Cold War Liberals: Hans-Dietrich Genscher :)

„Drodzy Rodacy! Przybyliśmy tutaj do was, aby was poinformować, że w dniu dzisiejszym wasz wyjazd stał się możliwy“. Słowa te wygłosił Hans-Dietrich Genscher 30 września 1989 r. z balkonu ambasady RFN w czeskosłowackiej Pradze do kilku tysięcy uciekinierów z NRD, którzy przedarli się na eksterytorialny teren okalający jej budynek w nadziei dokładnie na to, że z pominięciem śmiertelnych pułapek ustawionych przez komunistyczny reżim Ericha Honeckera wzdłuż muru berlińskiego oraz granicy niemiecko-niemieckiej uda im się zbiec na Zachód, do życia w wolności, kapitalizmie i dobrobycie. 

Genscher wygłosił to słynne zdanie pełniąc funkcję ministra spraw zagranicznych i wicekanclerza RFN. Przeszły one do historii i dzisiaj stanowią w Niemczech jeden z symboli przezwyciężenia podziału kraju, zimnej wojny oraz otwarcia drogi do wolności – na równi z obaleniem muru w stolicy NRD oraz z postacią Lecha Wałęsy prowadzącego Polskę szlakiem ku wolności, którym mogły następnie podążyć wschodnie Niemcy.

Zanim Genscher stał się najdłużej urzędującym szefem (zachodnio-)niemieckiej dyplomacji i również najdłużej urzędującym wicekanclerzem RFN, zanim powstała doktryna genszeryzmu i wyzbyta ze zbędnych ceregieli, za to skuteczna do bólu „polityka książeczki czekowej”, musiał wyzwolić się z pułapek historii i wychowania. Genscher urodził się w 1927 r. w Reideburgu, a następnie wychowywał i uczęszczał do szkół w Halle. Gdy miał 10 lat stracił ojca i odtąd jego rodzina żyła w trudnych warunkach materialnych. Jego ojciec Kurt był co prawda prawnikiem, ale wywodził się z rodziny chłopskiej. W efekcie Genscher był jednym z dość nielicznych niemieckich liberałów, który znalazł drogę do tej tradycji politycznej, pomimo pochodzenia z jej zupełnie obcego środowiska społecznego, które w jego przypadku było stricte narodowo-konserwatywne i od 1930 r. niewątpliwie podatne na oddziaływanie nazizmu. 

Genscher osiągnął dorosłość wraz końcem II wojny światowej, lecz jako młodzieniec nie uniknął wojennego uwikłania. Od 1943 r. służył jako pomocnik przy Luftwaffe i w hufach pracy. W styczniu 1945, aby uniknąć wciągnięcia do Waffen-SS, dobrowolnie zgłosił się do Wehrmachtu i uczestniczył (w szeregach tzw. armii Wencka) w histerycznej obronie Berlina wiosną 1945, w efekcie czego trafił do brytyjskiej niewoli. Rok wcześniej został członkiem NSDAP, co według jego własnych wyjaśnień nastąpiło bez jego wiedzy wskutek zbiorowego wciągnięcia na listę partyjną członków hufców pracy. 

Po wojnie zdał uzupełniającą maturę oraz ukończył, w 1949 r., studia prawniczo-ekonomiczne na Uniwersytecie im. Marcina Lutra w Halle-Wittenberdze oraz uniwersytecie lipskim. Uporał się z tym pomimo niezwykle ciężkiego przejścia gruźlicy w latach 1946-47.

Genscher był do 1952 r. członkiem „liberalnej”, satelickiej partii LDP w powstającej NRD, współzakładał także struktury komsomolskiej organizacji FDJ w Lipsku. Pomimo to już z tego okresu znane są jego publiczne wypowiedzi krytykujące ustrój państwa. W końcu, latem 1952, Genscher zbiegł na Zachód i osiadł początkowo w Hamburgu, gdzie pracował jego referendarz sądowy i adwokat. 

Natychmiast po wyjeździe do RFN, Genscher związał się z FDP oraz jej młodzieżówką „Młodymi Demokratami”, którym szefował w Bremie. Jego partyjna kariera przebiegła ekspresowo: w 1956 r. został naukowym asystentem frakcji FDP w Bundestagu, w 1959 dyrektorem jej biura, w 1964 sekretarzem generalnym partii, a w 1965 r. posłem do Bundestagu (którym pozostanie nieprzerwanie do 1998 r.) z okręgu Wuppertal I. Wiceprzewodniczącym FDP został w 1968, a jej szefem w 1974 r.

Z osobą Genschera związane są oba rewolucyjne dla partii i ryzykowne zwroty polityczne w dziejach FDP. W 1969 r. – wraz z przewodniczącym Walterem Scheelem – był jednym z autorów zawarcia pierwszej koalicji „socjalliberalnej” (czyli SPD-FDP). Chadecja wielkiego Adenauera została wówczas po raz pierwszy po wojnie odsunięta od sterów rządowych w Bonn. Powstanie rządu Brandta-Scheela (w którym Genscher objął funkcję ministra spraw wewnętrznych) zmieniło oblicze Republiki, która odeszła od przestarzałych, konserwatywnych norm społecznych, stając się krajem nowoczesnym, progresywnym i liberalnym, bardziej zdemokratyzowanym i dynamicznym. Ta koalicja umożliwiła ponadto wiekopomną zmianę w polityce zagranicznej, nawiązanie roboczych relacji z NRD, traktaty z ZSRR i PRL, w tym także nawiązanie relacji dyplomatycznych z Warszawą. Postawiła pierwsze kroki ku uznaniu zachodniej granicy Polski na Odrze i Nysie, co CDU/CSU wtedy zupełnie wykluczała. Genscher miał przejąć stery tej polityki w 1974 r., po wyborze Scheela na urząd prezydenta RFN. 

Wcześniej jednak w okres urzędowanie Genschera w resorcie spraw wewnętrznych przypadły igrzyska olimpijskie w Monachium w 1972 r., gdy doszło do wzięcia izraelskich sportowców na zakładników przez palestyńskich terrorystów. Dla Genschera był to najbardziej mroczny czas w całej jego karierze. Tak dla niego, jak i dla FDP – wobec niemieckiej zbrodni Holokaustu – istnienie i ochrona Izraela stanowiła element racji stanu RFN, a perspektywa ponownego rozlania żydowskiej krwi w Niemczech była horrorem. Genscher zaproponował terrorystom wymianę siebie na porwanych sportowców, lecz jego oferta została odrzucona.

Po 1974 r., w rządzie już Helmuta Schmidta, Genscher przejął stery dyplomacji i zaangażował się w politykę „zbliżenia poprzez dialog” i deeskalacji „zimnej wojny” poprzez otwarcie na kontakty ze wschodem. Genscher jest jednym z „ojców” tekstu końcowego KBWE i całego „procesu helsińskiego”. Był także pośrednikiem pomiędzy Waszyngtonem a Moskwą, aby pomimo decyzji NATO o rozmieszczeniu rakiet w Europie na początku lat 80. podtrzymać wysiłki na rzecz polityki rozbrojenia i kontroli zbrojeń. W przeciwieństwie do znacznej części SPD, liberałowie Genschera popierali jednak także wzmacnianie pozycji NATO i kreślili granice ustępstw wobec Sowietów. 

Coraz bardziej widoczna różnica w podejściu do Wschodu, a także rozchodzące się poglądy co do realiów polityki gospodarczej, skłoniły Genschera w 1982 r. do zerwania koalicji z SPD i zawiązania nowej z CDU/CSU Helmuta Kohla. Genscher w nowym rządzie w dalszym ciągu sprawował dotychczasowe funkcje. I nadal angażował się na rzecz polityki odprężenia i dialogu, czy to jako prezydent Rady NATO, czy jako prezydent Unii Zachodnioeuropejskiej. Jego wysiłki uległy zwielokrotnieniu w obliczu przejęcia władzy w Moskwie przez Gorbaczowa. Genscher ukuł wówczas termin „aktywnej polityki odprężenia”, której celem było przyspieszenie procesów i uzyskanie maksymalnej deeskalacji przy wykorzystaniu pomyślnej koniunktury, która przyszła wraz z pierestrojką. W tym samym okresie Genscher był także głośnym zwolennikiem maksymalnego pogłębiania integracji europejskiej i całego procesu, który miał u kresu jego urzędowania w rządzie doprowadzić do traktatu z Maastricht. Te dwa elementy jego polityki głównie składają się na pojęcie doktryny genszeryzmu. 

W realiach „przyspieszenia historii”, w latach 1989-90, Genscher realizował w praktyce życzenie Kohla, aby doprowadzić do szybkiego zjednoczenia Niemiec. W 1990 r. prowadził negocjacje z szefem dyplomacji NRD w pierwszym i jedynym niekomunistycznym rządzie tego kraju, Markusem Meckelem, naturalnie przewodził delegacji na kolejnych rundach rozmów w ramach konferencji 2+4. 

Nie dość często przywoływaną okolicznością na marginesie rozmów 2+4 jest fakt, że Kohl – jako szef chadecji – miał polityczny problem związany z uznaniem granicy polsko-niemieckiej, jako że niemała część jego partii nadal była temu przeciwna. Obecność w koalicji FDP Genschera, która nie miała tego rodzaju problemu, i poparcie dla uznania granicy ze strony całej lewicowej opozycji spowodowały ryzyko utraty większości w Bundestagu przez rząd Kohla. W tych okolicznościach zdeterminowany Genscher mógł wbrew części chadecji przeforsować zamknięcie tematu granicy i podpisał w listopadzie 1990 r. traktat o granicy z polskim szefem dyplomacji, Krzysztofem Skubiszewskim. Tak jak wcześniej mu obiecał, przeforsował to w koalicji w sposób bezwzględny. 

Szefem FDP Genscher przestał być jeszcze w 1985 r., zaś z rządu odszedł w roku 1992, dokładnie po 18 latach jako minister spraw zagranicznych. W późniejszym okresie życia angażował się przede wszystkim na rzecz pogłębiania integracji UE, m.in. jako honorowy prezydent „Niemieckiego Ruchu Europejskiego”. W 2013 r. Genscher skutecznie odbił zakładnika, gdy wynegocjował wyjazd Michaiła Chodorkowskiego z Rosji Putina. 

Wśród niezliczonych odznaczeń, Genscher otrzymał m.in. także Order Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej w 1992 r., tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, Uniwersytetu Szczecińskiego, Nagrodę im. Adama Mickiewicza Trójkąta Weimarskiego oraz Nagrodę Viadriny za zasługi na rzecz stosunków polsko-niemieckich.

Hans-Dietrich Genscher zmarł w 2016 r.

Jak pokonać populistycznych kandydatów w wyborach? [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Aruna Chaudhary’ego, dyrektora kreatywnego w Social-Changes, byłego dyrektora kreatywnego kampanii prezydenckiej Berniego Sandersa w 2016 r. i oficjalnego kamerzystę Białego Domu za czasów prezydentury Baracka Obamy. Rozmawiają o byciu filmowcem prezydenta Obamy i o tym, co powinien dalej zrobić prezydent Joe Biden, ale także poruszają kwestie wyborów w Argentynie, wyniku ostatnich wyborów w Polsce i wniosków płynących z mobilizacji wyborców.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak to było być filmowcem prezydenta Stanów Zjednoczonych?

Arun Chaudhary

Arun Chaudhary (AC): Ludzie myślą, że filmowiec prezydenta to tak jakby mucha na ścianie, która towarzyszy niektórym historycznym momentom, zapominając, że jeśli jesteś facetem z kamerą, to bardziej przypominasz 800-kilogramowego goryla. Wszyscy mają świadomość, że w pokoju jest osoba z kamerą i wiedzą, co robisz.

Dlatego bycie filmowcem prezydenta to niezwykle trudna sprawa. Jednak bycie kamerzystą Baracka Obamy było jedynym możliwym rozwiązaniem – w przypadku większości innych prezydentów byłoby to po prostu niemożliwe. Prezydent Obama to wyjątkowa osoba, która była taka sama na ekranie, jak i poza nim. To właśnie dzięki temu ważne i wpływowe osoby pozwalały mi filmować go w spontanicznych sytuacjach.

Co ciekawe, każda chwila, którą nagrałem, gdy byłem w Białym Domu w służbie prezydentowi, jest nie tylko chroniona przez prawo, ale od przyszłego roku będzie również można uzyskać do niej dostęp. Jeśli więc chcesz zobaczyć konkretną podróż samolotem Air Force One (a mam takie materiały filmowe), wystarczy poprosić o jej nagranie bibliotekę, podając datę i przybliżoną godzinę, a dana biblioteka po prostu ci je dostarczą.

Właśnie dlatego była to ryzykowna propozycja, ponieważ po objęciu urzędu przez Richarda Nixona prawo stało się bardziej przejrzyste. Nie mogłem niczego usunąć ani zmodyfikować – nawet tytuły moich plików są w języku fabrycznych ustawień dla każdego nagrania, jakie kiedykolwiek zrobiłem moją kamerą, ponieważ gdyby czegoś brakowało, byłoby to niezgodne z prawem.

W trakcie pracy ma się wrażenie, że realizuje się jakiś niewiarygodnie długi film dokumentalny o pewnej osobie i tak naprawdę nie wiadomo, czy ten film kiedykolwiek powstanie. Niemniej jednak było to niezwykle ciekawe przeżycie.


European Liberal Forum · Ep188 How to fight and defeat populist candidates in elections with Arun Chaudhary

To, czego dowiecie się o prezydencie Obamie, grzebiąc w archiwach, to efekt mojej pracy, którą przedstawiłem opinii publicznej. Bardzo nieliczne z tych spontanicznych zabawnych momentów nie ujrzały światła dziennego. Dzięki tym momentom ludzie mogli naprawdę poznać osobowości jego i Michelle Obamy. Pamiętam sytuację, kiedy Michelle trzymała płaczące dziecko, a potem Obama je podniósł i przestało płakać, a Michelle była z tego powodu naprawdę wściekła. Właśnie te niedoskonałe momenty pomogły wizerunkowi Obamy. To było coś wielkiego.

Pete Souza (fotograf) i ja otrzymaliśmy od Obamy tylko jedną zasadę: możecie robić, co chcecie (oczywiście konsultując się z specjalistami ds. komunikacji i bezpieczeństwa narodowego), o ile nie dotyczy to dziewczynek. Jeśli chodzi o relację z oficjalnego wydarzenia, to w porządku – nawet jeśli córki prezydenta kręcą się gdzieś w tle, to możecie je filmować i robić im zdjęcia. Ale jeśli natkniecie się na nie bawiące się z psem w ich własnym domu, to już nie. To była jedyna zasada, której bezwzględnie przestrzegał, od czasu do czasu prosząc nas, żebyśmy nie szli za nim do łazienki.

LJ: Jakie cechy powinien posiadać prezydent, aby był dobrze przygotowany do pełnienia tej funkcji?

AC: Barack Obama jest wyjątkowo utalentowany – dobrze wie, kim jest i co chce powiedzieć, i dzięki tej pewności siebie nie przejmuje się drobiazgami w stylu: „Och, gdzie jest Arun i kamera, jak to będzie wyglądać po zmontowaniu”. Może po prostu zaufać ludziom, że dobrze wykonają swoją pracę, co sprawiało, że ja sam ​​czułem się bardziej profesjonalnie, ponieważ dzięki temu stałem się bardziej pewny siebie jako filmowiec. To bardzo rzadka cecha w polityce. Ale fakt, że Obama jest w tym dobry, jest po prostu wyjątkowy.

Naprawdę martwię się, że po prezydenturze Obamy, w świetle projektów, które wspólnie realizowaliśmy, ustanowiliśmy pewien punkt odniesienia, według którego trzeba dobrze sobie radzić na YouTube, aby zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Ale czy każda osoba, która jest popularna na YouTube, będzie dobrym prezydentem? Pewnie, że nie. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Chodzi raczej o to, żeby móc pokazać swoje prawdziwe, autentyczne ja. Chociaż już Donald Trump, który pokazywał nam swoje prawdziwe, autentyczne „ja” średnio dwanaście razy dziennie, sprawił, że wszyscy byliśmy tym mocno przerażeni.

Wyjątkowe talenty Baracka Obamy oraz jego niewymagający wysiłku, przejrzysty i autentyczny styl przywództwa ustanowiły precedens w prowadzeniu kampanii kandydatów demokratycznych. Sposób ten jednak nie zawsze odpowiada osobowości startujących kandydatów.

Na przykład przez lata ludzie nie byli pewni, czy Bernie Sander będzie miał odpowiednią osobowość, a okazało się, że ma. Hillary Clinton nigdy nie udało się tego osiągnąć. To, że źle radzi sobie na YouTubie, nie oznacza jednak, że byłaby okropnym prezydentem – wysnucie takiego wniosku wydało mi się niesprawiedliwe.

Stoimy obecnie w obliczu bardzo bliskich wyborów. Osoby takie jak ja, które zajmują się komunikacją, postrzegają je jako wyścig, w którym Joe Biden jest bardzo daleko w tyle, ponieważ nie będzie w stanie w internetowym filmiku zrobić tego, co Donald Trump będzie robił kilka razy codziennie.

Jest kilka powodów, dla których Joe Biden boryka się z pewnymi trudnościami. Widzieliśmy, że postępowa polityka demokratyczna – czy to dotycząca aborcji, opieki zdrowotnej czy szeregu innych kwestii – cieszy się dość dużą popularnością wśród amerykańskiego elektoratu. Podczas wyborów ‘połówkowych’ i specjalnych wyborów uzupełniających w zeszłym tygodniu w Wirginii lub w Ohio Demokraci wielokrotnie osiągali lepsze wyniki i radzili sobie bardzo dobrze – zwłaszcza przeciwko bardziej radykalnym przeciwnikom. Sondaże także to pokazały. Jednocześnie sondaże wskazują, że pozycja Joe Bidena spada coraz bardziej. Wydaje się, że jest to problem osobowościowy, niejako „problem typowy dla Joe Bidena”.

Częścią tego problemu jest wizerunek. Szczerze mówiąc, Joe Biden ma problem z wystąpieniami publicznymi. Czasami ludzie zza oceanu nie są pewni, jak postrzegają go Amerykanie, ale nie wydaje się on „tak silny” jak Donald Trump, który jest zaledwie kilka lat młodszy od niego (i który niewątpliwie należy do najmniej zdrowych ludzi, jakich można sobie wyobrazić). To kwestia autoprezentacji.

Do tego dochodzą także kwestie polityczne. Jedną z rzeczy, która podsyca demokratyczny wiatr, ale jednocześnie krzywdzi Joe Bidena, jest to, że zanim przestaną popierać samą partię, najpierw to właśnie jego opuszczają młodzi ludzie, osoby o innym kolorze skóry lub społeczności imigrantów – ludzie, których nigdy nie podejrzewałbym o głosowanie na Donalda Trumpa – i zamiast tego zaczynają faktycznie rozważać zagłosowanie na Trumpa. Jako ktoś, kto widział, co się dzieje z Konfederacją w Polsce, jestem w stanie zrozumieć, że niekoniecznie chodzi o ‘kupowanie’ radykalnej polityki, ale raczej o poczucie braku szacunku lub to, że ktoś nie sprostał zadaniu. W końcu stają się otwarci na popieranie każdego, kto oferuje zmianę. I to jest prawdziwe zagrożenie.

W przypadku wszystkich tych wyborów i tego, dlaczego stają się one coraz trudniejsze, dlaczego radykałowie nadal biorą udział w wyścigu, powodem jest to, że często prodemokratyczny rząd nie zapewnia obywatelom podstawowych usług socjalnych w zakresie, którego oczekują. Dlatego jeśli chodzi o Joe Bidena, to jego fiasko w sprawie kredytów studenckich i reakcja na sytuację w Gazie nie odniosły się wystarczająco do obaw wielu młodych ludzi i innych społeczności – i oni mu tego tak szybko nie wybaczą.

W tym momencie bardzo trudno byłoby jednak zmienić kandydata. Mogłoby to wyglądać na katastrofę. Myślę jednak, że zmiana kandydata miałaby sens. Joe Biden to autentyczny facet i są rzeczy, co do których nie zmieni zdania. Niestety część z tych rzeczy nie podoba się elektoratowi (legalizacja marihuany to przykład z pozoru błahy, ale też oczywisty) – więc niezagospodarowanych głosów będzie sporo. To właśnie w tych społecznościach jest wiele osób, które masowo porzucają Bidena, ale jest to coś, czego „Wujek Joe” nie będzie w stanie zmienić, ponieważ naprawdę w to wierzy.

I tak, na przykład, jeśli chodzi o neoliberalne podejście Bidena do kwestii związków zawodowych, to choć ostatnio opowiada się on za ruchem związkowym, to jednak nigdy nie był on ideologiem. Lata 90. to były inne czasy – urząd sprawował wtedy Bill Clinton. Ale Joe Biden pamięta czasy, kiedy związki zawodowe były ważne. Są jednak pewne kwestie, w których nie chce on zmieniać swojego stanowiska, dlatego potrzebny byłby inny kandydat, który zająłby się tymi tematami. Zakładając, że jest to niemożliwe, Biden musi przeprowadzić tak energiczną kampanię, jak to tylko możliwe. Musi nieszablonowo myśleć o tym, jak będzie wyglądać jego kampania.

W tym kontekście zalecałbym spojrzenie w przeszłość. Każde przedsięwzięcie wybiegające w przyszłość musi być przesiąknięte odrobiną nostalgii. W naszej własnej historii mamy fałszywe pojęcie na temat tego, co oznacza „kampania prowadzona z werandy” (ang. front-porch campaign). Uważamy to za przejaw lenistwa, gdy jeden prezydent (jak Garfield czy Harrison) po prostu przesiadywał na werandzie przed domem, ale w rzeczywistości codziennie toczyły się tam skomplikowane dyskusje polityczne na masową skalę – rozmawiano o wizji politycznej i wartościach, które reprezentują. Joe Biden powinien właśnie tak zacząć działać – najpierw wyjaśnić, czego dokonał w czasie swojej pierwszej kadencji (minuta po minucie), a następnie powinien spróbować zaszczepić w ludziach myśl, że ma jakiś plan (niemal na wzór Elizabeth Warren) zamiast być po prostu „poczciwcem”.

LJ: Jakie wnioski powinniśmy wyciągnąć z ostatnich wyborów parlamentarnych w Polsce w świetle zbliżających się wyborów europejskich? Jak skutecznie stawić czoła partiom skrajnie prawicowym w wyścigu wyborczym?

AC: Każdego, kto uważnie śledzi polskie wybory, zaskoczyłoby swoistego rodzaju tsunami lub wręcz symfonia opozycyjnych treści i głosów. Na to Prawo i Sprawiedliwość nie było przygotowane. Do gry weszło wiele różnych elementów społeczeństwa obywatelskiego. Sprawiało to wrażenie, jakby powstał autentyczny ruch społeczny – nie była to tylko partia polityczna prosząca o fuchę. Nie chodziło o to, żeby to Donald Tusk prosił o drugą szansę na pełnienie ważnej funkcji, bo nie byłby to przekaz, który by do każdego przemówił – prosiło o to wiele głosów. To pozytywna lekcja, którą każdy powinien wyciągnąć z ostatnich zdarzeń.

Kolejna lekcja dotyczy tego, jak ważne było skupienie się na agentach zmiany (skrajnie prawicowych) Konfederacji, którzy mogą wydawać się ekscytujący dla szerokich kręgów elektoratu, mimo że mają oni coraz bardziej radykalne poglądy.

Polska jest miejscem, gdzie ten problem został rozwiązany właściwie. Polaryzacja nie została przedstawiona jako walka między dobrem a złem. Zło potrafi być dość atrakcyjne – młodzi ludzie pewnie zagłosowaliby na Dartha Vadera. Ja pewnie też! Mógłbym powiedzieć: „Czy ja wiem, Darth ma jakiś plan i zadba o niskie podatki!”. To może nie brzmi zupełnie jak on, ale z pewnością w jakiś sposób by grał. Takie podejście jest zaś bardzo atrakcyjne.

W polityce krąży pewien dowcip, że zarówno w przypadku populistów, jak i prawicowych radykałów tak naprawdę nie ma znaczenia to, co mówią, bo dowiozą w końcowym rozrachunku zawsze antysystemowość, antynormalność – anty-cokolwiek. Jeśli przełożymy ten dowcip na całe społeczeństwo, przyjmując, że wszyscy ci goście są w pewnym sensie nieudacznikami, wtedy będzie to polaryzacja, pod którą możemy się podpisać. I to właśnie widać w przypadku tych wyborów.

Są jednak rzeczy, które w ostatecznym rozrachunku należało zrobić inaczej. Ogólnie rzecz biorąc, kampanie wyborcze obejmują wiele rozmów z ludźmi i opierają się na mikrotargetowaniu różnych społeczności. To nie były wybory oparte na mikrotargetowaniu. Był to ruch masowy, który przełożył się na frekwencję sięgającą prawie 75%. To niesamowity wynik, który przyćmiewa wszystkie inne.

Zamiast skupiać się na młodych mężczyznach, Polska pokazała nam, że używając przekazu skierowany do kobiet, nie potrzebowali oni oddzielnego, specjalnego przekazu, ponieważ reagowali na niego także mężczyźni. Oni rzeczywiście wiedzą, co jest słuszne. Nie powinniśmy stawiać kreski na młodych mężczyznach – to kolejna ważna lekcja płynąca z wyborach w Polsce. Może to wydawać się dużym uproszczeniem, ale ten temat często pojawia się w wielu rozmowach.

Ponadto, musisz być przygotowany na sukces. To były wybory, w trakcie których wszyscy byli bardzo przygnębieni, aż nagle okazało się, że zwycięstwo opozycji jest możliwe. To wtedy ludzie zaczęli rozkwitać. Powinniśmy utrzymać te uczucia także poza sezonem wyborczym. Jeśli uda nam się utrzymać ten sam rodzaj budowania społeczności i zachować pozytywną energię na temat tego, jaki ma być nasz kraj, wówczas częściej będziemy świadkami sytuacji podobnych do tej, która miała miejsce w Polsce.

To rok bardzo trudnych wyborów – wiele z nich zostanie stoczonych i przegranych w kwestiach migracyjnych, dlatego wybory w Polsce często postrzegane są jako wyjątek. Wydaje się, że nawet w Polsce Prawo i Sprawiedliwość w końcu zmieniło swoje nastawienie odnośnie do niektórych z tych kwestii, ale w wygranej przeszkodziło im kilka skandalów. Tutaj znowu wracamy do kwestii systemowych i idiosynkratycznych. Nie zawsze możemy liczyć na to, że w ostatnim tygodniu kampanii wyborczej złoczyńców dotkną dwa naprawdę duże skandale. Ale jeśli tak się stanie, to musimy być przygotowani na zwycięstwo.

LJ: Rzućmy okiem na Argentynę, gdzie 19 listopada odbędzie się druga tura wyborów prezydenckich. Kandydatami są prawicowy libertarianin Javier Milei i minister gospodarki Sergio Massa. Jak przebiegała kampania?

AC: W ostatniej turze przeprowadzonych sondaży Milei, skrajnie prawicowy kryptolibertarianin, pozostaje nieco w tyle – co nie stanowi problemu, ponieważ w ostatecznym sondażu dobrze jest być kilka punktów w tyle, ponieważ to dodatkowo motywuje elektorat. Niemniej jednak Massa również przeprowadził dobrą kampanię – oddzielił swoją politykę i to, co chce zrobić, od działań rządu.

Wielką niewiadomą jest jednak – i to odróżnia wybory w Argentynie od wyborów w Polsce czy Stanach Zjednoczonych – fakt, że peronizm nadal cieszy się masowym poparciem w sercach Argentyńczyków. Ludzie martwią się, że stracą to, co obecnie mają – to tak zwana „niechęć do straty”, która jest najsilniejszym czynnikiem motywującym w polityce.

Ludzie chcą wiedzieć, czy mogą powierzyć najważniejsze w ich życiu dotacje lub transport edukacyjny osobie, która wydaje się być bardzo hojna w zakresie planowanych działań. Dolaryzacja to dopiero początek. Chce on także zalegalizować sprzedaż ludzkich narządów – co też wielokrotnie podkreślał. To naprawdę nietuzinkowa postać.

Massa napotkał również pewne trudności kulturowe. Wygląda na to, że źle zrozumiał Argentyńczyków, którzy są głodni zmian – dlatego w grze bierze udział taka szalona osoba jak Milei. Inflacja szaleje, podczas gdy Argentyńczycy mają przykre doświadczenia związane z szarą strefą. Dlatego zapożyczył część swoich taktyk z podręcznika Bolsonaro, a część ze Stanów Zjednoczonych. Są to jednak taktyki, które ludzie stosują wszędzie – to na przykład propozycja legalizacji broni, gdyż jest przekonany, że ludziom naprawdę się to podoba, choć w rzeczywistości niezwykle boją się oni przemocy z użyciem broni. Patrzą na Amerykę, widzą strzelaniny w szkołach i inne brutalne zdarzenia, i reagują na to wszystko bardzo emocjonalnie.

W okresie poprzedzającym wybory widzimy słaby występ Mileiego i udany Massy. To będzie zacięty wyścig, ale siły demokracji zwyciężą.

LJ: Jaka jest granica pomiędzy zdobyciem przez populistów popularności (jak w przypadku Donalda Trumpa w wyborach w USA w 2016 r.) i zwycięstwem, a ostatecznie utratą tego poparcia? Czy jest jakaś ogólna zasada dotycząca tego zjawiska?

AC: W Stanach Zjednoczonych ma to wiele wspólnego ze sposobem, w jaki Amerykanie sprzedają samochody. Robią to na trzy sposoby, którym towarzyszą trzy poziomy przekazu. Pierwszy poziom przekazu to tożsamość marki, która jest ściśle powiązana z tym, czy „czuję się jak Ford”. Drugi poziom jest bardziej praktyczny – czy potrzebuję minivana, który jest na tyle duży, aby pomieścić dwanaścioro dzieci i ile to kosztuje. Wreszcie końcowym etapem jest klaun ustawiony na ulicy machający kółkiem, zapraszający ludzi do wejścia do sklepu. Moglibyśmy zadać sobie pytanie, kto wejdzie do sklepu tylko na podstawie tego klauna, ale ten etap ma cię tylko skłonić do przejścia przez próg. Bo jak już będziesz w sklepie, stanie się jasne, że chcesz minivana marki Ford, bo tak po prostu czujesz.

Wybory stanowią wyłącznie etap „klauna przed sklepem”. Prawdziwa komunikacja w sprawach ważnych dla ludzi, budowanie wspólnoty wokół polityk i problemów ma miejsce na różnych etapach gry – a nie podczas wyborów. Może nas dziwić, że wiele osób głosowało na Trumpa lub Bolsonaro (typowo „szalonych” ludzi), ale faktem jest, że nie głosują oni na tę szaloną część, ale na to, że to właśnie aspekt karnawału przepchnął ich przez drzwi i wywołał w nich emocje.

Tego typu facetów jest za dużo (i używam określenia „faceci” świadomie, ponieważ wydaje się, że jest to doświadczenie związane z płcią). A gdy jest ich za dużo, to niekoniecznie z powodu tego, co sprzedają, bo ludzie, którzy kupują, niekoniecznie wierzą w to, co się im sprzedaje. To, co tak naprawdę kupują ci wyborcy, to zmiana.

Ci „szaleni” kandydaci są sfrustrowani niemożnością udziału w polityce, ponieważ czują, że elity patrzą na nich z pogardą lub z powodu tak zwanych „zadymionych pokoi”, w których dokonuje się wyboru kandydatów. Ponieważ nie mogą brać udziału w grze, wiedzą, że jedynym wyjściem jest dla nich rozebranie się do golasa, bieganie w kółko i całkowita zmiana sposobu, w jaki toczy się mecz.

We wszystkich tych wyborach, w których uczestniczyły wszystkie strony, możemy zobaczyć, że partie tak naprawdę nie mają już takiej kontroli nad swoimi członkami, jak to miało miejsce kiedyś. Czasami nie mają nawet kontroli nad wybranymi przez siebie osobami na stanowiskach. Dlatego widzimy, jak ludzie ochoczo przechodzą z jednej partii do drugiej, podczas gdy wyborcy nerwowo dochodzą do wniosku, że nie rozumieją, co się dzieje i że sondaże zawsze się mylą. Dzieje się tak dlatego, że teraz ludzie podejmują decyzje szybciej – w oparciu o własne doświadczenia.

Jest to zjawisko lokalne, ale można w nim dostrzec także pewne globalne trendy. To, co dzieje się w poszczególnych wyborach ma ogromne znaczenie. Krótko mówiąc, nie byłoby Trumpa bez Brexitu.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

O wolności na nowo :)

Rozmyślania Ledera ukazują czytelnikowi, jak wieloraka i różna może być wolność człowieka, jak w efekcie syzyfowym zadaniem byłoby zapewnienie wolności subiektywnie odczuwanej wszystkim obywatelom przez polityków, a nawet że niektórych form wolności politycy wcale nie muszą ludziom udzielać, gdyż ta dostępna jest po prostu zawsze, w każdych okolicznościach, łącznie z brutalnym uwięzieniem przez zbrodniczy reżim.

„Kiedy mogę żyć i pracować zgodnie z moimi wartościami”. „Każdy dzień, kiedy nie myślę o alkoholu”. „Kiedy mam popłacone rachunki”. „Od czasu, kiedy skończyłam złą relację”. Między innymi takie odpowiedzi zwykłych ludzi zapytanych o to, kiedy odczuwają wolność, otrzymała red. Agnieszka Jucewicz, która w minionym czerwcu przeprowadziła dłuższą rozmowę o pojmowaniu i doświadczaniu wolności z filozofem kultury, prof. Andrzejem Lederem. Wywiad został opublikowany przez sobotnie wydanie „Gazety Wyborczej” w weekend 7-8 czerwca i stanowi jeden z najbardziej wartościowych tekstów ostatnich kilku miesięcy w polskiej prasie. Pytania rozmówczyni są celne i wyłuszczające istotne niuanse, a prof. Leder nie ogranicza się do przywołania i rozwinięcia klasycznych rozumień wolności człowieka (takich jak wolność negatywna versus wolność pozytywna Isaiaha Berlina), ale ma bardzo wiele do dodania od siebie, wytyczając przy tej okazji kilka ścieżek zupełnie nowego myślenia o problemie faktycznego doświadczania wolności. Lektura ta jest szczególnie ciekawa dla liberała, bo choć prof. Leder określa się jako lewicowiec, to jego refleksje bynajmniej nie ograniczają się do prostego materiału do liberalno-lewicowej polemiki wokół pytania o „prawdziwą wolność”.

Już samo otwarcie rozmowy przez red. Jucewicz cytatami ze zwykłych ludzi, którzy prezentują swoje osobiste rozumienie wolności, stricte zindywidualizowane i będące pokłosiem ich życiowych trosk, niedostatków, wyzwań i priorytetów, ustawia ten dialog jako rozmowę o subiektywnym pojmowaniu wolności przez człowieka będącego (a nader często niestety tylko mającego być) jej podmiotem. Wkrótce rozmyślania Ledera ukazują czytelnikowi, jak wieloraka i różna może być wolność człowieka, jak w efekcie syzyfowym zadaniem byłoby zapewnienie wolności subiektywnie odczuwanej wszystkim obywatelom przez polityków, a nawet że niektórych form wolności politycy wcale nie muszą ludziom udzielać, gdyż ta dostępna jest po prostu zawsze, w każdych okolicznościach, łącznie z brutalnym uwięzieniem przez zbrodniczy reżim.

Wolność w procesie

Wypowiedzi z początku wywiadu pokazują, że ludzie mają tendencję, aby wolność rozumieć jako wolność od niepożądanych zależności. Od długów, nałogów, od innych ludzi, od niektórych życiowych konieczności. Oznacza to po pierwsze, że Berlin, tworząc liberalną koncepcję wolności negatywnej, czyli oswobodzenia od impulsów przymusu, wykazał się sporą dozą „społecznego czucia”. Rzeczywiście wolność jednak częściej rozumiemy jako brak przymusu, aniżeli jako dysponowanie materialnymi narzędziami do realizacji aspiracji (co odpowiada wolności pozytywnej, krzewionej przez lewicę). Po drugie jednak, niemało rzeczy, od których chcemy się oswobodzić (zwłaszcza konieczność świadczenia pracy), to nieuniknione uwarunkowanie życia na Ziemi. Ludzkie subiektywne pragnienie oswobodzenia się od rzeczy przykrych nie obejmuje więc tylko tego katalogu źródeł zniewolenia, które cytowali Mill, Berlin i inni liberałowie, ale wykracza poza niego. Tak więc gdy liberał mówi, że dana przykrość jest efektem podjęcia przedtem wolnej decyzji (np. dług), albo że konieczność pracowania nie jest skutkiem intencjonalnego niewolenia przez innych ludzi, a naturalną koniecznością życia, to nie spotka się ze zrozumieniem człowieka, któremu właśnie dług czy praca od wczesnego poranka tak bardzo obecnie doskwiera, że pozbawia radości życia, przymusza do rezygnacji z innych, o wiele piękniejszych i przyjemniejszych aktywności. Leder stwierdza zatem, że „w życiu ludzkim nie istnieje wolność absolutna” – a to kamyczek do ogródka i liberałów (bo profesor przywołuje tutaj swoisty „dług”, który jednostka ludzka ma wobec społeczeństwa), jak i socjalistów (bo praca w zamian za utrzymanie jest niewątpliwie naczelnym sposobem regulacji tego „długu” przez jednostkę).

Zatem wolność absolutna, wolność jako koncept teoretyczny, odbywa się wyłącznie na kartach mądrych ksiąg o społeczeństwie, polityce, historii, gospodarce czy kulturze. W życiu codziennym mamy wolność jako subiektywne poczucie. Oznacza to, że możemy mieć dwie osoby wiodące bardzo podobne życie, ale jedna z nich będzie się czuć wolna, gdy zapłaci rachunki, a mimo to nie da rady odmówić sobie kieliszka, druga zaś odczuje wolność, oddalając od siebie zew nałogu pomimo nieuregulowanych jeszcze zobowiązań finansowych. Trudno którejkolwiek z nich zarzucić, że się myli.

Jucewicz zauważa więc, że wolność „się przydarza” i trafia tym w punkt. Tyle mówimy o naszych liberalno-demokratycznych ustrojach, systemach politycznych, niezawisłych sądach, wolnych mediach, gwarancjach wolności słowa, zgromadzeń, tolerancji religijnej i innych. Sugeruje to, że mamy ambicje, aby obywatelom zapewnić wolność w sposób stały, ciągły. Tymczasem zapewnić możemy w najlepszym razie (co nie znaczy, że jest to zadanie nieważne!) tylko warunki ramowe dla subiektywnego odczuwania wolności. Bo oczywiście pozbawiony prawa głosu, skazany politycznym wyrokiem, prześladowany czy podsłuchiwany przez służby, pozbawiony rzetelnych informacji czy prawa do demonstracji, pisania w mediach społecznościowych czy przynależenia do organizacji obywatel nie jest formalnie wolny. Jednak aby odczuwał wolność, musi jeszcze także w życiu osobistym uwolnić się od trosk i niechcianych zależności. Niektórym polityka potrafi to ułatwić, ale wielu po prostu nie może pomóc tego osiągnąć. Ci utkną w poczuciu zniewolenia pomimo idealnego ustroju państwa. Z drugiej strony będą i tacy, którzy subiektywne poczucie wolności bez kłopotu uzyskają w państwie PiS. To mocna odpowiedź na pytanie wielu ludzi demokratycznej opozycji, dlaczego nadal nie brakuje zadowolonych z rządów Kaczyńskiego.

Wolność w środku

Państwo PiS to zresztą tzw. pikuś. W dalszej części Leder kapitalnie zauważa, że filarem każdej wolności subiektywnie odczuwanej jest wolność wewnętrzna i zdolność jej zachowania. Profesor precyzyjnie określa ją „wolnością myślenia”, a ze strony red. Jucewicz padają przykłady Bukowskiego i Mandeli, którzy ową wolność zachowali pomimo uwięzienia, łagrów i tortur. Leder w pewnym sensie nadaje tutaj głębszy (lub raczej dodatkowy) sens sugestii Jucewicz, o tym że wolność się przydarza, gdy stwierdza, że wolność to ruch, a nie stan. Po pierwsze, wolność jest stopniowalna. I nie chodzi tutaj tylko o to, że więzień łagru, dysponujący tylko wolnością myślenia ma jej najmniejszy zakres, a wiodący szczęśliwe życie obywatel wolnego kraju najszerszy (acz pewnie też). Wolność jest stopniowalna, gdyż jej zakres jest dynamiczny, pojawiają się życiowe kryzysy, które zamykają nam część możliwości, ale niekiedy także udaje się je rozwiązywać i powracać do dużego zakresu wolności. Po drugie, wolność jest ruchem i procesem także u tego nieszczęsnego więźnia ograniczonego do heroicznie wyrąbanej sobie wewnętrznej wolności myślenia, gdyż naturą tej jego wolności jest właśnie ów wewnętrzny flow jego myśli. Im więcej wewnętrznej dynamiki – „wewnętrznego życia” u człowieka, jak nazywa to Leder – tym większa jest jego wolność subiektywna. Lektura odkrywczych tekstów, dobra rozmowa z ludźmi o odmiennych przekonaniach, wędrówka po nowych miejscach – te rzeczy wzmagają nasze wewnętrzne życie i dają wolność.

Niezmiernie ciekawy jest także wątek o nas samych, jako o jednym z głównych zagrożeń dla naszej własnej wolności. Podczas gdy świat naszych myśli stanowi potencjalnie przynajmniej impuls wyzwoleńczy, tak świat naszych norm, zasad, barier, głęboko osadzonych zakazów i nakazów – wygenerowany zawsze przez splot indukowanych nam w procesie socjalizacji treści i przez nasze świadome, indywidualnie wybrane zasady życia – słowem: superego, stanowi zazwyczaj impuls zniewalający. 

To myśl cenna, ale już dosadnie kontrowersyjna. Podczas gdy opory przed podejmowaniem różnych działań czy przed wyborem określonych stylów życia wygenerowane przez proces wychowania, przez wszystkie te lęki, fobie, stereotypy, kompleksy, fałszywe często przekonania, „tradycje”, „świętości” czy uczucia wstydu mogą stanowić narzucone przez innych ludzi (a wręcz podstępnie zakotwiczone przez nich w naszych wnętrzach) ograniczenia wolności, to trudno tę tezę podtrzymać w przypadku autonomicznie podjętych wyrzeczeń. Osoba, która rezygnuje z przygodnego seksu w wieloma atrakcyjnymi partnerami niebędącymi jej żoną/mężem z powodu strachu przed kastracją, pobiciem czy porozwodową stratą finansową zapewne jest zniewolona. Taka jednak, która rezygnuje z tego samego seksu z powodu autonomicznie przemyślanego i zinternalizowanego przeświadczenia o wysokiej wartości moralnej małżeńskiej wierności, jest wolna. 

Prof. Leder sam jednak dostrzega tę problematyczność oskarżenia wewnętrznych norm o (auto)pozbawianie nas wolności, gdy dociera do kategorii „sumienia”. W końcu oparte na normach i wartościach wybory moralne w procesie ich dokonywania „potykają się” mocno o instancję ludzkiego sumienia. A czy można sumienie oskarżać o zniewalanie nas, jeśli to właśnie sumienie często nie pozwala ludziom na konformistyczne poddawanie się złu tego świata, skoro sumienie zdradza dysydentów i bohaterów swoich epok, skoro więźniów politycznych najbardziej obrzydliwych reżimów świata nazywamy „więźniami sumienia”?

Oczywiście w rozmowie tu i ówdzie przewijają się elementy będące klasycznym polem niezgody pomiędzy lewicowcem a liberałem. Odchodząc od wątku o subiektywnym poczuciu wolności jako kluczowym, prof. Leder przywołuje instancję zniewolenia ludzi przez zewnętrzne okoliczności społeczno-ekonomiczne, wskazując na przykład kredyt lub niezadowalający wybór zawodu (także zapewne bezrobocie) jako przykłady braku wolności. Tutaj, jako liberałowie, niezmiennie zgłaszamy weto, bo nawet przyjmując do wiadomości, że ludzie nie mają czasem innego dobrego wyjścia, to nadal decyzja o zaciągnięciu kredytu pozostaje dobrowolna, a jego spłata jest pokłosiem wolnej decyzji i jako taka wolności ograniczać nie może. Kiepskie perspektywy zawodowe bywają niekiedy skutkiem odziedziczonego kapitału społecznego, ale nierzadko (równolegle?) są pokłosiem niewystarczającej ilości pracy włożonej przez samego siebie w proces kształcenia, pokłosiem niewykorzystania szans.

Wolność w rozumie

Przechodząc jednak obok tych klasycznych już sporów, podążmy za prof. Lederem do kolejnego paradoksu. Pytanie o to, kto jest podmiotem wolności prowadzi do szczególnie ciekawych refleksji. Jasne, człowiek. Profesor mówi, że czasem grupy społeczne (tutaj liberał się pewnie z nim posprzecza). Potem jednak czytamy, że „podmiotem wolności są pewne fragmenty czy też instancje psychologiczne”, takie jak popędy, instynkty, emocje i pragnienia (żądze?). Taka wolność winna polegać na wybuchach „niekontrolowanej spontaniczności”. Leder chyba zostaje nieco zmitygowany potem zarzutem Jucewicz, że to jej brzmi jak wolność pozbawiona odpowiedzialności (każdy liberał będzie wdzięczny za tę uwagę!), bo paradoksalnie przyznaje, że takie wybuchy spontaniczności mogą oznaczać też, że człowiek staje się niewolnikiem własnych emocji, żądz, popędów itd.

I to jest bardzo słuszny wiosek, z którym dla odmiany zgodzą się pewnie chadecy. Okazuje się, że wolność ma nie tylko przede wszystkim wymiar wewnętrzny, ale i w głębi człowieka czają się dwa naczelne żywioły wolność ograniczające – bariery moralne, które zabraniają nam czerpać z życia i popychają ku nudzie i skrępowaniu oraz popędy, które wbrew nam każą czerpać z życia nadmiernie i popychają ku zatraceniu. I w to miejsce naturalnie wchodzi Immanuel Kant z żądaniem, aby wolny był w człowieku rozum. Tak, to rozum hamuje emocje i powściąga popędy, to rozum rozmiękcza i rozmontowuje bariery stateczności, zakazu i pruderii. Rozum wyważa wolność i prowadzi ją w ramiona odpowiedzialności. Rozum jest kluczem do uczynienia z wolności wewnętrznej człowieka wartości liberalnej.

Leder nie odpuszcza jednak Kantowi tak łatwo, tylko wyciska go niczym cytrynę. Przytacza, że Kant twierdził też, że człowiek po prostu nie jest w stanie stwierdzić, czy jest wolny czy nie, bo żyje w świecie dawnych, współczesnych mu i przyszłych determinizmów. To powrót do dywagacji o subiektywnych odczuciach wolności u zwykłych ludzi na samym początku wywiadu. Tam mówiący wybierali jeden jedyny determinizm, którego zrzucenie z ramion dawało im wręcz całą wolność. Oni i my wszyscy podlegamy determinizmom. Niektórych nie dostrzegamy, więc twierdzimy, że jesteśmy wolni, choć przecież nie bardzo tak jest. Inne uznajemy za mało nas pętające, nieistotne, albo zasadne, przyjemne czy zbieżne z naszymi wartościami – one też zostają uznane za niesprzeczne z wolnością. Inne determinizmy wymuszają na nas określone zachowania, którym wolelibyśmy nie podlegać – to ograniczenie wolności subiektywnej, nawet jeśli nie jest arbitralnym dziełem innych ludzi, tylko obiektywnych realiów życia na świecie. W końcu są determinizmy, którym ulegamy, choć moglibyśmy się z nich wyzwolić, lecz brakuje ambicji, pomysłu, zaangażowania. I takie, które wyolbrzymiamy, bo wcale nas nie ograniczają, ale pokazujemy je palcem jako nasze alibi (okay, te ostatnie nie zasługują formalnie na miano „determinizmów”).

W tym wątku najcenniejsza jest Kantowska uwaga, którą Leder streszcza tak: wolni czy nie, wolni bardzo czy tylko trochę (wolność jest stopniowalna, pamiętamy?), ludzie winni zachowywać się tak, jakby wolni byli. Bez wolności nie ma bowiem żadnych wyborów moralnych, a człowiek niepodejmujący wyborów moralnych traci kluczowy wymiar swojej istoty. Jeśli więc zastawiamy się czasem, skąd Frommowska ucieczka od wolności, to posiłkujący się Kantem Leder pokazuje nam, że wielu z nas po prostu nie daje rady nawigować pomiędzy normami superego a popędami id.

Wolność w przyszłości

Ostatnia część rozmowy sprowadza czytelnika na nie mniej ciekawy poziom konkretnych rozważań o możliwościach poszerzenia odczuwanej wolności wewnętrznej i o pułapkach na nią. Obok rozmów z innymi ludźmi, w tym przede wszystkim dialogu otwartego na inny punkt widzenia, który nie wyklucza z góry możliwości modyfikacji własnych poglądów, więcej wolności przynosi współdziałanie na rzecz wspólnych celów, dbanie o rozrost sfery wolności własnych dzieci, gdy relacja z rodzicem pomaga rosnąć owej kluczowej sile wolności myślenia u młodego człowieka. Wolność nasza natomiast kurczy się, jeśli oddajemy się w ręce algorytmów w mediach społecznościowych, które nas formatują i stają się swoistym dodatkowym, zewnętrznym superego; gdy wpadamy w sidła bezsensownego konsumpcjonizmu i pozwalamy rzeczom przesłonić myśli; gdy sieć kontroli państwa nas ogarnia i stajemy się przedmiotem inwigilacji przy użyciu nowoczesnych technik (acz liberał doda, że państwo potrafi zniewalać także na inne sposoby, uzależniając na przykład od wygód życia na cudzy rachunek). 

Jak każdy dobry wywód filozoficzny, rozmowa Ledera z Jucewicz pozostawia nas z większą, a nie mniejszą ilością pytań. Czy zmiany pokoleniowe, technologiczne i klimatyczne spowodują, że całe pojęcie wolności jednostki trzeba będzie skonstruować na nowo? Czy wolność na pewno jest dziś bardziej związana z równością materialną niż przed 2008 r. czy jest to tylko wishful thinking lewicy? Czy kiedykolwiek rozstrzygniemy pytanie, czy każdą więź z drugim człowiekiem można uznać za ograniczenie wolności, jak chcą radykalni liberałowie? Bo w końcu każdy z nas to chodzący determinizm dla drugiego.

Nawet ja, pisząc to, zabrałem ci, Czytelniku, kilka minut, które mogłeś spożytkować na tysiące innych sposobów. Tak, byłem determinizmem.

Jak niemiecka polityka zmieniła się w wyniku rosyjskiej inwazji na Ukrainę [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości dr Nicole Koenig, szefową ds. polityki na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium. Rozmawiają o niemieckiej strategii wobec wojny w Ukrainie, zmianie w polityce obronnej, przyszłości rozszerzenia UE i autonomii strategicznej oraz o tym, jak Niemcy postrzegają Zeitenwende.

Leszek Jażdżewski (LJ): Czym tak naprawdę jest Zeitenwende i jaki ma wpływ na niemiecką politykę?

dr Nicole Koenig

Nicole Koenig (NK): Zeitenwende tak właściwie opisuje punkt zwrotny w polityce globalnej, a nie w samej polityce niemieckiej. Termin ten wywodzi się z przemówienia kanclerza Olafa Scholza wygłoszonego w Bundestagu zaledwie trzy dni po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Powiedział on wtedy, że to, co obecnie obserwujemy w związku z rosyjską agresją, to Zeitenwende. Zaznaczył też, iż ten punkt zwrotny wymaga także zmiany sposobu myślenia i działania w niemieckiej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa.

Sposób, w jaki sposób kanclerz Scholz objaśnił tę zmianę można uznać za rewolucyjny dla niemieckiej polityki zagranicznej. Mogliśmy zaobserwować zmianę w obrębie dwóch przewodnich zasad. Pierwszą z nich była idea pozytywnego spojrzenia na współzależność gospodarczą – tzw. „Wandel durch Handel” (zmiana poprzez handel). W myśl tej zasady współzależność gospodarcza miała umożliwić liberalizację – czy to Rosji, czy Chin. Stało się jednak jasne, że polityka ta zawiodła. Największą zmianą, jaką mogliśmy zaobserwować w tym obszarze tuż po inwazji, było zamrożenie rurociągu Nord Stream.

Drugą kluczową zasadą, która została w pewnym sensie złamana, była wieloletnia niemiecka tradycja militarnej powściągliwości. Podejście to ma swoje korzenie w naszej historii. Przejawiało się to w niechęci do wysyłania broni w strefy konfliktu, co było motywem przewodnim niemieckiej polityki zagranicznej w ostatnich dziesięcioleciach. Jednak po wielu debatach, które miały miejsce przed inwazją na pełną skalę, Niemcy ostatecznie zdecydowały się także na wysłanie broni na Ukrainę. Co ciekawe, Niemcy są obecnie wiodącym krajem w Europie pod względem pomocy wojskowej dla Ukrainy.


European Liberal Forum · Ep173 How German policies were transformed by Russian invasion of Ukraine with Nicole Koenig

Z drugiej strony kluczowym tematem debaty w Niemczech są 2% wydatków na obronę, które były jednym z głównych elementów wystąpienia kanclerza Scholza. Pojawiła się obietnica, że Niemcy będą wydawać na obronność 2% PKB rocznie. Do tej pory nie udało się tej obietnicy dotrzymać w pełni. Jednak w międzyczasie Niemcy, aby spełnić obietnicę, zdecydowały się na utworzenie specjalnego funduszu obronnego. Prawdopodobnie zobaczymy efekty tych działań w ciągu najbliższych 2-3 lat.

LJ: Dlaczego przyjęto takie podejście? I dlaczego spotkało się z ostrą krytyką?

NK: Kiedy usłyszeliśmy owo przemówienie, wielu z nas w Berlinie było zaskoczonych mocnymi wypowiedziami i składanymi obietnicami. W ciągu kilku miesięcy po przemówieniu pojawiało się sporo krytyki pod adresem Niemiec, które nie dotrzymały danych obietnic. Wcielenie tych słów w życie i uzyskanie zgody Bundestagu na wysłanie broni (w tym ciężkiej) na Ukrainę zajęło dwa miesiące. Długo toczyła się także debata na temat tego, czy Niemcy powinny wysłać ciężkie czołgi Leopard w ramach wsparcia. Dlatego można było odnieść wrażenie, że Niemcy wyznaczają pewne wyraźne granice. W sondażach widać było, że opinia publiczna jest podzielona w kwestii broni ciężkiej.

Istniała prawdziwa obawa przed eskalacją konfliktu. Wątek ten zawsze pojawiał się w przemówieniach kanclerza. Podkreślał on, że z jednej strony musimy wspierać Ukrainę, ale z drugiej strony musimy starać się unikać eskalacji ze względu na zagrożenie nuklearne ze strony Rosji – dlatego Niemcy powinny postępować ostrożnie. Takie stanowisko frustrowało partnerów zewnętrznych, w tym Stany Zjednoczone, ponieważ nie jest tym, czego można by się spodziewać pod względem przywództwa.

LJ: Jaką strategię realizuje obecnie kanclerz Scholz w związku z wojną w Ukrainie?

NK: Nadal istnieje obawa przed eskalacją. Na konferencji w Monachium na początku tego roku ówczesny nowo powołany minister obrony Boris Pistorius powiedział, że Ukraina musi wygrać tę wojnę. Wahanie wynika prawdopodobnie z faktu, że istnieją różne interpretacje i opinie na temat znaczenia tego zwycięstwa (lub porażki).

Strategia się nie zmieniła – obowiązuje podejście dualne. Należy w miarę możliwości wspierać Ukrainę (w tym zapewnić wsparcie militarne, gospodarcze i finansowe), aby ta mogła się obronić i zająć lepszą pozycję w negocjacjach i w obliczu ewentualnego zawieszenia broni. Jednocześnie należy zapobiegać dalszej eskalacji (w tym nuklearnej). To podwójne podejście można było dostrzec podczas szczytu NATO w Wilnie, gdzie z jednej strony pojawiło się bardziej konkretne zaproszenie Ukrainy do przyłączenia się do sojuszu, ale z drugiej strony pojawiła się deklaracja G7 o spełnieniu ich długoterminowych zobowiązań w zakresie bezpieczeństwa.

LJ: Czy z perspektywy Niemiec, w świetle wojny w Ukrainie, koncepcja autonomii strategicznej zostaje odłożona do lamusa?

NK: Autonomia strategiczna nigdy nie była koncepcją zbytnio niemiecką. W znacznie większym stopniu napędzali ją Francuzi – zwłaszcza prezydent Emmanuel Macron. W Niemczech politycy zdecydowanie preferowali pojęcie „suwerenności strategicznej”, ponieważ uważa się je za mniej toksyczne, gdyż w zakresie obronności „autonomia” jest często interpretowana jako autonomia od Stanów Zjednoczonych. Dlatego w dyskursie niemieckim coraz częściej słyszy się o strategicznej „suwerenności” – termin ten pojawia się także w traktacie koalicyjnym.

Jednak szczerze mówiąc, od początku wojny rosyjskiej w Ukrainie, w niemieckiej debacie nawet o suwerenności strategicznej nie słyszeliśmy zbyt wiele. Dzieje się tak dlatego, że Niemcy doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo jesteśmy nadal jako Europejczycy uzależnieni od wsparcia Stanów Zjednoczonych – w zakresie broni nuklearnej, NATO, czy też ich znaczącej pomocy wojskowej dla Ukrainy (o 1/3 wyższej niż w całej Europie razem wziętej).

Dlatego też mówiąc o suwerenności strategicznej z perspektywy Niemiec, nieco boimy się sugerować jakiekolwiek „oddzielenie” w momencie, gdy najbardziej potrzebna jest jedność w stosunkach transatlantyckich. Dlatego niewiele o nim słyszeliśmy jak dotąd. Tradycyjnie w niemieckiej debacie, a także w Strategii Bezpieczeństwa Narodowego, idea europejskiego NATO jest bardziej widoczna.

LJ: Co się zmieniło, jeśli chodzi o Strategię Bezpieczeństwa Narodowego?

NK: Warto wspomnieć, że jest to pierwsza Strategia Bezpieczeństwa Narodowego, jaką mają Niemcy. Jest to wynik bardzo kompleksowych negocjacji w różnych ministerstwach, co jest ważne, ponieważ temat i tytuł Strategii są zintegrowane z bezpieczeństwem. Podsumowuje ona wszystko, co wydarzyło się od czasu Zeitenwende i wyraźnie wskazuje Rosję jako kluczowe zagrożenie, co wcześniej nie miałoby miejsca.

Z mojego punktu widzenia interesujące jest również to, że następuje realna zmiana w rozumieniu bezpieczeństwa gospodarczego. Wcześniej istniał podział pomiędzy polityką zagraniczną a kwestiami gospodarczymi, co było oddzieleniem sztucznym. To już przeszłość. Teraz staramy się ograniczać ryzyko i krytyczne słabości sektora gospodarczego – czy to w odniesieniu do Rosji, czy Chin. Takie podejście jest bezpośrednią konsekwencją rosyjskiej wojny w Ukrainie.

LJ: Jak zmieniły się stosunki między Niemcami a Chinami, biorąc pod uwagę ostatnie lekcje płynące z rosyjskiej agresji? Czy zaszła jakaś istotna zmiana?

NK: Ta zmiana ma raczej charakter stopniowy. Strategia Bezpieczeństwa Narodowego opiera się na tryptyku, który widzimy także w Unii Europejskiej, według którego Chiny są partnerem kooperacyjnym, konkurentem gospodarczym i rywalem strategicznym.

Oprócz Strategii Bezpieczeństwa Narodowego istnieje także Niemiecka Strategia wobec Chin, która kładzie nacisk na poszukiwanie europejskiego podejścia do Chin i ideę de-riskingu. „De-ryzykowanie” bez wątpienia brzmi chwytliwie – to koncepcja wysunięta przez Ursulę von der Leyen. Pytanie w jakim stopniu możemy je przeprowadzić?

LJ: Jakie jest obecnie podejście do rozszerzenia UE w Niemczech?

NK: Niemcy zawsze były zwolennikiem rozszerzenia o Bałkany Zachodnie, które obecnie jest procesem ciągłym. Jeśli chodzi o Mołdawię i Ukrainę, po rozpoczęciu inwazji, w Berlinie nadal panowało duże wahanie w tej kwestii. Właściwie byłam zaskoczony, jak szybko przekształciło się to we wspólne przesłanie na szczeblu europejskim w sprawie przyznania tym państwom statusu kraju kandydującego.

Nastąpiła zmiana w podejściu do rozszerzenia. Niemcy zaczęły patrzeć na tę kwestię z bardziej strategicznego i geopolitycznego punktu widzenia. Jednak jednocześnie w Niemczech panuje duża świadomość wewnętrznej strony tego procesu i przekonanie, że musimy przygotować Unię Europejską do dalszego rozszerzenia. Często wymienianym w tym kontekście słowem-kluczem jest „zdolność absorpcyjna”, która odnosi się do kilku obszarów – w tym budżetu UE.

Wiemy, że gdyby wszystkie te kraje (szczególnie Ukraina) przystąpiły do ​​UE, mielibyśmy bardzo duże nowe państwo członkowskie, które jest stosunkowo biedne, ale ma ogromny sektor rolniczy. Przystąpienie Ukrainy do unii doprowadziłoby na przykład do zmiany bilansu w zakresie wynagrodzeń netto i świadczeń netto. Co więcej, kolejnym aspektem związanym z rozszerzeniem (bardzo widocznym w Niemczech) jest kwestia tego, w jaki sposób przygotowujemy się do powiększenia UE i jak dostosowujemy procedury decyzyjne (czy musimy odejść od jednomyślności w głosowaniu w zakresie polityki zagranicznej i podatkowej?). Na te pytania, wraz z oczywistym pytaniem dotyczącym kwestii bezpieczeństwa, należy odpowiedzieć.

W tej chwili mamy możliwość zaoferowania perspektywy przystąpienia do Unii Europejskiej, ale nie ma jednoznacznej ścieżki akcesji do NATO. A co, jeśli Ukraina przystąpi do UE, ale nie do NATO? I co to oznacza dla klauzuli wzajemnej pomocy w traktatach UE? Wiele z tych pytań jest ze sobą powiązanych. Jak wskazały Niemcy i Francja, musimy połączyć debatę na temat rozszerzenia z debatą na temat reformy Unii Europejskiej. Dlatego obecnie widzimy, że francusko-niemieccy eksperci współpracują nad zaproponowaniem konkretnych kroków.

LJ: Jak Berlin postrzega zmiany w polityce obronnej i zagranicznej – także w świetle poglądów opinii publicznej w Niemczech?

NK: Istnieją pewne podziały wśród społeczeństwa niemieckiego – na przykład w kwestii dostaw ciężkiej broni na Ukrainę. Takie podziały będą także w przyszłości – w tym również w zakresie wydatków na obronność. Fundusz obronny nie będzie funkcjonował wiecznie. Dzięki niemu będziemy w stanie osiągnąć poziom 2% rocznego PKB jedynie do 2026 r. Jeśli chodzi o rok 2027, kwestia ta ponownie stanie się przedmiotem dyskusji.

W tej chwili, w obliczu inwazji wojskowej na Ukrainę, w Niemczech istnieje duże poparcie dla pomocy Ukrainie – także wśród społeczeństwa. Nie ma jednak pewności, czy tak będzie nadal, jeśli pojawią się inne, konkurencyjne priorytety (takie jak wydatki na infrastrukturę czy projekty społeczne). Dlatego niezwykle ważne jest włączenie społeczeństwa do debaty w Niemczech, nawet jeśli obywatele mieliby sporo do nadrobienia w tym obszarze.

W przeszłości politycy często unikali rozpoczynania dużej debaty na temat polityki bezpieczeństwa, ponieważ nie cieszyła się ona dużym zainteresowaniem. Tutaj jest zupełnie inaczej niż w innych krajach – np. we Francji, gdzie prezydent pełniąc funkcję menedżera kryzysowego za granicą, może liczyć na wzrost swojej popularności. W Niemczech tak nie jest. Zatem w dużej mierze debata toczyła się zbyt często za zamkniętymi drzwiami.

Dlatego tak ważne są inicjatywy takie jak kampania Zeitenwende on Tour. Wysyłamy polityków i decydentów do różnych, często odległych miejsc, i zapraszamy zwykłych obywateli do zadawania wszelkich pytań i podejmowania interaktywnego dialogu na temat Zeitenwende. Pozwala nam to dowiedzieć się, co tak naprawdę niepokoi obywateli i pozwala na odpowiednią reakcję. Strategiczna zmiana, którą zaobserwowaliśmy w Niemczech w ciągu ostatnich kilku lat, może przetrwać tylko wtedy, gdy zabierzemy w tę podróż obywateli.

LJ: Jaka przyszłość spotka Zeitenwende? Czy jest to bilet w jedną stronę dla Niemiec, który zmusi kraj do kontynuowania tej strategicznej ścieżki?

NK: Jak dotąd nastąpiła zauważalna zmiana w zakresie strategii i wydatkowania. Wiele zależy jednak od tego, co wydarzy się w Ukrainie i czy dojdzie do zawieszenia broni. Miałoby to wpływ na obecność tej kwestii w niemieckich wiadomościach, co z kolei przełożyłoby się na opinię wśród niemieckiej ludności. Kolejny kluczowy czynnik ma zaś charakter polityczny.

W tej chwili Alternatywa dla Niemiec (AfD), skrajnie prawicowa partia, rośnie w siłę w Niemczech. Choć niekoniecznie jest to bezpośrednio związane z wojną – powodem jest przede wszystkim kluczowa dla partii imigracja, a także kwestie klimatyczne – to jednak w sondażach AfD uzyskuje ponad 20% poparcia (w landach wschodnich Niemiec odsetek ten jest jeszcze wyższy). Partia ma inne podejście i jest znacznie bardziej przyjazna względem Rosji niż partie centrowe. Tendencja ta może oczywiście ulec zmianie do czasu następnych wyborów, ale w tej chwili jest to ważny czynnik wpływający na to, czy i w jakim stopniu koncepcja Zeitenwende będzie podważana na szczeblu krajowym.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

TKM. A teraz, kurwa, faszyści :)

Jarosław Kaczyński, wypowiadając te słowa w 1997 roku, stworzył symbol polskiego politykierstwa. Pokazał, że fundament PRL jako systemu, w którym bardziej od problemów nękających Państwo liczyły się państwowe stołki rozdawane funkcjonariuszom partyjnym, pozostaje w mocy. To piękny wyraz polskiej kultury politycznej, a właściwie jej agonalnego stanu.

Polska scena polityczna trzymała się w takich ryzach w zasadzie przez całą III RP. Dla poszczególnych partii politycznych ważniejsze było wyniszczenie rywala niż problemy społeczne. Uwidaczniało się to w kampaniach wyborczych, w których często w latach dziewięćdziesiątych zamiast przedstawiać rozwiązania na kryzysy nękające Polaków, politycy zajmowali się tłumaczeniem, jak działa system wyborczy i dlaczego my, jako wyborcy, stracimy swój głos, głosując na daną partię. Nie inaczej było z przestrzeganiem konstytucji. To ten wielki Polak, najbardziej znany w historii elektryk, noszący dzisiaj bardziej komiczny niż poważny napis „konstytucja” na koszulce wprowadził do politycznego słownika pojęcie „Falandyzacji”, które zawdzięczał wymyślnym zabiegom swojego prawnika w kreatywnym interpretowaniu obowiązujących konstytucji. Widać to wreszcie w grzebaniu przy systemie wyborczym. By uprzykrzyć rywalom życie, odchodzące do opozycji wciąż jeszcze rządzące koalicje stosowały wobec swoich następców taktykę spalonej ziemi, ustanawiając nową ordynację wyborczą bardziej sprzyjającą mniejszym ugrupowaniom.

Te wszystkie zagrywki mieściły się jednak w pewnej przyjętej umowie, czy nawet ideologii, nazywającej się dość wdzięcznie – „Teraz, kurwa, my!”. Umowa ta obowiązywała zdecydowaną większość polityków. Jej zasady były banalnie proste. Całkowite zwarcie. Podgrzewanie emocji do najwyższego, wydawać by się mogło, wręcz nieosiągalnego poziomu. Sprzyja to obu stronom, bo tym konfliktem żywi się ich elektorat. Po wzajemnym nalepieniu sobie nalepek „rusofobów” i „partii proniemieckiej” (Fur Deutschland!) wzbudzili w swoich wyborcach prawdziwy gniew wobec drugiej strony. Polaryzacja w Polsce w chwili obecnej jest już na tak wysokim poziomie, że wkroczyła w nasze codzienne życie. Płomienne i żywiołowe dyskusje przy stole wigilijnym zastąpiła istna rodzinna sieczka. Cały ten system – TKM – opiera się jednak na fundamentalnej zasadzie stanowiącej podstawę jego funkcjonowania – owszem, teraz, kurwa, my, ale potem, kurwa, oni. A następnie znowu, kurwa, my. Cały pic polega na tym, żeby nie dopuścić do władzy trzeciej strony. Pozostawienie status quo gwarantuje im całkiem niezłą perspektywę dojścia do władzy w przyszłości. Mimo że od zawsze byłem przeciwnikiem polaryzacji, to jednak za szkodliwą i usypiającą naszą czujność uważam ją dopiero od niedawna. Dlaczego? To właśnie jej mechanizmy otworzyły tak szeroko drzwi szurom, oszołom, ruskim agentom i innym proputinowskim śmieciom politycznym. 

Zwróćmy uwagę na strukturę elektoratu Szymona Hołowni z wyborów prezydenckich w 2020 roku. Są to wyborcy zniesmaczeni polaryzacją, mający dość wojny polsko – polskiej, idący na wybory często pierwszy raz. W skrócie mówiąc – antysystemowcy. Dokładnie ci ludzie, którzy dzisiaj tak ochoczo powierzyli swoje głosy Braunowi czy Korwinowi. Jeśli nie dowierzacie, to przypomnijmy sobie jeszcze jedną kwestię. Szczepienia. Gdy wchodziły one do obiegu, głośno wówczas mówiło się o problemie w elektoracie Szymona Hołowni. Zaraz po Konfederacji miał on największy odsetek antyszczepionkowców w szeregach. Ten elektorat właśnie przepłynął do Konfederacji.

W jaki sposób przepłynął do Konfederacji? Nie mam zamiaru bronić tutaj Szymona Hołowni. Jestem świadomy faktu, że decyzja o koalicji z PSL-em oznaczała mocne wytrącenie sobie elektoratu antysystemowego. Uważam jednak, że główną odpowiedzialność za to ponoszą, niestety, wolne media. Konkretnie jedna wolna stacja telewizyjna szczególnie lubiana przez polityków Koalicji Obywatelskiej. Pamiętam złośliwe komentarze jej dziennikarzy na konferencjach prasowych. „Po co właściwie nas tu zaprosiliście, skoro nie dajecie nam konkretów? W jakiej konfiguracji wystartujecie?”. Pamiętam wyśmiewanie polityków z ruchu Szymona Hołowni podczas okrągłego stołu dla edukacji. Wreszcie, pamiętam obrzydliwie przekłamywane sondaże tworzone po to, żeby spychać Trzecią Drogę pod próg. Sam ten projekt wzbudza sporo moich uwag, owszem – ale to, że jest on dziś (bo nie wiemy, czy będzie jutro) czwartą drogą, jest zasługą między innymi tych sondaży. Tyle że to właśnie jest efekt utrzymywania polityki TKM za wszelką cenę. Niedopuszczenie do głosu mniejszych podmiotów, stanowiących zagrożenie dla obu hegemonów polskiej sceny politycznej. Bezpieczniej jest być liderem opozycji niż tworzyć rząd kilku partii. Bezpieczniej, tym bardziej że mogą swobodnie wówczas przebijać jeszcze bardziej populistyczne propozycje PiS-u. 800+? Jasne, ale teraz! Czemu za pół roku? Kredyt na 2%? Dajmy 0! Mogą pozwolić sobie na taką licytację teraz, bo wiedzą, że przy tak silnej Konfederacji opozycja nie złoży rządu. 

„Kasy nie ma i nie będzie”

 Jeśli ktoś w to wątpi, to spieszę z przypomnieniem, jak wyglądały rządy PO w latach 2007-2015. Polityka ciepłej wody i wieczne powtarzanie jak mantra, że pieniędzy w budżecie nie ma. Wspieranie usług prywatnych tak, żeby nie wyprzeć publicznych całkowicie, ale żeby opłacało się zamożnym przedsiębiorcom (czyli głównemu elektoratowi PO) zakładać własne szkoły, kliniki itp. Czym to skutkowało? Znaczącym obniżeniem się jakości usług publicznych i podzieleniem społeczeństwa na tych lepszych, których stać na dobrą, prywatną usługę i tych, którzy muszą się męczyć marnymi usługami publicznymi. To Platforma postawiła pierwszy krok na drodze do polaryzacji. I to Platforma musi wziąć odpowiedzialność za silną Konfederację. To oni pierwsi wyskoczyli z tezą, że Trzecia Droga nie przekroczy progu, a media i sondażownie będące w ich łasce pokornie im wtórowały. Przekaz płynący z KO był banalnie prosty: „No, chodźcie do nas na jedną listę! Zrobimy z Was wszystkich nowe Nowoczesne. Będziecie w sejmie, ale pod naszą batutą”.

Takie prowadzenie polityki wobec mniejszych potencjalnych koalicjantów prowadziło do ich stopniowego wyniszczania. Do oddawania ich elektoratu antysystemowego prosto w łapczywe ręce Konfederacji. To właśnie usilne trzymanie się zasady „Teraz, kurwa, my, potem, kurwa, wy i byle nigdy, kurwa, oni!” spowodowało taką wielką katastrofę, jaką jest wzrost poparcia królów populizmu, chłopców, co nie pracowali nigdy poza budżetówką, a udają wybitnych ekonomistów (Berkowicz), dzieciaki z Polską na ustach i Kremlem w sercu (choć bardziej pewnie w portfelu) i inne masy oszołomów. Wolne media, publikując różne materiały liczą, że w ten sposób otworzą ich wyborcom oczy. Ciężko to jednak zrobić, bo sami im te oczy zamknęli. Zniszczcie Hołownię, Kosiniaka i Zandberga, a będziecie mieli Brauna w rządzie. Tak czy inaczej – TKM powoli przestaje obowiązywać. Przekonamy się, która okupacja jest gorsza. Systemu TKM, czy Chłopców z Konfederacji…

W poszukiwaniu odpowiedzi na „Palące pytania” :)

Bez Ciebie bowiem [czytelniku – przyp. red.] działalność 

pisarska byłaby bezsensowna i bezcelowa,

I dlatego sama przez się stanowi wyraz nadziei, 

ponieważ pisanie zakłada istnienie przyszłości, 

w której będzie swoboda czytania.

Margaret Atwood, Palące pytania

 

Koło książki Margaret Atwood trudno przejść obojętnie. Autorka Opowieści podręcznej w zetknięciu z wydarzeniami i lekturami zadaje Palące pytania, na które nie sposób odpowiedzieć w sposób jednoznaczny. Jest to zbiór esejów tworzonych przez nią przez dwie dekady. Składa się z pięciu części zawierających rozważania, nad którymi pochylała się Atwood: polityka, przyszłość, rola pisarza w świecie, kryzys klimatyczny, sytuacja kobiet i inne, składające się na obraz świata malowany przez nią zarówno jasnymi, jak i ciemnymi barwami.

Co będzie dalej?

Pierwsze pytanie ma istotną funkcję i działa tym lepiej, im mniejsza jest szansa na uzyskanie odpowiedzi. Porusza nas poprzez chęć rozwikłania tajemnicy – tutaj Atwood porusza temat wyprawy Johna Franklina (opisany w książce Na zawsze w lodzie) i jej klęski w 1845 roku. Co sprawiło, iż ta katastrofa wzbudziła tyle emocji, domysłów, próby samodzielnej eksploracji (podejmowane przez wielu śmiałków, niekoniecznie badaczy) miejsca, w którym znaleziono zwłoki trojga uczestników ekspedycji – w tym dość dobrze opisane w eseju ciało Torringtona, idealnie zachowane w lodzie? Otóż – tajemnica. Osoby znikające bez śladu, jak zauważa Atwood, nie umierają w ludzkiej świadomości. Błąkają się w archiwach i zakamarkach ludzkich umysłów niczym dusze osób niepochowanych w mitologii greckiej, nie mając wytchnienia i nie dając go bliskim i ciekawskim. Ludzie więc szukają i szukają, i dopasowują kawałki układanki, by uzyskać pełny obraz. Nie ma nawet znaczenia, czy będzie makabryczny czy choćby najbardziej prozaiczny (jak znalezienie przyczyny śmierci marynarzy na długich rejsach – zatrucie ołowiem z puszek z konserw) – byle rozwiązać tajemnicę i dać zaginionym odejść.

„Co będzie dalej?” podnosi też karki zgięte przez reżimy. W zetknięciu z okrucieństwem, które panoszy się coraz bardziej przy absurdach totalitarnych władz w końcu zawsze pada pytanie: „Ile jeszcze?” Przecież po nawet najciemniejszej nocy musi nastać świt. W tym miejscu Atwood daje nadzieję i odczarowuje nieco Orwella jako rozgoryczonego pesymistę – pokazuje jego ogromną nadzieję pokładaną w najsilniejszej broni przeciw uciskowi – prostą, elementarną, ludzką przyzwoitość. Ta przyzwoitość odesłała w przeszłość reżim w Roku 1984 i chore fanaberie fanatyków w Gileadzie z Opowieści Podręcznej. Czytanie dzieła tak dobrej pisarki o tak aktualnym temacie było strasznym przeżyciem, zlewanie się dystopii z niebezpiecznie bliską jej rzeczywistością zatrważa (gdy po lekturze podzieliłam się na pewnym forum informacją, że przez jakiś czas obawiałam się korzystać z wpłatomatu, szybko okazało się, że nie byłam jedyna) – w takiej sytuacji każdy mały symbol sprzeciwu, każdy miły gest ze strony sojusznika czy sojuszniczki, każda małe światełko nadziei może stać się częścią łuny zwiastującej świt.

Sztuka jest naszą naturą

W kolejnej części Atwood rozwodzi się między innymi nad sytuacją pisarza – czy jest agentem politycznym, czy cokolwiek „musi” i jak wygląda jego „obowiązek”. Pokusa uczynienia z pisarzy narzędzi dla polityków i aktualnie dominujących idei, ideologii, jest wprost przez autorkę Opowieści podręcznej wyśmiana. Są oczywiście reporterzy, dziennikarze lub po prostu twórcy, których absorbuje ta tematyka, jasne. Wielu powieściopisarzy i poetów jednak wobec polityki przyjmuje postawę dziecka z „Nagich szat cesarza”: stwierdza ono, że cesarz jest nagi nie przez nieposłuszeństwo lub złe intencje, ale dlatego, że widzi człowieka bez ubrań. A potem jest zdziwione, że dorośli się czepiają. To sprawia, że powieściopisarze często są powodem ataku, a sztuka dla wielu osób radykalnych postrzegana jest jako zagrożenie. Nie bez powodu Atwood twierdzi, że „o tym, jak bliskie wolności jest społeczeństwo, świadczy to, na ile rozmachu pozwala ono ludzkiej wyobraźni i nieskrępowanemu głosowi człowieka”¹.

Dla autorki Opowieści podręcznej ważna jest także relacja sztuki z naturą. Z początku z goryczą opowiada o wielu kaznodziejach, niezwykle chętnych mówić głupim i niepokornym pisarzom, jak mają tworzyć literaturę i narracje o środowisku. Trudno mieć do niej o to pretensje – niech rzuci kamieniem autor, którego reakcje na jego tekst nigdy nie skłoniły do fantazji o T-shircie z napisem w stylu „napisz własną wartościową książkę”. Później jednak…

Rozważa zespolenie sztuki z naturą. Można się dowiedzieć między innymi, że w wymarłym świecie nie będzie pisarzy ani czytelników chętnych poznać ich dzieła. Że sam fakt, iż człowiek dożył dzisiejszego dnia jest skutkiem… opowieści. Widząc kogoś, kto zjadł roślinę, która go zabiła, świadkowie dedukowali jej trujące właściwości i przekazywali tę wiedzę dalej. Odkrycie, że krokodyl szybko biega tylko w linii prostej i skręca w wolniej niż człowiek, i przekazywanie tego faktu w opowieściach także zapewne przyczyniło się do przetrwania wielu jednostek. Opowieści (najlepiej z fabułą, tak je łatwiej zapamiętać) kształtowały świat i świadomość ludzką przez wieki. I tak, od pierwszych historii o tym, jak upolować antylopę i nie umrzeć po spożyciu jagód świat przeszedł do blogów z przepisami i poradników jak walczyć o swoje prawa pracownicze. A ten, kto choć trochę miał do czynienia z SEO, wie, że najwyżej w wyszukiwarkach pozycjonują się dobre opowieści (stąd na wielu stronach zanim dojdzie się do przepisu na ciasto, trzeba przescrollować historię o babci, która niegdyś piekła placki w piecu kaflowym). Wiele jest dyskusji o tym, czym jest dobra opowieść, a czym nie jest. To można rozszerzyć na całe pojęcie sztuki. Według Atwood jedno jest pewne: ani te dyskusje ani sama sztuka nie przetrwają w świecie pozbawionym bioróżnorodności – zieleni, która produkuje tlen i utrzymuje znośną dla człowieka temperaturę, ognia, wody i zwierząt, które kiedyś traktowane jak pobratymcy, obecnie często nie widzą choćby promienia słońca w hodowlach przemysłowych. Co pisarze i artyści mają z tym robić? Ten dylemat pisarka zostawia im do rozstrzygnięcia.

Kto ma być Panem?

Dałam się złapać w pułapkę i zaczęłam szukać w esejach z 2014-2016 roku dokładnej odpowiedzi na zadane pytanie. Jest to dla mnie na tyle intrygujące, że zapomniałam o specyfice Atwood, która choć pokazuje rzeczywistość pod różnymi kątami, w najbardziej palących kwestiach po prostu zmusza do namysłu. Tu zaczyna od lekcji, którą czerpie z rozmowy Humpty’ego Dumpty’ego z tytułową postacią Alicji w Krainie czarów. Po wierszu złożonym z niemal samych neologizmów ten pierwszy dumnie twierdzi: „Gdy ja używam jakiegoś słowa (…) oznacza dokładnie to, co każę mu oznaczać… ni mniej, ni więcej”. Na pytanie Alicji: „czy potrafisz nadawać słowom tak wiele znaczeń?” odpowiada: „Pozostaje pytanie… kto ma być panem… to wszystko”². Kto ma być panem… Prowadzi to do licznych pytań o to, czy język determinuje myśli, czy jakakolwiek myśl bez niego by powstała, czy da się w jednym języku przekazać coś, czego w innym się nie wyrazi… To kolejne zagadnienie, z którym zostawia czytelnika Atwood. Wyraża przy tym wdzięczność dla tłumaczy, w których pracy widzi wiarę w to, że komunikacja jest możliwa. Kto choć raz mierzył się z przekładem lub cierpiał, czytając książkę, w której nie był on najwyższych lotów, zapewne teraz w duchu się do tego dołącza. Ale pytanie pozostaje… Czy ludzie są narzędziami własnego wytworu? Czy zaprogramowali się stworzonym przez siebie kodem setki lat przed wynalezieniem maszyn, które programują obecnie?

Trudno mi było pominąć esej zawierający refleksje autorki na temat Opowieści Podręcznej. Zwłaszcza fragment, w którym autorka odpowiada na dwa pytania o swoje dzieło: 1) Czy jest ono obecnie (w 2015 roku) bardziej aktualne niż w momencie wydania (1985 rok) i 2) czy autorka uważa, że jest to powieść profetyczna.

Na pierwsze z pytań odpowiada twierdząco – akcja książki to mieszanka wydarzeń zaczerpniętych z historii, na przykład wielożeństwo esesmanów i rabowanie polskich dzieci, zbiorowe wieszanie ze średniowiecza, zakaz nauki czytania i pisania dla niewolników… Nawet strój Podręcznej inspirowany był rysunkiem z płynu do czyszczenia, który napawał ją grozą za młodu. Atwood dobrze wiedziała, że wszelkie totalitaryzmy nad wyraz interesują się kobietami, które rodzą, przytacza kilka przypadków z historii związanych z rabowaniem dzieci (gdy potrzebni byli obywatele dla reżimu lub mięso armatnie) lub ich mordowaniem (gdy przez małą ilość zasobów nie było czym ich wykarmić). Jeśli chodzi o odpowiedź na drugie pytanie… Autorka zauważyła roztropnie, że powieść ocenia się jako profetyczną dopiero z perspektywy czasu, gdyż zbyt wiele jest zmiennych, by ocenić to z miejsca. Czy na zakończenie jej lektury można życzyć sobie czegoś innego, niż by historia nie zatoczyła koła?

Czy nie staczamy się po równi pochyłej?

Atwood w jednym z esejów przedstawia nieżyjącą już pisarkę, Ursulę Le Guin, której zadała pytanie nawiązujące do jej eseju – „dokąd odchodzą ci, którzy odchodzą z Omelas?”. Krótki zarys teoretyczny: w eseju Le Guin Omelas to miasto, w którym nie ma niewolników, żołnierzy czy kapłanów, a ludzie są kulturalni i nie brak im intelektu. Ich potrzeby są zaspokojone, choć nie żyją w przepychu. W pewnym wieku poznają jednak cenę tego spokoju – okrutnie traktowane dziecko, zamknięte w lochu.

Tu Atwood (nie tylko w podstępnym pytaniu zadanym koleżance po fachu) zastanawia się, gdzie można znaleźć kraj, którego dobrobyt można zbudować… nie na cierpieniu innych. Ale czy takie coś jest możliwe? Czy da się uzyskać jakieś dobro, które nie będzie tworzone na krzywdzie? Jeśli ktoś myśli „ale mój dobrobyt nikogo nie krzywdzi”, zapewne nie ujrzał jeszcze ceny swoich dóbr. A daleko szukać nie trzeba – mika w kosmetykach w łazience, koltan w telefonach, które nosimy zawsze przy sobie, dzieci w szwalniach w Bangladeszu, których niewolnicza praca pozwala na atrakcyjne rabaty – to nie jest jedno dziecko, ich są tysiące. Są jednak umieszczone daleko od ludzkiego wzroku (dużo dalej niż dziecko w piwnicy w Omelas), który rzadko fatyguje się spojrzeniem głębiej niż na parametry najnowszego smartfona czy cenę bluzki za kilka złotych na promocji w sieciówce.

Pod wpływem tego krótkiego eseju, w dobie internetu chciałabym zadać inne pytania: czy z Omelas da się jeszcze odejść? i co takie budowanie dobrobytu na krzywdzie mówi o kondycji ludzkiej? Czy za jakiś to słowo „nieludzkie” nie będzie wyrazem uznania dla czyjejś postawy?

Myśl i pamięć

W ostatnim z wątków pragnę naprędce uwypuklić ostatnie zagadnienie. Są to uwagi Atwood na temat pandemii (oczywiście w eseju z 2020 roku). W czasie, gdy „Dżuma” przeżywała renesans i znikała z półek, a młoda ja próbowałam ułożyć sobie życie, w którym straciłam niemal wszystkie punkty odniesienia, chciałabym usłyszeć słowa starszej kobiety, wspominającej, że jak za czasów jej młodości ktoś przestawał chodzić do szkoły, nie było wiadomo, czy wróci i patrzącej na tabliczki z napisami chorób na domach objętych kwarantanną. Nie uważam, że zmarnowałam czas lockdownu (studia z filozofii były strzałem w dziesiątkę), ale może byłoby prościej.

Palące pytania są jak kije wtykane w mrowisko – każdy ze swoich esejów Margaret Atwood wbija w umysł czytelnika, zmuszając go do głębokiej refleksji i niejednokrotnie konfrontacji z własnymi przekonaniami. Nie jest to lekka lektura na długie jesienne wieczory – to treści, które zagnieżdżają się w głowie i zostają z osobą czytającą, przypominając o sobie w najmniej spodziewanych momentach. Świecie, dziękuję ci za Margaret Atwood.

____________________

¹ Atwood M., Palące pytania. Eseje aktualne z lat 2004–2021, tłum.: Kłobukowski M., Dobrogoszcz T., Warszawa: Wielka Litera 2022, s. 182.

² Ibidem, s. 285.

Bruksela dla wszystkich :)

Jakie są czynniki wypychające ludzi z miejsca, w którym żyli? Głównie chęć poprawy warunków egzystencji, niestabilna sytuacja polityczna i ekonomiczna, nie mówiąc już o wojnie i dyskryminacji ze względu na pochodzenie, rasę czy religię. Mieliśmy w Polsce czas, kiedy wielu z nas czy członków naszych rodzin i przyjaciół zdecydowało się na życie w innym kraju.

W Brukseli wszyscy jesteśmy migrantami i jednocześnie wszyscy lokalsami. Migracja to wciąż paląca kwestia w Europie. Obserwujemy dziś masowe przepływy ludności, co ilustrują różnorodne zjawiska, od drenażu mózgów po nielegalną emigrację przez Morze Śródziemne czy polsko-białoruską granicę. 

ONZ definiuje migranta jako osobę, która przebywa w obcym kraju ponad rok, niezależnie od tego, czy migracja jest dobrowolna czy przymusowa i niezależnie od tego, czy osoba ta wyemigrowała w sposób legalny. Według takiej definicji osoby podróżujące przez krótszy czas – w celach turystycznych i biznesowych – nie byłyby uznawane za migrantów. W powszechnym użyciu pojęcie to obejmuje jednak również migrantów krótkoterminowych, wracających co kilka miesięcy do swojego stałego miejsca zamieszkania.

Jakie są czynniki wypychające ludzi z miejsca, w którym żyli? Głównie chęć poprawy warunków egzystencji, niestabilna sytuacja polityczna i ekonomiczna, nie mówiąc już o wojnie i dyskryminacji ze względu na pochodzenie, rasę czy religię. Mieliśmy w Polsce czas, kiedy wielu z nas czy członków naszych rodzin i przyjaciół zdecydowało się na życie w innym kraju.

Czy Bruksela wciąż przyciąga Polaków? Jak najbardziej. Tak samo jak Marokańczyków, Kongijczyków, Rumunów, Gruzinów czy Węgrów, którzy wolą zarabiać więcej niż w swoich ojczyznach, korzystać z przywilejów państwa opiekuńczego, lepszego standardu usług medycznych, bezpłatnej edukacji i szeroko pojętego European Way of Life.

Dodatkowo od wybuchu wojny z Rosja Bruksela stała się domem dla tysięcy Ukraińców, ponad 65 000 uchodźców przybyło w pierwszych tygodniach po 22 lutego. Dane belgijskiego MSW na dzień dzisiejszy potwierdzają, że większość z nich już wróciła, tylko 5 tys. nadal mieszka w ośrodkach tymczasowych i w samodzielnych lokalach.

Nawet jeśli oficjalnie rząd belgijski blokował początkowe unijne sankcje w handlu z Rosją (ze względu na handel diamentami), to w sposób systemowy (przyjmując w trybie ekspresowym stosowane prawodawstwo) wyposażył samorządy w środki finansowe na organizację miejsc pobytu, wypłatę zasiłków i przyjęcie ukraińskich dzieci do szkół). 

Tak samo jak na terenie Rzeczypospolitej belgijscy Polacy od razu zaczęli akcje pomocowe dla uchodźców z Ukrainy. Ze względu na mniejszą barierę językową było im łatwiej zadbać o kobiety i dzieci potrzebujące schronienia, pracy czy choćby osoby z lepszym francuskim, by załatwić formalności związane z ubieganiem się o status uchodźcy. Byliśmy z siebie – nawet w tych tragicznych okolicznościach przez wiele przypadków po raz kolejny odmienialiśmy słowo „solidarność”.

Polacy przyjeżdżają do Królestwa Belgii od momentu jego powstania w 1830 roku. Po powstaniu listopadowym osiedliło się w nim ponad 600 żołnierzy, wśród nich m.in. Joachim Lelewel czy generał Jan Skrzynecki, który zakończył karierę militarną w nowoutworzonej belgijskiej armii. Polityczni emigranci dołączali również w falach po powstaniu styczniowym, rewolucji w 1905 roku, II wojnie światowej, po prześladowaniach ludności żydowskiego pochodzenia w roku 1968 oraz w ciągu całych lat 80. 

Migracja zarobkowa nasiliła się w trakcie 20-lecia międzywojennego, zwłaszcza z terenów Zagłębia Dąbrowskiego, Śląska. Belgijski przemysł górniczy chłonął wtedy siłę roboczą, belgijskie państwo zakładało wtedy podwaliny pod system państwa opiekuńczego, dzięki silnym związkom zawodowym – również tym katolickim. Nierzadko polscy górnicy byli delegowani przez belgijskie kopalnie do pracy w Kongu na kilkuletnie kontrakty, w ramach których mogli sprowadzić rodzinę, jednak bardzo niewielu się na tę opcję decydowało.

Polscy migranci zarobkowi w latach 80. i 90. zaczęli przyjeżdżać głównie z terenów obecnego województwa podlaskiego, mieszając się z obecna wcześniej Polonią, której przedstawiciele zdążyli się zasymilować z Belgami. Ta nowa fala emigracji przyjeżdżała głównie w celach zarobkowych, bez misji osiedlenia się w Królestwie Belgii, dość trudno się asymilowała z innymi nacjami. W dużej mierze spowodowane było to słabą znajomością jeżyków – flamandzkiego czy francuskiego – oraz stosunkowo niskim kapitałem kulturowym wyniesionym z Polski. O wiele łatwiej było im integrować się z innymi Polakami o podobnym statusie materialnym, podobnych problemach dnia codziennego (praca na czarno, związki na odległość i rzadkie kontakty rodzinne). Przyjeżdżali na kilka miesięcy, kilka lat, celem było „zjechać” z powrotem do Białegostoku, Moniek czy Łap, zaoszczędzone pieniądze zainwestować w dom, samochód i najczęściej własną działalność gospodarczą. Tak się rodził kapitalizm transformacyjny na Podlasiu. Są miejscowości, z których ¼ mieszkańców miała w swoim życiorysie lukę na emigrację zarobkową w Belgii.

Bardzo dużą rolę w dalszym podtrzymaniu narodowych tradycji i związków z krajem miała Polska Misja Katolicka z siedzibami w większych miastach jak Gandawa, Liege i oczywiście Bruksela. Między innymi dzięki niej rozwinęło się szkolnictwo w języku polskim, do którego wciąż w środy po południu i w soboty rano uczęszczają dzieci. Ilość Polaków mieszkających wtedy w Belgii szacowana była na 15 tys. Po 1 maja 2004 nastąpił prawdziwy exodus i obecnie wg danych Konsulatu RP w Brukseli ok. 100 tys. naszych rodaków jest na stałe zameldowanych w Królestwie, a kolejne 50 tys. czasowo pracuje na jego terenie i wraca co kilka miesięcy do Polski.

Powstanie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, później Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej i w 1992 Unii Europejskiej zmieniło diametralnie Brukselę i jej strukturę demograficzną. Wcześniej poza Belgami mieszkało tu kilka wyróżniających się mniejszości: Włosi, Hiszpanie i Portugalczycy przybywali do Belgii w latach 40. i 50., Marokańczycy i Turcy dekadę później, po podpisaniu oficjalnych umów międzyrządowych. Do 1968 kolejne rządy belgijskie były tworzone przez socjalistów i liberałów, zawsze koalicyjne, przy znacznym udziale reprezentantów związków zawodowych. Już wtedy starano się zapanować nad migracją, wprowadzając systemem rocznych kwot dla innych narodowości z tolerancją do ich przekraczania na maksymalnie 5%. Belgijski przemysł potrzebował robotników, kopalnie i huty nie były już tak atrakcyjnymi miejscami pracy dla rodowitych mieszkańców Flandrii i Walonii. Kolonialna przeszłość Belgii skutkowała napływem migrantów z Konga, którzy od XIX wieku osiedlali się w metropolii.

Od końca lat 70., wraz z kolejnymi rozszerzeniami UE przybywają do Brukseli również ludzie, którzy zdecydowali się na karierę w instytucjach europejskich. Znakomita większość z nich osiedliła się w Brukseli razem ze swoimi rodzinami, dlatego w pewnym momencie instytucje założyły specjalną sieć szkół europejskich, w których dzieci mogą pobierać naukę w swoich ojczystych językach. 

Większość siedzib instytucji unijnych umiejscowiona jest w dzielnicy Etterbeek, która dość drastycznie postąpiła z swoimi starszymi budynkami. Ich modyfikacje niezbędne do budowy „dzielnicy europejskiej” i okolicznych kilkupasmowych dróg zyskały nawet wśród urbanistów nazwę „brukselizacji”. Belgowie stopniowo przyzwyczajali się do nowo przybyłych urzędników, a dzięki możliwościom stworzonym przez jednolity rynek wewnętrzny doceniali integrację europejską. Belgijskie firmy inwestowały w każdym nowo przyjętym kraju członkowskim, również tam tworząc miejsca pracy i wprowadzając swoja kulturę pracy oraz know-how. Rządzący w kraju chadecy mieli jeszcze jeden pomysł na wspieranie otwartości na imigrantów.

Jeszcze w latach 70. państwo belgijskie zrezygnowało z pobierania podatku od wynajmu nieruchomości. Jest to jeden z wielu przykładów, jak przygotowywano obywateli tego kraju na napływ imigrantów z innych krajów, starając się finansowo zachęcić do współmieszkania z nimi. Ma to na pewno wpływ na takie decyzje w kraju, gdzie ponad połowa podatników płaci powyżej 45% podatku od swoich dochodów z pracy.

Napływ migrantów spowodował gwałtowny rozwój miasta, a zwłaszcza jego przedmieść i mniejszych miasteczek położonych tuż wokół obwodnicy. Brukselscy mieszczanie przeprowadzili się, zostawiając tysiące mieszkań na wynajem dla nowo przybyłych. Te same zjawiska dało się zauważyć w większości dużych miast zachodniej Europy, które przyciągały również własnych obywateli z mniejszych ośrodków i wsi.

Owszem, są w Brukseli dzielnice, w których większość mieszkańców jest pozaeuropejskiego pochodzenia. Ba, są nawet burmistrzowie dzielnic, którzy nie są etnicznymi Belgami, a także deputowani i ministrowie. I jest to całkowicie normalne w kraju, w którym European Way of Life oznacza również integrację dla uchodźców, migrantów i innych Europejczyków, którzy przyjeżdżają do jego stolicy. Każdy samorząd ma własne warunki integracji, na mocy których nowo osiedleni muszą wykazać się ważną umową o pracę, znajomością języka czy zameldowaniem. To od efektywności urzędników, policji i ich współpracy zależy, czy kolejne pokolenia mniej lub bardziej zintegrowanych migrantów zaczną się czuć w nowym państwie u siebie. 

Można stereotypowo powiedzieć, że Belgów łączą tylko Król Filip I Koburg i kibicowanie piłkarskiej reprezentacji – Czerwonym Diabłom. Drużyna ta od lat figuruje na szczycie rankingu FIFA (niestety na turniejach idzie jej raczej średnio) i ponad połowa jej zawodników jest Belgami pozaeuropejskich pochodzenia. A jest kochana przez cały 11-milionowy naród.

Kogo szukacie? :)

Gdzieś na skrzyżowaniu światów rodzi się religia, rodzi się to, w co wierzymy. Różne to drogi. Jedni powiedzą, iż sami stworzyliśmy boga/bogów na obraz i podobieństwo. Z lęku, z potrzeby, by zaspokoić własne niedostatki, by odnaleźć ojca/matkę by oddać sprawiedliwość naturze, by znaleźć choć odrobinę uzasadnienie dla wszystkiego, o co potykamy się każdego dnia. Inni oczekiwać będą znaków z nieba, stanowiących odpowiedź na modlitwy, nadzieje, żale. Podążając tropami różnych oblicz rozmaitych religii patrząc na sposoby poszukiwania boga, przyglądamy się najbardziej ludzkiemu z pragnień. Bo oto przychodzą: po jedność, po cud po siłę, po przebaczenie, po wysłuchanie, po zrozumienie, po wiedzę. Przychodzą po spokój – codzienny, ale i ten wieczny. By znaleźć moc, co przekracza ludzkie pojęcie; by znaleźć łączność z tymi, co klekną obok, co dawno minęli, co przyjdą na długo po każdym z nas. I już by się wydawało, że… wiemy. Tymczasem prawdziwy człowiek pozostaje równie nieuchwytny jak każde bóstwo. Patrząc zatem przez pryzmat różnych wyznań, różnych sposobów poszukiwania sacrum, potrzeba, jakie pchają pokolenia wierzących do stawania naprzeciw, czy raczej wobec bóstwa, pytamy „Kogo szukacie?” Czego szukamy? Cykl obejmuje 15 zdjęć. 15 obrazów pokazujących oblicza wiary, oblicza poszukiwania, ufności, nadziei, czy wreszcie spokoju jakie odnajdujemy w nie-wierze, tak trudnej, a jednocześnie prostej. Nasza podróż to świętowane przez aszkenazyjskich Żydów Kaparot; Boże Ciało w zakątku, który domaga się cudu; jednodniowa jedność, celebrowana przez kibiców piłkarskich; wytrwała pielgrzymka na Świętą Górę Grabarkę; izolacja, w jaką popadają Rycerze Chrystusa Króla. To również wybór zakonnej drogi życia; tajemniczość staroobrzędowców; twarze polskich Tatarów; religia słowiańskich przodków, jaką starają się odnaleźć rodzimowiercy; „zagadka” Karaimów; wytrwałość pielgrzymów czy wreszcie oblicze tych, dla których wiara nie ma twarzy ani imienia. 15 zdjęć. 15 podróży w głąb jednego tylko pytania: Kogo szukacie?

Potrzeba cudu

Pange, lingua, gloriosi. Sław języku tajemnicę – XIII-wieczny hymn św. Tomasza z Akwinu rozbrzmiewa na ulicy, którą co roku kroczy procesja. Setki lat. Procesja, która przypomina o cudzie, o ofierze Boga. O Bogu, który stał się chlebem, o chlebie przemienionym w boskie ciało. Najprawdziwsza obecność. Tak przynajmniej mówi tradycja. Tak zakłada doktryna. Za nią, w wierze, podążają wyznawcy, rokrocznie w czwartek po oktawie Zesłania Ducha Świętego, wychodząc na ulicę by czcić Najświętsze Ciało i Krew. Miasta zatrzymują się na chwilę, oddając wiernym ulice i place, które na kilka godzin zmieniają się w miejsce kultu. Dziękczynienie, radość, zetknięcie z sacrum, co wyszło im naprzeciw. Sztandary, proporce, święte figury, dzieci sypiące kwiaty, komunijne sukienki zamiatające miejski bruk, sutanny przykurzone drogą w pyle, kolana otrzepywane po każdym przyklęknięciu. Droga prowadzi od widzeń przeoryszy augustianek, św. Julianny z Cornillon, przez cud eucharystyczny w Bolsenie, przez mądrość Doktora Kościoła, przez synody, edykty, spory, aż tu, na Śląsk. Do Lipin. Do najbiedniejszej, zaniedbanej, jakby zapomnianej przez ludzi i Boga dzielnicy Świętochłowic. 

Dwie większe ulice na krzyż. Familoki, kamienice z XIX wieku, kościół. Kopalnię zamknięto jeszcze w latach 70. XX wieku, zakłady przemysłowe nie przetrwały transformacji. Padły jakieś 20 lat później. Stagnacja. Bieda aż piszczy, a jednak czekają na cud. Nie tylko tego jednego dnia. Ale dziś… złotą tkaninę trudno było upiąć. Teraz połyskuje w słońcu królewskim dostojeństwem, zakrywając codzienną brzydotę. Pod nią wysprejowany napisami mur, osypujący się tynk, widoczne spękanie muru. Na niej obraz Madonny, tak typowy dla tutejszych domów. Jedno z przedstawień znanych z sypialni czy pokojów dziennych tutejszych domów. Madonna, Święta Rodzina, Ostatnia Wieczerza, Jezus nauczający na łodzi… W kolejce na swoje miejsce czeka doszorowana figurka Niepokalanej. Taki prosty komplet. Wiara w pigułce. Wiara mimo wszystko. Wiara aż pod niebo. Kolejny obraz oparty jeszcze o mur, tuż za rogiem. Jezus błogosławi dzieci. Każdy przynosi, co może – obrazy, figury, świeczniki, kwiaty. Pomaga jak może. Trzeba sprzątnąć, zawiesić, przybić, zebrać. Tak, jest biednie, ale przecież to w ubóstwie miał narodzić się Bóg.

Dziś jest święto. Wypucowane okna świecą białymi krzyżami framug. Na szybach obrazki, w oknach świece, kwiaty. Dziś jest święto. Zamurowane, zabite dyktą okna zyskują zewnętrzne zasłony. Tu także zawisną obrazy, które znaczyć będą drogę do jednego z czterech ołtarzy. Ścieżkę ku chwale i tajemnicy. Jeszcze wczoraj wieczorem hulał tu wiatr, można było zwichnąć kostkę na dziurawym chodniku. Jeszcze kilka dni temu piwko albo papieros w bramie, ale dziś… Dziś są dywany z kwiatów, śląskie stroje, głośny śpiew. Dziś ulicą przejdzie Bóg. W biedę wraca godność, choć może to właśnie najlepsze świadectwo, że nigdy stąd nie odeszła. Inaczej, na jeden dzień wraca wiara w cud. W przemianę. W szansę, którą wspólnymi siłami da się wypracować, a może wymodlić. W tę pomoc, która nadejdzie. Przecież język sławi tajemnicę… Śpiewają: Co dla zmysłów niepojęte, niech dopełni wiara w nas

  

Zawierzenie na Świętej Górze

Las krzyży. Las modlitw. Las nadziei na wysłuchanie. Las zawierzenia, że oto dana zostanie łaska, że przyjdzie zmiłowanie, że prośbie łaskawe będzie niebo. Krzyże stoją w ciasnym półkolu. Niektóre zdobne we wstążki, inne w wianki plecione z kwiatów, na kolejnych zawieszono różaniec albo mniejszy krzyżyk, nawet garść małych krzyżyków związanych wspólną tasiemką. Są i te zdobne w rusznik – haftowany w magicznie-ochronne znaki ręcznik, którym tradycja ludów wschodniosłowiańskich każe przykrywać leżący na stole chleb; materiał, co wielu pokoleniom towarzyszy tu od kolebki do mogiły. Z wyrytym imieniem, intencją, ale najwięcej jest tych anonimowych. Na każdym złożona prośba, modlitwa, ufność. Krzyże mosiężne, kamienne, ale najwięcej drewnianych. Niektóre malowane. Pachnące nowością, dopiero co zbite z świeżo ociosanych deszczułek, ale i te poszarzałe, pokryte mchem, sieczone deszczem. Tak bardzo różne, nie tylko prawosławne. Bo przecież dziś „znak, któremu sprzeciwiać się będą” nie dzieli. A przynajmniej nie tu. Jeden obok drugich, na drugich, przy drugich. Splatają się w jedną opowieść o zawierzeniu. Ludzie mówią, że na Świętej Górze Grabarce nie ma dwóch takich samych krzyży. Liczą, że już ponad 10 tysięcy. Krzyże wyrastają… jak ludzie. Podobni, a różni. Dzieci, dorośli, starcy. W wózku, na wózku, wyprostowani, na kolanach. W samotności, to znów w świątecznej procesji. W największej nawet skromności – piękni. W ciszy, w refleksji, w zadumie, w modlitwie, a w końcu w śpiewie, co ma otworzyć niebo na płynące stąd prośby. Na wiarę. Na bezgraniczną ufność.  Na rozpacz, co ugina kolana…

Święta Góra Grabarka. Co roku tysiące pielgrzymów wspinają się na wzgórze. Tysiące próśb, modlitw, nadziei. Tysiące wotywnych krzyży, z których każdy niesie na sobie ludzką ufność, wiarę w ten najbardziej prywatny cud. Las krzyży rośnie każdego dnia, każdego roku, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto pokona drogę ku cerkwi, kto wspinając się na Świętą Górę, odda swój trud, swój krzyż, swoje cierpienie na ofiarę przebłagalną. Na świadectwo dziękczynienia. Na chwałę Boga. Najwięcej pątników przybywa na Święto Przemienienia Pańskiego, 18 i 19 sierpnia. Rokrocznie. Na wzgórzu trzy klasztorne cerkwie – Przemienienia Pańskiego, Zaśnięcia Przenajświętszej Bogurodzicy i ta pod wezwaniem Ikony Matki Bożej „Wszystkich Strapionych Radość”. Tradycja, a raczej legenda powiada, że tutejszy kult sięga XIII wieku. Historycy wskazują jednak na pięć stuleci później, gdy już oficjalnie 1 lipca 1717 roku biskup zgodził się na odprawianie nabożeństw na Górze Grabarce. Tradycja masowych pielgrzymek ożyła w latach 80. XX wieku. Od tego czasu rośnie nowy las krzyży. Nowy, a przecież sięgający legendy, wedle której podczas epidemii z początku XVIII wieku pewien mieszkaniec pobliskich Siemiatycz – ponoć starzec wielce pobożny – miał widzenie. I sam Bóg wskazał, iż ratunkiem przed zarazą jest krzyż. Ratunkiem jest droga na Świętą Górę z krzyżem w dłoni. Droga proszalna, błagalna. Droga na kolanach. I znów legenda, co mówi, że w drodze doznali uzdrowienia i nie zmogła zaraza ani jednego spośród tych, co w procesji wyruszyli, by błagać, by ku niebu wołać, by czcić. I tak, wracając rok za rokiem. Do cudownego źródła. Na pielgrzymkę ku Świętej Górze, co daje im nadzieję… na spełnienie nawet najbardziej skrywanych pragnień.

  

„To moja pokuta”

Na ulicy skrzynie pełne ptaków. Kury, koguty. Wszystkie białe. Wszystkie na sprzedaż albo na wynajem. Na zadośćuczynienie. Na ofiarę. Słychać gdakanie, a później ciszę. Wyciągnięty z klatki ptak rzadko się wyrywa. Chwycony za nogi nieruchomieje, jakby już zawczasu znał swoje przeznaczenie. Bez niego nie będzie święta, bez niego grzech i wina nie pozwolą świętować Jom Kipur, bez niego dusza nie zazna spokoju, bez niego nie będzie oczyszczenia. I choć religia pozwala – jak często czynią sefardyjczycy – zamienić go na woreczek monet, to w Me’a Sze’arim chyba nikt nie bierze tego pod uwagę.

Jamim Noraim – Straszne Dni, Groźne Dni. Czas pokuty. Czas rozciągnięty pomiędzy Rosz ha-Szana a Jom Kipur. Dziesięć pierwszych dni nowego roku, gdy nie o śpiewie, karnawale, zabawie myśleć trzeba, ale o pokucie, o żalu, o zadośćuczynieniu. Kto bowiem nie chciałby okazać się zapisanym w Księdze Życia, kto nie chciałby zostać zaliczony do grona tych, co odznaczają się dobrem, co cnotliwi, co prawi. Druga księga napawa strachem, bo oto w Księdze Śmierci imiona czyniących zło, siejących występek. Trzecia… w niej ci, których postępki, których codzienność, których życie nie tak łatwo ocenić. I życzyć sobie trzeba, by być zapisanym w tej pierwszej. Księgi przez owe dziesięć Strasznych Dni są otwarte, jakby czekały na ostateczny wyrok, na osąd Boga, co zdecydować ma o najważniejszym z zapisów. O roku dobrym, roku złym, roku co przyniesie śmierć. O kolejnym roku.

„Oto mój zastępca, to moja pokuta. Ten ptak pójdzie na śmierć, ja dostąpię życia w pokoju” – słowa gładzące grzechy, wypowiadane podczas obrzędu Kaparot. Bo gdy uczyniłeś krzywdę, to musisz się z drugim pogodzić. Z drugim, ze sobą, z Bogiem. Znaleźć, a raczej odzyskać spokój. Trzy okręgi zakreślone nad głową, dłonią, w której trzymać należy białego koguta powinny wystarczyć wierzącym. Praktykowane tak przez Żydów aszkenazyjskich przeniesienie grzechu na zastępczą ofiarę, przeniesienie winy na osobę, istotę żywą, a nawet na przedmiot nawiązuje do obrzędu świątynnego, do praktykowanego niegdyś przeniesienia grzechów narodu na kozła ofiarnego. Zastępstwo, które pozwala żyć w spokoju, które pozwala się nie bać, które wzbudza nadzieję na dobry nowy rok. Na zapis w Księdze Życia.

Ptaka trzeba kupić. Stąd te klatki, ten uliczny zgiełk, sam obrzęd, a w końcu cisza śmierci zabijanej zgodnie z religijnym nakazem ofiary. Jedni u bram synagogi, inni wprost na ulicy. Rodzice kreślący rytualne kręgi nad głowami swych dzieci. W skupieniu, a przecież pośród ludzi. Na świadectwo oczyszczenia. Z nadzieją na…

  

Pielgrzymka w jedność?

Setki rozkrzyczanych gardeł. Gromki śpiew. Ręce wzniesione wysoko ponad głowami. W rozpostartych dłoniach szalik ukochanego klubu. Później krzyk. Bojówko brzmiące: „Bóg! Honor! Ojczyzna!” Każde ze słów ostre, jednoznaczne, tnące. Tu nie ma miejsca na jakiekolwiek kompromisy. Na oddech. Na myślenie spoza zwartego tłumu, który gruntowany w swoich racjach przychodzi tu po łaski. Po pewność na kolejny rok. Za plecami dym z czerwonych rac i zarys śpiącej Jasnej Góry, gdzie rok za rokiem przychodzą na pielgrzymkę kibiców. Chwila dziwnej jedności, która tuż za bramami „Panny Świętej” rozbija się na podziały, animozje, chęć do bitki. A jednak… chwila jedności na moment zamknięta zostaje w znak pokoju. Znak przekazany tą samą dłonią, która za chwilę zdolna będzie do wygrażania innym, „tym obcym”, do przemocy. Do stanowienia tej ojczyzny, która miast karmić, dusi. Ale teraz stop…

Stłoczeni w kaplicy jasnogórskiej kibice śpiewają. Śpiewają, że „Anioł pasterzom mówił…”, a obok w żłóbku „leży Malusieńki”. Jeszcze nieobrzezany. Tylko co to za paterze przybyli… Jakie przynieśli dary? Jakiej glorii się spodziewają? Dla siebie? Dla Polski? Śpiewają: „Nie damy pogrześć mowy”, a w tej samej mowie opowiadają o strachu, przemocy, wykluczeniu. Tą samą mową dzielą na „swoich” i „obcych”, „nas” i „onych”. Powtarzają mit o domniemanym wrogu, a przecież z mitami się nie dyskutuje. Mówią o narodzie, co tracąc pamięć, najzwyczajniej ginie. Tylko jaka to pamięć, gdy zapominają, że różnymi słowami opowiadać można te same, a jakże odmienne historie. Śpiewają: „Ojczyznę wolną racz nam zwrócić Panie”, ale na wolność patrzą przez pryzmat innego posłuszeństwa, niczym obraz w wykrzywionym zwierciadle, gdzie miast różnorodności wciąż obowiązuje unaradawiająca unifikacja. Patriotyzm co jedno tylko ma oblicze, co miast światła niesie lęk. Wciąż wsłuchują się w głosy, co mówią o zniewoleniu, ideologii, zagrożeniu… a w ten jeden dzień każdy z nich przecież „przed żydowską matką klęka”. Głos w tle wciąż woła: „Wielka Polska katolicka!”. 

Kogo szukają? Kto z kim się tu brata? Mijając się na dziedzińcu jasnogórskiego klasztoru niektórzy padają sobie w objęcia, inni obchodzą się z dala, kolejni – zamknięci w małych grupkach – odwracają się do siebie plecami. Pozdrowienia zdają się mieć charakter klanowy, gdzie ostatecznie warte zachodu wydaje się być to, kto z kim trzyma. Na szaliku: „Jako pierwsi szliśmy w Polskę budząc strach i budząc przemoc”, albo inaczej: „Niech nas nienawidzą, byle się nas bali”. Szaliki poświęcone… Zaraz powrócą do Warszawy, Radomia, Krakowa, Poznania… w każdy zakątek kraju, gdzie trwa kibicowska wojna, budząca się do życia wraz z nową kolejką rozgrywek. Wrócą, by znów przeklinać, złorzeczyć, nienawidzić, bo… tak rozpruła się Polska. Wrócą, by komuś powiedzieć: „Precz!” By bronić mitów, by snuć te nowe sny o potędze. Cóż to zatem za jedność dnia jednego, ku czemuś czy przeciw czemuś? Kogo zatem szukają, mówiąc o Bogu, ojczyźnie czy honorze?

I znów, już po mszy, niczym karne wojsko krzyczą: „Bóg! Honor! Ojczyzna!”, a słowa im więdną na wargach…

Czestochowa, 11.01.2020. 12 Patriotyczna Pielgrzymka Kibicow na Jasna Gore. Fot. Wojciech Grabowski / FORUM
Czestochowa, 08.01.2022. „Racowisko” pod Jasna Gora. Kibice pala race. Fot. Wojciech Grabowski / FORUM
Czestochowa, 05.01.2019. 11. Pielgrzymka Kibicow na Jasna Gore. Fot. Wojciech Grabowski / FORUM

Szukając pasterza

Płaszcz z Chrystusem Królem możesz kupić już za 100 złotych. Kawałek obrębionej czerwonej szmatki, tasiemki do wiązania pod szyją, nabożny obrazek na plecach. Mężczyzna, kobieta, a nawet dziecko – nieważne. Przecież każdy może zostać rycerzem. Wystarczy wypełnić kilka obowiązków. Koronka, różaniec, droga krzyżowa, nowenna – to one wyznaczają dzienny, tygodniowy, miesięczny, coroczny rytm Rycerzy Chrystusa Króla. Każdy tu może służyć sprawie nazywanej Bogiem. Sprawie, od której Kościół odcina się głosami swoich hierarchów, owczarni, której pasterz już lata temu – za nieposłuszeństwo wobec biskupa – został zawieszony. Suspensa, nałożona jeszcze przez kardynała Stanisława Dziwisza pozostaje w mocy. Więc… nic tu się nie liczy. Msze sprawowane niegodziwie, świętokradczo; sakramenty nieważne. Grzech w Grzechyni? Błądzenie na pustyni. Pustelnia Niepokalanów, rzut kamieniem od Suchej Beskidzkiej. Pustelnia, co zamieniła się niemal w ufortyfikowaną twierdzę, do której dostępu bronią baszty i solidna brama. Zadanie – nie wpuszczać nikogo. Nikogo, kto mógłby wynieść poza mury prawdziwe oblicze osobnej wioski, gdzie gromadzą się wierni… Wierni jednemu tylko głosowi.

Słowa brzmią strasznie. „Jestem skazańcem. Ostatnim banitą” – powie o sobie ks. Piotr Natanek. I kto mu nie uwierzy, w końcu to ksiądz profesor… Ma internetową telewizję, kanał na YouTube, codzienne przemowy dla jemu tylko wierzących. Powtarza, że rozmawia z Jezusem, że uważnie słucha tego, co mówi mu sama Matka Boska. To od nich ma dostawać konkretne wytyczne, daty, plany. „Matka Boska zatwierdziła” – podsumowuje święto, którego ustalenia ma się domagać samo bóstwo. Rycerze wierzą. Rycerze bronią. Rycerze nie pozwolą na krzywdę. Rycerze padają na twarze przed tajemnicą głoszoną przez swego pasterza. Przez swego proroka, jak powtarzają, niezrozumianego i niedocenianego, czy nawet (jakże biblijnie) znienawidzonego we własnym kraju. Słowa takie jak „nieposłuszeństwo” czy „odstępstwo” puszcza się tu mimo uszu. Tu, w Grzechyni, wybudował się osobny świat, do którego głos hierarchów kościelnych – przez samego ks. Natanka nazywanych „masonami” – nie ma dostępu. Nie ma tu dostępu również świat, bo Natanek uparcie odmawia wykonania nakazów władzy świeckiej. Tu… wie się lepiej. Lepiej o historii, lepiej o prawdzie, lepiej o Bogu. Lepiej i więcej… również o diable. Słuchają natchnionego głosu: „Gdy twoja dorastająca córka używa jaskrawych lakierów do paznokci, to już wiedz, że diabeł się nią interesuje”. Lepiej i więcej o… życiu, co poczęte inaczej niż naturalnie zwane jest „produktem”, że jest „zwierzęciem, nie istotą”. Lepiej i więcej o niebie i piekle, w którym (znów Natanek) ma „wyć” arcybiskup Józef Życiński. Więcej… o świecie. Tuż za rogiem.

Kuria pisze, że „jego działanie może doprowadzić do rozbicia kościelnej jedności, a nawet do oderwania od wspólnoty wierzących”, ale wierni wiedzą lepiej. Rycerze Chrystusa Króla stukają do drzwi pustelni, maszerują w pochodach, głośno domagając się „intronizacji Jezusa na Króla Polski”, padają na twarze… Nieufni, zamknięci, ślepi. Szukając pasterza, zdają się coraz dalsi od ludzi. 

Czestochowa, 15.08.2020. Uroczystosci wniebowziecia Najswietszej Marii Panny na Jasnej Gorze. Fot. Wojciech Grabowski / FORUM

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Pochwała indywidualizmu :)

W polskiej kulturze społecznej indywidualizm traktowany jest jako zjawisko, jeśli nie całkiem pejoratywne, to w każdym razie podejrzane, bo utrudniające realizację celów wspólnotowych. W przeciwieństwie do indywidualizmu ceniony jest kolektywizm, będący często celem propagandy ze strony władzy. Temu podporządkowane jest również pojęcie tożsamości, rozumianej w kategoriach przynależności do określonej grupy społecznej o charakterze narodowym, wyznaniowym, klasowym czy zawodowym. O tożsamości indywidualnej, związanej z osobistymi wartościami i poglądami, na ogół się nie mówi. Pytając o tożsamość oczekuje się zwykle odpowiedzi, do jakiej grupy społecznej dana jednostka należy czy kogo ona reprezentuje.

Wspólnota jest abstrakcją, konkretne są tylko jednostki

Lekceważenie tożsamości indywidualnej oznacza odbieranie człowiekowi wolności. Staje się on bowiem częścią jakiejś całości, która decyduje o jego losie. Jego osobiste potrzeby, przekonania i cele nie mają znaczenia, liczy się tylko rola, jaką w danej grupie społecznej wyznaczyli mu ci, którzy nią kierują. Kolektywiści odbierają znaczenie jednostce ludzkiej i przenoszą je na grupę. „Jednostka zerem, jednostka bzdurą” – krzyczał Majakowski. W kolektywistycznym świecie wolność przynależy wspólnocie, a nie jednostce. Tymczasem wspólnota jest abstrakcją, konkretne są tylko jednostki. Wolność nie dotyczy państwa, a pojęcie suwerenności oznacza wolność tych, którzy rządzą państwem, od zagranicznych wpływów i nacisków. W suwerennym państwie, oprócz rządzących, wiele ludzi może być zniewolonych. Tak jest przecież w każdym suwerennym państwie autorytarnym, a także w niepełnych demokracjach.

Nie ma nic dziwnego w tym, że indywidualizm, czyli niezależność jednostki w myśleniu i działaniu, jest częstym przedmiotem krytyki i niechęci. Władza w klasycznym rozumieniu zawsze oznaczała możność wywierania jednostronnego wpływu na podwładnych. Skuteczne sprawowanie władzy wymagało więc posłuszeństwa podwładnych. Kiedy czują się oni niezależni, stają się krytyczni, a często oporni wobec poczynań władzy. Sprawowanie władzy staje się wówczas trudniejsze, wymaga przekonywania i negocjacji, a ostateczne decyzje często odbiegają od przekonań rządzących. Tak właśnie dzieje się w demokracjach liberalnych, gdzie rozwiązywanie problemów zaczyna się od dołu struktury państwowej, dzięki zapewnieniu praw podstawowych mniejszościom, samorządności lokalnej i inicjatywom podejmowanym w społeczeństwie obywatelskim.

Tak więc, do czasu pojawienia się demokracji liberalnej, poczynając od ojca w rodzinie, nauczyciela w szkole, szefa w zakładzie pracy, a na przedstawicielach władzy państwowej kończąc, indywidualizm podwładnych nie był cechą szanowaną. Nie był on cechą lubianą również przez ludzi nawykłych do konformizmu i dobrze się czujących w warunkach jednolitości wzorów myślenia i zachowania.

Zarzuty, które są najczęściej wysuwane wobec indywidualizmu, mające charakter moralny i prakseologiczny, są chybione, a ich analiza prowadzi do ujawnienia deficytów kolektywizmu. Moralny powód niechęci do indywidualizmu polega na utożsamianiu go z egoizmem. Skupienie się na własnym punkcie widzenia ma jakoby przesłaniać interes wspólnoty. Pomijając jednak jednostki i grupy w danej wspólnocie patologiczne, interes wspólnoty nie może być sprzeczny z interesem, doraźnym lub długofalowym, poszczególnych jej członków. Cała wspólnota jest patologiczna wtedy, gdy panuje w niej niesprawiedliwy podział praw i korzyści, gdy są w niej lepsi i gorsi, wyzyskujący i wyzyskiwani. Egoizm jest cechą, która może przysługiwać zarówno indywidualiście, jak i kolektywiście. Jeśli jednak indywidualizm łączy się z odpowiednim poziomem wiedzy i moralności, to nie tylko on nie przeszkadza, ale wręcz pomaga we włączaniu się w realizację celów wspólnotowych, nawet gdy jest to związane z odroczeniem indywidualnych korzyści.

Głównie dzięki indywidualistom tworzy się społeczeństwo obywatelskie

Indywidualizm nie oznacza izolacji społecznej. Przeciwnie, indywidualista jest zainteresowany tworzeniem wspólnot, w których może mieć osobisty wpływ na sposób ich funkcjonowania i osiągane cele. Są to zwykle małe wspólnoty, w których relacje współdziałania mają bezpośredni charakter. Głównie dzięki indywidualistom tworzy się społeczeństwo obywatelskie, w ramach którego mamy do czynienia ze stałym naciskiem niezliczonych inicjatyw społecznych i ciągłą presją obywateli na rząd. Stabilna demokracja liberalna jest siłą permanentnego dialogu uważnych polityków i asertywnych obywateli. Natomiast indywidualiście rzadko jest po drodze z tymi, którym zamiast aktywności w swoim otoczeniu, wystarcza duma z przynależności do narodowej wspólnoty i łatwa deklaracja o gotowości oddania życia za ojczyznę.

Postawa indywidualistyczna chroni przed łatwym uleganiem emocjonalnym apelom o włączenie się do walki z wyimaginowanym wrogiem, jakoby w interesie narodu lub wiary, a w rzeczywistości w interesie jakiegoś przywódcy czy określonej grupy społecznej. Typowymi instrumentami manipulacji są wówczas hasła nawołujące do patriotyzmu, obrony tradycyjnych wartości itp. Ludzie nastawieni kolektywistycznie zwykli reagować na te hasła odruchowo. W przeciwieństwie do nich indywidualiści podchodzą do tych apeli z rezerwą i poddają je krytycznej ocenie. Czy można się dziwić, że wszelkiej maści watażki i dyktatorzy ich nie lubią? Typowym przykładem może być stosunek do katastrofy humanitarnej na granicy z Białorusią. Niestety większość polskiego społeczeństwa uległa „patriotycznemu wzmożeniu” pod wpływem rządowej propagandy o bohaterskiej obronie polskich granic przez Straż Graniczną, wojsko i policję. Przerzucanie przez zasieki kobiet, dzieci i wyczerpanych mężczyzn spotkało się w tej grupie z całkowitym poparciem. Jedynie indywidualiści, krytyczni i wrażliwi na ludzką krzywdę zdolni są dostrzec bezmiar niegodziwości kryjący się za patriotycznym sztafażem.

Bezkrytyczna identyfikacja z grupą prowadzi do najgorszych zjawisk społecznych

Pojedynczy człowiek może być egoistą, podporządkowującym interesy innych ludzi swoim własnym. Tacy ludzie słusznie są krytykowani z moralnego punktu widzenia. O ile jednak częściej i na znacznie większą skalę mamy do czynienia z egoizmem grupowym. Wytykając egoizm jednostce, grupa często zachowuje się egoistycznie w stosunku do innych grup. Co ciekawe, takie postępowanie rzadko poddawane jest ocenie moralnej, natomiast traktowane jest w kategoriach przysługującego grupie prawa do dbania o własny interes. Czyż nie na tym polega prowadzenie przez państwo polityki zagranicznej, aby uzyskać jak najwięcej korzyści? Czy obywatele danego państwa zastanawiają się czy te korzyści nie zostały uzyskane kosztem innych państw? W przeciwieństwie do tożsamości indywidualnej, poczucie tożsamości grupowej zwalnia z ograniczeń moralnych. Dlatego tak łatwo można, przyjmując ideologię grupy wyznaniowej, popełniać czyny haniebne, jak skazywanie na śmierć kobiet w patologicznej ciąży przez lekarzy zasłaniających się klauzulą sumienia. Człowiek mający poczucie tożsamości indywidualnej zawsze poczuwa się do osobistej odpowiedzialności za swoje czyny. Warto o tym przypominać gorliwym strażnikom granicznym, zasłaniających się otrzymanymi rozkazami. Bezkrytyczna identyfikacja z grupą, tak często gloryfikowana, prowadzi do najgorszych zjawisk społecznych. Ślepa miłość do własnego narodu pozwala nie dostrzegać haniebnych czynów, których dopuszczają się lub dopuszczali jego członkowie. Można to zauważyć w polityce historycznej Zjednoczonej Prawicy, która upowszechnia kłamliwy obraz stosunku Polaków do Żydów w czasie II wojny światowej.

Tożsamość grupowa, a nie indywidualna, jest źródłem nacjonalizmu, rasizmu, antysemityzmu i wszelkich uprzedzeń w stosunku do ludzi nie należących do własnej wspólnoty. Grupa nie ma sumienia. Kolektywiści uprawiają fikcję, przyznając grupie cechy przynależne jednostce ludzkiej. To dlatego w krajach kolektywistycznej kultury społecznej nie ma zrozumienia dla praw człowieka. Prawa te bowiem często znajdują się w kolizji z abstrakcyjnymi prawami grupy.

Państwa górujące nad innymi innowacyjnością, to państwa wielokulturowe

Zarzuty o charakterze prakseologicznym, kierowane pod adresem indywidualizmu, przesiąknięte są mechanistycznym punktem widzenia, rozpowszechnionym na przełomie XIX i XX wieku, i przywiązaniem do standaryzacji. Zgodnie z tym punktem widzenia realizacja wszelkich projektów wymaga jednomyślności ich wykonawców. Cele są realizowane sprawnie jakoby wówczas, gdy wśród wykonawców nie ma „czarnych owiec”, które wyłamują się z przyjętej procedury postępowania, zgłaszając alternatywne pomysły i sprzeciwiając się zdaniu większości. Otóż konformizm, który wciąż tak bardzo jest ceniony na szczeblu władzy państwowej, na poziomie zespołów funkcjonujących w rozmaitych organizacjach już od kilkudziesięciu lat zastąpiony został potrzebą indywidualizmu w kolektywie, co oznacza swobodne ścieranie się poglądów. Członków zespołów nagradza się za kreatywność, a nie za dostosowywanie się do zdania większości. We współczesnych zespołach projektowych cenieni są zatem indywidualiści, a nie konformiści. Dotyczy to także takich organizacji, jak państwo, gdzie coraz częściej docenia się znaczenie różnorodności, a nie jednolitości kulturowej. Państwa górujące nad innymi innowacyjnością, to państwa wielokulturowe, czego przykładem mogą być Stany Zjednoczone. Źródłem innowacyjności jest różnorodność, a nie jednolitość punktów widzenia. Najwyższy czas, aby Polska przestała się chwalić jednolitością etniczną odziedziczoną po PRL-u, a zaczęła zabiegać, wzorem państw zachodnich, o imigrantów reprezentujących inne kultury.

Skłonności kolektywistyczne cechują ludzi z rozmaitymi deficytami, które są skrzętnie wykorzystywane przez wszelkiej maści dyktatorów

Pierwszym powodem, dla którego ludzie są skłonni wyrzec się własnej indywidualności jest lęk. Do kolektywnego sposobu myślenia i zachowania, narzuconego przez władcę lub otoczenie społeczne, skłania obawa przed sankcjami, które mogą spotkać tych, którzy chcą iść swoją własną drogą. Lęk nie zawsze wynika z gróźb stosowanych przez twórców lub strażników wspólnoty. Do identyfikacji ze wskazaną wspólnotą znacznie bardziej skutecznie prowadzi lęk przed różnymi, najczęściej zmyślonymi zagrożeniami, na które wskazuje władza, a przed którymi jakoby tylko ona jest w stanie ludzi obronić. Przykładem może być ustawiczne straszenie przez PiS Polek i Polaków imigrantami, Unią Europejską i Niemcami, ludźmi LGBT+, gender, opozycją, a w szczególności Tuskiem. Powszechnie znane jest też zjawisko integracji ludzi wokół flagi w przypadku zagrożenia wojną.

Drugi powód rezygnacji z własnej indywidualności to skutek uwiedzenia przez władzę. Mamy tutaj do czynienia z całkiem odmienną reakcją emocjonalną aniżeli w pierwszym przypadku. Ludzie nie boją się władzy lub tych, których władza wskazuje jako zagrożenie, ale ją kochają, w związku z czym mają do niej całkowite zaufanie i gotowi są wykonać każde jej polecenie. Jest to syndrom przywódcy charyzmatycznego, za którym podwładni gotowi są pójść w ogień, ponieważ tak wysoko oceniają walory jego charakteru i umysłu. Tylko pozornie taka sytuacja bezwzględnego posłuszeństwa podwładnych zdaje się wróżyć sukcesy kierowanej w ten sposób grupie. Jeśli ludzie pozbywają się chęci wykorzystania swojego potencjału, stając się nie tylko zwolennikami, ale wręcz wyznawcami swojego przywódcy, wówczas grupa, ślepa i głucha na jego błędy, nigdy nie osiągnie wielkich sukcesów. Wiele wskazuje na to, że żelazny elektorat PiS-u tak właśnie traktuje Kaczyńskiego. Powtarzając wyznanie wiary – „Jarosław Polskę zbaw”, ludzie ci rezygnują z krytycznego myślenia.

Ostatni powód identyfikacji kolektywnej to niska samoocena. Brak wiary we własne możliwości skazuje wielu ludzi na kurczowe trzymanie się opinii większości lub poleceń władzy. Tacy ludzie szukają po prostu opiekuna, który ich zastąpi w samodzielnym myśleniu i działaniu. To oni najbardziej zaciekle buntują się przeciwko zmianom, w wyniku których zostaliby choć w niewielkim stopniu pozbawieni wzorców, za którymi bezmyślnie, ale za to wygodnie podążają.

Indywidualizm wzmacnia wspólnotę

Indywidualizm, jako cecha społeczna, dominuje wyłącznie w kulturze Zachodu. Należy zdawać sobie sprawę, że tylko dzięki niej możliwa jest w pełni demokracja liberalna, wysuwająca na plan pierwszy wartość praw człowieka. Dlatego dążąc, mimo wszelkich silnie zakorzenionych stereotypów, do osadzenia Polski w kulturze Zachodu, należy upowszechniać wszelkimi sposobami postawy indywidualistyczne w naszym społeczeństwie. Najważniejsza zaś jest umiejętność przekonywania, że postawy te wspólnotę narodową i każdą inną wzmacniają, a nie osłabiają. Przykład rozwoju cywilizacyjnego państw zachodnich jest najlepszym tego dowodem.

 

Autor zdjęcia: Rupert Britton

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję