Czy polska polityka jest gotowa na energię młodych? :)

Campus Polska, Igrzyska Wolności w Łodzi, a nawet konwencja Szymona Hołowni, wszystkie w odstępach kilkunastu dni, pokazują, że w Polsce pojawia się nowa, nawet jeśli rozproszona energia, którą wnosi zmęczone starymi sporami młode pokolenie.

Campus widziany z zewnątrz mógł wydawać się klasyczną imprezą robioną przez polityków po to, żeby pokazać się z młodymi w konwencji “ja na scenie, a wy klaszczcie”. Kilka najgłośniejszych nazwisk (Tusk, Balcerowicz, Michnik) kojarzyło się raczej z historią transformacji niż spojrzeniem w przyszłość. Brak wyraźnej perspektywy politycznej dla środowiska Trzaskowskiego również nie budował nastroju przełomu.

A jednak było to wydarzenie wyjątkowe. Spędziłem tam blisko cztery dni i z każdą godziną ostrożny sceptyk zmieniał się we mnie w entuzjastę. Młodzi wprawdzie nie występowali na scenie, ale ich mocna obecność dawała się wyczuć już w otwierających wystąpieniach panelistów. Pytań zawsze było więcej niż czasu przeznaczonego na udzielenie odpowiedzi, a nieformalna rozmowa trwała jeszcze wiele minut po zakończeniu paneli.

Campusowcy stanowili z jednej strony wyluzowaną i nastawioną na nowe znajomości grupą ludzi, z drugiej byli poważni, przygotowani i zaangażowani. Pomimo różnic poglądów łączyła ich wrażliwość i otwartość. Radykalizm jeśli się pojawiał to w sprawach w których powinien – takich jak klimat czy prawa osób LGBT. Widać było wyrobienie polityczne, co zważywszy na to, że średnia wieku oscylowała zapewne w okolicach maksimum 25 lat było można uznać za niespotykane.

Taka skondensowana mieszanka młodości i kompetencji nie pojawiła się dotąd na żadnym wydarzeniu, nie mówiąc już o żadnym środowisku politycznym. Oczywiście Campus zgromadził ludzi o bardzo szerokim spektrum poglądów, nie mam jednak wątpliwości, że wielu z nich te sześć dni bardzo mocno związało z Rafałem Trzaskowskim i jego zapleczem, które zrobiło to, czego większość polityków nie potrafi: potraktowali młodych po partnersku, a nie instrumentalnie. Brak wyraźnego planu politycznego, to że z sufitu nie leciało konfetti i nie trzeba było machać banerami młodzi oceniali zdecydowanie na plus – choć u wielu z nich widać było chęć zaangażowania się już dziś.

Choć sam program, jak na konstruowany przez polityków, ambitny nie wykraczał poza spektrum debat, które toczą się w ideowych środowiskach Warszawy i innych dużych miast, to kluczowe było to, że uczestnicy wolę zmiany przywieźli w sobie. Bez ich zaangażowania byłoby drętwo i nijako. Tak jak to bywa na wydarzeniach dla starych, gdzie ludzie w garniturach snują się po deptaku, a podczas banalnych „small talków” każdy wodzi oczami po sali szukając następnego rozmówcy. Wszyscy “się łapią” i na coś pędzą, a panele są co najwyżej pretekstem do spotkań w kuluarach.

Kiedy myślę o Igrzyskach Wolności, które w tym roku poświęcone są Nowej Umowie Społecznej cieszy mnie, że bez żadnej koordynacji czy porozumienia, nastroiliśmy się na podobną co uczestnicy i organizatorzy Campusu falę. Narastająca polaryzacja w Polsce, daje poczucie, że niezależnie od wyniku najbliższych wyborów “wraca stare”. Jedną z tragedii debaty publicznej jest to, że odbywa się ona w histerycznym tonie nieustannej doraźności, tak jakby długofalowe wyzwania, takie jak transformacja energetyczna, która przekracza kilka budżetów Polski, było do nadrobienia przy jakiejś innej, lepszej okazji. Tymczasem kiedy my zamykamy się w polskim piekiełku polsko-polskiego konfliktu, świat nam ucieka.

Podobny przekaz lansuje środowisko Hołowni – pierwsze od lat, które wydaje się poważnie traktować sprawy programowe i przyciąga ciekawych ekspertów. Co z tego, skoro sam lider, choć wygadany i inteligentny, potrafi najlepsze pomysły storpedować zapowiadając przełomowego gościa, którym okazuje się aplikacja – pomysł sam w sobie ciekawy, ale nie dorastający do oczekiwań. Hołownia trafia do grupy szukającej czegoś pomiędzy dwiema największymi partiami, ale to raczej świetna partia drugiego wyboru. Tymczasem, żeby wygrywać trzeba być, nawet daleką od ideału, partią wyboru pierwszego. Choć przynajmniej wreszcie ktoś wpuszcza do debaty publicznej trochę świeżego powietrza.

Główną ambicją Igrzysk Wolności – na których zresztą zarówno Trzaskowski jak i Hołownia będą mieli duże przemówienia – jest to, żeby do debaty wprowadzić tematy traktowane przez polityków i mainstreamowe media po macoszemu: od wyzwań cyfrowych, przez zielony ład po nowe modele edukacji. Taki “lab” – przestrzeń do testowania i wpuszczania w obieg nowych idei – jest niezbędny jeśli nie chcemy tkwić w nieustannym klinczu tematów dawno minionych. Po Campusie wiem jedno: jest w Polsce młoda elita, przygotowana intelektualnie do podjęcia tych wyzwań. Pytanie czy jest na to gotowa polska polityka? A może jeśli nikt na młodych nich nie czeka muszą się sami wprosić na przyjęcie?

Chiny, głupcze. Polityka zagraniczna Joe Bidena :)

Ponad 100 dni po początku prezydentury Joe Bidena wiemy już, że ma ogromne ambicje nie tylko w polityce wewnętrznej, ale i zagranicznej. Czy mu się uda? Brytyjskiego premiera Harolda Macmillana dziennikarz zapytał kiedyś, co może wywrócić plany rządu do góry nogami? „Wydarzenia, drogi chłopcze, wydarzenia” – usłyszał w odpowiedzi. Z planami Bidena jest podobnie. 

Zacznijmy jednak od propozycji i retoryki. A potem sprawdzimy, co to wszystko oznacza dla Polski. Nowy prezydent uparcie zaciera granicę pomiędzy polityką wewnętrzną i zagraniczną. Dobrze to było widać w niedawnym wystąpieniu przed połączonymi Izbami Kongresu, gdzie chwalił się sukcesami w walce z pandemią i przedstawiał kolejne propozycje. Obok już uchwalonego pakietu ratunkowego (wartego 1,9 biliona dolarów) chce w ciągu dekady wydać kolejne 4 biliony w ramach dwóch projektów: American Jobs Plan i American Family Plan, czyli planów dla pracy i rodziny. 

Ten pierwszy to inwestycje w szeroko rozumianą infrastrukturę – od dróg i mostów, przez remonty szkół, po szybki dostęp do internetu w całym kraju. Ten drugi to m.in. wydatki na darmowe przedszkola i niektóre uniwersytety, a także płatne zwolnienia chorobowe oraz poszerzenie dostępu do bezpłatnej opieki zdrowotnej. Pomijam w tym miejscu sensowność propozycji i ich koszt. Ameryka potrzebuje odbudowy zniszczonej infrastruktury, ale sami ekonomiści nie wiedzą, czy nowy dług i wydanie tak wielkich pieniędzy w tak krótkim czasie nie będzie miało dla gospodarki negatywnych konsekwencji.

Obok treści zamiarów prezydenta ważne jest też ich uzasadnienie. Biden do znudzenia powtarza, że te inwestycje to nie tylko sposób na stworzenie miejsc pracy i poprawę jakości życia, ale właśnie element polityki zagranicznej. „Konkurujemy z Chinami i innymi krajami o to, kto zwycięży w XXI wieku. Jesteśmy w przełomowym momencie historii”, mówił podczas wystąpienia w Kongresie. 

Rywalizacja z Chinami – bo na niej koncentruje się przede wszystkim – to nie tylko wyścig dwóch państw. To także rywalizacja dwóch systemów – demokracji i autorytaryzmu. Politycy w Pekinie są przekonani, że Stany Zjednoczone i Zachód w ogóle są na prostej drodze do upadku. Że liberalna demokracja nie poradzi sobie we współczesnym świecie. Biden chce im pokazać, że się mylą. Nie tylko zresztą Chinom. Chodzi o to, by to amerykańska demokracja, a nie chiński autorytaryzm były punktem odniesienia dla reszty globu. I dlatego, mówi Biden „musimy udowodnić, że demokracja nadal działa, że nasz rząd wciąż działa i umie zatroszczyć się o swoich ludzi”. Tak oto inwestycje w edukację, drogi czy szkoły stapiają się z polityką zagraniczną. 

Można się z Bidenem nie zgadzać, co do środków, ale co do diagnozy ma rację – jesteśmy w momencie przełomowym, demokracja walczy o prymat z chińskim autorytaryzmem, a wynik tego starcia zależy w dużej mierze od tego, co stanie się w USA.

Jak to wszystko przekłada się na tradycyjnie rozumianą politykę zagraniczną?

Widzę cztery najważniejsze zjawiska.

Po pierwsze, rywalizacji z Chinami Biden podporządkował wszystko. To dlatego jego sekretarz stanu i sekretarz obrony w pierwszą wizytę udali się do Japonii, czyli kluczowego sojusznika na Dalekim Wschodzie. To dlatego premier Japonii był pierwszą głową państwa, która odwiedziła Bidena w Waszyngtonie. To dlatego ekipa Bidena chce rozwijać nowe formaty współpracy w regionie – między innymi Quad. To potoczna nazwa dla Quadrilateral Security Dialogue, czyli Czterostronnego Dialogu nt. Bezpieczeństwa zrzeszającego Indie, USA, Japonię i Australię. Wirtualne spotkanie Quad było pierwszym wielostronnym spotkaniem międzynarodowym Bidena po objęciu urzędu. Nieprzypadkowo.

Po drugie, skoncentrowanie uwagi na Chinach wpływa na decyzje dotyczące innych regionów. Dobrze widać to na Bliskim Wschodzie, gdzie Biden podtrzymał plany Trumpa i zdecydował o wyprowadzeniu ostatnich kilku tysięcy amerykańskich żołnierzy z Afganistanu – 20 lat po rozpoczęciu wojny. Moim zdaniem popełnił błąd, bo Stany stać byłoby na utrzymanie niewielkiej obecności wojskowej. Ale to też decyzja symboliczna. Tak zwana „wojna z terroryzmem” kosztowała Amerykanów nie tylko biliony dolarów. Sprawiła też, że „przegapili” wzrost potęgi Chin. Dziś pokazują, że zrozumieli swój błąd.

Po trzecie, nowa polityka oznacza zmianę oczekiwań wobec sojuszników – przede wszystkim Europy. Wielokrotnie o tym pisałem i powtórzę – Waszyngton potrzebuje Europy silnej, która jest w stanie wziąć odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo, a tym samym odciążyć Amerykanów. Trump domagał się od Europejczyków większych wydatków na zbrojenia, krzyczał, tupał nogą i groził zerwaniem sojuszy. Biden krzyczeć nie będzie, a sojusze chce wzmacniać, nie zrywać. Ale, paradoksalnie, przekaz ma podobny do Trumpa – Europa powinna bardziej zadbać o siebie. Podzielam ten pogląd, dlatego w Brukseli i w Polsce przekonuję, że Unia powinna zwiększyć budżet Europejskiego Funduszu Obrony i doprowadzić do stworzenia Legionu Europejskiego – jednostki złożonej z ochotników i podległej instytucjom unijnym.

Po czwarte, kluczowym elementem nowej światowej układanki jest Rosja. 49 lat temu Richard Nixon jako pierwszy prezydent odwiedził komunistyczne Chiny. To nowe otwarcie miało wbić klin między dwa największe komunistyczne państwa świata – ZSRR i ChRL. Czy dziś Biden mógłby wykonać manewr odwrotny i przekonać do siebie Rosję kosztem Chin? W odróżnieniu chociażby od Baracka Obamy nie rozpoczął prezydentury od zapowiedzi resetu stosunków z Moskwą. Zamiast tego nałożył sankcje za ataki hackerskie oraz ingerencję w amerykańskie wybory. I grozi kolejnymi za budowę NordStream2. Ale jednocześnie chce się z Putinem spotkać osobiście i powtarza, że są obszary, gdzie współpraca jest możliwa. Z rosyjskim prezydentem trzeba rozmawiać, bo Rosja to wciąż kraj o ogromnym znaczeniu. Ale trzeba rozmawiać twardo – nie upokarzając, tylko bezkompromisowo zabiegając o swoje interesy.

Jak powinna ustawić się do nowej administracji Polska?

Mogłaby wrócić do pozycji atrakcyjnego sojusznika, boksującego o jedną kategorię ponad swoją wagę, ale musiałaby spełnić dwa warunki. Skoro USA znowu stawiają na Unię Europejską, to trzeba by wygasić spory z Unią i ponownie zawalczyć o miejsce w grupie trzymającej w niej władzę. I skoro Zachód ma znowu wyróżniać się jako sojusz demokracji, trzeba by przywrócić praworządność. Obie sprawy są i tak w polskim interesie, a w bonusie byłoby jeszcze wzmocnienie sojuszu z USA.  I odwrotnie, czy deformy Ziobry, które i tak nie działają, warte są izolacji tak w Europie, jak i przez Atlantyk? 

Warto przestawić wajchę.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Gdzie jest polityka zagraniczna? :)

PO PIERWSZE POLSKA JAKO (DZIWNY) CZŁONEK UE…

Ze wschodu grozi tajfun. Made by Putin. Przynajmniej tak to wygląda. Gdy tekst się ukaże, czytelnicy będą wiedzieć więcej niż ja w tej chwili. Wojna, wojenka czy prowokacja? Aha, okazało się, już wiadomo, że na razie prowokacja… Politycy naszej partii rządzącej wywnętrzniają się, pouczają zachód, że ten powinien inaczej reagować. Być twardym względem Rosji. Zachód. Serio: zachód. Czyli my sami nie jesteśmy zachodem, w takim razie gdzie my jesteśmy? W strefie wpływów rosyjskich, prosząc zachód o zmianę jego polityki? Nie poczuwamy się do bycia w Unii, do bycia w NATO, do współtworzenia „zachodniej” polityki zagranicznej? Naprawdę? Przypuszczalnie freudowskie przejęzyczenie. Ale bardzo znaczące.

Niestety.

Jeśli PiS zachowuje się, jakbyśmy nic nie mieli do zrobienia i czekali na pomoc tych, których na co dzień krytykujemy, no to jakie mamy perspektywy? Po co było ostatnie trzydzieści lat, jeśli teraz na działania Rosji nie reagujemy my z sojusznikami, nie reaguje „nasza Unia Europejska”, ale my, Polska, czekamy na… „zachód”!

PO DRUGIE SZEŚĆ LAT BEZ POLITYKI

Polska nie ma w chwili obecnej polityki zagranicznej, to jasne. Rząd nie umie, opozycja nie ma narzędzi. Do czasu wyborów parlamentarnych. Z Platformy wypłynęło ostatnio cenne i sensowne stanowisko Sikorskiego (ale dlaczego na przykład nie dwa lata temu?), jak się zdaje mające przede wszystkim na celu podreparowanie fatalnych notowań przewodniczącego Budki. Poza tą enuncjacją nie mogę doszukać się jakiejkolwiek obiektywnej szerszej dyskusji o perspektywach i szansach Polski w Europie i świecie. Takiej sięgającej w bardziej odległą przyszłość. A czasy, jak na złość, są przełomowe. Na naszych oczach świat, który znamy, zwyczajnie się rozpada. Koniunktura, której byliśmy beneficjentem, zbliża się do końca. Nie trudno przewidzieć, że nadciągają kłopoty, przy których pandemia nie będzie aż takim nieszczęściem, jak sobie to zwykle wyobrażamy. Bo może nadciąga coś więcej niż kłopoty.

TO GDZIE JEST TA POLITYKA?

Żyjemy w kraju, w którym – w ramach realizacji polityki zagranicznej RP – przez długi czas za relacje ze Stanami odpowiadał prezydent, a z Unią – sam premier. A za co odpowiadał minister spraw zagranicznych? Czasem wypowiadał się w sprawie Białorusi… To jest niepojęte! Za poprzedniego ministra spraw zagranicznych RP nikt nawet nie udawał, że minister spraw zagranicznych RP ma w RP wpływ na politykę zagraniczną RP. Jaja. Więc kto w sumie odpowiada za politykę wschodnią Polski – może w takim razie marszałek Sejmu (a marszałek Senatu na przykład za same Chiny)? Mam rozumieć, że polityka wschodnia Polski ma dla Polski znaczenie drugorzędne… Hm. Kompartmentyzacja, pardon, anarchizacja władzy, jak w I Rzeczpospolitej, gdzie – bywało –  osobną politykę zagraniczną uprawiał król, osobną hetmani, osobną np. podkanclerzy koronny, zaś służby dyplomatycznej do czasu Stanisława Augusta po prostu nie było. Paradoksalnie, właśnie za czasów króla Stasia udało się ten dom publiczny uporządkować, a chaos wielu centrów polityki zagranicznej Polski zastąpić jednym, działającym nareszcie w sposób konsekwentny i skoordynowany. Została nim ambasada rosyjska w Warszawie…

No cóż, w oczach dobrej zmiany ta I Rzeczpospolita to chyba cnota, a nie wada, a że mamy wiek XXI, no to co? Przecież wartości są niezmienne! A gdzie w tym wszystkim jest nasza Konstytucja?… chociaż tu trzeba uczciwie przyznać, że właśnie w rozgraniczeniu kompetencji w polityce zagranicznej jest ona nieprecyzyjna. Wesele smutniejsze niż u samego Wyspiańskiego, taniec chochołów w rytmie disco-polo Jacka Kurskiego.

A to tylko częściowy opis problemu. Przecież ostatecznie kierunki polityki zagranicznej wyznacza jeden z wicepremierów! Nie premier, nie prezydent i nie minister spraw zagranicznych. Wicepremier. Pan Prezes. Tymczasem ten facet zachowuje się tak, jakby właśnie obejrzał kolejne dwa odcinki serialu „Czterej pancerni i pies” i na tej podstawie formułował rudymenty polityki zagranicznej Rzeczpospolitej.

Podzielę się refleksją poboczną, sprzed prawie jednego roku. Ministra Czaputowicza poznałem przed bardzo wielu laty i zauważę tylko z pewnym rozrzewnieniem, że on kiedyś miał CHARYZMĘ. Naprawdę. Bardzo dawno temu. Przynajmniej w moich oczach miał.

Odchodził z goryczą w kącikach oczu, oczywiście pozbawiony jakiejkolwiek charyzmy. Widziałem w życiu wielu ministrów spraw zagranicznych, ale pierwszy raz zobaczyłem takiego, który na sprawy zagraniczne nie miał wpływu. I w przeciwieństwie do Pani Minister (Ministry?) Fotygi, chyba to nie była jego wina. Jedną rzecz jako polityk zrobił naprawdę dobrze. Wiedział kiedy samemu należy się wyraziście podać do dymisji.

Tak przy okazji, gdyby w „Milionerach” padło dziś pytanie o nazwisko aktualnego ministra spraw zagranicznych, to na ile, Drogi Czytelniku, wyceniłbyś stawkę prawidłowej odpowiedzi? Ja sugerowałbym co najmniej gwarantowaną kwotę 40 tysięcy PLN. To przecież trudne pytanie…

Powracając do tematu… Za granicą wschodnią Polski dzieją się sprawy piekielnie ważne. Krytyczne. Teraz to jest oczywista oczywistość dla małego dziecka. Fala rewolucji na Białorusi odpłynęła. Łukaszenka oddał się w ręce Putina, niczym Gomułka 68’ w ręce Moczara. Nawet Polaków Putin nie musi represjonować osobiście, wyręcza go tymczasem Łukaszenka. Putin przyjdzie na gotowe. Białoruś stała się dojrzałym jabłkiem na jabłoni, zaś Rosja podstawiła pod to jabłko kosz na owoce i nigdzie już spieszyć się nie musi. Za to może bardziej systematycznie zająć się Ukrainą. Jest źle.

Opozycja winna punktować naprawdę bezlitośnie totalną bierność i nijakość naszej polityki. Od tego jest opozycją. Gdyż ta polityka rzeczywiście jest bierna i nijaka. O ile to w ogóle jest polityka. Ale czasem miewa to i dobre strony, przynajmniej niewiele „spieprzą misie z PiSu”. Nijaki prezydent Duda ma pewną zaletę. Pamiętasz Czytelniku, gdy rok temu zadzwonili do Pana Prezydenta niezależni (hm…) rosyjscy komicy (?!)? Gdy poprawnie i rozsądnie odciął się od rodzimej wersji  Drang nach Osten?  Pomysłów powrotu do Lwowa, i tak dalej? Niezależni rosyjscy komicy spróbowali wbić klin w relacje polsko-ukraińskie. I nie udało się! Nie dlatego, że mamy błyskotliwego prezydenta RP, ale może właśnie dlatego, że jest NIEBŁYSKOTLIWY. Wyobraźmy sobie co by było, gdyby „niezależni rosyjscy komicy” dodzwonili się swego czasu do prezydenta Lecha Wałęsy. Wybuchłaby może III wojna światowa. Może nazajutrz.

PO CZWARTE, WALKA Z PANDEMIĄ CZY POLITYKA ZAGRANICZNA?

Nikt poza Bosakiem et consortes nie zamierza wychodzić z Unii. Nikt w Polsce, o ile mi wiadomo. Korzysta z Unii każdy, a oczywiście najsilniej sam PiS (władza rozdawnicza ma się dobrze, a przecież najłatwiej rozdaje się nie swoje). No to wyciągnijmy wnioski i spróbujmy współkształtować politykę zagraniczną UE. Za trudne?

Na razie wprawdzie mamy wojnę. Nie z PiS-em. Nie tylko z PiS-em. Z pandemią i z jej konsekwencjami. Czarny łabędź rozłożył skrzydła… PiS dowodzi w nieudanym polowaniu na czarnego łabędzia. No może gdyby profesor Szyszko żył, byłoby inaczej. Ale nie żyje, polowanie bez wielkiego łowczego jest nieudane. Przepraszam za żartobliwe potraktowanie Świętej Pamięci ministra Szyszki, który podlega już teraz innym ocenom. Serio, bardziej idzie mi tu o klęskę w wojnie z pandemią. Oto opłakane skutki: za rok 2020 straty bojowe oceniamy na siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Za pierwszy kwartał tego roku – chyba kolejne czterdzieści tysięcy. I to bez rannych i zaginionych, bez tego, co coraz częściej w fachowym kręgu zwie się Post Covid Syndrome.

Sto tysięcy. To więcej niż w kampanii wrześniowej. To są ofiary Covidu i zaniechań służby zdrowia z powodu Covidu. Ofiary po części spowodowane błędami naczelnego dowództwa. Na analizę jeszcze będzie czas. Natomiast brak już czasu na przedłużanie impotencji polityki zagranicznej RP. Wszelkie symultaniczne działania sprawiają na razie wrażenie przekraczających możliwości intelektualne i logistyczne rządzącej ekipy. Bazujemy więc na nadziei, że i inni gracze polityki zagranicznej zaczekają ze swymi działaniami do upadku pandemii. A co będzie jeśli nie zaczekają?

PO PIĄTE, POLSKA PYCHA

I jeszcze pycha. Pod hasłem powstawania z kolan.

W tym miejscu parę słów o historii. Z niepokojem dostrzegam analogię. Sto lat temu, wiadomo, Polska odzyskała niepodległość. O dalszym myśleniu w kategoriach polityki zagranicznej zdecydowały wówczas dwa znane i ważne wydarzenia. Pokonanie Rosji Sowieckiej 1921’ i wygranie (z grubsza) powstań w dawnym zaborze pruskim, 1918-21’. Zwyciężono obu potężnych sąsiadów! I to prawie, że jednocześnie. Pojawiło się przekonanie o mocarstwowości Polski. Powszechne przekonanie. Rodził się kolejny rozdział jak z Bocheńskiego, nowa odsłona dziejów polskiej głupoty. Któż zauważył, że Rosjanie walczyli wówczas zwykle sami ze sobą, że byli w wielkiej zapaści (rewolucja jest wszak skrajnie deficytowym przedsięwzięciem), więc w uporczywym wysiłku rzucili przeciw nam może 10% swego długoterminowo dostępnego potencjału? A może 5%? No i to my wygraliśmy bitwę jedną (cud nad Wisłą) i drugą (cud nad Niemnem). Nota bene, bardzo rozsądnie zawarliśmy pokój, gdy tylko zaczęły się wydłużać nasze linie komunikacyjne. Ta wojna okazała się więc wygrana. Naprawdę.

A kto pomyślał, że Republika Weimarska lat 1919 czy 1921 po prostu nie ma armii, nielicznej Reichswehrze zmotanej traktatem wersalskim wręcz nie wolno było podjąć „zwyczajnej” wojny, armię zastąpiła więc w tępieniu polskiego zrywu – policja, ochotnicy i oddziały samoobrony. Więc kolejna – przeważnie nasza – wygrana. Nasza. I tak staliśmy się ową potęgą. Mocarstwem. I tak zatruliśmy polityczne nasze myślenie pychą i fantazjami na następne 20 lat. Przyszedł też i dzień, gdy wystawiono nam rachunek. Nawet dwa: 1ego września. Oraz 17ego września.

Chcę być dobrze zrozumiany. Uważam się za patriotę. Nie deprecjonuję zwycięstw, nie cieszę się z klęski, abstrahuję od obiektywnych przyczyn katastrofy roku 1939. Po prostu chciałbym: mniej pychy. I pewnie jestem naiwny.

Weszliśmy do Unii i NATO, rozwijamy się gospodarczo. No i w ostatnim czasie z całą mocą powróciło myślenie mocarstwowe. Harmonizuje z autarkią geopolityczną Polski, z tym nieocenionym (i niedocenionym) wdziękiem, z jakim zrażamy sobie wszystkich dookoła. Jasne, jako jedna z pierwszych potęg świata niewątpliwie możemy sobie na to pozwolić, to przecież oczywiste. Nacieramy więc nosa Niemcom, pouczamy Unię Europejską, chwalimy UK za wystąpienie z Unii, obstawiamy niczym uzależniony od hazardu nastolatek najmniej trafionego prezydenta Stanów od stu lat… Brakuje mi tylko spektakularnego poklepania po ramieniu wujka Putina i nakazania mu oddania na przykład Krymu. Albo Osetii Północnej. Do jutra. Takie tam dobrotliwe ultimatum od bardziej doświadczonego lecz wyrozumiałego sąsiada. Kierującego potężną siłą polityczno-militarną, jaką są państwa europejskiego Trójmorza.

Ale, ale… Bardziej serio. Parę akapitów wyżej zarysowałem zagrożenie spowodowane dynamiczną, agresywną, konsekwentną i bezwzględną polityką rosyjską. A przecież to tylko u nas niektórym się zdaje, że główny obecnie konflikt światowy przebiega na osi Rosja – Ukraina. Albo Rosja – Polska, albo, jeszcze lepiej, TSUE – (PiS-owski) Trybunał Stanu.

Oś wielkiego konfliktu prowadzi oczywiście z Białego Domu do Pekinu. A konflikt dopiero się rozkręca. Nadciąga historia. HISTORIA. I wraz z dynamiką i logiką tego procesu, na dłuższą metę, za kilka lat, Rosja może okazać się naturalnym i strategicznym sojusznikiem Stanów. W miarę słabnięcia Stanów. Tak, sojusznikiem USA przeciwko Chinom. Może tak być; i piszę to zupełnie serio.

Co dalej? Aż się boję tego, co będzie dalej. Ale czy w ogóle ktoś u nas się dziś nad tym choćby zastanawia?

 

Autor zdjęcia: Greg Rosenke

Zwierzę w polityce i polityka wśród zwierząt :)

.

Człowiek nie wie więcej niż inne zwierzęta; wie mniej.

One wiedzą, co powinny wiedzieć. My nie.

Fernando Pessoa

Polityczne co? Zwierzę. No właśnie – zwierzę.

Człowiek to wyjątkowe zwierzę. Pisał o tym Arystoteles, w swojej klasyfikacji zwierząt wyróżniając to obdarzone pamięcią, wyobraźnią, władające mową, zdolne do uczestnictwa w życiu społecznym i politycznym. Określając przedstawiciela gatunku Homo sapiens terminem politikon zoon, zwierzę polityczne, grecki filozof połączył dwa pozornie odległe światy – biologiczny i polityczny.

Bywa, że mówimy o zwierzęcym charakterze polityki, przywołując walki samców, dominację, agresję i bezkompromisowość świata natury – gdy przychodzi do walki, politycy obnażają kły i pazury, gotowi walczyć do ostatniej krwi. Takie porównania przyciągają czytelniczą uwagę do krzykliwych nagłówków. Bywa, że temperatura sporów politycznych spada, pojawia się znużenie, czasem rozczarowanie i znowu można przywołać zoologiczne skojarzenia, ot choćby mówiąc – dzisiejsza polityka zupełnie zeszła na psy. Sympatyczne skądinąd czworonogi nie zasłużyły na to porównanie, wypowiadane tak często z ciężkim sercem i zrezygnowanym westchnieniem. Trudno jednak uciec od myśli, że między polityką a biologią jest jakieś głębsze powiązanie.

Z punktu widzenia nauki o zachowaniach zwierząt, etologii, ludzie są zwierzętami stadnymi. Niezdolni do samodzielnego przetrwania tworzą społeczności, dbają o biologiczne przetrwanie, ustanawiają zasady współżycia, praktyki, instytucje, tworzą złożone tożsamości kulturowe. Zorganizowana społeczność jest zbiorowym przedsięwzięciem na rzecz przetrwania, reprodukcji i zaspokajania potrzeb swoich członków. W tak pojętym interesie publicznym – nie partykularnym, a dotyczącym całej wspólnoty – wyraża się obowiązek systemu politycznego.

Fenomen polityczności nie jest jednak zarezerwowany wyłącznie dla świata ludzkiego. Choć Arystoteles stawiał człowieka na szczycie hierarchii w klasyfikacji zwierząt, polityczne strategie, manewry i mechanizmy nie są domeną zorganizowanego społecznie człowieka. Inne gatunki zwierząt równie umiejętnie tworzą społeczności, wchodzą w relacje, konkurują, walczą o dominację, przywileje, budują koalicje i sojusze.

Dotychczas uprawianie przez zwierzęta polityki rozumianej jako zarządzanie sprawami społecznymi i interesem publicznym, zostało dobrze udokumentowane przede wszystkim u małp człekokształtnych – szympansów zwyczajnych i karłowatych (bonobo). W latach osiemdziesiątych holenderski prymatolog Frans de Waal spędził sześć lat na badaniach szympansów trzymanych w niewoli, a swoje obserwacje podsumował w książce „Polityka szympansów”. Zauważył on, że szympansy wiodą złożone życie społeczne, kłócą się i godzą, walczą o władzę i wpływy, w efekcie czego dominujące zwierzęta uzyskują przewagę i przywileje. Hierarchie dominacji u szympansów mają znaczenie dla przetrwania grupy – pomagają utrzymać pokój, rozstrzygać spory, mobilizować do zbiorowego działania, bronić grupę przed zagrożeniami z zewnątrz. Nasi człekokształtni kuzyni są jednak na tyle bystrzy, żeby rozumieć, że brutalna walka może zaprowadzić na szczyt społecznej hierarchii grupy, ale utrzymanie pozycji wymaga politycznego sprytu, budowania relacji i wywierania wpływu na innych członków grupy. Wszechobecna walka o dominację nie wyraża się tylko w zachowaniach agresywnych, szympansy nawiązują przyjaźnie, pielęgnując się nawzajem i tworząc sojusze. Na przykład samice bonobo łączą się w grupy, by odeprzeć natrętnego, agresywnego samca. Bonobo to zresztą jedyne małpy człekokształtne, wśród których daje się zaobserwować solidarność samic, dzięki czemu ich porządek społeczny oparty jest na matriarchacie. Zachowania dominujące mogą przyjmować funkcjonalne atrybuty przywództwa, wypełnianego przez charyzmatycznego przywódcę, albo grupę rządzącą. Jednak nie wszystkie społecznie zorientowane gatunki potrzebują przywódcy lub grupy rządzącej. Na przykład muriki, brazylijskie małpy, żyjące w dużych grupach, tworzą egalitarne społeczności bez dominacji samców nad samicami lub odwrotnie.

O ile można było spodziewać się podobieństw w organizacji społecznej u naszych najbliższych kuzynów, szympansów, z którymi dzielimy ponad 98% DNA, o tyle interesujące wydają się obserwacje polityczności wśród innych gatunków. Hieny cętkowane tworzą silnie zhierarchizowany porządek społeczny, który jest utrzymywany bądź obalany w wyniku agresywnych starć. Brutalną walkę poprzedzają często taktyczne posunięcia – budowanie sojuszy, które zwiększają szanse na zwycięstwo hien atakujących w grupie, nie samodzielnie.

Mikroskopijne bakterie tworzą system, w którym co prawda nie mamy do czynienia z przywództwem, ale w miejsce silnie zhierarchizowanego porządku z liderem na czele, mamy do czynienia z zdecentralizowanym systemem, w którym działa mechanizm wywierania wpływu na innych uczestników systemu. Bakterie chorobotwórcze uwalniają związki chemiczne, sygnalizując innym bakteriom gotowość do skolonizowania organizmu gospodarza.  Działając wspólnie zwiększają swoją moc i przewagę nad organizmem gospodarza. Inny rozproszonym systemem politycznym są społeczności pszczół lub mrówek. Szukając nowych gniazd dają znaki grupie, wskazując lokalizację znalezionego miejsca. Wytrwałość komunikatu, jego atrakcyjność i doniosłość (taniec, ruch skrzydełek) powodują, że do komunikującego owada przyłącza się coraz więcej zwolenników i w ten sposób wybierane jest konkretne miejsce na nowe gniazdo.

Arystoteles nazywając człowieka zwierzęciem politycznym, pozbawił go monopolu na układanie porządku społecznego. Tym samym dowartościował świat przyrody, który również organizuje swoje struktury, hierarchie i strategie. Zwierzęta. Zwierzęta, które są polityczne. Podejmują decyzje, wywierają wpływ, współpracują i walczą, kłócą się i budują sojusze, współpracują, realizują swoje potrzeby i służą nadrzędnemu celowi – przetrwaniu grupy. Wiedzą i robią to, co jest im potrzebne dla osiągnięcia celu. Każdy członek systemu coś do niego wnosi, a przy tym każdy odnosi też korzyści z przynależenia do systemu, a to sprzyja zachowaniom opartym na współpracy. Pod warunkiem dostrzeżenia interesu wspólnego.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Polityczne transfery: prostytucja czy prawo polityka? :)

Czy polityczny „hunting” jest dla polujących wizerunkowo opłacalny? Szczególnie ostra fala oburzenia pojawiła się po ostatnim transferze posłanki Moniki Pawłowskiej, która przeniosła się z Lewicy do partii Jarosława Gowina. W tym przypadku rzeczywiście oburzenia trudno nie kryć, jednak racjonalnym jest nie wrzucać wszystkich transferów do jednego worka.

W ostatnich miesiącach byliśmy świadkami kilku głośnych transferów międzypartyjnych. Być może świadczy to o nadchodzącym trzęsieniu ziemi na naszej scenie politycznej, a być może jest jedynie efektem takiej lub innej kalkulacji konkretnych polityków. Czy polityczny „hunting” jest dla polujących wizerunkowo opłacalny? Szczególnie ostra fala oburzenia pojawiła się po ostatnim transferze posłanki Moniki Pawłowskiej, która przeniosła się z Lewicy do partii Jarosława Gowina. W tym przypadku rzeczywiście oburzenia trudno nie kryć, jednak racjonalnym jest nie wrzucać wszystkich transferów do jednego worka.

„Żenada, brak etyki i jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego” – tak odruchowo skomentowałem na portalu społecznościowym przejście Moniki Pawłowskiej do Porozumienia Gowina. Ten transfer na przeciwległą stronę zasadniczego politycznego sporu trudno jakkolwiek umotywować programowo, nawet jeśli teoretycznie Porozumienie grupuje najrozsądniejszych polityków Zjednoczonej Prawicy. Gowin i jego ludzie, jak dotąd, nie przeszli na drugą stronę barykady, od lat wspierają i głosują za bulwersującymi rozwiązaniami niszczącymi polski system demokracji liberalnej oraz wspierają światopoglądowe idee niezwykle odległe od ideałów lewicy. Zwolenników idei społeczeństwa otwartego oraz świeckiego państwa bliskiego lewicy i liberałom, trudno naprawdę odnaleźć w szereg partii tworzących Zjednoczoną Prawicę. Trudno też zrozumieć tę woltę w kategoriach poglądów ekonomicznych. Monika Pawłowska od lat zasiadała w szeregach partii lewicowych o programie zdecydowanie socjalnym. Gowin deklaruje się jako ekonomiczny liberał, choć głosował za wszystkimi etatystycznymi rozwiązaniami wprowadzonymi przez rząd PiS. Jakie rozwiązania w dziedzinie polityki gospodarczej chciałaby wspierać posłanka Pawłowska, wstępując w szeregi Porozumienia? Z Gowinem w ramach pragmatyki politycznej rozmawiać należy, ale tylko jeśli zdecydowałby się opuścić szeregi obozu Jarosława Kaczyńskiego.

Jak zatem uzasadnić transfer osoby od lat związanej z Lewicą do partii Zjednoczonej Prawicy? Oczywiście wprost merkantylnie i emocjonalnie. Nie przekonują mnie też sugestie Leszka Millera, jakoby wina leżała po stronie źle zarządzających pozostałościami Wiosny: Roberta Biedronia i Krzysztofa Śmiszka. Być może ich nieumiejętność porozumienia i budowania struktury jest faktem, ale naprawdę nawet w sytuacji konfliktowej nic nie usprawiedliwia przejścia na drugą stronę barykady w taki sposób, przy takich podziałach oraz w takiej sytuacji w kraju, nic nie usprawiedliwia tego rodzaju zdrady swoich wyborców.

Przykładem jeszcze gorszego zachowania, czegoś czego nie waham się nazwać wprost polityczną prostytucją, był transfer Wojciecha Kałuży z Nowoczesnej do PiS. „Wojciech Kałuża w wyborach samorządowych w 2018 roku uzyskał mandat radnego sejmiku śląskiego. Jako „jedynka” okręgowej listy Koalicji Obywatelskiej zdobył 25 109 głosów. Podczas pierwszej sesji sejmiku zawarł porozumienie z Prawem i Sprawiedliwością, które skutkowało przejęciem przez PiS władzy w woj. śląskim. Sam Wojciech Kałuża wybrany został na stanowisko wicemarszałka, opuścił Nowoczesną i został formalnie radnym niezrzeszonym”[1]. Trudno wyobrazić sobie dokonanie takiej zdrady wobec własnych kolegów i własnych wyborców, w zasadzie w dzień po otrzymaniu mandatu, w zamian za intratne stanowisko od głównego politycznego rywala. To nie jest nawet cynizm, to jest brak jakichkolwiek zasad. To, że Kaczyński jego gotowy korzystać z usług takich ludzi, świadczy również gorzej niż źle o jego własnych standardach. Tego typu polityk albo nie ma żadnej przyszłości, albo będzie musiał stać się ślepym żołnierzem i wykonawcą najgorszego typu zadań, które zleci mu jego polityczny właściciel.

Oba te przypadki zmuszają do poważnego zastanowienia nad jakością, etyką i poziomem ludzi, z których liderzy opozycji chcą budować swoje struktury, niezależnego od tego czy są to kobiety czy mężczyźni. Jak słusznie zauważył mój redakcyjny kolega, brak przyzwoitości w polityce nie ma po prostu płci.

Leszek Miller, który sam ma na swoim koncie budzące zdziwienie transfery polityczne, na przykład do Samoobrony, łagodnie oceniając decyzję Moniki Pawłowskiej, nie ma racji w tym konkretnym przypadku. Ma jednak słuszność twierdząc, że istnieją transfery w polityce, które nie są niczym niezwykłym i niemoralnym. Zasadnicze pytanie brzmi, na jakich zasadach, w jakiej sytuacji i do kogo udaje się polityczny wędrowca? Czy dzieje się to przy zachowaniu zasad przyzwoitości, więzi z wyborami i pewnej spójności programowej?

Donald Tusk, opuszczając Unię Wolności wraz ze swoją grupą polityczną i współtworząc Platformę Obywatelską, zachował pewną kontynuację ideową, nie przeszedł na pozycje zupełnie sprzeczne z tym, co wcześniej głosił. Pozostawiając z boku mój osobisty sentyment wobec Unii Wolności i wiele krytycznych uwag wobec Platformy, muszę podkreślić, że po prostu – w kategoriach skuteczności politycznej – stworzył na lata efektywniejszą organizację realizującą misję, która wcześniej mu politycznie przyświecała. Czyli zrealizował to, co do polityka należy.

Również nie jestem krytyczny wobec większości transferów politycznych, jakie miały miejsce w ostatnich miesiącach do Polski 2050 Szymona Hołowni. Jeśli tworzona jest nowa, poważna inicjatywa polityczna, zbliżona ideowo do innych opcji opozycyjnych, która może skuteczniej osiągać cele opozycji, to nie należy jej lekceważyć i skreślać. Nie wiem, jaka będzie przyszłość tej inicjatywy, chciałbym lepiej zrozumieć rys ideowy i konkretny całościowy program tej partii, którego wciąż brakuje. Ale uważam że np. ruch Joanny Muchy, która po wielu latach konsekwentnej pracy na rzecz Platformy podjęła świadomą decyzję o zmianie, ponieważ uznała, że poprzez tę strukturę może zdziałać więcej, nie jest czymś niemoralnym. To nie jest zachowanie cynicznego „skoczka”. Inaczej natomiast oceniam decyzję Tomasza Zimocha, dziennikarza, celebryty bez żadnego dorobku politycznego, który przypadkowo dostał miejsce na liście Koalicji Obywatelskiej w zasadzie zapewniające wejście do Sejmu i po kilkunastu miesiącach w sposób zupełnie nielojalny, nie wnosząc niczego do prac KO, zmienił klubowe barwy. Nie rozumiem też dlaczego został do Polski 2050 przyjęty. Rozumiem potrzebę budowy choć koła poselskiego w Sejmie, ale trzeba budować je z osób przynajmniej potencjalnie w przyszłości lojalnych. Niezwykle ciekawym pytaniem jest też, na ile takie polityczne transfery będą się Polsce 2050 wizerunkowo opłacać? Wydaje się, że dla przetrwania w głowach wyborców kilku lat do wyborów, klub w Sejmie jest potrzebny. Ale czy w takim akurat składzie osobowym?

Wydaje się natomiast, że zbliża się ostateczny kres samodzielnej politycznej kariery Pawła Kukiza. Prawdopodobne wejście jego grupy do obecnej koalicji rządowej, bez spełnienia jego zasadniczych postulatów, o których mówił od lat (słusznych czy nie, to pozostawiam na oczywistym marginesie), w celu ratowania coraz bardziej gnijącego układu rządzącego Polską, będzie oznaczało koniec jego jakiejkolwiek wiarygodności. Naprawdę po ludzku nie rozumiem, dlaczego Kukiz chce to dziś uczynić. Zamiast zachować twarz i wrócić do swojego zawodu, zostanie zapamiętany jako człowiek ratujący patologiczny układ, nieosiągający swoich założeń programowych, za cenę jakiegoś lichego miejsca na listach wyborczych PiS w kolejnej kadencji.

W skutecznej polityce nie ma miejsca na pięknoduchostwo, polityk musi być skuteczny. Nie powinno jednak być również w niej miejsca na polityczną prostytucję. Dbać o to powinni zarówno wyborcy, jak i liderzy partyjni. W swoim własnym najlepszym interesie. Dlatego w przyszłości warto rozważyć wprowadzenie mechanizmu, w którym wyborcy z danego okręgu, w przypadku zmiany klubu przez danego posła, mieli prawo zażądać ponownego głosowania nad jego mandatem w trakcie trwania kadencji. Jeśli „poseł – wędrowiec” nie uzyskałby większości głosów dla aprobaty swojego ruchu, wówczas w jego miejsce posłem zostawałaby kolejna osoba z listy partii, z której początkowo startował.

[1] https://tuudi.net/zastanawiacie-sie-co-u-wojciecha-kaluzy-oto-odpowiedz/

Polityka strachu versus polityka nadziei :)

Przeciwieństwem strategii rządu Morawieckiego byłaby polityka nadziei, w której godzilibyśmy się na ograniczenie naszej wolności nie z powodu lęku, ale dlatego, że wspólnie dążymy do jakiegoś celu. Łatwiej jest pogodzić się z brakiem swobód, gdy rozumiemy, z jakiego powodu musieliśmy z nich zrezygnować i czemu one służą – wysokie kary administracyjne wydają się być kuszącym rozwiązaniem, ale nie dla tego, kto chce budować państwo, które tworzone jest przez obywateli i dla obywateli.

Niektórzy populistyczni komentatorzy widzą w dotykającej nas pandemii kryzys demokracji i dowód na jej słabość, choć – sądzę, że – jeśli można dziś krytykować demokracje, to tylko te fasadowe i odarte z obywatelskości. Możemy nie widzieć tego na pierwszy rzut oka – szczególnie, gdy nasz wzrok wyostrzony jest na pojedynki polityczne na czele z widowiskową, wizerunkową rywalizacją między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Nie toczą się one o to, kto zyska na trwającym kryzysie, lecz kto zostanie nim najmniej zraniony, ale – bez zawahania – można stwierdzić, że dzisiaj każde państwo oceniane jest w pierwszej kolejności przez pryzmat tego, jak radzi sobie z koronawirusem.

Na całym świecie, politycy i media ścigają się w sposobach mierzenia sukcesu państwa w zmaganiach z COVID – biorą pod uwagę spłaszczenie krzywej zachorowań, efektywność systemu ochrony zdrowia, ilość wykonywanych testów czy programy przeciwdziałania recesji i załamaniu rynku pracy. Każdy z tych elementów jest bardzo istotny i wiele mówi o sprawności rządów. Niestety, skupiając się na nich marginalizujemy kwestię kluczową dla stabilności i efektywności demokracji: przejrzystość podejmowanych decyzji i wynikające z niej zaufanie obywateli do instytucji państwa (nie zaś polityków nimi kierującymi). Z tej perspektywy łatwiej dostrzec, że to nie porządek demokratyczny stanowi problem, ale hybrydowość systemów, w których demokratyczne instytucje zostały uprowadzone przez niedemokratycznych przywódców i ich antyobywatelską retorykę.

Dlaczego więc populistyczne komentarze o schyłku demokracji padają na podatny grunt, skoro to nie reguły demokratyczne, ale brak ich egzekwowania jest problemem? Przede wszystkim dzieje się tak, bo każdy kryzys wstrząsa naszą tożsamością i zmusza do zastanowienia się kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Fundamentalną rolę odgrywa w tym zbiorowe upolitycznienie emocji i przeniesienie ich na poziom wspólnoty – i warto zastrzec, że sama demokracja, w którą z natury wpisana jest niepewność i rywalizacja, nie gwarantuje stabilizacji, lecz daje ją dopiero emancypacyjna siła obywatelskości. Dlatego też w obliczu pandemii niektórzy mogą mieć wrażenie, że państwa demokratyczne się chwieją, podczas gdy w rzeczywistości negocjują one swoją tożsamość w obliczu zmiany.

W „Geopolityce emocji” Dominique Moïsi argumentował, że trzy emocje mają fundamentalne znaczenie dla tożsamości politycznych – nadzieja, upokorzenie i strach. Stoję na stanowisku, że katalog zaproponowany przez francuskiego politologa jest niepełny i warto poszerzyć go o dumę, wstyd i żal. W komplecie tworzą one pejzaż sześciu możliwych strategii zarządzania dynamiką emocjonalną debaty publicznej, które są dostępne rządzącym w warunkach kryzysu. Spójrzmy na to z dzisiejszej perspektywy. Skoro – w obliczu pandemii COVID – państwa oceniane są przez pryzmat efektywności walki z chorobą, to i relacja między władzą a obywatelami musi być definiowana przez taką ocenę. Oznacza to, że wizerunek staje się zasobem kluczowym i każdy zgodzi się, że w warunkach kryzysu nie da się sprawnie zarządzać bez odpowiedniej komunikacji, która gasi pożary, zamiast je wzniecać.

Jak na tym tle wypada polski rząd? Być może Polacy spośród obrazów epidemii najmocniej zapamiętają przemęczonego i notorycznie niewyspanego ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego, który na kolejnych konferencjach wprowadzał coraz ostrzejsze restrykcje. Spotykało się to z szerokim zrozumieniem, gdyż chodziło o zagrożone życie i (używane jako potężny straszak na krytyków lockdownu) „uniknięcie scenariusza włoskiego”. Rząd Mateusza Morawieckiego jako lekarstwo na koronawirusa zaordynował Polsce solidną dawkę strachu, co dość szybko zaczęły wzmacniać media od prawej po lewą stronę podzielonej sceny politycznej. Zapomniano jednak, że lęk ma działanie raczej krótkotrwałe, o ile nie zostanie dostarczone mu paliwo – a przecież polski scenariusz daleki był od włoskiego, a rządzący obóz Zjednoczonej Prawicy w zasadzie od początku epidemii dyskutował o tym, jak przeprowadzić wybory prezydenckie w terminie majowym, kiedy to reelekcja Andrzeja Dudy wydawała się być pewna.

Politykę strachu zastąpił niebezpieczny dysonans. Z jednej strony minister Szumowski dramatycznie mówiący o śmiertelnym zagrożeniu i ogólnonarodowe liczenie respiratorów, z drugiej zaś prominentni politycy obozu władzy wykluczający możliwość wprowadzenia stanu nadzwyczajnego i planujący wybory z udziałem trzydziestu milionów głosujących. Trudno oczekiwać od obywateli trwania w lęku, kiedy najbardziej wpływowe osoby w państwie zachowują się całkowicie zwyczajnie – jak inaczej zinterpretować zachowanie uczestników obchodów rocznicy katastrofy smoleńskiej, przeprowadzonej w okresie nasilenia ograniczeń w korzystaniu z naszych swobód?

Reakcja rządu na własną niekonsekwencję była kuriozalna. Z wszystkich możliwych scenariuszy zdecydowano się na sztuczne wygenerowanie lęku poprzez skonfliktowanie społeczeństwa z policją i wykorzystanie osobliwego systemu kar administracyjnych. Tysiące złotych, które nakładano na sprawców „zbrodni” stanu epidemii, działało na wyobraźnię naszego, relatywnie biednego społeczeństwa, które nie tyle – jak chciałby minister Szumowski –  bało się koronawirusa, ale zaczęło bać się państwa i jego instytucji. Doskonale obrazuje to dlaczego pandemia nie oznacza kryzysu demokracji, ale odziera z fałszu fasadowe hybrydy, w których demokratyczne instytucje kamuflują antyobywatelskie zapędy rządzących.

Czy dało się zareagować na pojawienie się koronawirusa w Polsce inaczej niż strachem? Zapewne nie, zwłaszcza w sytuacji, gdy lęk napędzany był niepewnością. Słabością rządu była jednak komunikacja, która wzmagała niepokój, będąc przy tym niezwykle niekonsekwentną. Premier Morawiecki i jego ministrowie zamiast oferować Polakom poczucie stabilizacji zaczęli produkować dysonans. Do legendy komunikacji politycznej przejdzie magiczna przemiana ministra Szumowskiego w sprawie sensowności powszechnego zasłaniania twarzy. Ponadto, nie można oczekiwać, że lęk będzie skłaniać obywateli do posłuszeństwa, gdy wyśmiewa się nieskuteczność innych państw, chwaląc przy tym własne sukcesy w walce z epidemią. Co daje zamknięcie państwa, gdy jego czołowi politycy mają za nic środki ostrożności, gdy tylko mają na to ochotę? Przecież przypadek Borisa Johnsona pokazał, że bycie premierem nie chroni przed zarażeniem koronawirusem.

Paradoksalnie, analizując treści publikowane w mediach społecznościowych, Polacy poczuli się oszukani przez rząd, że epidemia nie okazała się być tak śmiercionośna jak straszył minister zdrowia. A przecież całą sytuację można było rozwiązać całkowicie inaczej, co pokazują budujące przykłady z innych krajów, w których demokracja idzie w parze z obywatelskością.

Co poszło nie tak? Błędem rządzących Polską było odarcie obywateli z poczucia sprawczości. Wszyscy staliśmy się jedynie przedmiotem polityki i decyzji zapadających w nieznanym gronie na podstawie niejasnych kryteriów. Polityka informacyjna rządu od początku kryzysu epidemicznego była fatalna, choć przecież nasz kraj miał sporo czasu, aby przygotować się na pojawienie się nowej choroby. Po dzień dzisiejszy nie wiadomo, jaka jest nasza strategia jako państwa, narodu i społeczeństwa – skąd wzięły się etapy zamykania kraju, jak i skąd biorą się etapy otwierania gospodarki? Czy branża beauty nie powinna była być zamknięta w pierwszej kolejności, skoro premier otwierać chce ją w ostatniej kolejności? I dlaczego przedszkola są mniej niebezpieczne niż kawiarnie? Przerażające jest to, że nikt nam tego nie wyjaśnił – więc jeśli Helena Anna Jędrzejczak na łamach „Kultury Liberalnej”napisała, że reakcja rządu na epidemię pozbawiła zamkniętą w domach młodzież sprawczości, to śmiem posunąć się dalej i powiedzieć, że sprawczość została odebrana nam wszystkim, którzy przed Wielkanocą staliśmy w absurdalnych kolejkach przed sklepami spożywczymi.

Przeciwieństwem strategii rządu Morawieckiego byłaby polityka nadziei, w której godzilibyśmy się na ograniczenie naszej wolności nie z powodu lęku, ale dlatego, że wspólnie dążymy do jakiegoś celu. Łatwiej jest pogodzić się z brakiem swobód, gdy rozumiemy, z jakiego powodu musieliśmy z nich zrezygnować i czemu one służą – wysokie kary administracyjne wydają się być kuszącym rozwiązaniem, ale nie dla tego, kto chce budować państwo, które tworzone jest przez obywateli i dla obywateli. Nieprzypadkowo – w trudnym dla Amerykanów czasie – nadzieja stała się filarem kampanii Baracka Obamy. Jej polityczna siła wynika bowiem z faktu, że w sytuacji kryzysu i zagrożenia tożsamości daje ludziom poczucie sprawczości, przypomina, że to oni są siłą, która decyduje o tym, jaka może być przyszłość. Tej wizji zabrakło ekipie „dobrej zmiany”, której perspektywa zdaje się nie sięgać dalej niż tegoroczne wybory prezydenckie. Pozostanie po niej świadectwo straconej szansy na wyrwanie polskiej polityki z anachronicznej wojny polsko-polskiej.

Pasterze mikro-zabójców – pandemia, szczepienia, biopolityka :)

Epidemia, pandemia to zjawisko, które odkrywa i ujawnia wiele. To doskonały test naszych kulturowych, społecznych lęków i strachów. Epidemie są włączane w politykę strachu, lęk przed chorobami napędzał takie zjawiska jak panika moralna, szukanie „kozła ofiarnego”, pogromy.

Epidemie i pandemie mają też swą własną historię i ekonomię polityczną, nie tylko kształtowały polityki narodów i imperiów, ale i walka z nimi wytwarzała nowe rodzaje polityczności. Od czasów „Czarnej śmierci”, poprzez epidemię cholery, hiszpankę aż po wirus Ebola, wyobrażenia związane z epidemiami i pandemiami głęboko przeorały struktury kultury1. Pandemia to też wyzwanie dla naszych modernistycznych wyobrażeń oraz wyzwanie dla modernistycznej higieny rozumianej szeroko jako zasada porządkująca rzeczywistość2. Polegała ona na separowaniu od siebie bytów, odgradzaniu świata ludzi i czynników pozaludzkich szczelnymi barierami, wytwarzała podziały zarówno w sensie metafizycznym, jak i dosłownie jako praktyki odgradzania, sterylizacji, pasteryzacji, odkażania. Tak pojmowana higiena zapewniła sukces nowoczesności, jednakże wytworzyła też złudzenie pewności, ograniczenie świata modernych do wytworzonej w jego ramach iluzji separacji i izolacji. Higiena pozwoliła wytworzyć kokon bezpieczeństwa, jednakże kosztem poznawczej izolacji. Podkopywanie iluzji separacji jest procesem, który jest równy wiekiem samej nowoczesności, od samego początku nowoczesna, „czysta” podmiotowość była z konieczności oparta o pozanowoczesne warunki jej możliwości. Widać to wyraźnie choćby w relacji pomiędzy nowoczesnością a kolonizacją. Europa wytwarzała histerycznie złudę podziału, wytwarzała bariery rasistowskie, aby udowodnić samej sobie, że nie jest zależna od pozaeuropejskiego świata. Ale jak pokazuje choćby klasyczne Jądro ciemności Conrada, ów podział to ułuda, Europa nie tylko oddzielona od pozaeuropejskiego świata nie jest, ale sama stwarzana jest przez to, co później wypiera i co staje się źródłem modernistycznych lęków3. Relacja pomiędzy modernistycznym, „czystym” światem a podbijanym przezeń zewnętrzem kształtowała oba człony tej relacji, i im bardziej nowoczesny świat był higieniczny, tym bardziej jego rewers musiał stawać się brudny, niestabilny, odrażający, śmierdzący. Symboliczne w kontekście tego faktu jest, że Hegel – ów filozof spełnionej nowoczesności i przedstawiciel idealizmu niemieckiego, prawdopodobnie umarł na cholerę. Cholera ze względu na swój przebieg (wymioty, intensywna biegunka aż do odwodnienia i śmierci), jak mało która z chorób nadaje się na symbol „zemsty” ze strony wypartego innobytu (w ujęciu Hegla innobyt to przeciwieństwo zasady podmiotowej, jego dialektycznej dopełnienie, tu rozumiane jako przyroda)4.

Dziś wiemy, że nowoczesny ład był i jest tylko chwilowy, że stabilizacja pewnych obszarów świata nie odbywa się bez kosztów ubocznych i konsekwencji. Ulrich Beck w Społeczeństwie ryzyka5 pokazał, że dziś nowoczesność nie może już udawać, że jej rewers nie istnieje, oraz co ważniejsze – że jest on w dużej mierze, przez samą nowoczesność produkowany. Beckowska diagnoza naszych czasów jako nowoczesności refleksywnej i społeczeństwa ryzyka jest jednak myląca. Sugeruje ona prosty, stadialny obraz dziejów – gdzie nieświadomej, pysznej, aroganckiej nowoczesności pierwszej przeciwstawia się pokorniejszą, bardziej refleksywną, świadomą kosztów i skutków ubocznych nowoczesność późną – ponowoczesność. Jak pokazują autorzy książki Shock of Anthropocene6 to złudzenie. Nowoczesność od początku była świadoma tego, że jej rozwój odbywa się kosztem podboju przyrody, zniszczenia środowiska, niszczenia zasobów przyrodniczych. Kapitalistyczna nowoczesność nie była naiwna, jak sugeruje Beck, ale cyniczna. Cynizm ten wyraża się w często przywoływanej przez Žižka formule cynizmu ideologicznego: „wiedzą, ale pomimo tego, to czynią”7.

Cyniczna formuła ideologiczna działa dobrze, gdy ma do czynienia ze światem podbitym, ujarzmionym. W takim świecie ujawnia się bezwstyd rasizmu, pycha technokratów, samozadowolenie możnych i sprzymierzonych z nimi polityków. Jednakże rzeczywistość nie jest tak usłużnie prosta. Nowoczesność jednak nieprzypadkowo w ramach swego funkcjonowania była oparta raczej o swoistą hipokryzję, którą Latour nazywa Nowoczesną Konstytucją8. Funkcjonuje ona podobnie jak freudowskie wyparcie albo, ujmując to na innym poziomie, klasyczna wizja ideologii; zasadza się na tym samym: poziom uzasadnienia i legitymacji naszych działań musi być starannie oddzielony od samych działań i praktyk. Takie oddzielenie pozwala na działanie, jednakże kosztem utraty monitorowania własnych działań, przykładowo w praktyce moderniści podbijali przyrodę, przetwarzali ją w skali nieznanej wcześniej, ale na poziomie ideologii twierdzili, że są oni od przyrody odseparowani i wolni (w odróżnieniu od żyjących „w przyrodzie” ludów „prymitywnych”). Owo wielkie „wyparcie”, „oddzielenie” można zaobserwować na wielu poziomach – rasistowskiej praktyce kolonialnej towarzyszyło pełne świętoszkowatości mówienie o cnotach i wartościach europejskich, postępującemu uzależnieniu od przyrody towarzyszyło wychwalanie „czystego humanizmu”, postępującej technicyzacji świata – wychwalanie „czystego ducha”. Interesujący mnie w tym tekście związek pandemii, szczepień i biopolityki pokazuje, w jaki sposób nowoczesność powinna potrafić z jednej strony zrozumieć ową „nowoczesną konstytucję”, ale nie po to, aby jak chce Latour, ją porzucić, tylko by ją na nowo przyjąć. Jednakże nie może oznaczać to prostego gestu powtórzenia, ale przyjęcie jej w formie urefleksyjnionej, świadomej kosztów własnego funkcjonowania. Oznacza to konieczność równoczesnego oddzielania praktyk od sposobów ich legitymacji (jak dotychczas), ale równoczesnego monitorowania jakie procesy są wyparte, nieuwzględnione przez ten zabieg separacji. Pozwoli to równocześnie zachować niezbędny dla świadomości nowoczesnej dystans poznawczy i skoryguje ewentualne błędy wynikające z przyjmowania postawy dystansu. Zapytać możemy, dlaczego nie zgodzić się z rozwiązaniem zaproponowanym przez Bruno Latoura i porzucić tę dwuznaczną Nowoczesną Konstytucję? Jest tak z dwóch powodów – pierwszy jest związany z przytoczoną wyżej cyniczną ideologią, drugi wynika ze złożonych relacji pomiędzy nowoczesnym podmiotem a tym, co wobec niego zewnętrzne. Stanie się to dla nas jaśniejsze, gdy przyjrzymy się złożonym relacjom pomiędzy szczepieniami, nowoczesną, emancypacyjną nadzieją, biopolityką a ruchami antyszczepionkowymi i neoliberalnym cynizmem. Uprzedzając puentę tekstu – będziemy musieli się zmierzyć z pytaniem: w jaki sposób zaistnieć może uprawomocniona biopolityka.

Pandemia jako test

Pandemia oraz lęk przed nią to jasny sygnał, że nasz świat jest stabilny tylko na chwilę i tylko dzięki mozolnym wysiłkom. To także przypomnienie, że wbrew naszym najbardziej wytężonym humanistycznym i ideologicznym zaklęciom, rzeczywistość pozaludzka ma „coś do powiedzenia”. Wirusy, te zawieszone pomiędzy życiem i śmiercią drobiny, są wszędobylskie i bezczelnie ignorują nasze zabezpieczenia, przyczajone przypominają, że „bańka” naszego bezpieczeństwa nie jest ani oczywista, ani dana raz na zawsze. Wirusy i pandemie to też dobry asumpt do postawienia pytania o relacje pomiędzy tym co żywe i martwe, ludzkie i pozaludzkie oraz stabilne i niestabilne.

Wirusy, bakterie, epidemie i pandemie to swoisty rewers nowoczesności. Higieniczna, pełna zabiegów selekcyjnych nowoczesność nieustannie starała się zbudować stabilny świat, w którym nie będzie już nieproszonych gości, „wszędobylskich” i wszechobecnych drobin nieustępliwie naruszających ład i porządek. Dzięki temu zmniejszono śmiertelność, a w połączeniu z wynalazkami w rolnictwie (synteza azotu z powietrza dająca dostęp do nawozów sztucznych) zaowocowało to niesamowitym wybuchem demograficznym, wydłużeniem długości i zwiększeniem jakości życia ludzi. Higieniczne zabiegi nowoczesności pociągały za sobą jednak ważne konsekwencje polityczne. Zabiegi medyczne, higieniczne, walka z brudem i chorobami wytwarzały pewien specyficzny naddatek władzy, osobliwy rodzaj suwerenności. Jak wskazywał Foucault9 – państwa, w których starano się walczyć z głodem (m.in. poprzez skupy żywności), powodziami, chorobami, zamieszkami, wytworzyły urządzenia bezpieczeństwa, a wspomniany naddatek, który usamodzielnił się i zaczął działać często wbrew intencjom przyświecającym powołaniu wspomnianych rozwiązań i instytucji. Na scenę wkroczyła biopolityka – zarządzanie życiem stało się nieodłącznym elementem wytwarzania społeczeństw, instytucji, państwa (np. dopiero opanowanie epidemii umożliwiło prowadzenie wojen na skalę światową). Krytyka uroszczeń biopolitycznych władzy doczekała się obszernej literatury, stała się jednym z modnych tematów10. Splotła się z postmodernistyczną krytyką wielkich narracji i neoliberalną krytyką państwa i instytucji publicznych oraz społecznych. Wychodząc ze słusznych stanowisk krytycznych, analizy biopolityczne często „pracowały” na rzecz bardzo wątpliwych tez, praktyk i dyskursów, tropiły wszędzie władzę, pokazywały biopolityczne nadużycia. Wszystko byłoby dobrze, gdyby bohaterowie tego tekstu (i książki), czyli wirusy, nie istniały. Wtedy antymodernistyczne tyrady nadkrytycznych denuncjatorów biopolityki byłyby niepokonane. Wirusy i powodowane przez nie potencjalne pandemie mówią zdecydowanie sprawdzam tak rozumianej krytyce. Co więcej, dynamika i samoorganizacja rzeczywistości na poziomie biologicznym kwestionuje fantazję nowoczesności o higienie i „szczelności”, jak i wynikające z postmodernistycznej fantazji marzenia o możliwości życia bez władzy, higieny i nowoczesnej biopolityki.

Dobrym sposobem przyjrzenia się tej złożonej relacji biopolityki, nowoczesności i ich krytyków jest analiza szczepień i ruchów antyszczepionkowych. Dzięki temu ujawniają się lęki i ryzyka tak pierwszej, jak i drugiej refleksywnej nowoczesności. Ruchy antyszczepionkowe ujawniają też dobrze, że krytyka nauki, biopolityki i nowoczesności nie jest niewinna i wchodzi ona w zaskakująco dziwny sojusz z mikrobami.

Bezpieczeństwo jako słoik i pasterze mikrobów

Bruno Latour w swej książce Pasteryzacja Francji11 opisał szereg procesów, dzięki którym Pasteur mógł uczynić swe szczepienia skutecznym środkiem w walce z pandemiami, epidemiami (w interesującym Latoura przypadku – wąglika). Latourowskie czytanie działań Pasteura zwraca uwagę na kilka elementów – jednym z nich jest fakt, iż Pasteur musiał stać się „pasterzem mikrobów”, musiał poznać ich biologię, nauczyć się je sztucznie namnażać, manipulować ich biologią, aby tworzyć ich osłabione wersje, które były następnie wykorzystane w szczepieniach12. Kolejnym ważnym elementem wskazanym przez Latoura, była umiejętność przekraczania i mediowania granicy pomiędzy poziomem mikro‒makro, wnętrze‒zewnętrze, laboratorium‒rzeczywistość pozalaboratoryjna. Aby szczepienia były skuteczne Pasteur musiał z jednej strony oswoić mikroba, zmienić go w wyniku działań wewnątrz laboratorium, a następnie przekształcić rzeczywistość poza laboratorium tak, aby laboratoryjne warunki (szczepienia) mogły zadziałać. Nowoczesność jako działalność podmiotu (człowiek, badacz, ludzkość) z jednej strony otwierała się na innobyt (przyrodę, mikroby, zwierzęta), z drugiej ściśle regulowała i kontrolowała opanowywane przez siebie obszary. Posługując się metaforą użytą przez Latoura – pasteryzowała rzeczywistość. Szczepienia stanowią bardzo dobitny przykład strategii nowoczesnej – działają skutecznie tylko wtedy, gdy uda się zaszczepić znaczną większość populacji (w granicach 90% – liczba jest zależna od rodzaju choroby). Dzieje się tak dlatego, że występuje mechanizm odporności grupowej (herd immunity). Szczepienia będą zatem tylko wtedy skuteczne, gdy będziemy potrafili ustabilizować rzeczywistość w skali populacji. W rozwiniętej nowoczesności jednostką, w obrębie której stabilizowano rzeczywistość było państwo (narodowe). W ten sposób polityczność, nauka i medycyna splotły się w jeden węzeł. Co więcej samo państwo (narodowe) też jest efektem stabilizacji procesów w jej obrębie, poczynając od higieny i demografii po stabilizację językową (przejście dzięki drukowi i edukacji od polifonii języków etnicznych i gwar lokalnych do monostandardu języka oficjalnego). Nowoczesne państwo możemy zatem zrozumieć i przedstawić jako pojemnik/zasobnik/kontener (container)13. Podążam tu za sugestią geografa humanistycznego Petera Taylora, który pokazał powstawanie państw jako szereg procesów doprowadzających do „zamykania” i stabilizacji rzeczywistości. I tak w obrębie władzy dotyczy to przejścia od „walczących królestw” (warring states) do realizmu defensywnego (defensive states), w obrębie ekonomii od merkantylizmu (mercantile state) do państw protekcjonistycznych (developmental state). W obszarze kultury przejście to możemy zaobserwować jako postępującą stabilizację wspólnot wyobrażonych aż po wytworzenie państw narodowych. Społecznie zaś „państwo-kontener” zaowocowało wytworzeniem państw dobrobytu (kompromisu społecznego). Wreszcie w interesującej nas kwestii zdrowia publicznego stabilizowanie rzeczywistości rozpoczęte wraz z nowoczesnym zdrowiem publicznym kończy się dzisiejszym nadgorliwym, biopolitycznym państwem terapeutycznym (therapeutic state). Rozwijając metaforę pasteryzacji możemy oddać powstawanie nowoczesności jako „zamykanie słoików”, tworzenie obszarów stabilnych, odizolowanych od wpływów wewnętrznych. Równocześnie wiedza (naukowa), dzięki której było to możliwe, skorelowana była z faktem, że nowoczesność jak żadna wcześniej epoka spenetrowała rzeczywistość, poznała ją, zrozumiała. Nazwanie Pasteura pasterzem mikrobów-mikrozabójców przez Latoura zwraca uwagę właśnie na ów subtelny związek pomiędzy konstruktywistycznym a realistycznym ujęciem rzeczywistości. Nauka i wiedza są wytwarzane przez ludzi, ale z uwzględnieniem warunków, jakie nakłada rzeczywistość. Podobnie jak pasterz, który hoduje zwierzęta dla swych ludzkich potrzeb (wełna, mleko, mięso etc.), ale jednak musi równocześnie wykazać się dużą wiedzą na temat biologii i etologii zwierząt, rozumieć zależności ekosystemowe. Pasterz to nie tylko podmiotowa aktywność „która włada i zawłaszcza”, ale także aktywność, która rozumie, „penetruje” rzeczywistość. Stabilizację rzeczywistości, zamykanie jej w „słoikach” umożliwiło, jak już wspomniałem, nowoczesny sukces – wzrost demografii, podbój natury, rozwój kulturowy. Równocześnie wbrew nazbyt uproszczonym krytykom nowoczesności, nowoczesna praktyka musiała pozostawać wrażliwa na „ewidencję empiryczną”, poznawać rzeczywistość. Bez tego nie można byłoby poskramiać mikrobów w oparciu o wiedzę o ich biologicznym funkcjonowaniu. Równocześnie przywołanie metafory „słoika” pokazuje, że krytyka nowoczesności jest niebezpieczna, gdyż może przyczyniać się do „rozszczelnienia słoików”, a wytworzone i chronione przez nie byty narażone będą na poważne niebezpieczeństwo. Po-nowoczesne otwarcie na innobyt, posthumanistyczne celebrowanie bytów pozaludzkich oprócz „rozszczelnienia słoika” podaje w wątpliwość nasze prawo do „wypasania mikrobów”, do manipulowania nimi w celu ich oswojenia, osłabienia i wytworzenia szczepionek. Strategie intelektualne, które sprawdzają się w salach seminaryjnych jako ciekawe intelektualnie propozycje w dyskusji stają się wątpliwe, gdy upowszechnione zostają jako potencjalne strategie społeczne i polityczne. Przyjrzymy się temu bliżej przywołując jako ilustrację nowoczesną (modernistyczną) kampanię szczepienną oraz po-nowoczesne ruchy antyszczepionkowe.

Bezpieczeństwo i zaufanie nowoczesne – zamknięty słój14

Szczepienia masowe są dobrym przykładem, ilustracją działania państwa jako pojemnika-słoja. Co więcej są one dobrą metaforą pokazującą, w jaki sposób osiągnięto nowoczesne bezpieczeństwo i zaufanie społeczne. To ostatnie dotyczy zarówno zaufania między ludźmi, jak i zaufania do instytucji, w tym instytucji państwa, nauki oraz medycyny. Jak wspominałem, szczepienia działają wtedy, gdy uda się zamknąć, ustabilizować rzeczywistość, a jest to możliwe, gdy zaszczepi się większą część populacji15. W zależności od choroby procent zaszczepionych jest różny, ale w większości przypadków wynosi około dziewięćdziesiąt kilka procent. Aby uniknąć pandemii, musimy zaszczepić prawie całe społeczeństwo. Musimy wytworzyć pojemnik-słój, dzięki któremu wytworzymy obszar bezpieczeństwa. Czyli, aby osiągnąć sukces, musimy potrafić odizolować się od tego, co zewnętrzne. Proces ten jest postrzegany często jako coś źródłowo nowoczesnego, Niklas Luhmann w ten sposób opisywał działanie systemów autopoietycznych, a Hegel działania podmiotu16. Działanie tych systemów sprowadza się do jednej podstawowej zasady ontologiczno-epistemologicznej: gwarantujemy bezpieczeństwo temu co wewnątrz, poprzez wytworzenie granicy i oddzielenie od niestabilnego, płynnego środowiska. Proces ten jest związany z poważnymi konsekwencjami. Przebudowując świat, tworząc podziały, wytwarzając bariery, mnożymy „bąble bezpieczeństwa”, jednocześnie uzależniając się od praktyk, które to bezpieczeństwo gwarantują. Mówiąc brutalnie – nowoczesne reguły wytwarzania bezpieczeństwa wymagają podtrzymywania nowoczesności jako gwarantu owego bezpieczeństwa. Aby to lepiej zilustrować możemy przywołać nieortodoksyjne odczytanie Lewiatana Hobbesa. Wedle interpretacji podręcznikowej, jest to opowieść o umowie społecznej, którą zawiązujemy w celu ochrony samych siebie przed zagładą. Wedle Hobbesa ma być tak dlatego, że jesteśmy z natury egoistyczni i pozostawieni „sami sobie”, a zatem stoczymy się w „wojnę wszystkich ze wszystkimi”. Stąd w naszym najbardziej egoistycznym interesie – elementarnym pragnieniu fizycznego przetrwania, scedowujemy swą wolność na rzecz „Lewiatana” – państwa i suwerennego władcy absolutnego. Podręcznikowe odczytanie Hobbesa sugeruje, że mamy tu do czynienia z ruchem quasi-historycznym – oto mamy pierwotny świat barbarii – z którego przechodzimy na wyższy etap rozwoju – powstanie państwa. Możemy też odczytać Hobbesa jako legitymizację monarchii absolutnej oraz próbę stworzenia teorii władzy, która poradzi sobie z kryzysem teologicznej legitymacji tejże monarchii. Musimy pamiętać, że Hobbes pisze swe dzieło w rozdzieranej wojną religijną Anglii. Cynicznie, egoistycznie motywowana legitymacja władzy wydaje się mu lepsza niż ścieranie się przeciwstawnych racji teologicznych. Możemy jednak odczytać Hobbesa bardziej przewrotnie jako opowieść o tym, co się dzieje, gdy ustanowimy stosunki nowoczesne i jakie zagrożenie pojawia się, gdy próbujemy je obalić.

Przy takim ujęciu „wojna wszystkich ze wszystkimi” nie jest żadną pierwotną, przedpaństwową, zamierzchłą rzeczywistością, ale raczej stanem, który grozi nam, gdy raz ustanowiony porządek nowoczesnego państwa opuścimy. Przy takim ujęciu Hobbes miałby dla nas realistyczną i okrutną przestrogę – gdy raz uzależniliście swoje bezpieczeństwo od Lewiatana – nie ma już drogi powrotu, opuszczając państwo stoczycie się w wojnę „wszystkich ze wszystkimi”. Takie ujęcie „Lewiatana” jest dla nas cenne, pokazuje, że nowoczesność raz ustanowiona nie może zostać porzucona bez kosztów. Podobne konsekwencje niesie związanie nowoczesnego, indywidualnego bezpieczeństwa z nauką i medycyną. Jak stwierdza Bernal:

Minęliśmy już punkt, z którego nie ma odwrotu. Nasze życie uzależnione jest już od nauki i techniki w takim stopniu, że gdyby cokolwiek miało wstrzymać strumień odkryć naukowych i rozwoju oświaty, to byłoby to równoznaczne ze śmiercią setek milionów i z obniżeniem stopy życiowej dalszych milionów ludzi. Prawda, że to, co posiadamy obecnie, stanowi tylko nikły ułamek tego, co moglibyśmy posiadać, niemniej jednak mamy już tyle, że boleśnie odczulibyśmy utratę tego17.

Słowa powyższe zostały napisane w 1958 roku przez scjentystę, komunistę, propagatora powiązania rozwoju naukowego i społecznego. John Desmond Bernal pokładał wielkie nadzieje w sojuszu nauki z komunizmem, wieszczył, że dzięki temu pokonamy trzech głównych wrogów ludzkiego ducha: ciało (body), czyli synonim ograniczeń biologicznych, diabła (devil), czyli nasze ograniczenia psychologiczne i duchowe, oraz świat (world), czyli ograniczenia związane ze światem ekonomii i stosunków społecznych18. Optymistyczna, śmiała, aż po granicę pychy deklaracja Bernala dobrze pokazuje sens naszego przewrotnego odczytania Hobbesa – raz uruchomionej nowoczesności nie można zatrzymać bez strat. Nie wiemy, czy egzystowalibyśmy lepiej, gdyby w ogóle nowoczesność i jej dwuznaczne zdobycze się nie pojawiły, ale wiemy na pewno, że byłoby nam znacznie gorzej, gdyby nowoczesność raz ustanowiona zaniknęła.

Dwuznaczność tę dobrze widać, gdy przyjrzymy się samemu procesowi stabilizacji – aby móc oddzielić się od środowiska, pokonać jego wpływ i wytworzyć przestrzeń bezpieczeństwa musimy użyć przemocy. Jest to widoczne dobrze przy okazji szczepień masowych. Bez instytucji zdrowia publicznego, spisów ludności, całego biopolitycznego zaplecza z jego suwerennością (i przemocą) nie zapewnimy sobie bezpieczeństwa. Jednakże, jeżeli chcemy pokonać mikroby, unikać pandemii, musimy się owym stosunkom przemocy poddać. Przemoc stosunków „naturalnych” zostaje pokonana dzięki przemocy biopolitycznego państwa. Dwuznaczność zabezpieczeń biopolitycznych polega także na tym, że to co „zamknięte” w słoju staje się relatywnie autonomiczne, uzależnione od podtrzymywania owych nowoczesnych, „cieplarnianych stosunków”. Odwołując się do metafory słoika z ogórkami – można to zauważyć dosadnie – „dziki”, „naturalny” ogórek po krótkim czasie zgnije, natomiast ogórek zapasteryzowany (poddany przemocy), umieszczony w słoju może trwać całymi latami. Oczywiście nie będzie to ten sam, „naturalny” ogórek, tylko produkt procesu pasteryzacji, co więcej jego długowieczność gwarantowana jest tak długo, jak długo słoik będzie szczelny. Po jego rozszczelnieniu bardzo szybko ulegnie zepsuciu – może nawet szybciej niż jego „naturalny”, ogórkowy pobratymiec. Wracając do Hobbesa widzimy teraz, dlaczego krytyka nowoczesności jest bardzo niebezpiecznym zajęciem. Rzeczywistość, która nas otacza, została zapasteryzowana, przemieniona. Jak mówi Latour – już nie ma miejsca na naiwny mistycyzm ekologów „głębokich” (zwolenników deep ecology)19 – natura się „skończyła”. Nie ma już przyrody niedotkniętej, nieprzeoranej przez działania nauki i techniki. Wbrew nostalgicznym ciągotom nie ma możliwości cofnięcia się do czasów raju. Nawoływanie do takiego ruchu jest jedynie nieodpowiedzialnym i reakcyjnym kultem śmierci – gdyż do takiej masowej zagłady ludzkości doprowadzi (jak wskazywał Bernal) wysiadka z „tramwaju nowoczesność”. Pojawia się tu jednak problem – jakie strategie przyjąć wobec tego, co pozaludzkie? Wskazywałem wyżej, że jednym z grzechów nowoczesności była nadmierna higiena – oddzielania sfer tego co ludzkie i poza-ludzkie. Wskazałem, że grzechem posthumanistów jest naiwne „zakochanie” się w pozaludzkim, nawet kosztem samozniszczenia. Relacja pomiędzy naiwną nowoczesnością a nazbyt krytyczną ponowoczesnością nie jest prosta. Dziś zagrażają nam zarówno dawne choroby, jeszcze nie do końca ujarzmione mikroby, jak i te nowe, wytworzone w laboratoriach cywilnych i wojskowych oraz to, co stworzyliśmy do walki z nimi – antybiotyki i nabywana przez mikroby odporność na nie. Porzucenie nowoczesności jest groźne, dryfowanie w ramach nowoczesności bezrefleksyjnej nie jest lepsze. Gdzie szukać rozwiązań? Cóż, czasami warto cofnąć się o krok, zatrzymać machinę dialektycznego znoszenia (aufhebung), jak postulował Adorno20, wytrzymać w dialektycznym napięciu, aby podjąć trud nowej syntezy, nowego alternatywnego świata. Ażeby to uczynić przyjrzyjmy się, czego możemy się nauczyć z pewnej zapomnianej już rewolucji.

Rewolucja, która stabilizowała rzeczywistość i budowała nadzieję

Szczepienia, jak wspomniałem, są dobrą metaforą nowoczesnego bezpieczeństwa i zaufania wytwarzanego poprzez delegowanie naszego sprawstwa, podmiotowości do instytucji, systemów eksperckich, wreszcie uosabianych w Lewiatanie-państwie. Dziś, w epoce neoliberalnej, zaufanie wobec instytucji słabnącego państwa narodowego zostało poważnie nadszarpnięte. Po kryzysie roku 2008 ujawniło się w pełni, że państwa potrafią być jedynie „silne wobec słabych i słabe wobec silnych”. Nie zawsze jednak tak było. Dziś łatwo o krytykę państwa i jego instytucji. Chór krytyków jest zarazem szeroki, jak i niejednorodny. Podobny zestaw krytyków i podobnie zróżnicowany znajdziemy wśród współczesnych ruchów antyszczepionkowych. Masowe szczepienia krytykowane są przez radykalnych „zielonych”, część „głębokich ekolożek” i równocześnie spirytualistycznych feministek („eko-mam”), libertarian, część dawnych alterglobalistów, odłamy anarchistów i konserwatystów. Szczepienia masowe jak mało które zjawisko nadają się na uosobienie złowrogiej biopolityki, która zarządza naszymi ciałami. W przypadku szczepień wyobraźnia masowa może pożywić się wyjątkowo smacznymi obrazami – oto wedle takich wyobrażeń „przeobrażone, żywe wirusy”21 są wstrzykiwane w ciała niemowląt. Szczepienia są oskarżane (niesłusznie) o powodowanie autyzmu22. Naukowcy badający szczepienia są wraz z lekarzami postrzegani jako nierozróżnialne kontinuum obejmujące też korporacje farmaceutyczne wraz z ich najbardziej patologicznymi działaniami. Wszystko to staje się złowrogim przeciwnikiem, światem korporacji finansowych wraz ze skorumpowanymi naukowcami nazwanym w skrócie – Big Pharmą23. Nie zawsze tak jednak było. Warto zauważyć, że godząc się na taki nadkrytyczny obraz równocześnie zgadzamy się z Thatcher i Reaganem oraz Ayn Rand, przyjmujemy obraz państwa, którego jedyną możliwą wersją jest zewnętrzny wobec nas i złowrogi Lewiatan, potwór, który zniewala jednostki. W takim gnostycznym obrazie, wraz z państwem do świata pożerających nas monstrów trafia także nauka i medycyna. Jest to jednak ślepa uliczka24. Taki nadkrytyczny krytycyzm25 nie daje żadnych rozwiązań. Państwo jako aparat represji nie stanie się mniej represyjne, gdy obrzucimy je obelgami. Może najwyżej stać się bardziej cyniczne, zgodnie z przywołaną wcześniej formułą: „wiedzą dobrze, co czynią, a i tak to czynią”. Odmowa szczepień, porzucenie zdobyczy naukowych i medycznych przez ruchy oporu nie rozerwie sojuszu nauki, medycyny i kapitału.

Możliwa jest jednak inna droga, gdzie emancypacyjna polityka, oświecenie i „pasterze mikrobów-mikrozabójców” połączą swe siły. Stało się tak w Burkina Faso. W kraju tym w ramach rewolucji socjalistycznej zapoczątkowano i ukończono masową kampanię szczepienną. Opanowywanie chorób, rewolucja oraz tworzenie niepodległego państwa zostały ze sobą sprzężone. Burkina Faso to doskonały przykład, gdyż jest ono przykładem budowania nowoczesności w czasach, gdy większość krajów właśnie przechodziła zwątpienie w modernistyczne idee. Burkina Faso wybrało bardzo niefortunny moment na budowanie swej praktycznej, socjalistycznej utopii; lata 80. to czas, w którym zwycięża globalnie antyutopijna ideologia Reagana i Thatcher. Przypadek Burkina Faso jest cenny, była to próba budowy socjalizmu, nowoczesności mądrzejszej o doświadczenia i porażki zebrane w ramach innych podobnych projektów. Dzięki temu połączono entuzjazm modernistyczny i oświeceniowy, charakterystyczny dla nowoczesności pierwszej ze świadomością jej refleksywnego etapu. Dlatego też wprowadzaniu socjalistycznych przemian towarzyszyła świadomość ekologiczna (kampania zalesiania), feministyczna (przemoc wobec kobiet osądzały sądy ludowe jako zdradę rewolucji), troska o zdrowie publiczne (walka z ADS). Burkina Faso powstało w granicach kolonii francuskiej o nazwie Górna Wolta i nie było obszarem politycznie, społecznie i kulturowo jednorodnym. W czasach rządów charyzmatycznego prezydenta Thomasa Sankary stało się przykładem próby stabilizacji rzeczywistości, zamknięcia jego „fluidycznych przepływów” w ramy pojemnika (container).

Kampania szczepienna, zwana „Vaccination commando”26 była jednym z kluczowych momentów procesu państwotwórczego w Burkina Faso. Państwo legitymizowało swą progresywną, socjalistyczną politykę tym, że potrafiło zabezpieczyć obywateli i obywatelki przed epidemiami czy pandemiami. Możliwość „negocjowania” ze światem mikrobów, ujarzmienie ich czy „oswojenie” było jednym z elementów legitymizowania władzy. Widzimy zatem, że oświeceniowe u swej podstawy idee socjalistycznej rewolucji dopełniały się dzięki oświeceniowej postawie i wobec tego co pozaludzkie. Kampania szczepienna pokazywała też, że powstanie państwa może służyć jednostkom, a nie być konstruowane przeciwko nim. Dzięki kampanii ogólnokrajowej szczepień przeciwko śwince, zapaleniu opon mózgowo-rdzeniowych i żółtej febrze (zorganizowanej w okresie od 25 listopada do 10 grudnia 1984 roku) wszystkie dzieci od niemowląt po wiek 14 lat zostały zaszczepione (2,5 mln), co spowodowało, że poziom zaszczepienia na wymienione choroby w skali kraju wzrósł z 19% do 77%. Ważne dla mojego tekstu jest zauważenie, że mobilizacja w tej kampanii obejmowała całe społeczeństwo, nie była dyktowana przez garstkę wyalienowanych technokratów, ale splatała się z oczekiwaniami uniesionego rewolucyjnym i niepodległościowym entuzjazmem społeczeństwa. Mobilizacja ta nie była jednak tylko zbiorową emocją, była ona ustrukturyzowana i poddana procesowi instytucjonalizacji. Dokonano aktywizacji personelu medycznego i zadbano o szerokie poparcie ludności. Kampania była wsparta przez infrastrukturalną pomoc ze strony wojska. Ludność była masowo informowana w intensywnej edukacji prozdrowotnej. Rozumiejąc potrzebę zakorzenienia tak polityki zdrowotnej, jak zaufania do nauki (oraz państwa) opublikowano przewodniki dla pracowników służby zdrowia, nauczycieli, włączono w proces edukacji także rodziców. Co ważne, działano na wielu poziomach ‒ użyto wszelkich dostępnych kanałów komunikacji, np. radia – niesamowicie skutecznego w tym niepiśmiennym kraju. Tworzono też panele dyskusyjne, które transmitowano w telewizji. Organizowano pokazy slajdów w szkołach, a uwzględniając oralny charakter komunikacji w kraju o dużym stopniu osób niepiśmiennych, tworzono piosenki i przedstawienia teatralne. Ponadto w miastach i na wsiach masowo rozlepiano plakaty, zarówno po francusku, jak i w językach lokalnych. Rozdystrybuowano ponad 100 000 ulotek. Masowa edukacja i szeroka popularyzacja okazała się kluczem do sukcesu w tej kampanii. Wskutek tego szczepienia stworzyły możliwość połączenia polityki kładącej nacisk na solidarność z walką z epidemiami i pandemiami. Nie było to połączenie przypadkowe, jak już wskazałem wyżej, zapobieganie pandemiom, epidemiom, jest możliwe tylko w ramach całościowych działań obejmujących daną populację. Ontologia chorób zakaźnych jest w swej istocie ontologią antyliberalną – nie da się zaszczepić jedynie jednostek. Choroby i ich dynamika same definiują spektrum możliwych rozwiązań.

Budowanie „pojemnika” dotyczyło kwestii kulturowych, narodowych, ale i interesującej nas przede wszystkim kwestii biopolityki. Kluczowe jest zrozumienie roli masowych szczepień i stworzenie pozytywnej biopolityki – władzy nad życiem, która wykorzystywała konstytuującą ją suwerenność jako składnik polityki emancypacyjnej. W tytule tego tekstu użyłem sformułowania – „pasterze mikrozabójców”. Latour pokazał, w jaki sposób Pasteur musiał nauczyć się oswajać mikroby, aby móc nad nimi przynajmniej częściowo zapanować. Szczepienia masowe to proces, w którym potrafimy otworzyć się poznawczo na przerażającą rzeczywistość mikrobów-zabójców, sprawców pandemii, epidemii, ale równocześnie to opowieść o aksjologicznym zamknięciu – wykorzystujemy wiedzę, aby ochronić nasze ludzkie populacje przeciwko zgubnemu działaniu chorób. To co kluczowe dla naszego tekstu, to pytanie będące wariacją Platońskiej kwestii: „kto będzie strzegł strażników”. Naukowcy, tytułowi pasterze zabójców uzyskują dużą polityczno-społeczną legitymację i związaną z tym siłę dzięki swej mocy pokonywania chorób, pandemii i zapobieganiu, zdawałoby się, nieuniknionej śmierci. To właśnie ta siła pozwoliła nauce odczarować świat i być skuteczną konkurentką religii. W świecie masowych szczepień lęk przed „morowym powietrzem” od dawna nie opanowywał masowej wyobraźni i nie zapełniał kościołów. Pasterze-naukowcy muszą jednak podlegać kontroli: nauka oprócz swej funkcji poznawczej musi splatać swoją instrumentalną racjonalność z aksjologicznie, politycznie wyznaczanymi celami. Tak się stało w Burkina Faso – masowe szczepienia były elementem socjalistycznej rewolucji. Naukowcy i naukowczynie legitymizowali swą pozycję nie tylko możliwością instrumentalnego poznania i podboju świata, ale i tym że ich działania pojmowano jako słuszne i przynoszące nadzieję. Pojawia się tutaj też drugi aspekt: dzięki swej podwójnej legitymizacji naukowcy stabilizowali swą pozycję, gwarantowali sobie, że pole nauki będzie odtwarzane i wiedza będzie krążyła w społeczeństwie. Dziś w neoliberalnej rzeczywistości żaden z tych warunków spełniony nie jest: naukowcy tracą swą uprzywilejowaną pozycję – nauka sama podlega neoliberalnemu zawłaszczeniu27, instrumentalna sprawczość nauki nie splata się już dłużej z aksjologicznymi i politycznymi celami społecznymi.

Życie w kapsule strachu – neoliberalna antysolidarność

Ruchy antyszczepionkowe to równocześnie symptom i sprzymierzeniec neoliberalizmu. Może to się wydawać zaskakujące, ale badania amerykańskie pokazały, że częściej do nich przynależą reprezentanci i reprezentantki klas wyższych, co ciekawe także Ci, mieszkający na grodzonych osiedlach28. Ruchy antyszczepionkowe, podobnie jak inni przedstawiciele tzw. „handlowania wątpliwościami”29 przyczyniają się do erozji, niszczenia wypracowanego w ramach nowoczesnych reguł sposobów budowania wiedzy i pochodnego wobec nich bezpieczeństwa. Indywidualizacja bez upodmiotowienia, czyli neoliberalna atomizacja jest ucieleśniana przez ruchy antyszczepionkowe znakomicie. Dziś nie dzielimy się już dłużej razem strachem i lękami, aby poprzez kolektywne działania zmienić rzeczywistość w taki sposób, aby nas już dłużej tym strachem i lekiem nie napawała. W ponowoczesnym świecie neoliberalnego kapitalizmu jesteśmy monadami zamkniętymi we wnętrzu własnych lęków. Sytuacja jest nawet gorsza niż w czasach przednowoczesnych, tam wiara religijna, silne instytucje stabilizujące uniwersum symboliczne, mogły przynajmniej ów lęk uśmierzać. Dziś pomimo fali „wynalezionych na nowo” religii, nie stanowią one ekwiwalentu ówczesnego stabilizatora. Zamiast stabilizować uniwersum symboliczne doprowadzają do jego erozji. Wojny kulturowe niszcząc nowoczesny konsensus światopoglądowy uniemożliwiają kontynuowanie nowoczesnych działań o ten konsensus opartych. Tak jest w przypadku szczepień. Ale nie tylko. Analogię można zaobserwować w przypadku zabezpieczeń społecznych, demokracji etc. Zapytać można – a gdzie tu miejsce na tytułową pandemię? Cóż, odpowiedź jest prosta – mikroby i ich niewidoczna, ale niepokojąca, wszędobylska obecność jest świetnym sposobem testowania granic „możliwych przyszłości” naszego świata. Nowoczesność ze zmiennym szczęściem oswoiła świat mikrobów, w sposób dalece niedoskonały, ale jednak udało nam się zostać „pasterzami mikro-zabójców”. W rezultacie mogliśmy osiągnąć sukces tak ogromny, że staliśmy się gatunkiem zabójczym dla wielkiej ilości innych stworzeń zamieszkujących z nami glob30. Dziś strach przed pandemią, którego przejawem jest choćby niezliczona ilość dzieł popkultury jej poświęcona, to test31. Od tego, czy go zdamy, zależeć będzie nasze przetrwanie. Zdany test oznacza, że nauczymy się na nowo być nowocześni, uprzytomnimy sobie, że tworzenie „pojemników” (containers), przestrzeni kolektywnego zmieniania świata jest konieczne. Szczepienia uczą nas też tego, że musi być to nowoczesność refleksywna, taka, która negocjuje z tym, co wobec niej zewnętrzne, która stabilizuje rzeczywistość, ale dzięki wiedzy, jaką o owym świecie posiadła. Mikroby i groźba pandemii pokazują jasno, że soliptyczne fantazje postmodernistów trwać mogą jedynie tak długo, dopóki mikroby nie spowodują błyskawicznego przebudzenia „na pustyni Realnego”. Władza pastoralna, regulowanie życia, dyscyplina, biopolityka niosą ze sobą ryzyko nadużycia, ale wbrew kwietystycznym w swych konsekwencjach propozycjom Heideggera i Adorno32, nie powinniśmy od władzy uciekać, ale powinniśmy podjąć wysiłek jej redefinicji. W swym tekście o oświeceniu Foucault33 proponuje, abyśmy porzucili dotychczasowe, historycznie przygodne postacie nowoczesności i humanizmu, zwraca uwagę jednak, abyśmy dochowali wierności jednej kluczowej zasadzie Oświecenia: postawa oświeceniowa to „krytyka bytu”, sprzeciw wobec jego samoreprodukcji i wezwanie do autonomii.

Pandemia to granica naszej samorefleksyjności, to granica, której nie możemy przekroczyć, gdy w krytycznym ruchu dokonujemy samopodminowania. Mikroby i zagrożenie pandemią to ustawiczna granica, która pokazuje, że nowoczesność nie tylko się nie skończyła – ale, że skończyć się nie może. Oczywiście o ile pozostajemy przywiązani do takiej wersji historii, w której wciąż jest miejsce dla ludzi.


1 J. Delumeau,  Strach w Kulturze Zachodu XIV-XVIII w. Oblężony Gród, Oficyna wydawnicza Volumen, Warszawa 2011, zob. szczególnie rozdział Typologia zachowań w czasach dżumy, s. 113-160.

2 O. Sigurdson, Hygiene as Metaphor On Metaphorization, Racial Hygiene, and the Swedish Ideals of Modernity, [w:] Culture, Health, and Religionat the Millennium Sweden Unparadised, red. M. Demker, Y. Leffler, O. Sigurdson, Palgrave, Nowy York, 2014, oraz klasyczna pozycja: M. Douglas, Czystość i zmaza, PIW, Warszawa 2007.

3 Por. mój tekst: Europejska nowoczesność i jej wyparte konstytuujące „zewnętrze”, „Nowa Krytyka. Czasopismo filozoficzne”, 26/27, 2011, s. 261-289.

4 Por. B. Markiewicz, Żywe obrazy. O kształtowaniu pojęć przez ich przedstawianie, Wydawnictwo IFiS PAN, Warszawa 1994, zob. rozdz. Śmierć filozofa, s. 68-75, oraz rozdz.: Oblicza zarazy, Nowe barbarzyństwo, Cholera a sprawa polska, s. 76-105.

5 U. Beck, Społeczeństwo ryzyka. W drodze do innej nowoczesności, Wydawnictwo Scholar, Warszawa 2002 i 2004.

6 Ch. Bonneuil, J.-B. Fressoz, The Shock of the Anthropocene: The Earth, History and Us, Verso, Londyn 2016, szczególnie rozdz.: Phronocene.

7 S. Žižek, Wzniosły obiekt ideologii, tłum. A. Chmielewski, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2001.

8 B. Latour, Nigdy nie byliśmy nowocześni, tłum. M. Gdula, Oficyna Naukowa, Warszawa 2011.

9 M. Foucault, Bezpieczeństwo, terytorium, populacja, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2014.

10 Podręcznikowo ujmuje to T. Lemke w książce Biopolityka, Sic!, Warszawa 2010.

11 Taki tytuł nosi przekład angielski, oryginał francuski nawiązując do słynnej powieści mówi o „wojnie i pokoju z mikrobami”. Jej streszczeniem jest artykuł: B. Latour, Dajcie mi laboratorium, a poruszę świat, tłum. K. Abriszewski, Ł. Afeltowicz, „Teksty Drugie” 1-2 /2009.

12 Tak było jedynie w przypadku szczepionek „żywych” – atenuowanych, w odróżnieniu od „zabitych” – inaktywowanych. Te pierwsze są produkowane z osłabionych drobnoustrojów, tak aby nie powodowały zakażenia, te drugie zawierają drobnoustroje nieaktywne, „zabite” i dzielą się na zawierające całe komórki albo cząstki drobnoustroju lub tylko oczyszczone fragmenty. Więcej: E. Krawczyk, Szczepienia – wspaniałe osiągnięcie nauki i medycyny, „Wszechświat – Pismo Polskiego Towarzystwa Przyrodników im. Kopernika”, Zeszyt 7-9, Tom 112, Rok 129, Lipiec-Wrzesień 2011.

13 P.J. Taylor, The state as container: territoriality in the modern world-system, Progress in Human Geography, June 1994 18, s. 151-162.

14 Poniższy fragment tekstu odwołuje się do ustaleń, które poczyniłem w rozdziale książki: A. W. Nowak, K. Abriszewski, M. Wróblewski, Czyje lęki? Czyja nauka? Struktury wiedzy wobec kontrowersji naukowo-społecznych, Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 2016. Zob. rozdz.: Dlaczego potrzebujemy nauki – czyli państwo i jego „kruchy” żywot.

15 Przystępnie problematykę szczepień przybliża wspomniany już artykuł Ewy Krawczyk: Szczepienia – wspaniałe osiągnięcie nauki i medycyny, dz. cyt.

16 Więcej pisałem o tym w książce Podmiot, system, nowoczesność, Wydawnictwo Naukowe Instytutu Filozofii UAM, Poznań 2011, s.87-110.

17 J. D. Bernal, Świat bez wojny, Książka i Wiedza, Warszawa, 1960, s. 301.

18 J. D. Bernal, The World, the Flesh & the Devil. An Enquiry into the Future of the Three Enemies of the Rational Soul, 1929, https://www.marxists.org/archive/bernal/works/1920s/soul/index.htm, [dostęp: 10.09.2017].

19 Reprezentantem tego nurtu jest Pracownia na Rzecz Wszystkich Istot: http://pracownia.org.pl/o-pracowni/filozofia-glebokiej-ekologii, [dostęp: 10.09.2017].

20 T. Adorno, Dialektyka negatywna, tł. i wstęp: K. Krzemieniowa, współpraca S. Krzemień-Ojak, Warszawa 1986, PWN, seria Biblioteka Współczesnych Filozofów.

21 Powyższe określenie zaczerpnąłem z wystąpienia Alexa Jonesa, jednego z najbardziej znanych siewców wątpliwości, osoby, która z manipulacji i rozpowszechniania „fake newsów” uczyniła sztukę. Por. A. Jones, Szczepionki które uczynią Cię posłusznym, https://www.youtube.com/watch?v=HbO6dK3GSMY. [dostęp: 10.09.2017].

22 Por. https://sporothrix.wordpress.com/2013/02/05/niezwykle-przygody-ruchow-antyszczepionkowych-na-koncu-a-konca-nie-widac/, [dostęp: 10.09.2017].

23 Racjonalną krytykę przemysłu farmaceutycznego przeprowadzają: B. Goldacre, Złe leki. Jak firmy farmaceutyczne wprowadzają w błąd lekarzy i krzywdzą pacjentów, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2013, oraz P. Polak, Nowe formy korupcji. Analiza socjologiczna sektora farmaceutycznego w Polsce, Nomos, Kraków 2011.

24 Pisałem o tym w tekście Demokratyzowanie czy neoluddyzm – reforma uniwersytetu  wobec wyzwań technonauki, „Praktyka Teoretyczna”, nr 7/2013, http://numery.praktykateoretyczna.pl/PT_nr7_2013_NOU/11.Nowak.pdf [dostęp: 10.09.2017].

25 D. Henwood, Dystopia Is for Losers, [w:] S. Lilley, D. McNally, E. Yuen, J. Davis, D. Henwood, Catastrophism: The Apocalyptic Politics of Collapse and Rebirth, PM Press/Spectre, Toronto 2012.

26 Więcej piszę o tym we wspomnianym rozdziale książki. Por. S. Kessler, M. Favin, D. Melendez, Spedding up child immunization, vaccination, http://apps.who.int/iris/bitstream/10665/48240/1/WHF_1987_8(2)_p216-220.pdf, [dostęp: 10.09.2017].

27 K. Szadkowski, Uniwersytet jako dobro wspólne. Podstawy krytycznych badań nad szkolnictwem wyższym Wydawnictwo PWN, Warszawa 2015.

28 J. A. Reich, Neoliberal mothering and vaccine refusal imagined gated communities and the privilege of choice, [w:] “Gender &Society”, Vol 28, Issue 5, 2014.

29N. Oreskes, E. M. Conway, Merchants of Doubt: How a Handful of Scientists Obscured the Truth on Issues from Tobacco Smoke to Global Warming, Bloomsbury Press, Londyn 2010.

30 E. Kolbert, Szóste wymieranie. Historia nienaturalna, tłum. P. Grzegorzewski, T. Grzegorzewska, Wydawnictwo: W.A.B., Warszawa 2016.

31 https://www.theguardian.com/film/2014/oct/10/pandemics-pop-culture-walking-dead-ebola, [dostęp: 17.10.2017].

32 H. Mörchen, Władza i panowanie u Heideggera i Adorna, tłum. M. Herer i R. Marszałek, Oficyna Naukowa, Warszawa, 1999.

33 M. Foucault, Czym jest Oświecenie?, [w:] Filozofia, historia, polityka, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa – Wrocław 2000, s. 276-293. 

Tekst pochodzi z publikacji „Pandemia. Nauka. Sztuka. Geopolityka.” red. M Iwański, J. Lubiak. Wyd. Wydziału Malarstwa i Nowych Mediów Akademii Sztuki w Szczecinie 2018. Publikacja towarzyszyła projektowi  „Pandemia” Aleksandry Ska (Galeria Piekary 2015, The Kochi-Muziris Biennale, Forming in the Pupil of an Eye, Indie 2016/17).

Publikacja za zgodą Wydawnictwa Kolegium Sztuk Wizualnych Akademii sztuki w Szczecinie).

Ilustracja: Wirus Nin Sambro z rodziny Bunyaviridae, Pandemia, Aleksandra Ska, 2015.

Polityka zagraniczna czyli wiele fortepianów :)

Nawet w obliczu krótkofalowych i podobnych interesów Polska nie ma dziś w Europie przyjaciół. To więcej niż klęska polityki zagranicznej Prawa i Sprawiedliwości. 

Od kilku lat jesteśmy świadkami dyskusji ekspertów dowodzących postępującej erozji światowego ładu geopolitycznego. Z jednej strony na dziś uważam za zajęcie czysto futurologiczne przewidywania czy obecny porządek ulegnie rozpadowi, czy się utrzyma, czy też będzie ewoluował i zmieniał się bez rewolucyjnych zmian. Z drugiej jednak strony budowanie scenariuszy i możliwych reakcji na nie to podstawowa funkcja polityki zagranicznej państwa. Ewolucja wydaje się najbardziej prawdopodobnym scenariuszem, a na jej kierunki i dynamikę silniej niż sądzimy mogą wpływać czynniki takie, jak zmiany technologiczne, kryzys klimatyczny oraz rola globalnych korporacji. Trudny do przewidzenia Brexit, który wydarzył się w kraju dojrzałej demokracji, jest kolejnym historycznym dowodem, wskazującym, że w przypadku polityki zagranicznej racjonalne przewidywanie przyszłości bywa błędne. Jednocześnie mamy do czynienia co najmniej z kilkoma trendami bardzo niebezpiecznymi dla Polski i jej miejsca w światowym porządku. W obliczu tych wyzwań obecna polska polityka zagraniczna wydaje się być krótkowzroczna, jednostronna i długofalowo szkodliwa dla polskiej racji stanu. 

Po pierwsze ukształtowany w latach dziewięćdziesiątych światowy ład geopolityczny, w naszym regionie oparty na współpracy w ramach NATO i Unii Europejskiej, jest z każdej perspektywy najlepszą alternatywą dla Polski. Dlatego logiczne byłoby aby Warszawa pozostała jednym z głównych orędowników utrzymania status quo. Porządek ten oparty jest z jednej strony o hegemonię militarną USA, z drugiej strony o szeroką siatkę sojuszniczych powiązań polityczno-gospodarczych w Europie. Rząd Prawa i Sprawiedliwości od 2015 roku stara się dostrzegać tylko jeden element tej układanki czyli Waszyngton. Sojusz polsko-amerykański powinien być dla Warszawy jednym z priorytetów, nie może jednak stać się jedynym celem polityki zagranicznej. Tym bardziej, że administracja Donalda Trumpa jest partnerem mało przewidywalnym, a sam Trump politykiem głęboko niechętnym roli USA w światowym porządku ukształtowanym w latach dziewięćdziesiątych. Kluczowe interesy Stanów Zjednoczonych leżą dziś w Azji Południowo-Wschodniej, a dwie tak różne administracje w Waszyngtonie jak Obamy i Trumpa za główne wyzwania uważały i uważają sprawę Chin. Polska nie jest i nie będzie dla USA krajem kluczowym, w geopolityce złudzenia mogą bardzo dużo kosztować. Nie oznacza to, że mamy się od USA odwracać czy nie dążyć do poszerzenia zaangażowania wojskowego Waszyngtonu w regionie. To cele oczywiste. Ale biorąc pod uwagę ryzyko, jasną powinna być potrzeba opierania naszego bezpieczeństwa również na innych elementach, z pełnym uwzględnieniem i dbałością o istniejące struktury sojusznicze. To tutaj PiS zawodzi na całej linii nie potrafiąc w odpowiedzialny sposób grać w polityce zagranicznej na wielu fortepianach, generując rosnącą wrogość i niechęć do naszego kraju na arenie międzynarodowej.  

Wszystkie próby obecnego rządu wyjścia poza schemat jednostronnej relacji z obecną administrację w Waszyngtonie i zbudowania czegokolwiek więcej z innymi partnerami zakończyły się spektakularnymi porażkami. Idea budowy bloku Międzymorza umarła śmiercią naturalną nawet w polskim dyskursie wewnętrznym, po tym jak w zasadzie wszystkie kraje regionu dobitnie pokazały że nie są zainteresowane takim sojuszem ani przewodnią rolą Warszawy Kaczyńskiego, która definiuje cele polityki zagranicznej i interesy w Europe tak jak czyni to PiS. W dużym stopniu w kontrze wobec Niemiec. Polska w zasadzie nie posiada dziś zdolności koalicyjnych w Europie, czego dobitnym przykładem było niedawne głosowanie w sprawie nowego europejskiego zielonego ładu, gdzie premier Morawiecki został zupełnie sam. Należy podkreślić, że Polska nie jest jedynym krajem w Unii Europejskiej, dla którego program transformacji energetycznej jest poważnym wyzwaniem i problemem. Nawet w obliczu krótkofalowych i podobnych interesów, Polska nie ma dziś w Europie przyjaciół. To więcej niż klęska polityki zagranicznej Prawa i Sprawiedliwości. Nie jest też żadną tajemnicą, że Polska bardzo potrzebuje unijnych środków do ogromnego przedsięwzięcia jakim będzie transformacja polskiej energetyki. 

Jednocześnie w Europe Zachodniej narastają tendencje izolacjonistyczne wobec regionu Europy Środowo-Wschodniej, a szczególnie idącej w poprzek wielu kluczowym wartościom europejskim Warszawy. Coraz więcej polityków na Zachodzie de facto uważa rozszerzenie Unii Europejskiej na Wschód za błąd, a przynajmniej widzi potrzebę dalszej integracji we własnym gronie, utrzymując jedynie korzyści z otwarcia rynków naszego regionu. Przez dekady głównym celem polskiej polityki zagranicznej było wyjście z roli przystawki i przedmiotu gry geopolitycznej do roli aktywnego podmiotu skutecznie współkształtującego wydarzenia polityczne w Europie, które nie będą budowane jedynie przez arbitralne decyzje mocarstw. Podporządkowanie polskiej polityki zagranicznej schizofrenicznym celom polityki wewnętrznej Jarosława Kaczyńskiego oraz faktyczny brak jakiejkolwiek polityki europejskiej idzie w poprzek polskiej racji stanu. Dla wszystkich naszych wrogów zachowanie Warszawy jest idealnym pretekstem do wypychania Polski z Europy. Jeśli Macron powoli staje się symbolem negatywnych dla naszego regionu zmian w postawach europejskich elit, to Kaczyńskiego można uznać za jego głównego sojusznika. To, że dalsza integracja Zachodu idzie tak ślamazarnie zawdzięczamy jedynie przywiązaniu Angeli Merkel do politycznej wagi zjednoczenia Europy Zachodniej z Środkowo-Wschodnią i szerokim niemieckim interesom gospodarczym w regionie. To, co wydarzy się w Europie po erze Merkel pozostaje wielką niewiadomą, a to przecież nieuchronnie się dzieje.    

Wiele fortepianów w Europie, odzyskanie zdolności koalicyjnych

Celem polskiej polityki zagranicznej musi być walka o odzyskanie zdolności sojuszniczych na arenie europejskiej. Nie mam tu na myśli kwestii militarnych, ale możliwości zawierania różnorodnych sojuszy na forum europejskim, które pozwolą Polsce znów być w grze dotyczącej zróżnicowanych aspektów decyzji podejmowanych na poziomie Europy. Musimy być szanownym i słuchanym partnerem, który potrafi skutecznie artykułować swoje interesy, zabiegać o interesy innych, chodzić na kompromisy aby uzyskać coś na innym polu. Po prostu musimy umieć grać na różnych fortepianach, ze wszystkimi europejskimi stolicami. To się nazywa dyplomacja, czego zupełnie nie rozumie dzisiejszy rząd w Warszawie. 

Nie trzeba przypominać, że do tego niezbędne jest przywrócenie zasad praworządności w Polsce. Możliwość kwestionowania wyroków polskich sądów przez sądy europejskie stawia Polskę, polskich obywateli i polskie firmy w kompletnie niepodmiotowej roli. Zamiast wstawania z kolan, w sporach międzynarodowych, otrzymujemy ogromne uzależnienie polskich podmiotów od decyzji zagranicznych sądów, niesymetryczne z prawami innych obywateli i podmiotów krajów Unii Europejskiej. Jest też świetny pretekstem do pomijania Polski.      

Jednocześnie Polska utrzymując strategiczne relacje z Waszyngtonem, nie może wpisywać się w działania Donalda Trumpa osłabiające układy sojusznicze takie, jak NATO czy Unia Europejska. To Polska realizując swoją rację stanu i mając ponoć dobre relacje z administracją Trumpa powinna być stałym rzecznikiem idei silnego NATO i Unii Europejskiej, wskazując na zalety istnienia tych sojuszy również dla USA. Wydaje się, że Polska może odgrywać znacząco większą rolę w relacjach międzynarodowych pełniąc rolę zwornika między kluczowymi państwami Unii a USA. Dziś jednak Polska nie jest w stanie przekonywać europejskich stolic do jakichkolwiek racji.     

Dla Polski kluczowe powinno być zachowanie bliskich relacji transatlantyckich między krajami Unii i USA. Aby to osiągnąć polski rząd nie może być zorientowany tylko na jedną administrację. Musimy posiadać dobre relacje również z Demokratami i jak ognia uniknąć efektu, w którym Polska miałaby być potraktowana jako element do wykasowania, będąc częścią wywrócenia polityki Trumpa po zmianie ekipy w Waszyngtonie. 

Ważne jest również aby rozumieć i budować relacje z amerykańskimi gigantycznymi korporacjami, które mają i będą mieć rosnący pływ na decyzje kolejnych administracji w Waszyngtonie. Nie wszystkie działania takich korporacji muszą nam się podobać, niektóre trzeba usiłować regulować prawnie, jednak należy rozumieć ich rolę i ewentualną alternatywę. Dane, jakie dziś zbierają od polskich obywateli giganci technologiczni dają nieprawdopodobną władzę. Rozwój technologiczny wskazuje, że pomimo różnych aktywności Komisji Europejskiej proces ten będzie się raczej pogłębiał niż cofał. Kluczowym na przyszłość pozostanie pytanie w jakim reżimie prawnym będą działały korporacje posiadające tak ogromną ilość danych. Najlepszą alternatywą byłby reżim prawny Unii Europejskiej – problem polega na tym, że kluczowi gracze na tym rynku zlokalizowani są poza Europą. Zdecydowanie lepiej aby nasze dane trafiały w ręce firm działających w jednak demokratycznym i opartym na rządach prawa reżimie Stanów Zjednoczonych niż zostały zastąpienie przez jedyne dziś alternatywy czyli firmy pochodzące z Chin czy ewentualnie z Rosji, gdzie w sposób automatyczny mogę zostać wykorzystywane przez niedemokratyczne władze do wszelkich wrogich celów.    

Antycypowanie zmian – dlaczego Macron nie może być naszym „wrogiem”

Pewność antycypacji przyszłych geopolitycznych zmian jest niemożliwa, nie wiemy czy USA nie wrócą do swoich izolacjonistycznych koncepcji albo pewnego pięknego dnia czy Donald Trump nie dokona pełnego oficjalnego resetu w stosunkach z Rosją. Dlatego Polska musi budować również relacje z Macronem, jako uosobieniem trendu dalszej samodzielnej integracji tylko Zachodu, ze sceptycznym podejściem do Trumpa i pewną nadzieją wobec Rosji. Nawet, jeśli taka polityka jest dla nas jasno szkodliwa, to żeby mieć możliwość jej korekty musimy być „w środku” i musimy być Paryżowi potrzebni. Jednym z elementów, w których Polska może być atrakcyjnym partnerem jest budowa europejskiej armii – nie w kontrze do NATO, ale na wypadek nieprzewidywalnych zmian w Waszyngtonie. To paradoks, że na koniec dnia w tej sprawie Macron i Trump mieliby podobne zdanie. Europa musi odbudowywać swoje samodzielne zdolności obronne, starając się jednocześnie utrzymać amerykańskie zaangażowania na kontynencie. Polska powinna być również poważnym partnerem w sprawie przyszłych kolejnych kryzysów migracyjnych. W krótkiej perspektywie oznacza to pomóc w przyjmowaniu uchodźców i w zabezpieczenie południowej granicy unijnej. W długiej perspektywie nieprzewidywalnych zmian klimatycznych i ich skutków m.in. dla krajów Afryki, kraje północy naszego globu będą musiałby wypracować wspólne działania wykraczające poza to, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Dziś to kompletna futurologia i fantazja, ale znów powinniśmy być wówczas „przy stole” i móc zapobiegać scenariuszowi, w którym np. ktoś chciałby oddać nas w rosyjską strefę wpływów w zamian za przyjęcie na ocieplającą się Syberię milionów uchodźców z południa.   

Interesy, Moskwa i trójkąt Berlin – Kijów – Warszawa

W wyprzedzaniu możliwych przetasowań geopolitycznych i groźbie zwiększającej się nieprzewidywalności Waszyngtonu, myśląc o przyszłych sojuszach trzeba czytać interesy poszczególnych państw. Zarówno pod względem gospodarczym, jak i geopolitycznym w razie groźnych przetasowań w globalnej polityce najbliższe Warszawie interesy będą miały Berlin oraz Kijów. 

Według raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego pierwsze miejsce w polskim eksporcie i imporcie towarów oraz eksporcie i imporcie usług zajmują od lat Niemcy. „Jak pokazują dane GUS, w 2018  r. eksport za Odrę stanowił 28,2 proc. polskiego eksportu towarów, a import – 22,4 proc. Nadwyżka w obrotach z Niemcami sięgnęła w 2018 r. 13,7 mld EUR. (…) W pierwszych pięciu miesiącach 2019 r. Polska wyprzedziła Wielką Brytanię i stała się szóstym, pod względem wielkości, partnerem handlowym Niemiec. (…)Niemcy są największym zagranicznym dostawcą półproduktów i usług dla polskiego eksportu, a także największym zagranicznym odbiorcą polskich półproduktów i usług ponownie eksportowanych przez ich nabywców”. Polska stała się elementem niezbędnym niemieckiej gospodarki, a Niemcy gospodarki polskiej. To Niemcy przez ostatnie lata pozostają rzecznikiem porządku europejskiego, w którym jest miejsce dla Polski. Jednocześnie z wielką ostrożnością podchodzą do wszelkich pomysłów dalszej głębokiej integracji krajów Zachodu z pominięciem krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Wynika to z jasnego czytania interesów, które Niemcy mają tutaj o wiele głębsze niż Włosi czy Francuzi. 

Według raportu Ośrodka Studiów Wschodnich w 2017 roku Polska stała się globalnym liderem, jeśli chodzi o napływ cudzoziemskiej, sezonowej, krótkoterminowej siły roboczej Zdecydowana większość tej fali to pracownicy z Ukrainy. OSW szacuje, że obecnie w Polsce  pracuje około miliona Ukraińców. Znaczna część z nich planuje zostać tu na dłużej, ukraińska mniejszość będzie zatem stałym elementem polskiego rynku pracy, jak również życia publicznego. Związki między gospodarkami Polski i Ukrainy będą się pogłębiać, z czasem nabiorą również innego wymiaru, poprzez powstawanie kolejnych małżeństw mieszanych o korzeniach polsko-ukraińskich.     

Nasze trzy kraje łączy nieszczęśliwe położenie geograficzne na styku istnienia dwóch filozofii organizacji państwa i społeczeństwa, tradycyjnie narażone na konflikty zbrojne. Żadne z naszych państw nie jest wyspą i nie może pozwolić sobie na komfort Wielkiej Brytanii czy spokój peryferyjnej Portugalii. W razie zawalenia się porządku geopolitycznego to nasze trzy kraje będą najsilniej narażone na ekspansję imperializmu rosyjskiego, oczywiście im dalej na wschód, tym bardziej to ryzyko rośnie. Wspólny interes naszych trzech państw wydaje się oczywisty, przy geopolitycznej zawierusze, wspólnie będziemy musieli uniknąć wejścia w rosyjską strefę wpływów, oddziaływania biznesowego i mentalnego oraz uniknąć nieszczęścia wybuchu konfliktu zbrojnego na szeroką skalę. Niezależnie od jego ostatecznego wyniku to nasze trzy państwa doznałyby tragicznych strat i trudnych do wyobrażenia zniszczeń będąc fizycznym terenem rozgrywającego się konfliktu zbrojnego. Dlatego kluczowe jest aby decyzje o naszej przyszłości nie zapadały jedynie w Waszyngtonie i Londynie. Wydaje się, że siła polityczno -gospodarcza i potencjalnie militarna sojuszu Berlin – Warszawa – Kijów może mieć znaczącą siłę odstraszania w przypadku wycofania się USA z gry w regionie. Nie pozwoli również USA traktować podzielonego regionu jak pionka w geostrategicznej grze. 

Czy będziemy świadkami aż takich wyzwań? Należy mieć nadzieje, że nie. To trudna dywagacja. Jednak czy polski rząd i polska dyplomacja prowadzi dziś działania, które mogą doprowadzić do powstania takiego trójkątnego porozumienia? To kolejne oczywiste zaniechanie. Polska racja stanu wymaga przywrócenia prowadzenia przez Warszawę prawdziwej polityki zagranicznej. Natychmiast.  

Polityka jako festiwal :)

 

Partie polityczne, politycy, hasła i programy wyborcze w coraz większym stopniu przypominają towary z półek sklepowych, które w większym stopniu przyciągać nas mają opakowaniem niż zawartością. Kolor krawatu czy koszuli, dobrze zaprojektowany spot wyborczy czy chwytliwe hasło – wszystko to zaczyna dominować nad merytoryczną zawartością programów i propozycji środowisk politycznych.

 

W klasycznych koncepcjach myślicieli politycznych polityka stanowiła działalność wyjątkową. Wyjątkowość jej jednakże zasadzała się na tym, iż celem dążeń każdego polityka miało być dobro wspólne, tzw. publico bono. Troska o wspólnotę było od samego początku wpisana w polityczną działalność i już Arystoteles wskazywał, że rządzący mają dążyć do tego, by życie wspólnoty było dobre. Współczesna polityka jest jednakże sferą życia zgoła odmienną od tego, co wyobrażali sobie klasycy myśli politycznej. Współczesna polityka to festiwal: festiwal kłamstw, festiwal życzeń i festiwal pomyłek.

 

Festiwal kłamstw

 

W 2008 r. Tomasz Sekielski zrobił film dokumentalny  Władcy marionetek, w którym starał się obnażyć kłamstwa polskich polityków. W filmie tym dziennikarz biegał po sejmie, zaczepiał polityków i zadawał im prowokacyjne pytanie: „Czy politycy kłamią?”. Pytanie to zadawał również napotykanym w różnych miejscach obywatelom, w szczególności zaś tym, którzy w jakiś sposób ponieśli negatywne konsekwencje kłamstw polityków czy też ich działalności. Samo postawienie w filmie tezy, że polscy politycy kłamią było tyleż efektowne, co mało odkrywcze. Kłamstwo w polityce obecne jest od dawna, zaś w XX wieku dzięki różnorodnym mechanizmom marketingu politycznego politycy uzyskali szereg nowych sposobów na karmienie społeczeństwa fałszem. Oczywiście deklaratywnie zdecydowana większość Polaków – podobnie zresztą wygląda to wśród przedstawicieli innych nacji – piętnuje kłamstwo w polityce. Adam Leszczyński w „Gazecie Wyborczej” powoływał się na badania CBOS z 2013 r., w których 91% ankietowanych wskazywała kłamstwo (dosł. podanie nieprawdziwej informacji) jako czynnik dyskwalifikujący polityka, jednakże – według Leszczyńskiego – „naprawdę ryzykowne dla polityka nie jest powiedzenie nieprawdy, ale powiedzenie czegoś, co za nieprawdę uważa jego baza. Politycy mówią nieprawdę bardzo często i niemal zawsze bezkarnie”[1].

 

Kłamstwo w polityce nie jest rzecz jasna ani niczym nowym, ani – co do zasady – nieszczególnie bulwersuje. Ojciec nowoczesności w naukach politycznych, Machiavelli, już na przełomie XV i XVI w. udzielił szczegółowego instruktażu Wawrzyńcowi Medyceuszowi na temat tego, jak i kiedy kłamać, aby skutkiem tego było umocnienie własnych wpływów politycznych. W Księciu bowiem czytam, że „książęta niewiele o słowo dbający i którzy umieli chytrością umysły ludzkie oszukać, wielkim podołali przedsięwzięciom i w końcu uczciwych ludzi zwyciężyli”[2]. Czasy nowożytne w pewnym sensie urealniły filozoficzny ogląd działalności politycznej, przesuwając akcent z republikańskich ideałów na instytucjonalne mechanizmy i praktyczną skuteczność. Nawet Wojciech Chudy w swoim Eseju o społeczeństwie i kłamstwie podkreśla, że „przeważające współcześnie nastawienie pragmatyczno-proceduralne sprawia, że prawie nikt nie ma dziś złudzeń: politycy kłamią, a polityka wiąże się z kłamstwem”[3]. Szczególny wymiar kłamstwo uzyskało w epoce triumfu demokracji, kiedy to uzyskanie bądź utrzymanie władzy wymaga uprzedniego uzyskania legitymizacji legalnej w procesie wyborczym. Polityka demokratyczna siłą rzeczy musiała stać się sferą na kłamstwo szczególnie podatną, nade wszystko jednak w społeczeństwach o niewielkich demokratycznych tradycjach i słabo rozwiniętej kulturze politycznej.

 

Z prawdziwym jednakże festiwalem kłamstwa mamy jednakże do czynienia w XXI w., kiedy to zmarketyzowana już polityka weszła w sojusz z tzw. nowymi mediami i kulturą konsumpcyjną. George Ritzer w Magicznym świecie konsumpcji wykazuje, że „konsumpcja przenika nasze życie, coraz bardziej nas pochłania”[4]. Partie polityczne, politycy, hasła i programy wyborcze w coraz większym stopniu przypominają towary z półek sklepowych, które w większym stopniu przyciągać nas mają opakowaniem niż zawartością. Kolor krawatu czy koszuli, dobrze zaprojektowany spot wyborczy czy chwytliwe hasło – wszystko to zaczyna dominować nad merytoryczną zawartością programów i propozycji środowisk politycznych. Z kolei zamykanie się ludzi w cyfrowych bańkach informacyjnych, wytwarzanych samoistnie poprzez nasze zaangażowanie w social mediach, sprawia, że tzw. fake newsy niejednokrotnie uzyskują status prawdziwościowy. Media społecznościowe to wyjątkowo dogodne miejsce dla działalności politycznych populistów wszelkiej maści, którzy poprzez uproszczony przekaz i stabloidyzowaną jego formę docierają do kolejnych – ściśle zdefiniowanych dzięki big data – segmentów politycznego rynku. Jamie Bartlett nie ma wątpliwości, że „albo technologia zniszczy znane nam formy demokracji i ładu społecznego, albo też władze polityczne okiełznają cyfrowy świat”[5].

 

Festiwal życzeń

 

Liberalna demokracja – co należy uznać za jej niewątpliwy sukces – dowartościowała każdego człowieka. Powszechne prawa polityczne (w tym wyborcze), konstytucyjne gwarancje praw i wolności, instytucjonalne mechanizmy odpowiedzialności rządzących przed społeczeństwem, instytucje i procedury związane z państwem prawa – wszystko to uczyniło każdego człowieka obywatelem, czyli rzeczywistym podmiotem polityki. Jeszcze przed XX w. – wedle ustaleń Roberta A. Dahla – brak powszechności praw politycznych i ścisłą ich reglamentację „usprawiedliwiano tym, że do demos należy każdy, kto jest kompetentny, by uczestniczyć w rządzeniu”, a zatem „niejawnym założeniem opartym na utajonej teorii demokracji było, że tylko niektórzy są kompetentni w tej kwestii”[6]. Jeszcze przed II wojną światową zrezygnowano z tego założenia i przyjęto model egalitarny, w którym za jedyne akceptowalne formy cenzusów praw politycznych i wyborczych uznano cenzus wieku oraz cenzus domicylu. Otworzyło to demokrację na oczekiwania i żądania tzw. szerokich mas społecznych, które w coraz większym stopniu życzenia swoje zaczęły werbalizować.

 

Egalitarna demokracja stała się w istocie formułą radykalnie nową, dotychczas niespotykaną, obcą wszelkim formom ustrojów, z jakimi świat euroatlantycki miał dotychczas do czynienia. Nawet wymiar demokracji bezpośredniej w Szwajcarii po 1848 r. czy tzw. demokracji szlacheckiej państwa polsko-litewskiego był należy uznać za daleko odległy od kształtujących się w XIX i XX w. liberalnych demokracji. José Ortega y Gasset podkreśla, że „na scenę dziejów ciskano masy ludzkie całymi garściami, i to w tak przyspieszonym tempie, że trudno było je przepoić wartościami tradycyjnej kultury”[7]. W tę nową formułę ustroju państwowego – radykalnie egalitarnego – wkomponowany został nie wprost mechanizm społecznego festiwalu życzeń, czyli społecznych oczekiwań ludu werbalizowanych względem ekskluzywnych wciąż elit politycznych. Z takiego festiwalu życzeń niezwykle szybko skorzystały środowiska otwarcie wrogie liberalnym demokracjom, jak chociażby faszyści, naziści i komuniści. Wykorzystując życzenia i pragnienia szerokich mas społecznych, uruchomili mechanizm skutecznej populistycznej licytacji, która pozwoliła im na przejęcie władzy bądź budowę wyborczego zaplecza społecznego. Hannah Arendt wskazuje chociażby na casus antysemityzmu, który „opinia publiczna uważała za pretekst do pozyskania mas albo za interesujący przykład demagogii”[8]. Przykładów populistycznych haseł i idei, którymi cynicznie karmiono masy społeczne, znajdujemy w XX w. mnóstwo. Najgorsze, że często stawały się pierwszym krokiem w kierunku faktycznej przebudowy liberalnej demokracji i przekształcenia jej w populistyczny autokratyzm, autorytaryzm bądź wręcz totalitaryzm.

 

Festiwal życzeń, którego społeczeństwa współczesne są uczestnikami od około wieku, legitymizował niezwykle szeroko postawy populistyczne. Sprawił, że populizm i demagogia przestały być domeną wyłącznie środowisk populistycznych sensu stricto, ale zagościły w dyskursie i praktyce politycznej ugrupowań całkiem niedawno populizmowi wrogich. Współczesna Europa staje się coraz częściej świadkiem działania populistów nowej fali, którzy werbalizują swoje przywiązanie nie tylko do wartości nacjonalistycznych, ekologicznych czy socjalistycznych, ale również konserwatywnych czy też – o, tempora! o, mores! – liberalnych bądź libertariańskich. Peter Wiles udowadnia, że populizm jest raczej swego rodzaju „syndromem, nie doktryną”[9], tym samym pojawić się może wszędzie, w każdym społeczeństwie, również w wysoko rozwiniętych społeczeństwach Zachodu, bo „populizm dobrobytu na pewno nie jest pojęciem wewnętrznie sprzecznym”[10]. Festiwal życzeń współczesnych demokracji bazuje na subiektywnym poczuciu braku poszczególnych grup społecznych i pragnieniu szerokiego dostępu do zasobów społeczeństw wysoko rozwiniętych. Wielokrotnie odwołuje się również do marzenia o zmitologizowanym bezpieczeństwie, które w czasach niestabilności stało się już powszechnym fetyszem. Tym samym życzenie bezpieczeństwa niejednokrotnie sprzężone zostaje z eskalacją nastrojów radykalnych, pogłębianiem niechęci wobec potencjalnych wrogów, wzmaganiem poczucia strachu i intensyfikowaniem mowy nienawistnej względem środowisk zdefiniowanych jako „obcy” czy też „inni”.

 

Festiwal pomyłek

 

Współczesna demokracja liberalna – szczególnie w erze nowych mediów i mediów społecznościowych – staje się również swoistym festiwalem pomyłek. Kampanie wyborcze w niczym nie przypominają wzorcowej merytorycznej debaty programowej (abstrahuję w tym miejscu od tego, czy kiedykolwiek miały taki charakter), ale stanowią raczej widowisko czy też precyzyjnie wyreżyserowany spektakl. Całe nasze społeczeństwo staje się jednym wielkim – wielopoziomowym i uosabiającym sieciowo ze sobą powiązane elementy – spektaklem, „który podporządkowuje sobie ludzi, ponieważ podporządkowała ich ekonomia”[11]. Rzeczywiste cele głównych aktorów tego spektaklu, czyli polityków, przedsiębiorców czy też wpływowe grupy interesów, to – według Guy’a Deborda – panowanie nad społecznymi masami i kierowanie nimi przy pomocy ekonomicznych i politycznych narzędzi. Jean Baudrillard nazywa to uwodzeniem. Uwodzi się obywateli poprzez obiecywanie im realizacji ich pragnień. W rzeczywistości jednak „pragnienie jako forma wyznacza przejście od ich statusu przedmiotów do podmiotowości, lecz przejście, które samo jest tylko nieuchwytnym i uwewnętrznionym przedłużeniem poddaństwa”[12].

 

Współczesny obywatel zwykle nie zdaje sobie sprawy, że jest jedynie pionkiem w grze grup interesów, które przy pomocy narzędzi politycznego i ekonomicznego panowania budzą w nim przekonanie o rzeczywistej podmiotowości. Wszyscy zatem – jedni mniej, inni bardziej – jesteśmy aktorami podczas niezwykle czasem emocjonującego festiwalu pomyłek. Nieliczni tylko mają szansę na odgrywanie ról pierwszoplanowych; niektórzy – jak chociażby politycy – mają wrażenie, że to właśnie oni są głównymi postaciami tego przedstawienia; natomiast zdecydowana większość z nas to jedynie statyści, wciąż wyznający religię demokratyczno-obywatelską. Festiwal pomyłek, który codziennie obserwujemy i w którym bierzmy udział, to przedstawiany nam wybór między różnie definiowanymi „złem” i „dobrem”. Okazuje się zaś, że rzeczywista różnica między jednym a drugim jest jedynie iluzją, wytworem dyskursywnych formuł. Za rzekomym liberałem czy konserwatystą kryć się może ten sam ignorant, któremu udało się uwieść masy. Pamiętać jednak trzeba – zgodnie z definicjami prezentowanymi przez Petera Sloterdijka – że „charakter masy nie wyraża się fizycznym zgromadzeniem, lecz udziałem w programach mass mediów”[13]. Współczesna masa nie musi się znajdować swej fizyczno-materialnej manifestacji – na współczesną masę składać się może samotny widz telewizyjnego czy internetowego uniwersum.

 

Paradoksalnie nowe media – choć przecież zakładano, że dzięki nim polityka stanie się nam bliższa, a nasze uczestnictwo szersze – w coraz większym stopniu niszczą to, co w założeniu miało demokrację odróżniać od innych ustrojów. Bartlett udowadnia, ze „rozwój inteligentnych urządzeń podkopuje naszą zdolność do wydawania sądów moralnych, odradza się plemienny model polityki”[14], „inteligentne urządzenia mogą zastąpić rozmaitych liderów i przekształcić polityczne procesy decyzyjne”[15], zaś „niewidzialne algorytmy wytwarzają nowe, nieuchwytne źródła władzy i niesprawiedliwości”[16]. Festiwal pomyłek, którego wszyscy jesteśmy uczestnikami, sprawi, że demokracja liberalna zupełnie wyrwie się spod społecznej kontroli. Kontrolę faktyczną sprawować będą firmy operujące big data, projektujące polityczne przekazy precyzyjnie sprofilowanym odbiorcom. Odbiorcy zaś – funkcjonujący w zamkniętym świecie swoich informacyjnych baniek – przekonani będą, że biorą aktywny udział w jakiejś realnej walce, której efektem będzie zwycięstwo takich czy innych wartości. W rzeczywistości zaś udział biorą jedynie w czymś w rodzaju zrytualizowanego festiwalu: festiwalu kłamstw, życzeń i pomyłek.

 

 


 

[1]
[1] A. Leszczyński, Jak politycy mówią nieprawdę, „Gazeta Wyborcza”, 16.09.2016.

[2]
[2] N. Machiavelli, Książę, przeł. A. Sozański, Wydawnictwo MG, Kraków 2017, s. 87.

[3]
[3] W. Chudy, Polityka jako metoda. Esej o społeczeństwie i kłamstwie – 2, Oficyna Naukowa, Warszawa 2007, s. 262.

[4]
[4] G. Ritzer, Magiczny świat konsumpcji, przeł. L. Stawowy, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza S.A., Warszawa 2009, s. 9.

[5]
[5] J. Bartlett, Ludzie przeciw technologii. Jak Internet zabija demokrację (i jak ją możemy ocalić), przeł. K. Umiński, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2019, s. 7.

[6]
[6] R. A. Dahl, Demokracja i jej krytycy, przeł. S. Amsterdamski, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2012, s. 13.

[7]
[7] J. Ortega y Gasset, Bunt mas, przeł. P. Niklewicz, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza S.A., Warszawa 2006, s. 52.

[8]
[8] H. Arendt, Korzenie totalitaryzmu, przeł. D. Grinberg i M. Szawiel, Świat Książki, Warszawa 2014, s. 43.

[9]
[9] P. Wiles, Syndrom, nie doktryna: kilka podstawowych tez o populizmie, przeł. K. Lossman, [w:] O. Wysocka (red.), Populizm, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2010, s. 25-43.

[10]
[10] Tamże, s. 42.

[11]
[11] G. Debord, Społeczeństwo spektaklu, przeł. M. Kwaterko, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2009, s. 37.

[12]
[12] J. Baudrillard, O uwodzeniu, przeł. J. Margański, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2005, s. 171.

[13]
[13] P. Sloterdijk, Pogarda mas, przeł. B. Baran, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2012, s. 22.

[14]
[14] J. Bartlett, Ludzie przeciw technologii…, s. 12.

[15]
[15] Tamże, s. 12.

[16]
[16] Tamże, s. 13.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję