwo, nie powszechny, ale upowszechniony dostatek, ponieważ plamy biedy istnieć będą zawsze, niezależnie od tego, jak bardzo będzie się starać, by je usunąć. Wreszcie chodzi o trwały, choć zmieniający się w formie dostatek, a nie wciąż pomnażany dobrobyt.

Wymaga to głębokiego przemyślenia wzorców konsumpcji i rozumienia dostatku. Tak rozumiany liberalizm będzie poszukiwał wzorca racjonalnego poziomu konsumpcji i będzie rozwijał postawę wspaniałomyślności ściśle związaną z tymi wartościami, jakie kryje za sobą ideał opiekuńczości państwa[3].

Szalenie istotne jest pozornie tylko teoretyczne pytanie o to, jaki poziom dobrobytu ludzie skłonni są zaakceptować i uznać za dostatecznie wysoki, aby nawet przy porównaniu ze znacznie bogatszymi nie uważali się za biednych. Powszechnie powtarzana jest krytyka społeczeństwa konsumpcyjnego, a termin „konsumpcjonizm” staje się często niemal synonimem dehumanizacyjnej powierzchowności. Taka moralizująca krytyka konsumpcjonizmu, aczkolwiek zawiera w sobie wiele słuszności, jest zarazem dość jednostronna. Wolność wyraża się bowiem również w świecie konsumpcji, w doborze dóbr, którymi chcemy się otaczać. Sposób konsumpcji określa nie tylko ekonomiczny poziom życia, lecz także jest wyznacznikiem kultury i osobowości. Odpowiedź na pytanie, jakiej konsumpcji pragnę, wyznacza też definicję tego, co jest dla mnie dostatkiem, ale także moralną wartością.

Jeśli czyjeś wymagania ograniczają się do posiadania niewielkiego mieszkania, sprawnego samochodu i możliwości kupowania książek, będzie się czuł dostatnio, mogąc sobie na to pozwolić. Jeśli jednak czyjeś wymagania dotyczą willi, luksusowej limuzyny i corocznych urlopów w egzotycznych kurortach, nie posiadając tego, będzie się on czuł jak biedak. Będzie też czuł się upokorzony, spotykając ludzi, którzy takie dobra posiedli.

Poczucie dobrobytu zależy w tym sensie zarówno od gospodarki, jak i od kultury danego społeczeństwa. Jeśli ma ono zbyt wygórowane oczekiwania co do poziomu życia, jego członkowie są gotowi zadłużać się jako prywatni konsumenci, jeśli zarazem ma przesadzone wyobrażenia o egalitaryzmie, opiekuńcze państwo dobrobytu staje się w takim społeczeństwie tym bardziej podatne na kryzys. Kryzys ten zresztą – przynajmniej co jakiś czas – jest nieuchronny, gdy dążenie do nieograniczonego bogacenia przenika całe społeczeństwo.

W społeczeństwie upowszechnionego dostatku trzeba więc przede wszystkim kształtować racjonalny wzorzec konsumpcji. Brzmi to jak paradoks, ale zadaniem współczesnego liberalizmu jest powiedzenie: „Żyj skromnie, lecz dostatnio”, gdy tymczasem opiekuńcze państwo dobrobytu staje się rozsadnikiem zasady powszechnego bogacenia się na wszystkich szczeblach drabiny społecznej.

Społeczeństwo upowszechnionego dostatku ma też ograniczone oczekiwania wobec państwa (co nie oznacza, że nie dostrzega jego ogromnego znaczenia i nie wyraża wobec niego swoich wymagań). Bardziej zawierza najrozmaitszym formom samoorganizacji. Postawa ta nie może polegać na tym, by wciąż naiwnie powtarzać „mniej państwa”, lecz powinna sprowadzać się do ciągłych starań o to, by było „więcej społeczeństwa”. Jeśli społeczeństwa jest „za mało”, musi być „więcej państwa” i kwestionowanie jego znaczenia jest pozbawione odpowiedzialności.

Wedle stereotypu, jak już tu przypomniano, wzorcem liberała jest energiczny przedsiębiorca. Nie odmawiając znaczenia takiemu wzorowi, uważam, że wzorem zasadniczym dla liberała winien być aktywny obywatel i taka wzorcowa aktywność nie powinna być ograniczana jedynie do spraw gospodarczych.

Stereotypowy liberał często jest kojarzony z egoistą, z osobą, która uważa, że dbając tylko o własny interes, może coś zrobić dla ogółu. To wyobrażenie liberalizmu ma XIX-wieczne, a nawet starsze pochodzenie i kształtowało się w innych warunkach niż obecne. Dzisiejsze społeczeństwo liberalne potrzebuje nie egoizmu, lecz wspaniałomyślności. Liberałem jest dziś ten, kto swoją wolność wykorzystuje do tego, by poszerzyć wolność innych.

W tym sensie za wzór liberała – jeśli mówimy o postawach symbolicznych – może  dzisiaj uchodzić Bill Gates rozdający połowę swego majątku. Zaprzeczeniem  zaś postawy liberała są np. ukraińscy oligarchowie. Wspaniałomyślność nie jest jednak jedynie wyzwaniem dla bogaczy. Jest dylematem każdego z nas. Kto wolność chce czynić wartością społecznie nadrzędną, winien wymagać i oczekiwać od siebie i innych właśnie wspaniałomyślności, która nie jest tylko przywilejem bogaczy.

Przywołajmy w tym miejscu przykład do pewnego stopnia skrajny. W każdym społeczeństwie, nawet w dobrze funkcjonującym opiekuńczym społeczeństwie dobrobytu są ludzie, którym państwowe wsparcie nie jest w stanie pomóc. Jest ono zbyt zbiurokratyzowane, sformalizowane i schematyczne, aby było w wielu tragicznych ludzkich przypadkach skuteczne. Ludzie ci zostają wyrzuceni na społeczny margines, a nawet skazani na pogardę ogółu, na którą często w pewnym sensie sobie zasłużyli, jeśli nieszczęście spotyka ich z własnej winy (choć jakże trudno to rozsądzić w konkretnych przypadkach). Czy oznacza to, że nikt już nie powinien im pomagać, że można się jedynie przyglądać, jak się degradują i umierają, że mają jedynie pozostać odstraszającym przykładem dla innych? Moim zdaniem właśnie szacunek dla każdej ludzkiej wolności nie pozwala na taką obojętność. Zakorzenienie zasady wspaniałomyślności w społeczeństwie upowszechnionego dostatku może powodować, że znajdą się osoby, inicjatywy i organizacje, które będą gotowe w takich beznadziejnych sytuacjach pomagać.

Nie oznacza to, że zwolennik społeczeństwa upowszechnionego dostatku będzie odnosił się z dystansem do państwa i lekceważył jego ogromne znaczenie. Nie traktuje go jednak jako ostatecznej instancji czy też atrapy, jaką w każdej sytuacji można się zasłonić. Państwo jest dla zwolennika społeczeństwa upowszechnionego dostatku jednym z istotnych narzędzi społecznego i politycznego działania. Ma wobec niego swoje oczekiwania i wymagania. Dąży on do tworzenia społeczeństwa upowszechnionego dostatku, co nie jest celem utopijnym. Nigdy też nie będzie można powiedzieć, że cel został ostatecznie zrealizowany, ani że jest jakiś jednoznaczny przepis, jak ten cel realizować. Tym niemniej ideał społeczeństwa upowszechnionego dostatku jest odpowiedzią, jakiej liberał winien udzielić kryzysowi opiekuńczego państwa dobrobytu.


[1] Y. Benkler, Bogactwo sieci: jak produkcja społeczna zmienia rynki i wolność, przeł. R. Próchniak, Warszawa 2008. Zob. też moją recenzję tej książki: K. Wóycicki, Czy internet wesprze liberalną demokrację, kazwoy.wordpress.com.

[2] Janusz Czapiński ” od wielu lat używa tego terminu w prowadzonych przez siebie badaniach „Diagnoza społeczna”.

[3] W celowo prowokacyjny sposób podejmuje te zagadnienia niemiecki filozof Peter Sloterdijk, przede wszystkim w swoim „Die nehmende Hand und die gebende Seite”. Esej ten, który spowodował burzliwą dyskusję, był głosem jego autora w debacie o potrzebie gruntowanych reform w niemieckim systemie podatkowym.

Liberalne sieroty :)

Pytanie o przyczyny słabości liberalizmu w Polsce stawia się relatywnie często. Jest to problem wieloaspektowy, ponieważ na siłę oddziaływania społeczno-politycznego określonych idei składa się wiele czynników. Należą do nich: mentalność środowisk dominujących w społeczeństwie, układ materialnych interesów różnych grup, struktura społeczna, poziom i model religijności, życie intelektualne i kulturalne, otwartość systemu na obce inspiracje oraz doświadczenie historyczne. Splot tych zjawisk niekiedy daje dość przypadkowe rezultaty, umykające wszelkim próbom projektowania palety opcji światopoglądowych na scenie politycznej. W przypadku pytania o kondycję liberalizmu w Drugiej Rzeczpospolitej nie sposób nie zauważyć przemożnej roli hipoteki odziedziczonej po poprzednim okresie, a więc po czasach zaborów. Historia okazała się największym obciążeniem.

Sto dwadzieścia trzy lata na uboczu

Praprzyczyną słabości liberalizmu w Drugiej Rzeczpospolitej, w sposób czytelny wyrażającej się w niepowołaniu partii liberalnej, był brak polskiej państwowości suwerennej w czasie, kiedy liberalizm w Europie rozwijał się i tworzył grunt pod swoje polityczne funkcjonowanie. Przez likwidację niepodległego państwa polskiego w 1795 roku, i jego brak aż do roku 1918, Polska znalazła się na uboczu zachodzących wówczas procesów politycznych oraz poza głównym nurtem zdarzeń. Nie toczyły się tu zwyczajne debaty, typowe dla politycznych, społecznych i ekonomicznych procesów XIX wieku albo odgrywały one drugorzędną, a może nawet trzeciorzędną rolę. Gdy liberalizm rozkwitał, w Polsce dominującym tematem była walka o odzyskanie niepodległości. To jak najbardziej zrozumiałe. Jednak ta walka wymagała rozwoju mentalności silnie wspólnotowej, podkreślania prymatu narodu i narodowych celów nad celami indywidualnymi, a tym bardziej partykularnymi interesami. Traktowana w organiczny sposób wspólnota zostawiała niewiele miejsca na indywidualizm. Z tego względu liberalizm w Polsce nie zaistniał w okresie swojej największej politycznej potęgi w Europie.

Tuż przed tym, jak Polska padła ofiarą agresji swoich sąsiadów, na gruncie tutejszej polityki pojawił się zaczyn liberalnego myślenia o państwie. Widać dużą czasową korelację z innymi krajami. Zanim Polska została zlikwidowana, funkcjonowała w głównym nurcie logiki ewolucji politycznej filozofii, a jeśli chodzi o idee liberalne, była nawet jej liderem. Oczywiście dzieło Konstytucji 3 maja jest tutaj argumentem najsilniejszym. Dokument wprowadzający w życie nowoczesną monarchię konstytucyjną według klasycznej liberalnej receptury miał dodatkowo podłoże filozoficzne w całym szeregu ciekawych liberalnych pism autorów polskich z XVIII wieku. Dodatkowo, silna w Polsce była tradycja anarchistyczna, rozumiana jako niechęć wobec nadmiernej koncentracji władzy w rękach monarchy. Co prawda, wersja samowoli szlacheckiej w postaci liberum veto nie była mechanizmem liberalnym, ale posiadała z klasycznym liberalizmem jednak pewne filozoficzne pokrewieństwo w postaci obawy przed absolutyzmem monarszym. Na gruncie takiej, rozpowszechnionej w Polsce, postawy, skłonności do decentralizacji i samorządu, liberalizm miałby wyśmienite warunki do odniesienia sukcesu, gdyby Polska trwała w XIX wieku. Także tolerancja religijna miała w naszym kraju spore tradycje, podczas gdy niejeden inny kraj Europy prowadził jeszcze politykę preferowania i uprzywilejowania „religii oficjalnej”.

Losy Polski potoczyły się inaczej. Liberalizm posiadał gotowe recepty na wiele aspektów organizacji państwa, ale nie był przydatny narodowi, który państwo to musiał dopiero wywalczyć. Nie był zatem w stanie kształtować świadomości ani elit, ani tym bardziej mas społecznych. Liberalizm nie mógł się rozwijać w tych warunkach także dlatego, że każda ideologia, siłą rzeczy, aby zaistnieć, musi odgraniczyć się od innych prądów myślowych i zdefiniować w opozycji do nich, a więc wprowadza podziały w poprzek narodu. W warunkach polskich pożądana zaś była jedność dla realizacji wspólnego zadania narodowego. Z tego powodu w okresie zaborów, za sprawą generującej martyrologię serii nieudanych zrywów, tylko idea narodowościowo-niepodległościowa miała warunki do pełnego rozwoju. Historia Drugiej Rzeczpospolitej pokazuje, jak bardzo dominowała ona w politycznej świadomości narodu, który w końcu wyszedł spod obcej okupacji. Obok idei narodowościowo-niepodległościowej zaistniała tylko, będąca formą obrony materialnych interesów klasowych, idea ruchu chłopskiego oraz idea socjalistyczna, ale w jej polskiej wersji także posiadająca silnie narodowy charakter. Inne idee, w tym liberalizm, po roku 1918 mogły być tylko zaszczepione z zewnątrz jako obcy czynnik.

Suwerenność w czasach kryzysu

Był to teoretycznie scenariusz możliwy, a nawet prawdopodobny. Polska po 1918 roku nie istniała w próżni, posiadała intensywne kontakty z elitami państw zwycięskiej ententy, w których władzę w tym okresie dzierżyli przecież politycy związani ze środowiskami wyraźnie liberalnymi: Thomas Woodrow Wilson, David Lloyd George i Georges Clemenceau. Tyle tylko, że gdy Polska odzyskała niepodległość, dominujące w światowej polityce tematy się zmieniły. Lata międzywojenne miały się okazać okresem najgłębszego i postępującego kryzysu w historii idei liberalnej. Nie był to więc na pewno korzystny czas dla zaczynania, niemal od zera, budowy wpływów liberalizmu w Polsce. Gdy liberalizm był na szczycie, nie istniała niepodległa Polska. Gdy Polska się pojawiła, liberalizm w Europie niemalże zaniknął.

W zasadzie wszystkie zidentyfikowane dotąd przez historyków i politologów prawdopodobne przyczyny upadku europejskiego liberalizmu w latach 1918–1939 oddziaływały także na rzeczywistość polską, niekiedy przybierając nad Wisłą jeszcze poważniejsze proporcje, niekiedy w sposób nieco zmodyfikowany narodową i regionalną specyfiką. W pierwszej kolejności zjawiskiem w Europie powszechnym było zdominowanie politycznego dyskursu przez materialne interesy partykularne wielkich grup społecznych. W połączeniu z upowszechnieniem się praw wyborczych oraz nieustającymi w zasadzie problemami ze spadkami koniunktury gospodarczej tworzyło to bardzo zły grunt dla zwolenników rozwiązań liberalnych. Centrowy socjalliberalizm, usiłujący od początku XX wieku łączyć „wodę z ogniem” i promować akceptowalne dla wszystkich rozwiązania pośrednie pomiędzy starymi zasadami wolnorynkowymi a niesionym na fali wzbierającej roszczeniowości mas socjalizmem, znalazł się w defensywie, niezdolny spełnić ani oczekiwań robotników, ani orientujących się na gospodarczy protekcjonizm przedsiębiorców. W Polsce zjawiska te występowały ze zdwojoną mocą, ponieważ liberalizm nie mógł się nawet odwoływać do żadnych tradycyjnie udzielających mu poparcia warstw społecznych. Nie zbudował sobie przed 1914 rokiem bazy, która teraz, nawet jako słabnąca i topniejąca reduta, mogłaby zapewnić mu pole działania i udział w debacie politycznej. Żadna ze znaczących grup społecznych w Drugiej Rzeczpospolitej nie była podatna na recepcję liberalnego programu, akcentowano raczej interesy materialne i wspólnotowe, zaś trudna sytuacja gospodarcza stanowiła silny impuls do odwoływania się do roli państwa.

Drugi czynnik był naturalną konsekwencją borykania się z kryzysami ekonomicznymi, zwłaszcza powojennym, a później wielkim kryzysem gospodarczym w latach 30. Zakwestionowaniu przydatności i efektywności systemu gospodarki rynkowej towarzyszyła negatywna ocena wysiłków władz państwowych, próbujących podejmować działania antykryzysowe. Z tym wiązało się zaś rychłe podanie w wątpliwość, a następnie otwarte wystąpienie przeciwko politycznemu systemowi liberalno-demokratycznemu. Z punktu widzenia pozycji liberalizmu na scenie politycznej pociągało to za sobą nie tylko prostą konsekwencję w postaci pojawienia się silnej konkurencji ugrupowań antysystemowych, komunistycznych i skrajnie prawicowych, z których te ostatnie nader często potrafiły przejąć znaczne części wcześniejszego, mieszczańskiego elektoratu liberałów. Drugą, jeszcze poważniejszą, konsekwencją było utożsamienie właśnie partii i grup liberalnych z odrzucanymi i znienawidzonymi zasadami systemowymi, postrzeganymi odtąd jako niemrawe, słabe, nieskuteczne, podatne na chaos i korupcję oraz przestarzałe. Z tego powodu proces słabnięcia tradycyjnych partii politycznych dotknął liberałów mocniej niż konserwatystów albo socjaldemokratów. W Polsce opozycja wobec ustroju liberalno-demokratycznego, której przejawem był już zamach na prezydenta Narutowicza, a potem zamach majowy, stanowiła skuteczną barierę uniemożliwiającą wejście liberalnych entuzjastów demokracji i wolnego rynku na scenę polityczną.

Trzecim, często niedocenianym, czynnikiem antyliberalnego oddziaływania politycznego po 1918 roku były zmiany w mentalności społeczeństw, wywołane doświadczeniem I wojny światowej. Była to pierwsza wojna totalna, w której klucz do zwycięstwa nie leżał po stronie geniuszu pojedynczego stratega albo odwagi pojedynczego żołnierza, lecz po stronie efektywności funkcjonowania całej machiny wojennej, obejmującej przemysł, transport, działania frontowe i zapewne wiele innych elementów. Wraz z narosłą wrogością pomiędzy narodami fakt ten stanowił cios wymierzony w mentalność indywidualistyczną, stanowił silne wzmocnienie mentalności kolektywistycznej. Załamał się humanistyczny impuls wiary w dobrą naturę drugiego człowieka (jako podstawa zaufania w relacjach międzyludzkich, jeden z absolutnych fundamentów liberalizmu), upowszechniła się akceptacja dla organizacji całości funkcjonowania kolektywnej machiny przez władzę państwową, sugerowano zachowanie wzorców ekonomicznych przyjętych w czasie wojny także na czas pokoju jako skuteczniejszych, efektywniejszych, przynoszących firmom gwarancję zysków, robotnikom gwarancję zatrudnienia, wszystkim zaś świadomość pracy na rzecz wielkości własnego narodu i na niekorzyść wroga. Jak w drugiej połowie XIX wieku całkowicie naturalne było przekonanie o roli wolnej inicjatywy przedsiębiorcy jako podstawy gospodarki i życia społeczno-ekonomicznego, tak po 1918 roku całkowicie naturalnym stawało się przekonanie o organizacji całości życia społeczno-ekonomicznego przez państwo.

Nowa mentalność trafiała w Polsce na wyjątkowo podatny grunt. Polacy byli narodem przyzwyczajonym do działania wspólnego, w strukturze. Osiągnięcie sukcesu, jakim była odbudowa suwerennej państwowości, rodziło przekonanie, że kolejne sukcesy naród może osiągnąć także tylko razem. We własnym państwie, podobnie jak wcześniej, budowa potencjału gospodarczego (zwłaszcza wobec ogromu zapóźnień) była zadaniem kolektywnym. Państwowe projekty budowy Gdyni i Centralnego Okręgu Przemysłowego były najdonioślejszymi przejawami tej mentalności i pomnikami etatystycznej strategii.

Pod górkę w Polsce

W warunkach polskich powyższe trzy ogólnoeuropejskie czynniki utrudniające zaistnienie orientacji liberalnej w polityce zostały dodatkowo wzmocnione przez dwa kolejne, będące już wyrazem narodowej specyfiki. Pierwszym z nich była „kwestia narodowa”, która wcale nie utraciła aktualności w momencie powstania suwerennej Polski. Przeciwnie, pozostała ona impulsem nośnym przez cały czas istnienia Drugiej Rzeczpospolitej. Mnożenie podziałów politycznych i ideologicznych w poprzek narodowej wspólnoty Polaków było więc w dalszym ciągu niemile widziane. Zwolennicy opcji narodowo-demokratycznej sami oczywiście nie postrzegali siebie jako ludzi wnoszących takie podziały, ponieważ interpretowali swoje idee jako łączące, spajające, dostępne i godne wsparcia przez każdego (prawdziwego) Polaka, kiedy tylko prawidłowo zrozumie on interes swojego narodu. Ścierali się oczywiście politycznie z przedstawicielami nurtów socjalistycznego i ludowego, ale tłumaczyli powstanie tych podziałów materialnymi interesami chłopów i robotników. W tym sensie mogły one liczyć na pewien ograniczony zakres legitymizacji, akceptację uzasadnienia dla ich prawa do istnienia. Ewentualny polityczny liberalizm byłby jednak zapewne potraktowany jako intelektualna fanaberia, pozbawiona zasadności próba sztucznego dzielenia Polaków i osłabiania tkanki wspólnotowej, przejaw egoizmu i ślepego podążania za wzorcami z Zachodu (tego rodzaju zarzuty padają po dzień dzisiejszy). Silna pozycja „kwestii narodowej” wykluczała więc legitymizację prawa do istnienia liberalizmu jako odrębnego nurtu politycznego w Polsce międzywojennej. Żywotność „kwestii narodowej” trwała zaś w pierwszych latach Drugiej Rzeczpospolitej z całkowicie zrozumiałych przyczyn, ponieważ przebieg granic nadal był jeszcze nieustalony, a w niejednym przypadku konieczne okazywało się podejmowania działań zbrojnych celem zabezpieczenia polskich interesów terytorialnych. W okresie późniejszym „kwestia narodowa” czerpała natomiast siłę z problematyki obecności i miejsca mniejszości narodowych w Polsce. Probierzem patriotyzmu uznawano zaangażowanie na rzecz „ochrony praw” polskiej większości przed zakusami mniejszości. Liberalizm siłą rzeczy musiałby w tych okolicznościach rzucić wyzwanie potędze „kwestii narodowej”. Nie tylko ze względu na ideowe przywiązanie do obowiązku ochrony praw mniejszości, lecz także z szerszych powodów filozoficznych. „Narodowe” stanowisko wobec mniejszości oznaczało wzmacnianie antyindywidualistycznej optyki nacjonalizmu, postrzeganie jako podmiotu praw narodu, zamiast jednostki, a także uniemożliwiało skuteczną integrację wspólnoty obywatelskiej nowego państwa, odwołując się do kryteriów etnicznych, zamiast formalno-obywatelskich, co dodatkowo powodowało nasilanie się antagonizmów. Liberalizm stanowiłby więc klarowną kontrpropozycję i z tego powodu siła oddziaływania „kwestii narodowej” także redukowała jego szanse wejścia na scenę polityczną niepodległej Polski.

Drugim elementem utrudniającym zaistnienie orientacji liberalnej w polityce, wyrastającym z polskiej specyfiki, był oczywiście dominujący wpływ religii katolickiej na poglądy wielu ludzi w Polsce. Lata istnienia Drugiej Rzeczpospolitej przypadały naturalnie jeszcze na czas przed Soborem Watykańskim II. Kościół katolicki nie opowiadał się wtenczas za rozdziałem Kościołów od państwa, dążył raczej do posiadania jak najszerszych wpływów politycznych, przychylnie spoglądał na budowę katolickich państw wyznaniowych. Liberalizm był zaś od zawsze ideą tolerancji religijnej i państwowej neutralności w sprawach konfesyjnych. Tam, gdzie te postulaty trafiały na silny opór kleru, jak we Francji, w Hiszpanii, we Włoszech czy w Belgii, stawał się jednoznacznie antyklerykalny. Kościół katolicki w Drugiej Rzeczpospolitej bez wątpienia byłby zdecydowanym i potężnym wrogiem liberalizmu. Zapewne wielu potencjalnych sympatyków skłonnych poprzeć programy liberalne pomimo wszystkich tych zarysowanych powyżej utrudnień, ostatecznie by tego nie uczyniło ze względu na własną wiarę. Opinie Kościoła doceniali i brali pod uwagę w ówczesnej Polsce także ludzie zlaicyzowani, ponieważ jego rola jako spoiwa i ośrodka podtrzymania tożsamości narodowej Polaków żyjących przez ponad stulecie w trzech różnych państwach była nie do przecenienia.

Typowa słabość

Liberalizm w Drugiej Rzeczpospolitej był słaby, ponieważ miał niesłychanie trudne warunki działania, zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne. Mimo to należy postawić dość paradoksalną tezę. Właśnie w okresie Drugiej Rzeczpospolitej polski liberalizm zyskał szansę na wejście w nurt typowej logiki rozwoju tej idei w Europie. Jego słabość relatywizuje bowiem ówczesny europejski globalny kryzys liberalizmu. W okresie zaborów liberalizm był na ziemiach polskich bardzo wątły, chociaż w innych krajach (w tym u dwóch zaborców Polski, do których należała niemała część naszych ziem) osiągnął przynajmniej spory sukces. W Drugiej Rzeczpospolitej był nadal wątły, ale na tle Europy osiągnął normalność, przestał odstawać.

Można przeto zaryzykować tezę, że gdyby Polski nie czekała po 1945 roku kolejna utrata suwerenności i likwidacja polityczno-ideologicznego pluralizmu, to jest wysoce prawdopodobne, że nasz liberalizm rozwijałby się w sposób typowy dla kraju europejskiego w połowie XX wieku.

Na krótko przed upadkiem Drugiej Rzeczpospolitej, 15 kwietnia 1939 roku powołano Stronnictwo Demokratyczne pod przewodnictwem Mieczysława Michałowicza. Partia ta podjęła próbę równoczesnego wystąpienia przeciwko polskiemu nacjonalizmowi, antydemokratycznemu reżimowi sanacji, wśród swoich priorytetów wymieniając ponadto usprawnienie edukacji oraz reformy gospodarki w typowym dla ówczesnego liberalizmu europejskiego duchu socjalliberalnym. Nietrudno sobie wyobrazić, przy innym scenariuszu historycznym, że SD stałby się zarzewiem centrowej partii liberalnej, zamiast przyjąć na siebie rolę mieszczańskiego satelity PZPR-u.

Liberalne kiełki

SD pojawił się oczywiście za późno, aby móc kształtować polityczne losy Drugiej Rzeczpospolitej. Nie było w tym czasie partii liberalnej jako takiej. Tym niemniej można odnaleźć i wskazać szereg postaci i wpływów liberalnych w polityce i debacie publicznej, także w ramach istniejących dużych partii. Niektóre noszą znamiona przypadkowych (pragmatycznych) zbieżności z myślą liberalną, jak często przywoływane prorynkowe elementy w programach gospodarczych ruchu endecji. Inne jednak są godne uwagi. Do czasu radykalizacji w sprawie przeprowadzenia reformy rolnej bez odszkodowania dla wywłaszczanych właścicieli, a więc do 1925 roku, wiele elementów liberalnego programu znajdowało się w polu zainteresowania
PSL-Wyzwolenie. W swoim programie z 1921 roku partia zawarła gwarancje praw mniejszości narodowych, sprzeciw wobec prowadzenia wojen i nadanie armii, która jest „niestety” potrzebna, zadań wyłącznie defensywnych, postulat w pełni demokratycznych wyborów i sprzeciw wobec dyktatury, rozwój samorządu, deklarację przywiązania do idei praw człowieka i obywatela, walkę z dominacją biurokratów nad obywatelem, równość wyznań, prawa kobiet, powszechną i bezpłatną szkołę, ograniczoną aktywność państwa w gospodarce, przy czym nie jej zupełny brak. Oczekiwano aktywnego wsparcia dla przemysłu wydobywczego i rolnictwa, przeprowadzenia przez państwo elektryfikacji, nacjonalizacji lasów, kolei i przemysłu zbrojeniowego, postulat równowagi budżetowej i sprzeciw wobec zadłużania, progresywne podatki, wcielenie w życie reformy rolnej za odszkodowaniem z 1919 roku. Po przesunięciu się partii w lewo i radykalizacji jej programu dla wsi doszło do secesji. Centrowe i liberalne elementy programu w dalszym ciągu reprezentowali działacze Partii Pracy, określający się także jako „demokraci radykałowie”.

Polski liberalizm w Drugiej Rzeczpospolitej doczekał się także bardzo dojrzałej, mającej międzynarodowe znaczenie, socjalliberalnej analizy ekonomisty ze szkoły krakowskiej Ferdynanda Zweiga pt. „Zmierzch czy odrodzenie liberalizmu?”. Zweig przekonująco zarysował ścisłą zależność pomiędzy ilością wolności (obecnością liberalizmu) w danym systemie politycznym a zakresem ekonomicznego dobrobytu w państwie. Z drugiej strony podkreślał, że liberalizm polityczny i ekonomiczny ma rację bytu tylko w kapitalizmie dynamicznym, a więc takim, który umożliwia rozwój, osiąga wzrost poprzez wygospodarowanie nadwyżek. Kapitalizm recesyjny czy stagnacyjny nie ma racji bytu i w końcu zostanie zastąpiony innym systemem, pociągając za sobą na dno także liberalizm. Dlatego nieodzowny jest postęp, a – co dlań kluczowe – otwarcie na świat, rozwój szkolnictwa oraz technologii. Zweig zwracał w swoich pracach szczególną uwagę na ten ostatni aspekt.

Nie ma trumny

Gdy spoglądamy wstecz na Drugą Rzeczpospolitą, często nawiązujemy do archetypu „dwóch trumien, które rządzą Polską”, usiłujemy dzielić współczesnych polityków, komentatorów i myślicieli politycznych na dwa obozy ukształtowane przez przywódcę sanacji i ekssocjalistę oraz przez lidera nurtu endecji. Liberalizm w Drugiej Rzeczpospolitej był słaby, ale rozwijał się na obrzeżach debaty publicznej, od czasu do czasu uzyskując pewne wpływy nawet w dużych ruchach politycznych. Nie wygenerował jednak własnej trumny, do której dziś moglibyśmy odnosić się jako do symbolu epoki. Właściciele obu trumien, rzekomo nadal nami rządzących, byli obaj, każdy na swój sposób, politykami antyliberalnymi. Losy Polski po 1945 roku nie pozwoliły urosnąć międzywojennym pierwiosnkom liberalizmu. Jednak integralny światopogląd polskiego liberalizmu wykształcił się i tak, w opozycji do wrogów wolności rządzących w PRL-u.

Gabriel Narutowicz. Koniec snu o liberalnej demokracji w międzywojennej Polsce :)

[…] Przez krew wszystkich żołnierzy poległych w wojnie za Wiarę i Wolność,

Wybaw nas, Panie.

Przez rany, łzy i cierpienia wszystkich niewolników, wygnańców i pielgrzymów polskich,

Wybaw nas, Panie.

O wojnę powszechną za wolność ludów,

Prosimy Cię, Panie.

O broń i orły narodowe,

Prosimy Cię, Panie. […]

Adam Mickiewicz „Litania pielgrzymska”

O tempora, o mores!

Wojnę powszechną – wprawdzie nie za wolność ludów, ale zawsze – zafundował Europie Franciszek Józef, sędziwy i nie do końca chyba zdający sobie sprawę z realiów własnej niemocy cesarz austriacki i król węgierski. Monarchą nie stał się w sposób automatyczny, zgodnie z prawem dziedziczenia, lecz jako siedemnastolatek został wybrany przez kamarylę dworską przekonaną, że właśnie on jako jeden z nielicznych sprawnych intelektualnie w rodzinie nadaje się na władcę. Jego poprzednik i stryj – Ferdynand – był według ówczesnych imbecylem, faktyczne rządy sprawował więc kanclerz Klemens Metternich, w czym pomagały mu zmienne układy możnych. Bezdzietny Ferdynand chętnie abdykował, by żyć w spokoju przez kolejne dziesięciolecia w Pradze. Ojciec przyszłego c.k. monarchy był uważany za ociężałego umysłowo i bezwolnego – także bez oporu zrzekł się swoich praw do tronu. W taki sposób 2 grudnia 1848 roku Franciszek Józef objął władzę. Zapewne wybierający go nie spodziewali się, że będzie panował prawie siedemdziesiąt lat, a decyzje schyłku jego panowania doprowadzą do końca świata monarchii i dworów.

Początek XX wieku Europa witała optymizmem wynikającym z wiary w rozum pokonujący kolejne przeszkody w przemieszczaniu się i komunikowaniu na odległość. Jednocześnie narastały konflikty wynikające z przezwyciężania podziału stanowego, gdzie siła państw zaczynała się liczyć nie w złocie, lecz w tonach stali i węgla, kilometrach utkanych płócien, tysiącach kilometrów dróg kolei żelaznych. Wybuchały konflikty społeczne, na porządku dziennym były strajki robotnicze, demonstracje sufrażystek. W państwach wielonarodowych toczyły się procesy, które rozpoczęła Wiosna Ludów, odrodzenie narodowe często miało już za sobą etap kulturowo-językowy i weszło w fazę polityczną. Nagminnym zjawiskiem był terroryzm polityczny – bycie monarchą czy politykiem wiązało się z większym ryzykiem krótkiego życia.

W tym kontekście zamach sarajewski nie był niczym szczególnym – rok wcześniej, w marcu 1913 roku, anarchista zastrzelił króla greckiego Jerzego I,
w roku 1914 życie w zamachach stracili przywódca francuskich socjalistów Jean Jaurès oraz wydawca „Le Figaro” Gaston Calmette (choć w jego przypadku istotną rolę odegrał też wątek obyczajowy). O regularnych zamachach na carów nawet nie wspomnę. Żywe były idee Piotra Kropotkina czy Michaiła Bakunina, którzy uznawali za jedynie skuteczne głoszenie zasad przez fakty, przyjęte nie tylko przez anarchistów, lecz także przez ruchy socjalistyczne, tam, gdzie nie miały możliwości legalnej reprezentacji, czy ruchy narodowe. Dziedziczność tronów skłaniała do wiary w to, że eliminacja konkretnej osoby wpłynie na politykę państwa, które ta osoba reprezentuje. Taką logiką zapewne kierowali się zamachowcy z Sarajewa, zlecając Gavrilo Principowi zabicie austriackiego następcy tronu Franciszka Ferdynanda.

Wielka wojna

Dwór austriacki i cesarz mogli potraktować to zabójstwo jak wszystkie pozostałe zamachy tego okresu, ale napięcia polityczne pomiędzy blokami militarnymi niemiecko-austriackim z jednej strony i francusko-rosyjskim z drugiej spowodowały nieracjonalne ultimatum austriackie wobec Serbii i ciąg zdarzeń, w których wyniku największe mocarstwa zmobilizowały dziesiątki milionów swoich obywateli, by spędzili kolejne lata w okopach, walcząc z wrogiem, szczurami, wszami i dyzenterią.

Położenie ziem polskich uczyniło z nich teatr działań zbrojnych przez cały czas trwania wojny. Polacy jako obywatele trzech uczestniczących w wojnie państw, znaleźli się więc po obu stronach frontu. Etnicznych Polaków w państwach zaborczych było w sumie 25–30 mln, Polaków deklaratywnych – zapewne dużo mniej, ale nadal stanowili oni grupę znaczącą dla wielkich armii, a dążenie do zjednoczenia ziem polskich okazało się na tyle zauważalne, że powodowało bardziej lub mniej znaczące gesty: powstanie legionów jako formacji pomocniczej c.k. armii, odezwa wielkiego księcia Mikołaja z sierpnia 1914 roku czy potem akt 5 listopada 1916 roku.

Oczywiście, sytuacja Polaków w każdym z zaborów była inna. W Królestwie Galicji i Lodomerii cieszyli się liberalizmem monarchii, prawie nieskrępowanie kultywując narodowe tradycje, korzystając z dobrodziejstw edukacji we własnym języku, uczestnicząc w życiu państwowym. W zaborze pruskim korzystali z dobrodziejstwa państwa prawa, które wprawdzie utrudniało życie Michałowi Drzymale, ale jednocześnie broniło obywatela. Notabene tenże Drzymała nie mógłby się tak bawić z carskimi uriadnikami. Administracja czy to w Królestwie Polskim, czy to na ziemiach zabranych usunęłaby opornego, zanim ktokolwiek dowiedziałby się o problemie. No właśnie – zabór rosyjski – tu sytuacja była najtrudniejsza. Dopiero osłabienie carów wojną japońsko-rosyjską i rewolucją 1905 roku przywróciły możliwość nauczania po polsku – oczywiście tylko w szkołach prywatnych. Uczestnictwo w strukturach państwa i kariera były uzależnione od wyparcia się narodowości oraz zadeklarowania prawosławia, czego świadectwem jest choćby życiorys późniejszego idola polskiej prawicy – rosyjskiego generała Józefa Dowbor-Muśnickiego.

Chęć zaskarbienia sobie sympatii polskich, którą wyrażali cesarze, dawała Polakom w wielkiej wojnie możliwości opowiedzenia się po każdej ze stron. Można było uwierzyć Rosjanom w idee szczęśliwego życia w zjednoczonym Królestwie Polskim pod berłem Romanowów. Można było uznać, że zjednoczenie ziem polskich pod berłem Habsburgów daje większe szanse na suwerenność w bliższej perspektywie. Można było – jak Komendant i jego zwolennicy – liczyć na to, że wojna doprowadzi do takiego zamieszania, że wygra ją ten, kto będzie na to przygotowany i kto będzie miał na podorędziu „broń i orły narodowe”.

Obok Polaków zamieszkujących tereny trzech zaborów wielkie znaczenie mieli ci, którzy od czasów wielkiej emigracji po powstaniu listopadowym rozjeżdżali się po całym świecie. Robili to z różnych przyczyn: uciekali przed prześladowaniami politycznymi, biedą lub podążali za możliwościami, jakie dawał ówczesny świat.

Od Żmudzi po Szwajcarię

Józef Piłsudski twierdził, że Polska jest jak obwarzanek – wszystko, co najlepsze, na zewnątrz, a w środku dziura… Gabriel Narutowicz urodził się oczywiście na zewnątrz, w Telszach, na Żmudzi, a dzieje jego rodziny są typowe dla tej części szlachty na ziemiach zabranych, która kultywowała tradycje narodowe i walce niepodległościowej odmówić nie potrafiła. Ojciec Gabriela – Jan, szanowany obywatel ziemski – przyłączył się do powstania styczniowego, co przypłacił więzieniem.

Gabriel wychowywał się w rodzinnym majątku Brewik, należącym do Narutowiczów ponoć „od przed Unii” [Lubelskiej – przyp. M.C.]. Miał dwanaście lat, gdy matka, uznawszy rusyfikujące Polaków miejscowe szkoły za niewłaściwe dla swoich dzieci, zdecydowała o przenosinach do Lipawy.

Szwajcaria pojawiła się w życiu młodego Narutowicza trochę z przypadku. Zawiodło go tam zalecenie lekarzy, którzy górski klimat uznali za jedyny ratunek dla młodego suchotnika. Stąd od 1887 roku studiował w Zurychu budownictwo lądowe. W trakcie studiów należał oczywiście do mnożących się kółek młodzieży polskiej, ale fascynacja nauką wyraźnie dominowała nad pasjami politycznymi. Niemniej w razie konieczności potrafił „dać się zamieszać” – jak w niedoszły zamach na cesarza Wilhelma II, kiedy po pechowej wpadce grupy spiskowców, która wywołała międzynarodowy skandal oraz interwencje dyplomacji rosyjskiej i niemieckiej w Bernie, zlikwidował dowody znajdujące się w mieszkaniu przywódcy nieudanych zamachowców, a prywatnie swojego dobrego znajomego, Aleksandra Dębskiego. Narutowicz nie był w grupie spiskowców, ale po wpadce został uznany za tego, który da sobie radę ze zniszczeniem materiałów do produkcji bomb i zrobi to odpowiednio sprawnie i dyskretnie. Choć trafił na krótko do szwajcarskiego więzienia, to wobec braku dowodów szybko go uwolniono. Incydent ten miał jednak inny skutek – Narutowiczowi nie przedłużono paszportu rosyjskiego, nakazując powrót w granice imperium, co zapewne skończyłoby się więzieniem, bo w państwie carów podejrzenie o działalność spiskową wystarczyło do represji. Wybrał więc trwałą emigrację. W odróżnieniu od wielu naszych rodaków Narutowicz miał dodatkowy atut umożliwiający taką decyzję – dyplom świadczący o ukończeniu z wyróżnieniem zuryskiej politechniki i perspektywę pracy w zawodzie, który był jego pasją.

Już na studiach Narutowicz specjalizował się w przyszłościowej dziedzinie, jaką była hydroenergetyka. Rozpoczynał pracę w momencie, w którym Szwajcaria zaczęła na szeroką skalę budowę elektrowni wodnych. Przeszedł wszystkie szczeble kariery inżynierskiej, by na początku XX wieku stać się cenionym specjalistą i współwłaścicielem firmy Kürsteinera – renomowanego przedsiębiorstwa zajmującego się projektowaniem i budową elektrowni wodnych. Jednym ze szczytowych osiągnięć Narutowicza była budowa elektrowni wodnej w Kübel, która do dziś jest jednym z największych obiektów tego typu w Europie. Niezależnie od tego kontynuował karierę naukową na politechnice i uzyskał tytuł profesora.

Do wybuchu I wojny światowej Narutowicz nie był aktywny w organizacjach polskich. Choć często je wspomagał, a jego dom był otwarty i z gościny korzystali zawsze bliżsi czy dalsi znajomi działacze z różnych frakcji, on sam nie angażował się na tyle, żeby można było go jednoznacznie powiązać z którąkolwiek z nich. Pozostawał raczej szanowanym fachowcem, zamożnym przedsiębiorcą wiodącym ciekawe (bo poświęcone pasji) i dostatnie życie. Wojna zmieniła to o tyle, że zaangażował się bardziej i został przewodniczącym Polskiego Komitetu Samopomocy w Zurychu, którego był i twarzą – co miało wielkie znaczenie ze względu na jego prywatne wpływy i znajomości w rządzie szwajcarskim – i częstokroć podstawowym donatorem. Działał także wspólnie z Henrykiem Sienkiewiczem w Szwajcarskim Komitecie Generalnym Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce.

Minister robót publicznych

Gdy powstało państwo polskie, Narutowicz był jednym z tych Polaków, którzy zadeklarowali, że na wezwanie rządu polskiego rzucą wszystko i powrócą do ojczyzny, by pomóc w dziele budowy kraju. Taka propozycja przyszła za pośrednictwem pewnego byłego działacza socjalistycznego, uznanego w Szwajcarii z racji patentu na produkcję kwasu azotowego, chemika Ignacego Mościckiego. Rząd Paderewskiego rzucił ideę swoistej merytokracji – oparcia się na najlepszych specjalistach z różnych dziedzin. W kwietniu 1919 roku ówczesny minister robót publicznych Józef Pruchnik poprosił wyjeżdżającego do Szwajcarii w interesach Mościckiego, by wysondował swojego znajomego Narutowicza, czy ten – jako uznany fachowiec – zechciałby przyjąć pracę w jego resorcie. Sondaż wypadł pozytywnie, obaj przyszli prezydenci Rzeczpospolitej byli przekonani o obowiązku pracy państwowej i w maju minister mógł wysłać oficjalne zaproszenie.

Wyjazd Narutowicza do kraju odwlekł się z racji konieczności zakończenia interesów w Szwajcarii, a także z powodu osobistej tragedii – choroby żony. Narutowicz był więc w tym czasie jedynie doradcą ministerstwa. Dopiero po śmierci żony, w czerwcu 1920 roku, został powołany na ministra robót publicznych w rządzie Władysława Grabskiego.

Narutowicz objął ministerstwo składające się z dwudziestu pięciu wydziałów, zatrudniające 3,7 tys. urzędników owianych złą sławą skorumpowanych i nadużywających swoich możliwości. Pierwszym jego posunięciem była likwidacja siedmiuset etatów i racjonalizacja działalności ministerstwa. Narutowicz działał z wpojoną przez trzydzieści lat szwajcarską dokładnością i konsekwencją. Kierując tym ministerstwem w czterech kolejnych rządach, konsekwentnie dążył do uruchomienia inicjatyw obywateli, które wobec słabości finansów publicznych były jedyną szansą na odbudowę wyniszczonego wojną kraju. Podjął także pracę nad tworzeniem prawa, forsując przygotowane w ministerstwie ustawy w sprawie budowy i utrzymania dróg publicznych, o popieraniu państwowych przedsiębiorstw melioracyjnych, o przepisach porządkowych na drogach publicznych, o zezwoleniach na budowę i eksploatację dróg wodnych, ustawę elektryfikacyjną i wodną oraz wiele innych. W pracy tej stronił od powiązań politycznych, występował jako fachowiec, poniekąd na specjalnych prawach, wykonując ciężką pozytywistyczną pracę, dla której pozyskiwał wsparcie różnych stronnictw. Rzecz jasna największą przeszkodą w realizacji programów ministerstwa był brak środków. Młode państwo, powstrzymujące bolszewicką nawałę na wschodzie, połowę swojego budżetu przeznaczało na cele wojskowe. Narutowicz kilkukrotnie wykorzystywał swój autorytet, z groźbą dymisji włącznie, w dyskusjach rządowych o podziale środków. Statystyki były imponujące – tylko w 1921 roku gminy wiejskie przy wsparciu ministerstwa odbudowały ok. 2,5 tys. szkół. Staraniem ministerstwa wybudowano 2,6 tys. małych mostów, 150 dużych drewnianych i 27 żelaznych, 200 km dróg i rozpoczęto budowę kolejnych 500 km. I wszystko to w warunkach głębokiego kryzysu, utrzymywania wielkiej armii z własnych skromnych środków państwa polskiego. Patrząc z perspektywy roku 2012 i biorąc pod uwagę realne możliwości budżetowe tamtego czasu, był to rozmach niewyobrażalny.

Minister spraw zagranicznych

Swoją pierwszą misję dyplomatyczną Narutowicz pełnił jako delegat rządu polskiego w Wilnie. Po zajęciu Wilna i Wileńszczyzny przez „zbuntowane” oddziały generała Lucjana Żeligowskiego spór o te tereny przeniósł się na forum Ligi Narodów, która zaleciła bezpośrednie rokowania pomiędzy oboma państwami. Misja, której patronował belgijski minister spraw zagranicznych Paul Hymans, należała do tych z gatunku impossible. Projekt Litwy kantonalnej – z Wileńszczyzną w granicach państwa litewskiego, ale zorganizowanego w kantony na wzór szwajcarski – odrzucili Litwini. Projekt autonomii Wileńszczyzny w ramach państwa litewskiego odrzuciły obie strony. Wobec impasu endecy w Warszawie przeforsowali projekt rozstrzygnięcia przyszłości spornego terenu przez wybory do lokalnego sejmu, który miałby podjąć decyzję o jego przyszłym statusie.

Delegat rządu swoją działalność musiał zacząć od interwencji w obronie kilkunastu działaczy litewskich aresztowanych przez władze polskie. Próby rozładowania napiętej sytuacji okazały się bezskuteczne – w wyborach bojkotowanych przez mniejszości do sejmu wileńskiego dostali się praktycznie sami Polacy inkorporacjoniści i nawet zabiegi Narutowicza, wspartego autorytetem premiera Antoniego Ponikowskiego, nie mogły doprowadzić do zagwarantowania jakiejkolwiek autonomii czy innych praw dla Litwinów w akcie inkorporacji. Przyszły prezydent był jednoznacznym zwolennikiem liberalnej polityki mniejszościowej i szukania sieci porozumień z narodami zamieszkującymi Drugą Rzeczpospolitą.

Swoją nieudaną misję wileńską Narutowicz przypłacił chorobą i wyjazdem na kurację do Szwajcarii. Tam otrzymał powołanie na wiceprzewodniczącego polskiej delegacji na konferencję w Genui, która miała porządkować system monetarny i ekonomiczny w powojennej Europie. Polska nie spełniła swoich oczekiwań politycznych na konferencji, zawarła natomiast – przy znaczącym udziale Narutowicza – szereg korzystnych umów gospodarczych z kilkunastoma państwami europejskimi.

Po kolejnym kryzysie rządowym nowy premier – Artur Śliwiński – w czerwcu 1922 roku powierzył Narutowiczowi tekę ministra spraw zagranicznych. Wybór, tak jak poprzednie, wynikał z pozycji i wizerunku Narutowicza – państwowca, w dodatku posiadającego prywatne kontakty w sferach rządów europejskich. Kilkumiesięczne sprawowanie funkcji ministra w dwóch rządach Narutowicz poświęcił próbom konsolidowania Polski i państw bałtyckich – czemu służyła konferencja w Rewlu – oraz normalizacji stosunków z ZSRR. Jako człowiek sfer gospodarczych Narutowicz – zdając sobie sprawę, jakim obciążeniem dla polskiego budżetu jest utrzymywanie dużej armii w gotowości operacyjnej – dążył do wzajemnego rozbrojenia.

Narutowicz politycznie

Gabriel Narutowicz był przedsiębiorcą i pragmatykiem – wiernym idei niepodległościowej, niechętnie mieszającym się w polsko-polskie podziały i walkę stronnictw. Zasłużona opinia fachowca pozwalała mu pracować zarówno w rządach endeckich, jak i rodzącego się obozu piłsudczykowskiego. Jedyna inicjatywa partyjna, w jakiej brał udział, to tworzenie Unii Narodowo-Państwowej, inicjatywy nieudanej i wyśmiewanej jako „stronnictwo bezpartyjnych ministrów”, którą trudno sklasyfikować w kategoriach podziałów politycznych zarania Drugiej Rzeczpospolitej. Była to, jak się wydaje, próba stworzenia partii pracy pozytywistycznej, państwowej, odrzucającej ideologiczne spory na rzecz zdrowego rozsądku. Kandydował także, bez powodzenia, w wyborach 1922 roku z listy Państwowego Zjednoczenia na Kresach.

Większość jego pracy państwowej przypadła na rządy związane z obozem narodowym, z którym na pewno dzieliły go stosunek do mniejszości narodowych i koncepcji państwa. Narutowicz opowiadał się za liberalną demokracją i uporządkowanym państwem prawa. Z całą pewnością bliskie mu były koncepcje federalistyczne Piłsudskiego, choć nie należał do zdecydowanych zwolenników polityki Marszałka. Krytykował wyprawę kijowską i „bunt” Żeligowskiego, dostrzegał także negatywną rolę ówczesnego naczelnika państwa w destabilizowaniu systemu demokratycznego (sam w ciągu 2,5 roku kierował dwoma ministerstwami w sześciu rządach, kilka z nich pośrednio obalał Marszałek). Z Piłsudskim spotykał się dosyć regularnie jako minister spraw zagranicznych. Według relacji świadków duża część tych spotkań kończyła się sporami wynikającymi z rozbieżnych koncepcji prowadzenia polityki – naczelnik państwa był nieuleczalnym aktywistą, wierzącym w legalizację dyplomatyczną post factum, Narutowicz był zaś zwolennikiem negocjacji i klasycznej szkoły dyplomacji. Piłsudski darzył jednak Narutowicza szacunkiem jako fachowca, zdaje się, że nawet nieco go kokietował, zdawał sobie bowiem sprawę ze słabości swojego zaplecza nieposiadającego specjalistów od gospodarki mogących konkurować z endeckimi. Niechętni twierdzą, że nie bez znaczenia były litewskie korzenie obu panów. Piłsudski w swoich wspomnieniach pisał: „Rodzina Narutowiczów pochodzi z tych samych stron co moja – ze Żmudzi – i należy do tej samej ziemiańskiej szlacheckiej sfery, w której specjalnie w tym zakątku dawnej Polski wszyscy o wszystkich wzajemnie jeśli nie wszystko to zawsze coś niecoś wiedzą”. Narutowicz jednak trzymał się swojej pozycji niezależnego i fachowego ministra. W rozmowie ze Stanisławem Thuguttem określił siebie jako „radykalnego demokratę, któremu żadne z istniejących stronnictw działających nie odpowiada”.

Polska wybiera pierwszego prezydenta

Wybory parlamentarne w 1922 roku nie dały zdecydowanego zwycięstwa żadnemu z kształtujących się bloków politycznych. Na 444 sejmowe mandaty 163 objęli posłowie Chjeny, 70 posłowie ciążącego ku prawicy PSL-Piast Wincentego Witosa, 49 lewicującego PSL-Wyzwolenie, 41 PPS-u, 18 Narodowej Partii Robotniczej (chadecji), 85 posłów reprezentowało mniejszości narodowe, 2 – komunistów. W 111-mandatowym senacie znalazło się 48 senatorów Chjeny, 17 PSL-Piast, 8 PSL-Wyzwolenie, 7 PPS-u, 3 NPR-u, 27 Bloku Mniejszości Narodowych. Zgodnie z Konstytucją marcową to byli elektorzy, którzy mieli dokonać wyboru pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej.

Kandydatem prawicy był Maurycy Zamoyski – obdarzony wielkimi zdolnościami i zaletami, zasłużony pracą w Narodowym Komitecie Polskim poseł w Paryżu. Jego kandydatura, niestety, ograniczała zdolność koalicyjną Chjeny – nawet Witos nie mógł namówić swoich bogatych chłopów do głosowania na latyfundystę, a warto wspomnieć, że reforma rolna była wtedy tematem bardzo aktualnym. Kandydatem popartym przez lewicę bez wahania byłby Józef Piłsudski, o ile zgodziłby się kandydować. Ale zarówno Komendant, jak i jego współpracownicy byli wyjątkowo oszczędni w wypowiedziach na ten temat. Wygłoszone przez naczelnika państwa na inaugurację sejmu 28 listopada przemówienie, po którym spodziewano się deklaracji w sprawie kandydowania, nie spełniło nadziei. Marszałek, jak to potem praktykował przez kilka lat, wytknął swoim przeciwnikom ich słabości, wezwał do pracy na rzecz państwa i wyszedł, pozostawiając posłom czas na własne domysły.

Pierwsze decyzje parlamentu wskazały na dominację prawicy. W wyniku porozumienia Chjeny z Piastem marszałkiem sejmu został ludowiec Maciej Rataj, a senatu – endek Wojciech Trąmpczyński.

Decyzją marszałka Rataja posiedzenie, na którym zamierzano wybrać prezydenta, zostało wyznaczone na 9 grudnia. Okres poprzedzający posiedzenie to nieustające konsultacje polityczne. 2 grudnia Thugutt próbował uzyskać od Piłsudskiego zgodę na kandydowanie, wskazując na koalicję centrum i mniejszości narodowych, która go poprze. Wyszedł z Belwederu z informacją, że Marszałek jeszcze się zastanawia. 4 grudnia, na zamkniętym spotkaniu z przedstawicielami potencjalnie wspierających go stronnictw, Komendant poinformował o swoim désintéressement funkcją prezydenta. Nie wskazywał kandydata, wspominając jedynie o Witosie, Wojciechowskim i Rataju jako o możliwych kandydatach.

Sejmowe centrum i lewica znalazły się w niebywale trudnej sytuacji. Jedyną kandydaturą, która mogła połączyć frakcje od PPS-u po PSL-Piast, był Piłsudski. Być może mógłby takim kandydatem być ktoś jednoznacznie wskazany przez naczelnika. Niestety, tak się nie stało.

Trwające całą dobę negocjacje nie dały efektu, przeciw Zamoyskiemu stanęło w szranki czterech kandydatów: Stanisław Wojciechowski, zgłoszony przez PSL-Piast, Ignacy Daszyński z PPS-u, Jan Niecisław Baudouin de Courtenay zgłoszony przez Blok Mniejszości Narodowych oraz najbardziej niespodziewany Gabriel Narutowicz zgłoszony przez PSL-Wyzwolenie.

Narutowicz był zaskoczony wysunięciem jego kandydatury. Odmówił Thuguttowi i pojechał do Belwederu spytać o opinię Piłsudskiego. Ten jednoznacznie odradził mu kandydowanie, wskazując na Wojciechowskiego. Rozmawiali jeszcze co najmniej dwukrotnie, w każdej z tych rozmów Marszałek starał się odwieść Narutowicza od kandydowania, tłumacząc, że szkoda jego umiejętności na zajmowanie się sporami wewnętrznymi, na co będzie skazany w przypadku wyboru. Z drugiej strony naciskał na niego Thugutt. Wobec jego argumentów Narutowicz wreszcie skapitulował.

Wybory miały pięć tur, ponieważ Zamoyski – zdecydowanie najsilniejszy – nie mógł pokonać progu wymaganej większości. W pierwszej turze Narutowicz był przedostatni, wyprzedził jedynie Daszyńskiego, uzyskując 62 głosy. Najpierw odpadł Daszyński, potem Baudouin de Courtenay – ich głosy wzmocniły Narutowicza, Zamoyski uzyskał raptem 6 głosów ponad swoje 222 z pierwszej tury. W czwartej turze Narutowicz wyprzedził Wojciechowskiego w stosunku 171–145. W piątej turze pozostało więc dwóch kandydatów. Zamoyski zebrał 227 głosów (o 5 głosów więcej niż w pierwszej turze), a Narutowicz – 289 (o 227 więcej niż w pierwszej turze). Pierwszy prezydent został wybrany w zaskakującym i pełnym zwrotów politycznych wyścigu. Był nim człowiek ze wszech miar predestynowany do pełnienia tej funkcji, człowiek, którego słabością okazało się to, co do tej pory uznawano za jego największą zaletę – niezdolność do partyjniactwa i brak własnego zaplecza politycznego.

Zbrodnia z krzyżem na piersi

Endecja nie przyjęła do wiadomości wyboru Narutowicza. Wodzowie prawicy nie potrafili zrozumieć, jak można było przegrać te wybory. Z właściwą sobie logiką endecka ulica nie przypisywała porażki mierności swoich liderów, którzy nie potrafili zbudować koalicji wokół bardzo dobrego kandydata, jakim był Zamoyski, lecz szukała jej przyczyn w „żydo-masońsko-bolszewickich spiskach”. Już w momencie, kiedy przedstawiciele rządu i sejmu jechali do gmachu MSZ, by przekazać oficjalnie informację o wyborze i złożyć gratulacje prezydentowi, pod sejmem zebrał się tłum niezadowolonych i pierwszy raz padły okrzyki: „Precz z Narutowiczem!”, a w stronę co bardziej rozpoznawalnych posłów lewicy poleciały pierwsze kamienie. Znamienne, że tłum ten przeniósł się potem pod ambasadę Włoch, by wiwatować na cześć Mussoliniego i faszyzmu.

Do pierwszego ataku na Narutowicza doszło już o dwudziestej drugiej w dniu wyboru. Grupa bojówkarzy endeckich rozpoznała MSZ-etowski samochód na Nowym Świecie i uzbrojona w kije tłukła nimi w szyby wozu. Trzeba było uciekać przed histerycznym motłochem. Endecka prasa opisała następnego dnia to zajście jako bohaterską walkę młodych o narodowy charakter państwa. Informowano, że Narutowicz nie zna języka polskiego, a karierę zawdzięcza Piłsudskiemu, którego jest krewnym (z dużym wysiłkiem daje się znaleźć jakieś powinowactwo), podejrzana była jego zamożność i domniemane powiązania ze światową finansjerą (wiadomo jakiej narodowości). W pochodach i marszach endeccy przywódcy mówili – jak Józef Haller – o „sponiewieraniu Polski”, poseł Konrad Ilski wzywał do zablokowania ulic, by nie dopuścić do zaprzysiężenia. Wobec tej akcji marszałek Rataj zdecydował o wyznaczeniu daty zaprzysiężenia na 11 grudnia. Od antypaństwowych w gruncie rzeczy wystąpień odcinała się publicznie grupa światłych liderów prawicy: Sapieha, Paderewski, Grabski nawoływali do uspokojenia nastrojów. Zdzisław Lubomirski interweniował bezpośrednio u szefa frakcji parlamentarnej Chjeny – Stanisława Głąbińskiego. Konkurent w walce o prezydenturę – Maurycy Zamoyski – pisał w depeszy do Narutowicza: „Uznaję z szacunkiem wolę narodu i ubolewam nad zacietrzewieniem, które sprawia, iż pełni Pan swe nowe obowiązki w trudzie, goryczy i niebezpieczeństwie. Zwróciłem się do mego stronnictwa, aby nie łączyło mego nazwiska i mego dobrego imienia obywatela z motłochem, obrzucającym Szanownego Pana kamieniami”.

Ale endecka masa osiągnęła już stan krytyczny. Chjena zapowiada bojkot zaprzysiężenia, a jej heroldowie piszą w oświadczeniu frakcji o ciężkiej zniewadze dla narodu polskiego, jaką jest wybór prezydenta „głosami obcych narodowości”. Zapowiadają także stanowczą walkę o narodowy charakter państwa.

Narutowicz nie należał do ludzi cofających się w obliczu przeszkód. Wydaje się, że właśnie warszawska ulica i wrzaski endeckich paranoików spowodowały, że stał się bardziej przekonany do swojej osoby jako prezydenta niż kiedykolwiek wcześniej. Ulica – podgrzewana publicystyką prawicowych gazet – wrzała. Z powagi sytuacji zdawało sobie sprawę chyba tylko dwóch polityków. Jednym z nich był marszałek Rataj, który bezskutecznie interweniował u premiera i ministra spraw wewnętrznych o podjęcie zdecydowanych kroków w celu przywrócenia porządku na ulicach, drugim naczelnik państwa, za pośrednictwem żony proponujący Narutowiczowi gościnę w Belwederze, skłaniający się także do pomysłu pełnienia swojej funkcji przez kilka jeszcze miesięcy, do uspokojenia sytuacji. Rząd, którego Narutowicz był przecież członkiem, wykonywał niebywałe uniki, ministra spraw wewnętrznych Antoniego Kamieńskiego nie można było znaleźć, premier Julian Nowak w odpowiedzi na wezwania do działania bagatelizował rozruchy.

W dniu zaprzysiężenia bojówkarze zbudowali na Alejach Ujazdowskich barykadę mającą uniemożliwić prezydentowi elektowi dotarcie na zaprzysiężenie. Zatrzymywano parlamentarzystów lewicy – w bramie na placu Trzech Krzyży uwięziono na krótko dziewięćdziesięcioletniego senatora Bolesława Limanowskiego, legendę walki niepodległościowej, kilku posłów pobito. Policja nie przeszkadzała tłuszczy w rozprawianiu się z nielubianymi politykami. To z pewnością dało im poczucie bezkarności w dalszych działaniach.

Narutowicz odrzucił nalegania Stanisława Cara o zwrócenie się do policji o obstawę. Przed dwunastą okazało się, że mający towarzyszyć Narutowiczowi premier Nowak ma inne pilne sprawy. Obecny na miejscu minister sprawiedliwości Wacław Makowski zdiagnozował sytuację dobitnie: „Tchórz!”.

Z Narutowiczem do powozu, w miejsce premiera, wsiadł dyrektor Protokołu Dyplomatycznego MSZ Stefan Przeździecki. W alei Róż kawalkada prezydencka została obrzucona kamieniami i kawałkami lodu. Osłaniający prezydenta Przeździecki miał rozciętą głowę. Do sejmu jechali przy akompaniamencie wrzasków i ataków bojówkarzy. Marzenia endeków się jednak nie spełniły – Gabriel Narutowicz dotarł do sejmu, przyjął wybór i został zaprzysiężony na pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej.

Zaprzysiężenie nie zakończyło rozruchów tego dnia. Z Woli ruszył pochód zmobilizowanych przez PPS robotników. Dzień upłynął na starciach. Wygonieni przez socjalistyczne bojówki endecy dali jeszcze upust swoim frustracjom, demolując siedzibę Żydowskiego Towarzystwa Kulturalnego.

Na wieczornym posiedzeniu Rady Ministrów, zwołanym przez Piłsudskiego w Belwederze, Komendant zażądał dla siebie pełnomocnictw. Mówił, że nie może przekazać urzędu, gdy „na ulicach szaleją bandy gówniarzy”. Rataj przekonywał, że to jeszcze bardziej skomplikuje sytuację i podgrzeje emocje. Spotkanie zakończyło się bez konkluzji. W powietrzu wisiała wojna domowa wszystkich ze wszystkimi: lewica wzywała do strajku warszawskich robotników, endecja organizowała strajk dzieci szkolnych. Oba stronnictwa ludowe postawiły endecji ultimatum – oczekiwały uspokojenia ekscesów w ciągu dwudziestu czterech godzin, a jeśli to by się nie stało, miały zorganizować marsz chłopów na Warszawę. Thugutt musiał rzucić na szalę cały swój autorytet, by powstrzymać kilkuset zwolenników PSL-Wyzwolenie gotowych do walki z endekami. Spowodowało to otrzeźwienie części przywódców prawicy. Premier Nowak ugiął się pod presją opinii publicznej, zdymisjonował ministra spraw wewnętrznych, zawiesił szefa warszawskiej policji, zwolnił wielu funkcjonariuszy MSW i policji wykazujących nadmierną pobłażliwość dla rozruchów. Nowy minister – Ludwik Darowski – wydał zaś rozporządzenie, w którym zapowiedział użycie broni wobec bojówkarzy. Do miasta wkroczyły oddziały wojskowe i objęły kontrolę nad jego kluczowymi punktami.

Prezydent zdołał przejąć urząd od naczelnika państwa, udzielić jednego wywiadu, nawiązać kontakty z poważniejszymi przedstawicielami prawicy, próbując uspokajać scenę polityczną. Do właściwej swej pracy nie przystąpił, gdyż po wizycie u kardynała Aleksandra Kakowskiego zdecydował się odwiedzić Zachętę, gdzie oczekiwał na niego niespełniony malarz, fanatyczny wyznawca idei Dmowskiego z rewolwerem w spoconej dłoni – Eligiusz Niewiadomski. Wymierzona mu kara śmierci wydaje się niewielka wobec grozy popełnionego przez niego czynu.

„[…] Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni. / Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie, / Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni, / Chodźcie, głupcy, do okien – i patrzcie! i patrzcie! […]”

Julian Tuwim „Pogrzeb prezydenta Narutowicza”

A potem był maj

Bardziej lub mniej zasadnie Polacy chlubili się brakiem tradycji królobójstwa. Na pewno sprzyjała temu demokratyczna, elekcyjna forma wyboru władców, gdzie eliminacja królów i następców tronu nie była tak kusząca, jak w monarchiach dziedzicznych.

Trudno obronić tezę części endeków starających się zrzucić z siebie odpowiedzialność za zbrodnię, że był to czyn osamotnionego szaleńca. Ten osamotniony szaleniec z całą pewnością był poddany ożywczej dla chorych zamiarów presji barykad na Alejach Ujazdowskich, słyszał okrzyki złorzeczące Narutowiczowi, może nawet był jednym z tych, którzy dzwonili do MSZ-etu, by udawanym „żydłaczeniem” życzyć rychłej śmierci. Zabójstwo było polityczne i odpowiedzialność za nie spoczywa na partii nienawiści skupionej wokół ludzi nazywających siebie Narodową Demokracją. Od tej odpowiedzialności zresztą część prawicy nie uciekała, robiąc z Niewiadomskiego męczennika i bohatera. Zabity był pierwszym prezydentem odrodzonej Rzeczpospolitej, a jego zabójstwo oznaką kolosalnej tego państwa słabości – państwa dumnego przecież z niepodległości, posiadającego bardzo nowoczesną konstytucję.

Wypadki grudniowe związane z wyborem, zaprzysiężeniem i śmiercią prezydenta Narutowicza wstrząsnęły wszystkimi bez wyjątku. Zdekomponowały obóz endecji, od którego odwrócili się co światlejsi lub po prostu przyzwoitsi liderzy prawicy. Zamoyski po śmierci Narutowicza odmówił kandydowania na prezydenta. Władzę w endecji przejmowali ci, którzy byli prowodyrami wydarzeń grudniowych, ludzie o zapatrywaniach antydemokratycznych, zafascynowani faszyzmem.

W łonie lewicy także nastąpiły tendencje radykalizujące. Liberalna demokracja stworzona przez Konstytucję marcową nie tylko okazała się zbyt słaba do utrzymania samej siebie i stworzonego przez siebie systemu, przede wszystkim nie potrafiła obronić pierwszego obywatela Rzeczpospolitej.

Wydaje się także, że zabójstwo Narutowicza spowodowało ostateczne odejście Józefa Piłsudskiego od wspierania demokratycznego państwa. W Komendancie zniechęcenie narastało od lat – im dłużej pełnił funkcję naczelnika państwa, tym gorzej traktował parlament i rządy, tym gorzej się o nich wypowiadał. Nie rozumiał wielogodzinnych sporów partyjnych w czasie, gdy musiał bronić kraju przed nawałą bolszewicką. Nie rozumiał wszechobecnej korupcji w biednym i budującym się państwie. Przestawał wierzyć w demokrację jako system zapewniający Polsce spokój i niepodległość. Mord na prezydencie Narutowiczu, według relacji świadków, wstrząsnął nim do głębi i odebrał mu resztki wiary w możliwość dalszego funkcjonowania systemu konstytucyjnego bez szkody dla państwowości. Zmienił się, wycofywał powoli do Sulejówka, by wrócić do Warszawy na czele wojska i zakończyć demokratyczny epizod w historii Drugiej Rzeczpospolitej. Szukając pierwszego wystrzału zamachu majowego, można zaryzykować tezę, że padł on 16 grudnia 1922 roku w Zachęcie.

Wolność w czasach uczuć. Polskie myślenie liberalne w międzywojniu :)

Tęsknota za dwudziestoleciem międzywojennym nie może być wyłącznie przejawem bezrefleksyjnego sentymentu do wielkiego narodowego zwycięstwa, idealizacją czegoś, co dopiero zaczęto budować, nie może opierać się wyłącznie na smutku po bezpowrotnie utraconych źródłach, nie powinna sprowadzać się jedynie do dojmującego wspomnienia o czasach ciekawych, burzliwych i emocjonujących. Za tym sentymentem powinno iść przypomnienie, że okres międzywojnia – w każdym razie do zamachu majowego – był w Polsce także czasem wolności. Ale czy był też czasem liberałów?

Wolne państwo

Przede wszystkim był to czas kształtowania się wolnego państwa polskiego. Rok 1918 z wszystkimi kolejnymi wydarzeniami, które niepodległej Polsce pozwoliły odrodzić się po 123 latach niewoli, należy traktować jako triumf marzenia o wolności.

Rok 1918 dał Polakom i nowej Polsce nadzieję na wkomponowanie się w powojenny ład europejski i światowy. Wolne państwo stało się jednak również zobowiązaniem, przed którym stanęły w szczególności elity polityczne, niby już w pewnym stopniu ukształtowane na przełomie XIX i XX wieku, ale jednak zupełnie nieprzystosowane do warunków pełnej odpowiedzialności za wielomilionowy konglomerat. Czy wśród tych środowisk dostrzegamy też przynajmniej raczkujący liberalizm?

Liberałowie Dmowskiego i liberałowie Piłsudskiego

W nowych warunkach politycznych niepodległej Rzeczpospolitej już w 1918 roku rozpoczął się proces formowania sceny politycznej nowego państwa. Większość stronnictw politycznych miała już swoją historię, napisaną działaniami społecznymi i niepodległościowymi podejmowanymi jeszcze w okresie zaborów, część z nich stanowiła następczynie czy kontynuatorki legalnych bądź nielegalnych organizacji podziemnych, niektóre uległy przeorganizowaniu i przeformułowaniu. Józef Piłsudski, Roman Dmowski, Wojciech Korfanty, Ignacy Daszyński, Wincenty Witos czy Stanisław Wojciechowski w okresie zaborów byli związani z aktywnymi od lat na forum społecznym, politycznym i międzynarodowym środowiskami socjalistycznymi, narodowymi, ludowymi bądź też chadeckimi. I tak w pierwszym polskim sejmie wybranym w demokratycznych, pięcioprzymiotnikowych wyborach największymi klubami były: Chrześcijański Związek Jedności Narodowej (potocznie zwany Chjeną, ugrupowanie o charakterze narodowo-katolickim, w którym zasiadali również konserwatyści i chadecy), Polskie Stronnictwo Ludowe „Piast” (partia ludowa o charakterze chadeckim), Polskie Stronnictwo Ludowe „Wyzwolenie” (lewicowa partia chłopska), Polska Partia Socjalistyczna (lewicowa, masowa partia robotnicza). Wśród ugrupowań zasiadających w sejmie pierwszej kadencji – podobnie zresztą jak w kolejnych sejmach międzywojnia – nie było partii liberalnej, nawet raczkującej czy namiastkowej, stąd często stawiany wniosek, że w Polsce doby dwudziestolecia międzywojennego nie było liberalizmu lub że nie było liberałów.

Słabość liberalizmu politycznego nieposiadającego swego zaplecza w parlamencie była faktem niewątpliwym i bezdyskusyjnym. Z tego właśnie powodu ludzi o przekonaniach liberalnych znaleźć można było w różnych ugrupowaniach politycznych tego okresu. Jeśli chodzi o posłów odwołujących się do poglądów liberalizmu ekonomicznego, to największą ich liczbę można było znaleźć w ławach endeckich. W młodości z ideami liberalnymi sympatyzował chociażby późniejszy dwukrotny premier Władysław Grabski, autor reformy monetarnej. Do działaczy endecji mocno zaangażowanych w sprawy ekonomiczne i zarazem o silnym wolnorynkowym podejściu należeli: Edward Taylor, twórca tzw. poznańskiej szkoły ekonomii i współzałożyciel Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, oraz Roman Rybarski, zwolennik państwa liberalnego z niewielkimi jego korekturami, współautor reformy skarbowej Grabskiego, pracujący kolejno na Uniwersytecie Jagiellońskim, Politechnice Warszawskiej i Uniwersytecie Warszawskim. Z endekami sympatyzował również Adam Heydel, profesor ekonomii Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Akademii Umiejętności, jeden z wybitniejszych działaczy krakowskiej szkoły ekonomii, rozstrzelany w zbiorowej egzekucji w obozie koncentracyjnym Auschwitz w 1941 roku. Endecja mieniąca się formacją ogólnonarodową z konieczności przyciągała przedstawicieli różnorodnych nurtów myślenia o państwie – paradoksalnie obok nacjonalistycznych etatystów można było dostrzec narodowo zorientowanych leseferystów.

Znajdujemy jednakże liberałów również w innych środowiskach politycznych. W szczególności można tutaj wskazać środowiska piłsudczykowskie, czyli m.in. stworzony po zamachu majowym Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, który z założenia nie miał być ugrupowaniem politycznym, tylko ogólnonarodowym forum wspierającym sanację. Toteż do BBWR-u należeli zarówno socjaliści, chrześcijańscy ludowcy, jak i właśnie liberałowie. Więzią konstytuującą tak zróżnicowane środowisko było uznawanie autorytetu marszałka Józefa Piłsudskiego i chęć zapewnienia poparcia obozowi sanacji, dla niektórych istotną rolę odgrywały zapewne czynniki z pogranicza koniunkturalizmu, dla innych – wiara w moralną odnowę i uwolnienie państwa z wszechwładzy „politycznej hucpy”. Niewątpliwie najbardziej znanym i zasłużonym myślicielem liberalnym związanym z posanacyjnym obozem władzy był Adam Krzyżanowski, poseł na sejm drugiej i trzeciej kadencji, z przekonania libertarianin, profesor i prorektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, po II wojnie światowej poseł sejmu ustawodawczego z ramienia Stronnictwa Demokratycznego. Pewne elementy myślenia liberalnego znaleźć można także u Eugeniusza Kwiatkowskiego, Kazimierza Bartla czy Gabriela Czechowicza, jednak daleko im do liberalnych przekonań Krzyżanowskiego. Do liberalizmu przyznawał się także Leon Kozłowski, premier w epoce sanacyjnej, profesor archeologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, w młodości działacz Związku Młodzieży Postępowej, później jeden z twórców „miejsca odosobnienia” w Berezie Kartuskiej, do którego trafiali więźniowie polityczni z działaczami komunistycznymi i ukraińskimi nacjonalistami na czele.

Jak widać, liberałowie polityczni funkcjonowali w Drugiej Rzeczpospolitej w strukturach władzy. Choć nigdy nie tworzyli partii politycznej, stronnictwa ani klubu parlamentarnego, to jednak niejednokrotnie kierowali ministerstwami gospodarczymi, współtworzyli ustawodawstwo regulujące funkcjonowanie gospodarki państwowej i relacje między państwem a gospodarką i przedsiębiorcami. Działalność polityczną podejmowali głównie w środowisku endeckim oraz piłsudczykowskim, czyli w ramach dwóch największych bloków politycznych tamtego okresu, co – ze względu na brak odrębnych struktur liberalnych – właściwie w ogóle nie powinno nas dziwić.

Liberalne rozproszenie

Jak to się działo, że pod względem politycznym liberałowie międzywojenni nie potrafili bądź nie chcieli stworzyć instytucjonalnej struktury, która zrzeszałaby wyłącznie ludzi o chociażby wolnorynkowych czy też w szerokim rozumieniu liberalnych przekonaniach? Ryszard Skoczyński wymienia kilkanaście przyczyn, z których powodu po odzyskaniu przez Polskę niepodległości nie wykrystalizował się spójny liberalny nurt polityczny. Należą do nich m.in.: słabość polskiej reformacji i silne wpływy kontrreformacji, słabość polskiego oświecenia w porównaniu z dynamicznym oświeceniem zachodnioeuropejskim, kolektywistyczne i anarchistyczne skłonności polskiej szlachty, brak silnej warstwy mieszczańskiej, trwałość i siła oddziaływania tradycji katolickich, wzrost roli Kościoła katolickiego w okresie zaborów, antyliberalne tendencje polskich tradycji romantycznych, radykalnie antyliberalna polityka trzech zaborców itd.. Jeśli dodać do tego jeszcze reformatorsko-ustrojowy charakter liberalizmów XIX i początków XX wieku, wówczas zrozumiałe wydaje się to, że łatwiej było pojawić się środowiskom liberalnym w państwach niepodległych, w których podejmowano debatę o ustroju, niż w społeczeństwach, w których nie forma ustroju, lecz sama kwestia odzyskania niepodległości była celem i zadaniem.

Zarówno endecja, jak i środowiska piłsudczykowskie stanowiły pod względem poparcia społecznego najbardziej masowe ruchy polskiego międzywojnia. Skupiały zarówno warstwy inteligenckie, ludzi wykształconych, jak i niewykształconą ludność wiejską i robotniczą. Dziś pewnie można by je określić mianem catch-all parties. Z perspektywy liberałów międzywojennych miało to oczywiście swoje dobre i złe strony. Dobrą stroną takiej formuły funkcjonowania liberalizmu w międzywojniu była możliwość wywierania wpływu na politykę różnych ugrupowań partyjnych oraz samodzielne podejmowanie decyzji po uzyskaniu wysokich stanowisk państwowych. Z drugiej jednak strony brak liberalnej partii politycznej uniemożliwiał prezentowanie społeczeństwu koherentnego liberalnego programu politycznego, gospodarczego i społecznego, skłaniał do uzupełniania elementami liberalnymi działań podejmowanych w duchu zupełnie odmiennych doktryn politycznych czy ideologii.

Również Roman Wapiński dostrzegał obecność liberałów w szczególności w środowiskach endeckich – wskazuje tym samym, że „pozostali zwolennicy idei liberalnych działali raczej w rozproszeniu. Spotykamy ich wśród współpracowników tych czasopism, które jeżeli nie bez zastrzeżeń, to przynajmniej w znaczącym stopniu stwarzały możliwość propagowania wartości liberalnych w efemerycznych ugrupowaniach politycznych i w kręgach przywódczych niektórych liczących się w życiu politycznym ugrupowań. Nie dysponowali oni jednak szansami rzeczywistego upowszechnienia tych wartości”. A i rzeczywistość polityczno-społeczna Polski międzywojennej nie stwarzała przyjaznego środowiska dla liberalnej aksjologii, która mogłaby rozkwitać i przyciągać nowych jej sympatyków. Pierwszy okres w historii niepodległej Rzeczpospolitej obejmujący – jak zwykli mawiać piłsudczycy – „wszechwładzę partyjniactwa” (1918–1926) to czas wielkich sporów ustrojowych i walk o władzę między nacjonalistami i ich wizją państwa narodowego, aktywnie wchłaniającego mniejszości narodowe, a socjalistami wzywającymi do ponadnarodowej, ponadklasowej solidarności. Uczucia, jakimi kierowali się zarówno endecy, jak i socjaliści, nie pozostawiały miejsca na silną doktrynę umiarkowanego centrum politycznego, jakim potencjalnie mogliby być liberałowie. Polityka międzywojnia wymagała opowiedzenia się po jednej ze stron tego konfliktu: albo po stronie Polski Dmowskiego, albo po stronie Polski Piłsudskiego. „Liberalizm ciepłej wody w kranie” nie mógł zdać recepty, „liberalizm radykalnych uczuć” byłby czymś w polskich warunkach zupełnie nowym, obcym i zapewne budzącym nieufność.

Nie łatwiej było rozwinąć skrzydła liberałom po zamachu majowym. Polska w 1926 roku – na skutek zamachu majowego Józefa Piłsudskiego – odrzuciła kierunek demokratyczny i zwróciła się w kierunku reżimu autorytarnego, co ostatecznie przypieczętowane zostało przyjęciem w 1935 Konstytucji kwietniowej znoszącej system parlamentarno-gabinetowy, a wprowadzającej prezydencko-autorytarny. Rządy sanacji cechowały się druzgocącą krytyką tzw. partyjniactwa, przekonaniem o kryzysie demokratyzmu i o konieczności wprowadzenia rządów silnej ręki, dla których legitymacją będzie nie wyłącznie kartka wyborcza, ale przede wszystkim autorytet. Jeden z głównych ideologów sanacji, Adam Skwarczyński, podnosił kwestię konieczności stworzenia ogólnonarodowej i pozapartyjnej organizacji, która łączyłaby ludzi odmiennych ideologii i jednocześnie stanowiła zaplecze myślenia propaństwowego. Taki charakter miały zresztą zarówno Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, jak i Obóz Zjednoczenia Narodowego, choć ten drugi na pewno w mniejszym stopniu spełniał te kryteria niż BBWR. Nie dziwi więc, że także liberałowie gospodarczy mogli znaleźć dla siebie miejsce w takim ugrupowaniu. Na pewno zaś nie można było mówić tutaj o liberalizmie politycznym czy ustrojowym, gdyż sanacja była de facto zaprzeczeniem obu.

Liberalizm i libertarianizm w Krakowie

Najprężniejszym ośrodkiem myślenia liberalnego w Polsce międzywojennej była niewątpliwie krakowska szkoła ekonomii. Tworzyli ją naukowcy zorganizowani wokół działającego w latach 1921––1939 Towarzystwa Ekonomicznego. Prekursorami myśli liberalnej w Krakowie byli już w XIX wieku Julian Dunajewski i Włodzimierz Czerkawski, obaj bliscy ideowo klasycznemu liberalizmowi ekonomicznemu Adama Smitha. Ich kontynuatorami byli natomiast Adam Krzyżanowski i Adam Heydel – podobnie jak ich poprzednicy związani z klasyczno-liberalnym myśleniem o polityce i gospodarce, jak również bliższy tradycji socjalno-liberalnej Ferdynand Zweig. Do pozostających w kręgu krakowskiej szkoły ekonomii Krystyna Rogaczewska zalicza również: Janusza Libickiego, Edwarda Taylora, Romana Rybarskiego, Bernarda Friedigera oraz Tadeusza Bernadzikiewicza. Rogaczewska przekonuje, że „liberalizm szkoły krakowskiej ma charakter kompleksowy, gdyż nie opisuje jedynie zjawisk ekonomicznych”, a „jednym z podstawowych założeń jest przekonanie, że istnieją związki między ekonomią i polityką, ponieważ od sposobu zorganizowania władzy politycznej zależy, czy wartości liberalne mogą się urzeczywistnić”. Jak widać, niezależnie od słabości liberalizmu w sferze politycznej i partyjnej krakowska szkoła ekonomii i tak starała się stworzyć pełny i systemowy projekt liberalnego ustroju państwowego (państwo jednak należy tutaj rozumieć w sensie szerokim, również jako gospodarkę, społeczeństwo i kulturę, nie zaś tylko jako administrację rządową i terenową).

Szkoła krakowska przyjmowała wizję liberalizmu integralnego, albowiem zakładano – jak pisze Rogaczewska – że „liberalizm w gospodarce bez liberalizmu politycznego i kulturowego jest niemożliwy”. Liberalizm integralny w wydaniu myślicieli krakowskiej szkoły ekonomii musi być traktowany jako ideologia i światopogląd, nie wolno go nigdy ograniczać wyłącznie do wymiaru ekonomicznego. I tak Krzyżanowskiego interesowały również takie zagadnienia jak: system rolny i zrzeszenia rolnicze, polityka monetarna, socjalizm, wojna bałkańska przełomu 1912 i 1913 roku, polityka wojenna i socjologia wojny, struktura społeczeństwa polskiego po I wojnie światowej, zjawisko biedy, moralność jemu współczesna i etyka chrześcijańska. Heydel oprócz typowo ekonomicznych zagadnień, jak teoria dochodu społecznego, metodologia ekonomii czy zagadnienie produktywności, interesował się także wpływem kapitalizmu i socjalizmu na etykę. Zweiga interesowały warunki pracy robotników, wpływ systemu ekonomicznego i politycznego na życie codzienne ludzi, rozwój technologiczny, a także historia doktryn ekonomicznych. Podobnie wyglądało to w przypadku innych myślicieli związanych ze szkołą krakowską. Ich szerokie  zainteresowanie sprawami społecznymi i politycznymi dowodzi w sposób niezbity, że mieliśmy do czynienia z liberalizmem szeroko rozumianym i to z liberalizmem integralnym. Ciekawe, że w Polsce współczesnej wciąż nie ma wpływowego środowiska politycznego, które przyjmowałoby tak rozumiany liberalizm integralny, obejmujący zarówno kwestie ekonomiczne, jak i polityczne, społeczne oraz kulturowe.

Liberałowie krakowscy tak szeroko rozumiany liberalizm integralny określali – jak przypomina Rogaczewska – systemem najsprawniejszym, najefektywniejszym, najlepiej zaspokajającym potrzeby ludzi, a zarazem obarczonym najmniejszymi kosztami jego realizacji. Pomimo takiego podejścia do liberalizmu trudno przedstawicieli szkoły krakowskiej nazwać hurraoptymistami liberalnymi czy libertariańskimi, a w ich pismach nie znajdziemy buńczucznego idealizowania tej doktryny politycznej ani ślepoty na jej ewentualne błędy czy niekorzystne dla społeczeństwa skutki zastosowania w praktyce. W szczególności u młodszych ekonomistów krakowskich – kontynuatorów Dunajewskiego i Czerkawskiego – dostrzec można sporo ostrożności wobec liberalnych pomysłów i założeń oraz dużą dozę sceptycyzmu wobec wszelkich odgórnie ustalanych propozycji organizacji ładu politycznego, gospodarczego i społecznego. Wszyscy byli jednakowoż zwolennikami koncepcji ładu samorzutnego, w którego ramach człowiek to homo oeconomicus, samodzielnie podejmujący racjonalne decyzje, które przynoszą mu maksymalny zysk i minimalną stratę. Liberałowie krakowscy – niezależnie od konserwatywnych sympatii niektórych z nich – mocno podnosili założenie indywidualistyczne i zawsze jednostkę stawiali w centrum swoich rozważań. Także ten element sprawiał, że ów nurt był niezwykle wyjątkowy w całym konglomeracie etatystycznych i kolektywistycznych przekonań dużej części środowisk politycznych Drugiej Rzeczpospolitej. Wierzyli – niektórzy powiedzą, że w sposób naiwny – w harmonię, będącą efektem działania wolnych i racjonalnych jednostek, oraz nieuświadomioną mądrość wyłaniającego się z tak zorganizowanych relacji międzyludzkich ładu samorzutnego.

Warunkiem postępu jest spontaniczność. Planowanie burzy ludzką odwagę i przedsiębiorczość, uniemożliwia wprowadzenie mechanizmów samokorygujących, a ponadto zakłada nieomylność nielicznej grupy społecznej, czy też grup społecznych, które sprawują władzę i uczestniczą w procesie decyzyjnym. Troska o jednostkę zawsze wypływała z wszystkich pism przedstawicieli krakowskiej szkoły ekonomii. Ich zainteresowanie takimi sprawami jak chociażby edukacja, pokój na świecie i pacyfizm, współpraca międzynarodowa, ochrona środowiska w rzeczywistości sprowadzało się do refleksji nad najskuteczniejszym osiągnięciem przez jednostkę możliwie największego bogactwa, bo i bogactwo miało być celem dążeń jednostki w ich myśli politycznej, społecznej i gospodarczej. Jak mówi Rogaczewska, dla działaczy krakowskiej szkoły ekonomii liberalizm jest „systemem dochodzenia do bogactwa”. To spojrzenie w latach 20. dość często powracało, także w podejmowaniu przez czynniki polityczne decyzji dotyczących rozwiązań gospodarczych. Wapiński dostrzega, że właśnie „w latach dwudziestych zaznaczały one swą obecność dość wyraźnie, przynajmniej w poczynaniach kręgów opiniotwórczych i przywódczych”. Niepokojące zjawiska lat 30., a mianowicie zmniejszenie zaufania do demokracji i wielki kryzys gospodarczy z wszystkimi jego niebagatelnymi skutkami społecznymi i kulturowymi, także w Polsce doprowadziły do powszechnego wzrostu poparcia dla tendencji autorytarnych. Ów ciekawy projekt krakowski nie mógł rozkwitnąć.

Liberalizm kulturowy

W całym tym obrazie rozproszenia polskiego liberalizmu w dobie dwudziestolecia międzywojennego ważne miejsce zajmuje sfera literatury i kultury. Tutaj zaś na piedestale należy umieścić powstały w 1924 roku tygodnik literacko-społeczny pt. „Wiadomości Literackie”. Zdaniem Marka Czarneckiego „Wiadomości Literackie” były „pierwszym tak dużym periodykiem promującym liberalny światopogląd
w II Rzeczypospolitej, można je określić jako awangardę polskiego liberalizmu”. Redaktorem naczelnym pisma był Mieczysław Grydzewski, który wcześniej założył periodyk „Skamander”, a jego główne zaplecze intelektualne stanowili pisarze, poeci i literaturoznawcy przede wszystkim właśnie z kręgu skamandrytów: Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Kazimierz Wierzyński, Jan Lechoń, Jarosław Iwaszkiewicz, ale także: Jerzy Libert, Tadeusz Boy-Żeleński, Ksawery Pruszyński, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Stanisław Ossowski. To właśnie na łamach „Wiadomości Literackich” w 1933 roku swoim opowiadaniem „Ptaki” debiutował Bruno Schulz. Już sam skład publicystów i współpracowników tygodnika mówi wystarczająco dużo o całym tym środowisku, każe postrzegać je jako zróżnicowane i pluralistyczne, zasobne w indywidualności i kontrowersje, ale zarazem dość wpływowe i na pewno opiniotwórcze, w szczególności w kręgach tzw. inteligenckich.

Było to również środowisko, które wprost – podobnie zresztą jak krakowska szkoła ekonomii – deklarowało się jako liberalne. Tak w każdym razie zawsze mówił o sobie Grydzewski. Nie można jednak powiedzieć, że środowisko to zamykało się wyłącznie na autorów związanych z pismem wspólnymi przekonaniami, światopoglądem i pomysłami na państwo czy społeczeństwo. Wręcz przeciwnie, w „Wiadomościach Literackich” publikowali także ludzie związani z endecją, jak chociażby Jerzy Weyssenhoff czy Adolf Nowaczyński, sanacją: Julian Kaden-Bandrowski czy Melchior Wańkowicz, ale można było w nich znaleźć również teksty komunistów. Paweł Hulka-Laskowski tak komentował pluralizm pisma Grydzewskiego: „«Wiadomości Literackie» nie są pismem rewolucyjnym, ale nie zamykają ust rewolucjonistom, nie są konserwatywne, ale gdy inteligentny zachowawca ma coś do powiedzenia, gościnnie otwierają mu swoje łamy. Czy to źle, że w piśmie tym spotyka się dotychczas tylu różnych pisarzy, należących do zgoła odległych obozów, szkół, partii i mających tak różne poglądy? Gdyby «Wiadomości» były salonem, gospodarza tego salonu należałoby uważać za wyjątkowy talent organizacyjny i towarzyski, iż ludzi unikających się gdzie indziej potrafi łączyć, zespalać, zbliżać pod swoją strzechę”. Liberalizm praktyczny Grydzewskiego i jego „Wiadomości Literackich” to przede wszystkim otwartość na poglądy drugiego człowieka, wiara w rozmowę i konsens, a także odwaga w podejmowaniu tematów wzniosłych społecznie.

Linia programowa „Wiadomości Literackich” – mowa oczywiście o linii prezentowanej przez stałych współpracowników tygodnika – pozwala nam umieścić to środowisko w ramach liberalizmu antropologicznego, politycznego, społecznego i kulturowego. Na tematy gospodarcze wypowiadano się na łamach „Wiadomości” rzadziej. Z punktu widzenia liberalizmu antropologicznego mamy tutaj do czynienia z indywidualizmem, racjonalizmem i optymizmem antropologicznym. Jeśli chodzi o aspekt społeczny, to „Wiadomości” promowały tolerancję dla wszelkich odmienności, stawały na straży praw mniejszości narodowych i etnicznych, opowiadały się za emancypacją kobiet. Przyjęty pogląd indywidualistyczny nie miał nic wspólnego z atomizmem społecznym, albowiem pojawiały się także wątki solidarystyczne (można by więc mówić o pewnych elementach liberalizmu socjalnego). Na poziomie politycznym opowiadano się za demokracją parlamentarną z poszanowaniem praw – jak już wspominano – mniejszości narodowych i etnicznych. Większość publicystów stawała w obronie wolności i swobód obywatelskich i politycznych, co – w szczególności w czasach radykalizacji polityki sanacji w relacjach z opozycją – wymagało sporej odwagi. Liberalizm kulturowy przejawiał się nie tylko w stosunku do kwestii emancypacji kobiet, lecz także w pojawiających się wątkach proaborcyjnych i pacyfistycznych. Środowisko to opowiadało się także za państwem laickim, czyli za wyraźnym oddzieleniem Kościoła od sfery państwowej.

Jak widać, narzekanie na próżnię w myśleniu wolnościowym epoki dwudziestolecia międzywojennego to zwyczajny nonsens lub co najmniej uproszczenie. Także bowiem „Wiadomości Literackie” stanowią niezbity dowód, iż taki sposób myślenia – myślenia liberalnego – w ówczesnej Polsce występował i cieszył się pewnym poparciem, w szczególności w wykształconych grupach społecznych. Czym innym są przyczyny tego, że poglądy te nie cieszyły się zainteresowaniem większości społeczeństwa, a czym innym przyczyny zwracania się mas społecznych ku środowiskom endeckim, socjalistycznym czy piłsudczykowskim. Nie jest więc tak, że wolnościowo ukierunkowani obywatele nie mieli żadnej możliwości zaangażowania. Mogli – jak chociażby Tuwim – w swoim wierszu „Absztyfikanci grubej Berty” wyrażać swoje niezadowolenie postępującym etatyzmem, ograniczaniem swobód opozycji i mniejszości narodowych, a zarazem pokazywać odważną postawę liberalnego dystansu, sceptycyzmu i umiaru. W „Absztyfikantach…” Tuwim pisze:

„I wy, o których zapomniałem,
lub pominąłem was przez litość,
albo dlatego, że się bałem,
albo, że taka was obfitość,
i ty cenzorze, co za wiersz ten
zapewne skażesz mnie na ciupę,
I żem się stał świntuchów hersztem,
Całujcie mnie wszyscy w dupę!”.

Ironia i dystans towarzyszą tutaj przekonaniu, że wszelkie totalne projekty polityczne, wielkie systemy filozoficzne i religijne, apodyktyczne dowody pewnych siebie myślicieli – wszystkie one nie mają większego znaczenia, bo świat i tak jest dużo bardziej skomplikowany, i ujmowanie go w jakiekolwiek sztywne ramy jest zwyczajnie błędem i naiwnością. Liberalizm krytyczny i sceptyczny – to jest liberalizm międzywojnia.

„Całujcie mnie wszyscy w…”

Tuwim wzywa wszystkich tych, którzy są przekonani o własnej nieomylności, aby – za przeproszeniem – „pocałowali go w dupę”. Czy to jest deklaracja polskiego liberalizmu międzywojennego? Paradoksalnie tak chyba właśnie było. Liberałowie międzywojenni przyjęli postawę sceptyczną, także wobec własnych poglądów na państwo, społeczeństwo, gospodarkę i sferę kulturowo-obyczajową. Przyjęli dystans, albowiem widzieli, jak w przestrzeni publicznej ścierają się z sobą masowe ruchy tworzone przez nacjonalistów, socjalistów i piłsudczyków. Te kolektywistyczne wizje świata, w których centralnym punktem był naród, państwo, albo egalitarystycznie pojmowane społeczeństwo, nie mogły przekonać tych, dla których wolność, własność, indywidualizm i autonomia jednostki były podstawowymi wartościami. A ludzie o takich poglądach funkcjonowali w polskiej rzeczywistości społeczno-politycznej lat 1919–1939, niektórzy posiadali znaczne wpływy, jak na reprezentantów tak marginalnego środowiska jakim – obiektywnie rzecz ujmując – byli ówcześni liberałowie.

Liberalizm polityczny zatriumfował, kiedy wraz z uchwaleniem Konstytucji marcowej przyjęto rozwiązania ustrojowe zgodne z fundamentami zachodnioeuropejskich państw liberalno-demokratycznych. Klęską tej wizji liberalno-demokratycznego państwa był zamach majowy i Konstytucja kwietniowa, jednak liberałowie nadal współtworzyli rządy i zasiadali w kierownictwach partii opozycyjnych. Nie było co prawda miejsca na partię liberalną – możliwe że na taką partię było zwyczajnie za wcześnie – ale liberalni z przekonania politycy współuczestniczyli w zarządzaniu państwem. Oczywiście, przyłączając się do endecji czy organizacji piłsudczykowskich musieli, nolens volens, niejednokrotnie zawieszać swoje liberalne przekonania. Z jednej więc strony można by o nich mówić jako o oportunistach, z drugiej strony zaś jak o tych, którzy widzieli szansę realizacji przynajmniej niektórych swoich pomysłów w ramach któregoś z tych wielkich bloków. Niektórzy widzieliby w nich realistów politycznych, liberałów pragmatycznych, którzy – podobnie jak Tuwim – mówią „Całujcie mnie wszyscy w…” wielkim projektom i ideologiom, przedkładają nad nie rozwiązania realne i mieszczące się w zasięgu ich możliwości. Taki liberalizm może i nie napawa gorącymi uczuciami, jest jednak postawą, której nie sposób jednoznacznie potępić. Można by określić taki liberalizm mianem sytuacyjnego czy – jak już wcześniej pisałem – pragmatycznego.

Liberalizm ekonomiczny nie zatriumfował w dwudziestoleciu międzywojennym. Trzeba wręcz powiedzieć, że okres ten okazał się triumfem gospodarki interwencjonistycznej, etatyzmu i rozwiązań planistycznych. Odpowiedzią na wielki kryzys gospodarczy był rozrost państwa, który tak bardzo krytykowali liberałowie i libertarianie w Europie i na całym świecie. Takim zmysłem krytycznym wykazywali się również przedstawiciele krakowskiej szkoły ekonomii, nawiązującej do liberalizmu klasycznego, bliskiej dwudziestowiecznym rozwiązaniom libertariańskim. Uczeni z kręgu krakowskiego Towarzystwa Ekonomicznego zdawali się mówić „całujcie nas wszyscy w…” (mowa oczywiście o tych, którzy nie flirtowali z władzą) w szczególności wszystkim zwolennikom omnipotencji państwa, etatystom, „centralisto-planistom”, których w polskiej polityce było wtedy wielu. Taka odważna postawa sprzeciwu nieczęsto prowadziła do przeorientowania polityki gospodarczej państwa, ale zdarzały się także i takie przypadki. Krakowska szkoła ekonomiczna nie była w dwudziestoleciu międzywojennym dominującą szkołą myślenia o gospodarce, ale jej uczniowie pracowali w ministerstwach i brali udział w kreowaniu ładu gospodarczego w Polsce. I znowu brak triumfu, brak gorących uczuć…

Liberalizm kulturowo-obyczajowy nie zatriumfował, chociaż kręgi mieszczańsko-inteligenckie rzeczywiście stawały się coraz bardziej liberalne. „Wiadomości Literackie” nie były ani najbardziej poczytnym tygodnikiem, ani najbardziej wpływowym. Stały się jednak forum wymiany poglądów przedstawicieli myślenia wolnościowego, którzy niejednokrotnie do debaty zapraszali także przedstawicieli zupełnie innych środowisk i sposobów myślenia. „Wiadomości” zaczęły budować swoisty liberalny salon, przekonywać do siebie młodych i ambitnych odbiorców, uwrażliwiać ich na ważkie problemy społeczne, podnosić chociażby sprawę kobiet. Tuwimowskie przesłanie: „Całujcie mnie wszyscy w…” jest skierowane przede wszystkim do tych, którzy znalazłszy się w okowach anachronicznego myślenia, przekonują, że to oni są posiadaczami Prawdy. Tymczasem Tuwim – niczym liberalna ironistka Rorty’ego – obśmiewa ich, kpi z ich pewności siebie, sam z dystansem staje wobec własnych poglądów. Czy i tym razem należałoby wykluczyć triumf?

Ciężkie czasy uczuć

Międzywojnie okazało się dla myślenia liberalnego czasem niezwykle trudnym. Epoka uczuć i wielkich ideologicznych potyczek, epoka wewnętrznych wojen z morderstwem prezydenta Narutowicza i procesem brzeskim w tle, epoka ciężko wywalczonej wolności i plugawienia jej przez dawnych bojowników – takie było polskie międzywojnie. Zawieszona między I a II wojną światową Druga Rzeczpospolita z całym jej krajobrazem sporów i kłótni nie była jednak miejscem wyzbytym myślenia wolnościowego. Przez cały okres wolnej Polski nie ukształtowało się silne środowisko liberalne, które byłoby w stanie uzyskać legitymację społeczną i stać się reprezentacją polityczną popierających je grup społecznych. Liberałowie tego okresu pozostali liberałami rozproszonymi: niektórzy współpracowali z endecją czy piłsudczykami i piastowali wysokie funkcje państwowe, niektórzy w ramach krakowskiej szkoły ekonomii prowadzili badania naukowe i wpływali na politykę państwa z pozycji ekspertów, inni z kolei – zgrupowani wokół środowiska „Wiadomości Literackich” – upowszechniali liberalne wartości i dyskutowali najważniejsze problemy ówczesnego społeczeństwa polskiego.

Temu rozproszonemu liberalizmowi międzywojnia należy się jednak usprawiedliwienie. Wojciech Sadurski w jednym z esejów w zbiorze „Liberałów nikt nie kocha” pisał, że „jednym z nieszczęść, jakie na nas sprowadziły lata ideologicznej ortodoksji komunistycznej, był uwiąd normalnego życia umysłowego, spowodowany odizolowaniem od myśli politycznej rozwijającej się na Zachodzie. Z analogiczną sytuacją mieliśmy do czynienia, kiedy po I wojnie światowej i po 123 latach niewoli odrodziło się państwo polskie. Wojciech Roszkowski przypominał, że „w ciągu ponad stulecia niewoli i rozdarcia ziem polskich, które znalazły się w trzech odrębnych imperiach, żywioł polski nie miał warunków do rozwoju, jaki był udziałem większości narodów europejskich”. „Uwiąd normalnego życia umysłowego” i brak „warunków do rozwoju” spowodowane polityką zaborców wobec Polaków sprawiły, że nie ukształtował się silny nurt myślenia liberalnego. Nacjonalizm endeków oraz autorytaryzm i etatyzm piłsudczyków – choć funkcjonowały już w niepodległej Rzeczpospolitej – zdawały się nadal reakcją na niebezpieczeństwo zaborów. Przyszłość pokazała, że nie było to niebezpieczeństwo wyimaginowane. Liberalizm nie mógł być taką reakcją – musiał więc pozostać albo domeną mniejszości, albo nurtem rozproszonym.

Państwo i kościół – trudny, ale nieunikniony rozwód :)

Środowiska prawicowe lansują tezę, że stroną rzekomo słabszą, którą trzeba brać w obronę, jest kościół, atakujący zaś chcą naruszyć status quo, które przecież dobrze służy wszystkim. Jednak obecna sytuacja jest korzystna głównie dla kościoła. Daje to taki efekt, że pogląd kościoła niesłusznie ocenia się jako wyważony, zaś pogląd kompromisowy, dążący ku równowadze uznaje się za radykalny i skrajny.

http://www.flickr.com/photos/brainfg/168506259/sizes/m/in/photostream/
by filipe.garcia

Państwa liberalnej demokracji funkcjonują na kilku fundamentach aksjologicznych. Jednym z nich jest wyraźny rozdział kościołów od państwa przy jednoczesnym zachowaniu niezależności i autonomii obu instytucji. Taki kształt przybrała relacja państwo – kościoły na Zachodzie, taki również został zapisany w Konstytucji RP z 1997 roku jako akcie nadrzędnym nad wszystkimi pozostałymi aktami prawnymi.

W dyskursie publicznym istnieje rozpowszechniona opinia, iż w Polsce powstał kompromis aksjologiczny, który zadowala zdecydowaną większość stron sporów światopoglądowych, pomijając pewne – skrajne w mniemaniu środowisk opiniotwórczych – stanowiska i ich zwolenników. Żadna z liczących się sił politycznych po 1989 roku nie starała się poważnie podejść do tematu, z różnych zresztą przyczyn, nikt dotąd, nawet SLD, nie był zainteresowany podjęciem poważnej dyskusji o relacji państwo – kościół. Może się to zmienić na skutek niespodziewanego wyniku wyborczego Ruchu Palikota, który jest dowodem na to, że dla części społeczeństwa ten problem jest istotny. Tym bardziej, że rzekomy kompromis jest tak naprawdę pozorny – w rzeczywistości mamy do czynienia z dominacją jednej ze stron, co źle służy zarówno państwu, kościołowi, jak i społeczeństwu.

Po obaleniu komunizmu Polska zaczęła aspirować do stania się krajem podobnym do państw zachodnich, w których doktryna liberalizmu zwyciężyła już dawno. Na Zachodzie dyskusja od wielu dziesięcioleci nie sprowadza się do pytania: „czy liberalizm?”, ale pytania „jaki liberalizm?”.

Dług wdzięczności

Lata dziewięćdziesiąte to czas zmagania się partii prawicowych z lewicowymi, choć pewnie bardziej precyzyjnie należałoby powiedzieć: partii postsolidarnościowych z partiami postkomunistycznymi. Kościół katolicki – sojusznik ruchów wolnościowych w PRL-u – siłą rzeczy stał się sojusznikiem powstałej prawicy, będąc w opozycji do lewicy. Ścisłe powiązanie partii z Kościołem kłuło wielu ludzi w oczy, co zrozumiano w ciągu pierwszego dziesięciolecia suwerenności. Zastosowano więc bardziej zawoalowane związki z doktryną i hierarchią kościelną, a to przyniosło już określone i stałe rezultaty. Jednocześnie na lewicy nie powstała żadna licząca się siła polityczna, nie powiązana z SLD. To sprawiło, że walka o rząd dusz większości Polaków, a więc jednocześnie o poparcie w wyborach, była z góry dla lewicy skazana na porażkę – lewica postkomunistyczna była wciąż niewiarygodna, niekiedy antyklerykalna, ale w rzeczywistości nie zadzierała  z Kościołem. To umożliwiło jej rządzić w miarę spokojnie, ale jednocześnie spowodowało, że osoby ze światopoglądem liberalnym straciły zaufanie do lewicowej formacji, co też przełożyło się na spadek zainteresowania sprawami publicznymi tej części elektoratu.

Do tego wszystkiego dołączyć należy być może jeden z najważniejszych elementów – rolę Kościoła katolickiego w przemianach po Okrągłym Stole. Jak wiemy, strona kościelna  w 1989 roku była swoistym gwarantem szczerości intencji i dotrzymania podjętych przez władzę i opozycję porozumień. Stanowiła jedyny element rozgrywki, który cieszył się zaufaniem uczestników Okrągłego Stołu i całego społeczeństwa. Ta silna pozycja i wiarygodność Kościoła katolickiego była niezwykle przydatnym w transformacji ustrojowej kapitałem dzięki czemu udało mu się zachować a nawet poszerzyć zakres swojej władzy, tym łatwiej, że przez cały okres III Rzeczypospolitej rządzili właściwie uczestnicy Okrągłego Stołu funkcjonujący w sieci wzajemnych powiązań i układów. Duże znaczenie miał również pontyfikat Jana Pawła II, który podtrzymywał dążenia kościoła i zapobiegał rozkładowi polskiej wspólnoty wiernych.

Kościół wszechobecny

Ponad dwadzieścia lat nowego ustroju w Polsce to jednocześnie ciągłe pasmo sukcesów Kościoła katolickiego w zakresie poszerzania swojego dominium. Przez ten okres religia katolicka pojawiła się w szkołach jako nauczany przedmiot i to w wymiarze aż dwóch godzin tygodniowo przez dwanaście lat nauki; znalazła się także na świadectwie szkolnym, a katecheci zaczęto opłacać ze środków budżetu państwa. Zawarty konkordat umożliwił finansowanie kilku uczelni katolickich, dał również szereg rozległych ulg podatkowych dla Kościoła i jego podmiotów prawnych, znacznie wykraczających poza przywileje, jakimi cieszą się np. organizacje pożytku publicznego. System prawny jest przesycony wartościami chrześcijańskimi w ich katolickim ujęciu. Mimo utrzymywania Funduszu Kościelnego, komisja majątkowa zwracająca mienie kościelne działała świetnie przez dwadzieścia lat, dzięki czemu Kościół katolicki odzyskał więcej, niż mu odebrano bezprawnie w PRL-u. W dodatku bez właściwie jakiejkolwiek kontroli i możliwości odwołania się od decyzji komisji procedur, co urągało zasadom demokratycznego państwa prawa. Do tego dochodzi powtarzająca się spolegliwość władz samorządowych objawiająca się przekazywaniem kościołowi nieruchomości na cele pożyteczne społecznie (które nie zawsze do takich celów są używane później) za symboliczne kwoty czy odwoływaniem imprez, które są mu nie w smak. Przykłady można mnożyć – obowiązek przestrzegania wartości chrześcijańskich w programach telewizyjnych, rygorystyczne zasady uzyskiwania rozwodów, brak legalizacji związków homoseksualnych czy bardzo restrykcyjna ustawa antyaborcyjna – to jedne z wielu przykładów takiego stanu rzeczy. Za systemem prawnym idzie również praktyka – nieuregulowana, ale wszechobecna: organizowanie w szkole rekolekcji kosztem zwykłych lekcji, krzyż jako symbol religijny wieszany w miejscach publicznych: urzędach, szkołach, Sejmie, programy nauczania wychowania do życia w rodzinie i ich realizacja, czy pobieranie obowiązkowych opłat za rzekomo nieodpłatne („co łaska”) usługi kościelne (np. ślub, pogrzeb itp.) i wiele innych. Przychylna temu jest  duża część społeczeństwa – konserwatywna i filisterska, która wywiera silną presję na środowiska liberalne, lewicowe czy młodzieżowe.

Fałszywa równowaga

Ta rzeczywistość społeczna przekłada się również na dyskurs publiczny. To, co dominuje, uznawane jest za zwyczajne, więc normalne. Wszystko, co nie mieści się w tym zbiorze, określane jest jako skrajne, radykalne czy populistyczne. Układ, w którym Kościół katolicki otrzymywał od państwa coraz więcej władzy i majątków, doprowadził do tego, iż dyskusja jest bardzo utrudniona a jej przedmiot jest zazwyczaj tak umiejscowiony, że odpowiada poglądom strony kościelnej.

A zatem znajdujemy się w punkcie, gdzie jedna ze stron dialogu społecznego jest tak uprzywilejowana, że osiągnęła już niemal wszystko, czego żądała. Taki stan jest patologią – w demokratycznym państwie prawa żadna instytucja nie powinna posiadać nieuzasadnionych przywilejów. Postulaty, aby ograniczyć przywileje kościoła, nie mają zatem charakteru antyklerykalnego, ale służą próbom sanacji tej części stosunków wewnętrznych w państwie, doprowadzenia do sytuacji równowagi stosunku – państwo – kościół.

Wprowadzenie jasności i transparentności w kościele dla jego wiernych pozwoli na uniknięcie nieprawidłowości, a opodatkowanie go zapewni przejrzystość i oczyści atmosferę. Nie może tu być jednak mowy o jakichkolwiek działaniach wrogich Kościołowi katolickiemu, tylko o to, żeby kościół pełnił rolę istotnej i dużej organizacji pozarządowej, a nie super-organizacji, stojącej ponad prawem.

Środowiska prawicowe lansują tezę, że stroną rzekomo słabszą, którą trzeba brać w obronę, jest kościół, atakujący zaś chcą naruszyć status quo, które przecież dobrze służy wszystkim. Jednak obecna sytuacja jest korzystna głównie dla kościoła. Daje to taki efekt, że pogląd kościoła niesłusznie ocenia się jako wyważony, zaś pogląd kompromisowy, dążący ku równowadze uznaje się za radykalny i skrajny. Mimo że to po stronie kościelnej można znaleźć propozycje rozwiązań jeszcze intensywniej narzucających całemu społeczeństwu katolicki światopogląd, np. poprzez zmiany w prawie. A właśnie to jest radykalne, bowiem Polska jest demokracją liberalną, stojącą na straży praw i wolności mniejszości, a katolicy w Polsce to wciąż przeważająca grupa, ale stale malejąca, w wielu wypadkach niepodzielająca wielu elementów doktryny kościoła. Nie ma tu znaczenia, iż polskie społeczeństwo jest w większości katolickie. Jedynie 40 % spośród deklarujących się jako katolicy osób praktykuje, zaś kolejne pokolenia Polaków coraz bardziej hołdują świeckiemu trybowi życia.

Życie w liberalnym państwie demokratycznym zobowiązuje do tego by żaden człowiek, bez względu na płeć, rasę, wiarę, sprawność czy orientację seksualną nie był dyskryminowany, aby czuł się dobrze w miejscu, gdzie żyje. Życie w wolności i tolerancji ma prowadzić do szczęścia człowieka, takiego jakie sobie wybierze, a nie takiego, jakie narzuci mu władza. Czasy się zmieniają. Do głosu dochodzą kolejne pokolenia młodych, wykształconych obywateli, znających języki i czerpiących z kultury Zachodu. To pozwala optymistycznie oceniać szanse na stworzenie równowagi w relacjach państwo – kościół w przyszłości.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję